Regis Ed - Kto odziedziczył gabinet Einsteina
Szczegóły |
Tytuł |
Regis Ed - Kto odziedziczył gabinet Einsteina |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Regis Ed - Kto odziedziczył gabinet Einsteina PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Regis Ed - Kto odziedziczył gabinet Einsteina PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Regis Ed - Kto odziedziczył gabinet Einsteina - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ED REGIS
KTO ODZIEDZICZYŁ GABINET EINSTEINA?
KTO ODZIEDZICZYŁ GABINET EINSTEINA?
Ekscentrycy i geniusze w Instytucie Studiów Zaawansowanych
Przełożył Piotr Amsterdamski
Skibniewska
Warszawa 2001
Tytuł oryginału angielskiego
WHO GOT EINSTEIN'5 OFFICE?
Eccentricity and Genius at the
Institute for Advanced Study
Copyright (c)1987 by EdRegis Ali rights reserved
Projekt okładki Katarzyna A. larnuszkiewicz
Zdjęcie na okładce American Institute ot Physics
Ilustracje na podstawie wydania
oryginalnego
Krzysztof Białkowski
SPIS RZECZY
PRZEDMOWA
Po raz pierwszy przyjechałem do Instytutu Studiów Zaawansowanych (Institute for
Advanced Study) jesienią 1983 roku, by przygotować artykuł dla magazynu "Omni".
Zanim dotarłem na kampus, wiedziałem tylko ze słyszenia, że Instytut jest
miejscem, gdzie przez wiele lat pracowali naukowo Einstein i Godeł. Jak zapewne
wielu innych laików zainteresowanych nauką, byłem w młodości pod wrażeniem zdjęć
przedstawiających dawny gabinet Einsteina w Instytucie. Widywałem je w
biografiach wielkiego uczonego oraz w książkach poświęconych nauce XX wieku. Te
słynne zdjęcia wykonano na krótko przed śmiercią Einsteina w kwietniu 1955 roku.
Widać na nich tablicę pokrytą równaniami, krzesło stojące bokiem do biurka -
zapewne dokładnie w takiej pozycji, w jakiej pozostawił je Einstein, gdy po raz
ostatni opuszczał gabinet - oraz półki pełne piętrzących się bezładnie książek.
Największe wrażenie wywarł na mnie jednak bałagan panujący na biurku - wszystkie
te papiery, czasopisma, rękopisy, kałamarz z atramentem do wiecznego pióra,
fajka i kapciuch z tytoniem... ślady nie dokończonych kosmicznych spraw.
Zastanawiałem się, jakie sekrety Wszechświata skrywał ten bałagan.
Miałem także w pamięci fotografię innego uczonego. Zdjęcie to wykonano w
bibliotece matematycznej Instytutu; widać na nim było chudego mężczyznę z pasmem
czarnych włosów pośrodku siwej głowy, co sprawiało, że wyglądał trochę jak
Indianin z plemienia Mohawków. To wrażenie potęgował jeszcze wyraz jego twarzy -
mężczyzna przeszywał wzrokiem aparat, jakby chciał, aby fotograf czym prędzej
sobie poszedł. To był Kurt Godeł.
Einsteina i Godła uważani za dwóch największych geniuszy współczesnej nauki.
Fakt, że obaj przebywali w tym samym miejscu i czasie - w Princeton w stanie New
Jersey - wydał mi się co najmniej zagadkowy. Jak to się stało, że ci dwaj
geniusze znaleźli się razem w Instytucie Studiów Zaawansowanych? Czym właściwie
był ów Instytut i co robili tam wielcy uczeni? Co się stało z Instytutem po
śmierci Einsteina i Godła?
Byłem przekonany, że Instytut to miejsce niezwykłe - i tak jest w istocie.
Pracowali tu przez pewien czas wszyscy wielcy fizycy i matematycy XX wieku,
wśród nich czternastu laureatów Nagrody Nobla, m.in. Niels Bohr, P. A. M. Dirac,
Wolfgang Pauli, I. I. Rabi, Murray Gell-Mann, C. N. ("Frank") Yang i T. D. Lee.
W 1980 roku Instytut wydał publikację zatytułowaną Community oJScholars - listę
wszystkich badaczy, którzy odwiedzili to miejsce w ciągu pierwszych
pięćdziesięciu lat jego istnienia. Księga jest gruba, liczy ponad pięćset stron.
Niełatwo byłoby wskazać dwudziestowiecznego uczonego, którego nazwisko w niej
nie figuruje.
Odwiedzali Instytut również humaniści, choć tych było zdecydowanie mniej niż
matematyków i przedstawicieli nauk przyrodniczych. Ich nazwiska nie są już tak
głośne, poza jednym wyjątkiem -jest nim T. S. Eliot. Pomijając jego wizytę,
można by powiedzieć, że kierownictwo Instytutu nie wspierało badań literackich;
koncentrowało raczej uwagę na naukach społecznych i historii, dziedzinach, w
których postęp jest słabo uchwytny, przynajmniej w porównaniu z ogromnymi
zmianami, jakie nastąpiły w naukach przyrodniczych w ciągu ostatnich
pięćdziesięciu lat, czyli od czasu założenia Instytutu. Uczeni, którzy
odwiedzali Instytut, zrewolucjonizowali fizykę; dzięki nim jesteśmy bliżej
kompletnej, ostatecznej teorii natury. W ciągu jednego pokolenia nauka
przemierzyła drogę od powstania mechaniki kwantowej do zrębów wielkiej
unifikacji: Teorii Wszystkiego. Historia Instytutu jest historią uczonych,
którzy tam pracowali. O nich właśnie zamierzam opowiedzieć w tej książce.
Naukowcy z Instytutu na ogół nie grzeszą skromnością. Można to zrozumieć.
Wytknęli sobie największy i najtrudniejszy do osiągnięcia cel, jaki można
wymyślić. Chcą po prostu zrozumieć... wszystko; pragną poznać i wyjaśnić całą
naturę. Chcą zrozumieć, dlaczego fizyczny Wszechświat jest właśnie taki, jaki
jest, i zachowuje się tak a nie inaczej. Instytut istnieje po to, by oddawać
hołd intelektualnej arogancji ludzi, którzy są na tyle pyszni, iż sądzą, że
potrafią przyczynić się do realizacji owego celu. Niniejsza książka natomiast
stanowi próbę przedstawienia życia i pracy tych nielicznych, którym się to
udało.
Ed Regis
Eldersburg, Maryland, 15 grudnia 1986
PODZIĘKOWANIA
Wiele osób związanych obecnie lub w przeszłości z Instytutem zechciało mi pomóc
w pracy; jestem im szczerze wdzięczny za poświęcony mi czas i energię. Stephen
Adler, John Bahcall, John Dawson, Rick Dillman, Freeman Dyson, Margaret Geller,
Herman Goldstine, Jeremy Goodman, Charles Griswold, Banesh Hoffmann, Douglas
Hofstadter, Andrew Lenard, Benoit Mandelbrot, N. David Mermin, John Milnor, Tim
Morris, Mark Mueller, Abraham Pais, Harry Rosenzweig, Don Schneider, Dudley
Shapere i Stephen Wolfram przeczytali poszczególne części maszynopisu i
zechcieli podzielić się ze mną swymi uwagami. Nie zwalnia mnie to, oczywiście, z
odpowiedzialności za wszystkie błędy faktograficzne oraz interpretacyjne, jakie
być może pozostały.
Podziękowania za okazaną mi pomoc niech zechcą przyjąć Robert Bacher i jego
żona, Julian Bigelow, Jack Clark, Linda Eshle-man, Joan Feast, Diana Howie,
Priscila Johnson McMillan, Robert P. Munafo, Keith Richwine, Paul Schuchman,
Linda Sheldon, Nick Tufillaro, Caroline Underwood, Sterling White, Mary
Wisnovsky, a zwłaszcza Flora Dean, gdyż jako wykonawczyni testamentu Beatrice M.
Stern udostępniła mi kopię historii Instytutu, o której tu wspominam.
Pragnę też podziękować Brockowi, Ann i Alison Browerom za gościnność, jaką mi
okazali w Princeton. Szczególnie wiele zawdzięczam żonie, Pameli Regis, która
pomagała mi w poszukiwaniach materiałów i podczas redagowania tekstu oraz
przygotowała indeks.
Jestem bardzo wdzięczny Robertowi Lavelle, redaktorowi z Addi-son-Wesley
Publishing Company, który zasugerował, abym rozwinął swój artykuł o Instytucie
opublikowany w czasopiśmie "Omni" i napisał tę książkę, oraz Williamowi
Patrickowi za jego zdrowy osąd i talent do kojącego oddziaływania na (czasami)
poszarpane nerwy autora.
Ponieważ książka moja nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie pomoc
redaktorów z "Omni", im w szczególności ją dedykuję, dziękując za wieloletnie
wsparcie.
PROLOG
ROZDZIAŁ 1
PLATOŃSKIE NIEBO
Princeton w stanie New Jersey było przez szereg lat niewielką, spokojną osadą,
znaną głównie z bitwy, w której Waszyngton i jego ludzie sprawili lanie
Anglikom, oraz z mieszczącego się tu uniwersytetu. Osadę założyli w 1685 roku
kwakrzy, oczarowani okolicznymi łąkami, strumieniami i lasami. W 1783 roku, gdy
obradował tu Drugi Kongres Kontynentalny, Princeton pełniło przez sześć miesięcy
funkcję stolicy Stanów Zjednoczonych. Jeszcze wcześniej, w 1756 roku, w
szczytowym okresie Wielkiego Przebudzenia, gorączkowego odradzania się
ortodoksyjnego kalwinizmu, prezbiterianie założyli tu College of New Jersey. Po
zebraniu funduszy wybudowano Nassau Hali - największy podówczas budynek w
koloniach - i zatrudniono na stanowisku rektora Jonathana Edwardsa, kaznodzieję
słynnego z płomiennych kazań ociekających smołą i pachnących siarką.
Edwards był teologiem z Connecticut. Zgodnie z tradycyjnym, ulubionym
stanowiskiem religijnych platoników od czasów biskupa Berkeleya, głosił on
filozoficzny idealizm, czyli przekonanie, że otaczający nas świat to... idea.
"Świat, to znaczy materialny Wszechświat, nie istnieje inaczej jak tylko w
umyśle" - twierdził, wyprzedzając o dwieście lat pewnego uczonego z Princeton,
który na swój sposób zredukował "materialny Wszechświat" do zbioru umysłowych
abstrakcji.
Edwards głosił również zagadkowy kalwiński dogmat, zgodnie z którym Bóg
wprawdzie na długo przed narodzinami każdego człowieka rozstrzyga, czy pójdzie
on do nieba czy do piekła, lecz pomimo to, w jakiś sposób - tu Edwards nie
wypowiadał się jasno - od samego człowieka zależy, dokąd trafi. Bóg najwyraźniej
postanowił, że Edwards nie powinien być rektorem College of New Jersey. Wkrótce
po tym, jak zaprzysiężone go na to stanowisko, zachorował na ospę i zmarł.
Znacznie później, w 1896 roku, przemianowano College na Uniwersytet w Princeton,
ale dopiero w 1902 roku jego kierownictwo objęła po raz pierwszy osoba świecka -
Woodrow Wilson.
W październiku 1933 roku, niemal z dnia na dzień, Princeton zmieniło się z
nobliwego miasteczka uniwersyteckiego w ośrodek fizyki o światowym znaczeniu.
Stało się tak dlatego, że do Instytutu Studiów Zaawansowanych przybył Albert
Einstein.
Instytut zaprojektowano jako ośrodek naukowy nowego rodzaju - bez studentów, bez
nauczycieli, bez wykładów. Mieli się w nim zbierać najwięksi uczeni świata, aby
prowadzić badania, nie dysponując jednak ani laboratorium, ani aparaturą do
wykonywania doświadczeń. Tak postanowili twórcy Instytutu. Od samego początku
placówka ta miała się koncentrować na czystej teorii. Jona-than Edwards z
pewnością przyklasnąłby takiej koncepcji; możemy tak sądzić, ponieważ zaraził
się on ospą nie przypadkiem, lecz wskutek zażycia szczepionki, którą zgodził się
na sobie wypróbować. W tym czasie lekarze dopiero eksperymentowali z różnymi
szczepionkami, Edwards zaś chciał zademonstrować swoją wiarę w cuda współczesnej
nauki. Zgłosił się zatem na ochotnika, zachorował na ospę i zmarł.
Dziś, tak samo jak na początku, uczeni z Instytutu Studiów Zaawansowanych
koncentrują swą uwagę na teorii, choć śmierć Einsteina i Godła przyczyniła się
do pewnego obniżenia statusu tej placówki w porównaniu z latami wcześniejszymi.
Instytut położony jest na skraju miasta, ale wielu rdzennych mieszkańców
Princeton nie potrafi dziś wskazać doń drogi. A gdy spytamy kogoś z
uniwersytetu, oddalonego o kilka przecznic, jak dojść do Instytutu Studiów
Zaawansowanych, możemy się dowiedzieć, że nasz interlokutor nigdy o nim nie
słyszał. "Instytut czego?". Ludzie potrafią wskazać drogę do miejscowego
seminarium teologicznego lub klubu golfowego, ale nie do Instytutu. Jak
powiedział Homer Thompson, od czterdziestu lat jeden z profesorów tej placówki:
"Instytut jest lepiej znany w Europie niż w Princeton".
Trudno jednak winić ludzi za ich ignorancję, bo przecież Instytut należy do tego
rodzaju obiektów, które niełatwo ocenić po wyglądzie. Budynek, położony na
działce o powierzchni jednej mili kwadratowej, wśród zagajników przy Olden Lane,
na południe od Princeton, wygląda na siedzibę jakiegoś wydziału uniwersytetu lub
prywatnej szkoły średniej. Nigdzie jednak nie widać kręcących się studentów lub
uczniów, zatem nie jest ani jednym, ani drugim. Sanatorium? Sierociniec? Dom
opieki dla weteranów? Główny budynek, Fuld Hali, wzniesiony z czerwonej cegły w
stylu angielskiego klasycyzmu, wygląda jak wiele innych gmachów, które można
zobaczyć na kampusach. W Fuld Hali znajdują się biura administracji i działów
Instytutu, biblioteka matematyczna oraz klub, gdzie każdego dnia (oprócz sobót i
niedziel) o godzinie trzeciej są podawane kawa, herbata i ciasteczka. Po obu
stronach Fuld Hali znajdują się mniejsze budynki, wzniesione w podobnym stylu; w
nich również mieszczą się gabinety pracowników. Natomiast nieco z boku zobaczyć
można kompleks budynków ze szkła i betonu, niezgodny z architektoniczną tradycją
tego miejsca; są tam: stołówka, biura Szkoły Nauk Społecznych i biblioteka
historyczna. Za biblioteką rozciąga się niewielkie jezioro, a dalej las.
Gdy w latach czterdziestych Freeman Dyson przybył do Instytutu po raz pierwszy,
zwykł jeździć po lesie z przyjaciółmi swoim starym kabrioletem marki Dodge. Dziś
natknąć się tu można tylko na pieszych - biegaczy, spacerowiczów i myśliwych,
polujących na jelenie. Jeleni jest tak dużo, że Allen Rowe, jeden z
wicedyrektorów Instytutu, raz do roku rozsyła do wszystkich memorandum, w którym
wyjaśnia instytutowy Program Kontroli Populacji Jeleni. "W celu zmniejszenia
liczby jeleni w lasach Instytutu do rozsądnego i dającego się utrzymać poziomu"
-jak głosi memorandum - zostanie zorganizowany odstrzał tych zwierząt, czym
zajmie się niewielki zespół doświadczonych kuszników. Za każdym razem po
ogłoszeniu memorandum kilku młodszych pracowników zastanawia się, czyby nie
zorganizować jakiegoś protestu, ale nic z tego, jak dotąd, nie wyszło. Przez
parę tygodni wszyscy trzymają się tylko z dala od lasu. Powrót ze spaceru ze
strzałą w głowie mógłby tu zostać uznany za poważny nietakt.
J. Robert Oppenheimer, który kierował Instytutem przez niemal dwadzieścia lat,
zwykł mawiać, że placówka ta jest "intelektualnym hotelem", miejscem, gdzie
uczeni mogą się schronić na dowolny okres i pozwolić, aby o ich codzienne
potrzeby zatroszczył się ktoś inny. Przeciętny czas pobytu w Instytucie wynosi
od jednego do dwóch lat. Spośród dwustu uczonych, przebywających zwykle
jednocześnie w Instytucie, znakomitą większość stanowią ludzie młodzi,
zapraszani tu na krótki pobyt. Instytut jest podzielony na cztery szkoły -
Matematyki. Nauk Przyrodniczych, Studiów Historycznych i Nauk Społecznych.
Większość gości ("członków tymczasowych") zajmuje się matematyką lub fizyką;
najmniejsza jest Szkoła Nauk Społecznych, gdzie pracuje zwykle około dwudziestu
uczonych.
Aby dostać się do tego ekskluzywnego klubu, trzeba przejść swoistą "ścieżkę
zdrowia" i przetrwać. Tylko ludzie obdarzeni inteligencją nie z tego świata są w
stanie przebrnąć procedurę selekcji.
Szczęśliwy wybraniec otrzymuje stypendium, pokój do pracy w Instytucie oraz
mieszkanie w budynku zaprojektowanym przez Marcela Breuera w stylu nieco
przypominającym dom towarowy. Od dnia przybycia do dnia wyjazdu Instytut oferuje
każdemu z gości śniadanie i lunch przez pięć dni w tygodniu oraz kolację w środy
i piątki. Nie zdarza się, by ktoś narzekał na taki układ. Czasami tylko słychać
odgłosy niezadowolenia z powodu umeblowania. "Krzesła w mieszkaniu były
potwornie niewygodne - wspomina jeden z uczonych. - Natomiast krzesło przy
biurku - doskonale. Można odnieść wrażenie, że robiono to celowo, by w ten
sposób zachęcać gości do nieustannej pracy".
Istnieje też problem łóżek. Są wprawdzie wygodne, ale wyłącznie jednoosobowe,
nigdzie nie ma dwuosobowego... Z wyjątkiem, zapewne, Olden Manor, gdzie mieszka
dyrektor z żoną. Młodym parom wydaje się to dość zabawne. "Albo kupili te
wszystkie łóżka na jakiejś wyprzedaży - powiedział jeden z gości Instytutu -
albo chcą, żeby wszyscy myśleli tylko o pracy".
Jeśli pominąć problemy łóżkowe, Instytut stanowi raj dla jajogłowych, dokładnie
tak, jak zaplanowano. Tymczasowi członkowie oraz zatrudnieni na stałe
profesorowie - a tych jest tylko około dwudziestu pięciu - zajmują się własnymi
projektami badawczymi, pracując w odpowiednim dla siebie tempie. Nie mają
żadnych innych obowiązków i nie muszą się przed nikim tłumaczyć. Pod koniec
pobytu nikt nie musi nawet pisać sprawozdania, omawiającego przeprowadzone
badania. Należy po prostu spakować manatki i opuścić ten intelektualny raj, by
powrócić do swego stałego miejsca w okrutnym świecie.
Tak jak zapewne być powinno w nowoczesnej utopii, wszystkim zatrudnionym na
stałe profesorom Instytut wypłaca identyczne uposażenia, wynoszące obecnie około
90 tysięcy dolarów rocznie, co sprawia, że ludzie z innych instytucji mówią o
nim jako o "Instytucie Zaawansowanych Pensji". Roczny budżet Instytutu wynosi
około 10 milionów dolarów; suma ta pochodzi z własnego majątku, wartego dobrze
ponad 100 milionów dolarów, oraz z inwestycji. Dochód z inwestycji zmienia się w
zależności od koniunktury, ale w ostatnich latach wynosił średnio 17%. W roku
podatkowym 1984/85 dochód wyniósł 26,9%. W przeciwieństwie do innych utopii,
wymyślanych w ciągu wieków przez rozmaitych idealistów, ta z Princeton wie, jak
sobie radzić z pieniędzmi.
Instytut Studiów Zaawansowanych założyli w 1930 roku Louis Bamberger i jego
siostra Caroline Bamberger Fuld, którzy wyłożyli pieniądze, oraz Abraham
Flexner, który zajął się planowaniem i organizacją. Prawdziwym ojcem Instytutu,
jego intelektualnym przodkiem i aniołem stróżem był jednak Platon - starożytny
grecki filozof. Przede wszystkim dlatego, że to on pierwszy zorganizował
instytucję zajmującą się wyższymi studiami, tak zwaną Akademię, położoną na
przedmieściach Aten. W niej gromadzili się uczniowie, badacze i teoretycy
różnych specjalności, aby zgłębiać plan budowy Wszechświata i ująć w spójnym
schemacie intelektualnym całość bytu. Program Platona stanowił pierwszą
systematyczną próbę zredukowania całego widzialnego Wszechświata do niewielkiego
zbioru abstrakcyjnych pojęć i zasad. Dokładnie ten sam cel przyświeca
Instytutowi Studiów Zaawansowanych, lecz to jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego wolno
uznać Platona za jego prawdziwego ojca-założyciela.
Zrozumiemy to nieco lepiej, jeśli przypomnimy sobie, że zdaniem Platona
prawdziwym przedmiotem poznania nie są zmienne i przemijające byty materialne,
które możemy zobaczyć i dotknąć, lecz coś znacznie bardziej od nich realnego, to
znaczy "idee". Platon przyjrzał się otaczającej go naturze, spojrzał na Słońce,
Księżyc i gwiazdy, obejrzał wodospady, rośliny i zwierzęta, po czym orzekł, że
te fizyczne byty nie stanowią Prawdziwej Rzeczywistości. Prawdziwa Rzeczywistość
pozostaje w innym wymiarze, skrywa się w Świecie Idei, którego nie można
doświadczyć zmysłowo. Mogłoby to skłonić kogoś do uznania Świata Idei za ciemną,
mglistą i nieosiągalną krainę, ale Platon tak nie uważał. Dla niego był on tak
jasny i rzeczywisty, jakby oświetlały go promienie południowego słońca. To ze
Świata Idei wywodzą się wszystkie obiekty fizyczne. Idee są źródłem całej
fizycznej rzeczywistości.
Zdaniem Platona zasadnicza różnica między ideami i zwyczajnymi obiektami
fizycznymi, spotykanymi na co dzień, polegać miała na tym, że obiekty fizyczne
zmieniają się i podlegają rozkładowi, natomiast idee są doskonałe, niezmienne i
wieczne. Niezmienne idee są zatem bardziej rzeczywiste niż obiekty "realne",
choć nie można ich pojąć za pomocą zmysłów, jako że istnieją we własnym,
niezależnym świecie. Na tym wszakże nie koniec. Żeby poznać idee, należy dokonać
wysiłku: zamknąć oczy, zwrócić się do wewnątrz i myśleć. Takie skupienie i
myślenie muszą trwać bardzo długo, co tłumaczy, dlaczego zwykli, szarzy ludzie
wiedzą o ideach niewiele lub zgoła nic.
Rzecz jasna, uczeni z Instytutu Studiów Zaawansowanych nie wierzą w idee Platona
w sensie dosłownym, badają jednak obiekty, które znajdują się poza zasięgiem
zmysłów i są poznawalne tylko za pomocą intelektu. Zwłaszcza matematycy z
Instytutu rzadko kiedy zajmują się namacalnym światem. Przeciwnie, badają oni
abstrakcyjne i wyidealizowane obiekty matematyczne, byty nie występujące
w naturze. W rzeczywistym świecie nie można znaleźć doskonałego okręgu, choć,
oczywiście, wiele obiektów ma kształt zbliżony do koła. Dla matematyka
abstrakcyjne, geometryczne koło jest znacznie bardziej "realne" niż wszelkie
przedmioty w przybliżeniu koliste. Koło samochodu co chwilę zmienia kształt i
podlega zużyciu, natomiast matematyczne koło pozostaje idealnie okrągłe na wieki
wieków.
Nie tylko matematycy z Instytutu żyją i pracują wśród obiektów, których nie
można dotknąć. To samo dotyczy fizyków i astronomów. Żaden fizyczny ziemski
obiekt nie istnieje bardzo długo -w ciągu milionów lat nawet łańcuchy górskie
ulegają erozji. Natomiast czas życia gwiazd i galaktyk liczy się w miliardach
lat. Cząstki elementarne - protony i elektrony - żyją nieskończenie długo, a
zatem i te niedostrzegalne obiekty bardziej przypominają platońskie idee niż
cokolwiek innego.
Oznacza to, że uczeni z Instytutu Studiów Zaawansowanych ani myślą pochylić się
nad ziemską gliną, ani myślą brudzić sobie rąk. Geolodzy, biolodzy czy
kardiochirurdzy nie mają tam czego szukać. Ludzie, którzy muszą posługiwać się w
pracy rękami, nie pasują do towarzystwa czystych, wyniosłych teoretyków.
Naukowcy z Instytutu gromadzą się u szczytu natury i kontemplują niewidzialne
obiekty na elementarnym poziomie stworzenia. Niczego nie produkują i nie
prowadzą doświadczeń. Jedynym celem ich życia jest zrozumienie zjawisk.
"Zajmuję się mechaniką nieba - powiedział kiedyś Marston Morse, matematyk z
Instytutu - ale nie interesuje mnie wycieczka na Księżyc".
Jak na instytucję o tak nieziemskich pretensjach, Instytut zawdzięcza swoje
istnienie operacjom niezwykle przyziemnym, którym towarzyszy grzechot kas
sklepowych i brzęk pieniędzy. Instytut powstał dzięki dochodom, jakie przynosił
dom towarowy Bambergerów w New Jersey o powierzchni handlowej stu tysięcy metrów
kwadratowych i obrotach w 1929 roku na poziomie 35 milionów dolarów. Pod
względem wielkości był to czwarty dom towarowy w Stanach Zjednoczonych.
Szczęśliwym dla nauk teoretycznych zrządzeniem losu właściciele domu, Louis
Bamberger i jego siostra, Caroline Bamberger Fuld, sprzedali interes w 1929
roku, tuż przed krachem na giełdzie. Nabywcą była firma R. H. Macy Company. Na
początku września, sześć tygodni przed słynnym Czarnym Czwartkiem, Bamberger
otrzymał gotówkę i akcje Macy warte łącznie 25 milionów dolarów. Po przekazaniu
siostrze połowy sumy rozdzielił milion dolarów między swych byłych pracowników.
Ten gest stanowił dopiero początek wielkiej akcji rozdawania pieniędzy.
Bamberger i Fuld, para prawdziwych filantropów, byli przekonani, że skoro
zawdzięczają swe pieniądze dobrym ludziom z New Jersey, którzy robili u nich
zakupy, powinni ich za to wynagrodzić. Postanowili ufundować jakąś dużą
instytucję publiczną, która przynosiłaby korzyść wszystkim obywatelom stanu.
Myśleli o założeniu szkoły dentystycznej lub medycznej, która mieściłaby się na
terenie ich posiadłości w South Orange, ale oboje nie mieli pojęcia o specyfice
tego rodzaju instytucji, poza tym, że kształci się tam lekarzy i stomatologów.
Wkrótce jednak znaleźli osobę, która wiedziała o szkołach medycznych więcej może
niż ktokolwiek inny na całym świecie. Osobą tą był Abraham Flexner.
Flexner zyskał reputację najsurowszego krytyka amerykańskiego systemu
uniwersyteckiego. Jego głównym tytułem do sławy był "Raport Flexnera", w którym
przedstawił oszustwa i szarlatanerię panujące w amerykańskich akademiach
medycznych. Później, jako administrator fundacji, Flexner osobiście wycisnął z
portfeli amerykańskich filantropów ponad pól miliarda dolarów - dokładnie 600
milionów - które rozdał uniwersytetom mogącym, jego zdaniem, najlepiej
wykorzystać otrzymane fundusze.
W sprawach finansowych, podobnie jak gdzie indziej, Flexner był człowiekiem o
nieposzlakowanej uczciwości. Sam wyrastał w ciężkich warunkach, dzięki czemu
nauczył się cenić zarówno wartość żelaznych zasad, jak i każdego dolara. Abe
urodził się w 1866 roku w Louisville w stanie Kentucky; był szóstym z dzie-
więciorga dzieci Moritza i Esthery Flexner, którzy przybyli do Stanów
Zjednoczonych w połowie XIX wieku. Moritz początkowo pracował jako domokrążca,
później przez wiele lat prowadził hurtownię kapeluszy, która jednak
zbankrutowała podczas Wielkiej Paniki w 1873 roku.
W tych czasach szkolnictwo na południu prawie nie istniało. Młody Abe chodził do
typowej, zacofanej szkoły podstawowej. Nauczyciele na ogół nic nie zadawali do
domu, przeto Abe chodził do biblioteki i czytał. Pociągała go klasyka: Dickens,
Szekspir, Tho-reau, Hawthorne. Później, jako nastolatek, znalazł pracę w pewnej
prywatnej bibliotece, gdzie miał wystarczająco dużo wolnego czasu, by czytać i
przysłuchiwać się dyskusjom na tematy bieżące, prowadzonym raz na tydzień w
niewielkich grupach. Abe był więc samoukiem. Uległo to zmianie, gdy pojechał na
studia na Uniwersytet Johnsa Hopkinsa.
"Decydujący moment w moim życiu - powiedział później Flexner - nastąpił w 1884
roku, gdy miałem siedemnaście lat. Mój starszy brat Jacob wysłał mnie wtedy na
Uniwersytet Johnsa Hopkinsa. Ten wybór umożliwił mi późniejszą karierę".
Uniwersytet Johnsa Hopkinsa dopiero co powstał i Abe mógł obserwować rozwój
uczelni, która początkowo mieściła się w dwóch zaadaptowanych na ten cel
internatach na Howard Street w Baltimore. Później zbudowano piękny,
przypominający park kampus w centrum miasta. Ta właśnie uczelnia posłużyła za
model, który Flexner naśladował, budując Instytut Studiów Zaawansowanych.
Nowy uniwersytet w Baltimore otrzymał imię bogatego kupca, który zmarł w 1873
roku i przeznaczył niemal całą swoją fortunę, wynoszącą 7 milionów dolarów, na
zorganizowanie instytucji mającej stanowić połączenie uczelni i szpitala. W owym
czasie była to największa donacja w historii Stanów Zjednoczonych. Istniejące
wówczas uczelnie, takie jak Harvard, Yale i Columbia, umożliwiały zdobycie tylko
przeciętnego wykształcenia, w najmniejszym stopniu nie przypominającego obecnych
studiów doktoranckich. Gdy w 1876 roku rozpoczęły się zajęcia na Uniwersytecie
Johnsa Hopkinsa, powstała tam pierwsza szkoła podyplomowa w nowoczesnym
rozumieniu tego terminu.
Według Flexnera Uniwersytet Johnsa Hopkinsa był ucieleśnieniem wszystkiego co
dobre, słuszne i prawdziwe w szkolnictwie wyższym. Pierwszy rektor uniwersytetu,
Daniel Coit Gilman, stał się idolem FIexnera. Gilman poszukiwał profesorów dla
nowego uniwersytetu w całej Europie, ale chodziło mu nie tylko o znalezienie
wykładowców. Chciał zatrudnić twórczych uczonych. "Wiedział, że istnieją ludzie,
którzy doskonale uczą, wcale nie nauczając" -powiedział o Gilmanie Flexner.
Doskonale uczą, wcale nie nauczając. Genialni uczeni, tacy jak Darwin, Faraday,
Rayleigh i inni, zmienili świat właśnie dlatego, że nie musieli tracić swego
cennego czasu na przygotowywanie i prowadzenie wykładów. Flexner nigdy o tym nie
zapomniał.
Gdy ukończył studia, powrócił do Kentucky i został nauczycielem w tej samej
szkole średniej, w której sam pobierał nauki kilka lat wcześniej. Ponieważ
studia zajęły mu tylko dwa lata, gdy wrócił do szkoły, okazało się, że będzie
jeszcze uczył swych byłych kolegów z klasy. Pod koniec pierwszego roku Flexner
uznał za stosowne oblać całą klasę, liczącą jedenastu uczniów. Ten
bezprecedensowy krok zdumiał rodziców i wzbudził zainteresowanie lokalnych
gazet. Rodzice zażądali, aby ich kochane dzieci otrzymały jednak promocję, i
doprowadzili do publicznego rozpatrzenia sprawy przez radę nadzorczą szkoły.
Rada zapoznała się z materiałami i poparła stanowisko Flexnera, który zyskał
przez to reputację surowego nauczyciela, broniącego poziomu nauki niezależnie od
konsekwencji.
Po tym incydencie rodzice, którzy chcieli, aby ich dzieci uczyły się więcej, niż
tego wymagały szkoły publiczne, zaczęli posyłać je do Flexnera. Pewien adwokat,
którego syn wyleciał ze szkoły dla kandydatów na wyższe studia, poprosił
Flexnera, by zajął się chłopcem i przygotował go do studiów w Princeton. Flexner
zgodził się, pod warunkiem że adwokat znajdzie jeszcze czterech uczniów, których
rodzice mieli płacić tyle samo: po pięćset dolarów rocznie. Tak się stało i
Flexner wkrótce zrezygnował z pracy w szkole publicznej, aby poprowadzić własną.
"Szkoła pana Flexnera", jak nazywali ją mieszkańcy miasta, była jego ogromnym
sukcesem. Flexner przyjmował wszystkich uczniów, niezależnie od ich inteligencji
czy chęci do nauki, obiecując rodzicom, że doprowadzi młodzież na studia w
Princeton, na Harvardzie lub dowolnej innej uczelni. Zdumiewające, że mu się to
udawało, choć nigdy nie posuwał się do gróźb, nie stosował przymusu ani nie
wywierał nacisku. "Od dawna wiem, że stosowanie przemocy nie prowadzi do niczego
- powiedział później. - Moja szkoła działała bez żadnych reguł, egzaminów,
dzienników i sprawozdań".
Podobnie jak później członkowie Instytutu Studiów Zaawansowanych, uczniowie
szkoły Flexnera nie mieli żadnych obowiązków. "Żadnych obowiązków, wyłącznie
możliwości" - powtarzał zawsze Flexner. Jego uczniowie mogli chodzić na lekcje,
ale nie musieli. Mogli przyjść do klasy i pracować tak długo, jak chcieli. Sam
Flex-ner był zapewne zdumiony tym, że po pewnym czasie pojawiali się w szkole
również w soboty, żeby jeszcze coś zrobić. Nie kryła się za tym żadna tajemnica:
Flexner potrafił to wszystko osiągnąć wyłącznie dzięki swej silnej osobowości i
prawdziwemu zapałowi do nauki.
Flexner prowadził szkołę piętnaście lat, od 1890 do 1905 roku, po czym
postanowił, że sam musi podjąć dalszą naukę. Zaczął studiować psychologię na
Harvardzie, ale uznał, że obowiązkowe zajęcia eksperymentalne są zbyt nudne,
przeto zrezygnował i zajął się samokształceniem. Tym razem zamiast wąskiej i
nudnej w jego ocenie dyscypliny uniwersyteckiej, jaką była psychologia
eksperymentalna, wybrał badania nad systemem studiów wyższych w Stanach
Zjednoczonych. Ostatecznym wynikiem tej pracy była książka The American College,
która stanowiła druzgoczącą krytykę istniejącego systemu.
W swojej książce Flexner twierdził, że uczelnie tłamszą tę właśnie cechę
studentów, którą mają rzekomo kształtować, czyli inicjatywę. Dowodził, że
uczelnie przywiązują większą wagę do wyspecjalizowanych badań aniżeli do
kształcenia studentów, a program studiów jest często zupełnie bezsensowny. Rzecz
jasna, niewielu ludzi zajmujących się kształceniem chciało tego słuchać, lecz
Flexnerowi udało się zainteresować tematem kilka osób. Dzięki nim Carnegie
Foundation for the Advancement of Teaching zleciła mu przygotowanie specjalnego
raportu na temat szkół medycznych.
Pod koniec XIX wieku amerykańskie szkoły medyczne działały na ogół niczym
współczesne szkoły zawodowe, nauczające krawiectwa, naprawy komputerów czy
eksploatacji ciężarówek. To znaczy: szkoła pobierała czesne, organizowała roczne
lub dwuletnie zajęcia, po czym każdy student otrzymywał ogromny dyplom z własnym
nazwiskiem wypisanym wielkimi, staroświeckimi literami. Takie lipne szkoły
pieniły się wszędzie niczym chwasty. W stanie Missouri istniały czterdzieści
dwie uczelnie medyczne, w samym Chicago - czternaście. Zajęcia były, oczywiście,
nieobowiązkowe. Student płacił czesne i rok później zostawał lekarzem, nie
zaprzątając sobie głowy nauką.
Flexner szybko nauczył się, jak należy kształcić lekarzy, na przykładzie Szkoły
Medycznej w swoim ukochanym Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, oraz w Rockefeller
Institute for Medical Research, gdzie jego brat, Simon Flexner, kierował
laboratoriami. Następnie wybrał się w podróż po kraju, by odwiedzić inne szkoły
i dokonać ich oceny na podstawie porównania z programami wspomnianych
instytucji. Żeby dowiedzieć się prawdy, często uciekał się do podstępów.
"Pewnego razu - pisał - gdy w towarzystwie dziekana zwiedzałem szkołę
osteopatyczną w Des Moines, okazało się, że drzwi do wszystkich pomieszczeń są
zamknięte. Widziałem na nich tabliczki ANATOMIA, PATOLOGIA, FIZJOLOGIA itd., ale
nie mogłem zajrzeć do środka, ponieważ nigdzie nie było woźnego - zapewne
nieprzypadkowo. Gdy wyraziłem zadowolenie z wizytowania szkoły, dziekan odwiózł
mnie na stację kolejową, abym -jak przypuszczał - odjechał najbliższym pociągiem
do Iowa City. Tymczasem, gdy tylko dziekan zniknął, powróciłem do szkoły, gdzie
znalazłem woźnego, który w zamian za pięć dolarów wpuścił mnie do wszystkich
pokoi. Każdy z nich był tak samo wyposażony: biurko, mała tablica, kilka
krzeseł. Żadnych atlasów anatomicznych, aparatury, niczego!"
Flexner odwiedził wszystkie 155 szkół medycznych w Stanach Zjednoczonych i
Kanadzie. Stwierdził, że tylko kilka szkół odpowiednio selekcjonuje kandydatów
na studia i pilnuje właściwego poziomu kształcenia. "Trudno znaleźć coś bardziej
haniebnego niż ta szkoła podająca się za wyższą uczelnię" - powiedział o Georgia
College of Eclectic Medicine and Surgery. Podobną laurkę wystawił California
Medical College: "Hańba dla stanu, którego prawo zezwala na istnienie takiej
placówki".
Sprawozdanie Flexnera zostało najpierw opublikowane jako "Biuletyn nr 4"
Carnegie Foundation for the Advancement of Teaching, ale stało się powszechnie
znane jako "Raport Flexnera". Wywołało jeszcze większe poruszenie niż książka
The American College i przyniosło autorowi kilka pozwów o oszczerstwo oraz
liczne pogróżki. Autor anonimu z Chicago - "prawdziwego siedliska zarazy, jeśli
chodzi o kształcenie medyczne" - groził Flexnerowi śmiercią, gdyby ten ośmielił
się jeszcze raz odwiedzić to piękne miasto. "Po otrzymaniu anonimu - powiedział
później Flexner - pojechałem tam, aby wygłosić mowę na posiedzeniu Rady
Szkolnictwa Medycznego, i wróciłem bez szwanku".
Flexner wygrał. Szkoły medyczne prowadzone przez hochsztaplerów szybko zniknęły,
często bezgłośnie. Z czternastu "uczelni medycznych" w Chicago pozostały trzy. W
środowisku ludzi zajmujących się edukacją Flexner stał się człowiekiem sławnym,
uważano go za zbawcę amerykańskiej medycyny. Wkrótce Carnegie Foundation wysłała
go do Europy, by przeprowadził tam podobne badania. Gdy skończył, był już
najwybitniejszym światowym ekspertem w dziedzinie kształcenia lekarzy.
Jesienią 1929 roku Louis Bamberger i jego siostra Caroline (pani Feliksowa Fuld)
rozmyślali o założeniu uczelni medycznej w New Jersey. W tym czasie Abraham
Flexner pisał nową książkę, zatytułowaną Uniuersities: American, English,
German, stanowiącą rozwinięcie serii wykładów, które wygłosił w Oksfordzie.
"Pewnego dnia, gdy spokojnie pracowałem - wspominał później - zadzwonił telefon
i zostałem poproszony o spotkanie z dwoma panami, którzy chcieli omówić
możliwości wykorzystania poważnej sumy". Dwaj dżentelmeni, Samuel Leidesdorf i
Herbert Maass, reprezentowali Louisa Bambergera i jego siostrę, którzy
potrzebowali pomocy Flexnera: chcieli założyć uczelnię medyczną w Newark.
Uczelnia miała zagwarantować specjalne przywileje Żydom, ponieważ Bamberger i
pani Fuld, którzy byli Żydami, uważali, iż istniejące szkoły medyczne
dyskryminują Żydów, zarówno studentów, jak i profesorów.
Flexner, który też był Żydem, nie zaakceptował propozycji. Przede wszystkim,
powiedział, przyzwoita szkoła medyczna musi być powiązana z dużym uniwersytetem
i dobrym szpitalem, których nie było w Newark. Ponadto Newark znajdowało się
blisko Nowego Jorku, gdzie istniały doskonałe szkoły medyczne, z którymi nowa
uczelnia nie mogłaby konkurować. Wreszcie Flexner był przekonany, na podstawie
własnych doświadczeń, że w uczelniach medycznych Żydzi nie są dyskryminowani, a
sam nie miał zamiaru wiązać się z instytucją, która w doborze studentów i
pracowników kierowałaby się jakimikolwiek kryteriami pozamerytorycznymi.
Flexner zdawał sobie jednak sprawę, że dwaj panowie, którzy go odwiedzili,
reprezentują 30 milionów dolarów, przeto nie chciał ich odsyłać z kwitkiem. "Czy
panowie kiedyś o czymś marzyli?" - zapytał. Flexner z pewnością miał własne
marzenia, które szczegółowo przedstawił w swojej najnowszej książce; jej
pierwszy rozdział leżał właśnie na biurku.
Wbrew oczekiwaniom Flexner nie marzył wcale o założeniu instytutu badawczego. W
zasadzie już od pewnego czasu występował przeciw instytucjom zajmującym się
wyłącznie badaniami naukowymi. W listopadzie 1922 roku przedstawił swoje
zastrzeżenia w raporcie przygotowanym dla Rady Kształcenia Ogólnego Fundacji
Rockefellera. Jego raport nosił tytuł "Propozycja zorganizowania Uniwersytetu
Amerykańskiego". Flexner stwierdził w nim, że "instytucje badawcze, choć cenne i
konieczne, nie potrafią same rozwiązać trudności [związanych ze studiami
doktoranckimi], po pierwsze dlatego, że tylko nieliczni uczeni są zadowoleni i
pracują najwydajniej, gdy mogą poświęcić całą energię na badania; po drugie
dlatego, że z konieczności w takich instytucjach liczba kształcących się młodych
ludzi jest ograniczona [...] Instytucje badawcze [...] nie są w stanie zastąpić
uniwersytetów, gdzie studenci zyskują wyższe wykształcenie".
Z drugiej strony Flexnera nie zadowalały również istniejące szkoły podyplomowe.
Ich absolwenci bywali niedouczeni, ponieważ profesorowie poświęcali cały swój
czas na badania naukowe. Niekiedy studenci uczyli się jednego, praktycznego
zawodu, takiego jak medycyna lub prawo; stawali się kompetentni tylko w jednym
wąskim zakresie. W każdym razie, zdaniem Flexnera, w żadnej z istniejących
instytucji studenci i profesorowie nie tworzyli zgranej "społeczności uczonych",
czyli, jak to on rozumiał, społeczności dążącej wyłącznie do poszerzania granic
wiedzy i badania rzeczy nieznanych. Stworzenie takiej społeczności było jego
marzeniem. Flexner śnił o uniwersytecie, czy też instytucie - nazwa nie miała
znaczenia - gdzie profesorowie i studenci razem badaliby dziewicze tereny,
niekoniecznie jak równi sobie, ale na płaszczyźnie partnerskiej. Uważał, że
osiągnięcie takiego celu wymaga wyeliminowania nacisków z zewnątrz.
"Musi to być wolna społeczność uczonych - pisał Flexner. - Wolna, ponieważ
dorośli ludzie, ożywieni swoimi dążeniami intelektualnymi, muszą mieć możność
ich realizacji w samodzielnie wybrany sposób". Nowa instytucja powinna zapewnić
odpowiednie warunki, "a przede wszystkim spokój, uwalniając pracowników od
zwykłych trosk i odpowiedzialności za niedojrzałych studentów".
Flexner spisywał wszystkie swoje koncepcje w nowej książce. Miał już gotowy
pierwszy rozdział, zatytułowany "Koncepcja nowoczesnego uniwersytetu", którego
kopię wręczył swoim gościom. Leidesdorf i Maass przekazali ją Bambergerowi i
pani Fuld, którzy z kolei, po przeczytaniu wywodów Flexnera, zrezygnowali z
pomysłu założenia szkoły medycznej.
Podczas jesiennego sezonu muzycznego Bamberger i pani Fuld utrzymywali
apartament w hotelu Madison, dokąd pewnego wieczoru zaprosili Flexnera na
kolację. Przez kilka następnych tygodni regularnie jadali razem lunch, a w
połowie stycznia, tuż przed wyjazdem Bambergerów na zimowe wakacje do Arizony,
Flexner przedstawił roboczy projekt dotyczący jak najlepszego wykorzystania ich
fortuny. Projekt ten zakładał "ufundowanie instytucji wyższego kształcenia,
położonej w Newark lub w jego pobliżu, której nazwa związana byłaby ze stanem
New Jersey, w podzięce za możliwości, jakie stworzyła nam lokalna społeczność".
Nim Barnberger i pani Fuld wyjechali na słoneczny Południowy Zachód, wszyscy
troje wiedzieli już, że zamierzają stworzyć uniwersytet, o jakim marzył Flexner.
Gdy w kwietniu fundatorzy powrócili z Arizony, zmianie uległa tylko nazwa
instytucji. Teraz miał to być "Instytut Wyższego Kształcenia" lub "Studiów
Zaawansowanych". Podstawowe zasady jego funkcjonowania określono zwięźle:
placówka prowadzić będzie wyłącznie studia podyplomowe; profesorom zapewnione
zostaną wysokie pensje; profesorowie i studenci poświęcać będą cały swój czas i
energię na prowadzenie badań podstawowych.
Instytut Studiów Zaawansowanych został formalnie założony 20 maja 1930 roku.
Faktycznie zaczął działać trzy lata później. Wpierw należało rozwiązać dwa
problemy. Pierwszym była lokalizacja. Bamberger wciąż pragnął, aby Instytut
powstał w South Orange, a jeśli nie, to niechby się przynajmniej znalazł "w
okolicy Newark". Problem polegał na tym, że Newark było doskonałym miejscem na
założenie hurtowni mąki i grochu, ale zapewne ostatnim miejscem na Ziemi, gdzie
ktokolwiek zechciałby ulokować nowy, wspaniały instytut naukowy. Zdaniem
Flexnera miejscowość ta nie przyciągnęłaby nikogo wykazującego zainteresowania
intelektualne; nie było tam żadnego uniwersytetu, żadnej większej biblioteki,
muzeum czy galerii. Funkcjonowały natomiast liczne fabryki farb i lakierów. W
pewnym momencie Flexner rozesłał czterdzieści listów do osób zajmujących się
szkolnictwem wyższym, prosząc o radę, gdzie ulokować Instytut. W odpowiedzi
otrzymał listę miast, którą równie dobrze mógł sam ułożyć - Nowy Jork, Chicago,
Cambridge, Filadelfia i tak dalej. Nikt nawet nie wspomniał o Newark.
Najbardziej pomysłową propozycję zgłosił Solomon Lefschetz, matematyk z
Uniwersytetu Princeton. Pamiętając o pragnieniu Bambergera, by Instytut znalazł
się gdzieś w stanie New Jersey, Lefschetz w twórczy sposób dowodził, że
odpowiednim miejscem byłby Waszyngton. Jego zdaniem Waszyngton, jako stolica,
należy do wszystkich czterdziestu ośmiu stanów i można go uważać za część
każdego z nich, w tym również New Jersey. Tego typu desperackie pomysły zaczęły
nawiedzać również Flexnera, który rozważał, czy określenie "w okolicy Newark"
obejmuje też północną, a być może środkową część stanu.
W rzeczywistości Flexner już dawno zadecydował, że Instytut powstanie w
Princeton, które uważał za idealną lokalizację. Princeton zapewniłoby uczonym
izolację od wielkomiejskich rozrywek i problemów, a jednocześnie leżało w
stosunkowo niewielkiej odległości od Nowego Jorku, Waszyngtonu i Filadelfii.
Tamtejszy uniwersytet mógł się pochwalić jednym z najlepszych wydziałów
matematyki na świecie i dobrą biblioteką, z której mogliby korzystać członkowie
Instytutu. Flexner udawał, że szuka odpowiedniego miejsca w okolicy Newark, ale
w rzeczywistości nawiązał już kontakt z pośrednikiem w handlu nieruchomościami w
Princeton.
Drugim problemem był dobór kadry naukowej. Flexner uważał, że przyszłość
Instytutu zależy od klasy uczonych zatrudnionych tam od samego początku i
dlatego poszukiwał najlepszych naukowców, jakich mógł znaleźć. Nigdy jednak
nawet nie marzył, że pierwszym profesorem Instytutu będzie najjaśniejsza gwiazda
na firmamencie nauki - Albert Einstein.
CZĘŚĆ I
KAPŁANI KOSMOSU
ROZDZIAŁ 2
PAPIEŻ FIZYKI
Pisze pan książkę o Instytucie, więc może pan mi to powie..." -zwraca się do
mnie Rób Tubbs, jeden z tymczasowych członków Instytutu, młody matematyk
specjalizujący się w teorii liczb przestępnych. Właśnie wychodzimy z jego
gabinetu po wywiadzie; Tubbs zamyka drzwi na klucz. - "Wielu z nas słyszało
plotki o tym, że po śmierci Einsteina nie ruszono niczego w jego pokoju,
wszystko pozostało tak, jak było. No... czy to prawda?"
Cóż, dlaczego o to nie pytać? Tak sądzą wszyscy, którzy odwiedzają Instytut. Tu
przecież przez ponad dwadzieścia lat pracował Einstein... Einstein,
najwybitniejszy uczony w całej historii nauki, jedyny uczony, którego nazwisko
każdy potrafi natychmiast wymienić. Czemu więc jego gabinet nie miałby pozostać
w nienaruszonym stanie? Przecież nawet jego mózg został zakonserwowany i nadal
znajduje się w słoju z formaliną w gabinecie niejakiego Tho-masa Harveya,
lekarza z Weston w stanie Missouri. Z pewnością dyrekcja Instytutu zachowała
gabinet Einsteina w nienaruszonym stanie, zamknęła go na zawsze niczym kapsułę
czasu. Postąpić inaczej byłoby... profanacją, świętokradztwem. Zresztą, któż
mógłby tam pracować? Kto chciałby zająć jego miejsce? Kto potrafiłby usiedzieć w
tym samym pokoju, dzień po dniu, rok po roku, wiedząc, że to tutaj pracował
Albert Einstein?
.,No, a gdzie właściwie jest jego gabinet?" - pyta Rób Tubbs.
Albert Einstein stał się przedmiotem światowego kultu na długo przed przybyciem
do Instytutu Studiów Zaawansowanych. Gdy w 1919 roku astronomowie potwierdzili
jego przewidywania, że promienie światła ulegają zakrzywieniu w polu
grawitacyjnym Słońca, ludzie oszaleli. Jego imię nadawano dzieciom i gatunkom
cygar. Londyńskie Palladium zaproponowało mu trzytygodniowe występy za dowolne
honorarium. Dwaj niemieccy profesorowie przygotowali "film o względności" i
pokazywali go po obu stronach Atlantyku. Gdy Einstein wszedł do domu J. B. S.
Haldane'a, gdzie miał przenocować, córka gospodarza spojrzała na niego i
natychmiast zemdlała z wrażenia. Prasa wychwalała teorie Einsteina jako
największe osiągnięcie w historii myśli ludzkiej, a jego samego okrzyknięto
największym człowiekiem, jaki się kiedykolwiek narodził.
Einstein rzeczywiście był heroldem nowego porządku. Światło waży, przestrzeń
jest zakrzywiona, Wszechświat ma cztery wymiary. Ludziom się to spodobało. Rzecz
jasna, nie mieli pojęcia, o co właściwie chodzi, ale było to nieistotne. Liczył
się tylko Einstein -człowiek, który to wszystko wymyślił i wszystko rozumiał. W
ten sposób Einstein stał się bohaterem, nowym Mesjaszem, Największym Mędrcem i
Najwyższym Władcą Wielkiego Fizycznego Wszechświata.
Ludzie uwielbiali Einsteina niczym boga, a w rzeczywistości był on uosobieniem
skromności i uprzejmości. Nigdy też nie potrafił zrozumieć, po co ta cała
wrzawa. On w każdym razie traktował wszystkich jednakowo, jako równych. "Z
każdym rozmawiam w taki sam sposób - powiedział kiedyś. - Niezależnie od tego,
czy jest śmieciarzem czy rektorem uniwersytetu". Oczywiście, ktoś dostatecznie
uparty mógłby znaleźć... pewne wyjątki. Kiedyś na przykład Einstein wysiał swoją
pracę do druku w "Physical Review", a redaktor ośmielił się ją odesłać z
propozycjami zmian. Ha! Biedny redaktor spełnił tylko swój obowiązek: przekazał
pracę Einsteina, jak każdego innego autora, do recenzji. Einstein nie mógł się z
tym pogodzić i już nigdy nie umieścił w tym czasopiśmie żadnego artykułu. Czego
to jednak dowodzi? Tylko tego, że największy fizyk, jakiego kiedykolwiek znał
świat, miał rozwinięte ego. Jeśli primadonny z Instytutu mają jakąś wspólną
cechę, to jest nią silne i dobrze rozwinięte ego.
W świecie zwykłych ludzi Einstein był skromnym geniuszem, który nigdy nie nosił
skarpetek (dobrze, że chociaż nakładał buty); ale tam, w Platońskim Niebie,
sprawy przedstawiały się zgoła inaczej. Einstein wykazywał niewiarygodną,
absolutną pychę. Najwyraźniej uważał, że jest w stanie zrozumieć konstrukcję
całego Wszechświata - całą jego strukturę, od największej galaktyki do
najmniejszego kwarka. Wierzył, że zdoła zrozumieć wszystko, że potrafi znaleźć
jeden zbiór zasad, określających przebieg wszystkich zjawisk. Takim zbiorem
zasad miała być jego jednolita teoria pola.
Zamierzał ją sformułować na drodze czysto teoretycznej, zgodnie z najlepszymi
tradycjami Platońskiego Nieba. Podczas gdy fizycy budowali coraz większe
akceleratory i w nieskończoność badali zderzenia cząstek elementarnych,
astronomowie zaś wypatrywali przez gigantyczne teleskopy obiektów oddalonych o
miliardy lat świetlnych w lodowatej przestrzeni, Einstein zamykał się w swym
pokoju, zaciągał zasłony i mówił: "Teraz mało pomyślę".* Następnie wypisywał
kilka równań, analizował problem i - proszę! - wkrótce już wszystko stanie się
jasne. Wystarczy tylko pomyśleć... Nie potrzeba żadnych maszyn ani instrumentów
pomiarowych.
Kiedy pewnego razu ktoś spytał Einsteina, gdzie mieści się jego laboratorium,
uczony uśmiechnął się, po czym wyciągnął z kieszeni wieczne piór