Francoise Sagan Zbłąkane odbicie przekład Barbara Walicka BEJ Service Warszawa 1997 Wydanie I Tytuł oryginału Le miroir egare © PLON 1996 Copyright © for the Polish translation by BEJ Serwice 1997 Redakcja Ewa Mironkin Korekta Zofia Banasiak Projekt okładki MeKONG Fabryka Wyobraźni Opracowanie graficzne skład i łamanie FELBERG Szef wydania Bartłomiej Zborski ISBN 83-905585-4-8 Mojej siostrze Suzannę 1 Tegoroczne lato w Paryżu było poważnym, wy- studiowanym, romantycznym latem ze starych powieści: ranki chłodne i niepewne, wczesne wschody, długie popołudnia, owiane zapachem świeżo skoszonej trawy pod wszechwładnym słońcem, które przemierzało niebo o błękicie egipskim — niebo z kartki pocztowej — cierpliwie oczekujące, by o zmierzchu przejść w błękit pary- ski, pastelowy, zszarzały, przyćmiony; niebo, po którym przemykały obłoczki różowe i szare, takie same od tysiąca, dziesięciu tysięcy, stu tysięcy lat. Paryż tego lata od nowa stał się miastem bez wieku, cichym i białym, niepodległym i luksuso- wym, niezależnym od kaprysów przyjezdnych. Znów był Paryżem wielolitym i wspaniałym, z po- mnikami architektury rozrzuconymi jak garść wykrzykników, z nawiasami bulwarów, akcenta- mi i myślnikami drzew i leniwym, giętkim zielo- nym przecinkiem rzeki, jakby zastygłej w biegu: to miasto w dzisiejszych czasach tak często otu- lone w nieme, syntetyczne mgły, obce ziemi — i samym sobie — stawało się wrogie nawet swym najwierniejszym mieszkańcom, przestając być pulsującym własnym rytmem, uwodzicielskim azylem. Paryż zmieniał się w miasto budzące lęk. Taksówkarz przekręcił kluczyk w stacyjce i zga- sił motor, który zaczął się krztusić, dławić i kaszleć tak żałośnie jak Traviata, nim po raz kolejny nieod- wołalnie zamilknie. Ulica była pusta i zarazem peł- na życia; promienie słońca odbijały się od szyb baru do okien teatru stojącego naprzeciw, migotały na nawierzchni wąskiej uliczki w pobliżu Theatre de l'Opera, uliczki, gdzie królował teatr, ten właś- nie, który bez wątpienia już niedługo stanie się teatrem ich obojga, Sybil i Francois. Właśnie, gdzie jest Francois? Czemu dotąd jeszcze nie otworzył drzwi taksówki z miną jak zawsze triumfującą, dla- czego ona sama od pewnego czasu czuje się co- dziennie coraz bardziej przygnębiona? Na pewno nie dlatego, że jeszcze jedna sztuka w jeszcze jed- nym paryskim sezonie teatralnym miała przynieść kolejny sukces lub kolejną porażkę. Czemu więc teraz rzucała się w otchłań z takim przerażeniem, cały czas wietrząc podstęp? Niezależnie od tego, co mówili o niej znajomi, wcale nie była osobą skłonną do uniesień. Jej charakter, jak również reputacja były z pewnością przerysowane; zapew- ne sprawiały to wydatne policzki, szerokie usta i pewna swoboda gestów, choć może był to wynik jej mieszanej czesko-francuskiej krwi? Przecież ani dziś, ani w szaleństwach popełnianych daw- no, dawno temu nie wykorzystywała w nadmiarze swych wdzięków czy słowiańskiego temperamen- tu, którego dopatrywano się w niej z upodoba- niem. Natomiast Francois, typowy szatyn, od spojrzenia po odcień włosów, Francois ze swoją matową karnacją, gestami nieporadnymi pomimo swobody, jaką zawsze promieniował, był także egzotyczny, choć w inny sposób... — I co, nie mają zamiaru podpisać? Francois otworzył drzwiczki, zgiął się wpół i podał jej rękę, uśmiechając się jakby na przekór przerażeniu malującemu się na twarzy Sybil. — Chcesz zrezygnować? Oni są gotowi wysta- wić tę sztukę sami, rozumiesz? Wezmą Lefranca na amanta, zatrudnią jakiegoś sprawnego reżyse- ra, a my, jak dotychczas, będziemy skromnymi adapterami wspierającymi ich sukces. Jak wo- lisz, kochanie... Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Pełen czułości niepokój sprawiał, że by- ła w stanie znieść ten urok „zapaleńca", pozę ro- mantycznego bohatera, upodobanie do ryzyka — we własnych sprawach i w sprawach swoich bli- skich — oraz namiętne samouwielbienie. Mógłby z tego zrezygnować i nawet nie żywiłby o to do niej urazy. W tym tkwiła jego siła, zręczność lub spryt: zostawiał Sybil wolny wybór w dzieleniu swoich, czasami niedorzecznych, pomysłów. Nig- dy jej nie zmuszał, nie miał jej też za złe, gdy na coś się nie zgadzała. I czego mu odmówiła przez te dziesięć lat? Niczego. Czemu więc sprawiał wrażenie człowieka po- ważnego i spokojnego w konfrontacji z tą kobietą zmienną i tak łatwo ulegającą wpływom? W rze- czywistości odrzuciła jego propozycję tylko raz: w bardzo nieprzyjemnej kwestii podziału praw autorskich z ową rozhisteryzowaną wdową, Cze- szką. I oczywiście miała rację, przewidując klę- skę spadkobierców... Jednak mimo wszystko... Francois wzruszał ramionami i śmiał się z przyja- ciółmi — z ich wspólnymi przyjaciółmi — na wspo- mnienie tego zdarzenia; nazywał je „aferą Wilczy- cy". Tak samo śmiał się, gdy wspomniał któryś ze swych namiętnych romansów. Ach, zresztą ona przecież nie wiedziała... Miała wrażenie, że decyzje należą do niego, i jednocześnie czuła, że myli się, przyznając mu rację. To było okropnie męczące dla kogoś takiego jak ona, dla kogoś, kto nie znosił ferować wyroków... Siedząc jeszcze w samochodzie, chwyciła za brzeg marynarki Francois i przytuliła do niej twarz, jakby chcąc przerwać wszelką dyskusję. Tak właśnie działo się między nimi: cudowna ab- surdalność miłosnych uniesień, ekstrawagancja, jeśli chodzi o długość trwania ich związku. Wciąż byli sobą zauroczeni i sobie wierni, a więc godni miłości, jakiej zupełnie świadomie zaznali przed dziesięciu laty. Wiedzieli dokładnie, którędy wio- dą szlaki i kręte ścieżki związków miłosnych w dzisiejszym Paryżu, wśród ich rówieśników z tego samego środowiska. Oboje mieli szczęśliwe dzieciństwo, cieszyli się doskonałym zdrowiem i żywili upodobanie do wszystkiego, co romanty- czne i literackie, przede wszystkim jednak tak samo nienawidzili okrucieństwa, rozpaczy i ma- sochizmu. Zachwyt nad tym, co wydawało się znikać wraz z epoką znużenia i udręki, ale co było pieprzem i solą bytu, co oboje określali sło- wem „szczęście", brzmiącym jakże banalnie... — Chodź — usłyszała nad uchem szept Francois. — Czekają na ciebie. Przytrzymując łokieć Sybil, pomógł jej wydostać się z samochodu, zapłacił taksówkarzowi i wpro- wadził ją do teatru; spostrzegła, że sama mówi szeptem, jakby byli otoczeni przez wrogów. — Dlaczego na mnie? — Czekają na piękną, inteligentną i błyskotli- wą Sybil Delrey, tłumaczkę sztuk elżbietańskich, która teraz zajęła się teatrem wschodnioeuropej- skim. Czekają na nią o wiele bardziej niecierpli- wie niż na Francois Rosseta, jej współpracownika i kochanka. Wygłosił tę kwestię tonem całkiem zwyczaj- nym, prowadząc towarzyszkę przez pokryty ku- rzem hall. Stąpali po szarej wykładzinie, startej miejscami aż do osnowy. Popchnął skrzypiące drzwi, wymacał ukryty wyłącznik i chwycił rękę Sybil. Musiała prawie biec mrocznym koryta- rzem, równie ponurym jak cały „ich" teatr. Był to budynek, w którym miała okazję oglądać co naj- mniej trzydzieści spektakli, ale nigdy nie widzia- ła zaplecza, tych wszystkich zakamarków za sce- ną. Znała tylko strome schody, zbyt krótką ram- pę, zbyt obszerne, asymetryczne foyer przesycone zapachem pleśni, tłumiącym nastrój podniece- nia, zachwytu, niepewności i przerażenia, jaki mimo wszystko musiał tu panować wieczorami... Francois na szczęście trzymał ją za rękę: potykała się co krok. Szedł przed nią jak zwiadowca w dzi- wacznych podchodach, wypatrując przejść ozna- czonych strzałkami: „Loże", „Administracja", „Dy- rekcja". Jak prawdziwy bywalec, wskazywał jej trzy niebezpieczne, pomalowane białą farbą sto- pnie, fatalny próg, ostry zakręt, które urozmaica- ły trasę. Szła za nim. Zatrzymała się nagle przed odbiciem ich dwoj- ga, jakie ukazało się w lustrze ujętym w zbyt oz- dobną ramę. Na chwilę zdumiał ją widok wyso- kiej, atrakcyjnej blondynki, na której twarzy ma- lowało się zmieszanie, posuwającej się wolno i jakby niechętnie za idącym bardzo swobodnie wysokim mężczyzną: najwidoczniej on był panem i władcą jej i tego miejsca... To lustro wygląda zupełnie jak wyjęte z opo- wieści — pomyślała. Jak zawsze, gdy ogarniał ją lęk, chciała odwrócić uwagę od jego źródeł. A wła- ściwie chodziło o coś zupełnie innego. Pragnęła oderwać się od tego, co stanowiło trudność zasad- niczą, wolała ten stan niepokoju zastąpić wysił- kiem umysłu, tak jak pozwala się upaść na pod- łogę zbyt rozgrzanemu przedmiotowi lub dopusz- cza się, by w pamięci zatarły się doznania bólu czy zbyt wielkiej radości. Jeżeli tylko było możli- we, Sybil od dawna już odsuwała się od każdej nieprzyjemnej sytuacji, której powagi czy ciężaru gatunkowego nie można było zmniejszyć. W trwającej blisko cały wiek burzliwej historii teatru w tym zwierciadle musiały się przeglądać niezliczone pary; było w nim coś niepokojącego, co skłaniało, by jak najszybciej umykać przed pojawiającym się w nim obrazem. Westchnęła głęboko. Ten bieg, ta wędrówka do bram piekieł mogła im zająć zaledwie trzy mi- nuty. Nie byli spóźnieni, nie przybyli też przed czasem, mimo rozdrażnienia, jakie okazywał Francois. Przystanęła, uwolniła swój nadgarstek i oparła się o ścianę, chcąc uspokoić bicie serca. Francois spoglądał na nią, jego ręce zwisały swo- bodnie, krawat miał rozluźniony, kosmyk włosów jak zwykle opadał mu na oko. On też odetchnął głęboko, teraz wypuszczał powietrze między zę- bami z sykiem, jakby to był nieprzyjazny żywioł. Błyszczącym wzrokiem przebiegł po twarzy Sybil, z ożywieniem, wręcz prowokacyjnie, tak że przez ułamek sekundy przeniknęło jej przez myśl, iż Francois patrzy na nią, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. — Już ci lepiej? — spytał. Kiwnęła głową, chcąc coś odpowiedzieć, lecz nie umiała tego wyrazić słowami. Od sześciu mie- sięcy, podczas których pracowali nad przekładem sztuki, stopniowo upewniali się coraz bardziej, że powinni wystawić ją własnymi siłami i tak jak ją rozumieli — jasno i ostatecznie. Jednakże ozna- czało to, że musieliby sfinansować sami całe przedsięwzięcie, a ponieważ nie mieli pieniędzy, należałoby się zapożyczyć, wziąć na siebie ciężar ryzyka, również moralnego, co byłoby dla nich nowością. Mogli odnieść sukces lub stracić wszystko, stając się w konsekwencji wierzyciela- mi lub dłużnikami. I o tym miał zadecydować je- den wieczór. Przez przypadek lub niesprawiedli- wość losu ich statek mógłby utknąć na mieliźnie, a wtedy trzeba by było znowu zaczynać od zera. Jeżeli idzie o problemy towarzyskie, łatwo wyba- czono by im porażkę i rozgrzeszono z poniesionej klęski. Oboje przecież byli lubiani, ich prace i su- kcesy w dziedzinie adaptacji utworów scenicz- nych spotykały się z życzliwą oceną i miały dobrą markę. Byli jeszcze w tym wieku, że mogli od- nieść sukces w Paryżu. Ponadto ich związek sta- nowił świadectwo ludzkich walorów obojga... W 1990 roku nie można było wymienić zbyt wielu nazwisk będących przykładem trwałości wolnych związków. W tym zakresie niczym nie ryzykowali. Sukces byłby bajkową kontynuacją romantyczne- go początku ich znajomości. Upadek wystawiłby na próbę ich poczucie humoru i lojalność, dwie cnoty, których najlepsi przyjaciele nigdy im nie odmawiali. Sybil roześmiała się, otworzyła torebkę, wyjęła z niej puderniczkę i krótkim, surowym spojrze- niem oceniła swoje odbicie. Musnęła puszkiem błyszczące plamki na brodzie i policzkach, potem z wyrazem prawie okrucieństwa zacisnęła wargi. Następnie zamknęła torebkę i kierując spojrzenie w lustro, w myśli zadała sobie pytanie, czy istnie- je jakiś związek między codziennym, dobrze zna- nym odbiciem jej własnej twarzy, której wygląd skorygowała, zerkając w lusterko puderniczki, a tą drugą o nie dającym się określić wyglądzie kobietą, stojącą w wielkim zwierciadle. Zdumiała się na widok jeszcze jednej postaci wślizgującej się w kadr: ujrzała mężczyznę, którego dotych- czas zasłaniała lub który może krył się za nią, widziała kosmyk jego włosów lśniący w półmroku korytarza; pochylał się leciutko, chcąc oprzeć czoło na jej ramieniu. W pierwszej chwili nie roz- poznała jego rysów, dopiero gdy jej dotknął, po- czuła, że to Francois. Objął Sybil ramionami, po czym osunął dłonie na jej talię. Podniósłszy głowę, spojrzał — on także — na ich odbicie, jakby byli parą nieznajo- mych. Beżowy kostiumik Sybil, włożony na cie- mniejszą bluzkę, uwydatniał opaleniznę jej twa- rzy z ostatnich skromnych, bo zaledwie tygodnio- wych, wakacji w Touraine. Jej blond włosy błysz- czały w półmroku, a zza postaci o niewyraźnych konturach wyłaniała się sylwetka mężczyzny o włosach i oczach koloru rdzy, o szczupłych chłopięcych przegubach, z których wyrastały dwie duże dłonie, wsparte na zmiętym żakiecie Sybil. Wyglądamy jak para birbantów z fin-de-siecle'u — powiedziała sobie w duchu szybko, energicznie I z humorem, a nawet przelotnym uśmieszkiem. Zapewne w tym momencie mogliby już ruszyć przed siebie, gdyby nagle nie zgasła lampka, przy- ćmiona jak w domu schadzek, pogrążając ich w półmroku, podczas gdy w oczach trwał, odciśnię- ty na siatkówce, dziwaczny obraz, przypominający zjawę z teatru okropieństw, niezrozumiały dla niej, lecz najwidoczniej nie wywołujący wrażenia na Francois, gdyż po krótkiej chwili odwrócił ją nagle, ścisnął nogami i drobnymi kroczkami poprowadził w ciemność, za najbliższy załom piekielnego kory- tarza, gdzie dostrzegła — zanim ją przewrócił — trzcinowy fotel, zabłąkany tu tak samo jak oni. — Ach tak! Przecież grano tu Bądźmy poważ- ni na serio Oscara Wilde'a, to stąd! — przypo- mniała sobie, słysząc za plecami zdyszany od- dech kochanka. Poddała się bezwolnie i z całym spokojem. 2 Henri Berthomieux był typem podstarzałego amanta sprzed nie wiadomo już której wojny. Przylizane włosy, budzące dwuznaczne skojarze- nia kreski czarnego tuszu na powiekach, drobne, trochę zbyt wyraźnie zarysowane usta, wargi od- słaniające w uśmiechu zęby nienaturalnie równe i nadmiernie błyszczące pozwalały podejrzewać, że praktykuje obyczaje, które w istocie były mu obce. Myliłby się ten, kto sądząc po wyglądzie, uznałby go za człowieka lekko traktującego spra- wy mody. Tak naprawdę wcale nie były mu obo- jętne. Tytułował siebie zarządcą, choć od ponad dwudziestu lat był właścicielem ukrywającym się za plecami tej odwiecznej zjawy z Theatre de l'Opera. Od dawna albo wznawiał stare, kla- syczne spektakle nie budzące zbytniego zainte- resowania, albo wynajmował scenę prowincjo- nalnym zespołom; krótko mówiąc, od dwudziestu lat administrował teatrem jak zwykłym przedsię- biorstwem, nie odnosząc finansowego sukcesu. Z tego powodu, szukając wyjścia z trudnej sytu- acji, musiał dopuścić do interesu współdyrektor- kę lub współwłaścicielkę — nie wiadomo — czyli, nazywając rzeczy po imieniu, był zmuszony sprzedać połowę udziału kobiecie bardzo bogatej, którą było na to stać. Ta nowo przybyła osoba przed dwudziestu czy trzydziestu laty opuściła Paryż, gdzie grała różne role, które publiczność niezbyt dobrze zachowała w pamięci. Po prostu już o niej zapomniano. Natomiast wiedziano z ca- łą pewnością, że jest wdową po niezwykle zamoż- nym przemysłowcu z Dortmundu i że wraca do Paryża, po długim, lecz bardzo owocnym wygna- niu. Mimo że nikt właściwie nie pamiętał jej su- kcesów scenicznych, wszyscy znali nazwisko Mouny Vogel, z którą Francois i Sybil mieli się zobaczyć. Zdążali na to spotkanie trochę rozba- wieni. Gdy w końcu dotarli do biura, które raczej należałoby nazwać salonem, Mouny jeszcze nie było, za to czekał na nich Berthomieux. Wszedł- szy do pomieszczenia oświetlonego bardzo ko- sztownymi kinkietami, najwidoczniej wybranymi przez kobietę, Sybil spojrzała w lustro wiszące nad kominkiem, oceniając wygląd swój i towarzy- sza. Zdziwiła ją owa naturalność i swoboda pro- mieniująca z nich obojga — od pary przed chwilą połączonej miłosnym uściskiem — zdumiewał spokój, który zawsze następował po gwałtownej rozkoszy, jak również nieobecność jakichkolwiek śladów tych przeżyć na twarzach aktorów biorą- cych udział w takiej scenie. Berthomieux poprosił, by usiedli. Z powodu otaczającej scenerii bądź z powodu okoliczności tym gestem jakby przedrzeźniał samego siebie. Przybierał postawę i wykonywał gesty, które w innej sytuacji rozśmieszyłyby Sybil, lecz za- rządca teatru zwracał się wyłącznie do Francois, on zaś, widząc jego zachowanie, natychmiast spuścił wzrok. W tym momencie Sybil poczuła, że sprawy organizacyjne czy materialne stają się jej zupełnie obojętne, a przecież jej obecność w tym biurze była z nimi związana. Ogarnął ją nastrój wręcz poetycki. Właściwie dlaczego ona, która przypadkowo natknęła się na tę sztukę w jednym z czeskich czasopism, miałaby się zaj- mować tego rodzaju problemami. Zachwyciła się tym tekstem, jej zapał udzielił się Francois, po- tem odnalazła autora, zawarła z nim znajomość, a następnie, po jego przedwczesnej śmierci, przy pomocy Francois przetłumaczyła sztukę najwier- niej jak tylko mogła. I to jest najważniejsze — stwierdziła w nie- oczekiwanym przypływie uczuć, które zapewne spowodował ów epizod w korytarzu, będący w re- zultacie romantycznym porywem. Najważniejsza była sztuka, ów samotny mężczy- zna umierający w ponurym sanatorium, ten nie- znajomy człowiek, którego talent zamierzała uka- zać światu. Chciała wydobyć na światło dzienne rozpacz i dowcip pod maską powagi, w zależności od nastawienia i poziomu publiczności. — Mouna przeprasza, spóźni się, będzie za ja- kieś dziesięć minut — rzekł Berthomieux, zaciera- jąc ręce w taki sposób, że trudno było poznać, czy go to cieszy, czy raczej irytuje. — Oczywiście, mo- żemy też zacząć rozmowę bez niej — dodał, a ton pogardy w jego głosie wskazywał wyraźnie, że po- dział władzy wcale nie budzi w nim zachwytu. Francois zareagował natychmiast. — Ależ mamy sporo czasu. Zresztą obawiam się, że byłoby to trochę nieuprzejme. Jeszcze nie miałem zaszczytu poznać pani Vogel, tym bardziej więc należałoby rozpocząć dyskusję w jej obec- ności. — Jak pan uważa — odparł Berthomieux, uśmiechając się pobłażliwie, choć bez entuzja- zmu. Sybil po raz nie wiadomo który zdumiała się, że w Paryżu w tak niezwykle krótkim czasie moż- na z przyjaciela stać się czyimś wrogiem: oto Berthomieux irytował się, że musi czekać na tę nieszczęsną aktoreczkę, wracającą w dodatku po dziesięciu latach spędzonych w jakiejś Austrii i usiłującą zakotwiczyć się w stolicy świata za po- mocą pieniędzy, za pomocą tych swoich marek. Najwyraźniej nie czuła się tu jeszcze całkiem swo- bodnie. Wzbudziła w Sybil sympatię; miała na to zapewne wpływ nie wykorzeniona i do pewnego stopnia niewłaściwa skłonność do osób niezrów- noważonych. W tym momencie za drzwiami ktoś zakaszlał, można się było domyślić, że jest to taki ktoś, kto nie ma śmiałości zapukać. Berthomieux wydał okrzyk radości na znak, że oto zbliża się znakomita Mouna. Mouna Vogel była drobną kobietką, dobrze, jak to się mówi, zakonserwowaną od trzydzieste- go roku życia. Jako krótkowidz należała do osób, które mylą się przy prezentacjach i zbyt długo żegnają gości wychodzących z przyjęcia. Najoczy- wiściej to jedna z tych damulek, które, co praw- da, objechały świat, zawsze jednak przebywając pod opieką mężczyzn, i to mężczyzn wszechpotęż- nych. Był pewien urok w jej miękkich włosach, ogromnych, prawie fiołkowych oczach i nieco drżących, pięknie zarysowanych ustach. Sybil natychmiast zwróciła uwagę na naszyjnik z pereł i dwa pierścienie zdobiące dłonie, wyglądające znacznie starzej niż twarz pani Vogel. Nie musiała być wcale wielką znawczynią, by rozpoznać war- tość tych klejnotów. — Moja droga Mouno, oto Sybil, której praca tak ci się spodobała. Przedstawiam ci też Francois, który służył jej pomocą i który nie chciał zaczynać rozmów bez ciebie. Francois i Sybil pracowali razem od sześciu lat, wspólnie tłumaczyli i wspólnie adaptowali sztuki, których opracowanie im zlecono, lub takie, którymi zajmowali się po prostu, dla przyjem- ności. Wystarczyło wszakże, by w ubiegłym roku w wysokonakładowych pismach kobiecych uka- zało się kilka reportaży opatrzonych tytułami w rodzaju „Kobieta pracująca" (wynikało z nich, że można być osobą elegancką, a jednocześnie pracować zawodowo) a nazwisko Sybil przyćmiło artykuły pisane ręką Francois. Obojętność, jaką Francois okazywał w tej sprawie, wprawiła Sybil w oburzenie. Już otworzyła usta, by rzecz sprosto- wać, ale było za późno. Francois pochylał się ku Mounie ze słowami: — Mam nadzieję, że pewnego dnia doceni pa- ni również i moje starania. Uśmiechnął się, po czym ujął jej dłoń i ucało- wał leciutko, zupełnie jakby występował w dzie- więtnastowiecznej sztuce. Mouna w odpowiedzi przywołała na twarz stosowny uśmiech, który blaskiem odbił się na twarzach Sybil i Bertho- mieux. Wtedy pani Vogel całkiem swobodnie opadła na fotel, potrząsając głową, jakby miała za dużo włosów. Co, jak spostrzegła Sybil, wcale nie miało miejsca. — Prawdę mówiąc, ledwie miałam czas prze- czytać tę waszą sztukę, ale już jestem nią za- chwycona... — zaczęła Mouna z emfazą, głosem teatralnym, na którego dźwięk wszyscy aż pod- skoczyli. Tak powierzchowne traktowanie tematu nie mogło trwać długo. Po godzinie więc, nie zajmując się już wspomnianym dziełem, zakończyli dysku- sję i wyszli, mimo wszystko zapewniając się wza- jemnie co do swoich najlepszych intencji w kwe- stii realizacji dalszych planów. Nade wszystko zaś nie uzgodnili wspólnego pomysłu na reżyserię czy choćby interpretację. Teatr miał się ograniczyć do wynajęcia na przyszły sezon Sybil i Francois budynku i pra- cowników technicznych, czyli sprawnie działają- cej sceny, tak więc już w punkcie wyjścia mieliby milion długu. Sybil pocieszała się, że przynaj- mniej w tym biurze istnieją drugie drzwi, dzięki czemu szybko znaleźli się przy samym wyjściu. Widząc na twarzy Sybil zdumienie, Berthomieux roześmiał się hałaśliwie. — Proszę, tylko niech mi pani nie mówi, że przywędrowaliście do biura tunelem. Od dawna nikt z paryżan nie chodzi już tym labiryntem... Francois, odpowiedzialny za to, że taką drogę obrali, spojrzał na Sybil, unosząc brwi. Przez uła- mek sekundy, zresztą po raz setny, zwątpiła w je- go prostolinijność. Chociaż, z drugiej strony, wcale nie miał takich intencji... Chciał ją przecież tylko uspokoić... Jednakże wcale nie musiał... Zresztą ona także nie znała zakamarków tego teatru... Co prawda... Jak zwykle myśl o poczyna- niach Francois wzbudziła w niej tysiące wątpli- wości. 3 W ciągu godziny zarówno jedni, jak i drudzy odwiedzili sporo różnych lokali. Najwytworniejsze były te, które wskazywała Mouna Vogel: w na- stępnym tygodniu Berthomieux miał zamiar wy- dać wielkie przyjęcie, by uczcić powrót dawnej aktorki do wielkiego świata Paryża, którym to spotkaniem wytrawni bywalcy teatralni nie po- winni być rozczarowani. Mouna wabiła wdzię- kiem i prostotą, określonymi zasadami i naiwno- ścią, co stanowiło zespół cech rzadko spotyka- nych w obecnej dobie. Opowiadała z oczami peł- nymi łez o cierpieniach, jakich doznawała z po- wodu konformizmu królującego w teatrach Dort- mundu, stolicy przemysłowej Zagłębia Ruhry. Tam właśnie jej mąż zbił fortunę. — Mój drogi koteczek! Zajmował się łożyskami kulkowymi, o których, muszę wyznać, w ogóle nie mam pojęcia. Zresztą Helmut nie przywiązy- wał do tego wagi. Gratulowała sobie, że nie uległa urokom Pary- ża i magii teatru i nie wróciła tutaj natychmiast, pozostawiając Helmuta samego pośród należą- cych do niego licznych fabryk. — Przecież nie można być jednocześnie pra- wdziwą żoną i prawdziwą aktorką, nieprawdaż? To zdanie, wypowiedziane z głębokim smut- kiem, wzbudziło gwałtowną reakcję Bertho- mieux — w jego oczach zabłysła wściekłość. Sy- bil poczerwieniała tłumiąc śmiech, Francois zaś — niesłychane! — przemienił się w posąg sym- bolizujący aprobatę. Całym sobą mówił: „Ależ ona ma rację! Jest niezwykle prawdziwa i taka ludzka!" Jego postawa wprawiła Sybil w zażenowanie. Bardzo często niecierpliwość Francois, jego zmysł krytyczny, rozdrażnienie intelektualne, a może prawdziwa kultura doprowadzały go do ostatecz- ności, czyli godnych ubolewania aktów porywczo- ści, których zresztą post factum oboje żałowali. Miewał napady wściekłości, wybuchał przeciw te- mu, co nazywał „motłochem": przeciw kretynom wypchanym słomą ambicji, ignorantom i napu- szonym próżniakom, którym obecne obyczaje, de- prawacja inteligencji, a nade wszystko wszech- władna, ogłupiająca telewizja dawały do rąk wła- dzę. Właściwie Sybil powinna być zadowolona z tej jego powściągliwości, niepokoiła się bowiem ogromnie, gdy Francois, który nie miał zwyczaju ustępować w potyczkach słownych, burzył się i podnosił głos. Zachowywał się tak w podobnych okolicznościach od lat, nawet jeśli z tego powodu jego pozycja mogła się znaleźć pod znakiem zapy- tania. Mimo że ich sytuacja materialna była nie najlepsza, wiedli cudowny żywot dzięki wspania- łym, oddanym przyjaciołom. Korzystali jedno- cześnie ze wszystkich przywilejów towarzyskich i ze swobody, tak więc ani jedno, ani drugie wcale się tym zbytnio nie przejmowało. Prócz kupionego cudem dziesięć lat temu domu na Montparnasse, który skończyli spłacać stosunkowo niedaw- no, prócz tantiem napływających z tytułu praw autorskich za wspólne tłumaczenia, minimalnej pensji, jaką co miesiąc otrzymywał Francois u wydawcy poezji, doceniającego jego kompeten- cje i zapał, prócz honorariów Sybil w wysoko- nakładowym francuskojęzycznym przeglądzie, zawierającym porady praktyczne i nieco morali- zatorskim, przeznaczonym dla kobiet nie mają- cych żadnego zajęcia, nie dysponowali innymi dochodami. Sytuacji nie poprawiał fakt, że kuzyn Francois, tajemniczy mizogin wuj Emile, wysyłał od czasu do czasu czek swojemu jedynemu bra- tankowi, a zamożni przyjaciele obojga zdwajali uprzejmość, zapraszając ich często wszędzie gdzie tylko mogli. Wyrośli już z wieku, kiedy skła- dało się niezobowiązujące wizyty w różnych do- mach i różnych kręgach towarzyskich. Zbliżał się dzień, kiedy będą musieli wziąć na swe bar- ki ciężar dorosłości i pamiętać, że cały świat wo- kół zatruty jest atmosferą zagrożenia i poczuciem winy. Sybil właśnie zmierzała w kierunku swego do- mu samochodem Mouny, pachnącym prawdziwą skórą i palisandrem. Ich nowa znajoma naciska- ła, by skorzystali z tej wygody, zatroskana fa- ktem, iż nie mieli własnego środka transportu. — Nie mam pojęcia, jak dajecie sobie radę! — stwierdziła. I, grożąc wskazującym palcem w ele- ganckiej rękawiczce, dodała: — Porozmawiajmy jak kobieta z kobietą! Pomknęły samochodem, zostawiając na trotu- arze dwóch mężczyzn z minami jednakowo znu- dzonymi. — Bulwar Montparnasse! — powtórzyła Mou- na Vogel swojemu szoferowi, po czym. rzucając się z rozkoszą na poduszki, powtórzyła: — Bulwar Montparnasse... Ależ ja się tam bawiłam! Dosko- nale pamiętam! — Pokręciła głową i westchnęła z satysfakcją, nie wiadomo, czy podziwiając wigor tych zabaw, czy własną pamięć. Nie umiała przy tym wszystkim zapanować nad gestami i mimiką, co robiło dość dziwaczne wrażenie. — Myślę, że dzisiaj nikt już nie umie się ba- wić. Młode pokolenie prawie w ogóle nie jest w stanie się bawić — ciągnęła Mouna z rozpaczą w głosie. — Biedacy!... Cóż, bezrobocie, AIDS... Dzisiaj chyba już nikt nawet nie chce mieć dwu- dziestu lat. — A ja tak — odparła Sybil. —Czasami chcia- łabym... Szczerość tej wypowiedzi nie pozwoliła Mounie zareagować natychmiast, więc Sybil dodała: — By nie ujawniać własnej zazdrości, często zamiast wyrażać żal za minionymi latami, gardzi- my młodością innych. Uważam, że to zbyt proste rozwiązanie. — Ma pani rację! Ma pani całkowitą rację! — Mouna przynajmniej nie upierała się przy swoim. — Pewnego dnia jedna z moich serdecznych przy- jaciółek stwierdziła: „Mój wiek jest mi już obojęt- ny, mam tyle lat, ile mój układ krwionośny". Zrobiło mi się jej żal... To prawda — podjęła rozmowę, kręcąc głową — że nie mówi się takich rzeczy osobom, które... które nas dobrze znają. Nas i nasz wiek. Sybil zaczęła się śmiać: minęło już rozdrażnie- nie, w jakie wprawiła ją ta arcybogata współwła- ścicielka teatru, w ostatnim momencie odmawia- jąc zainwestowania kilku franków w ich szalone przedsięwzięcie. Będą więc zmuszeni do podjęcia w najbliższym czasie nowych wysiłków. Teraz wi- działa w niej osobę raczej sympatyczną. Pobyt w Paryżu jeszcze nie sprawił, by skamieniało ser- ce tej porcelanowej laleczki. — Szkoda, że nie będzie pani z nami praco- wać — powiedziała Sybil, powodowana w wię- kszym stopniu uprzejmością niż przekonaniem. Nie dowierzała bowiem ludziom wspaniałomy- ślnym, a zarazem powściągliwym w swej hojno- ści. Zaskoczyło ją nieoczekiwane zdumienie towa- rzyszki. — Czy pani wie, Sybil... Mogę się do pani zwracać po imieniu? Sybil przez jedno „l" czy przez dwa? Zresztą nieważne. Czy pani wie, Sybil, tu chodzi przede wszystkim o panią... Przecież panią właśnie ten nieszczęsny młody Czech uczy- nił właścicielką praw autorskich, prawda? Poza sprawami reżyserii i wyborem aktorów są jesz- cze inne kwestie, które... które powinno się usta- lić. Z tym należy się zwrócić do Berthomieux, on lepiej się orientuje w tych sprawach niż ja. Odzwyczaiłam się od tego w Dortmundzie, w ogó- le odwykłam od tych problemów. Francois bę- dzie wiedział, co miałam na myśli! Ależ tak, tak... Moja droga, ludzie chcą albo wielkich nazwisk na afiszach, albo komedii. Tak, tak, tak, proszę spytać Francois — zakończyła głosem pełnym dziecinnej ufności, poklepując dłoń Sybil coraz mocniej, jakby ta ostatnia miała lada chwila zemdleć. Szofer właśnie otwierał drzwi. Dojechali na miejsce przeznaczenia i Sybil wysiadła nieco zmieszana, mamrocząc pod nosem jakieś podzię- kowania pod adresem Mouny, która — póki jej wóz nie zniknął z pola widzenia — z uszczęśliwio- ną miną machała ręką na pożegnanie. Dom Sybil i Francois, stojący w połowie bul- waru Montparnasse, był oddzielony od chodnika innym budynkiem. Po przejściu pod sklepieniem otwierał się widok na łączkę, a może raczej na wydeptany trawniczek, na którym drzemały, ustawione jakby przez przypadek, dwa domy, ta- kie jakie zwykle można zobaczyć na prowincji. Pierwszy od dawna zamknięty na głucho, za nim dopiero ten należący do nich. Już wtedy, przed laty, gdy Francois go oglądał, chcąc wynająć mie- szkanie, obojgu wydawał się zbyt obszerny; to przekonanie nie zmieniło się, nawet gdy go już kupili. Nie był to jeden pokój, pośrodku którego stało łóżko, jeden jedyny pokój, gdzie miłość wkraczała w nastroju oczekiwania, pośpiechu, zapału, niepokoju przeczuć i rozkoszy, przestron- ny pokój o zawsze zamkniętych okiennicach, oto- czony pomieszczeniami bez nazwy i przeznacze- nia. W miarę jak uwalniali się jedno od drugiego, by wieść wspólne życie, w miarę jak zaczynali się kochać naprawdę — stopniowo otwierali okienni- ce, a pozostałe pokoje zaczynały być użyteczne: garderoba, schowek na walizki, wanna w łazien- ce, na koniec kuchnia i miejsce pracy z maszyną do pisania. Nawet jeżeli teraz przygotowywali od czasu do czasu pokoje dla gości, gdzie należało rozłożyć kanapę lub świeżą pościel, centralnym miejscem był ich dawny pokój — początek wspól- nych dziejów, świadek ich płomiennych uniesień. To była najważniejsza część domu. Gdy tylko któ- reś z nich usłyszało słowo „dom", natychmiast widziało przed sobą stare, bardzo niskie łóżko bez materaca, zwykłe krzesło kuchenne, na którym walały się rzucone w pośpiechu różne części gar- deroby. W tym pokoju, na materacu tworzącym obec- nie integralną część łóżka z jasnego drewna, sta- rannie dobranego do półek i komody, położyła się Sybil. Naprzeciw, po obu stronach oszklonych drzwi wychodzących na trawnik, były zawieszone dwa pejzaże nieznanego pędzla, w rozmytych bar- wach, „których odcień podkreślał barwę oczu Sy- bil, jak utrzymywał Francois. Skórzany fotel, ni- ski stół po stronie Francois (gdzie wznosił się stos płyt i kaset i gdzie stała jego maszyna do pisa- nia), w kącie mały składany stolik pod kwiaty, dopełniały umeblowania. Dalej, na ścianie trzy obrazy — na poły abstrakcyjne, na poły figura- tywne — utrzymane w kolorze pomarańczowym, takim samym jak zasłony; gdy świeciło słońce dodawały pomieszczeniu ciepła i blasku. Z tego korzystała Sybil latem. Jednak by znowu grzać się w tej atmosferze, trzeba będzie przetrwać zi- mę, znieść wszystkie zmartwienia, trudy i niepo- koje, jakich ta sztuka im przysparzała i miała przysporzyć w przyszłości. Był to utwór tak wspa- niały i tak przejmujący, że nie mogła pozwolić sobie na najdrobniejszą pomyłkę. Autor, młody Czech, przybył do Paryża ciężko chory. Nim umarł w czarnej nędzy, powierzył Sybil prawa au- torskie na piśmie. Była związana z nim poczu- ciem solidarności i odpowiedzialności. Anton. Dość mu się podobała... — Ogromnie — twierdził Francois. Ale Francois utrzymywał także, że kochają się w niej wszyscy mężczyźni, co zawsze stanowi dla kobiety ogromne pokrzepienie. W ogóle nie zda- wał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest nieczuła na cudze wyznania. Słowa miłości przyjmowała tylko od Francois. W środku panował uroczy rozgardiasz. Sybil nie miała czasu, by tu zaglądać za dnia i usuwać ślady roztargnienia Francois. Wszystko było po- rozrzucane, zupełnie jakby przez cały dzień bara- szkowało tu stadko rozbawionych szczeniąt. Na biurku kłębił się stos papierów: było to tłumacze- nie Ulewy. Sporządzili sześć kopii. W kącie stał przygotowany do oddania właścicielowi komputer — Francois chciał kiedyś zrobić z niego użytek, lecz ani razu się nim nie posłużył. Jego umysł nie był w stanie opanować tej maszyny. Ani wielu innych. Sybil z grubsza uporządkowała pobojowisko, wzięła kąpiel i wyciągnęła się na łożu z jasnego drewna. Francois z pewnością krążył teraz sam po mieście; to był właśnie jego sposób rozwiązy- wania naglących problemów, a do takich należała kwestia budżetu Ulewy. Wyciągnęła rękę, wzięła z nocnego stolika rękopis, często czytany i odkła- dany, taki sam,-jaki leżał w bezładzie na stoliku Francois. Natychmiast poddała się urokowi Ser- ge'a, bohatera sztuki Antona. Człowieka nie ko- chanego i kochającego zbyt mocno... Francois, wróciwszy koło dziesiątej, zastał Sybil śpiącą, co oznaczało, że nie miała już za- miaru wychodzić z domu. Poruszał się więc po mieszkaniu z wielką ostrożnością, by jej nie zbudzić. Przez długą chwilę stał w ciemnościach z otwartymi oczami. Nie chciał teraz zamykać okiennic, by nie narobić hałasu; przez szpary wnikało do wnętrza światło latarni, rysując jas- ne prążki na twarzy i ramionach Sybil. Wpatry- wał się w owal jej policzków, smukłość szyi pod- kreślonej przez blask światła, wdychał zapach jej włosów. Kochał ją. To zadziwiające, że moż- na kochać kogoś przez tyle czasu, z taką pew- nością, wręcz nabożnie. Przypuszczalnie każdy człowiek zdolny jest do takich uczuć. Może na- wet Mouna... Czy to naprawdę ona zgasiła świa- tło w teatralnym korytarzu, od razu gdy tylko położył Sybil na trzcinowym fotelu. Przysiągłby, że dostrzegł ją stojącą daleko, za jego plecami... Ale dlaczego potem znów je zapaliła? Mimo wszystko dziwna osoba z tej aktoreczki przybyłej z Westfalii... — Nic mi nie mówiłeś, że jest taka ekstrawa- gancka — rzekła Sybil następnego ranka. Siedząc na łóżku, spoglądała z rozbawieniem na Francois, który najzwyczajniej miał kaca. Zie- wając bez przerwy, przeciągnął dłonią po nie ogo- lonych policzkach, rzucił pełne obrzydzenia spoj- rzenie na ziołową herbatkę, którą najwidoczniej sam musiał sobie przyrządzić. Zamieszał łyżeczką w filiżance, zamknął oczy i wypił zawartość jed- nym haustem jak lekarstwo. — Przyznaj się w końcu: poznałeś ją wcześ- niej czy nie? — Skądże, widziałem ją tylko jeden raz u Berthomieux, w zeszłym tygodniu... Nic ci nie mówiłem, bo chciałem, byś ją sama oceniła. Masz lepsze wyczucie niż ja — dodał natychmiast, a Sybil wybuchnęła śmiechem. — Nie broń się, nawet nie myśl, że mogę być zazdrosna. — Dlaczego? Uważasz, że jest za stara? — Nie... Ale tak odległa, taka poza czasem, tak mało związana z życiem... To znaczy z na- szym sposobem życia... Taka „nieprawdopodob- na". Właśnie: „mało prawdopodobna". — To prawda. Tak, to prawda — odparł Francois po dłuższym namyśle, który Sybil wy- dał się zbyt długi, niepotrzebny i raczej dość śmieszny. W istocie — pomyślał — tak naprawdę nikogo się nie zna do końca. Nie sypia się przecież ze wszystkimi. Nikt nie jest wiarygodny. Może tylko w trudnym wieku pierwszych uniesień i pożądań, gdy głód dojrzałości każe nam wierzyć we wszyst- ko, czego się pragnie. Dla mężczyzny, który nie spotkałby kobiety takiej jak Sybil, lub który by jej nie kochał, życie zapewne stałoby się rodzajem maja alfonsa, lubieżnym i obscenicznym... Mouna zrobiła na Francois dziwne wrażenie. Co za przypadek sprawił, że został jej przedsta- wiony na śniadanku dla dziennikarzy? Dlaczego właśnie tego dnia Sybil pojechała do Touraine? I dlaczego od tego czasu oddawał się owej grze z Berthomieux w stylu komedii lat trzydziestych i temu pełnemu fałszu flirtowi z eks-gwiazdą? Nawiasem mówiąc, niezła ta Mouna... Zgrabna, zawsze zadbana, taka pilna, staranna we wszyst- kim. We wszystkim, czego nie znosił. A tego właś- nie nie znosił. W podświadomości Francois kieł- kowało poczucie, że te cechy u kobiety tak boga- tej i z taką pozycją zaczynają go podniecać. Zu- pełnie niedorzeczne: zaproponowała mu prze- cież, żeby wziął w udziale połowę sztuki, gdy ona będzie czytała. Co ją napadło? Z pewnością nie oznaczało to żadnej zmiany w jej sądach: nie mia- ła własnego zdania. Powiedziała tak z czystej uprzejmości. Nie, to Berthomieux mówił o trud- nościach i kłopotach, jakie sprawi ta sztuka. Właśnie! Wróciła intuicja, która dała znać o sobie poprzedniego dnia: Mouna widziała ich oboje w kuluarach teatru na trzcinowym fotelu. Dlate- go najpierw zgasiła, a potem zapaliła światło... Dlatego właśnie spóźniła się na spotkanie parę minut i pojawiła się z dziwnym wyrazem twarzy... Jednocześnie wiedział od Berthomieux, który był jedyną osobą znającą ją bliżej (lub któremu po- zwalała tak sądzić), że w swoim czasie prowadzi- ła bardzo wesołe życie. Nie po raz pierwszy zdra- dzał Sybil, ale pierwszy raz z kimś, kto był zwią- zany z ich wspólnymi planami. W każdym razie dotychczas Sybil nie miała pojęcia o jego różnych wyskokach. Prawdę mówiąc, sam też się przed nią tym nie chwalił, zresztą nie było czym. Sybil nawet nie wyobrażała sobie, że mógłby ją zdra- dzić. Jeżeli nawet ta rozczulająca naiwność mo- mentami drażniła Francois, to jednocześnie uwa- żał ją za bardzo wygodną. I stosowną. Czy można mówić o zdradzie, skoro tylko od czasu do czasu pozwala się sobie na perwersyjne ekscesy? Czy już od razu musi to być obraza majestatu? Czy można to nazwać uchybieniem wobec wyłączno- ści uczuć? Zresztą dotychczas nie spotkał się nigdy z tą samą kobietą więcej niż dwa czy trzy razy. I nagle na myśl o Mounie, o jej obecności w teatrze, o ich spotkaniu twarzą w twarz, na skroniach Francois ukazały się krople potu: in- tuicja mu mówiła, że powinien jak najszybciej wyplątać się z tej historii. Ale Francois nie należał do mężczyzn, kierujących się intuicją, przeczucia- mi czy podejrzeniami. Życie było dla niego dosta- tecznie trudne i twarde, mógł się znakomicie obejść bez zawieszonej na własnej szyi etykietki ofiary. 4 Francois wrócił późno. Gdy tylko usłyszała, jak nuci w ciemnościach, wiedziała, że jutro z pewnością będzie musiał leczyć kaca. Gdy leżał po drugiej stronie łóżka, widziała jego szczupły kark, wysuniętą szczękę, sine kręgi pod oczyma, długie, gęste, sterczące jak samochodowe wycie- raczki rzęsy, wbite w brzeżki powiek, zauważyła kiełkujący na policzkach zarost, a także długie palce, jeden ze złamanym wczoraj na trzcinowym fotelu paznokciem, który starannie ukrywał pod- czas spotkania w biurze teatru. Dłonie dziwnie go postarzały, tak samo jak Mounę. Ale, ale, przede wszystkim jak wyglądają jej własne ręce? Rzuciła okiem: cóż znowu, jej dłoń była pełna, smukła i gładka! Sybil miała pięć lat mniej niż Francois — właśnie te pięć lat zaznaczyły jego skórę. Bruz- dy wokół nosa pojawiły się wcześniej. Przed trze- ma laty stwierdziła, że zaczynają się pojawiać na jej twarzy, obramowując usta dwoma nawiasami, zdradzającymi ilość uśmiechów, pocałunków, a może wstrzymywanych łez lub wymuszonej uprzejmości... Te zmarszczki w całej swojej brzy- docie i uroku były świadkami przeszłości ich związku; mówiły o kruchości ludzkiego istnienia i o nieubłaganym, nielitościwym upływie czasu. Francois obudził się, otworzył oczy, na jego twarzy ukazał się niewyraźny uśmiech. Za- mknął powieki. Sybil usłyszała jego głos zadający pytanie: — I co zrobimy? Ogarnęła go spojrzeniem poważnym, czułym, w którym taiła się ciekawość i niedowierzanie. Jak gdyby z jego ust padły słowa: „Odrzucamy tę propozycję. Nie możemy się zgodzić. Nie możemy się zgodzić, bo jeśli ludzie nie mają się z czego śmiać, teatr świeci pustkami. Widz jest zbyt zmę- czony i zdeprymowany, by mogły go zafascyno- wać duchowe przemiany nikomu nie znanego młodego Czecha, nawet jeżeli okazałby się auto- rem bardzo utalentowanym. Ponadto ten człowiek nie żyje, nie można go więc pokazać w telewizji, przez co całe przedsięwzięcie staje się jeszcze trudniejsze. Może gdyby udało się zainteresować tym tekstem najwybitniejszego reżysera naszych czasów, a on zachwyciłby się i zaczął głośno o tym krzyczeć, gdyby mu w dodatku zaufano... Ale kto by to mógł być? I czy byłby zdolny działać z należytym zapałem...?" — Nie wiem czemu, ale miałam wrażenie, że wszystko jest właściwie załatwione — odparła sennie. Usiłowała obarczyć siebie odpowiedzialnością za tę porażkę, chociaż, prawdę mówiąc, spowodował ją Francois, on i jego przelotne zainteresowanie, które skierowało uwagę Mouny na ten utwór, jej obietnice zbyt pośpieszne, by mogły się okazać po- ważne. Francois się pomylił lub zmyliła go Mouna, lecz on miał raczej pretensję do siebie niż do niej. Przecież wszyscy wiedzą, że w takich sprawach ko- nieczny jest podpis i ustalenie terminów. — Szkoda. Naprawdę szkoda — stwierdziła Sybil bez śladu irytacji wobec jego łatwowierno- ści, o którą sam do siebie miał pretensję. Ogarnęła go złość. Tak, szkoda: jeden jedyny raz zamiast dzielić się dochodami z autorem, jego agentami i innymi współwłaścicielami praw autor- skich, otrzymaliby należne dwanaście procent. Gdyby odnieśli sukces, ich życie stałoby się o wiele łatwiejsze. Sybil miała do tego prawo po tylu latach ciężkiej, niewolniczej pracy u krwiopijców. Ogarnął go gniew. Ona nie była chciwa, coś takiego w ogóle nie wchodziło w rachubę; po prostu przestałaby bezustannie ograniczać wydatki. Oboje byli znacz- nie bardziej skrępowani niedostatkiem niż reszta przyjaciół, i to z winy jego, Francois. To prawda ogólnie znana, że pozycja mężczyzny decyduje o pozycji rodziny. Wiedział to od dawna. Bardzo ładnie pozować na nieskazitelnie ucz- ciwych intelektualistów, przegrywających roz- myślnie, trzeba jednak być pewnym, że dokonuje się wyboru, czyli że jest się zdolnym dołączyć do grona gruboskórnych, sprytnych groszorobów, drobnych oszustów, którzy po prostu mieli szczęście. To uważali oboje za godne pogardy. Nawet jeżeli miałby to być sukces niewielki, nale- żało go jeszcze osiągnąć... Nie zależało mu na tym, by jej nazwisko pojawiło się na afiszach, największą przyjemność sprawiłoby mu zapew- nienie Sybil lepszych warunków materialnych. Francois nigdy nie zastanawiał się nad przyszło- ścią, nie przychodziło mu do głowy, że może się kiedyś zestarzeć, ale czy Sybil myślała tak samo? Był najzupełniej pewien, że umrze pierwszy, teraz niepokoił się, co Sybil zrobi bez niego i bez grosza przy duszy. Trzy razy przerabiała tłumaczenie Ulewy. Była uszczęśliwiona, kiedy jej oznajmił, jak ostatni kre- tyn, że teatr Mouny zamierza wystawić ten utwór. Pewnie już słyszała pierwsze okrzyki triumfu... Nie, to nie było w porządku. Zaraz zażąda, od tej kapryśnej Mouny rozliczenia albo ją przekona. Był już ubrany, gotów do wyjścia; gdyby kiedykolwiek nosił kapelusz, chwyciłby go w rękę i wielkimi krokami ruszył w stronę Theatre de l'Opera. Dla- czego zawsze jego najpoważniejszym projektom towarzyszyły niedorzeczne wizje? Nieobecność Sybil, która udała się do redakcji, pozwoliła mu przeszukać kieszenie jej żakietów. W jednej znalazł banknot stufrankowy, to powin- no mu wystarczyć. Po prostu miał pecha: w jego książeczce skończyły się czeki. — Nie! Nie mogę już tak żyć dłużej, ciągle będąc na czyjejś łasce, czerpiąc z cudzej kieszeni — powiedział sobie. Zaraz pójdzie zobaczyć się z Mouną Vogel. W normalnej sytuacji nigdy by przecież na to nie nastawał, ale teraz miał wszystkiego dość. Poroz- mawia z Mouną, nawet jeżeli miałoby to się oka- zać bezowocne! Zażąda, rozliczenia, rozrachunku, odszkodowania za zawiedzione nadzieje. To wszystko, co mógł zrobić, ale lepsze niż nic. Mouny Vogel nie było w teatrze, jednak z kro- niki towarzyskiej wynikało, że raczej nie wyjecha- ła z Paryża. Podczas ich pierwszego spotkania jakimś cudownym zbiegiem okoliczności podała mu numer swego prywatnego telefonu, a on, rów- nież cudem, ten numer zapisał. — Sądząc po cyfrach, powinna mieszkać w tej dzielnicy — mruknął pod nosem i spojrzał na zegarek. Wpół do jedenastej, odpowiednia pora, by za- dzwonić do kobiety, która uważała za punkt ho- noru kierowanie jednym z paryskich teatrów. Zresztą teraz już nie było wielkich dam wstają- cych dopiero w południe, prócz może tych kobiet, które co noc bawiły się aż do rana. Ludzie wstają coraz wcześniej, by robić rzeczy coraz bardziej niepotrzebne. Doszedłszy do tego wniosku, zawa- hał się przed wybraniem numeru. I co właściwie powie? Bezsensowność tego kroku, owej rozmo- wy, ukazała mu się z całą oczywistością, a obu- rzenie na siebie złagodziła troska o los Sybil. Przy barze wypił z właścicielem kilka kieliszków białego wina, co go wprawiło w znacznie lepszy humor. Odwołał już spotkanie ze swoim wydawcą, więc teraz nie mógł się wycofać. Kwestia honoru. Nie chodzi tu przecież o jego dzieło, nie stawał w obronie własnych interesów (sam nie umiał ani słowa po czesku, jego rola ograniczała się do przepisania, wspólnie z Sybil, fragmentu utworu po francusku). Wszystkiego dokonała Sybil. Zresztą w cudzym imieniu można prosić o wszystko, nie narażając się na upokorzenie. Je- żeli chodziło o Francois, nigdy w życiu nie podjął- by się tak trudnego zadania: uważał, że sztuka jest znakomita, podziwiał ją na równi z Sybil, ale zdawał sobie sprawę z aktualnych upodobań wi- downi. W ostatnich latach... Dyskusja polityczna z sąsiadem przy barze przeciągnęła się do południa, wtedy właśnie zde- cydował się zadzwonić do Mouny Vogel. Rozma- wiając z nim, śmiała się bez przerwy. — Halo? Nie, to nie pan! To niemożliwe, Francois... Och, przepraszam, panie Rosset... — Proszę mi mówić po imieniu. — Jeżeli pan się będzie do mnie zwracał per Mouna... Ta wymuszona galanteria nie była w naj- lepszym gatunku. Westchnął z irytacją. — Dobrze, Mouno. Ale dlaczego pani uważa, że to niemożliwe, bym do pani telefonował? — Ponieważ właśnie w tej sekundzie myśla- łam o panu! To niesłychane! A wie pan, że w Dortmundzie nazywano mnie „Cyganką"? Francois przez moment ujrzał w wyobraźni chór przemysłowców na tle wielkiego paleniska — nowoczesnej dekoracji do Złota Renu Wagnera — chór mężczyzn, uzbrojonych w rzucające błyski okulary, opowiadających o czarodziejskich zaklę- ciach Mouny Vogel. Zamknął powieki. — Odgadywała pani przeszłość? — Przewiduję tylko to, czego pragnę. Mój dro- gi Francois, skąd ten czas niedokonany? — Tak powiedziałem? Ja myślę tylko o przy- szłości... — Doskonale. Ale chyba nie musimy się już dłużej przekomarzać — odparła Mouna surowo, jakby to ona dzwoniła do niego i to w bardzo waż- nej sprawie. — Powinniśmy porozmawiać o tej sztuce możliwie jak najszybciej, tylko we dwoje. — Pani rzeczywiście posiada zdolności proro- cze — rzekł Francois. — Ja także chciałem o tym z panią pomówić. Uśmiechnął się. Zwracając się do tej kobiety, miał wrażenie, że gra rolę w bezsensownej sztucz- ce, w każdym razie w takiej, która nie ma związ- ku z rzeczywistością. O ile mógł się zorientować, Mounę Vogel otaczała aura prawdziwej roman- tyczności: nie tkwiła w kłamstwach, nie grała ko- medii jak wiele innych kobiet, przebywała w świe- cię własnych urojeń, co jest rzeczą zupełnie od- mienną. — Czy znalazłby pan chwilę czasu koło szó- stej? — spytała głosikiem małej dziewczynki lub może tylko pragnęła, żeby to tak brzmiało. — Chciałabym pana zaprosić na herbatę z grzanka- mi i miodem z Dortmundu, takiego miodu w ogó- le w Paryżu nie ma. Tylko proszę nie mówić, że pan nie lubi miodu, panie Rosset... przepraszam, Francois. Byłoby mi bardzo przykro. Wystrzegam się osób, które nie lubią miodu... Roześmiała się po raz ostatni i przerwała roz- mowę. Francois przez dobrą chwilę stał nierucho- mo ze słuchawką w dłoni. Dawno już nie słyszał podobnego dialogu — ani w towarzystwie, ani na scenie. Ani nawet w telewizji. 5 Apartament Mouny stanowił zdumiewający melanż: meble w stylu Ludwika XV, z całą pew- nością oryginalne, ciężkie i solidne, szlachetne, mięsiste tkaniny, a w tej scenerii bibeloty i dzi- waczne drobiazgi rozrzucone tu i ówdzie, zdra- dzające obecność małej dziewczynki kryjącej się po zakamarkach: porcelanowy pies, ogromna lal- ka z 1930 roku, szal z dzwoneczkami, zupełne okropieństwa wmieszane między prawdziwe anty- ki. Nie wiadomo, co w tej dekoracji znalazło się rozmyślnie. Całość przypomina sposób bycia pani domu — pomyślał Francois. Rzuciwszy okiem na swe odbicie w wielkich rozmiarów zwierciadle, ustawionym naprzeciw wejścia jak mur obronny, spostrzegł, że ma na sobie sportową marynarkę, gładką koszulę z weł- nianym krawatem, flanelowe spodnie, co spra- wiało, że wyglądał poważnie, jeżeli już nie ele- gancko. Wszystko to zawdzięczał Sybil, która, gdy skończył trzydzieści pięć lat, zabroniła mu nosić poza domem dżinsy, adidasy i koszulki polo. Czę- sto powtarzała, że nie cierpi widoku podstarza- łych młodzieniaszków. W każdym razie Francois był teraz przekonany, że dokonał rozsądnego wy- boru. Jego satysfakcja znacznie wzrosła, gdy na- deszła Mouna w szeleszczącej sukni z czarno-be- żowego atłasu, przy którym najdrobniejszy nawet kowbojski element stroju byłby go ośmieszył. Francois uderzył jej wzrost. Zdumiał się widząc, że jest o wiele niższa, niż mu się wydawało. Do- piero gdy usiadła, dostrzegł jej bose stopy. — Czy to pana nie razi ? — spytała, wskazu- jąc na długie rubinowe paznokcie w hollywoodz- kim stylu. — Czuję się dobrze tylko wtedy, gdy bosymi stopami dotykam ziemi... lub dywanu. Czuję się pewnie, gdy sadzonka moich stóp znaj- duje się na pewnym gruncie. Uśmiechnęła się, z całą swobodą siadając na wielkiej kanapie, na której drobna postać wcale nie ginęła. Francois przypomniał sobie, że prze- cież występowała w czasach, gdy aktorka musiała „zajmować przestrzeń" na scenie w znaczeniu za- równo fizycznym, jak i psychicznym. Podziwiał wiele umiejętności związanych z zawodem aktor- skim. Niektóre chwyty wyszły już z mody, mimo to nie przestawały go fascynować: technika mo- dulowania głosu, swobodne posługiwanie się własnym ciałem, efektowne wejście lub wyjście, sztuka przemieniania ciszy w zgiełk i wiele, wiele innych. Dziwnie było myśleć w ten sposób o Mou- nie (do pewnego stopnia zachowała swój dawny blask), ponieważ jej aspekt fizyczny istniał jakby poza czasem. Czy miewała kochanków? Czy ko- chała swego przemysłowca? Po raz pierwszy sta- wiał sobie te pytania w odniesieniu do podstarza- łej aktoreczki. Przedtem, gdy otaczał je rozgłos, wiedziano o tego rodzaju kobietach wszystko, na- wet jeżeli nie było to związane z osobistym zaan- gażowaniem. Francois także, ogólnie rzecz biorąc, patrzył na nie przez podwójną zasłonę ich sławy i reputacji. — Byłam pewna, że pan w końcu się kiedyś pojawi... — rzekła bez zwykłej pewności w głosie. — I cieszę się, że to nastąpiło tak szybko — doda- ła elegancko. Mouna jest uprzejma, to właśnie to — pomy- ślał Francois, który od wejścia zastanawiał się, co go tu właściwie sprowadziło. — Czy nie zechciałby pan spróbować niemiec- kiego koktajlu? Znam pewną wyborną kombina- cję na bazie wódki. Tak? Kurt! Kurt! — zawołała lokaja, tkwiącego za dwoma sfinksami ze złocone- go mosiądzu, z trudem mieszczącymi się w wą- skim korytarzu. — Kurt, dwa bismarcki, proszę... Kurt przyjechał tu ze mną z Dortmundu — doda- ła szeptem. — Rozumie pan, co to dla mnie zna- czy? To po prostu cudowne, wspaniałe... Paryż jest miastem, które trudno opuścić, lecz w któ- rym niesłychanie trudno się odnaleźć, pan wie... panie... mhm... przepraszam, Francois. Mówiła, paplała bez przerwy, wciąż taka kru- cha i naprawdę zabawna, ale fakt, że siedzieli w jej salonie tylko we dwoje, nie pozwalał mu patrzeć na nią ze zwykłym krytycyzmem. Przy bezpośrednim zetknięciu ludzie okazują się cał- kiem inni, niż nam się wydawało na pierwszy rzut oka. Każda, istota ludzka jest w jakiejś części wra- żliwa lub drażliwa. A już na pewno bardziej złożo- na niż suma naszych obserwacji, przenikniętych ironią czy nudą. Mouna stanowiła dla Francois wielką niewiadomą; jej obecność zmuszała do używania w mowie słodkawych ogólników. Gdy- by, przejrzawszy pozory, miał okazję poznać ją naprawdę, gdyby wiedział o jakimś szczególe do- tyczącym jej przeszłości bądź teraźniejszości, nie patrzyłby na tę drobną istotkę przez pryzmat abs- trakcyjnej ciekawości, szacunku zmieszanego z rozbawieniem, które budziła w nim całkowita nieznajomość jakichkolwiek faktów z jej życia... Dziwiła go własna obecność w tym inkrustowa- nym salonie, bezsens tego absurdalnego spotka- nia; na skutek usilnych starań marnował czas własny i tej kobiety. Podała mu szklaneczkę napełnioną mętnym, czerwonawym płynem, by wszystko podporządko- wać określonej konwencji. Zresztą, koktajl był rze- czywiście wyborny, znakomity, przywracał rów- nowagę, mocny i zarazem łagodny, mocny i gład- ki... Bardzo smakowałby Sybil! — Wspaniały — stwierdził. — Nieprawdaż? Poproszę Kurta, żeby nam przyniósł jeszcze dwie szklaneczki, jedną dla pa- na, drugą dla mnie... Będzie łatwiej rozmawiać o sztuce. Wczoraj, w obecności naszego poczciwe- go Berthomieux, po prostu nie mogłam... Ach, tak, pan pewnie zapomniał, że połowa udziałów należy do niego. To ogromnie komplikuje całą sprawę... Dzięki temu koktajlowi albo dzięki jej własnym umiejętnościom nie było w niej już nic z preten- sjonalnej, przekwitłej piękności. Teraz nie do- strzegał jej śmieszności, robiła wrażenie osoby bystrej i bardzo żywotnej. W jej głosie brzmiała zaledwie drobna nutka rozdrażnienia, pobłażania czy ironii. To nie zwykła, prymitywna głupota sprawiła, że poślubił ją niemiecki magnat prze- mysłowy, i z pewnością nie ta cecha skłoniła go do zapisania Mounie całego majątku. Nie dlatego czyniła Berthomieux urzędnikiem odpowiedzial- nym za teatr, a nie dyrektorem; bez wątpienia była wystarczająco sprytna, by nie demonstro- wać swej prawdziwej władzy, gdy wciąż jeszcze Berthomieux czuł się tu panem. Apartament znajdował się na szóstej kondyg- nacji, zachodzące słońce kładło swój blask na szyby, niebo różowiało na horyzoncie, robiło się późno... Koktajl bismarck miał wszakże jedną wa- dę: wzmagał pragnienie — do tego stopnia, że Francois nie zaprotestował, gdy naturalnym ge- stem podała mu kolejną szklaneczkę. Tracił czas, czas ich obojga, za to bardzo przyjemnie. Dawno już alkohol tak na niego nie podziałał. Czuł się odprężony, beztroski, miał wrażenie, że wszystko może odgadnąć, wszystko może przewidzieć... Czuł się po prostu jak uczniak. Mouna ze śmie- chem zapaliła małą lampkę, odmłodniała. Kiedyś musiała być rzeczywiście bardzo zabawna, ta Mouna Vogel... Tak, bardzo pociągająca, prowo- kująca i odrobineczkę spłoszona. To były kobiety stworzone, przeznaczone dla mężczyzn, kobiety, jakich dziś już się nie spotyka... Francois na moment ogarnęło uczucie tęsknoty, które pierz- chło natychmiast, gdy tylko je sobie uświadomił. Melancholijny rozpustnik, to u niego zupełnie coś nowego i raczej komicznego. — Sztuka jest wspaniała — mówiła Mouna — ale jakże smutna. Ten wasz Anton jest postacią zbyt idealną. Udaje, że niczego się nie domyśla, wszystko cierpliwie znosi, to przytłaczające. Bez wątpienia, to cecha bardzo słowiańska, jednakże ogromnie przytłaczająca. Proszę się na mnie nie gniewać, ale niech pan tylko sobie na przykład wyobrazi, że on nic nie wie, niczego nie jest świa- dom, w ogóle nie ma pojęcia, co ona robi, i gra rolę napuszonego, nadętego prostaka błąkającego się we mgle... Taki bohater byłby po prostu śmie- szny! Proszę sobie wyobrazić... — Krótko mówiąc, woli pani Feydeau niż Cze- chowa — rzekł Francois ze sztuczną surowością. Jej pomysł go zaskoczył: to był bardzo dobry chwyt teatralny, zręczny, zjadliwy i efektowny — trzy epitety, które z zasady Francois odrzucał. Jednakże w odniesieniu do tekstu, którego, co prawda, nie był autorem, lecz który znał bardzo dokładnie, ten pomysł był uderzający, wręcz im- ponujący. Jednocześnie bohater ukazany w taki sposób stawał się człowiekiem miernym, zwyczajnym, a więc wiarygodnym — pomyślał w duchu z gory- czą, co natychmiast wydało mu się równie śmie- szne, jak tęsknota, która opanowała go przed chwilą, gdy myślał o kobietach. Ten koktajl pobudzał do uczuć gwałtownych, które w ułamku sekundy wydawały się śmieszne. Tak jak owo dziwne, nieoczekiwane, wręcz pro- stackie pożądanie, jakiego doznał —jego źródłem był ów zbyt dobrze znany zapach, zapach ryżo- wego pudru, który ulotnił się już lata temu, a któ- ry zdawał się wypełniać przestrzeń między jego fotelem a kanapą, gdzie spoczywała Mouna. Sie- dząc miał twarz na tej samej wysokości, musiał- by więc się unieść, zrobić dwa kroki i pochylić się bardzo nisko — bo taki miał zamiar — by chwycić tę woń w nozdrza. Powstrzymał go początkowo nieśmiały, lecz z chwili na chwilę potężniejszy poryw. — Nie. Mouna śmiała się, a Francois wraz z nią. — Nie — powtórzył, usiłując się pohamować. — Nie, tak nie można. — A właściwie dlaczego? Przecież nikt nie ma prawa nam w tym przeszkodzić. Wstał z fotela. Wszystko stanowiło przeszkodę. Nie pragnął przecież tej kobiety, wcale nie chciał wdychać zapachu ryżowego pudru. Ja, dorosły mężczyzna, stare psisko, zachowu- ję się jak szczeniak — snuło mu się po głowie. Z zaskoczeniem skonstatował jędrność nóg Mouny. Gdy tylko jej dotknął, gdy tylko musnął palcami jej szyję, wydało mu się, że już kiedyś z nią był, że czekała na niego od wielu godzin, zupełnie jak gdyby jego gest nie był wyłącznie skutkiem prostackiego pożądania, fali, której się nie spodziewał... Tak, Mouna widziała go, a także Sybil, widziała odbicie ich obojga w zbłąkanym zwierciadle w pamiętnym korytarzu... Godzinę później, znalazłszy się z powrotem na bulwarze Port-Royal, Francois pomyślał o postaci Valmonta z Niebezpiecznych związków, wstrętne- go typa i nieszczęsnego głupca. Zdał sobie sprawę, że jedyne, co jego samego mogło tłumaczyć, to właśnie prymitywizm tych ekscesów. Wykorzystał półmrok korytarza, by za- spokoić żądzę ze swą stałą kochanką, legł na kanapie z kobietą o wiele od siebie starszą w po- ścigu za wonią ryżowego pudru, którego w żaden sposób nie mógł rozpoznać — a wszystko to w ce- lu, by ukazać w najlepszym świetle talent Sybil. Jego wyskoki erotyczne nie były więc dyktowane sprytem czy cynizmem. Francois, jak wielu męż- czyzn w jego wieku i o jego temperamencie, do wierności doprowadziły znużenie codzienną pra- cą i lęk przed chorobą. Z tej wierności cieszyli się jego przyjaciele, nie mający takiego powodzenia u kobiet. Prawdę mówiąc, dla mężczyzn po pięć- dziesiątce, mniej już nagabywanych przez płeć piękną, lęk przed AIDS stanowił znakomite alibi; wierność stała się dla nich cnotą, którą co praw- da głośno się chełpili, cierpiąc przy tym, każdego bowiem dnia byli wodzeni na pokuszenie. Francois dziękował niebiosom, że urodził się jeszcze przed wojną. Miał więc czas i okazję, by nasycić zmysły, tak trudne do zaspokojenia dla obecnego pokolenia. Po tym etapie przeszedł do rozkoszy znacznie łatwiejszych, i to nie z gnuśno- ści, lecz z obawy, by Sybil nie musiała płacić za jego ewentualne miłostki — to przyhamowało jego zapały. Miał wiele szczęścia: zakończył przygody miłosne jak myśliwy, któremu na łowach sprzyja- ło szczęście, i po prostu wkroczył w związek z partnerką godną szacunku, pożądaną i wierną. Sybil bowiem była kobietą, co do której miał pewność: znał jej charakter i ufał w moc jej uczu- cia do siebie. Poznał ją dostatecznie i w odpo- wiednim momencie, w samą porę. Tak więc sta- łość uczuć nie jawiła mu się jako groźba pod maską nudy, jak odczuwałby to parę lat wcześ- niej . Na pewnym etapie życia Francois przez dwa, a może trzy lata z upodobaniem odgrywał rolę Don Juana. Dziś tamte przygody wydawały mu się po prostu śmieszne i prymitywne. Oto dlacze- go miał za złe różnym Valmontom opisanym przez Laclosa, z którymi od czasu Mouny się utożsa- miał z odcieniem sarkazmu. Ten wyskok był, w jego pojęciu, powrotem do wieku, który, prze- ciwnie do tego, co się uważa w sferach miesz- czańskich, nie ma ani granic, ani barier czaso- wych. 6 Francois wracał na bulwar Montparnasse nie- co speszony. Wkładając klucz do zamka, wręcz ze zdumieniem wciągnął w nozdrza zapach trawy, unoszący się nad miniaturową łączką, znajdującą się prawie w samym sercu Paryża. Zaledwie prze- kroczył próg, usłyszał jedną z ulubionych melodii Sybil: bardzo stare nagranie Duke'a Ellingtona. W tym samym niemal momencie poczuł, że w je- go ramiona wpada Sybil pachnąca, z rozwianymi włosami i błyszczącymi oczyma. Przytuliła się do niego, pełna szczęścia... A może wciąż jeszcze peł- na szczęścia...? W jednej sekundzie przeszył go lęk. Ale właściwie z jakiego powodu? Ona śmiała się, całował jej świeże, chłodne policzki (była od niego młodsza, młodo wyglądała, prawie dorów- nywała mu wzrostem). Posiadała wszystkie za- lety, jakich brakowało kobiecie, od której właś- nie wracał i z którą się kochał — chyba przez po- myłkę lub perwersję. Ogarnęła go niechęć do sa- mego siebie i uśmiechem odpowiedział na trium- falny uśmiech swej prawdziwej i prawowitej ko- chanki. — Wyobraź sobie — powiedziała — że ten bał- wan Herouville powierzył mi redagowanie kroniki paryskiej w tygodniku dla krajów francuskojęzy- cznych! Dwie kolumny miesięcznie, dziesięć ty- sięcy franków kolumna. Akurat tyle, ile nam trze- ba, żeby nareszcie odetchnąć trochę swobodniej. Co ty na to ? — Cudownie! — odparł. — Po prostu wspania- le. Jesteś niesamowita! Bomba! Ja zaś powoli i siłą rzeczy staję się żigolakiem... Mówiąc otwarcie, taka była prawda, obecnie Sybil zarabiała więcej od niego... Chociaż na po- czątku ich znajomości wszystko wyglądało na od- wrót, i to Francois kupił na kredyt ów dom przy bulwarze Montparnasse. Fakt, że przeznaczył na ten cel wszystkie pieniądze z niewielkiego spadku odziedziczonego po matce, przy czym nie- ruchomość natychmiast zapisał Sybil (dowie- działa się o tym dopiero trzy lata później), czyli właściwie zamieszkał w jej domu, i tego ona nie mogła już zmienić. Jednocześnie (od czasu do czasu nawiedzała ją taka myśl) w ten sposób związał się z nią na zawsze, przytwierdził do sie- bie i do tego domu... Zupełnie jak gdyby od razu wiedział o niej wszystko i miał niezbitą pew- ność, że nawet gdyby kiedyś zechciała od niego odejść, będzie wolała opuścić dom, tracąc przy tym wszystko, nigdy nie będzie w stanie wyrzu- cić go na bruk... Co nie przeszkadza... Co nie przeszkadzało mu ryzykować, mimo iż w tam- tym okresie znał ją tylko przez pryzmat zmy- słów. Nawet jeżeli, jego zdaniem, taki krok nie stanowił żadnego ryzyka, z pewnością inaczej myślałby mężczyzna mniej romantyczny niż Francois, za to bardziej praktyczny. Zresztą, czy chociaż raz w ciągu tych dziesięciu lat mogła stwierdzić, że zrobił, powiedział lub pomyślał coś podłego? Nie. Ale zawsze mogła szukać przy- gód... Jednakże czy była do tego zdolna? Jak powtarzała Nancy, jej najlepsza przyjaciółka, któ- ra przyjaźniąc się z Sybil, darzyła przy tym sym- patią Francois: „Nie, przygód się wcale nie szuka. Albo się już znalazło tego kogoś i nie ma potrzeby podejmować dalszych prób, albo się wcale nie szuka". Nancy myślała logicznie, trzeźwo, to była jedy- na cecha, jakiej Sybil nigdy jej nie wypomniała. Czekając na reakcję Sybil, Francois wyciągnął się na łóżku z uśmiechem zadowolenia na ustach. Spod przymkniętych powiek śledził Sybil krążącą po pokoju: jej trasa prowadziła od wej- ścia do wychodzących na ogród drzwi, które uchyliła, nim zbliżyła się do szafy, którą otworzy- ła, by przesunąć jakieś szale czy paski, następnie skręciła pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stronę łóżka, pochyliła się, musnęła czułym pocałunkiem skroń, a może kącik ust Francois, podeszła do stołu, po raz dziesiąty bez większego zainteresowania rzuciła okiem na leżące tam li- sty, zbliżyła się do drzwi wejściowych, potem przebiegła do ogrodowych, które zamknęła, nim podeszła do szafy, i dalej ruszyła stałym szla- kiem. Zazwyczaj wszystkie szczegóły dotyczące różnych zdarzeń w życiu Sybil były relacjono- wane w czasie takiej właśnie nieprzerwanej wę- drówki. Kiedy w opowieści nadchodził moment smutny lub finał miał się okazać nieszczęśliwy, zatrzymywała się na wprost Francois, ręką zgiętą w łokciu zasłaniając oczy, by ukryć łzy, które starała się powstrzymać, i mówiła, stojąc nieru- chomo, bez jednego gestu. Francois, przeciwnie, lubił ją zaskakiwać nowinkami: każdą wiadomo- ścią (prócz przykrej) atakował nagle — na przy- kład w restauracji, w taksówce, godzinę po sa- mym wydarzeniu, usiłując sprawić wrażenie, iż coś tam już umknęło mu z pamięci. Patrzył więc teraz na Sybil obracającą się wokół własnej osi, rozradowaną, uszczęśliwioną, rozbawioną z po- wodu świetnego numeru, jaki wykręciła praco- dawcy, każąc sobie wreszcie płacić tyle, na ile zasługiwała. Triumfowała z powodu nowo osiąg- niętej pozycji całkiem otwarcie, choć wczoraj, do- znawszy porażki, zachowywała się dyskretnie. Po- dobnie jak Francois, miała skłonność, by przy- wiązywać więcej wagi do sukcesów niż do upad- ków. To było między innymi coś, czego oczekiwał od kobiety: nie tylko uczuć, lecz także odwagi. Z tego właśnie powodu kochał ją tak bardzo i od tak dawna. Otworzył usta, by jej to powiedzieć, ale pohamował się, widząc jej spojrzenie pełne szczęścia. Przypomniał sobie ich wczorajsze nie- oczekiwane zbliżenie w korytarzu teatralnym, za- pewne dla niej niepojęte i niepokojące. O ile pa- miętał, zdołał zaspokoić rozbudzoną przez siebie namiętność. Uświadomił sobie, że nie spędzili ra- zem popołudnia, ponadto Sybil nie próbowała te- go niemieckiego koktajlu o szczególnym działa- niu. Kładąc więc dłoń na brzuchu, wydał z siebie jęk wstydu; bardzo często skarżył się na wyima- ginowane bóle żołądka. By uczcić sukces finansowy, Sybil zaprosiła na obiad swą najlepszą przyjaciółkę Nancy z mężem Paulem, z którym, na szczęście, Francois utrzy- mywał względnie dobre stosunki. „Jocker" był obecnie jedną z modniejszych re- stauracji. Żeby usiąść w półmroku przy stoliku, musieli najpierw przejść przez hall i zatłoczoną salę, co uniemożliwiało zachowanie incognito. Obie kobiety siedzące na kanapce gawędziły we- soło z Francois, Paul bowiem ku ich rozpaczy cały czas się odwracał do tyłu. Był to wysoki, przystojny niegdyś blondyn, niegdyś nawet liczą- cy się poeta. Od tamtej pory bardzo utył. Był teraz bogatym, dość grubiańskim mężczyzną, dostar- czającym plotek kilku brukowcom, choć się do tego nie przyznawał. Jego żona, Nancy, starała się w to nie wierzyć, co z kolei budziło urocze zdziwienie Sybil, ogromnie ceniącej bystrość umysłu przyjaciółki. Nancy wiedziała, że Paul ją zdradzał (i znosiła to mężnie), że jako redaktor naczelny często zmieniał swe poglądy polityczne, i wiele innych rzeczy... ale nie dopuszczała myśli, że byłby w stanie rozpowszechniać niewybredne plotki na temat życia osobistego różnych osób i jeszcze ciągnąć z tego zyski. Pod jej wpływem Sybil także próbowała w to nie wierzyć, Francois zaś, który miał zawsze doskonałe informacje, naj- pierw irytował się z tego powodu, lecz po pewnym czasie zaczął stosować swą starą zasadę, według której lepiej było uchodzić za kretyna niż stracić przyjaciela. Paul siedział plecami do wejścia, nie widząc wchodzących do restauracji gości. Puścił oko do Sybil, która spiorunowała go wzrokiem. Nancy się wyprostowała: na ogół zachowywała się bez zarzutu, czasami jednak traciła nad sobą panowanie. Myśl o gwałtownej scenie przeraziła Francois, więc by ratować sytuację, postanowił podkreślić, że jest wyczerpany nerwowo. — A więc piję za twój sukces — rzekł, unosząc kieliszek w stronę Sybil. — Życzę powodzenia! — dołączyła się Nancy. Stanowiła zupełne przeciwieństwo Sybil: była drobna, ciemnowłosa i dość drażliwa. Ceniąc jed- nak spokój w małżeństwie, zrezygnowała z okazy- wania zazdrości i owej fałszywej szczerości, jaka cechuje niektóre zgorzkniałe i w rezultacie okrut- ne kobiety, czego podświadomie najbardziej oba- wiał się Francois. Był zdany na łaskę Nancy z po- wodu ich dawnego przelotnego romansu: nie tyl- ko nic nie powiedziała Sybil, nie pisnęła słów- ka także Paulowi. Ach, ten gruby nicpoń miał szczęście! Francois zdumiała własna pobłażli- wość; w czasach gdy Paul był świetnie zapowia- dającym się literatem, sam Francois dałby wiele za to, by pisać tak jak on... Od jak dawna Paul nic nie robił? Odkąd przestał zajmować się swą karierą literacką? W którym momencie zaczął ustawiać swe ambicje w odwrotnej kolejności: pieniądze najpierw, literatura potem? A on sam, Francois? Odwrócił spojrzenie od Paula i zamru- gał powiekami: czyżby myślał tak jak on? A ta znakomita powieść, jego słynna powieść, której nie napisał, której nawet nie zaczął! Do której nawet Sybil przestała robić jakiekolwiek aluzje... On sam już przestał sobie powtarzać, że, oczywi- ście, gdyby miał czas, lepsze warunki materialne, gdyby nikt mu nie przeszkadzał... i temu podob- ne. Już przestał siebie okłamywać, przynajmniej w tej sprawie. Miał wyczucie teatru, potrafił na- dać naturalność i celność dialogom, istniał pe- wien związek między jego sprawnością intelektu- alną a umiejętnością pisania, co już samo w so- bie było olśniewające. Znał wielu ludzi wyjątkowo błyskotliwych, piszących jak ostatnie patałachy, prawdziwych intelektualistów zafascynowanych literaturą, przy tym wykształconych i skromnych, pełnych zapału, którzy po stokroć przerabiali jed- no bezbarwne, nieudolne zdanie, nie posuwając się do przodu ani o krok... Rzadko który z nich zdawał sobie sprawę z tego... Co za niesprawied- liwość... Co za niesprawiedliwość przy rozdziale talentów... Na Paula, na tego grubego Paula przez dwa lub trzy lata spływała łaska, podczas gdy innym los zsyłał chorobę czy depresję... Ja- kim więc prawem on, Francois, miałby gardzić Paulem? — Patrz, twój producent — powiedział Paul. Odwróciwszy się po raz nie wiadomo który do tyłu, ujrzał Berthomieux. Wymienili uścisk dłoni. Berthomieux wyglądał jak postać z dziewiętna- stowiecznej litografii w żurnalu mody: trochę zbyt mocno wcięta talia, włosy sztucznie posiwiałe... Najwyraźniej podobała mu się Sybil. Patrzył na nią, kiwał głową, wykonywał drobne gesty apro- baty, zupełnie jakby była aktorką; zaczęło to iry- tować Francois. Berthomieux, jakby uprzedzając atak, zwrócił się wprost do niego: — A więc jak? Co z naszymi projektami? Wi- dział się pan w końcu z naszą Mouną? Francois mimo woli wybuchnął głupkowatym śmiechem: nie miał zupełnie pojęcia, co odpo- wiedzieć! Czyżby Mouna wszystko wypaplała te- mu staremu, głupiemu gadule? Może zadzwo- niła do niego od razu, gdy tylko Francois znalazł się za progiem? I zdała szczegółową relację? A może powiedziała jedynie o ich pierwszym spot- kaniu? W każdym razie, gdyby Francois widział się z nią sam na sam, musiałby uprzedzić Sybil! A więc wcale się z Mouną nie widział. Musiał ry- zykować. — Mam zamiar spotkać się z nią jutro lub pojutrze, żeby poruszyć ten temat. Sybil spojrzała na Francois zaskoczona. Wie- dział, że przygląda mu się przez dłuższą chwilę, ale udał, że nie zwraca na to uwagi. Wpatrywał się z uporem w Berthomieux z uśmiechem zasty- głym na twarzy. Jak ostatni idiota — pomyślał nagle. — Śmieję się jak idiota. Teraz z kolei uśmiechnął się Berthomieux, po- wiedział parę słów bez znaczenia, skłonił się i od- szedł. Czyli że on, Francois, mógł teraz już usiąść. Po co, przecież właśnie siedział. Oczywiście... Chwy- cił widelec, wyszukał na swoim talerzu dorodny liść sałaty, nadział go, po czym włożył do ust... Przynajmniej teraz nie musiał się uśmiechać. To był świetny krok... znakomite wyjście... — Nic nie mówiłaś, jak się sprawa potoczyła — zwróciła się Nancy do Sybil. — Nie najlepiej, wydaje mi się, że po prostu źle. Oczywiście, jeżeli Francois nie kombinuje czegoś po cichu. Uśmiechnęła się, ale bez ożywienia, więc mrugnął do niej szybko, jakby miał jakiś sekret, którym mógł się podzielić tylko z nią. — Powiem ci — obiecał. — Jest pewna szan- sa... To znaczy, cień szansy... — Ależ mów... — ożywił się Paul, lecz przerwał natychmiast, przygwożdżony spojrzeniem Nancy. Biedaczysko. Nie może nawet okazać zwykłej, najzwyklejszej ciekawości. — Paul, znasz Berthomieux? — Od pewnego czasu, tak, trochę, w pewnym stopniu. Ale ona bawi mnie znacznie bardziej. Widzieliście ją? Jeszcze nie wykonała swego wiel- kiego entree w Paryżu... — Jakiego znowu entree!? Przecież ona ma już chyba ze sto lat! — oświadczyła Nancy, Francois zaś spuścił oczy, tłumiąc wybuch szalonego śmiechu. Paul zaprotestował: — Ależ skądże, wcale nie. Wyjechała z Paryża do tego swojego przemysłowca jakieś piętnaście lat temu, w pełnej chwale! Mimo wszystko była ostatnią... — Ostatnią? — Ostatnią kurtyzaną — ożywił się Paul. — Grała kilka ról jako gwiazda u swego pierwszego męża, reżysera, potem spotkała jakiegoś dyrektora od urządzeń elektronicznych, a następnie poznała bankiera, tak mi się wydaje, w końcu miliardy... Prawdziwa kokota w dziewiętnastowiecznym stylu, i powiem ci, że bardzo skutecznym także dziś. Mo- gę cię zapewnić! Oczywiście, wy o niej nic nie wie- cie, oboje poznaliście ją dopiero niedawno, a ponie- waż wasze sprawy zaczęły się układać nie najlepiej, niczego nie zauważyliście... — A sądzisz, że teraz już wszystko będzie do- brze? — spytał Francois. Próbował skierować rozmowę na inne tory, spostrzegł bowiem, że mała, kędzierzawa główka Nancy jakby się wydłużyła. Przyjaciółka Sybil nadstawiła uszu, była na tropie. — Ile dałbyś lat tej Mounie? Tak naprawdę? Właśnie, i co powinien teraz powiedzieć pra- wdziwy dżentelmen? Przed chwilą wysunął się z ramion tej ponoć stuletniej kobiety. W tym wy- padku musiałby znać jej praktyki i obyczaje... I ten śmiech, który bulgotał w jego gardle, łasko- tał w nosie, napinał policzki... — Ależ nie mam zielonego pojęcia! — odparł z urażoną miną. — Sądzisz, że ma wszystko na miejscu? Jest jeszcze wystarczająco młoda? Paul zawsze bardzo głośno śmiał się z włas- nych dowcipów. — Nie! — odparował Francois. — Nie, ale nie zwykłem zwracać uwagi na wiek kobiet, z którymi załatwiam interesy. — Uważam, że popełniasz kolosalny błąd. Wszystko ułożyłoby się znacznie lepiej, gdybyś się orientował, w jakim jest wieku... — To nic nie da. Może w młodości była bar- dziej zasadnicza, a może nie. Skąd ta pewność. Jak wiesz, pryncypia... — Czyli, chcesz powiedzieć, iluzje? Czuję, że nie piśniesz ani słówka! Riposty stawały się coraz zjadliwsze, rozmowa przybierała ton dosyć nieprzyjemny, więc obie kobiety postanowiły ją przerwać. Francois był ubawiony jak zawsze, gdy miał wrażenie, że wyszedł cało z opresji, nawet jeżeli wynik starcia był remisowy, z czego też zdawał sobie sprawę. W rzeczywistości dostrzegł całą śmieszność sy- tuacji, co nie przeszkadzało mu cierpieć z powo- du niesprawiedliwego traktowania Mouny przez Sybil i jej przyjaciół: jednakże ta niesprawiedli- wość, cokolwiek by o tym myśleć, nie raniła jego własnej próżności. 7 Francois wstąpił na ścieżkę wojenną, co stano- wiło szczyt idiotyzmu. Stało się to oczywiście po owym obiedzie we czworo, choć Sybil nie mogła traktować tego poważnie. Przede wszystkim wśród zapowiadających się kłopotów i zamieszania było zbyt wiele elementów pozytywnych: udało jej się odkryć znakomitą sztukę, dokonała jej tłumacze- nia, miała formalne prawa do tekstu, mogło dojść do tego, że zdoła udostępnić utwór wszystkim mi- łośnikom teatru, ponadto czysty przypadek spra- wił, iż Sybil spadły z nieba te dwie dodatkowe ko- lumny po dziesięć tysięcy franków; poza tym, jak się okazuje, wciąż miała dużo uroku, czego dowo- dem było zachowanie Francois tamtego dnia za kulisami teatru (mimo groteskowości sytuacji i ry- zyka, w każdej przecież chwili mógł się wynurzyć z ciemności przypadkowy świadek). Jedyne, czego nauczył się Francois Rosset w owym niezbyt długim i trochę śmiesznym okresie zabawy w Don Juana, to skrupulatne zachowywanie pozorów, nawet jeżeli miałyby się okazać zbyteczne, oraz absolutna konieczność okazywania wyjątkowej czułości w wypadku uza- sadnionych podejrzeń. Kobiety, najbardziej na- wet inteligentne, uznają pożądanie partnera za dowód wierności, sądząc, że w ten sposób kocha- nek mniej ulega innym pokusom: w ich rozumie- niu pożądanie zakłada wyłączność. Dobrze znał fałszywość tego założenia, już od bardzo dawna nie dziwiły go więc zasadnicze pomyłki, jakie popełniały w tej materii jego kochanki. Prawdą było też, że gdy się z nimi kochał, utwierdzał je w przekonaniu, iż apetyt wzmaga pragnienie i że nie jednej, dwóm czy trzem kobietom jest wierny, lecz porywom namiętności, miłości samej, tym kolejnym ciałom, nad którymi się pochyla on, Francois, mężczyzna, budzący gorące uczucia i pełen namiętności... Nawet jeżeli zdarzało mu się ziewać z nudów na samą myśl o miłości — i to całymi tygodniami. To wszystko oczywiście nie miało najmniejszego związku z uczuciem do Sybil, które stanowiło oś jego egzystencji, ale to była jedyna strefa, w jakiej doznawał, wedle własnej opinii, ulotnego, niejasnego szczęścia. Co za szczęście — mawiał do siebie w rzadkich chwilach roztropności — co za szczęście móc roz- patrywać te problemy w kontekście uczuciowym, psychologicznym czy literackim! Drążył go jednak rodzaj lęku, który towarzyszy wszystkim kochankom — owa obawa przed przy- szłością (jednakże nie przed przyszłością miłosnego związku), troska o los partnera, całkiem zresztą zbędna. Jeżeli ograniczyłoby się miłość do tego najbardziej trywialnego wyrazu, do tych obaw, każ- dy kochanek w istocie powinien się zastanawiać, jak i w jakich warunkach zakończy życie podmiot jego uczuć. Z danych statystycznych wynikało, że najprawdopodobniej Sybil go przeżyje. Dałby wszystko, by mieć pewność, iż jej wiek sędziwy upływać będzie w otoczeniu przyjaciół i wśród wy- gód, których obecnie, mimo iż był w pełni sił, nie umiał jej zapewnić. Był w stanie zabezpieczyć ją materialnie dopiero w przyszłości — pewność w sferze uczuć mógł gwarantować natychmiast. Nie zdawała sobie z tego sprawy. Miał poczucie, dość bezsensowne, judeochrześcijańskie i prawdę powiedziawszy, infantylne, że każde kłamstwo, każdy romans odsuwa go od przyszłego raju. Zda- wał sobie jednak sprawę, iż przyszłość w sensie materialnym w ogóle nie zależy od jego wierności. Wystarczyło popatrzeć na Mounę Vogel, kobietę zmienną i niewierną, która wcale nie miała zamia- ru być drugorzędną aktorką, lecz kupowała sobie między innymi jeden z najlepszych teatrów w Pary- żu i apartament co najmniej komfortowy. Ten ostatni epitet, którego używał, gdy chciał sobie poprawić samopoczucie, teraz go rozśmieszył. Zgodnie z przyzwyczajeniem Sybil wahała się, czy pytać Francois o jego tajemnice bądź nastro- je. Była pewna, że coś się dzieje, i jeżeli nawet czuła pokusę, by rozwiać te podejrzenia, znak zapytania, jaki Nancy naszkicowała na plecach Francois, gdy razem szli ulicą, bardzo jej w tym przeszkadzał. Nurtował ją niepokój, od dawna wiedziała, że jeśli myśli krążą wokół niejasnych podejrzeń i przykrości, to w końcu je konkretyzu- ją. Ciągłe myślenie o kłopotach sprawia, że stają się nieuniknione. Była sobą, wiedziała, kim jest, miała poczucie absolutu, nie uświadamiała sobie własnej wartości, nie czuła dumy. Uważała się za osobę bardzo tolerancyjną i prawdę mówiąc, tak było, wyjąwszy kilka konkretnych zdarzeń, któ- rym nie potrafiła sprostać. Zapytała więc, zresztą niezbyt uważnie słucha- jąc odpowiedzi, o powód szalonego śmiechu, ja- kim wybuchnął na widok Berthomieux. Przypo- mniał jej krój jego garnituru, ton głosu i śmieszne gesty, co mogła przyjąć za dobrą monetę. Chwilę później sama dodała, że Mouna Vogel wcale nie wygląda na osobę aż tak wiekową, a Paul i Nancy trochę z tym przesadzili. Stwierdziła, że, jej zda- niem, Mouna jest jeszcze całkiem „do rzeczy", na co Francois oświadczył z pewną dozą obiektywi- zmu, że teraz chyba Sybil przesadza. — W każdym razie — dorzucił — będę mógł na ten temat powiedzieć coś więcej za kilka dni. Istotnie, rano rozmawiał z Mouna przez tele- fon. Wprawdzie zapomniał o tym powiedzieć Sy- bil, ale chciałby porozmawiać z Mouna o tej cze- skiej sztuce pod nieobecność Berthomieux. Jego zdaniem, właśnie Berthomieux, ten stary, napu- szony konserwatysta sprzeciwia się realizacji spe- ktaklu. — To całkiem możliwe — zgodziła się Sybil. — Wszystko się okaże... W każdym razie dziś czcili sukces Sybil. — To był naprawdę wspaniały dzień — przy- znał Francois. 8 Jak się okazało, dziesięć tysięcy franków, któ- re co dwa tygodnie wpływały na konto Sybil tytu- łem honorariów za sześć felietonów w „Femme Francaise", nie stanowiło jakiejś nadzwyczajnej sumy, co prawda, tylko w oczach Sybil, a nie re- daktora naczelnego. Musiała na nie porządnie zasłużyć: trzeba było rozbudzić ciekawość czytel- niczek znajdujących się w niekorzystnym położe- niu, czyli mieszkających z dala od Paryża — sto- licy świata, ukazać uroki sztuk teatralnych, spe- ktakli baletowych, najnowszych filmów, spotkań „prestiżowych" (w rezultacie to określenie stawało się coraz bardziej niejasne). Sybil nie wahała się już wychwalać naturalnej elegancji panującej na przyjęciu wydawanym przez firmę „Parfums Guerlain", nie mogła się jednak zdobyć na to, by nakłaniać ufne czytelniczki do zajmowania miejsc, z których każde kosztowało dwieście fran- ków i skąd mogłyby podziwiać pokazy, być może, pretensjonalne, lepsze jednak od tych, które były całkiem pozbawione nutki snobizmu. Wzbraniała się przed tym, poszukiwała czegoś innego, krótko mówiąc, coraz bardziej była przywiązana do włas- nego poczucia uczciwości. Z tego powodu wieczo- rami rósł dystans między nią a Francois, cier- pliwość Francois nie była bowiem tak duża, jak jej pobłażliwość wobec niego. Chętniej oddalał od siebie trudne problemy, niż je zgłębiał, lecz i tak, jeżeli obliczyłoby się precyzyjnie śred- nią, mógłby wypełniać swoje zadania krytyka literatury w trzy razy krótszym czasie. Zależnie więc od dnia raz on, raz ona odczuwali z tego tytułu tajoną dumę. Zdarzało im się niekiedy spierać na temat uczciwości. To niby nie dotyczy- ło ich osobiście — przyrzekali sobie kiedyś sta- rannie unikać tego typu sporów — ale teraz mog- ło ich poróżnić. Każde więc, uważając się za nie- zdolne do podobnej nielojalności, zrzucało winę na drugie. Francois nie miał żadnej wiadomości od Mou- ny ani od Berthomieux, którzy z powodzeniem wystawili w Theatre de l’Opera sztukę angielskie- go autora. Spektakl miał dobrą prasę. Jednocześ- nie felietony Sybil z każdym wydaniem okazywały się lepsze, co ją korzystnie wyróżniało spośród innych dziennikarzy; jej pozycja stawała się coraz bardziej znacząca. Zawdzięczała to własnej rzetel- ności i sprawności zawodowej. Odniosła prawdzi- wy sukces, pochłaniało to jednak sporo czasu. Jeżeli chodzi o Francois, to jego seria tomików poetów dziewiętnastowiecznych w wydawnictwie „Messidor" budziła dość mierne zainteresowanie. Publikował wprawdzie artykuły w swojej gazecie, której jednak już nic nie mogło uchronić od kla- py, oczywiście z powodów politycznych. Jego te- ksty nadal były opracowane starannie, ze swadą. Niektórzy czytelnicy uważali wszakże, że są zbyt sarkastyczne, z czym Francoise zresztą się zga- dzał. — Gdyby nie Sybil, z trudem moglibyśmy się utrzymać — wyznawał wszystkim przyjaciołom tak często, że w końcu zaczęło ją to drażnić. Przez dziesięć lat, które spędzili razem, nigdy nie zauważyła u Francois objawów niedyskrecji. Pewnego dnia, zirytowana jego narzekaniem, oświadczyła w dość licznym gronie: — Francois plecie bzdury! Bez przerwy tylko się skarży. Po tych słowach zapadła głęboka cisza. Sybil tak rzadko wybuchała złością, była zaw- sze tak łagodna, że jej oświadczenie wywarło ogromne wrażenie. Oboje się opanowali i dość szybko opuścili to- warzystwo. Szli bulwarem Port-Royal w mil- czeniu, którego powodów on nie rozumiał, ona zaś czuła się za nie odpowiedzialna tylko w po- łowie. — Co się z tobą dzieje? — spytał w końcu, chwytając ją za ramię. Sybil próbowała się uwolnić, ale przytrzymał ją mocniej. — Jestem zdenerwowana — odparła. Przyspieszyła kroku, aż musiał ją szarpnąć gwałtownie, ponieważ mijające się zgodnie z zasa- dami ruchu drogowego dwa samochody omal jej nie potrąciły. — Uważaj...! Kierowcy nie mają pojęcia, że jesteś zdenerwowana... O co ci chodzi? — Twoje opowieści o pieniądzach i mężczyźnie utrzymywanym przez kobietę naprawdę nikogo nie interesują! — rzekła ze złością. — Najważniejsze, że od dziesięciu lat jesteśmy razem i żyjemy jak inne pary. — Rzecz jasna — stwierdził Francois, poru- szony do żywego — pozwoliłem sobie tylko nad- mienić, że mnie żywisz, czego sobie zresztą gra- tuluję. — A ty zapewniasz mi dach nad głową... — Proszę cię! Dość tej małostkowości! Nig- dy nie mogłem zrozumieć, dlaczego człowiek nie jest w stanie mówić o pieniądzach, nie okazując się przy tym małostkowym! Cyfry są po pro- stu jasne, nudne, lecz oczywiste... Nie ma się czego wstydzić, chyba że patrzy się na to w ten sposób. — Jeżeli o to chodzi, zgadzam się z tobą cał- kowicie — odparowała Sybil. — Jak powiedziałeś, to istotnie staje się nudne. Wróciwszy do domu, położyli się do łóżka, od- wróceni do siebie plecami. Francois prawie na- tychmiast uniósł się na łokciu i sięgnął po książ- kę. Spytała go, zresztą bardzo uprzejmie, co czy- ta. Podał jej tytuł tym samym tonem. Chwilę później zrobił zabawną uwagę na temat tej lektu- ry, lecz Sybil już spała lub udawała, że śpi. Od- kąd byli razem, Francois zawsze ściśle przestrze- gał zasady, by nie budzić Sybil, nawet jeśli tylko leżała z zamknie tymi oczami. W każdym razie ona zawsze umiała się zachować właściwie. Tym razem nie krzyczała, że jego żale są bezpodstawne i że na jego męskich zaletach spoczywa troska O byt materialny obojga. Tymczasem tego właśnie po niej oczekiwał. Życzył sobie, żeby tak właśnie mówiła i myślała. Po raz pierwszy wydawało mu się ważne, by ufała w jego zmysł praktyczny, w jego umiejętność przystosowania się do epoki, do akceptowania obecnie uznawanych wartości. I choć często oboje z nich kpili, wierzył, że zaw- sze, jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie umiał sprostać sytuacji... Nawet jeżeli jego seria składa- jąca się z tomów zawierających dzieła wielkich poetów dziewiętnastego wieku nie przynosiła zbyt wielkich dochodów, a swoboda, z jaką się wypo- wiadał w swoich krytykach, była tego rodzaju, że mógł je publikować wyłącznie w czasopismach bardzo liberalnych, a więc takich, które autorom płaciły grosze. Nie widział jednak żadnej możli- wości zmian. Za każdym razem obiecywał sobie, że przy najbliższej okazji, zamiast trwonić i prze- puszczać honorarium właściwie nie wiadomo na co, zacznie odkładać pieniądze, by zabezpieczyć Sybil na starość. Jeżeli w dobie Czarnobyla w ogóle można się przed czymkolwiek zabezpieczyć — mówił sam do siebie, rozrzewniony własną dobrocią. Uspokojony tą myślą, jak zawsze po kolejnym napadzie fałszu, stoczył się w otchłań snu. — Jak się pan miewa...? Już myślałam, że całkiem pan o mnie zapomniał! Było mi bardzo przykro... Wszystko w porządku...? A Sybil Del- rey...? Myślał pan trochę o naszych planach te- atralnych? Mouna Vogel była w sposób najbardziej oczy- wisty osobą bardzo uprzejmą, a może raczej taką, która nie umie zbyt długo żywić urazy, lub cał- kiem po prostu kobietą, która łatwo zapomina. Jej swoboda i gładkie maniery w pewien sposób imponowały Francois. — Skądże, wcale nie zapomniałem — odparł tonem, który jemu samemu wydał się mało prze- konujący. — Wiem, że była pani ostatnio bardzo zajęta... i odniosła wiele sukcesów... Sztuka Es- monda bardzo mi się podobała... Sądzę, że idzie bardzo dobrze... — Nie do tego stopnia, by nie myśleć o przy- szłości. Dziś teatr nie jest tym, czym był daw- niej. Wie pan to równie dobrze jak ja... Może byś- my się spotkali wieczorem na kolacji...? Sądzę, że w przyszłym tygodniu lub raczej... Wcale się jej nie spieszy — pomyślał Francois melancholijnie. Zresztą po dwóch miesiącach milczenia z jej strony wcale nie powinno go to dziwić. I on, który poczuł się poruszony tamtego dnia w perfumerii, gdy sprzedawczyni otworzyła pudełeczko, z które- go doleciał ów zapach pudru ryżowego... W na- głym przebłysku ukazało mu się wspomnienie zdumiewająco dokładne „jego staruszki"... Opo- wie jej ten epizod kiedyś, jeśli przypadkiem, dzię- ki przychylności losu, zostaną przyjaciółmi, jak to się może nieoczekiwanie zdarzyć w Paryżu rów- nież takim osobom, które dzielą ogromne różnice (rzadko kiedy powstają trwałe związki na funda- mencie wspólnej klęski). — Kiedy pani sobie życzy — powiedział. — Jestem do pani całkowitej dyspozycji. — Odpowiada panu czwartek o ósmej? Mam pewien pomysł dotyczący waszej adaptacji, po prostu cudowny, choć może... To znaczy wydaje mi się... Doskonale... Wpisuję do kalendarzyka czwartek siedemnastego... Tak...? Oczywiście, jeszcze zobaczymy, prawda...? Proszę do mnie zadzwonić rano... — Świetnie... Zgoda... Zrozumiałe — odpowie- dział Francois, ciągle nie mogąc się zdecydować na zadanie pytania najistotniejszego. Uczyniła to Mouna, w momencie gdy już pra- wie odkładał słuchawkę. — To będzie kolacja we dwoje, w troje, a może we czworo...? Muszę pana zapytać o to wcześniej; BerthomieuK jest przecież ogromnie zajęty! — We dwoje, jeżeli to pani odpowiada... Francois usłyszał swój własny głos, wypowia- dający tę kwestię całkiem zwyczajnym tonem, wręcz... swobodnie. Tak więc, jeżeli później mia- łyby wystąpić jakieś komplikacje, nie będzie mógł niczego sobie zarzucić. W tej sytuacji zbieg okoliczności, nie wiadomo, pomyślny czy złośliwy, sprawił, że Sybil właśnie siedemnastego udawała się na trzy dni do Mona- chium w związku z powstaniem nowej grupy ba- letowej. Miała w tym czasie przeprowadzić wy- wiad z Daldem Monteranem, nowym cudownym zjawiskiem z Teatru Bolszoj, geniuszem tańca, wokół którego aż szumiało od plotek: wszyscy bowiem pisali i mówili, że woli kobiety od męż- czyzn. W dodatku był wyjątkowo przystojny, co dodawało mu piekielnego uroku. To był ów aspekt dwuznaczny, wręcz diaboliczny w czasach upadku moralnego, gdy dobre obyczaje wśród tancerzy mogły szokować. Sybil wyjeżdżała na trzy dni. Wobec czytelniczek francuskich, które nie miały tyle szczęścia, by mieszkać w pobliżu Monachium, powinna spełnić dodatkowo ważny obowiązek i uraczyć je szczególnym opisem Pina- koteki. Ponieważ zadanie było odpowiedzialne, przydzielono jej dwóch fotografów: jednego zna- nego specjalistę od zdjęć kolorowych, drugiego zaś profesjonalistę cenionego z powodu wyjątko- wej umiejętności ukazywania w oryginalny spo- sób ogranych tematów; a tego znacznie bardziej obawiała się Sybil. Tak czy owak, te kilka dni rozłąki dobrze nam zrobią — powtarzała sobie w duchu. Ostatnio oboje często byli zdenerwowani, a Francois w dodatku roztargniony. Był wpraw- dzie mniej szym pesymistą w kwestiach ich przy- szłości, zastępował to jednak fatalizmem, co wca- le jej nie śmieszyło, a raczej się udzielało. Niekon- sekwencje kochanka nie budziły w niej przesad- nego niepokoju, ponieważ w głębi duszy wiedzia- ła, że ma usposobienie pogodne, ponadto jest czuły, hojny i dobry. Nie przewidywała takiego zwrotu o sto osiem- dziesiąt stopni, który kazałby mu odgrywać rolę przesadnie stroskanego, ostrożnego i nieudolne- go mieszczucha. To zupełnie do niego nie paso- wało... — Jakie masz plany? — spytała Sybil w dzień wyjazdu, patrząc, jak Francois przeciąga się w łóżku. Widziała żebra rysujące się pod znoszoną ko- szulką. Gdyby nie kosmyk białawych włosów za uchem, przypominałby młodego, chudego chło- pca... Bardzo ładnie wyglądałby w strojach z ubiegłego wieku, w ozdobnych kamizelkach, długich spodniach zwężanych w kolanach, w okrągłych białych kołnierzykach lub solidnych plastronach, w wypadku ubóstwa noszonych na gołe ciało. Gdzie wyczytała ten szczegół? U Zoli...? Francois rzeczywiście wyglądał młodo, teraz jed- nak jego skóra była jakby mniej elastyczna niż — jak jej się nagle wydało — dziesięć lat temu... W porywie czułości rozpięła bluzkę i rzuciła ją na walizkę, zrobiła dwa kroki, usiadła bokiem na łóżku i objęła go ramionami. — Mój stary łobuziaku! — szepnęła. — Kocha- nie... Przytuliła go do siebie, kołysząc łagodnie. Pro- mień słońca wślizgnął się przez uchyloną okien- nicę i zatrzymał na otwartych, nieruchomych oczach Francois, oślepiając go na chwilę. Po- tem, jakby zawstydzony własną niedyskrecją, znikł. Słońce grzało mocno; blask cofnął się po- woli, zostawiając matową plamkę na źrenicy męż- czyzny... — Co masz zamiar robić dziś wieczorem? Było dopiero wczesne popołudnie, lecz niebo ciemniało od napływających chmur. — Nie mam żadnych planów. Położę się. Szu- mi mi w głowie. To chyba początek kataru... W rzeczywistości miał przecież spędzić ten wie- czór w towarzystwie i, rzecz jasna, mógł, a nawet powinien powiedzieć o tym Sybil. Ale jeżeli po- mysł adaptacji sztuki okaże się niewypałem... je- żeli znów się nie uda, po co już teraz zapowiadać przyszłą klęskę? Jeśli jednak wszystko ułoży się pomyślnie, będzie miał dość czasu, by zgotować jej radosne powitanie, obwieszczając ich wspólny triumf. Oto z jakiego powodu, gdy zadzwonił tele- fon i obcy głos poinformował Sybil, która, zasko- czona, głośno wszystko powtarzała, że dziś do Monachium nie odlatują żadne samoloty — ani Air France, ani innych linii — Francois wpadł we wściekłość! Poczuł się nagle jak mężczyzna śle- dzony przez zazdrosną kobietę. Nie mógł ukryć furii, a ona nie mogła jej nie dostrzec lub udać, że nie widzi, ponieważ jego reakcja była równie jed- noznaczna, jak gwałtowna. Sytuacja zrobiła się głupia. Wiedzieli to oboje, choć Sybil nie poczu- wała się do winy: stojąc na środku pokoju, od- wróciła się do niego plecami, skronie jej pulsowa- ły. Przede wszystkim należało jakoś wyjść z tej sytuacji, chciała mu w tym pomóc, musiała po- móc im obojgu. — Słuchaj — odezwała się — zdenerwowałam się. W dodatku po tym, co powiedziałeś przed- tem... Ale ja naprawdę powinnam jechać do Mo- nachium. Musi być jakieś połączenie kolejowe. Wcześnie rano następnego dnia w Monachium nie miała nic do roboty. Wiedziała o tym równie dobrze jak on. Należało jednak przerwać tę grote- skową scenę, w której tkwili, i która w gruncie rzeczy nie powinna mieć żadnego znaczenia, o czym wiedziała od dawna; dopiero z perspekty- wy czasu można oceniać zdarzenia. Ale Francois mógłby przynajmniej trzymać się swego kłam- stwa, nawet jeżeli pozbawione było jakiegokol- wiek prawdopodobieństwa. W ten sposób uchro- niłby ich oboje od konieczności odgrywania nie- przyjemnych ról: od zalewu wściekłych pytań, od drobiazgowego śledztwa, jakie mogłaby wszcząć zazdrosna kobieta. Takie sceny z reguły były nie- bezpieczne, niezależnie od ich źródła. Fałsz krążył ciągle wokół dwojga. Nawet jeżeli łączyła ich mi- łość, tak jak Sybil i Francois — namiętny związek trwający od tak dawna — zawsze ciągnęła się za nimi jakaś nieznana ślepa siła. Mogła się zbudzić w każdej chwili, kazać im wyć, kazać obrzucać się nawzajem wyzwiskami. Uśpiony demon, mieszka- jący w każdym z nich, który wynurzał się jakby z otchłani mimo zapewnień o miłości, tej miłości tak niedoskonałej. Zły duch ukazywał się przede wszystkim w chwilach samotności, gdy jedno z nich pozwoliło błądzić drugiemu po manowcach owej okrutnej, przerażającej samotności, która ich odgradzała od siebie, nawet gdy się zapewnia- li o wzajemnym uczuciu. Czuła, jak jej serce bije mocno, ale nie odezwa- ła się ani słowem. Francois stał wyprostowany za jej plecami, zupełnie nie zdając sobie sprawy z nagłego przerażenia Sybil ani z okrucieństwa, jakie może wzbudzić strach. I w tym samym mo- mencie, w którym dotarło do niej, że ona też może odejść, że może go opuścić, gdy zdała sobie spra- wę, że może wydarzyć się coś, czego już nie będzie w stanie cofnąć ani naprawić, że ten mężczyzna może zniknąć z jej życia lub zostać zastąpiony przez innego, w tym samym momencie, gdy uj- rzała to wszystko przed sobą, tę podwójną zbrod- nię jako pewną już możliwość, z przerażającym spokojem poczuła przede wszystkim ów cynizm dręczonej niewinności (nie wiedziała, że w ogóle może być do takiego cynizmu zdolna), Francois oparł brodę o jej ramię, przytulając policzek do jej policzka. Odniosła wrażenie, że jego twarz jest ciepła, rozgrzana. Rzeczywiście... — Myślisz, że naprawdę jesteś chory? — spy- tała cicho, zaskoczona, z poczuciem winy. Może istotnie był niezdrów... Biedny Francois, cierpi na zapalenie płuc, podczas gdy ona sama przed sobą odgrywa głupi melodramat... — Skądże — odparł, a ona poczuła, że się uśmiecha przytulony do jej policzka. — Nie, je- stem głupi, ale nie jestem chory. To zresztą nic poważnego. Nie przejmuj się. I w końcu powiedział to, co powinien był już powiedzieć o wiele wcześniej. Użył słów zbawien- nych, które mu zresztą sama podsunęła: — Jedź pociągiem, kochanie. Prawdę mówiąc, nie lubię, jak podróżujesz samolotami... Potrząsnęła głową i oparła się trochę mocniej o jego pierś; balansowali przez chwilę na palcach i piętach jak ludzie, którzy zaraz zaczną tańczyć. W pokoju nie było wielkiego lustra ściennego, pa- trzyli na ogród przez oszklone drzwi — ogród był zaniedbany, przywiędły, porośnięty zżółkła trawą, której zresztą, stojąc w pokoju, nie widzieli. Na szczęście o tej porze było jeszcze połącze- nie. Na trasie Paryż — Monachium kursował po- ciąg z wagonami sypialnymi, odjeżdżający o dzie- więtnastej i docierający na miejsce następnego dnia rano. Dobrze się składało, bo burza już nad- ciągała. Nad Paryżem zaczęło błyskać, gromadziły się zwały chmur, czarne, groźne i ciężkie od de- szczu. Płynęły na wschód, w stronę Szwarcwaldu, mogły dogonić samolot, nim zdążyłby wylądować w Monachium. W powietrzu unosił się ów szcze- gólny zapach siarki, a na niebie pojawiła się ru- dawosina poświata, która wzbudziła we Francois niepokój. Rzecz jasna, bał się o Sybil. Wnosząc walizkę Sybil do przedziału i umieszczając ją na półce, Francois gratulował sobie tego zbiegu oko- liczności, mimo że właściwie niezbyt dobrze wie- dział, czemu i za co miałby się czuć odpowiedzial- ny. Czekał na odjazd pociągu na peronie, patrzył na Sybil, która stojąc w przedziale, uśmiechała się do niego przez szybę. Krzyczał do niej, jedno- cześnie rysując palcem na pokrywającej okno mgiełce: „Zadzwoń do mnie po przyjeździe". Nie pomyślał, że przecież może go nie być lub będzie w domu nie sam... Pociąg przez chwilę dyszał jak wielki pies, potem wydał głębokie westchnienie jakby przedwczesnego znużenia, drgnął i bardzo powoli zaczął się oddalać od peronu, gdzie stał Francois, machając ręką, którą uniósł wprawdzie wysoko, lecz zbyt późno. Gdy wyszedł z dworca, w górze już trwała wal- ka żywiołów; błyskawice przecinały niebo, grzmo- ty przetaczały się na wysokościach i spadały na dachy z trzaskiem. Woń ozonu, trawy, mokrego drewna i liści unosiła się nad zastygłym nieru- chomo miastem, bielszym i czar niej szym niż za- zwyczaj, co zapowiadało deszcz. Francois puścił się pędem, chcąc umknąć ulewy, dosięgła go jed- nak, nim zdążył się schronić: plac przed dworcem był bardzo rozległy. To nie były strugi wody, lecz gęsta ściana deszczu, spadająca z gwałtownością, z jaką czasami siły przyrody udzielają upomnie- nia ludziom urągającym ich mocy. Francois w ciągu paru sekund przemókł do suchej nitki; ociekając wodą dotarł do domu na Montparnasse. Mieszkanie było oświetlone, puste i smutne jak zawsze, gdy Sybil wyjeżdżała. Rozejrzał się wokół, przysiadł w nogach łóżka, osuszył się, użalił się nad swoim losem, a następnie zaczął się prze- bierać. Miesiąc temu Sybil stwierdziła, że przestaje się zajmować jego odzieżą. Powiedziała, że niweczy wszystkie jej wysiłki. Zachowuje się jak zwykły smarkacz lub jak człowiek, który nie ma szacunku dla pracy innych, w związku z czym możliwość sprzątania jego rzeczy pozostaje poza dyskusją. W szafie wisiał jeszcze ciemny garnitur w przy- zwoitym stanie, zarezerwowany na premiery te- atralne, przyjęcia organizowane przez wydawców, a przede wszystkim na pierwsze komunie, które obchodzono bardzo uroczyście w rodzinie Sybil, składającej się z trzydziestu dziewięciu dorosłych i mniej więcej sześćdziesięciorga dzieci (trzydzie- ścioro pochodziło z Poitevins, trzydzieścioro zaś było Słowianami). Wszyscy wolni i niezależni, i jednakowo dumni ze swej zdumiewającej płod- ności. — Moja rodzina przypomina stadko królików — mawiała Sybil do Francois, który przy każdych nowych narodzinach wyrażał głośne zdumienie. — Moja rodzina to prawdziwe króliki, w dodatku króliki bardzo nabożne: ponieważ źle mówią po francusku, więc telewizja ich nudzi, traktują przeto miłość jako jedyną rozrywkę. Są praktyku- jący, więc nie robią nic, by umknąć owoców... Mam wrażenie, że moje dwie szwagierki rywalizu- ją ze sobą, jeżeli idzie o tempo... Zupełne wariac- two, nie uważasz? Po prostu okropne! Ich mężo- wie żywią już chyba obrzydzenie na myśl o miło- ści. Młodość Sybil upłynęła w sielskim otoczeniu, wyjątkowo niemodnym w dzisiejszej epoce; jej pierwszym mężczyzną był chłopiec, którego ko- chała pierwszą miłością. 9 Było wpół do ósmej wieczór. U Mouny miał się pojawić między wpół do dziewiątej a dziesiątą. Za kwadrans dziewiąta, wchodząc na klatkę schodo- wą, rzucił okiem na swoje odbicie w lustrze i stwierdził, że wygląda dość elegancko, tylko bu- ty skrzypiały na każdym stopniu. Nacisnął dzwo- nek. Uśmiechnął się z zadowoleniem, widząc swoją starą przyjaciółkę Mounę. Otwierała mu drzwi ubrana w suknię z ciemnej wełny, klasycz- ną, jak najbardziej comme-il-faut A więc ona również — pomyślał... Podawszy mu szklaneczkę whisky, usiadła z wdziękiem w salonie. — Nie częstuję dziś bismarckiem — rzekła z uśmiechem. — Mój Kurt wyszedł. Tak więc kwestia bismarcka została zamknię- ta. Mouna sama nalała sobie sherry, siadła na- przeciw Francois i z całą swobodą zaczęli mówić o teatrze, jak gdyby, rozstając się wczoraj, nigdy o niczym innym nie rozmawiali. Jakby zawsze spotykali się wyłącznie po to, by rozmawiać. Dziś apartament Mouny wydał się Francois ładny. Brakowało tylko zapachu pudru ryżowego, zresz- tą i tak by go nie poczuł z powodu kataru. Co jakiś czas niezbyt wdzięcznie pociągał nosem, lecz Mouna nie zwracała na to uwagi, z wielkim zapałem prezentując swój trzeźwy pogląd na te- mat sztuki. — Pan oczywiście zdaje sobie sprawę, że to naprawdę znakomity utwór, lecz przy tym bardzo surowy i... jak by tu powiedzieć, źle... bardzo źle prowadzony... Czy pan się ze mną zgadza? — Och, tak... tak — powiedział. — Już prawie rok się nad nim mozolę... to znaczy mozolimy się, próbując ten tekst trochę... ożywić. Ale im więcej znajduje się w nim zalet, tym trudniej cokolwiek zmienić. To wyjątkowo deprymujące. — Należałoby dokonać pewnych skrótów — stwierdziła. — Dość zdecydowanych. Rozumie pan? Wyobrażam sobie... Pewnych skrótów, tak. I jak już wspomniałam, trzeba również przekształcić moty- wy działania postaci. Należałoby uczynić bohate- rów mniej doskonałymi, za to bardziej zabawnymi. Nie sądzi pan? Co o tym myśli... hmm... Sybil? Wahała się, nie wiedząc, czy lepiej powiedzieć „panna Delrey", czy „Sybil", w końcu postanowiła użyć imienia. Zresztą do Francois zwracała się także po imieniu. A więc wszystko powoli się uło- ży, wyklaruje; sztuka, dobre stosunki... niemniej jednak nudziło to go potwornie. Miał chęć popeł- nić szaleństwo, pójść na tańce do jakiejś starej rosyjskiej knajpki, wałęsać się Bóg wie gdzie, po- jechać do Berlina lub w ogóle gdzieś daleko i tań- czyć, tańczyć tanga, wyłącznie tanga... — Prawdę mówiąc — przerwał jej szorstko — ta sztuka zawsze mnie piekielnie nudziła. Powta- rzałem Sybil, że tego nie da się wystawić ani przerobić, ani na tym zarobić. Szczerze mówiąc, krzyczałem i kląłem, kiedy ona twierdziła, że trze- ba tekst zmodyfikować, ponieważ w ogóle nie miałem ochoty w to się angażować. Pani mnie rozumie? — Jak to? Jeżeli dobrze słyszę, nie chciał pan, żeby Sybil to przerabiała? W dodatku cały czas zdając sobie sprawę, że nie ma innego rozwiąza- nia...? Ach — dodała znudzonym tonem — wy, intelektualiści... Doprawdy! Odrzuciła głowę do tyłu gestem znamionują- cym wyczerpanie, zupełnie jakby całe życie upły- nęło jej wśród intelektualistów miotanych wewnę- trznymi rozterkami. — Przemawia przez panią rozpacz, podziw czy ironia? — próbował dociec. — Mój drogi Francois, mówię do pana z całym szacunkiem, z życzliwością... Wielką, ogromną życzliwością... Tak, tak... Proszę mi wierzyć, z uczuciem, z szacunkiem, z... Krew gwałtownie uderzyła Francois do gło- wy, działo się z nim coś, czego zupełnie się nie spodziewał i co mógłby określić słowami, iż jest to „rodzaj rzeczy, których się nigdy nie żału- je, ale też nigdy nie można ich sobie wytłu- maczyć..." — Proszę do mnie nie mówić takim tonem — wychrypiał z namiętnością, której siła wtłoczyła Mounę w fotel. Z przerażeniem odruchowo podniosła rękę, za- słaniając twarz, jakby się bała, że ją uderzy. Do diabła, to zupełna wariatka! — pomyślał. Zdawał sobie jednak sprawę, że dziesięć se- kund wcześniej byłby ją naprawdę uderzył. Sie- dział więc oszołomiony, pełen wstydu, ale bez poczucia wstydu, pełen winy — ale nie wobec niej. Zawsze uważał, że mężczyzna zdolny ude- rzyć kobietę, w dodatku jeżeli ta kobieta sięga mu zaledwie do brody, taki mężczyzna jest ostatnim nikczemnikiem. Między nimi zapadło milczenie, jednakże było to milczenie spokojne, tak bardzo ich spór był jasny i łatwy do rozstrzygnięcia. Nie zależało mu na tym, czy ona zniesie tę prawdę, czy nie: przecież nie w niej był zakochany, lecz w Sybil. Tylko od niego zależało, czy zniesie jej reakcję, która mogła być wyrażona słowami: „Jest mi to zupełnie obojętne, to mnie w ogóle nic nie obchodzi. Mówmy jasno i logicznie". Do tego rzecz się sprowadzała... Ona zdała sobie sprawę z takiego stanu rzeczy o wiele wcześniej niż on. Wybuchnął śmiechem i poklepał jej dłoń, a następnie bez pośpiechu i lekceważenia nakrył ręką jej dłoń. Przecież oboje byli ogromnie wrażliwi. — Gdzie pan zamierza zjeść obiad? — usły- szał głos Mouny z saloniku. W tej samej chwili doszło go pobrzękiwanie szklaneczek, grzechotanie kostek lodu i dźwięk otwieranych butelek, który wydał się Francois po prostu cudowną muzyką. Miał coraz większy ka- tar. Oczywiście, nikt się nim nie zajmie, nikt się nim nie zaopiekuje, prócz tej kobiety, która za- miast bismarcka gotowa mu zaaplikować jakieś lekarstwa. — Ma pan ochotę napić się czegoś? — Nigdy nie byłem równie spragniony. — Mimo że przemókł pan do suchej nitki? Nieprawdopodobne. Proszę, oto uczciwa porcja whisky. Ale, mówiąc serio, powinien pan zażyć aspirynę z... Twarz rozpalona, oczy podkrążone. Proszę szybko wstać. Idziemy do Dominique. Schodziła ze schodów, podśpiewując popular- ną piosenkę Dwie gitary. Stojąc na chodniku, wskazała ciemny samochód z karoserią lśniącą po niedawnym deszczu. — Umie pan prowadzić? Rzucił niepewne spojrzenie na wspaniałe- go mercedesa, leciutko muśniętego czasem, tyle tylko, żeby był elegancki. Długi wóz miał kolor ciemnooliwkowy; w środku unosił się zapach skóry w doskonałym gatunku. — Od lat nie dotykałem takiego urządzenia — wyznał mimo wszystko, siadając za kierownicą. Wzruszyła ramionami. Było jasne, że w jej po- jęciu drogi, kilometry, opłaty, samochody, stacje obsługi i inne tego typu sprawy w całości pod- legały mężczyznom. Francois dość szybko odna- lazł wszystkie dźwignie, nie umiał tylko włączyć świateł, które Mouna zapaliła bez słowa, spo- strzegłszy, że on ma z tym kłopot. Ruszył na- tychmiast, jak strzała przeciął rondo i plac de la Concorde, wtopił się w strumień pojazdów mkną- cych bulwarem Saint-Germain, między rzędami drzew zielonobłękitnych od kurzu. Mouna nie- oczekiwanie stwierdziła, że Paryż to zachwycają- ce miasto. Istotnie, po ulewnym deszczu czyste nocne niebo, osuszone widać przez skruszone i pilne anioły, niebo gładkie jak lodowisko, romantyczne i ciepłe po burzy cieszyło serce i wzrok. Ulotne, niepewne szczęście, zniekształcone, niewytłuma- czalne, to szczęście zarówno cielesne, jak i poety- czne, zrodzone w szaleństwie, pod niebem usia- nym gwiazdami, w gigantycznych wirach złożo- nych z tysięcy poprzednich klęsk, dawało rozkosz wynikającą z przynależności do świata pierwot- nego, niepojętego. Momentami odnajdywał wśród tych sprzecznych doznań nurt upływającego cza- su i prąd własnego powolnego istnienia. Czuł się stary, bezbronny i całkiem kruchy. Powtarzał sobie w duchu, że Mouna, nieważ- ne, stara czy młoda, jest również poddana działa- niu tych sprzecznych sił, to znaczy oczywiście starsza od niego, a więc bardziej zahartowana i bardziej związana z rzeczywistością. Te mroczne myśli naszły go dopiero w drodze powrotnej, po wielu toastach spełnianych kieliszkami wódki. To, co czuł, nie było zwykłą reakcją na alkohol, lecz czymś zupełnie innym: przypominało miłość. Taki obiad we dwoje równie dobrze mógł być setnym obiadem, jaki spożywali razem; w przy- szłości mogłoby się odbyć sto innych, równie niezobowiązujących i bez znaczenia w oczach osób postronnych. Wysiadł, okrążył wóz i pomógł wysiąść Mounie Vogel. Podał jej ramię i podprowadził do bramy wjazdowej, gdzie przystanęła, zwracając się do niego twarzą. W rozproszonym świetle paryskich latarń wyglądała bardzo ładnie. Pochylił się, pocałował ją w szyję, próbując wciągnąć powietrze, na próżno, nos miał bowiem całkiem zatkany. Niczego nie czuł, nie mógł oddy- chać, wszystko widział jak przez mgłę... Czuł się jak stary, kulawy, pijany koń. — Wracam do domu — stwierdził pośpiesznie. — Mam straszliwy katar. Postój taksówek jest na prawo? — Bardzo blisko — potwierdziła spokojnie. I wspinając się na palce, grzecznie pocałowała podbródek Francois, wyjęła klucze i w ułamku sekundy wślizgnęła się do hallu. Znikła natych- miast, a on poszedł szukać taksówki, nie zasta- nawiając się już, czy ten wieczór był udany, czy nie. Bez wątpienia Mouna Vogel miała jeszcze większe rozterki niż on, znalazłszy się bowiem w swoim mieszkaniu, stanęła przed lustrem, dłu- go i chłodno przyglądając się swemu odbiciu w eleganckiej, prostej sukni ozdobionej wytwor- nym naszyjnikiem, jaki włożyła na szyję tego dnia. To był styl, którego nie uznawała, w najwyż- szym stopniu był jej obcy. 10 Telefon milczał. Francois leżał bezsennie, prze- szywany dreszczami, podniosły nastrój pierzchł, przemienił się w rodzaj nocnej melancholii, którą pogłębiało mdłe światło padające na trawnik. Musiał przyznać, że jeżeli się nawet spodziewał, że wieczór zakończy się całkiem niewinnie — mi- mo sprzeczki, jaka miała miejsce między nim a Sybil — czuł się teraz jak nikomu niepotrzebny próżniak, pozbawiony tej siły, która płynie z wy- trwałości, z owego pulsowania konsekwencji. Przecież szczegóły projektu nie zostały tak naprawdę określone. Zresztą — tłumaczył sobie — działo się tak nie z jego winy: Mouna nie zro- biła najmniejszej aluzji do ich miłostki. Siedzia- ła przy obiedzie ubrana jak prawdziwa miesz- czanka i prowadziła konwersację pełną wdzięku, lecz najzupełniej obojętną. I umknęła przy pierw- szej okazji. A więc podobał się jej przelotnie i po- wierzchownie, sprawa nie miała przyszłości. Mo- żliwe, że w jej oczach wszystko komplikowała osoba Sybil. Może chodziło tu tylko o świetną sztukę, która wzbudziła zachwyt Mouny jako dy- rektora teatru? I za wszelką cenę chciała odnieść sukces? (Francois jeszcze nigdy w życiu nie spot- kał się z takim przypadkiem: wprawdzie aktorki były gotowe wszystko poświęcić dla zdobycia wy- marzonej roli, reżyserzy zaś dla filmu, ale dyre- ktorom teatrów, poddanym w większym stopniu presji ekonomicznej niż artystycznej, nękanym kosztami i podatkami, obcy był entuzjazm tego rodzaju). Ponadto sztuka nie istniała w postaci, w jakiej chciała ją widzieć Mouna. A poza tym na zmiany musiała się zgodzić Sybil. Więc jednak Mouna zaprosiła go na obiad z przyczyn innych niż zawodowe. Widocznie miała chwilę słabości w salonie, na kanapie, podobał się jej przez chwi- lę dzięki wypitym koktajlom, tak więc brak trun- ku i pożądania z jej strony wszystko skończył. A on, czy on pragnął jej tego wieczoru? Może gdyby wyczuł skłonność Mouny, gdyby odniósł wrażenie, że zależy jej na nim, a nie tylko na jego towarzystwie podczas obiadu, że spełnia już napi- saną rolę, w której musi tylko recytować tekst, nie dodając niczego z własnej inicjatywy... Tym lepiej, nie zamierzał niczego dodawać. Miał już dość zmartwień z Sybil i z powodu tych bezsen- sownych kłamstw — nie musiał ich urealniać dla zaspokojenia własnej próżności. Tkwił przy stole, przy którym zwykle pracował, czas jakby zatrzymał się w miejscu, ale to w ni- czym nie pomagało, nawet jeszcze nie zaczął pisać swojego cotygodniowego artykułu o polityce ONZ do „L'Actualite". Kiedyś wpadał we wściekłość z tego powodu. Rozmawiając z redaktorem naczel- nym, jąkał się, zacinał i wciąż powtarzał te same argumenty. Teraz furia go pobudzała, pomagała pisać, więc znacznie łatwiej znosił przyczyny wzburzenia. Starzał się. Zasiadł przy maszynie. Otulił się starym szlafrokiem, i jak za każdym razem, gdy zajmował to miejsce, rozbolały go ple- cy i kark. Przez okno wpadł zimny powiew. Brako- wało mu Sybil, jej włosów zasłaniających profil i wydatne policzki. Zanim wyruszy do wydawnic- twa, powinien się przespać ze dwie godziny. Wy- ciągnął się na łóżku, w dziecinnym odruchu poło- żył głowę na leżącej obok poduszce Sybil. Wszechogarniający katar pozbawił go węchu: nie czuł nic, najsłabszej woni, może tylko zapach po- szewki. Odwrócił się na bok i przesunął na zwykłe miejsce. — Halo? Czy mogłabym mówić z panem Ros- set? W pierwszej chwili Francois nie zorientował się, kto mówi, ale gdy tylko poznał jej głos, wy- dał mu się on najbardziej kojący, najbliższy na świecie. — Mouna — powiedział. — Nie śpi pan? Spojrzał na zegarek: wpół do drugiej, rozstali się o północy, co zapowiadało, że spędzi noc bar- dzo przyzwoicie. Wydawało mu się jednak, że ona w ogóle nie zwróciła uwagi na późną porę. — Oczywiście, że nie. Nie śpię. — Byłam pewna, że jest pan w takim samym stanie jak ja, że nie może pan zasnąć. Od chwili powrotu krążę po mieszkaniu „bardzo przy- tulnym i luksusowym" — powiedziała z dziecin- nym podziwem, co na chwilę zaskoczyło Francois, po czym dodała: — Adrien Lecourbet, znakomity artysta, powtarza to bez przerwy. Oczywiście, on projektował wnętrze — wyjaśniła ze smutkiem. Francois wybuchnął śmiechem. — Dlaczego nie zdecydowała się pani zatrud- nić kogoś innego? Choć muszę przyznać, że apar- tament jest bardzo ładny, aleja się na tym zupeł- nie nie znam... — Ja też nie! — stwierdziła. — I to jest właś- nie tragedia. Ponadto ten Lecournet był z siebie tak zadowolony, iż pozwoliłam, by zachwycał się sobą tak głośno, że aż się echo niosło. Ten nie- szczęsny Lecourtet, który, prawdę mówiąc, powi- nien się zachowywać dyskretnie i nie zwracać uwagi na... Co za zawód...! — Pani dekorator nazywa się Lecourset. — Lecourset! — wykrzyknęła. — Mówi pan tak, jakby Lecourset był bardziej śmieszny niż Lecournet czy Lecourtet. I wybuchnęła głośnym śmiechem. Francois pozazdrościł jej sąsiadom mieszkają- cym w alei Pierre-Ier-de Serbie: uwielbiał słuchać śmiechu kobiety nocą. — Pod koniec miesiąca powinnam urządzić spotkanie, by uczcić nowy apartament i teatr — powiedziała. W jej głosie zadźwięczała, nutka me- lancholii. — Chciałabym zaprosić starych przyja- ciół i osoby nowo poznane, wszystkich, wszyst- kich... Francois zadał sobie pytanie, co właściwie by zrobił w restauracji u Dominique, gdyby Mouna okazała pod maską rozbawienia ów smutek, który nieoczekiwanie ścisnął mu serce. — Jest pani smutna? — spytał. — Nie, po prostu nie najlepiej się czuję — powiedziała przepraszająco i tak szczerze, że od- ruchowo uniósł ramię, chcąc przerwać jej prze- prosiny, których w żadnym razie nie była mu winna. Jak gdyby mogła ujrzeć wzniesioną dłoń i mę- skie ramię tak oddane jej sprawie... — Mimo wszystko — podjęła ciszej — bardzo mnie pan rozbawił u Dominique... Ogromnie lu- bię się śmiać — zakończyła spokojnie, okazując zadowolenie, jakie mogłoby zabrzmieć w wyzna- niu smakosza, skłonnego nawet nadłożyć drogi, by skosztować niezwykłego dania. — Ja również — przyznał o sekundę za późno. Stwierdził u siebie brak koordynacji między my- ślami a gestami. Uśmiechnął się, patrząc w prze- strzeń. Czuł, że jego usta się wykrzywiają, a nos marszczy: kichnął gwałtownie raz, potem drugi, trzeci. Drzwi wychodzące na ogród były otwarte, przez pokój powiał prąd zimnego powietrza, Francois poczuł gwałtowne, nieprzyjemne dresz- cze. Próbował znaleźć pod prześcieradłem chuste- czki higieniczne, które tam chyba przed chwilą położył. Dochodzący ze słuchawki głos Mouny brzęczał niepokojem i mieszał się z kichaniem Francois. Rekord w tej dyscyplinie pobił, będąc w Rzymie — dwadzieścia dwa razy pod rząd. Dla- czego właśnie w Rzymie? Nie miał pojęcia. — Należy nabrać głęboko powietrza i wydy- chać je bardzo wolno... Proszę się postarać, Francois, bardzo proszę, musi pan uspokoić od- dech. Kaszlał i ciężko dyszał: bronchit albo zapale- nie płuc... Przyjdzie mu umrzeć samotnie w tym rozgrzebanym łóżku, w obszarpanym szlafroku, w tym lodowato zimnym pokoju... Jednocześnie, przecież znał siebie, czuł się nieśmiertelny. — Dzisiaj rano wysiadło ogrzewanie — wy- krztusił w końcu. — W mieszkaniu zrobiło się zimno. — A gdzie Sybil? Powiedziała to surowym głosem. Miała za złe Sybil, że nie dość troszczy się o Francois. Napra- wdę, kobiety są przezabawne. — Na szczęście jest w Monachium — odparł łagodnie. — Inaczej musiałbym wynająć pokój w hotelu. — Sam pan musi się tam udać. Zaraz pan złapie jakiegoś wirusa. — Nie ma mowy! Jest mi trochę zimno i mam kaca, ale zupełnie mi tu dobrze. Nie mam zamia- ru wlec się bulwarem na wietrze, by dotrzeć do jakiejś ponurej nory, gdzie nie znajdę jednej przy- jaznej duszy! Dziękuję bardzo... Przyznał w duchu, że wszystko, co mówi, nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Był to szantaż — używał argumentów żałosnych, jakich nigdy dotąd nie stosował wobec kobiety, w dodat- ku kobiety, którą zostawił z własnej woli przed dwiema godzinami... — Dobrze — odparła ze znudzeniem. — Pro- szę wezwać taksówkę i przyjechać do mnie. Mam dwa pokoje i aspirynę z witaminami, a przede wszystkim sprawne ogrzewanie. Mój adres, jak zwykle: 123-B, piąte piętro. — Dziękuję. Nie czuł dumy, że oto na skutek dziecinnych sztuczek i własnego uporu musiał teraz, o drugiej nad ranem, wlec się, brnąć na drugi koniec Pary- ża w stanie zupełnego rozkładu, zmęczony i nie- zdecydowany, chwiejny. Nie czuł szacunku ani współczucia dla własnej osoby — ani też pogardy — lubił, wręcz wielbił u siebie chwile szaleństwa i zamętu umysłowego, które czyniły go wspólni- kiem własnej wyobraźni, wierną, sceptyczną co do jego talentu publicznością tych komedii, tych zadziwiających majaczeń. Wciągnął na piżamę sweter, oczywiście na lewą stronę, wielkim koł- nierzem owinął głowę, ponieważ nic nie widział, więc znów wyciągnął się na łóżku, po chwili jed- nak wstał, dysząc i sapiąc dotarł do drzwi. Za- miast wezwać taksówkę i czekać w mieszkaniu, pół godziny stał na dworze, czując, że za chwilę skona naprawdę. Kiedy Mouna otworzyła drzwi, padł jej w ramio- na. Ciągnąc go za rękę, wprowadziła do pokoju gościnnego, gdzie na kominku żarzyło się polano. Brawo — pomyślał zakłopotany — gdyby każ- dej postaci dodać ze dwadzieścia lat, moglibyśmy wystąpić w Diable wcielonym. Usiadł na łóżku i patrzył w ogień, teraz było mu ciepło, przestały go nękać różne obawy, prze- stał kichać i kaszleć, nie czuł się samotny ani nieszczęśliwy. Gdy Mouna wróciła ze szklaneczką grogu, zwrócił ku niej twarz płonącą wdzięczno- ścią. Miała na sobie szlafroczek ze śliwkowego jedwabiu, śliski i miękki: to było zupełnie natu- ralne, że zatrzymała się przed nim, a on natural- nym gestem wyciągnął ku niej ramię. Rozchyli- wszy poły szlafroczka, owinął je sobie wokół gło- wy, przywarł policzkiem do jej ciała i w pachnącej ciemności tego prowizorycznego namiotu głęboko wdychał woń jej skóry i ryżowego pudru. 11 Pokój wychodził na ciche podwórze, gdzie te- raz, w brzasku sączącym się przez okiennice, z szelestem i gruchaniem spacerowały gołębie. Wokół wznosiły się grube, solidne mury, jak zresztą w całej dzielnicy Monceau. Francois obu- dził się, leżąc na boku ze zgiętymi nogami; jego tors chroniła ciepła miękka góra od piżamy. Znik- ła gorączka i ból głowy. Za plecami czuł kojącą obecność Mouny, kobiety, która przyjęła go pod swój dach, a następnie ugościła w cieple swych ramion, otoczyła troską i dała mu rozkosz. Sama myśl, że jest obok, po drugiej stronie łóżka, wzru- szała go, budziła przedziwną tkliwość oraz uczu- cie wdzięczności, odległe od wszelkich frywolnych czy lubieżnych skojarzeń. Co było jeszcze bardziej zdumiewające, jawiła mu się scenka naiwna, bo- gobojna, wręcz bukoliczna jak obraz Milleta... Sielanka: Lasek Buloński, Mouna w stroju pa- sterki, on jako pasterz, wieczór, Anioł Pański, on zdejmuje beret, ona naciąga na ramiona jedwab- ny fular od Hermesa, oboje stoją, trzymając się za ręce, by już za chwilę udać się do jej mieszkania na szklaneczkę koktajlu bismarck... Prostacki chichot Francois przemienił się w czkawkę: zna- jąc te idiotyczne myśli, Mouna z pewnością nie wpuściłaby do mieszkania tego... intelektualisty. Przymknął powieki, usiłując zasnąć. Gołębie za- częły gruchać głośniej, miał wrażenie, że wydają dźwięki wyłącznie po to, by go drażnić i prowo- kować. — Co za natrętne stworzenia — powiedział cichutko, jakby w łóżku leżało ich troje: Mouna, przed którą oskarżał gołębie, nieznajomy, którego nie chciał wyrwać ze snu, i wreszcie on sam. Niejasne skrupuły nie pozwalały mu budzić Mou- ny... Która może być godzina? Sybil powinna się zjawić dopiero wieczorem, jeżeli w ogóle zdoła do- trzeć dzisiaj do Paryża. Udając się do apartamen- tu Mouny, nie nakręcił zegarka i teraz się złościł. — Mouno! — rzekł nieco głośniej, odrywając wzrok od okna i przewracając się na plecy. Spojrzał na drugi koniec wielkiego łoża, gdzie, przysiągłby, widział ją przed sekundą: miejsce okazało się puste. — Ależ... — zaczął tonem gniewnym i zarazem pełnym niepokoju. Przez chwilę macał nerwowo pościel, w miej- scu gdzie, jego zdaniem, powinna spoczywać ko- chanka, nim wreszcie pogodził się z faktem jej nieobecności. Następne dziesięć minut był w rozterce. Wła- ściwie mógł przecież wstać i poszukać Mouny, ale mając na sobie tylko górę od piżamy (co prawda na tyle długą, że wyglądałby w niej dość przy- zwoicie), nie był pewien, czy nie natknie się na kogoś w korytarzu. Nie miał najmniejszej ochoty zderzyć się z wiernym lokajem przybyłym z Dort- mundu. Nie znał zwyczajów panujących w tym domu ani rozkładu mieszkania, co mogło narazić na nieprzyjemności przede wszystkim Mounę. Je- go ubranie zapewne znajdowało się w sąsiedniej łazience, lecz które drzwi należało otworzyć, by tam dotrzeć? Czuł się śmieszny, nawet nie mógł mieć do nikogo pretensji, sam chciał tu przyje- chać i sam zdecydował, żeby tu zostać. Może Mouna była przyzwyczajona do nocnych scha- dzek? A może udała się już do teatru, zostawiając mu w hallu parę słów? Czy naprawdę będzie mu- siał spędzić całe przedpołudnie w tym pokoju, w towarzystwie obrzydliwie skrzeczących gołębi, nie mogąc podjąć żadnych decyzji? Właśnie po raz czwarty zamierzał spuścić sto- py na podłogę, gdy drzwi uchyliły się wolniutko i ktoś przemknął po pokoju, zamykając je za so- bą. Jakaś milcząca postać wślizgnęła się do łóżka pół metra od Francois, uważając, by go nie zbu- dzić. Towarzyszący temu pojawieniu się zapach pudru ryżowego był świadectwem jej tożsamości. Francois doznał ulgi; rozczulony i uradowany wziął ją w ramiona. Ciało Mouny było przyjemnie zaokrąglone, ję- drne, skóra gładka i delikatna, mówiła łagodnym głosem, tonem uprzejmym i frywolnym zarazem. Nikt się już tak dziś nie zachowywał, to prawda, ale w epoce onomatopei, gdy ludzie coraz częściej porozumiewali się za pomocą nieartykułowanych dźwięków, sprawiało to miłe wrażenie. To było to coś, co mimo różnych defektów wynikających z jej wieku sprawiało, że podobała się Francois. Czuł się oszołomiony. Zalała go fala tkliwości do tej kobiety. To było jedyne wytłumaczenie przed- południowych wydarzeń i niezwykłej, zmysłowej nocy. Owa zmysłowość wydała mu się jeszcze bardziej zadziwiająca niż czułość. Bardzo rzadko doświadczał wrogości, pogardy, nienawiści. Po- nadto nigdy nie związałby się z kobietą z powodu samego tylko pożądania, to mu się wydawało nie do przyjęcia. Gdy mężczyzna układa sprawy tak, by spędzić noc z kobietą (nawet jeżeli początkowo wcale to nie jest tak jednoznaczne)... A nawet gdyby odrzucił tę propozycję w środku nocy, fakt, że znajdował się teraz razem z nią, oznaczał mi- mo wszystko pewien rodzaj pożądania, zresztą bardzo określonego. W tym momencie oświadczyła (gdy miała mu coś szczególnego do powiedzenia, zwracała się tonem łagodnym, trochę przeciągając sylaby), że jest piękny. — Jesteś piękny — rzekła. — Jesteś piękny. Zaniemówił. Mimo iż wiele kobiet zachwycało się jego ciałem, żadna nie posunęła się do takiego wyznania. Roześmiał się, choć pochlebił mu ten przesadny komplement, w dodatku wypowiedzia- ny przez osobę okazującą powściągliwość w kwe- stii ich romansu do tego stopnia, że wydawało się, iż tego faktu nie przyjmuje do wiadomości. — Czemu się śmiejesz! Nie mówiono ci tego? Czy nigdy nikt ci tego nie powiedział? Teraz ona z kolei zaczęła się śmiać, jakby kpiąc z oczywistego nieprawdopodobieństwa. — Przysięgam! — powiedział. — Nikt nigdy nawet nie próbował... — Nieprawda... Nigdy ci nie tłumaczono, dla- czego nie można ci się oprzeć? Położyła dłoń na jego szyi, szepcząc z powagą różne głupstwa na temat jego ust, owalu twarzy, miejsca między nosem a górną wargą, muskając przy tym leciutko wskazującym palcem omawia- ne detale. Gdy mówiła o jego twarzy, czuł na szyi łaskotanie jej rzęs, „zbyt długich", zdaniem Sybil i Nancy. Gdy zaczęła omawiać wdzięk jego gestów, zmarszczył brwi, zaskoczony i rozbawiony, i po raz nie wiadomo który ogarnęło go wzruszenie. Wcale nie czuł wstydu: być może, powinien, ale wstyd był ostatnim uczuciem, jakiego doznawał w jej obecności. Przedziwne, jak niezwykle swobodny czuł się przy tej „cudzoziemce": kobiecie nie pochodzącej z tego samego środowiska, z którą nie łączył go zawód i która nie należała do jego pokolenia; by- ła, co najwyżej, tej samej narodowości. — Jesteś szalona — stwierdził. I nagle dwie powieki, dwa ptasie skrzydełka muskające jego szyję znieruchomiały. Mouna uniosła głowę, mówiąc: — Mój Boże, przecież ty na pewno jesteś głod- ny... chcesz pić... Przerwała zaledwie rozpoczęty opis wdzięków Don Juana. Pospieszyła w szlafroczku do kuchni, a on przez krótką chwilę czuł urazę. Sybil, wedle informacji sekretarki w redakcji, wracała tego wieczoru ostatnim samolotem Air France. Oświadczył to w południe Mounie, a ona tylko poprosiła, by zabrał ze sobą i przeczytał kilka pierwszych scen Ulewy i by zapoznał się z uwagami adaptatora, który opracował ten frag- ment zgodnie z jej wizją... — W istocie — zwróciła się do Francois — tylko Sybil i, być może, ty macie prawo do tego tekstu. Jeżeli Sybil wyrazi zgodę, z radością wy- stawię sztukę w moim teatrze. To zależy tylko od niej. Ponieważ miał jeszcze trochę czasu, wolał zo- stać u Mouny niż tkwić w mieszkaniu na Mont- parnasse — dzisiejszego ranka miała przyjść sprzątaczka, on umiał robić tylko bałagan. Ulega- jąc błaganiom Mouny, położył się na kanapce w wielkim salonie i zaczął czytać. Bohater sztuki był człowiekiem prostolinijnym i naiwnym, ośmieszonym przez własną żonę. Jego postępowanie zawsze wzruszało Sybil bardziej niż Francois. Może powodowała nim męska solidar- ność, z czego oboje zresztą zaśmiewali się do łez. Była to postać wzruszająca, typowo słowiańska, tę rolę powinno się grać, zachowując maksimum dystansu, by dla zachodniego widza mogła być zrozumiała. W adaptacji, a może raczej koncepcji Mouny bohater sam był przyczyną swoich pora- żek, śmieszył, zachowując się jak nadęty prorok, a jego przesadzona pobłażliwość sprawiała, że ro- bił z siebie błazna. W konsekwencji jego żona wy- dawała się sympatyczniejsza, kochanek zaś zrę- czniejszy. Francois zaczął się zastanawiać, czy ta sztuka — wzruszająca i czysta — którą autor powierzył Sybil, nie była jednak lepsza. Przyłapał się na tym, że czytając tekst, co chwila wybucha głośnym śmiechem. Wprawdzie gdy tłumaczył ra- zem z Sybil pierwszą wersję, jeżył się na samą myśl o zniekształceniach dających efekt komicz- ny, choć takie rzeczywiście tam były. Mouna mia- ła rację w bardzo ważnej kwestii: sztuka była łatwa do wystawienia (śmiech stanowił główną atrakcję teatru), łatwa do zagrania i bez wątpie- nia łatwo byłoby ją utrzymać na scenie przez wiele miesięcy. Mouna udała się do teatru, nim skończył czy- tać. Przez jakiś czas Francois krążył po aparta- mencie, całkiem swobodny dzięki obecności za- ufanego Kurta, który przygotowywał w kuchni apetycznie pachnące dania. Francois wyobraził sobie, że wracając wieczorem na Montmartre, za- siądzie przy obiedzie przygotowanym przez Mou- nę dla jej Don Juana. Zatęsknił za taką chwilą, jakby nigdy nie zaznał podobnego szczęścia. W istocie „domowe" spaghetti i posiłki w restau- racji były jedynymi możliwościami, z jakich ko- rzystał. Przecież Sybil po całym dniu pracy nie miała czasu ani ochoty na przygotowywanie dla niego smakołyków. Kupił kilka świeżych róż i ułożył je w wazonie stojącym przy drzwiach wejściowych. Spotkanie Sybil ze słynnym tancerzem miało się odbyć koło południa, powinna była więc zjeść z nim lunch przed odlotem. Na pewno nie spała zbyt długo w pociągu, po powrocie będzie więc wyczerpana. Na wszelki wypadek przyniósł do domu pizzę i kurczaka na zimno. W mieszkaniu na szczęście panował porządek. Wróciwszy znalazł nawet czas, by napisać artykuł. Długo się zastanawiał, co zrobić z rękopisem Ulewy, nie powinien się prze- cież poniewierać na wierzchu, musiałby bowiem się przyznać, że jeszcze nie skończył opracowy- wać tekstu. W końcu zdecydował, by schować rękopis między swoje papiery. Sybil nigdy nie przeglądała jego rzeczy, miał więc sporo czasu na wymyślenie jakiejś sensownej historyjki — w po- rozumieniu z Mouną lub bez niej. To, co jeszcze wczoraj wydawało się niemożliwe, dziś było cał- kiem naturalne. Dodając do godziny przylotu trzydzieści minut, jakie dzieliło ich mieszkanie od Orly, Francois ponownie wziął do ręki tekst Ule- wy i próbował nań spojrzeć okiem Mouny. Wyglą- dało to bardzo dobrze, w każdym słowie odnajdy- wał absurdalny, wręcz frenetyczny komizm, który zmieniał spojrzenie na sztukę, wcale nie wypa- czając oryginalnego tekstu. Co ciekawe, w ten sposób wszystko stawało się bardziej zrozumiałe. Naiwność pierwszej wersji wydawała się nie tak oryginalna, jak cynizm, który ją zastępował. Gdy wybiła dziewiąta, zerwał się, zgarnął papierzyska i rozprostował kości. Od kilku godzin miał wraże- nie, że fruwa między jedną a drugą wersją utwo- ru, który do niego nie należał. Miał wrażenie, że go odtworzył. O dziesiątej ktoś zadzwonił trzy razy, klucz zazgrzytał w zamku, nim Francois zdążył podejść i szeroko otworzyć drzwi. Sybil nie uczesana, bez makijażu, urocza i jakby odmłodzona rzuciła mu się na szyję. Wygląda, jakby miała osiemnaście lat — po- wiedział sobie w porywie czułości. Przytulił ją do piersi i wdychał tak dobrze zna- ny zapach jej ciała, czując wdzięczność do całego świata. — Cóż za powitanie! — uśmiechnęła się, pa- trząc na niego uszczęśliwiona. — Wyjechałam za- ledwie dwadzieścia cztery godziny temu. Nie je- steś zaskoczony, że tak szybko wróciłam? — Oczywiście, że nie, dziwiłbym się, gdyby cię dłużej nie było — powiedział, nie zdając sobie sprawy, że jego słowa można było zrozumieć dwu- znacznie. / Sybil nie przyglądała mu się tak uważnie jak on jej; ich uczucia były zupełnie odmienne/Ostat- nie dwadzieścia cztery godziny, męcząca podróż pociągiem, potem jazda taksówką, samolotem, bezsenność, wysiłek, jaki musiała włożyć w per- traktacje z recepcjonistką w hotelu w Mona- chium i w biurze Air France, pośpiech, obowiązki zawodowe wyczerpały ją doszczętnie. Do goryczy zawodu, jaki teraz odczuła, dołączył głuchy ból. Odniosła wrażenie okropnego oszustwa, pustki związanej z życiem... Ani przez moment nie miała pretensji do Francois o jego charakter czy postę- powanie, jakiego już doznawała w przeszłości i jakie jest udziałem wszystkich zakochanych. Zdała sobie sprawę, że tak po prostu jest, że to się zawsze powtarza. Żeby odzyskać formę, wzięła gorącą kąpiel, to było najlepsze lekarstwo na zmęczenie. Gdy leża- ła w wannie, opowiedział jej o swoim artykule, nawet go przeczytał. Ciekaw też był, jak się jej udał pobyt w Monachium, jak przebiegła rozmo- wa ze słynnym tancerzem. W jego pytaniach nie było śladu zazdrości, widocznie podświadomie czuł, że reputacja tego uwodziciela jest mocno przesadzona. Umył plecy Sybil, zachwycony jej wspaniałym ciałem. Powiedział jej to, lecz ona zaczęła się śmiać: była zupełnie wyczerpana, wy- kluczyła natychmiast jakiekolwiek projekty mi- łosne. Stwierdziła, że nawet nie jest w stanie zjeść porcji kurczęcia. Francois był jakby nieobe- cny. Niezupełnie to sobie uświadamiał i wcale się nad tym nie zastanawiał; w każdym razie jego myśli błądziły gdzieś daleko. Na bulwarze Montparnasse nie było gołębi; czasami przelatywały kosy i, oczywiście wróble, a nocą często sowy. Niekiedy odnosiło się wraże- nie, że słychać krzyki mew, które według znaw- ców nadlatywały od strony morza, skąd uciekały przed nieczystościami wyrzucanymi przez fale, by łączyć się w stada w głębi lądu. To było przeraża- jące, jak i wszystkie anomalie coraz częściej od- krywane przez ekologów. Zapewne te piski przerwały sen Sybil. Obudzi- ła się, stwierdziła, że jest w Paryżu, we własnym domu, u boku kochanka, zamknęła więc oczy w poczuciu bezpieczeństwa. Zbliżała się dziewią- ta, przeto starając się nie robić hałasu, by nie obudzić Francois, ubrała się. Potrąciła parę przedmiotów, pragnąc mimo wszystko z nim po- rozmawiać. Jednak Francois spał mocno, twarzą do poduszki, co mu się zdarzało bardzo rzadko. W końcu wyszła z domu ukradkiem, stąpając na palcach. Gdy zamknęła za sobą drzwi, Francois uniósł głowę. Prawdę mówiąc, nie spał już od dawna, ale udawał ze względu na siebie i na nią, myślał o sprawach oderwanych, dalekich, by nie stawiać teraz czoła bieżącym problemom. Wciąż był jesz- cze trochę zagrypiony, a u niego nastroje wiązały się ściśle ze stanem fizycznym. Był zdolny do różnych wyskoków i szaleństw wyłącznie wów- czas, gdy mu dopisywała forma: tak jak u wię- kszości ludzi, wyczerpanie natychmiast odbijało się na jego humorze. Ubierając się dojrzał nagle na fotelu sweter Mouny, jej męża czy kochanka. Wczoraj nie schował go do szafy i bladobłękitny skrawek wy- zierał spod ciemnej marynarki. Niesłychane. Uporządkował papiery, zatarł, jak mu się zdawa- ło, wszystkie ślady, a ten dowód rzeczowy zosta- wił na pierwszym planie... Natychmiast zaczął układać jakieś możliwe do przyjęcia wytłumacze- nie: mógł to być sweter pożyczony od kolegi i znaleziony dzisiaj w szafie, jednakże Sybil, le- piej niż on sam, znała jego skromną garderobę. Sweter kupiony wczoraj? Przyjrzał się uważnie: w ostateczności byłoby to możliwe, gdyby nie od- pruta metka. Zresztą, gdzie go kupił? W byle jakim sklepie czy w jednym z magazynów na bul- warze? Och, zarówno z problemem swetra, jak i z pozostałymi sprawami lepiej zaczekać, aż Sy- bil zwróci na nie uwagę. Po co wyprzedzać fakty? Czy w ogóle zauważyła ten sweter? Z pewnością nie, natychmiast by mu o tym powiedziała. Nie kryła swych podejrzeń, a wszelkie wątpliwości rozpraszała natychmiast. W każdym razie musi zadzwonić do Mouny przed jedenastą. Przez mo- ment ogarnęło go zdumienie, że przedwczorajszy przypadkowy telefon dziś wydawał się już czymś zupełnie normalnym. Dokąd właściwie zmierzam? Po raz pierwszy zadał sobie to pytanie, goląc się przed lustrem. Nie umiał na nie odpowiedzieć, jednego wszakże był pewien: nigdy nie skrzywdzi Sybil. To było oczywiste. — Nigdy — powtórzył na głos z mocą, by pod- kreślić wagę tej decyzji, skoro brakowało mu przekonania. Czy Sybil, dowiedziawszy się o Mounie — o nim i o Mounie — poczułaby się zraniona, prze- rażona czy wściekła? Wolałby, żeby drwiła z niego i z wieku Mouny, w ten sposób dla niego, a nie dla Mouny, sytuacja stałaby /Się łatwiejsza do zniesienia (gwałtowność i mściwość kobiet, któ- rych doznał, kończąc dawne związki, pozwoliły mu się wycofać bez wstydu)^ W rezultacie czuł się przede wszystkim znużony^ jak zawsze, gdy nie został ukarany za swe przewinienia. — Pani wyszła — poinformował go Kurt. — Prosiła, żeby pan Rosset zadzwonił do teatru. Kiedy podeszła do telefonu, odezwała się gło- sem oficjalnym, jaki przybierają niektóre kobiety, mówiąc do słuchawki, co nielitościwie zdradza ich wiek. — Dzień dobry — powiedział. — Tu Francois Rosset. — Ach, pan Rosset — odparła. — Co za zbieg okoliczności. Właśnie rozmawiam o panu z na- szym przyjacielem Berthomieux. — Rzeczywiście... Co za zbieg okoliczności! — podjął. W przebłysku rozbawienia, ogarnięty nagłą wesołością, która go dziwiła i niepokoiła (jak ona się musi czuć, biedaczka, przecież naprawdę była bardzo uprzejma), zaczął mówić: — Twierdzi pani, że rozmawiała o mnie z tym poczciwym Berthomieux? Droga pani Mouno, czy pani wie, że on ma fatalną reputację? — Proszę...? Co pan powiedział? Źle pana słyszę... — Powiedziałem, że to stary zboczeniec. Może wyda się to pani typowo męskim sposobem wi- dzenia, ale fizycznie wolę panią. I to po stokroć. Uważam, że jest pani tysiąc razy atrakcyjniejsza od Berthomieux. — Tak, właśnie o to chodzi... Jak pan woli. — Podniosła głos, prawie krzyczała: — W takim ra- zie kiedy? — Zagwarantuje mi pani, że spotkanie bę- dzie zupełnie przyzwoite? Nie kryję, że jeżeli ten Berthomieux wejdzie mi w drogę, udam się do prefektury. Prefekt jest jednym z moich najbliż- szych przyjaciół. — Oczywiście, zobaczymy, jeszcze się zasta- nowimy — plątała się. W słuchawce coś zadzwoniło. Usłyszał, że ktoś krzyczy: „Uwaga! Uwaga!", po czym rozległ się głos Berthomieux: — Halo? Pan Rosset? Nie rozumiem tego, co mówi Mouna... Może pan przyjść, czy nie...? Tak...? Dobrze, tak właśnie myślałem... Panie Rosset, jeśli pan pozwoli, będę się do pana zwra- cał po imieniu. Proszę do mnie mówić Henri, tak będzie o wiele prościej. Czekam więc na pana, drogi Francois... Proszę się nie rozłączać... Na moment w słuchawce zapadła cisza, po czym odezwał się głos Mouny, zrozpaczony, zdy- szany, bezosobowy, możliwe, że taki głos określa się jako głos „biały". Francois wybuchnął śmie- chem. — Widzi pani? Już się zaczyna... On chce, żebym mu mówił po imieniu, on też będzie się do mnie zwracał po imieniu... — Oczywiście... natychmiast... mocno ca... czekam na pana... — powiedziała, odzyskując panowanie w ostatnim momencie, by przerwać słowa „całuję mocno", które cisnęły się jej na usta. Odłożyła słuchawkę szybko, jakby to był od- bezpieczony granat. — I ona kieruje teatrem... Na pewno ma po pięćdziesiątce. Bez wątpienia prowadziła życie pełne przygód. I uwodziła magnatów przemysłu niemieckiego... Ach! Ach! Nieprawdopodobne. Francois, rozbawiony, wyszedł z kabiny i ru- szył w stronę teatru. \ Już dawno nie słyszał głosu tak przepełnione- go wstydem i radością jak głos Mouny. Oczywi- ście, to były szczenięce żarciki, niemniej jednak żarty. Nie mógłby sobie na nie pozwolić, gdyby nie był jej kochankiem. Stosunki międzyludzkie układają się wręcz absurdalnie. W tej kobiecie była jakaś bezbronność, poprawność, pewna nie- dojrzałość, które sprowokowały go do tej błazena- dy. Sybil śmiałaby się z jego dowcipów najwyżej minutę. — Jesteś głupi. — Bawiłaby się przez chwilę, a potem, gdyby się upierał, z pewnością by doda- ła: — Przestań, to wcale nie jest zabawne. I natychmiast przestałaby zwracać na niego uwagę. A jednak taka osoba jak Mouna uznała, że Francois ma nieodparty wdzięk; w szkole też uważano, że najlepiej opowiada dowcipy. Za- chował się jak uczniak, bez smaku i bez taktu, bez finezji, ale to jej się podobało. Po raz pierw- szy zaczął porównywać te dwie kobiety, zaled- wie dwadzieścia cztery godziny temu uznałby to za niemożliwe, zbyt wiele zalet dostrzegał u Sy- bil. Miał wrażenie, że tym porównaniem i włas- ną podłością zdradza je obie, co wprawiło go w zakłopotanie. Doszedł do wniosku, że Sybil jest mniej atrakcyjna towarzysko niż Mouna, co po dziesięciu latach spędzonych pod jednym dachem łatwo było zrozumieć. On sam miał skłonność do łatwizny; to oczywiście bywało przyczyną niektórych porażek, a także — jeżeli ufać takim opiniom — w gruncie rzeczy spowo- dowało upadek jego kariery pisarskiej i niepowo- dzenia osobiste. Stanąwszy w hallu teatru, wahał się, czy przejść szerokimi na dwa metry drzwiami, czy udać się do biura piętnastometrowym koryta- rzem. Uchylił niewłaściwe drzwi, zdecydowanym gestem wsunął głowę i zapalił słabiutką żarówkę, kierowany ciekawością i chęcią potwierdzenia sprawności własnej pamięci. Ponieważ jego ruchy były niepewne, a pamięć tłumiły wyrzuty sumie- nia, szybko zatrzasnął te drzwi i otworzył właś- ciwe. — Witam! Witam! Już się o pana niepokoili- śmy! Dzień dobry, mój drogi! Henri Berthomieux zawsze grał lub przynaj- mniej chciał grać jakąś rolę. Zdał egzamin w szkole aktorskiej i miał na swoim koncie kil- ka ról, które zawdzięczał dobrym niegdyś wa- runkom zewnętrznym. Obecnie jego wygląd stawał się przedziwnie i nieuchronnie nie- modny. W 1939 roku zapuścił sobie wąsiki a la Dick Powell. Tuż przed wielkim sukcesem, ja- kim było odkrycie Gerarda Philipe'a, wyrobił so- bie potężne mięśnie i ogolił czaszkę, dwa ty- godnie przed premierą West Side Story wy- rzucił na śmietnik skórzane kurtki, by prze- obrazić się w postać Orlątka. Nic mu się nie uda- wało. Rozmaite anachronizmy, przedwczesne tęsk- noty, wieczna i jałowa rywalizacja między ten- dencjami kolejnych stuleci, a także stop wielu tendencji nie sprzyjały jego talentowi. Jednak- że jego wyraziste pozy okazały się bardziej uży- teczne niż naturalne zdolności. Berthomieux wykonywał efektowne wejścia i wyjścia, po- jawiał się i znikał, ripostował, stosując frazy chłoszczące i pozbawione treści, co osoby wi- dzące go po raz pierwszy dziwiło, stanowiły bo- wiem kontrast z uwodzicielskim kostiumem aktora. Jeden jedyny raz pewien wielki krytyk po wypiciu sporej ilości alkoholu uznał za ge- nialną rolę Perrichona w jego wykonaniu. Od tej chwili Berthomieux praktykował rolę artysty, który złożył w ofierze swój talent na ołtarzu ad- ministracji teatru francuskiego: od czasu do czasu robił dyskretne aluzje, dając do zrozumie- nia otoczeniu, że sam poświęcił talent i własną karierę. — Oto jestem — odparł uprzejmie Francois, nie wiedząc właściwie, o co chodzi. — Mam na- dzieję, że nie kazałem państwu czekać zbyt długo? — Skądże, skądże. To już teraz stary projekt... Muszę wyznać, że sądziliśmy, iż w pewnym sto- pniu został zaniechany... Lata całe minęły od naszego spotkania, a przecież w niczym nie mo- gliśmy się zgodzić. — Berthomieux zaczął się śmiać. — Co dowodzi — dodał — że niekoniecznie trzeba zgody, by podjąć decyzję. I zrobił minę, jakby cytował Makiawela. Mou- na spuściła oczy, by ominąć spojrzenie Francois. — W każdym razie wszystko zależy od panny Delrey — stwierdziła z nieoczekiwanym chłodem. — Sądziłem, że pan Rosset, nasz przyjaciel Francois, już zdołał ją przekonać. — I tu właśnie pan się myli: nie mam naj- mniejszego wpływu na opinie panny Delrey, do której ten utwór należy w całości. Berthomieux wzniósł ręce do niebios, a może raczej w tym kierunku, gdyż jego członki były bardzo krótkie. — A więc cóż zmieniło się od naszego spotka- nia? I dlaczego moja droga Mouna spomiędzy wszystkich utworów, jakie są nam prezentowane, wybrała właśnie... — Jestem przekonana, że w porównaniu z ty- mi wszystkimi arcydziełami jest to sztuka naj- wyższego lotu. Ironia... Do oschłego tonu dodaje jeszcze iro- nię — pomyślał Francois. W jej zachowaniu coś go uderzyło. Kątem oka spojrzał na Mounę i od razu się uspokoił: blada, przygnębiona, palcami szarpała chusteczkę, jak- by była zmuszona grać tę rolę pod kierunkiem Berthomieux. — Nie sądzę, byśmy zdołali przekonać pannę Delrey, póki nie damy jej do rąk ukończonej wer- sji — powiedziała. — A widzę tylko jedną osobę, która mogłaby sprostać temu zadaniu. — W tym się zgadzamy — rzekł Bertho- mieux. — Ale czy ta osoba jest skłonna wykonać tę pracę lub choćby jest nią zainteresowana? Przecież to zajęcie może się okazać całkiem bez- użyteczne. — Do was należy podjęcie decyzji — odparła Mouna z uśmiechem kobiety, która w poważnych kwestiach wybór pozostawia mężczyznom. — i szepnąwszy: — Zobaczymy się później, będę w teatrze — opuściła biuro. Francois, zaskoczony, został sam z Bertho- mieux, który władczym gestem zapraszał go, by przesiadł się z krzesła na fotel stojący naprzeciw dyrektora, czyli fotel przeznaczony dla gości ho- norowych lub może raczej na „fotel Mamony". — Musimy porozmawiać poważnie. Jestem zadowolony, że Mouna zostawiła nas samych. Czy był to komplement sławiący takt Mouny, czy też kolejna aluzja do nieporadności kobiet podczas szczegółowych negocjacji... Francois, nie mogąc w tym wypadku wzruszyć ramionami, uniósł brwi. — W rezultacie — ciągnął Berthomieux — jak rzekła Mouna, istotnie trzeba zaprezentować pań- skiej przyjaciółce tę wersję i jeżeli dysponuje pan czasem i chęcią, by samemu dokonać tych zmian, a także nakreślić rozwój akcji... — ...czy jej się to będzie podobało, czy nie — dokończył Francois szorstko. — Właśnie. Jeżeli zajdzie ta druga okolicz- ność, okaże się, że pańska praca poszła na mar- ne. To znaczy, chcę powiedzieć, że kazaliśmy pa- nu pracować na próżno. — Ma pan rację. Francois wahał się, usiłując wybrać spośród kilku sloganów najodpowiedniejszy i najwyrazist- szy: „To straszne", „Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma", „Praca to zdrowie". Nawet przyszło mu na myśl rzadko używane przysłowie, jego zdaniem najgłupsze, jakie słyszał wówczas, gdy prawdzi- wość stwierdzeń uderzała go tak jak ckliwość w wieku lat dwudziestu: „Aby coś zdobyć, nieko- niecznie trzeba coś przedsiębrać, nie wszystko też osiąga się dzięki wytrwałości". Sentencja, której bezsens ujawniał się z wyjątkową oczywistością w teatrze. — Podniosłem tę kwestię w obecności Mouny, współdyrektora teatru. W pertraktacjach z pa- nem zostawiła mi wolną rękę. Codzienny kontakt z problemami materialnymi jest dla kobiet zabój- czy! Zgadza się pan? Posiadanie dużych pieniędzy odbiera im zmysł praktyczności. — Zgadzam się — odparł Francois — ponie- waż nie mam na ten temat własnego zdania: nie- wiele znałem bogatych kobiet. — Z całym szacunkiem — odpowiedział Bertho- mieux, przemieniając się teraz w grupę kla- kierów. — Ale to tylko przypadek. Przypadek, którego zresztą wcale nie uważam za szczęśliwy. Między tymi dwoma mężczyznami unosiła się atmosfera spisku, tym bardziej obiecującego, że niejasnego i bez przyczyny. Francois obrzucił BerthomieuK spojrzeniem przypominającym wes- tchnienie, a dyrektor zrewanżował mu się wierną kopią tego gestu. — Wracajmy do naszych spraw — wyrecyto- wał Berthomieux uroczyście. — Proponuję panu dwieście tysięcy franków wypłacanych w trzech ratach: jedna przy podpisaniu umowy, druga po złożeniu pracy, trzecia po przyjęciu tekstu do realizacji spektaklu i oczywiście po zaakceptowa- niu przez pańską przyjaciółkę. W tym wypadku otrzyma pan swoje sześć procent prowizji, chyba że woli pan ryczałt. Francois gwizdnął przez zęby z podziwem, I to ma być przedsiębiorca! — Czy zdaje pan sobie sprawę, że może pan stracić dwieście tysięcy franków? — To ryzyko zawodowe — zauważył Bertho- mieux z godnością, co napełniło Francois obawą, że Mouna może okazać się jedyną osobą, na którą spadnie odpowiedzialność finansowa za ten krok. — Jest coś, czego w tej sprawie nie rozumiem — rzekł. — Fragment adaptacji, który pokazała mi pani Vogel, uważam za doskonały. Może mi pan powiedzieć, dlaczego ten sam autor nie kon- tynuuje pracy? Lub nie będzie jej kontynuował? — Pan chyba żartuje! — odparł Berthomieux. — To przecież Mouna. Otóż... Nie powiedziała panu? Francois był zaskoczony, na jego twarzy uka- zał się wyraz zmieszania. A więc, jeżeli jest jakiś związek uczuciowy, o którym nie wiem, to chyba już wiem — pomy- ślał. Nieświadomość czy zwątpienie są nieprzyjem- ne dla kłamcy. Francois zdał sobie sprawę, że poczciwy Berthomieux jest prawdopodobnie w tym wypadku postacią bardziej znaczącą. W szczupłym gronie ludzi związanych z teatrem wszyscy musieli się orientować, wszyscy, rzecz jasna, prócz niego. Liczba spraw, o których nie miał pojęcia ani on, ani Sybil (jej dyskrecja była bliska obojętności), okazywała się ogromna. — Droga, kochana Mouna — rozczulał się tymczasem Berthomieux. — Droga, kochana Mouna... Taka skryta... Taka skromna... w pew- nym sensie — uściślił niezwłocznie ostatnie prze- milczenie, co oświeciło Francois. — Droga Mou- na... Jak pan zapewne wie, życie tej kobiety... Francois uniósł obie ręce w błagalnym geście. Nie chciał wiedzieć, nie chciał nawet podejrzewać, że Mouna wdawała się kiedyś w różne awanturki. Chciałby o niej wiedzieć wszystko, ale nie ze szczegółami, które sprawiały, że fakty stawały się prostackie, obrzydliwe, po prostu nie do przyję- cia. Zadziwiająca była ta postać rycerza unoszą- cego tarczę w obronie Mouny na sam dźwięk jej imienia. Już dawno skończył dwanaście lat. Jeże- li powinien kogoś bronić, to z pewnością tej mło- dej, wysokiej kobiety o twarzy wampa i sercu dziecka, tkliwej, prostolinijnej, uczuciowej, jednej z kobiet wiernych i szalonych, jakie jeszcze kryją się za murami tego zepsutego miasta, kobiety takiej jak Sybil. Podniósł się, wyprostował, odwrócił plecami do Berthomieux, którego teraz uważał za głup- ca, mimo że zaledwie pół godziny temu miał za- miar zostać jego wspólnikiem. A Mouna, dokąd poszła Mouna? Zostawiła go na pastwę wątpli- wości, niepewnej przyszłości i jego charakte- ru? Nie pomogła mu zachować się w tej sytu- acji. Jak miał postąpić? Wystąpić przeciw komu? Przeciw samemu sobie? Wyszedłby na idiotę. Czyżby chciał uczynić z Mouny stałą wspólnicz- kę w dobrym i złym — świadka utwierdzające- go w podjętej decyzji, czego nie umiał znaleźć w sobie. Trzeba jednak przyznać, że nie tylko o to chodziło. Mouna była oddaną, pilną i wier- ną uczennicą, jaką wcale nie zamierzała być Sybil, i to właśnie sprawiło, że była godna mi- łości. — A więc, drogi Francois, czy możemy liczyć na pana? BerthomieuK podsuwał mu tekst umowy ostemplowanej na każdej stronie: „Przeczytane 1 zatwierdzone" i „Wyrażam zgodę", jak również czek opiewający na wcześniej wspomnianą, ma- jącą uwodzicielską moc sumę. Francois, zmarsz- czywszy brwi, udawał, że wszystko czyta uważ- nie, po czym złożył staranny podpis pod enigma- tycznym spojrzeniem Berthomieux. Następnie zgiął czek na pół i z obojętnym wyrazem twarzy umieścił w wewnętrznej kieszeni marynarki. Oczywiście, była to suma kolosalna, zważywszy, że nic nie zapowiadało, iż Sybil zaakceptuje zmia- ny. Oczywiście, Berthomieux mógł podpisać taką umowę jedynie z Francois, który dawał do zrozu- mienia, że zakochana Sybil może ulec jego per- swazjom. Oczywiście, Berthomieux nie podpi- sałby niczego, nie wziąłby na siebie najmniejsze- go ryzyka bez zgody Mouny. I oczywiście, wszyst- kie te propozycje nadal były nie sprecyzowane. Jednocześnie zaś, jeżeli on, Francois, dobrze wy- wiązałby się ze swego zadania, pewnego dnia mógłby zwrócić tę sumę, w dodatku z nadwyżką (sama myśl o pracy sprawiała, że czuł się czło- wiekiem kryształowo uczciwym). Nareszcie ma- rzenia, wciąż odkładane, mogłyby się spełnić na- tychmiast. Wiedział dobrze, w jaki sposób mógł- by sprawić przyjemność Sybil, co oczyściłoby go w jej oczach: w pobliskim garażu wystawiony był na sprzedaż używany włoski samochód z jedno- roczną gwarancją. Po zapłaceniu za auto zostało- by mu jeszcze dwadzieścia tysięcy franków z sie- demdziesięciu, tyle bowiem wynosiła zaliczka. Sybil bardzo lubiła prowadzić, a przez ostatnie pięć lat w ogóle nie miała do tego okazji. Przyje- mność, jaką sprawiłby jej samochód, rozwiałaby wszelkie wątpliwości moralne co do pochodzenia finansów. Mogłaby kursować między redakcją a odległymi dzielnicami, mogłaby jeździć po róż- nych zapadłych kątach, gdzie diabeł mówi dobra- noc, spełniać swe obowiązki zawodowe, spotykać się na kolacjach z Francois i ich przyjaciółmi, spędzać weekendy — ta maszyna uszczęśliwiła- by Sybil. Ale jak jej wyjaśnić ów nieoczekiwa- ny, cudowny przypływ gotówki? Całkiem niedaw- no skarżył się przecież na swoją nieudolność. Nigdy nie należy się posuwać za daleko w oce- nach własnej osoby, ani in plus, ani in minus, w ten sposób łatwiej sprowokować pochlebne uwagi na temat własnej skromności lub wyważo- nych sądów. Szukał Mouny po całym teatrze, w końcu do- wiedział się, że już wyszła. Nie pożegnała się z nim, nie powiedziała ani słowa po tym spotka- niu trochę a la Courtelin, trochę balzakow- skim, które odbył z Berthomieux i które go dziw- nie poruszyło. Jakby był rzemieślnikiem pióra, sługą literatury, o którym wiadomo, że zaakcep- tuje każdą korzystną propozycję. Wedle rady, której mu udzielono w okienku przedsprzedaży biletów, udał się do kawiarenki, gdzie nie znalazł Mouny. Ku jego ogromnemu zaskoczeniu przemknęła jakiś czas temu, jak go poinformowała Rodezyjka o śpiewnym akcencie, z którą — znów niespodzianka — Mouna wypiła drinka, nim odjechała swym wozem. Francois omal nie poczuł się dotknięty, ale nie mógł w to uwierzyć. Głupie, bezsensowne, niedorzeczne — powta- rzał sobie, jednocześnie słysząc niepewny, dzie- cinny, kojący głosik Mouny, która mówiła: „Je- steś piękny! Czemu się śmiejesz? Nikt ci tego nie powiedział? Nie wiesz, jak bardzo pociągająca jest ta mała zmarszczka między twoim nosem a górną wargą"... i tak dalej. Zatrzymał się w pół kroku, jakby nagle zrobiło mu się słabo. Czuł się nieodparcie śmieszny, nie- odparcie piękny, młody i śmieszny. Kochany, po prostu kochany... 12 Sybil pogwizdywała, podśpiewywała, ścinając liczne zakręty rozgałęziających się korytarzy w redakcyjnym budynku. Spieszyła się bez wy- raźnego powodu, jednak z własnej woli. Było coś, co nakłaniało ją do pośpiechu — w życiu, w sposobie bycia, w rytmie pracy. Nie znała przy- czyny tego niepokojącego pulsowania. Logicznie rzecz biorąc, wszystko powinno mieć związek z Francois: od niego zawisł porządek jej świata. Trzeba przyznać, że ostatnio zachowywał się bez zarzutu — był pogodny, czuły, bez obsesji, śmiał się z jej opowiastek, ją bawiły jego anegdotki, czuła się swobodna, zadowolona z własnego ży- cia, z ich wspólnego życia. A jednak Francois nie okazywał czegoś — nie umiała tego nazwać — otóż nie okazywał gotowości, czujności, niejas- nej obawy, wyczuwała brak obecności czy obo- jętność, której nie dopuszcza, którą wręcz od- rzuca miłość, czyniąca z każdego kochanka za- zdrosnego strażnika i obrońcę obiektu uczuć. Miłość nie jest uczuciem łatwym ani płochym, wielokrotnie sprawdziła to, żyjąc z Francois. Niepokoiła się, widząc Francois (przecież znała prawdę o różnych jego wyskokach), zawsze nie- stałego i ogromnie roztargnionego, nagle tak uporządkowanego i tak łatwego w codziennym współżyciu. Kochany Francois, Francois kocha- jący, najdroższy towarzysz leżał u jej stóp, go- tów spełnić każdy rozkaz i zrobić, co tylko zechce, by sprawić jej przyjemność. Wszystko było w porządku, nie brakowało niczego, a mo- że właśnie wszystkiego? W każdym razie coś lub ktoś wewnątrz niej naciskał sygnał alar- mowy. Wiedziała, że musiało się coś wydarzyć: tam- tej nocy nie odbierał jej telefonów z Monachium, wczesnym rankiem też nie było z nim kontak- tu i ten jasnoniebieski sweter, choć wyraźnie męskiego kroju, rzucony na fotel, a także dwie, a może trzy rozmowy telefoniczne przerwane zbyt pośpiesznie... Nigdy nie przywiązywałaby do tego wagi, gdyby nieraz w przeszłości nie musiała sama poskramiać Francois, zafascy- nowanego nowym obiektem uczuć. Po prostu nie umiał się zachowywać naturalnie, gdy kła- mał. Za każdym razem, by ratować sytuację, sama musiała zapalać papierosa czy w ułamku sekundy zmieniać temat rozmowy. Kłamał tak nieudolnie, że było to wręcz rozczulające: mo- że nawet krył się w tym pewien wdzięk, lecz po- woli stawało się to dla niej ciężarem, zaczynało budzić przerażenie, obawy, lęk i poczucie niż- szości. — Ach, ci mężczyźni — mawiała jej przyjaciół- ka Nancy, co drażniło Sybil, która w ogóle nie lubiła się zwierzać, nawet jeżeli miała wszyst- kiego dość. Zazwyczaj wychodziła z redakcji koło siódmej, prócz dni, kiedy zamykano numer. Wracała do domu autobusem, metrem lub taksówką, zależ- nie od okoliczności, jakie rządzą, rzeszami pie- szych paryżan. Tego wieczoru zamykano numer i Sybil, która przez całą godzinę walczyła o umie- szczenie najciekawszego, jej zdaniem, reporta- żu, dotarła do domu dopiero około jedenastej. Pchnęła bramę wjazdową, przeszła parę metrów dzielących ją od alejki i po ciemku wpadła na jakiś wielki przedmiot, który nieoczekiwanie wy- rósł na placyku przeznaczonym do parkowania samochodów, układania drewna do kominka i tym podobnych przedmiotów, gdzie ich sąsiad- ka z niższego piętra bloku przez osiem lat stawia- ła wózki swoich kolejnych pociech, póki nie uciekła z jakimś Latynosem, wprawiając w zdu- mienie mieszkańców całego osiedla. Od tamtej pory parking stał zawsze pusty, dziś było inaczej. Ktoś miał tupet zająć ich miejsce! Przecież wszys- cy wiedzieli, że zimą trzymają tu swoje polana, wiosną doniczki z kwiatami, a także rozmaite urządzenia dwukołowe, których używał Francois, by krążyć po Paryżu, a których los, z mechanicz- nego punktu widzenia, bywał żałosny, co nieod- miennie zaskakiwało Sybil, spodziewającą się ra- czej krwawego finału. Uderzywszy się, w złości kopnęła to coś, tym razem sprawiając sobie prawdziwy ból. Zaczę- ła kuleć. Zaklęła pod nosem w momencie, gdy w otwartych drzwiach, w prostokącie żółtawe- go światła padającego z kuchni, ukazał się Fran- cois. Wyglądał jak Mefistofeles z kiepskiego filmu. — Co ty wyprawiasz? Chcesz zbudzić wszyst- kich w okolicy? — spytał, podtrzymując ją pod ramię. Z trudnością utrzymywała równowagę, stłu- czona kostka okropnie ją bolała. — Nie pleć głupstw. Skąd się wziął ten sa- mochód? Ależ ludzie mają tupet! — rzekła z iryta- cją, wskazując głową okna na wyższych piętrach bloku. — Nie myśl, że ktoś się teraz wychyli przez okienko, odpowiadając: „To ja! To ja!" — odparł Francois. — Wejdź! Wejdź do domu i zdejmij pan- tofle. Przykro mi, że się uderzyłaś. — Nie jesteś niczemu winien — zauważyła, oswobadzając stopy. Prawdę mówiąc, marzyła, by się natychmiast położyć do łóżka, ale dostrzegłszy w ostatniej chwili stojącą na biurku butelkę, zmieniła za- miar. — Szampan? — spytała, unosząc z uśmie- chem podbródek; zawsze w taki sposób witała oznaki zbliżającej się uroczystości. — Będziemy musieli uczcić twoją stłuczoną kostkę i odporność na ból, kochanie. Jeżeli cho- dzi o szampana, jest inny powód do radości. — Samochód? Sybil zerwała się i jednym susem dopadła okna. Nie wierzyła własnym oczom. — To ten wóz z garażu? Ten fiat? Jak ci się udało? — Najpierw powiedz, czy ci się podoba. — Wspaniały. Marzyłam o nim od chwili, gdy go zobaczyłam na wystawie! — Wiem. Widać było, że Francois się cieszy. Słowa: „Jak ci się udało?", które dźwięczały echem w głowie Sybil, wydawały się jej w tej sytuacji najzupełniej niewłaściwe, niestosowne, ale nie mogła się od nich uwolnić. Któregoś dnia, chcąc koniecznie znać cenę tego cudeńka, zapytała sprzedawcę. Wiedziała, ile wóz kosztował. — Widzisz? — triumfował Francois. — Masz dokumenty. To i owo podpisałem, żebyś miała dowód rejestracyjny. Zresztą jesteś ubezpie- czona... — Zresztą jestem ubezpieczona — powtórzyła mimo woli i potrząsnęła głową, po czym spojrzała na Francois. — Chodź — powiedział. — Powinnaś teraz zo- baczyć z bliska swój śliczny samochodzik. Pew- nie, nie jest zupełnie nowy, ale poprzedni właści- ciel bardzo o niego dbał. Wyszła na ciemne podwórze, z radością za- jęła miejsce za kierownicą, Francois zaś usiadł obok niej. Po półgodzinie jednak znów zadała pytanie: — Jak ci się udało? Francois zaczął ją błagać, żeby okazała trochę cierpliwości, póki nie upewni się, że wszystko idzie dobrym torem, czyli żeby miała do niego zaufanie. Przystała na to. Zajęli się więc projekta- mi podróży, jakie teraz będą odbywać fiatem, o którym szybko zaczęli mówić „on". Śmiali się, snuli projekty, nawet wyciągnęli stare przewodni- ki Micheline'a. Całowali się, jednak gdy tylko padli na łóżko, natychmiast oboje zasnęli, wy- czerpani do cna odgrywaniem ról hojnego dar- czyńcy i wdzięcznej obdarowanej. Jednakże za- snęli objęci, jakby zapewniając się o wzajemności uczuć. Francois zbudził się w środku nocy. Ma długi, od jutra musi się wziąć do pracy. Ale gdzie? Jak? Ogarnęło go przerażenie... Nie był w stanie pracować, nie rozrzucając przy tym wokół siebie rozmaitych świstków, zapisków, brulionów i in- nych śladów pisarskiego trudu. Tak więc nie mógł teraz pracować ani w ich mieszkaniu, ani w reda- kcji czy wydawnictwie. Jasne, zawsze mógł za- siąść przy kawiarnianym stoliku, ale to z gruntu fałszywe, błędne, quasi-romantyczne założenie nawet jemu samemu wydało się niedorzeczne. Nie potrzebował amuletu ani czterolistnej koniczyny, potrzebna mu była cisza, jakieś spokojne miejsce, samotność, warunki niezbędne do pisania na ja- kikolwiek temat, jakich teraz nie ma, a może ni- gdy nie miał. I jak każdy mężczyzna, który docho- dzi do podobnego wniosku, poczuł nieprzezwy- ciężoną niechęć do swej kochanki - w większym stopniu niż do społeczeństwa - choć w zasadzie należał do mężczyzn o bardzo szerokim geście, którzy znacznie chętniej zrzucają odpowiedzial- ność za swe porażki na anonimowe społeczeń- stwo niż na bliskich. Sybil przejechała kawałek samochodem, po- tem Francois siadł za kierownicą, ale był tak podniecony, że silnik gasł mu trzy razy, więc Sybil ruszyła bulwarami w stronę redakcji. To- warzyszył jej do mostu Alma. Patrzył, jak pro- wadzi wóz, z podziwem, niemal z czcią, dziwi- ła go tylko obecność fioletowawych kręgów pod jej oczyma. Czyżby ona miała ponosić kon- sekwencje jego bezsennych nocy? Wysiadł przed mostem, patrzył, jak mały samochodzik, sym- bol ich radosnej przyszłości, wspina się ku Champs-Elysee. Powietrze było ciepłe, łagodne, Francois czuł się ukojony. Wszedł do wielkiej kawiarni na placu, by wypić herbatę i przejrzeć gazetę, i wtedy dopiero uświadomił sobie, że znajduje się zaledwie dwa kroki od alei Pierre- -ler-de-Serbie. Zadzwonił, by podziękować za za- ufanie, jakim go obdarzono, w istocie to był pre- tekst. Pani Vogel była u siebie, odebrała telefon: powitała go głosem jak zawsze zdyszanym, na wstępie przeprosiła, że poprzedniego dnia musia- ła wyjść w pośpiechu i nie zdążyła się z nim po- żegnać. (Francois za każdym razem czuł się uję- ty jej staroświecką uprzejmością. Każda z jej rozmów telefonicznych mogła być zarejestro- wana jako przykład dobrych manier). Wyraziła też zadowolenie z faktu, że Francois zaakcepto- wał jej skromną i niekoniecznie interesującą propozycję. Berthomieux nie miał zbyt szero- kich horyzontów, zawsze bał się podejmować decyzje, poza tym jego mania dzielenia włosa na czworo... — Na troje — uściślił Francois. — I proszę mi wierzyć, takie zaliczki w moim zawodzie zdarzają się niesłychanie rzadko. Chciałbym pani podzię- kować... Jednak przedwczoraj było mi przykro, że nie mogę tej umowy uczcić z panią lampką wina. — Och, naprawdę... Ale może w takim razie zechce pan dzisiaj wypić ze mną szampana? — Nawet zaraz — roześmiał się wiedząc, że ją także cieszy jego radość. — Tak się składa, że jestem teraz niedaleko pani, na Alma... — Czekam. Proszę jednak dać mi kwadrans, żebym mogła zrobić stosowny makijaż. Zabawny był sposób, w jaki traktowała kwe- stię swego wyglądu, zawsze w aspekcie konwe- nansu: nieprzyzwoicie było wyobrażać sobie Mou- nę nie uczesaną, nieładnie z jego strony, że po- myślał, jak wygląda w negliżu (bo może właśnie była!)... Nieoczekiwanie w te rozważania natury estetycznej wkradł się element moralny. Francois przystanął przed kwiaciarnią, zastanawiając się, czy kupić kwiaty, za które, jak stwierdził w du- chu, przecież płaciłby jej pieniędzmi. Może oka- załby więcej wyrafinowania, kupując sobie cyga- ra. Co za obrzydliwa myśl! W tym momencie po- czuł wstyd. Wybrał więc trochę zbyt duży bukiet róż i, przespacerowawszy się po ulicach, zadzwo- nił do jej drzwi pół godziny później. Minąwszy bramę, wszedł na podwórze i odruchowo spojrzał na okno z gołębiami, na swoje okno: zobaczył w nim Mounę, która, odwróciwszy wzrok, natych- miast się cofnęła. Wierny i jak zwykle ociężały Kurt otworzył mu drzwi, wprowadził do salonu, usiłując przed- tem wziąć od Francois płaszcz, parasol, procho- wiec, cokolwiek; nic z tego. Otrzymał tylko bu- kiet róż, które otaksował spojrzeniem rachmi- strza (Francois niemal słyszał, jak liczy kwia- ty, mnożąc ich liczbę przez przybliżoną bądź do- kładną cenę, kwiaciarnia bowiem znajdowała się tuż obok). W rezultacie dwie sekundy potem ob- darzył gościa uśmiechem i spojrzeniem pełnym aprobaty. — Pani czeka — powiedział po francusku, tym razem zupełnie bez obcego akcentu. I zniknął. Był wysoki, miał gęste, stalowosiwe włosy, których kolor podkreślał lekką opaleniznę: miał taką twarz, jaką na pewno chciałby mieć Berthomieux. Siedząc na oparciu kanapki, Mou- na poruszała stopą w takt melodii Nuages w wy- konaniu Djanga Reinhardta, którą Francois sły- szał już chyba tysięczny raz. Słońce tworzyło bia- ło-złotawo-niebieską aureolę z jasnych włosów Mouny. Miała na sobie bluzkę z jedwabnej su- rówki sportowego kroju, o ton ciemniejszy kostiu- mik oraz ciężki, podkreślający kruchość jej szyi naszyjnik, wyglądający na tak fałszywy, że mógł być prawdziwy. Jej makijaż był „stosowny". Fala radości, ogarniająca Francois, uniosła się wirem, zalała cały pokój, otoczyła tę kobietę i jej wierne- go sługę, cudownych, nieśmiertelnych, jak nie- które piosenki Guitry'ego, i nierealnych, jak po- stacie pamiętane z dzieciństwa. Chciało mu się tańczyć z tą Ginger Rogers, która mówiła do nie- go z uśmiechem: — Czy naprawdę ma pan ochotę na szampa- na? Wydaje mi się, że jest trochę zbyt... mało treściwy. Te bąbelki... Nie wolałby pan przypad- kiem skosztować jednego z koktajli Kurta? — Powinienem się strzec koktajli Kurta! — odparł żywiołowo, lecz przerwał, ujrzawszy nagle rumieniec na policzkach Mouny. Byli w pokoju tylko we dwoje. Przytulił ją do piersi. — Zatańczmy — powiedział. I leciutko zrobili trzy pas. Na tym polegał jeden z uroków kobiet z dawnych lat, kobiet posłusz- nych, które poddawały się mężczyznom w tańcu. Mouna tańczyłaby walca w rytm rocka, gdyby tyl- ko sobie tego życzył Francois. — Zachowujemy się... zachowuję się grote- skowo — rzekła. — Najpierw robię aluzję do tego koktajlu... i zaraz potem się czerwienię... — Zupełnie jakby pani osobiście przemycała do Paryża transporty tego dobrego, starego... berlina... — Bismarcka — poprawiła ze smutkiem w głosie. — Bismarcka, otóż to. Ależ pani zachowuje się jak prawdziwa hetera! Złoto, czarodziejski napój, zbytek... I sądzi pani, że ja, biedny intelektuali- sta, zdołam się temu oprzeć? — Jeżeli o to chodzi — odparła Mouna przy- tulona do ramienia Francois (nie przestawali tańczyć, choć Francois zauważył, że wielki dy- wan układa się w wyjątkowo podstępne fałdy) — jeżeli o to chodzi, na szczęście uściśliłam tę umo- wę Berthomieux! Była tam pewna klauzula, której pan nie widział i która uzależniała pana od niego... od nas — dodała, wybuchając śmie- chem. — Co pani zrobiła? Zachował absolutny spokój. Paplał, udawał młodzieniaszka, na jedną kartę stawiał swą karie- rę, reputację, zasoby materialne własne, a także Sybil, ryzykował wszystko, co miał, ot tak, dla chwili zapomnienia z kobietą od siebie znacznie starszą, która sprawiała, że czuł się tak młodo. Ułożył sprawę w ten sposób, że przyjąwszy pie- niądze, natychmiast je wydał, kupując samo- chód. I tak nieodwołalnie złożył swój los w ręce Mouny (o Berthomieux nie pamiętał, tamten po prostu przestał się liczyć). Zrobił wszystko, by znaleźć się w potrzasku, by nie mieć żadnej mo- żliwości ucieczki, żadnego wyjścia, by nie móc się wydostać, nie okazując się potwornym chamem. Zrobił naprawdę wszystko, co w jego mocy, by komiczną z założenia idyllę, ten pełen wdzięku epizod, przemienić w tragedię. — Czemu pan tak nagle posmutniał? — usły- szał głos Mouny. Spuściwszy wzrok, dojrzał w jej oczach cień wahania. Odpowiedział, tym razem zgodnie z prawdą: — Skądże, jestem bardzo zadowolony. Ale, ale, dlaczego pani nie wspomniała, kto jest auto- rem początku adaptacji? — Z obawy, by to nie miało na pana wpływu. — Niewłaściwego? — Tak, niewłaściwego. Chodziło mi zarówno o tekst, jak i o moją osobę. — Uważa pani, że jestem złośliwy wobec ko- biet, czy też że jestem plotkarzem? — Och, nie — rzekła. — Jest pan ogromnie uprzejmy, pobłażliwy, dobry... Przylgnęła do niego, oplotła go ramionami jak pnącza zdobiące wiejskie płoty i szpalery. Zrobiła się jakby jeszcze mniejsza, wślizgnęła się w jego objęcia. Znieruchomiała na moment z podbródkiem opartym na ramieniu Francois, z lewą ręką na jego prawej łopatce, z prawą w miejscu, gdzie biło jego serce, wsunąwszy udo między jego nogi. Pochylił się nad jej pachnący- mi włosami i znów poczuł ową towarzyszącą jej wiernie woń świeżo wyprasowanego, ciepłego jeszcze jedwabiu. Och! — pomyślał — zupełnie jak w starym filmie, jakbyśmy grali parę młodych, zblazowa- nych aktorów. Pragnął jej teraz szeptać słowa, jakie musiała już słyszeć wielokrotnie, jakie zapewne pragnęła- by słyszeć teraz: „Najdroższa moja, ależ nie, nigdy się nie rozstaniemy, będziemy się starzeć spokoj- nie, łagodnie, w miarę upływających lat". W tym właśnie momencie Mouna zahaczyła obcasem o jedną z tych podstępnych fałd dywa- nu, jej ciało nagle stało się ciężkie. Zemdlała. Francois złożył ją na sofie przy pomocy Kurta, który wynurzył się jak spod ziemi, w dodatku trzymając w ręce małą poduszeczkę. Zadał parę pytań w języku niemieckich filmów wojennych, co sprawiło, że jego głos brzmiał gardłowo i chra- pliwie. Mouna odpowiedziała mu tonem jak zwy- kle łagodnym i powściągliwym. Kurt się oddalił. Francois poczuł się zarówno niezręcznie z powo- du jej omdlenia, jak i niezrozumiałej dla niego wymiany zdań. Usiadł bardzo ostrożnie, osłonięty oparciem sofy ujął dłoń Mouny, pogłaskał, pokle- pał i złożył na oparciu mebla. Zielone cienie, roz- mazane wokół jej szarozielonych oczu, powię- kszały je i rozjaśniały. Jej twarz otoczona roz- puszczonymi włosami wyglądała jak unosząca się na powierzchni nieświadomości twarz syreny. — Francois — wyszeptała. Jego czujna pamięć podsunęła obrazy znane z setek starych filmów i powieści: tak, Francois, to właśnie imię szeptała kobieta, którą opuszczał mężczyzna. Mouna była teraz Marthą z Diabła wcielonego, powtarzającą „Francois, Francois..." po raz ostatni w szpitalu w Poissy. W tym szepcie były tłumione łzy dławiące gardło... łzy niepo- trzebne, które czyniły z niego złośliwego błazna. Jednak mimo wszystko przecież nie będzie łkał na kolanach przed tą eks-aktoreczką, szukającą podpory dla swej starości. Przestań — powtarzał sobie w duchu — prze- stań, Francois. Grasz jakąś okropną rolę. Ujął obiema dłońmi głowę Mouny Vogel, cało- wał ją czule, osuszał jej łzy, szepcząc jakieś nie- dorzeczności. Nie pamiętał już, ile wypili tych przeklętych koktajli. W karafce nie było ani kro- pli. Oni dwoje zaś za chwilę zaczną płakać jak dzieci... W dodatku dzieci pogrążone w smutku, do którego przecież nie mieli powodu... — Co ci się stało? — spytał. — Poślizgnęłaś się? — Czasami mam kołatanie serca, tak jak te- raz. Dodatkowe skurcze. Wszyscy to mają, ale ja wiem, jak się ta dolegliwość nazywa. Serce prze- staje bić, przynajmniej tak się wydaje, i za każ- dym razem... Uśmiechnęła się, spuszczając głowę. W tym momencie Francois pojął dwie rzeczy: po pier- wsze, szybka, nagła śmierć Mouny Vogel w ra- mionach nie znanego nikomu młodego mężczy- zny, jej kochanka (lub może śmierć tego kochan- ka) byłaby jedynym możliwym zakończeniem ich „romansu". Uniósł głowę i patrzył na nią ze sztu- cznym zdumieniem, „zdumieniem pasażera, który na statku pomylił kabiny". Ta myśl rozbawiła go mimo woli. Jednocześnie to, co między nimi za- szło, naprawdę było romansem. Teraz z kolei uśmiechnęła się Mouna i musnęła dłonią poli- czek Francois z właściwą sobie łagodnością. — Zbladłeś — powiedziała. — Jestem o ciebie niespokojna. Zrobiłeś się taki blady... Ona także patrzyła na niego z głębokim niepo- kojem. Może również obawiała się o jego życie? Zapomina się o melodramatach nad wyraz łza- wych, najczęstszych, zdarzających się co dzień. W rezultacie kochanków rozdziela nie śmierć z miłości, lecz choroba lub wypadek samochodo- wy. I oto ziarnko piasku przemienia się w mar- murowy posąg. Tak według danych statystycz- nych miał szansę umrzeć pierwszy z nich trojga. I to by mu najbardziej odpowiadało. Chociaż jed- nak... Nie, życie bez Mouny, to wcale nie byłoby śmieszne. Życie bez Sybil w ogóle było nie do pomyślenia. Oczywiście, gdy był dzieckiem, nie do pomyślenia było także życie bez matki. Zresztą już zmarła. Przez cały tydzień po jej pogrzebie myślał o samobójstwie, ale by to zrobić, nie wy- starczy chcieć umrzeć, trzeba nie chcieć żyć, a to jest znacznie trudniejsze: trzeba być tak znużo- nym życiem, wszystkimi sprawami, otoczeniem, całym światem, żeby już niczego nie pragnąć. — Powiedz — rzekł — nie masz nic do picia? Wydaje mi się, że zawartość tej karafki wyparo- wała w sposób czarodziejski... Sądzę, że to może powód tych dodatkowych skurczów... Mouna Vogel przyjrzała mu się niespokojnie. — Ty też tak myślisz? Mój mąż uważał, że piję o wiele za dużo. Ale muszę powiedzieć, że Niem- cy... może nie Niemcy, lecz Dortmund... to kraj przeraźliwie nudny. Na jaki koktajl masz ochotę? Kurt! Sposób, w jaki przyzywała Kurta, miał wiele uroku, nade wszystko zaś, jeśli choć raz słyszało się szczekliwy głos tego człowieka... Francois miał wrażenie, że któregoś dnia wierny sługa mógłby go ukąsić w korytarzu. — Napiję się tego, co Kurt poda — stwierdził. — Jesteś po obiedzie? Czy mogę cię zaprosić? Chciałbym cię zaprosić do najbardziej luksuso- wego lokalu w Paryżu. Jeśli się zgodzisz... Patrzyła na niego zachwycona, że on żartuje z tego, co, jak się obawiała, mógłby źle przyjąć. Nie miała pojęcia, do czego ten poczciwy Francois Rosset, ten poważny intelektualista i demokrata Francois Rosset, jest zdolny się posunąć w swoim cynizmie małego mieszczucha... Ten Kurt był jednak prawdziwym zbrodnia- rzem! Jego koktajle tłumiły apetyt i mnożyły do- datkowe skurcze serca jak nasz Pan chlebki... Powinna się strzec nade wszystko wiernych, od- danych jej mężczyzn: byli niebezpieczni, nie- zależnie od postury. Co wiedziała o życiu Kurta, prócz tego, że nim przyjechał z nią do Paryża, był oddanym sługą jej męża, naprawdę, aż do końca...? — Do końca? To zupełnie oczywiste — powie- dział Francois. — Nie miał chyba zamiaru czmy- chnąć przed otwarciem testamentu... Cóż znowu! On był doprawdy okropny! On? To oni byli obrzydliwi! Jak mogła uwierzyć, że Kurt poświęcił swe życie bardzo sympatycznemu mał- żonkowi Mouny (potwierdzały to fotografie), do tego stopnia, że gdy prał skarpetki Helmuta Vo- gla, czuł, jak go przeszywa dreszcz rozkoszy. Nie! Nie i jeszcze raz nie! Jeżeli chodzi o mężczyzn i ich mroczne, tajemne, gwałtowne namiętności — przecież właśnie o tym zaraz będzie mowa — z pewnością nie chodziło o skarpetki. Muszą na ten temat porozmawiać poważnie, ale nie w pokoju jej męża. Nawet jeżeli Francois nie miał nigdy okazji go poznać. Wolał pokój go- ścinny, pokój z gołębiami, pusty, bez zegara i za- słon, pokój z zamkniętymi okiennicami. Ten po- kój miał ogromne zalety: popołudniami panował tam półmrok, w którym mogli pogrążać się ko- chankowie. Miałby też wiele zalet za dnia, bo panował tu spokój, idealne miejsce dla kogoś, kto lubił pracować w samotności. I w pustce otacza- jącej łóżko. Skromniutki stolik i krzesło, które nie tylko nie raziły, ale zapewniały pewien komfort mężczyźnie, mającemu za zadanie adaptować sztukę, a więc rzecz już napisaną: czyli papiery, papiery, papiery wszędzie dookoła, taka praca wymaga przestrzeni. Wnętrze twórcy artystyczne- go nieładu jest bowiem porządkowanym chao- sem. Ponadto mężczyzna mający w kieszeni klucz do mieszkania, do którego mógłby wejść i z które- go mógłby wyjść, kiedy tylko ma na to ochotę, byłby człowiekiem na poły ocalonym (cały czas, rzecz jasna, mowa o twórcy), nade wszystko, gdy- by tylko wiedział, gdzie stoi lodówka, i był pe- wien, że w tym spokojnym mieszczańskim bloku nie spotka go żadna nieprzyjemność, nie natknie się na żadną ze swoich kochanek. Mężczyzna, który wiedziałby, że właścicielka mieszkania czu- je się istotą niższą, ma stosunek nabożny, wręcz czci pracę człowieka intelektu, właścicielka, któ- ra spuszczałaby oczy, widząc go przechodzącego korytarzem, taka właścicielka, którą musiałby unieruchamiać przemocą w uścisku swych ra- mion, by jej przypomnieć, że on jest mężczyzną, a ona kobietą. Bądź co bądź, życie, układając ciągi skojarzeń za pomocą pożądania (jak wiadomo elementy współrzędne mogą się z czasem przekształcić w połączenia przyczynowe lub — przeciwnie — doprowadzić do skutków w postaci nieszczęść i katastrof), o godzinie szóstej wieczór objawiło Mounie Vogel i Francois Rossetowi, że na świecie jest tylko jedno miejsce, gdzie wspólnymi siłami mogliby rozpocząć realizację swego projektu, i że jest to miejsce, w którym się właśnie znajdują: pokój na piątym piętrze przy alei Pierre-Ier-de- -Serbie. Jak dla wielu istot przeciętnych, czyli sentymentalnych, zmysłowych i samotnych bo- haterów tej powieści, ów pokój, zależnie od po- trzeby raz słoneczny, raz mroczny, gdzie czekało łoże dla ich rozkoszy i stół do wspólnej pracy — dwa przedmioty będące sztafażem wszelkich złu- dzeń i majaków — ów pokój miał się stać ich ziemskim rajem. 13 Pierwsze dni mijały jak sen. Francois bawił tekst, który w swoim czasie tłumaczył i korygo- wał dziesięciokrotnie w nastroju szczególnego na- pięcia, a w którym szukał i teraz bez trudu znaj- dował elementy komiczne. Będąc u Mouny, pra- ktycznie nie widywał się z nią, krążyła gdzieś po mieszkaniu. Musiałby głośno wołać jej imię, by się pojawiła. Znajdował w niej chętną słuchaczkę, oboje śmiali się tak, że każdy dyrektor teatru byłby szczęśliwy, słysząc tak żywiołową reakcję widowni zgromadzonej na spektaklu. Zaśmiewali się do rozpuku. Staranny makijaż Mouny rozpły- nął się pod strumieniami łez ściekającymi po jej policzkach. To oczywiście urzekało Francois jako pisarza, kochanka i przyjaciela, jak zresztą urze- kałoby każdego twórcę. Ujmując rzecz prościej: czasami ogarniało go ulotne wrażenie — szczegól- nie przy lekturze scen, podczas których wzruszał się razem z Sybil i które nie miały w sobie napra- wdę nic komicznego — że oto zdradza swoją ko- chankę. Wszak kiedyś rozumiał, dzielił z nią te łzy. Ciekawe, że śmiech może być tak zaraźliwy, może stanowić wręcz objaw funkcjonowania zmy- słów, podczas gdy w wypadku nieszczęścia dzieje się zupełnie inaczej. Któż mówi: „Pamiętasz, jak płakaliśmy razem na tym filmie", „Jak czuliśmy się nieszczęśliwi, gdy ona odeszła" lub coś w tym rodzaju. W każdym razie Francois nie znał osób, które chwaliłyby się przelewanymi razem z part- nerem łzami. W gruncie rzeczy mogło tak być dlatego, że jedynymi sztukami, jakie szły w Pary- żu, były lepsze lub gorsze komedie. Tym samym więc jego wyrzuty sumienia miały źródło w obe- cnym upadku, w ignorowaniu etyki oraz nawyku bezmyślności, co stawało się coraz trudniejsze do uniknięcia. Praca nad pierwszą częścią Ulewy szła gładko, wręcz idyllicznie, aż strach. Mouna, jeżeli nawet tego nie okazywała, także była u szczytu szczęś- cia: widziała, że Francois jest i żyje, co nadawało sens jej egzystencji, nawet jeżeli ich uściski, zaw- sze czułe i namiętne, były rzadsze i bardziej bra- terskie niż miłosne. Cały czas wydawało się, że tylko krok dzieli ich od wyznania, które było oczy- wiste, lecz którego nie wyrażali słowami. Pewne gesty i słowa, dziś już nie używane (miłość fizycz- na także podlega modom i snobizmem), wymyka- jące się z ust Mouny, bardziej go rozczulały, niż drażniły. Wiele czasu spędzali ze sobą i rozumieli się doskonale, a równowaga sił, jeżeli tak można powiedzieć, była między nimi równie oczywista, jak różnica wieku, ujawniająca się w ich twa- rzach i gestach, co wcale nie przeszkadzało im na co dzień. Odnosiło się wrażenie, że równie dobrze mogliby występować jako średniowieczni brat i siostra, kochankowie z czasów Ben Hura czy kuzyn i kuzyneczka z powieści Laclosa; nic nie mogło zmącić ich bliskości. Każdy, kto by zoba- czył Francois z Mouna i Francois z Sybil, byłby pewien, że tę pierwszą parę łączy głęboki, pra- wdziwy związek. Tymczasem Mouna była teraz szczęśliwa, Francois także, również Sybil, która, co prawda, tonęła w obowiązkach zawodowych, lecz cieszyła się spokojem Francois. Trapił się tylko poczciwy Berthomieux, mimo że powód tego zmartwienia ciągle jeszcze pozostawał dla niego niejasny. Gdy Mouna Vogel co jakiś czas wręczała mu kolejne dziesięć czy piętnaście stron nowej adaptacji Ule- wy, myślał z melancholią o czeku opatrzonym numerem 2, który już za chwilę miał opuścić jego książeczkę czekową, by przenieść się do portfela tego Francois Rosseta, faceta o niefrasobliwym wyglądzie. — To nie może się dobrze skończyć — powta- rzał sobie ponuro, a jego złe przeczucia pogłębiał fakt, że nie mógł się nimi z nikim podzielić, był bowiem związany ścisłą tajemnicą (był członkiem Zakonu Kawalerów Maltańskich). W tej powieści koń trojański wystąpił pod po- stacią zwykłego używanego samochodu firmy „Fiat". Francois postanowił udać się z wozem do przeglądu — przy starcie, przy hamowaniu, a także podczas jazdy silnik pracował okropnie głośno, co wymagało interwencji fachowca. Kiedy po dokonaniu różnych zabiegów okazało się, że motor chodzi już znacznie ciszej, Francois przy- prowadził fiata do domu i wręczył triumfalnie kluczyki Sybil, oczywiście, zostawiając pod sie- dzeniem egzemplarz Ulewy z naniesionymi uwa- gami adaptatora. Nie trzeba dodawać, że nastę- pnie szukał go wszędzie, tylko nie tam, gdzie go położył. W życiu człowiek natyka się na hipotezy tak niepokojące, że rozum wzdraga się przed ich przyjęciem: ta, na którą natknęła się Sybil, bez żadnego uprzedzenia, w postaci sztuki zmienio- nej nie do poznania, była najgorszą rzeczą, jaka mogła ją spotkać. Przy odrobinie szczęścia egzemplarz Ulewy, le- żący przez dziesięć dni pod siedzeniem fiata, mógł ktoś zabrać, ten ktoś mógł także, co byłoby jesz- cze lepszym rozwiązaniem, po prostu ukraść w tym czasie samochód. Francois mógłby też, szukając papierosów czy kasety, zobaczyć ten pa- kunek. Ale, niestety... W tej właśnie chwili koło przeznaczenia ruszyło z miejsca i mknęło swym torem... Wprawdzie w sposób niezbyt spektaku- larny... Właściwie mogli się spotkać w jakiejś re- stauracji. Sybil, unosząc głowę znad kawiarnia- nego stolika, mogła ujrzeć na piętrze budynku przy alei Pierre-Ier-de-Serbie swego kochanka ca- łującego jasnowłosą kobietę. Wreszcie ktoś ze znajomych mógłby jej powiedzieć, że widział ich razem. Odkrycie mogło się dokonać dzięki złośli- wym i okrutnym demonom obdarzonym mową lub przez czysty przypadek. Jednakże odkrycia dokonano pod siedzeniem starego samochodu i to podczas czynności najzu- pełniej banalnych. Między poniedziałkiem, kiedy Francois zapalił lont, który, cicho skwiercząc, za- czął się wolno smalić pod siedzeniem fiata, a mo- mentem, w którym nastąpił wybuch, upłynęło dziesięć szczęśliwych i spokojnych dni, nazna- czonych wszakże wydarzeniami zapowiadającymi katastrofę. W pierwszy poniedziałek Sybil jechała taksów- ką do baru „Lotti" na spotkanie z Johnem Kir- kiem, amerykańskim reżyserem, bardziej znanym ze swych teorii dotyczących sztuki filmowej niż z wybitnych realizacji. Należał do grona tych my- ślicieli, którzy grasują we wszystkich stowarzy- szeniach twórczych i którzy zawsze wprawiali Sy- bil w zakłopotanie. Kierowana poczuciem obo- wiązku przybyła do „Lottiego" pół godziny przed planowanym spotkaniem i usiadła, by czekać na słynnego rozmówcę. Przy barze, zwrócony tyłem do jej maleńkiego stolika, tkwił wysoki mężczy- zna, którego dość szybko rozpoznała, mimo iż w ciągu ostatnich trzech miesięcy ogromnie się zmienił. Był to Paul, eks-małżonek Nancy, jej najlepszej przyjaciółki, z którą widziała się ostat- nio miesiąc temu. Rozwiedli się z inicjatywy Nan- cy, Sybil wiedziała zaś tylko tyle, że przebieg rozwodu był gwałtowny, a biedny, gruby, skryty Paul bardzo cierpiał. Musiało go to dotknąć i od- bić się na jego wyglądzie, jednakże Sybil zdumia- ła się, że aż tyle stracił na wadze. W tym samym momencie, w którym go poznała, odwrócił się i wydając okrzyk zdumienia, ruszył w jej stronę. Przed dwudziestu laty Paul był bardzo przystojny, miał gęste włosy przypominające sierść młodego psiaka, ładne oczy, białe zęby i promieniował na- turalną wesołością. Dawniej ześlizgnąłby się ze swojego stołka i pomknął ku niej jak młody pies myśliwski. Upływ czasu sprawił, że teraz wyglądał jak dre- pczący postarzały seter. Nigdy szczególnie się Sy- bil nie podobał, to znaczy nigdy nie patrzyła na niego jak na mężczyznę, przede wszystkim dlate- go, że należał do innej, a lojalność zabraniała jej pożądać czegokolwiek, co należało do bliźniego. Usiadł naprzeciw niej, wydali z siebie okrzyki zdumienia, zaskoczenia, radości, dodając stosow- ne wymówki. Wszakże po kilku minutach Sybil zauważyła, że Paul bardzo wyprzystojniał. Wraz z nieprawdopodobną ilością kilogramów stracił wyraz apatii, jaki go zawsze cechował, wyglądał teraz interesująco, naprawdę interesująco: jakby otwarło się coś między nim a życiem, jakby nie- oczekiwanie zaczął rozumieć rzeczywistość, a na- de wszystko, jakby ta wiedza nie została okupio- na wielkim kosztem. Choć było wręcz przeciwnie. Sybil orientowała się, na to zresztą wskazywał jego wygląd, że Paul znajduje się w nie najlepszej sytuacji: nie miał pieniędzy, kobiet, mężczyzn, żadnej z tych rzeczy, które niegdyś tworzyły krąg jego sukcesów. Na twarzy Paula od czasu do cza- su pojawiał się niejasny uśmiech, wyrażający prawdziwe rozbawienie, lecz przede wszystkim najzupełniej szczery. W sumie, jego postać pro- mieniowała czymś, czego przedtem Sybil u niego nie dostrzegała. Odkąd go znała, zawsze grał rolę szczęściarza, karierowicza, spodziewała się więc, że teraz wystąpi w roli mężczyzny zrozpaczonego, dotkniętego przez zły los. Ujrzała natomiast przed sobą człowieka po prostu nieszczęśliwego, bez maski błazna czy współczucia dla samego siebie. Dla ludzi traktujących życie jak rolę (nawet jeśli ta rola nie zaspokaja ich ambicji) ani próżność, ani namiętności, ani nawet lenistwo nie są tak silne, jak to przyzwyczajenie. Znając tę prawdę, Sybil zdumiała się nieoczekiwaną naturalnością w zachowaniu nieznajomego imieniem Paul. Mało jest uczuć równie trwałych, jak obojętność wobec istoty płci odmiennej: brak pożądania, raz ustalo- ny, praktycznie stanowi nieprzekraczalną barie- rę. Sybil wpatrywała się ze zdumieniem w kąt, jaki tworzył podbródek Paula z jego szyją, w jego włosy, kształtne uszy i ręce, których urodę tak długo opiewano, że on sam w nią uwierzył. Teraz były to ręce mężczyzny i artysty, piękne dłonie o smukłych palcach, dłonie uwodziciela i człowie- ka czynu, co było raczej niezwykłe u kogoś, kto nigdy nie zajmował się pracą, a jeśli idzie o kobie- ty, częściej bywał przyczyną ich rozpaczy niż ra- dości. Paul po raz pierwszy w życiu zobaczył, że Sybil, którą od lat bezskutecznie próbował uwo- dzić, teraz patrzy na niego przychylnie. Ośmielo- ny jej ciepłym spojrzeniem, na koniec wyznał szeptem gorące uczucia, które uważał za dawno wygasłe, a które ona potraktowała jak zwierzenie szkolnego kolegi. Jednakże po tej scenie wymie- nili, jakby ukradkiem, numery telefonów, które przecież oboje znali na pamięć, i uścisnąwszy so- bie dłonie jak ludzie obcy, rozeszli się pospiesznie w dwóch przeciwnych kierunkach, by w dwóch różnych kawiarenkach, znajdujących się po dwóch stronach i w pewnej odległości od baru „Lotti", wypić po kieliszku brandy. Wywiad z Johnem Kirkiem był dla Sybil pra- wdziwym koszmarem, ledwo słyszała, co do niej mówił. Tylko ogromne doświadczenie zawodowe i poczucie obowiązku pozwoliły jej sprostać temu trudnemu zadaniu. Spotkanie z Paulem, które w innych okolicznościach mogłoby mieć okreś- lone następstwa, w rezultacie nie miało żad- nych, wypadki bowiem zaczęły się toczyć szyb- ciej, a Paul nie brał już w nich żadnego udziału. To wydarzenie stałoby się dla Sybil wyraźnym ostrzeżeniem, gdyby cała sytuacja tak jej nie roz- bawiła. Po raz pierwszy, odkąd związała się z Francois, inny mężczyzna zrobił na niej takie wrażenie, że przez całą godzinę myślała tylko o nim. Przezabawna opowieść — Sybil umiała opowiadać wyjątkowo barwnie — historyjka o tej namiętności z opóźnionym zapłonem powinna również zaalarmować Francois. Jednakże, jadąc przez most na Sekwanie, oboje zaśmiewali się do łez. Długo jeszcze mieli pamiętać ten szalony śmiech, jaki ich ogarnął, gdy podmuch wpadają- cy przez opuszczone szyby rozwiewał im włosy, a oni podskakiwali na siedzeniach fiata, z któ- rych jedno ukrywało niebezpieczny ładunek. Zbliżała się Wielkanoc i Sybil, tak jak część jej krewnych, udała się do Poitiers, do domu, któ- ry kiedyś kupił ojciec. W miłym, pogodnym domo- stwie gromadzili się, by stawić wspólnie czoło nie- spodziewanym kataklizmom w postaci chrztów, ślubów czy rozwodów. Dla Francois, który nie miał żadnej rodziny, zarezerwowano w tym roz- rośniętym drzewie genealogicznym uprzywilejowa- ną pozycję „liścia". Dla Sybil — mimo że sama urodziła się w Pradze — ten długi wiejski budynek osadzony w żółtawo-różowym pejzażu był symbo- lem rodzinnego gniazda. Znajdował się w odległo- ści dwustu pięćdziesięciu kilometrów od Paryża i dwustu kilometrów od morza, tak więc dla niej, jej rodzeństwa i kuzynów stanowił prawdziwy azyl. Niebawem mieli się rozstać na trochę. Do tych pól i łąk, rozciągających się pod czystym błę- kitem nieba, nie docierał zatruty oddech Paryża. Didier, starszy brat Sybil, wyjmując z samochodu bagaż siostry, wysunął spod siedzenia fiata pła- ski, prostokątny pakunek. Sybil zdumiała się, widząc pismo Francois, który znowu... Rozsiewał swoje papiery wszędzie, po mieszkaniu, po reda- kcjach, teraz zostawił je w wozie. Zapewne będzie ich gwałtownie potrzebował, a ona prawdopodob- nie prześle mu je pocztą kurierską lub faksem — czy w ogóle był jakiś faks w tym ustroniu? W każ- dym razie Francois, niespokojny, roztargniony Francois, dotarł aż tu, wślizgnął się w ciszę łąk i bagien, wśród których spały zwierzęta i gdzie prawie nic nie zakłócało nocnej ciszy. Didier, trzymając walizkę w ręce, pchnął fur- tkę. Pod ich stopami zachrzęścił żwir podwórza. Sybil w lewej ręce trzymała wyciągnięte z fiata pa- piery. Otaczała ich ciemność. Gdy stanęli w żółta- wym świetle salonu, już u wejścia otoczyło ją po- czucie bezpieczeństwa i ciepła, jakie budzą tylko wiejskie pejzaże naszego dzieciństwa. Gdyby mog- ła wiedzieć... Gdyby tylko wiedziała, co może na- stąpić, powinna była rzucić te papiery na ziemię, podeptać je, podrzeć, spalić... Te białe kartki mia- ły zrujnować jej szczęście i na długi czas pozbawić spokoju. Ale nim do tego doszło, zanurzyła się w gwar serdecznych powitań, radości, żartów, podsunię- to jej kawałek ciasta zostawiony specjalnie dla niej... Gdy znalazła się w łóżku w swoim dawnym pokoju, do jej uszu dobiegł znany szept liści mu- skających okiennice. Ten odwieczny spór wiodły drzewa i persjany, szmerom towarzyszył chrzęst żwiru na podjeździe, po którym biegały psy, i od- ległe, stłumione pasmami mgły klaksony samo- chodów mknących szosą. Zasnęła dość szybko, wyczerpana całodzienną podróżą w trzęsącym fiacie. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie sięg- nąć po kartki leżące tuż obok na biurku, lecz znużenie zwyciężyło: często zmęczenie czy opie- szałość okazują nam więcej miłosierdzia, niż mo- głyby nam zapewnić siła woli i ciekawość świata. Bądź co bądź, Sybil zasnęła, z twarzą ukrytą w zgięciu łokcia, z obrazem Francois pod powie- kami. O tej porze w odległości dwustu pięćdziesięciu kilometrów na północ, w Paryżu, Francois z jej snów leżał na wielkim perskim dywanie, którego każdy węzełek był spleciony w wielkim trudzie w ubiegłym wieku palcami kobiet. Był to dywan przecudny, wręcz bezcenny, utrzymany w róż- nych odcieniach szarości, różu i fioletu, zakupio- ny za ogromne pieniądze przez Helmuta Vogla, nieżyjącego męża obecnej właścicielki dywanu. Ona sama, leżąc u boku kochanka, z podziwem wpatrywała się przez otwarte na oścież drzwi bal- konowe w chłodne, groźnym blaskiem migocące gwiazdy. Zazwyczaj mgły i unoszące się dymy tłu- miły ich blask. Dzisiejszej nocy ich światła budzi- ły podziw nielicznych przechodniów. I Francois Rosset, patrząc na majestatyczny obraz nocnego nieba, powtarzał w kółko kilka linijek wiersza Victora Hugo, którego się uczył w szkole i którego dalszych strof nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć. ... i Ruth pytało, Patrząc nieruchomym okiem, Jaki Bóg, żniwiarz wiecznego lata, Odchodząc beztrosko, porzucił złoty sierp na pole pełne gwiazd... Jest taka chwila w życiu każdego z nas, w któ- rej poddaje się on przemożnemu urokowi gwiazd. Wpatrujemy się w nie, przechyliwszy głowy. Naj- częściej w ciepłe sierpniowe noce, gdy z nieba spły- wają świetliste warkocze, gdy pachnie ziemia, i na- wet ci, którzy zwą gwiazdy meteorytami, rankiem stają prawie zdumieni, nie znajdując na łąkach zastygłych odprysków. Ta mieszanina fałszywej wiedzy i wątłej poezji bawiła umysł Francois, cie- szył się więc teraz, że kobieta u jego boku, spokoj- na, łagodna Mouna, zachwyca się roztaczającym się nad ich głowami widokiem. Jedna z gwiazd przecięła właśnie niebo między Invalides a Mont- martre i zaraz zgasła. Francois, oparty na łokciu, spojrzał teraz na profil Mouny, który w przytłumio- nym blasku pięknej, stojącej tuż za jej głową lampy sprawiał wrażenie nierealnego profilu gwiazdy z fil- mu Casablanca: zastanawiał się, czy to porówna- nie z całą pewnością można uznać za pochlebne. — Przecież są nieodmiennie takie same — od- parła. — Wiem, że niektóre gasną/, umierają. Ale są takie, które zawsze świecą na niebie, i te są nasze albo prawie nasze... / Zamrugała rzęsami, położyła się na plecach, na jej ustach pojawił się leciutki uśmiech. Było to odbicie istoty kobiecości, refleks duszy kobiecej, dla której najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa i dla której posiadanie wydaje się czymś stałym i niezmiennym. Tyle małżeństw, ty- le ludzkich istnień rozpada się z braku tego po- czucia, tyle istot pogrąża się w nudzie lub szaleń- stwie. Wielcy artyści tworzyli wielkie dzieła z tę- sknoty za tym uczuciem: na przykład Schu- mann... I kto jeszcze? Francois tej nocy nie miał zamiaru wygłaszać prelekcji na temat literatury. Spuścił oczy. Oboje byli ubrani tylko w spodnie z cienkiej tkaniny, mieli bose stopy, szklaneczki stały w zasięgu ich rąk, przez otwarte, przeszklo- ne drzwi oglądali na firmamencie wspaniały spe- ktakl, bez wątpienia będący echem innego świata. Tego wieczoru wszystko zdawało się możliwe, do- puszczalne, wszystko prócz tej niesłychanej zbieżności w czasie, która nakazuje uznawać przeszłość za teraźniejszość, przyszłość za to, co już zapomniane. Nigdy nie odczuwał pragnienia, by zwierzać się z tych karkołomnych konstrukcji myślowych jakiejś kobiecie, choć czasem zadawał sobie pytanie, czy nie świadczyło to przypadkiem o jego męskiej tępocie. Objął Mounę ramieniem, ustami dotknął jej szyi, owionął go zapach — mroczny zapach kobie- ty bezbronnej. Minęła północ. O tej porze Sybil spokojnie spała w przestronnym pokoju dziecin- nym, do którego kiedyś Francois przypadkiem zajrzał. Zapewne wyobrażała sobie Francois, le- żącego w poprzek łóżka w ich mieszkaniu przy bulwarze Montparnasse, w domu stojącym mię- dzy dwoma cichymi podwórzami. Jego zdaniem, w tym wszystkim nie było żadnego oszustwa, żad- nego kłamstwa. Te dwa obrazy nie wykluczały się nawzajem, tylko były rozłączne. — Z czego jest ten sweter? — spytał. Szaroniebieski sweter Mouny mógł być zrobio- ny z ptasich piór, z puchu dmuchawców, z kociej sierści, w każdym razie z materii niezwykle lek- kiej, której nazwy nie znał. — Z czego? Nie mam pojęcia. — Kosztował majątek? — Och, chyba tak. Zmienił temat, tylko w ten sposób mógł mówić o Sybil: radząc się Mouny, jak tamtej kobiecie sprawić przyjemność. Swann aa petite pted — przyszło mu na myśl. Brzęk karafki trąconej szklaneczką przerwał przygnębiający dialog, jaki wiódł fortepian z wio- lonczelą w utworze Beethovena. Mouna miała mnóstwo płyt, przede wszystkim arii operowych (w przeszłości chciała zostać śpiewaczką opero- wą), dużo muzyki klasycznej, trochę nagrań Cho- pina, a także różne stare operetki Straussa, któ- re starała się ukryć przed Francois. Walce, pol- ki, muzyka całkiem niezła i zarazem dwuznacz- na, porywająca i melancholijna, melodyjki, które zawsze można było grać w innym rytmie. Nieoczekiwanie zimny podmuch powietrza przemknął po dywanie, aż Mouna zadrżała. Okrył jej ramiona drogocennym swetrem, zdając sobie sprawę, że jego gest ma niewielkie znaczenie. Od dłuższego czasu było jej zimno: rozgrzewał ją tyl- ko alkohol. Alkohol, a może też chwilami on. Przebywała w innym świecie, nawet jeżeli kochała go bardziej, niż sądził. Mouna... nieszczęsna Mouna, stąpająca sztywno pod okiem kiepskiego reżysera w scence z marnej komedii. Ta sama Mouna, która pragnęła kochać, pić, śpiewać, jak w operetkach Straussa, i która teraz została tylko sam na sam z alkoholem, co prawda w bardzo dobrym gatunku, ponadto zauroczona Francois, całkiem jednak niepotrzebnie. Lecz on, właśnie on powinien zdawać sobie z tego sprawę! Choćby dlatego, że oboje nie okłamywali się, nie grali komedii ani nie zmuszali się, by w nią wierzyć. Istniał między nimi prawdziwy pociąg zmysłowy, nie narzucony przez wyobraźnię i nie wyrażany słowami; ona nie stawiała pytań, zwróciła się tyl- ko z prośbą, by podjął z nią współpracę nad teks- tem „obcego" autora. Mimo wszystko nie umiał jej powiedzieć, nie potrafił też uwierzyć, że wszystko między nimi skończone. Jak można powiedzieć „skończone" o czymś, co z założenia miało być nietrwałe, co przecież nawet się nie zaczęło? Może właśnie na tym polegał niesłychany komfort, wy- jątkowy urok, jedyne możliwe rozwiązanie i naj- głębsza istota tego stosunku, oparta na niezdol- ności ich obojga do mówienia czy nawet wspomi- nania o przyszłości. Nie mieli zamiaru spędzać wspólnych wakacji, nie snuli żadnych wspólnych projektów. Jedyna sprawa, jaka mogła ich wiązać w przyszłości, to wystawienie sztuki, do której nie mieli praw. Jednakże był to jedyny konkret, jedy- ny temat, jaki ich łączył: Mouna wysłuchiwała opinii politycznych Francois cierpliwie, jeżeli idzie o poezję przerywała, popełniała wiele pomyłek, miała zdecydowanie słabszą pamięć niż Francois. Przedziwne, że jeszcze nie umarli z nudów, ale czas teraźniejszy ukształtował między nimi bli- skość zmysłową, nasyconą sprawami zupełnie co- dziennymi; ten zwyczaj braku zwyczajów był chy- ba właściwy tylko i wyłącznie tej jednej spośród znanych mu kobiet. Być może, odegrał tu rolę alkohol i chwilowo rozluźniony związek z Sybil. Ach, jakże byłoby łatwo i wygodnie sprowadzić uczucia Mouny do skłonności zmysłowej połą- czonej z charakterystycznym dla niej roztargnie- niem, jak łatwo byłoby wyposażyć ją w cechy oso- by, której obce są pożądanie, miłość i tęsknota za miłością. Francois trawił długie chwile, usiłu- jąc wyśledzić na jej twarzy, naznaczonej wie- kiem i naiwnością, ślad cierpienia: czas mijał, na próżno! Była w niej też ta gotowość, nieustanna elegan- cja, drobiazgowe zabiegi wokół własnej osoby, po to by się podobać, czuł się więc otoczony szacunkiem, zaspokojony i szczęśliwy. Wyszeptał: — Dobrze ci? I bez przekonania nacisnął guzik i zmienił płytę, nie zastanawiając się, co robi. Nie lubił przyspie- szać rozkoszy, niezależnie od jej rodzaju: przyjem- nie było słuchać pierwszych akordów, potem dal- szych fraz, a gdy nie umiał rozpoznać utworu, zaczynał od początku. Był nadto leniwy — nie znosił obowiązku ani w sztuce, ani w życiu. Był nadto leniwy lub, przeciwnie, zbyt oszołomiony alkoholem. — Nie — odpowiedział z ciemności senny głos. Nad ich głowami Paryż lśnił feerią świateł. — Nie, nie czuję się zbyt dobrze. Za dużo wypiłam, zbyt długo żyję i... — Nie dość mnie kochasz — rzekł, nie chcąc dopuścić, by się przed nim upokarzała. Po raz pierwszy poczuł, że jest bliska. — Och, ależ tak! — powiedziała, głosem jak zawsze troszkę zdyszanym. — To się zaczęło w korytarzu, tam gdzie zatrzymałeś się z Sybil. Pochylałeś się nad nią, ty taki męski, ona taka piękna, taka oddana... Również... od tego czasu kochałam ciebie coraz bardziej, przecież wiesz... Nie słuchał ani nie rozumiał, co mówi. Prze- dziwny skurcz mięśni wydawał się ciągnąć jego głowę w lewo, a serce w przeciwnym kierunku. Głos wewnętrzny odezwał się, mówiąc: „Sybil, mój Boże, co ja robię...? Straciłem Sybil, straciłem ją... Cóż takiego zrobiłem, że tracę Sybil, która mnie tak kocha?" Jak gdyby już teraz znał dalszy ciąg wydarzeń. 14 Pierwszy akt rozpoczynał się słowami, które pamiętała dokładnie: „Co robisz o tej porze na tym pustkowiu? Szukasz kogoś? A może wcale nikogo nie szukasz?" Otóż to. Kretyn wypowiada- jący te słowa, bez celu błąkający się o świcie po bezdrożach to właśnie Anton, bohater sztuki, któ- rą otrzymała w spadku od rodaka z Pragi. Jej rodak pisał wzruszająco, ciekawie, nie zdą- żył jednak przed śmiercią ukończyć dzieła, prze- kazał utwór Sybil, by zgodnie z jego intencją od- dała w nim uczucia. Teraz ktoś inny przekształcił tekst w taki sposób, że główny bohater stał się postacią śmieszną, choć bardzo sceniczną: tym kimś był jej kochanek, człowiek bliski, zaufany przyjaciel, bratnia dusza, opiekun, demon i prze- wodnik, jej szczęście i przyczyna jej zmartwień. Okazał się zupełnym przeciwieństwem człowieka, któremu zawsze ufała i o którym śniła. Sybil Del- rey płakała bardzo rzadko. Wyglądała nieładnie z zapuchniętymi powiekami. Teraz jednak, oparł- szy się łokciami o parapet okiennicy, czytała uważnie kilka razy każdą stronę, zalewając się łzami. Wolno przewracała kartki, słone kropelki rozmyły parę słów: kilka spadło na uwagi skreślo- ne czerwonym tuszem w poprzek strony, naj- wyraźniej ręką kobiety, której postać Sybil na- tychmiast ujrzała przed oczami. Wiedziała, że to Mouna Vogel. A więc to u niej spędzał teraz całe popołudnia, leżąc w jej łóżku, pochłonięty pisa- niem, co właściwie wychodziło na jedno, choć pisanie było gorsze z punktu widzenia miłośnika literatury. Mouna Vogel... Imię i nazwisko kobie- ty, której wiek Francois skomentował, wygła- szając kilka niezbyt wyszukanych uwag. Zresztą nieważne, co robiła Mouna, ważne, co robił Francois. Francois, z którym Sybil żyła od lat. Wydawało jej się, że była z nim zawsze, odkąd poznała mężczyzn, życie, metro, przyrodę., Paryż i literaturę. Sybil miała wrażenie, że świat stanął w miej- scu, a ona w jednej chwili postarzała się, zasty- gając w postaci nieszczęsnej psychopatki, w każ- dym razie osoby przypominającej jedną z setek kobiet załamanych, wiecznie skrzywdzonych, na- rzekających na wszystko, jakich w Paryżu znała tak wiele. Czyżby miała się zmienić w taką nie- uczciwą Nancy, zimną arywistkę, intrygantkę tro- szczącą się tylko i wyłącznie o własną karierę? Nie sądziła nigdy, że może się stać kimś takim z powodu Francois, mimo że cały czas obawiała się tego. Och! Przecież nie szło o to, by odzyskać Francois, nawet jeżeli miał ów jedyny w swoim rodzaju sposób bycia, Francois, którego zawsze mogła odzyskać... Po prostu kochała innego czło- wieka. A ten nie miał sobowtóra. Nie, nie będzie dwóch spektakli, dwóch wido- wisk, nie będzie wersji komicznej lub tragicznej sztuki młodego, nie znanego nikomu autora. Nie będzie dwugłosu zachwytu i ironii krytyków po- równujących sprzeczne interpretacje tego samego wątku. Dziś jeszcze prześle tekst przyjacielowi, dyrektorowi teatru w Budapeszcie, który bezzwło- cznie zrobi z nim to, co uzna za stosowne, ale z pewnością nie wystawi wodewilu. Ona, Sybil, już tego tekstu nie tknie. Płakała, gryzła palce oparta o parapet, jak gdyby wciąż jeszcze miała piętnaście lat. Francois dzwonił trzy razy do Poitiers. Z roz- mowy z Sybil wywnioskował, że przeczytała jego adaptację i jest zorientowana, gdzie dokonywał tych przeklętych poprawek i skąd się wziął w ich mieszkaniu niebieski sweter. Teraz dopiero przy- pomniał sobie, że wsunął papiery pod siedzenie samochodu. Klął własne roztargnienie, postana- wiając przemyśleć to wszystko nazajutrz, obec- nie miał na swych barkach mnóstwo spraw re- dakcyjnych, ponadto na prośbę Sybil powinien odebrać odzież z pralni i zebrać jakieś drobiazgi w garażu. — Jestem zbyt zajęty — stwierdził z konster- nacją, ogarnięty współczuciem dla samego siebie. Przecież był tylko człowiekiem! Jednocześ- nie był tym samym Francois, na którego cześć Berthomieux chciał w przyszłym tygodniu zorga- nizować kolację. Już sobie wyobrażał, że zwraca się do Sybil w tonie telewizyjno-landrynkowym, podając jej nowy, przepisany na czysto tekst z pytaniem: — Nie chciałabyś przeczytać paru linijek skre- ślonych moją ręką? I wyrazić swojej opinii na ten temat? Wyobraź sobie, że tym się zajmowałem, nad tym właśnie pracowałem w ukryciu, zamiast chodzić do wydawnictwa, dzięki czemu mogliśmy kupić samochód i spłacić niektóre długi. Tę pracę wykonywałem w mieszkaniu właścicielki teatru, a czasami nawet w jej łóżku... Ach, co za imbecyl! Ależ z niego nadęty głu- piec! Przypomniał sobie, że kupił Mounie parę lu- ksusowych prezencików, by nie myśleć o wsty- dzie i zażenowaniu, jakie odczuwał. A może zrobił to, bo tak mu nakazywał honor? Przynajmniej tego Sybil nie powinna wiedzieć! Nie powinna się dowiedzieć o Mounie... Westchnął głęboko, mówiąc sobie: „Wzdy- cham", ale nic mu to nie pomogło. Był kłamcą, zdrajcą, symulantem, manipula- torem, sprzymierzył się z wrogami, którymi Sybil pogardzała... Jeżeli nawet przedtem kupił jej wy- marzony samochód, to niczego nie zmieniło. Wróciła cztery dni później, bez uprzedzenia. Zobaczył ją w domu przy bulwarze Montparnas- se, w pokoju, który w nie wyjaśniony sposób w tak niezwykle krótkim czasie zaczął wyglądać na opuszczony. Francois nie mógł ścierpieć sa- mego siebie. Wracał tu o zwykłej porze, między czwartą a siódmą, i czekał, leżąc na łóżku, aż do czasu, kiedy był już pewien, że Sybil tego dnia nie wróci. Koło północy szedł do Mouny, z którą spę- dzał czas w nastroju słodyczy, łagodności i pew- nej apatii. Co nie znaczy, że nie ulegali co wieczór namiętności, ale gdy szeptał jej: „Nic nie mów...", ona nic nie mówiła. Mouna wracała do siebie koło szóstej wieczór, czekała na niego, tkwiąc przed telewizorem, w to- warzystwie karafek i Kurta krzątającego się w kuchni. Tylko raz Francois widział ją pijaną, ale szybko uciekła do siebie i musiał spać sam w pokoju z gołębiami, leżąc w poprzek łóżka. Miał wrażenie, że wokół niego dzieje się mnóstwo rze- czy, że zapadają decyzje w większości nieodwołal- ne, ale on sam nie jest w stanie niczego zmienić: ani on, ani Mouna, ani jego piękna Sybil. Cóż, jesienią w Paryżu pogoda bywa zmienna... Czwartego dnia, wracając do domu, najpierw ujrzał fiata, co go nieoczekiwanie zdumiało, jak gdyby po prostu samochód mógł zniknąć. Ponie- waż tego wieczoru umówił się z Mouną na kolację poza domem, pomyślał, że oto wpadł w potrzask. W końcu wszedł do mieszkania, gdzie ujrzał Sybil układającą swe ubrania, i nagle przypomniał so- bie, że kochał tylko ją, kochał miłością powraca- jącą jak echo, lecz pewną. I w tym momencie cztery ostatnie dni spędzone bez niej wydały mu się koszmarem, majakiem, nieprzyjemnym złu- dzeniem. Widział ją teraz tak blisko, tak wyraź- nie... Tak dobrze ją znał: wyraz oczu, małe wgłę- bienie tuż przy skroni, ciało smukłe i giętkie, cie- płe, świeże wargi, jędrna szyja, to wszystko nale- żało do niego, sam to zdobył i tego strzegł przez całe, jak mu się wydawało, życie, w każdym razie chciał to zachować. Postąpił krok ku niej, lecz Sybil trwała nieru- chomo. Jest piękna, jest naprawdę piękna — myślał. — Moja własna. I w tym właśnie momencie przeraził się, że ich wspólna przeszłość, razem spędzone chwile, czu- łość i namiętność mogą zostać zniszczone przez jakiś drobiazg bez znaczenia, przez jakiegoś obce- go człowieka. Wydało mu się to niewiarygodnym okrucieństwem, musiał zapewnić ją natychmiast o swojej miłości. Uśmiechał się głupkowato z wy- ciągniętą ku Sybil dłonią, którą jednak po chwili musiał opuścić. Od dawna była przyzwyczajona, by wszystko, co robił Francois, brać za dobrą monetę, wszyst- ko tłumaczyć na jego korzyść, wszystko układać pod jego kątem, tak że teraz jego klęska wywarła na niej wrażenie sprawiedliwej zemsty, z całym okrucieństwem praw rządzących tą mocą. Czuła satysfakcję na myśl, że będzie mogła nim pogar- dzać, będzie mogła go nienawidzić, by znaleźć logiczne uzasadnienie dla rozłąki, którą już teraz uznała za nieuniknioną. On uważał się za oszu- sta, zdrajcę, ona widziała w nim nikczemnika.. Nie wolno się mylić co do osoby winnego, to zbyt poważna sprawa. Zapomniała o Mounie, ważny był tylko Anton i jego sztuka; ci teatralni biznes- meni zmówili się, by ją oszukać, by skrzywdzić nieżyjącego twórcę. W całej sprawie szukała wąt- ku dramatycznego, pamiętając o człowieku, któ- rego imię stało się symbolem klęski. Ona, Sybil, nie miała żadnego związku z historyjką o zdra- dzie czy z wodewilem, który obniżał rangę utwo- ru. Nie chodziło jej też o wiek Mouny, w ogóle o niej nie myślała, podczas gdy dla Francois właśnie Mouna była przedmiotem przestępstwa, obiektem jego własnych pożądań, kłamstw, czyli takim zagrożeniem, jakim może być każda ry- walka. Dla Sybil, która nie obawiała się konkurentki starszej o lat dwadzieścia, wszystko to były ma- newry Francois, usiłującego od tej biednej kobie- ty uzyskać poparcie, jakiego nie mogła mu udzie- lić w tym przypadku żadna inna. Zresztą Sybil rozumiała, że Francois mógł jej się podobać. I kie- dy Francois powiedział: „Przecież wiesz, że ko- cham tylko ciebie... Nikogo prócz ciebie nie ko- chałem...", po raz pierwszy bliskość i wierność w sensie fizycznym wydały się jej o wiele mniej ważne niż jemu. Patrzyła na niego z irytacją i po- błażaniem. Oczywiście, że kochał tylko ją! Ją, Sybil! Lecz również pieniądze, władzę, sukces i teraz godził się na wszystkie kompromisy, które zawsze odrzucali. Rzecz jasna, ich rozstanie było nieporozumieniem, już rok temu zaczęli się odda- lać od siebie. Pakowała swoje rzeczy. Wyjął z szuflady umo- wę, w której zapisał jej ten dom. Powiedział ła- miącym się głosem: — Jesteś u siebie. W zwykłych okolicznościach na pewno by się zawahała, teraz jednak stwierdziła, że przecież Francois ma się do kogo udać. — Sybil... —jęknął głośno. A ona patrzyła, jak odchodzi z oczyma zalany- mi łzami, potykając się co krok. To nie był już ten sam Francois, na którego spoglądała ta sama Sybil. Odchodził. Jakiś czas później zadzwonił do Mouny. Powie- dział, że czuje się nie najlepiej i że spotkają się następnego dnia. Spędził koszmarną noc w mar- nym hoteliku blisko Champs-Elyssee. Przez całą noc wspominał dzieje związku z Sybil, dziwiły go białe plamy, dziwiło go, że tylu zdarzeń nie pamię- ta. Nie mógł w tym wszystkim znaleźć wytłumacze- nia dla własnych czynów ani argumentów dla obro- ny Mouny, ani słów potępienia wobec Sybil. O umówionej godzinie udał się do Mouny. Za- stał tylko liścik, w którym pisała, że w chwili obe- cnej nie może mu pomóc, że wyjeżdża do małego uzdrowiska w Niemczech, którego nazwy nie zna, by odpocząć i przeprowadzić kurację, że zobaczą się po jej powrocie, jeżeli będzie sobie tego życzył. Zamierzała wrócić koło dwudziestego marca. Był pierwszy dzień miesiąca. Zostało mu więc dość czasu, by czekać na Mounę. Zresztą mógł też próbować zapomnieć o Sybil lub czekać na jej znak. W każdym razie z pewnością miał dość cza- su, by cierpieć. Francoise Sagan (Francoise Quoirez) urodziła się w 1935 roku w Gaj aro w Lotaryngii. Pierwsza powieść Witaj, smutku, (polskie wydanie w roku 1956), którą napisała w wieku osiemnastu lat, stała się natychmiast międzynarodowym bestsellerem, ogromnie znaczącym dla całego pokolenia zafascynowanego egzystencjalizmem, Camusem i Sartrem. Odtąd każdy utwór popularnej „Saganki" (autorki również wysoko cenionych sztuk teatralnych) bulwersuje czytelników i zachwyca krytykę - nie tylko mistrzostwem warsztatu. W Polsce ukazały się między innymi następujące jej powieści: Pewien uśmiech (1967), Piękna rola (1982), Wszystkie drogi prowadzą do nieba (1992), Woda nie krew (1993), Znużony wojną (1993). Zbłąkane odbicie to czterdziesta druga, znakomicie przyjęta przez krytykę i czytelników powieść Francoise Sagan. Koniec