Rohrscheidt Amin - Ostatni papież
Szczegóły |
Tytuł |
Rohrscheidt Amin - Ostatni papież |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rohrscheidt Amin - Ostatni papież PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rohrscheidt Amin - Ostatni papież PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rohrscheidt Amin - Ostatni papież - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Armin M. v. ROHRSCHEIDT
OSTATNI PAPIEŻ
Do Czytelnika
Książka ta nie jest ani oderwaną od życia fantazją, ani też konkretnym, gotowym
scenariuszem. Nie usiłuje ona snuć fikcyjnej opowieści o nieistniejących
miejscach i ludziach. Z drugiej strony nie chce ani prorokować, ani podawać
gotowych programów. Mówi ona o katolickim i w ogóle chrześcijańskim Kościele,
nie takim, jakim on jest, ale takim, jakim mógłby on być już za parę lat. Za
punkt wyjścia przyjmuje jednak aktualną sytuację katolicyzmu, jego dzisiejsze
problemy i poglądy w nim się ścierające, być może nie tak widoczne w Polsce, nie
mającej tradycji otwartej dyskusji o sprawach Kościoła, ale z pewnością
nurtujące Kościół Powszechny, światowy. W formie "przyszłościowej" powieści,
której bohaterem jest właśnie papież, próbuje ukazać potrzebę i możliwości
reform a zarazem i trudności, które takie reformy z pewnością napotkałyby na
swej drodze.
Nie pisał jej człowiek stojący z boku, jakiś "obiektywny ekspert" czy może
"watykanolog". Jej autorem jest człowiek stojący w środku, teolog, a nade
wszystko człowiek, który kocha swój Kościół, głęboko wierzy w to, że w pośrodku
niego jest Jezus i że Kościół ten posiada w sobie siłę, która pozwoli mu się
samemu odnowić zgodnie z autentycznym programem Ewangelii i jak ów Jezusowy
"zaczyn" w istotny, decydujący sposób wpłynąć na odnowę naszego świata. Tego
właśnie dla Kościoła gorąco pragnie. Każdemu, który weźmie tę książkę do ręki
życzy zaś, by mógł poddać własnej refleksji pytania w niej postawione, by
problemy swojego Kościoła uznał za swoje własne, bo takie one są w istocie. Może
ta krótka opowieść o tym, "jak mogłoby być" przyczyni się choćby w skromnym
wymiarze nie tylko do rozpoczęcia publicznej dyskusji, ale i do przebudzenia
wśród świeckich katolików poczucia osobistej odpowiedzialności za życie Kościoła
i tego naszego, ale przede wszystkim całego chrześcijaństwa, którego początkiem
i fundamentem jest Ewangelia, miejscem zaś życia i realizowania się cały nasz
dzisiejszy świat.
* *
T
omasz Hagenauer, biskup Mainz i kardynał Świętego Kościoła Rzymskiego ciężko
usiadł za swoim biurkiem. "Teraz jeszcze i to" - pomyślał zrezygnowany. Jakby za
mało miał problemów w swoim własnym "stadzie". Dowiedział się właśnie, że na
nowo będzie świadkiem prasowej burzy wokół Kościoła - przed chwilą z
sekretariatu zadzwoniła pani Johler z wiadomością, że radio i telewizja podały
akurat zaskakujące nowiny z Rzymu - papież Jan Paweł III umarł przed dwoma
godzinami w swoim prywatnym gabinecie w Watykanie. Choć już od dłuższego czasu
wtajemniczeni wiedzieli, że ze zdrowiem najwyższego Pasterza nie jest dobrze,
Hagenauer nie spodziewał się tego tak szybko - w końcu z rakiem można żyć dość
długo, gdy ma się do dyspozycji najnowsze zdobycze nauki i najlepszych
specjalistów. Ale w końcu to nie lekarze i ich drogie urządzenia mają ostatnie
słowo - to pomyślawszy Tomasz Hagenauer wstał, podszedł do okna swego gabinetu,
otworzył Liturgię Godzin i rozpoczął odmawiać trochę wczesne Nieszpory - tym
razem z formularza za zmarłych, w intencji tego, który odszedł do Pana. Nie mógł
jednak do końca skoncentrować się na psalmach i czytaniach, nie opuszczała go
natrętna myśl - oto Kościół stanął, a raczej jego najwyżsi hierarchowie stanęli
znowu przed tym nieubłaganym pytaniem ostatnich lat: jak dalej?
Do grupy tych, którzy musieli odpowiedzieć na to pytanie należał i
Hagenauer - od dwóch lat kardynał, a więc potencjalny wyborca nowego papieża, a
może i - czysto teoretycznie - następny elekt.
Pytanie o najbliższą przyszłość największego z Kościołów świata, o kurs
jego sterników nie było bynajmniej nieobecne w ostatnim czasie - unosiło się w
powietrzu już od Soboru Watykańskiego II, a ze wzmożoną siłą dawało o sobie znać
wśród zaangażowanych katolików, wśród teologów i części księży podczas ostatnich
lat pontyfikatu Jana Pawła II - papieża jakże kontrowersyjnego. Upłynęło już
jednak prawie sześć lat od śmierci tego polskiego biskupa na rzymskiej katedrze
- z jednej strony charyzmatycznej wręcz osobowości o ogromnej medialnej sile
oddziaływania, a z drugiej nieodrodnego syna swojego ludowego, konserwatywnego
polskiego Kościoła, przejawiającego mocno autorytarne ciągoty w stylu kierowania
katolicyzmem. Karol Wojtyła, ten "ostatni nieomylny" zastępca Chrystusa, jak z
lekkim przekąsem nazywano go w kręgach europejskich teologów, zmarł po długiej i
heroicznej walce z nowotworem 22 września 2002 roku. Wybrany przez ostrożnych
kardynałów - prawie w stu procentach nominatów Wojtyły - nowy sternik "Piotrowej
nawy", Portugalczyk Mario Rodigez, który przybrał imię Jana Pawła III od samego
początku stanął wobec problemu zmiany kursu. 73 letni nowy papież nie znalazł w
sobie jednak ani przekonania co do konieczności opowiedzenia się po stronie
jednej z grup w Kościele, ani dość energii, by ruszyć w którąkolwiek ze stron
czy choćby zmieniać zastany sposób funkcjonowania rzymskiej centrali. Ten
lubiany przez swoich lizbońskich diecezjan "człowiek środka" nie miał zamiaru
ryzykować konfliktu, czy może nawet rozłamu w Kościele, a może nawet nie chciał
brać na swoje sumienie tych potencjalnie utraconych wiernych, którzy w ten czy
inny sposób odeszliby od kościelnej owczarni, gdyby zaczęły się w niej
jakiekolwiek gwałtowniejsze ruchy. Stać go było tylko na tyle, by na dwóch
zwołanych przez siebie konsystorzach mianować wśród około 50 nowych kardynałów,
w sporej większości ludzi nie bardzo związanych z Rzymem i jego Kurią, wielu
spośród biskupów, którzy dobrze się sprawdzili jako udane bufory między
oczekiwaniami swoich wiernych i kleru a centralistycznym i unitarnym stylem
kierowania Kościołem przez Rzym. Kilku z tych nominatów może nawet nie chciał,
ale po prostu nie mógł ich ominąć, jeśli nie chciał ostatecznie skompromitować
watykańskiej polityki personalnej - jednym z nich był właśnie biskup Tomasz
Hagenauer.
Ten dopiero czterdziestoośmioletni biskup od czterech lat kierował
zachodnioniemiecką diecezją Mainz, nominowany tam przez Jana Pawła III, a od
trzech lat był przewodniczącym Konferencji Episkopatu Niemiec. Jego poprzednik w
tej funkcji, Karl Lehmann, także biskup Mainz, przez cztery kolejne kadencje
jako szef niemieckiego episkopatu nie doczekał się kardynalskiego kapelusza, bo
choć należał do raczej umiarkowanych hierarchów - papież Wojtyła nie mógł go
zaakceptować. W szczególności nie mógł on (a może bardziej niż on sam członkowie
Opus Dei, otaczający go w Watykanie w drugiej części jego pontyfikatu) wybaczyć
mu listu pasterskiego z roku 1994, w którym wraz z biskupami dwóch sąsiednich
diecezji pozostawiał swoim księżom decyzję w sprawie udzielania sakramentów
ludziom rozwiedzionym, którzy po raz drugi zawarli małżeństwo. I choć warunki,
wymienione w liście były naprawdę ściśle określone i w żaden sposób nie groziło
to zbyt luźnym podejściem czy samowolą proboszczów, Lehmann podpadł Rzymowi
ostatecznie. Szef jednego z największych i najważniejszych na świecie Kościołów
katolickich, finansującego zresztą połowę katolickich misji i diecezji diaspory
nie był członkiem Świętego Kolegium. Ten swego rodzaju policzek, wymierzony
niemieckim katolikom, obok wielu innych dowodów nieliczenia się z ich opinią w
sprawach ich dotyczących (jak choćby biskupie nominacje wiernych Rzymowi, lecz
niepopularnych i niemożliwych do zaakceptowania księży) przyczyniał się
dodatkowo do coraz większej niechęci, jaką darzono Watykan w ogóle, a papieża w
szczególności. Jan Paweł III nie mógł sobie na to pozwolić. Następca Lehmanna,
protegowany przez niego ksiądz Hagenauer, szef Katolickiej Akademii w Mainz i
proboszcz podmiejskiej parafii, został mianowany biskupem w bardzo krótkim
czasie po rezygnacji swego poprzednika. Wydawało się nawet, że Lehmann miał w
tej sprawie wpływ decydujący. Podobno zresztą monsignorzy z Kongregacji Biskupów
byli mocno niezadowoleni, bo Ojciec Święty tym razem nie pozwolił sobie zbyt
natrętnie doradzać. Po pół roku Hagenauer został Szefem Konferencji - Lehmann
ciągle jeszcze miał wielki autorytet wśród swoich kolegów, a może po prostu nikt
nie chciał podjąć się tak niewdzięcznej funkcji "zderzaka". Tak więc, w
kardynalskich nominacjach Anno 2006 nie można go było pominąć.
"Konklawe może być za około dziesięciu dni" - myślał Hagenauer. "I raczej
na pewno nie będzie krótkie". To oznaczało skreślenie wszystkich terminów na
najbliższy miesiąc. W pięć - sześć dni trzeba dokończyć to, co najważniejsze,
odbyć niemożliwe do uniknięcia rozmowy, złożyć kilkanaście wizyt, przyjąć
kilkudziesięciu ludzi - nie mówiąc już o Requiem za zmarłego biskupa Rzymu i
poświęceniu nowego Centrum Caritas, które przypadało za dwa dni. Kardynał
wystukał na wewnętrznym aparacie numer swojego sekretarza. Po chwili razem ze
Schmidthuberem rozważali, co da się jeszcze zmieścić, co trzeba przesunąć, a co
po prostu odwołać. Był piątek, 27 czerwca 2008.
* *
W
Rzymie stara i dobrze sprawdzona machina Kurii i Domu papieskiego podjęła swoje
zwykłe, przewidziane na taką okazję działania. Papieskie pokoje i wszystkie nie
ogłoszone jeszcze dokumenty zostały zapięczętowane, oficjalne powiadomienia
rozesłane, Dziekan Świętego Kolegium, kardynał Sequier wraz ze swymi obecnymi w
Wiecznym Mieście kolegami obradowali nad najkorzystniejszym terminem zwołania
konklawe. W kościołach rzymskich celebrowane były uroczyste Msze za zmarłego
Pasterza Miasta i świata. Ciało Jana Pawła III wystawiono w bazylice Świętego
Piotra, gdzie składali mu ostatnią wizytę oficjele, nawiedzali go (nie tak znowu
liczni) pobożni i (daleko liczniejsi) gapie. Ostatecznie śmierć wielkich tego
świata zawsze jest widowiskiem dla małych i szarych obywateli, prowadzących na
codzień swoje pracowite i dość szare życie. Przygotowania do pogrzebu nie
rzucały się aż tak bardzo w oczy - miejsce w krypcie bazyliki jest przecież
stale "gotowe" a oficjalni goście żałobni z całego świata zatrzymają się w
swoich ambasadach czy innych rzymskich przedstawicielstwach. Watykańscy
liturgiści także nie musieli się spieszyć - dla nich przygotowanie uroczystej
liturgii żałobnej to kwestia jednego dnia - tu każdy zna znakomicie swoje
zadania i przebieg pogrzebu, bardzo zresztą prosty w porównaniu z licznymi i
wielekroć w rok odprawianymi wielkimi papieskimi celebrami. Dzienniki i kanały
telewizyjne były pełne zmarłego papieża, jego podobizn, biografii i złotych
myśli, roiło się od ocen minionego pontyfikatu, podawanych z najróżniejszych
pozycji i - co oczywiste - w coraz większej liczbie pojawiały się spekulacje na
temat następcy na Piotrowej Stolicy. Z każdym dniem w nabożeństwach
uczestniczyła też większa liczba kardynałów, zjeżdżających, czy raczej
zlatujących się z całego świata na pogrzeb i konklawe.
Także i oni, elektorzy - bohaterowie niezliczonych rozmów, sporów i artykułów
prasowych byli - przynając się do tego, czy też nie - ogarnięci falą
powszechnego rozprawiania o przyszlości Kościoła i jego Kurii. Tak, jak
najbardziej jego Kurii1, gdyż ktokolwiek miał zostać wybrany, z pewnością
nastąpi szereg nowych nominacji, awansów i wątpliwych "awansów", gdy któryś z
kurialnych substytutów, asesorów czy domowych prałatów zostawał biskupem
pierwszej wolnej, a niekoniecznie bardzo wielkiej diecezji w swoim rodzinnym
kraju. Tak więc i Kuria, i wszyscy mniej czy bardziej związani z Watykanem
Rzymianie (jak personel urzędów, właściciele przywatykańskich cafeterii i
specjalistycznych "kościelnych" sklepów, przedstawiciele central zakonnych i
papieskich uczelni) w przerwach między nabożeństwami i modlitwami z zamiłowaniem
oddawali się plotkom i prognozom, ulubionemu zresztą zajęciu wszelkiego stanu
urzędniczego. Oczywiście padały nazwiska, dziesiątki mniej lub bardziej
egzotycznych nazwisk. W tym wszystkim wyczuwało się czasem i pewne nadzieje,
reprezentowane raczej przez "stranieri", obcych spoza Rzymu i Italii, i pewną
nie do końca wypowiezianą obawę, przebijającą z ocen "tutejszych", od lat
związanych z centralnymi urzędami Kościoła.
Ani nadzieje, ani obawy nie były niczym nowym. Lokalne bowiem społeczności
katolickie jak zresztą już od dziesięcioleci oczekiwały pewnych korekt,
uwzględnienia różnych swoich potrzeb i problemów przez centrum, zmniejszenia
rzymskiego centralizmu i liczyły zawsze na nowy pontyfikat jako na szansę
pewnego odświeżenia. Ludzie zaś Rzymu kochali swoją pracę i patrzyli na Kościół
"od środka" czy "od góry", jak oni to zwykli byli rozumieć i raczej obawiali się
wszelkich większych zmian w tym swoim małym, a tak przecież skutecznie
funkcjonującym świecie. Nowe konklawe zawsze było dla nich pewną niewiadomą.
Jednak od ponad czterdziestu lat, od zakończenia Soboru Watykańskiego II w roku
1965 i połowicznego wprowadzenia w życie jego reform w początku lat
siedemdziesiątych XX wieku, mimo błyskawicznie zmieniających się warunków życia,
potrzeb i problemów wiernych na wszystkich kontynentach, a co za tym idzie
często ich sposobu myślenia, także odniesienia do wiary i religii, w Rzymie Jana
Pawła II oraz jego następcy nie odczuwało się jakichś większych zmian. Był
wprawdzie krótki okres pewnej paniki w kręgach rzymskich, spowodowanej próbami
nieśmiałego wprowadzania kolegialności: współkierowania najważniejszymi sprawami
Kościoła przez centralne synody biskupów za Pawła VI. Jednak papież Wojtyła,
ochoczo wspomagany przez Kurię, dość skutecznie poradził sobie z
kolektywistycznymi modami wśród hierarchów i faktycznie zredukował rolę synodów
do dyskusyjnego klubu przy osobie papieża, który w istocie bez jego akceptacji
nie mógł wydać nawet jednego oświadczenia, nie mówiąc już o jakiejkolwiek
decyzji. Oczywiście składało się przy tym wszelkie hołdy wobec teologii
kolegialności, wspominało o niej we wszelkich odnośnych dokumentach i apelach
najwyższego urzędu. Właściwi autorzy papieskich encyklik i adhortacji2, czyli
watykańcy specjaliści od wszelkich dziedzin życia kościelnego stali się
prawdziwymi mistrzami w cytowaniu dokumentów ostatniego Soboru w taki sposób,
aby wynikało z nich dokładnie to, co Rzym (czyli otoczenie Ojca Świętego) akurat
chciał powiedzieć, nakazać lub zakazać. Ten stan rzeczy dokładnie odpowiadał
ludziom Watykanu i sporej części światowej hierarchii, więc przez wiele lat nie
uległ zmianom. W zamian wierni wszystkich kontynentów mieli szansę przeżyć
osobiste spotkania z Namiestnikiem Chrystusa3, który w osobie Jana Pawła II i
(nieco mniej intensywnie) Jana Pawła III objechał niemal wszystkie kraje świata
i przemawiał w prawie wszystkich ważniejszych miejscach, poruszając wszystkie
możliwe światowe i lokalne problemy. Ujrzeli pełnego ludzkiego ciepła Ojca
światowego chrześcijaństwa, pozdrawiającego masy szerokim gestem ramion,
ściskającego się z działaczami, politykami i rabinami, całującego dzieci,
odwiedzającego chorych i starych i głaszczącego niepełnosprawnych w wózkach
inwalidzkich i byli zachwyceni. Talent papieża Wojtyły, umiejącego rozmawiać a
nawet żartować z milionowymi masami stał się obiektem podziwu nawet specjalistów
od mediów i public relations. Jego następca, choć już nie w takim stopniu
obdarzony tym charyzmatem także się starał i nie wypadał źle - po prostu
zaistniały nowe "standardy" pełnienia urzędu papieskiego i nie dało się ich
ominąć. Niektórzy obserwatorzy życia Kościoła określili to zjawisko jako pewien
rodzaj daniny, którą Rzym musiał spłacać dzisiejszemu światu wszechogarniających
mediów, światu poczucia wzajemnej bliskości, jego egalitarnym modom, w zamian za
zachowanie ściśle hierarchicznej i centralistycznej struktury rzymskiego
Kościoła i jego tradycyjnych kanonicznych norm. Ludzie dostali swojego Ojca
Świętego bez tiary i lektyki, na wyciągnięcie ręki, w niczym jednak nie została
uszczuplona kontrola Rzymu nad wszelkimi poczynaniami Kościołów lokalnych, w
najdrobniejszych nawet sprawach. Papież się uśmiechał - ale miejscowy biskup nie
mógł zmienić nawet jednego słowa w oficjalnym tekście mszalnych modlitw. Papież
błogosławił - lecz proboszcz, nawet najlepiej znający swych parafian, nie śmiał
udzielić komunii świętej rozwodnikom, choćby na ślubie ich własnych dzieci.
Ojciec Święty obejmował się z reprezentantami siostrzanych wyznań i mówił im
wiele dobrych słów, ale w seminariach nadal nauczano przyszłych księży, dlaczego
to właśnie ich Kościół i wyłącznie On miał rację we wszystkich historycznych
sporach i rozłamach, a bracia "odłączeni" mogą, jeśli chcą, na powrót się
przyłączyć i o to należy się - wraz z nimi, czemu nie - modlić. Papież podawał
rękę i dawał się ściskać - ale żaden teolog, zatrudniony na kościelnej uczelni
nie mógł nauczać dogmatyki inaczej, niż pozwalała na to nauka nieomylnego Urzędu
Nauczycielskiego Kościoła. Taki to, zdyscyplinowany, obliczalny, wierny swej
tradycji Kościół oczekiwał teraz, że Duch Święty głosami kardynałów wybierze mu
nowego Następcę Świętego Piotra, depozytariusza objawionej Prawdy, Namiestnika
Chrystusa na ziemi, przewodnika w wierze, słowem - papieża.
* *
P
o pogrzebie biskupa Rzymu Hagenauer udał się do rzymskiej siedziby werbistów,
gdzie miał zwyczaj zawsze zamieszkiwać, gdy był w Wiecznym Mieście. Ojcowie byli
gościnni, zawsze trzymali dwa-trzy pokoje dla swoich współbraci, zatrzymujących
się tu, gdy wypadlo im, z jakich bądź powodów, odwiedzać stolicę
chrześcijaństwa. Nie on jeden z niemieckich biskupów bywał ich gościem - tym
razem wprowadził się wraz z Richardem Schmidthuberem do czasu rozpoczęcia
konklawe. Pozostały jeszcze cztery dni - i biskup Mainz postanowił je
wykorzystać na odwiedzenie wielu znanych mu ludzi, których losy rzuciły na
dłużej w to piękne miejsce, większość z nich albo zakonników i zakonic,
pracujących w domach generalnych swoich zakonów, jednego z redaktorów
"L"Osservatore Romano", jednego prawnika z Kongregacji do spraw Świętych i
pewnego dobrego lekarza z Wiesbaden, który tu w Rzymie prowadził prywatną
klinikę. Sekretarza - młodego jeszcze świeckiego teologa, po którym wiele sobie
obiecywał w przyszłości, brał często ze sobą. Podczas tych prywatnych spotkań
nie mówiło się w zasadzie dużo o konklawe, przynajmniej w obecności kardynała.
Po prostu nie wypadało nagabywać go o te sprawy, a jeśli sam się nie wypowiadał
... zostawało przecież tyle ciekawych tematów. Hagenauer zresztą, człowiek o
ujmującej powierzchowności, posiadający opinię dość otwartego i już jako ksiądz
mający - przez 12 letnią pracę w Akademii w Mainz - stale do czynienia z
katolickimi intelektualistami był także w prywatnych kontaktach cenionym
rozmówcą i uważnym słuchaczem. Czas więc upływał dość szybko i ciekawie. W te
kilka wieczorów, już w domu zakonnym, zdarzało im się właściwie codziennie we
dwóch spotkać jeszcze w ogrodzie klasztoru, obaj wychodzili po prysznicu, aby
zaczerpnąć trochę świeżego powietrza przed snem. We dwójkę byli nieco bardziej
otwarci w sprawie, o której Hagenauer nie mógł przecież nie myśleć - w sprawie
pytania obecnego teraz w głowach wszystkich elektorów - kto to ma być i jak ma
to wszystko dalej poprowadzić. Schmidthuber nie odmawiał sobie przyjemności
zacytowania kardynałowi ostatnich zasłyszanych plotek w temacie konklawe,
wyczytanych w prasie rzymskiej prognoz i opinii. Chłopak znał nieźle włoski - w
przeciwieństwie do swego szefa - bo w czasie swoich studiów spędzil tak zwany
wolny rok w Mediolanie. Pewnie zresztą byłby został księdzem - studiował
przecież obok prawa teologię, a, jak się kiedyś zwierzył, zawsze ciągnęło go w
pobliże ołtarza - ale teraz - był już od trzech lat żonaty i nawet zdążyło mu
się urodzić dziecko. Niemniej sprawy Kościoła i teologii, a zwłaszcza tak
zwanych ruchów odnowy były w centrum jego zainteresowania i teraz Hagenauer mógl
obserwować, jak chłonie to wszystko, co się wokół działo, jak słucha i czyta
każdy strzęp informacji na temat tego, czym żył Rzym w ostatnich dniach. Podczas
przedostatniego wieczoru Schmidthuber przyznał się kardynałowi, że spotkanie u
doktora Riedermaiera z poprzedniego dnia nie dało mu spać - ten gorący katolik,
swego czasu działający w KHG - niemieckim katolickim stowarzyszeniu studenckim,
podczas rozmowy z nimi praktycznie wyłożył Richardowi na stół prawdziwe problemy
Kościoła. Nie chcąc pewnie pouczać kardynała, mówił do sekretarza, ale obaj
sluchacze czuli, że oto głęboko wierzący człowiek dzieli się z nimi obydwoma
tym, czego nie może zrozumieć, mówi to, czego nikt od lat nie chciał od niego
słuchać, pyta o rzeczy, których nikt mu ani na szkolnych lekcjach religii, ani
na setkach kazań, których wysłuchał nie wyjaśnił ani nawet wyjaśnić nie
próbował. Hagenauer wtrącał się niewiele - pił znakomite wino doktora, jadł jego
sałatki i słuchał, zresztą nie po raz pierwszy. Teraz Richard, zapomniawszy, że
przecież obaj byli tam na owej kolacji, powtarzał swemu szefowi owe "questiones
disputatae" - otwarte - zdaniem doktora - pytania, problemy a czasem i rany w
organiźmie katolickiego Kościoła. Jako lekarz Riedermaier szczególnie silnie
akcentował te bolączki nauki katolickiej, które ocierały się o zdrowie, ciało
człowieka i jego "wcielone" życie. Richard na nowo wywołał przed oczami
kardynała obraz doktora, tak namiętnie broniącego wolności sumienia małżonków
chrześcijan w sprawach kontroli urodzin, jak gorąco polemizował z rzymską wizją
tak zwanych naturalnych metod planowania rodziny. Jak krytykował obrońców
osławionego "kalendarzyka", którzy nie mogą pojąć, że setki milionów często
niepiśmiennych, a w każdym razie pozbawionych jakiejkolwiek wiedzy biologicznej
kobiet na większości kontynentów nie ma żadnych szans na postępowanie zgodnie z
jego - niepewnymi zresztą co do skutków - zasadami. "Małżonkowie mają prawo do
pożycia zawsze, kiedy oboje tego chcą. Ich wzajemny seks nie jest tylko techniką
do produkcji potomstwa, to jest ukoronowanie prawdziwej, najgłębszej i
najbardziej intymnej miłości. Jeśli Jezus nie wchodził dwojgu małżonkom do łóżka
i nie rozsądzał tych rzeczy, dlaczego papież czy proboszcz mają to robić. To oni
sami muszą zdecydować, ile mogą mieć dzieci, to oni przed Bogiem zdadzą z tego
rachunek. I jeśli prezerwatywa, która w takiej Afryce pomogłaby uniknąć śmierci
głodowej milionom dzieci jest niedobra, bo sztuczna, nienaturalna, to dlaczego
Kościół używa mikrofonów? Przecież one też nie rosną na drzewach! A dlaczego
biskupi jeżdżą mercedesami ... o przepraszam! No, ale one też nie są naturalnym
środkiem poruszania się naszego gatunku!". Sekretarz przypomniał kardynałowi
słowa jego przyjaciela na temat swego czasu krytykowanego przez czynniki
kościelne przeszczepu organów: "Wtedy się wycofano, i teraz będzie trzeba się ze
wstydem wycofać. To pouczanie z niebotycznych wysokości na tematy nowych ścieżek
w nauce czy medycynie prowadzi tylko do gigantycznych błędów i równie
gigantycznych kompromitacji". Gorąco polemizował z oficjalnym kościelnym
stanowiskiem wobec wszelkiej postaci eutanazji: "Trzeba odróżnić jedno od
drugiego. Co innego zabójstwo na zlecenie albo wygodne samobójstwo jakiegoś
frustrata przez ręce lekarza, co innego człowiek, którego już tylko boli i
któremu nawet najsilniejszym narkotykiem nie mogę w niczym pomóc! Ileż może
trwać agonia? Czy Bóg naprawdę tego chce? A sto lat temu pewnie nie chciał, bo
ludzie w takim stadium bez naszych dzisiejszych urządzeń umarliby znacznie
wcześniej i bez piątej części tych męczarni. W sposób naturalny!"- te ostatnie
slowa trąciły sarkazmem, były przecież jakby cytatem z niezliczonych encyklik i
kazań. I Tomasz i Richard czuli, co doktor może nieświadomie chciał im
przekazać: kimkolwiek będzie nowy papież, katolickie masy zwykłych, lecz
wierzących gorąco ludzi czekają już zbyt długo na zwykłe, rozsądne podejście do
ludzkich problemów, na dialog a nie wyrocznie z wysokości katedry. Mówił to,
jakby chciał namówić Hagenauera a gdyby mógł, pewnie wszystkich elektorów do
oddania swego głosu w konklawe na rozsądek i normalność, zamiast na kolejne
kilka czy kilkanaście lat, jak się wyraził: "...przemawiania do świata za pomocą
niezrozumiałych cytatów z dokumentów papieskich poprzednich dwustu lat". Obaj to
dobrze zrozumieli, teraz zaś stali na tarasie polożonego na wzgórzu klasztoru i
patrzyli ponad dachami pobliskich domów na miasto, od którego biskupa tyle
zależało...
* *
W
dniu rozpoczęcia konklawe, w poniedziałek, 7 lipca, Tomasz Hagenauer wstał dość
wcześnie, przed szóstą. Przed kilkudniowym zamknięciem w murach Watykanu musiał
odbyć jeszcze szereg rozmów telefonicznych z Niemcami, przede wszystkim
skontaktować się ze swoim ordynariatem. Prałat Guggemos, jego wikariusz
generalny był bardzo samodzielnym człowiekiem, jednak w ostatnich dniach
przesłał mu za pośrednictwem e-mailu serię spraw wymagających jego niezzwłocznej
decyzji. Hagenauer nie miał zwyczaju decydować bez wysłuchania wszystkich
zainteresowanych, stąd potrzeba przynajmniej telefonicznej konsultacji z minimum
kilkunastoma osobami. Siedząc po Mszy i śniadaniu w swoim pokoju kardynał
właśnie wybierał kolejny dlugi numer na swoim "Handy", gdy energicznym krokiem
wszedł jego młody asystent, ze śladami silnego podniecenia na twarzy. Poruszając
trzymaną w ręku gazetą, otwartą na trzeciej czy czwartej stronie, na której dało
się widzieć zdjęcie Hagenauera zapytał:
* Herr Bischof na to pozwolił? (Hagenauer wolał, gdy zwracano się do niego jego
właściwszym tytułem - biskup)
* Na co?
* No, na przedrukowanie tego wywiadu sprzed tygodnia z "Berliner Morgenpost"
* Ach to! Szczerze mówiąc, nie czyniłem żadnych restrykcji, ale nie miełem
pojęcia, że ktoś tu zechciałby się tym interesować!
* Już się niektórzy zainteresowali! Paru znajomych Pana Biskupa już dziś tu
dzwoniło, żeby Mu pogratulować odwagi, eminencja kardynał Filadelfii zaś
zapytał, czy to nie oszustwo!
* Eminencja kardynał Filadelfii interesuje się, co mówi biskup Mainz katolickiej
gazecie w Niemczech! Proszę, proszę! - odrzekł lekko rozbawiony Hagenauer.
* On mi powiedział, że przeczytał go po tym, jak do niego zadzwonił jego i Wasz,
Herr Bischof, kolega z Bogoty!
* Kardynał Figueroa! I ten?
* Herr Bischof, mam wrażenie, że oni wszyscy w ostatnich dniach gorliwie czytają
gazety! Zresztą nie tylko czytają! - i Richard podał kardynałowi otwarty
egzemplarz "Il Messagero" - proszę spojrzeć, wywiad z N`gadube i Gromkiem jest z
przedwczoraj, rozmowa z Castiglioni była przeprowadzona wczoraj! W tym momencie
Hagenauer zauważył, że cała trzecia i czwarta strona gazety wypełniona jest
podobiznami znanych mu lepiej lub gorzej hierarchów.
* I wie Pan Biskup co jeszcze? Ten wielki tytuł na całe dwie strony znaczy:
"Kościele wybieraj!"
* Ach so! Zrobili ze mnie ekstremistę, żeby było bardziej kolorowo!
* Z tego, co od rana słyszę, pańscy koledzy, Herr Kardinal nie wszyscy są
zdania, że jest Pan tak bardzo na skraju - roześmiał się Schmidthuber. A jeśli
więcej ich tak myśli - spoważniał, jeśli więcej ... ?
* Niech Pan da spokój, Richard, to nic poważnego, na pewno sobie kogoś znajdą. -
Obaj wiedzieli, o co otarły się ich myśli. Richard nie ciągnął dalej tego wątku.
* Mam jeszcze kilka telefonów i e-mailów z wczoraj do napisania - położył
Tomaszowi gazetę na stole i wyszedł.
Hagenauer wziął ją i podniósł do oczu. Zaczął czytać wyjątki z wywiadu,
którego udzielił dziennikarzom katolickiej gazety na dwa dni po śmierci papieża:
"BM: Czy Pan nie uważa, że brak księży na wszystkich praktycznie kontynentach
nie jest spowodowany przymusowym celibatem?
Kard.Hagenauer: Żaden kryzys, żaden problem nie mają takiej prostej,
jednozdaniowo wyrażalnej przyczyny. To na pewno skutek pewnego rodzaju kryzysu
religijności w ogóle, kryzysu pojmowania powołania (...) Ale dobrze, i w tym
jest racja. Wielu młodych ludzi, mocno wierzących katolików, z którymi
rozmawiałem i rozmawiam mówi mi, że czuje w sobie takie wezwanie, i że na pewno
zdecydowaloby się na drogę kaplaństwa, gdyby nie pozbawiała ich ona jednocześnie
szansy urzeczywistnienia się w całości jako ludzi, jako mężczyzn, jako mężów i
ojców. Nie widzą w tym żadnej sprzeczności, w końcu nawet niektórzy Apostołowie,
ze św. Piotrem na czele byli żonaci, a Kościół funkcjonował, i to niezgorzej,
mając przez wieki żonatych księży. Celibat nie jest artykułem wiary. ...
BM: Zatem widzi Pan możliwość jego zniesienia ?
KH: Widzę możliwośc funkcjonowania w Kościele obok siebie w kapłaństwie obu
grup: księży żonatych i pozostających w bezżenności. Ci pierwsi mogliby
prowadzić niewielkie parafie, nawet funkcjonować jakby na "pół etatu", bo
przecież ojciec i mąż musi mieć czas dla żony i dzieci, musi na nich uczciwie,
lecz dobrze zarobić. To byłoby chyba najlepsze rozwiązanie dla bardzo małych
parafii, które nie mogą utrzymać własnego księdza. Ci drudzy, którzy świadomie i
dobrowolnie rezygnowaliby z zakładania rodziny, podejmowaliby się zadań
wymagających całkowitego poświęcenia sił i czasu, jak wielkie parafie, misje czy
urząd biskupi.(...)
BM: Kobieta i kapłaństwo? Czy Jezus nie lubił kobiet i nie chciał ich przy
ołtarzu?
KH: To oczywista nieprawda! Wystarczy poczytać uważnie Ewangelię. Z Jezusem
chodzili nie tylko uczniowie, ale także niewiasty. Imiona niektórych nawet
znamy. To one miały więcej odwagi od uczniów-mężczyzn, skoro stały pod Jego
krzyżem, gdy tamci uciekli. Zresztą to kobieta pierwsza - Maria z Magdali -
ujrzała Zmartwychwstałego. To ona otrzymała od Niego polecenie "Idź i przekaż
im..." I to ona pierwsza oglosiła radosną nowinę wierzącym, tam, w Wieczerniku:
"Widziałam Pana, i to mi powiedział" A zatem pierwszym głosicielem radosnej
Nowiny o żyjącym Panu była kobieta! I On sam tego chciał!
BM: To czemu Kościół tego nigdy nie chciał, by kobiety głosiły Ewangelię i
sprawowały sakramenty? Bo nie bylo ich w wieczerniku, gdy Jezus przekazywał
swoje polecenie "To czyńcie na moją pamiątkę", jak nas uczono?
KH: A gdzie jest napisane, że ich tam nie było? Przecież ostatnia Wieczerza była
wieczerzą paschalną, na której zawsze gromadziła się cała rodzina wokół swego
ojca. Ci, którzy z Nim chodzili i Go sluchali, byli rodziną Jezusa, jak sam to
powiedział. Pewnie więc byli z Nim tam wszyscy i pewnie ze wszystkimi podzielił
się chlebem i winem i pewnie do wszystkich jako do swej rodziny mówił: "Bierzcie
i jedzcie... pijcie, ... To czyńcie na Moją pamiątkę". Na pewno nikogo nie
pominął. Fakt, że kobiety nie głosiły publicznie Słowa i nie przewodniczyły
Eucharystii4 to przede wszystkim konsekwencja ówczesnego porządku społecznego. W
tamtych czasach nikt nie brał poważnie kobiety nie tylko jako głosiciela, ale
nawet jako świadka w sądzie. Nikt też nie zgodziłby się, żeby kobieta
przewodniczyła obrzędom mysteryjnym, powtarzała gest Założyciela Kościoła. Tak
było przecież do całkiem niedawna. W końcu nawet prawa wyborcze kobiet w Europie
są całkiem świeżej daty.
BM: To by znaczylo, że mógłby Pan sobie wyobrazić kobiety jako katolickich
księży, a nawet biskupów?
KH: "Dla Boga nie ma nic niemożliwego" To Bóg kazał powiedzieć kobiecie, Marii,
matce Jezusa. Natomiast poważnie: móglbym sobie bardzo dobrze wyobrazić już w
bardzo niedługim czasie kobiety jako diakonisse, z prawem głoszenia Ewangelii i
kazań. Myślę, że niejednego mogłyby nas lepiej nauczyć, niż my je, z mandatu
Kościoła, usiłujemy nauczać.(...)
BM: Teologia, teologowie i rzymska doktryna wiary. Czy rzeczywiście tylko w
Rzymie umieją czytać Ewangelię?
KH: O, to by bardzo źle swiadczyło o katolickości, to znaczy powszechności
Kościoła. Zresztą ja sam i większość naszych niemieckich, holenderskich czy
amerykańskich księży albo braci z Wietnamu czy Zairu byliśmy w Rzymie
wszystkiego parę tygodni w życiu, i to bynajmniej nie na kursie biblijnym
(śmiech). Według takiej teorii nie powinniśmy się brać za kazania czy katechezę.
Myślę, że Jezus, w którego wierzę, któremu wierzę mówił wystarczająco jasno, aby
otwarty człowiek mógł Go zrozumieć. Ewangelia jest przede wszystkim skierowana
do każdego człowieka. I nigdy więcej nie może być tak, jak już przez bardzo
długi czas było, że kosciół wręcz odsuwał katolików od czytania Pisma, aby sobie
go, broń Boże, opacznie nie interpretowali. Z tego wyszła tylko nieznajomość
Ewangelii, z którą do dziś musimy walczyć. Każdy musi sam czytać, sam
przyjmować, musi się zastanowić i odpowiedzieć na to Wezwanie. A my jesteśmy po
to, aby to wołanie powtarzać, tłumaczyć na dzisiejszy język i dzisiejsze życiowe
sytuacje. Nie zaciemniać, lecz tłumaczyć, przybliżać, rozgłaszać i świadczyć...
BM: Za pomocą takich formuł jak "transsubstancjacja" czy" unia hipostatyczna"?
Oficjalne dokumenty kościelne zwalczają na przyklad wszelkie inne wytłumaczenie
tego, co się dzieje w czasie Mszy Świętej z chlebem i winem, jak tylko słowem
"trannsubstancjacja". Nawet teologia Schooneberga czy Schillebecxa z lat
siedemdziesiątych XX wieku, ktora w istocie była niedaleko od takich określeń,
została odrzucona.
KH: Staram się unikać tego typu pojęć, gdy rozmawiam z ludźmi. Ostatecznie
chodzi nam w wierze o to, że Bóg jest wśród nas, a nie o to, jak On tu jest, w
jaki sposób On to robi. Nie potrafię sobie wyobrazić, by jakiekolwiek pojęcie
moglo Go ogarnąć, nawet najbardziej skomplikowane. Jezus poradził sobie bez
nich, aby ukazać nam obraz kochającego Ojca, więc nie powinniśmy nawet starać
się Go "przebić" z naszym filozoficznym, przepraszam za wyrażenie "bełkotem".
BM: Pan, biskup, doktor teologii i filozofii... jesteśmy zszokowani (śmiech)
KH: "Są sprawy, o których nie śniło się filozofom". Poczytajcie "Fausta", co
mówi o swojej mądrości. Nie sylogizmy i cytowanie co mędrszych Ojców i doktorów
czy papieży przybliży nam Boga, lecz gorąca wiara i otwarcie na jego
Ewangelię.(...)
BM: Zjednoczenie chrześcijan.Czy to nie jest zadanie dla największego z
Kościołów, w tysiąc lat po schiźmie wschodniej5, w pięcset lat po Reformacji6?
KH: To zawsze jest zadanie każdego Kościoła i zboru, każdego wierzącego w
Chrystusa człowieka. On nam je zlecił: "Aby byli jedno". Tak się modlił.
BM: Ale tak zwany dialog ekumeniczny wyczerpał chyba swoją formułę. Wiemy już
wszyscy, kto co myśli i wiemy, kto z czego nie ustąpi. Kościół katolicki też
niespecjalnie ułatwia ten dialog, zwłaszcza swoimi nowszymi dogmatami maryjnymi7
czy o nieomylności papieskiej, których bracia chrześcijanie nigdy nie będą w
stanie przełknąć.
KH: Myślę, że dialog ma szansę. Ma, bo Bóg go chce. Może musimy tylko spróbować
trochę inaczej ze sobą rozmawiać. Jak mawiał niezapomniany papież Jan XXIII,
który zwołał Sobór, "szukajmy tego, co łączy, przede wszystkim tego, co łączy,
nie tego, co dzieli". Właśnie: czy tego, co nas łączy z większością tak zwanych
braci "odłączonych" nie jest wystarczająco dużo, aby mówić o jedności i
praktycznie zmierzać ku jedności? Czy to, co dzieli, jest tak istotne i
decydujące dla naszych wiernych, aby utrzymywać stan rozdzielenia i wzajemnego
dystansu, jeśli nie wrogości? Podstawy są tak wyraźne: Ewangelie i nauczanie
apostolskie, albo przynajmniej jego główna część, pierwsze Sobory i Credo
nicejsko-konstantynopolitańskie. Co do tego zgadza się ogromna większość
Kościołów chrześcijańskich. To, że mamy różne określenia na różne rzeczy, że
inaczej wyobrażamy sobie rolę świętych czy sposób działania sakramentów albo
nawet ich liczbę, że innymi słowami często się modlimy, nie może przekreślać
faktu, że pochodzimy od jednego posiewu słowa Jezusa, że uważamy się za
odkupionych przez Jego Życie i Śmierć i Powstanie z martwych, że staramy się
otworzyć na powiew Jego Ducha, to jest najważniejsze. I to powinno nas
jednoczyć, a nic nie może być silniejsze od tego!
BM: A urząd papieski? Czy to, że jeden z biskupów jest zastępcą Chrystusa na
ziemi i z góry ma rację wobec innych nie jest przeszkodą w dialogu?
KH: Jeśli urząd miałby okazać się główną przeszkodą w dokonaniu tego, czego chce
Jezus, to można i trzeba będzie znaleźć nową formułę tego urzędu (...)
Hagenauer złożył gazetę, westchnął i podniósł się z krzesła. Otworzył
szafę i zaczął się pakować na konklawe. Myślał przy tym jeszcze o wywiadzie,
który nieoczekiwanie "wypłynął" w Rzymie. I to właśnie ten wywiad, przy tych
dziesiątkach, których dotychczas udzielił. Przypomniał sobie, jak tam, w Mainz,
w chwilę po odejściu młodych dziennikarzy, zdal sobie sprawę z tego, że ujawnił
wobec nich po raz pierwszy niemal w całości zupełnie szczerze swoje poglądy na
temat Kościoła. Zawsze dotąd był znacznie ostrożniejszy. Dlaczego akurat wtedy?
Tego sam do końca nie wiedział. Może to dlatego, że w dniach od śmierci papieża
szczególnie dużo nad tym myślał, może podświadomie sądził, że w takim okresie
nikt nie przywoła go od razu do porządku. A może to fakt, ża rozmowa odbyła się
w dwie godziny po spotkaniu kardynała z przedstawicielami związków katolickiej
młodzieży niemieckiej, spotkania jak zwykle bardzo gorącego, bo ci
dwudziestolatkowie nie zwykli byli mówić przez kwiatki. Był z nimi szczery, o
tak, i nie żałował tego. Dobrze wiedział, że przyszłość instytucji Kościoła w
świecie, który zbuduje ich generacja zależy od tego, czy oni go zrozumieją i
zaakceptują. Bo oni też umieją czytać Pismo Święte i wcale nie uważają, że ktoś
zawsze musi im je zawodowo tłumaczyć. Hagenauer umiał z nimi rozmawiać, był
człowiekiem dialogu, tak był wychowany przez rodzinę, szkołę, uczelnię i swoją
Akademię. Nie zawsze się z nimi zgadzał, o nie, ale "więcej ich łączyło, niż
dzieliło", i choć nie na wszystkie ich pytania mógł im odpowiedzieć, oni to
rozumieli. Wywiad był jakby echem tej rozmowy z młodymi chrześcijanami. Tym
razem był śmielszy, mówił bardziej spontanicznie, zupełnie szczerze, całkowicie
od siebie: wierzącego człowieka, aktywnego, wciąż pytającego teologa, biskupa
żywego Kościoła. Ale kto mógłby za tym stać, że ten właśnie wywiad tu
przedrukowano i to akurat teraz? I nagle wydało mu się, że już wie: Lehmann! To
on, jego poprzednik na stolicy biskupiej w Mainz i na stanowisku szefa
niemieckiego episkopatu zadzwonił do niego w dzień po ukazaniu się tego wywiadu
i pogratulował mu go. On, emeryt kościelny, miał jeszcze wystarczająco dużo
kontaktów, aby takiego czegoś dokonać. Tylko po co? Hagenauer westchnął jeszcze
raz. Jeśli nowy papież będzie choćby nieco bardziej konserwatywny niż jego
poprzednik Rodrigez, a łatwo może tak być, to kardynał Tomasz Hagenauer będzie
musiał odbyć jeszcze jedną rozmowę na wspomniane w wywiadzie tematy, tym razem w
rzymskiej Kongregacji Doktryny Wiary. A może nawet podzieli los biskupa Gaillot
z Evreux we Francji, który w latach dziewięćdziesiątych stracił diecezję, bo
ośmielił się mieć własne zdanie co do kilku zagadnień etycznych i społecznych.
Kto wie, z kim przyjdzie rozmawiać za parę tygodni?
* *
P
o południu tego piątego dnia od pogrzebu Jana Pawła III drzwi kaplicy
Syktyńskiej zamknęły się za stu sześcioma elektorami. Większość z nich nie
wzięła ze sobą tak zwanych "konklawistów", czyli osób, według przepisów o
konklawe mogących towarzyszyć im podczas pobytu za murami Watykanu do czasu
wyboru nowego papieża. Tylko kilku sędziwych i niezbyt już sprawnych hierarchów
wzięło ze sobą sekretarzy lub kapelanów - wyłącznie księży. Tak więc około 120
mężczyzn zostało według bardzo już starego zwyczaju i zgodnie z prawem,
ustanowionym przez poprzednich papieży odseparowanych - na ile to możliwe -
całkowicie od zewnętrznego świata, aby większość z nich bez zewnętrznych
nacisków mogła poddać się działaniu Ducha Świętego, tchnącego przez Kościół i
zgodnie z wolą Bożą dała katolikom nowego Biskupa Powszechnego. Przyrzeczenie,
złożone przez elektorów, uroczyste odśpiewanie hymnu do Ducha Świętego "Veni
Creator", jak u początku rekolekcji, jak przy udzielaniu sakramentów, zasada
świętego milczenia, obowiązująca przez większość czasu jak również izolowane
wzajemnie mini- mieszkania kardynałów - wszystko to miało wskazywać na potrzebę
skoncentrowania się uczestników konklawe przede wszystkim na woli Bożej, miało
umożliwić im uwolnienie się od wpływów zewnętrznego świata, dla dobra tego
najważniejszego w ich życiu wyboru.
Tak powinno było być. Niemniej wszyscy wiedzieli, że przez fakt chwilowego
odsunięcia się od swojej diecezji pasterz nie przestaje być pasterzem, a
kurialista pozostaje urzędnikiem nawet bez swoich papierów i telefonów. Toteż
ich myślenie o Kościele katolickim i jego przyszłości odbywać się musiało z
pozycji ich codziennych doświadczeń i tak samo zapewne wyobrażali sobie dobro
Ludu Bożego. Na podział między duszpasterzy (większość) i kurialistów (nie taka
znów nieliczna mniejszość) nakładał się ten drugi, o wiele trudniejszy do
wykazania - podział według przekonań. Była tu więc grupa kardynałów przeciwnych
wszelkim większym zmianom, zwolenników konserwatywnej linii "Kościoła
nauczającego", najlepiej nauczającego wszystkich i możliwie o wszystkim. Kilku
najstarszych z nich miało swoje korzenie jeszcze w przedsoborowym Kościele, choć
większość pochodziła już z nominacji Jana Pawła II. Byli oni owymi "rzymianami",
wykształconymi na papieskich uniwersytetach, którzy swoje najpiękniejsze lata
spędzili w Wiecznym Mieście w cieniu Watykanu, a potem zostali mianowani
biskupami jako gwaranci wiernej wobec Kurii polityki kościelnej. Nie brakowało
takich biskupów na wszystkich kontynentach, wszak to rzymska Kongregacja
Biskupów, zasięgając opinii papieskich nuncjuszy, miała decydujący głos we
wszystkich prawie nominacjach ostatnich dziesięcioleci. Była grupa ludzi
stosunkowo młodszych, nie tylko wiekiem, ale także i "stażem w purpurze" - to
część nominatów ostatniego papieża, wywodzących się spośród tych biskupów,
którzy sprawdzili się w rozsądnym kierowaniu swymi diecezjami a w niczym nie
podpadli rzymskim dykasteriom. Reprezentowali oni zazwyczaj tę środkową grupę
kleru katolickiego, szukającą dialogu ze swoimi wiernymi, choć zmuszoną
najczęściej do unikania tzw. "trudnych pytań", na które nie mogła, z powodu
wewnątrzkościelnej cenzury, udzielić zadowalającej odpowiedzi. Było wreszcie
kilkunastu wyraźnie się wyróżniających "wyznawców wiary", kardynałów-symboli,
pochodzących z krajów diaspory chrześcijańskiej lub z tych stron świata, gdzie
reżimy najróżniejszego koloru prześladowały chrześcijan, czy specjalnie
katolików. Ci ludzie weszli w skład kolegium jako świadkowie wiary, byli
przedstawicielami cierpiącego, lecz świadczącego Kościoła, znakiem wierności
Ewangelii, ale także i Rzymowi. Inne było ich teologiczne przygotowanie, w
którym w żaden sposób nie dorównywali swoim kolegom - purpuratom z "normalnych"
krajów, różne były ich zapatrywania na świat i jego potrzeby, ale jedno ich
łączyło - byli otwarci na dialog, bo ich życie i działalnośc w najtrudniejszych
warunkach nauczyły ich zawsze szukać uczciwie wyciągniętej ręki i współpracować
dla zwycięstwa dobra i prawdy. Reszta hierarchów, mających wybrać Najwyższego
Pasterza, nie dałaby się zaliczyć do żadnej z grup, często przez lata starannie
unikali zabrania głosu na własny rachunek. Zresztą i te dwie najliczniejsze
"partie" biskupów diecezjalnych, i kurialiści w niczym nie przypominaly tego, co
możnaby zaobserwować w przeciętnym "świeckim" parlamencie. Wyżej postawieni
ludzie Kościoła mają to właściwie we krwi, aby zbyt łatwo nie zdradzać swoich
bardziej wyrazistych poglądów, aby się nie określać. Przecież postawa
bezpartyjnego "pasterza" ma łączyć wokół niego wiernych różnych orientacji
politycznych czy społecznych, a ponadto nie jest dobrze wychylać się w jakiejś
ważniejszej sprawie, w której Rzym nie zabrał jeszcze głosu, lub co gorsza, w
której już głos zabrał, a lokalny biskup nie bardzo się z nim zgadza. Tak więc
prawdziwe stanowiska tych ludzi zna się dopiero, gdy zostanie się przez nich
obdarzonym zaufaniem na tyle dużym, by je z ich własnych ust usłyszeć w czterech
ścianach w ścisłym gronie najbliższych i sprawdzonych współpracowników.
Jedno dałoby się także na pewno powiedzieć o składzie konklawe: Na pewno nie
było tu ludzi, reprezentujących tych zwykłych, zaangażowanych lecz nie
"zawodowych" katolików: nie było mężczyzn i kobiet żyjących wiarą w zakładach i
biurach, nie było świeckich misjonarzy i katechistów, nie było szeregowych
członków ruchów odnowy, stałych diakonów, pracujących w "świeckich" zawodach.
Nie było zresztą także wikariuszy i proboszczów, na codzień zmagających się z
problemami katolickich wspólnot ani oczywiście choćby jednej z milionowej rzeszy
zakonnic. Nie było żadnego reprezentanta katolickiej nauki, za wyjątkiem kilku
byłych profesorów, członków kardynalskiego kolegium. Taka jest od wieków
struktura konklawe: Najwyższego Pasterza, symbol jedności Kościoła i jego
nieomylne w sprawach wiary usta, Pierwszego Interpretatora Prawdy Bożej, także
Biblii, wybiera elita hierarchii kościelnej, mianowana przez jego poprzedników
spośród także mianowanych, uprzednio w większości wybranych przez watykańską
machinę kurialno-dyplomatyczną spośród najlojalniejszych przedstawicieli kleru.
* *
W
drugim dniu konklawe, pod koniec czwartego głosowania Hagenauer zauważył, że
przy jego nazwisku znacznie wzrosła liczba głosów. Nie zdziwiło go, że od samego
początku sześciu czy siedmiu elektorów wskazało na niego - jako przewodniczący
konferencji episkopatu niemieckiego mial sporo kontaktów, które z czasem zaczęły
się przeradzać w przyjaźnie. Tak więc i w tym gronie, gdzie znała go znaczna
większość, przynajmniej kilku mogło uważać go za dobrego kandydata do
najwyższego urzędu w Kościele. Z tym się liczył, uważał jednak, że nic
poważniejszego nie możez tego wyniknąć. Natomiast to, co wydarzyło się w
ostatnim dotychczasowym głosowaniu, dało mu do myślenia. Oto, po kardynale
Topic`u z Zagrzebia, na którego padło, jak od początku, około 25 głosów i
czarnym kurialiście Gantovin z 19 głosami właśnie jego kandydatura wysunęła się
na trzecią pozycję, uzyskując nagle 16 wskazań. Jednocześnie zmalała liczba
głosów, oddanych na Amerykanina Stephena Vardy`ego, metropolitę Filadelfii.
Dotąd głosowało na niego stale około piętnastu osób, teraz trzy. To oznaczało
tylko jedno: północno- i południowoamerykańskie głosy przeniosły się na niego.
Hagenauer, człowiek wierzący, ale nie naiwny, mógł się łatwo domyśleć, że ktoś
na niego wskazał, najpewniej zaś, że to Vardy się wycofał na jego rzecz. Czy
nagle stwierdził, że Hagenauer jest najlepszym kandydatem, czy też uznał, że nie
ma innego wyjścia, by zablokować ewentualny wybór tradycyjnego hierarchy w stylu
Topic`a albo, co mogłoby być jeszcze gorsze, człowieka Kurii w osobie Gantovina?
Wracając