Rodan Paweł - Jenny i dawca śmierci
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Rodan Paweł - Jenny i dawca śmierci |
Rozszerzenie: |
Rodan Paweł - Jenny i dawca śmierci PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Rodan Paweł - Jenny i dawca śmierci pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Rodan Paweł - Jenny i dawca śmierci Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Rodan Paweł - Jenny i dawca śmierci Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
PAWEŁ J. RODAN
Jenny i Dawca Śmierci
1. Przeglądała akta Adriana Batesa. W kompleksowej
rzeczywistości INTER VIRTUAL NET, ukazał się labirynt
złożony z miliardów gigabajtów informacji, serwerów i
połączeń. Potem pojawił się trójwymiarowy hologram Batesa,
a obok w trójkątnej karuzeli danych szczegółowe informacje.
Szukała "haczyka", wstydliwej prywatnej sprawy,
niedostępnej dla społeczeństwa. Weszła do u-katalogu. Po
trzech nanosekundach czasu realnego odnalazła to, czego
szukała. Kochankę. Z danych wynikało, że finałem romansu
było niechciane dziecko. Niechciane przede wszystkim dla
niego. Odwróciła się i weszła do osobo-u-katalogu Mary
Dowson - owej kochanki. Gdy Adrian dowiedział się o
dziecku, kazał dziewczynie zniknąć ze swego życia. Na
odchodne dał sporą kwotę kredytów.
- Skopiuj i przyklej zapis transferu głosu Mary Dowson
do cyfrowego odtworzenia mojej osoby.
System wykonał rozkaz w ciągu nanosekundy. Przeniosła
swój wizerunek do innej lokacji i zalogowała się w segmencie
połączeń. Wybrała numer wideokomórki Adriana Batesa,
zamazując obraz.
- Halo...
- Cześć...
- Kto mówi?
- Nie poznajesz mnie? Mam kłopoty...
- Na rany Chrystusa! To ty Mary...?
- Tak. Posłuchaj. Zostałam oszukana... skradziono mi
kartę dostępu do moich pieniędzy. Ja... ja... moje... nasze
dziecko... nie mamy się gdzie podziać... głodujemy, musisz mi
pomóc.
Wahał się. Ciężko oddychał i przecierał chusteczką
spoconą twarz. Cholera, jeżeli to się nie uda, trzeba będzie
spróbować innej przynęty.
- Pomogę... tylko zamknij się! Nikt nie może wiedzieć o
naszym związku!
Odetchnęła z ulgą.
- Spotkajmy się przy pomniku Zwycięstwa za pół
godziny, o 23.30. O tej porze nie ma tu nikogo. Ty też przyjdź
sam, żeby nie było rozgłosu. Wiem, że masz zaufanych
ludzi... ale rozumiesz... obydwoje nie chcemy "przecieku".
- Będę.
Udało się. Rybka połknęła haczyk. Niedługo się nim
udławi.
Przerwała połączenie z matrycą. Zamknęła wszystkie
karuzele danych i wylogowała z INTER VIRTUAL NETU.
*** Otworzyła i przetarła oczy. Znajdowała się na dachu
wieżowca mieszkalnego w dzielnicy Q102. Przed nią
rozpościerał się widok na całe miasto. Odpięła wtyczkę z
potylicy. Lekki stan zamroczenia wwiercał się w jej zmysły;
słyszała jednostajne bzyczenia, widziała podwójnie,
towarzyszył temu zapach zgniłych jabłek. To wina środka
dezynfekującego wtyczkę. Tylko dotyk bezbłędnie informował
o zimnym, chropowatym dachu, na którym siedziała.
Pomyślała, że wizyta w cyberprzestrzeni na pewno nie
przypomina kuracji w leczniczym sanatorium, już raczej
spacer po kolorowym szpitalu dla obłąkanych. Wstała i
zapięła walizeczkę komputera logującego. Wyjęła z plecaka
snajperski pistolet z cyfrowym wyświetlaczem.
Podeszła na skraj dachu.
W dole widoczny był plac, a w jego centrum tkwił pomnik
Zwycięstwa.
*** Był na miejscu punktualnie, żałując, że jest bez
obstawy. Mary mówiła dziwnie, choć głos brzmiał tak samo.
Sytuacja tak czy owak wzbudzająca najwyższy niepokój.
Rozgłos o romansie z przydrożną kurtyzaną zniszczyłby jego
misternie konstruowaną karierę prezesa zarządu POLTEX
COMPANY. Na szczęście wkoło nie było żywej duszy.
*** Ustawiła maksymalne zbliżenie. W
ciekłokrystalicznym wyświetlaczu pojawiła się głowa grubego,
wielkiego i wystraszonego Adriana. Dobrze, że ma tak
paskudny ryj (biedna Mary), nie żal amunicji. Celownik znalazł
swoje miejsce między wytrzeszczonymi oczami Batesa.
Nacisnęła spust.
Kula ruszyła z prędkością dźwięku, przebiła czaszkę
mężczyzny, zatrzymując się w mózgu. Nie był to zwykły
pocisk. Żeby uniemożliwić wykrycie broni, z której oddano
strzał - kula wybuchała po sześciu sekundach.
Zatem po jednej dziesiątej minuty głowa prezesa zarządu
POXLET COMPANY eksplodowała z hukiem, niczym
soczysty melon po upadku z dużej wysokości. Kobieta
schowała pistolet, wsiadła do aerolotu, połączyła się z Marco i
wystartowała.
2. - To ty moja słodka Jenny? - rzucił do komórki, bez
czekania na prezentację.
- Tak. Załatwiłam Batesa. A co z twoim celem?
- Czekam teraz w samochodzie. Obłożyłem C-12 każdy
centymetr windy, którą będzie zjeżdżał. Skurwiel siedzi w
biurze, a z nim jego ochroniarze. Podejrzewam, że są w pełni
biobotami. Mogą wykryć ładunek i będą problemy.
- Potrzebujesz pomocnej dłoni?
- Nie! Dam sobie radę, przecież mnie znasz...
- Powodzenia w takim razie.
- Cześć.
Marco włączył urządzenie zakłócające systemy
bioautomatyczne i skierował sygnał w kierunku budynku.
Winda była oszklona.
Przez noktowizor zobaczył wsiadających czterech
mężczyzn.
Dźwig ruszył. Zakłócacz działał bez zarzutu. Nie wyczuli
bomby. Marco sięgnął po zdalny zapalnik. W momencie, gdy
miał nacisnąć przycisk, coś zabolało go z tyłu głowy. W
uszach wibrował przeraźliwy pisk, roznosząc drżenie
dźwięków po całym ciele. Wzrok zmętniał. Przed oczami
pojawiły się obrazy... dziwne, nienaturalne odcienie
wspomnień, a także przyszłości.
Pamiętał i czuł przyszłość. Wiedział, co się stanie za
moment: widział, jak wybucha winda, a z tyłu podjeżdżają trzy
czarne mercedesy. Widział też swoją śmierć.
Nie miał czasu. Odłożył zapalnik, wsiadł do samochodu i
wcisnął gaz...
Było za późno. Drogę zagrodziły mu trzy samochody.
Marki mercedes, koloru czarnego.
3. Jenny znała Marco zbyt dobrze, dlatego postanowiła mu
pomóc. Jeżeli stwierdził, że będzie miał problem, oznaczało
to, że jej potrzebuje. Sama zresztą przeczuwała, że coś jest nie
tak.
Miała rację.
Gdy doleciała, samochód Marco stał w płomieniach.
Obok leżało ciało.
Winda była nienaruszona.
CZĘŚĆ PIERWSZA - SAMARYTANIE
I Mimo znieczulenia na śmierć, trudno mi przyszło
otrząsnąć się po śmierci Marco. Był moim jedynym
przyjacielem (jeżeli w tym świecie jeszcze istnieje taka więź.
Po prostu związałam się z nim emocjonalnie). Zlecenie zabicia
prezesa i wiceprezesa korporacji produkującej zabawki i gry,
niekoniecznie dla dzieci - okazało się pierwszym i zarazem
ostatnim zleceniem, którego nie zdołał wykonać. Dotąd
zawsze wszystko mu wychodziło, przynajmniej miało się takie
wrażenie. Był małomówny, miał swoje sekrety, ale przede
wszystkim był świetnym, zimnym profesjonalistą, przy którym
przestałam być babą, a stałam się prawdziwym zabójcą.
Cel miałam jasno sprecyzowany: muszę dowiedzieć się,
kto zamordował mojego wspólnika.
O wpół do ósmej miałam spotkanie z informatorem
specjalizującym się w samochodach.
W niezbyt odległej przeszłości byłam crackerką, jednak
gdy po włamaniu do rządowej fabryki sprzętu w celu
pomnożenia wyposażenia i funduszy, zaczęło ścigać mnie
FBI, Interpol i wojsko - musiałam zmienić tożsamość, twarz i
profesję. Od tamtej pory stałam się najemniczką o
pseudonimie Jenny. Później poznałam Marco, przy robocie
dla jednej z korporacji. Paskudne zadanie - zabicie
ośmioletniego dziecka.
Świat nauczył mnie jednak, jak pozbyć się skrupułów. By
w nim przeżyć, należało stać się bezdusznym, podłym,
lodowatym sukinsynem (nawet jeżeli było się kobietą), niczym
nie różniącym się od bioautomatów.
Weszłam do pubu o dziewiętnastej dwadzieścia.
W barze dziewczyny (niektóre półbioautomatyczne)
rozbierały się tańcząc w klatkach wiszących przy suficie. Co
odważniejsi (i głupsi) mężczyźni próbowali się dostać do
gorących, nagich dziwek, wibrujących w narkotycznym
transie. Niektórym się udawało. Wtedy klatka chybotała się to
w jedną, to w drugą stronę, a wszechobecną muzykę
przerywały jęki dochodzące z wyższej partii lokalu.
Niektórych facetów ochroniarze zestrzeliwali gumowymi
pociskami, gdy ci byli jeszcze na drabinach.
Mój informator siedział w rogu. Zaczęłam przepychać się
w jego stronę. Jeden z uślinionych dryblasów - taki pseudo-
macho, który ma wzwód nawet na widok staruszki - wstał i
zablokował mi przejście. Miał zapchlone, długie, tłuste włosy i
zarost.
- Hej, maleńka! Zabawisz się?
- Raczej nie... - nienawidzę, jak tak się do mnie mówi.
Chwyciłam go za bujne owłosienie, podstawiając nogę.
Wylądował na przeciwległym stoliku, tłukąc szklanki z piwem.
Z informatorem rozumieliśmy się bez słów. Nie musiałam
pytać.
- Mercedesy wynajął gang "Przeżuwaczy" - Sama Ironsa.
Dziwne, że mają pieniądze na wynajem tak kosztownych aut.
Ktoś musiał im słono zapłacić. Chyba że je ukradli...
- Wiesz gdzie jest ich "miejscówka"?
- Jasne - uśmiechnął się - złomowisko Riden Throath.
Położyłam kopertę na stole.
- Dzięki.
- Nie napijesz się?
- Nie Cry, nie dzisiaj. Mam jeszcze parę spraw.
Po wyjściu z knajpy połączyłam się z IVN w moim
aerolocie. Dowiedziałam się, jaki styl (jeżeli to można nazwać
stylem) prezentuje gang "Przeżuwaczy". Pojechałam do
jednego ze sklepów (jeżeli to można nazwać sklepem).
Kupiłam skórzane spodnie, kurtkę, łańcuchy i szczękę z
metalowymi zębami. Ufarbowałam na miejscu włosy na
niebiesko (świadczyli również taką usługę), po czym udałam
się w stronę złomowiska. Wylądowałam kilometr wcześniej i
resztę drogi przebyłam pieszo. Na miejscu byłam dwudziesta
pierwsza trzydzieści.
Na złomowisku walały się tony niepotrzebnych starych
samochodów, aerolotów, helikopterów żyropłatowych,
łazików na słoneczną energię. Stały się bezużyteczne, odkąd
słońce na zawsze zakryły toksyczne opary, które ludzkość
tworzyła na każdym kroku. Ciągle padał deszcz, czasem
normalny, momentami kwaśny, w zależności od
przeprowadzanych przez laboratoria eksperymentów
nuklearnych. Leżały tu także stare komputery domowe, w
dobie IVN nadające się jedynie na złom.
W centralnym punkcie złomowiska paliło się ognisko i
krzątało kilka osób. W pobliżu stały cztery trzykołowe
motory; sądząc po wyglądzie posiadały wbudowany napęd
rakietowy. Kiedyś miałam okazję się takim przejechać. Istny
czad! Niedaleko znajdowała się budka skonstruowana z
odpadów i różnych urządzeń. Podeszłam jak gdyby nigdy nic.
- Hej, chłopaki!
Spojrzeli w moim kierunku.
- Interesowałam się waszym gangiem od dłuższego
czasu... Dziś odważyłam się tu was odwiedzić... Jestem fanką
zajebistych "Przeżuwaczy" - mlasnęłam gumą do żucia -
Chciałabym do was dołączyć... Szukam Sama Ironsa...
Spojrzeli po sobie bez słowa. Szok, ogłupienie, namysł
czy wrodzony kretynizm? Wiele razy dekoncentrowałam
mężczyzn, jednak nigdy w taki komiczny sposób. Ledwo
powstrzymywałam śmiech.
Jeden z dryblasów po namyśle wskazał na budkę.
- Szef jest tam, ale mówił, żeby nie przeszkadzać.
Chociaż... może mu się spodobasz...
W środku "szef" zabawiał się z dziewczyną. Nie znam się
na gustach mężczyzn, na urodzie kobiecej owszem. Ta
skojarzyła mi się z małpą (widziałam je kiedyś na hologramie).
Odchrząknęłam. Sam Irons przeszył mnie wzrokiem od stóp
do głów. Pocałował dziewczynę w czoło, po czym rzekł
łagodnie, żeby wypierdalała.
Pokój przesiąknięty był stęchlizną, potem i moczem.
Zaduch nie do zniesienia. Na ścianach wisiały pistolety,
karabiny, granaty, ładunki wybuchowe. Unikalne stare
egzemplarze. Było nawet Magnum 45, druga wersja, lata
dziewięćdziesiąte ubiegłego stulecia. Aż serce ściska.
- O co chodzi? - zapytał, przyglądając mi się uważnie.
Uśmiechnęłam się prowokująco.
- Mógłbyś zamknąć drzwi, tak aby nikt nas nie słyszał?
Odwzajemnił uśmiech tak obleśnie, że zachciało mi się
rzygać. "Ostry, brutalny seks, co, mała?" - myślał zapewne.
Nienawidzę, jak ktoś mówi na mnie "mała", jak myśli też.
- Nikt nas nie słyszy, mała...
- To dobrze. Chciałabym wstąpić do waszego gangu...
- Ooo... a ja myślałem, że masz ochotę na co innego... -
zaczął iść w moim kierunku - zresztą wstąpienie do gangu jest
równoznaczne z oddaniem mi się w całości. Jeżeli wiesz, co
mam na myśli...
- Z facetami na zewnątrz też się pieprzyłeś?
Na jego twarzy odmalowało się zdenerwowanie.
- Nie pozwalaj sobie za dużo, mała...
Wyjęłam szybkostrzelny pistolet. Pięćdziesiąt naboi w
magazynku, około trzydziestu pięciu na sekundę.
Wyplułam gumę na jego pierś.
- Jesteś gównem, Sam, wiesz o tym doskonale, podobnie
jak ten twój cały cyrk, który nazywasz gangiem. Przejdę do
rzeczy, by nie trzymać cię w napięciu: kto zlecił ci zabicie
Marco przed korporacją POLTEX COMPANY?
- Ooo... ostro zagrywasz, mała...
Myślał, że nie zauważę, jak sięga do tyłu po broń na
plecach.
Mylił się.
Przestrzeliłam mu rękę. UZI upadło na ziemię z
metalicznym szczękiem.
- Byłabym wdzięczna, gdybyś tak mnie nie nazywał...
- Ty kurwo!!!
- Tak też nie.
Przestrzeliłam mu drugą rękę.
- Widzę, że jesteś facet z jajami... zróbmy inaczej.
Zdjęłam ze ściany Magnum 45. Wyjęłam wszystkie naboje,
oprócz jednego, cały czas mierząc weń ze swojej broni.
- Zagramy w starą, dobrą "rosyjską ruletkę". Będziesz
miał 50% szans. - Odłożyłam swój pistolet.
- Nie wierzę... - zaśmiał się jak świnia - jeżeli strzelisz
sobie w łeb, powiem ci. Słowo honoru.
Zakręciłam bębenkiem i przystawiłam sobie rewolwer do
głowy. Nacisnęłam spust.
Klik.
Komora pusta.
- Wow. To się nazywa kobieca drapieżność - zatoczył się
do tyłu i zacisnął zęby z bólu. Usiadł na krześle. Chyba
dopiero teraz do niego dotarło, że jest ranny - Facet nazywa
się Randy. Kazał mi podjechać trzema czarnymi mercedesami.
Podał dokładną godzinę, co do sekundy. To wszystko.
Więcej nie wiem.
Podałam mu Magnum 45 i uśmiechnęłam się ciepło.
Mężczyźni są dziwni.
W każdej chwili mógł mnie zabić. Mógł roztrzaskać mi
łeb, strzelać bez opamiętania, napawać się widokiem mojej
krwi, patrząc, jak umieram (podobno "Przeżuwacze" tak
robią). On jednak teraz wyłamał się.
Przeważyły honor i duma. Dwa słabe punkty mężczyzn.
Wymyślić im jakąś łamigłówkę, zagadkę, zagmatwany
problem - nie poddadzą się. Będą walczyć do upadłego.
Dlatego właśnie Sam Irons przystawił sobie Magnum do
głowy i nacisnął cyngiel. Biedaczek nie wiedział, że natura
kobiet opiera się na oszustwie. Dzięki synchronizacji
implantów wzrokowych i czuciowych, kręcąc bębnem
czterdziestki-piątki ustawiłam pierwszą komorę pustą.
W drugiej był nabój.
Łeb Sama Ironsa rozleciał się na części ochlapując piękną
kolekcję broni. Te archaiczne, ostre, błyszczące, pozłacane
miecze, ach...
Wyszłam na zewnątrz.
- Wasz szef to wielki przegrany. Właśnie się zabił.
Mogli mnie zatrzymać i wybadać, co się stało. Zamiast
tego ci idioci wbiegli do śmierdzącego środka zobaczyć, czy
mówię prawdę.
Spokojnie odeszłam włączając przekaźnik zapalnika
bomby, którą zostawiłam im w prezencie w pokoju szefa.
*** Przy aerolocie stał samochód. Wysiadł z niego Max -
mój stary, dobry znajomy. Policjant.
- Cześć Jenny. Dużo się zmieniło. - Zgasił papierosa,
rzucając go na ziemię i przydeptując butem. - Jeżeli chcesz,
bym nadal cię krył...
- Wiem, wiem Max. Zdążyłam przelać kasę na twoje
konto. Po ostatnich wypadkach domyśliłam się, co należy
zrobić...
- Cieszy mnie twoja błyskotliwość - podrapał się po
brodzie - uważaj jednak... miej oczy szeroko otwarte. Ktoś
cię szuka.
Wsiadł do samochodu.
- Dzięki za radę.
*** Wróciłam do wynajętego mieszkania w robotniczej
strefie. Prysznic zmył ze mnie bród wydarzeń. Położyłam się
do łóżka i zasnęłam.
Powiadają, że ludzie spędzający połowę swojego życia w
cyberprzestrzeni nie miewają snów. Poniekąd to prawda.
Zresztą bardzo rzadko udawało mi się zasnąć. Tej nocy
jednak mogłam bez problemu wędrować po krainach
Morfeusza... A konkretnie po wzgórzu. Spacerowałam sama
wśród zieleni łąk i drzew. Wiał leciutki wiaterek. Niebo było
przejrzyste. Świeciło słońce!
Sen odzwierciedlał moje marzenia. Chciałam żyć w świecie
jak niegdyś. Bez wszczepów, wszechwładnych korporacji,
ludzi skorumpowanych, pozbawionych sumienia,
bioautomatów, u-karuzeli i IVN. To mroczna rzeczywistość
spowodowała, że stałam się maszyną do zabijania... Zabicie
człowieka było na porządku dziennym; nikt nie traktował ludzi
jak braci, egoizm był warunkiem przetrwania.
Albo myślisz o sobie, albo giniesz. Prosty wybór. Nie
możesz myśleć o innych, bo ani się obejrzysz, a będziesz
martwy, ktoś strzeli ci w plecy, po prostu - w imię zasad...
Zabiją cię, bo nie pasowałeś do systemu. Twoje ręce, nogi,
mózg, oczy - albo zostaną rzucone na wysypisko, albo użyte
do transplantacji. Albo staniesz się nic niewartym gównem,
albo możesz być użyteczny. Obydwa wyjścia cuchną na
kilometr.
Chciałam żyć w zwykłym domu wśród przyrody, z dala
od popieprzonej cywilizacji. Zdawałam sobie sprawę, że w
głębi duszy jestem słaba, choć na zewnątrz tego nie okazuję.
Marzenia były moją piętą Achillesa. Ale to chyba normalne,
każdy chciałby wynieść się stąd w cholerę. Z tego świata,
gdzie liczył się postęp, krok do przodu, a raczej do tyłu. Krok
do samolikwidacji i destrukcji piękna.
Może każdy miał w wyobraźni Arkadię.
W tym momencie we śnie zobaczyłam psa! Biegł w moim
kierunku i merdał ogonem. Pies! Najprawdziwszy, z krwi i
kości!
Zwierzęta wyginęły po wejściu ustawy o higienie i
nadrzędności homo-sapiens. Psy, koty, świnki morskie,
króliki, wiewiórki - wszystko - nadawało się tylko na pokarm.
Zwierzęta były niedoskonałe, człowiek był prawie bogiem,
istotą ponad wszystkim, dlatego istoty niższego rzędu stały się
bezużyteczne. Cóż z tego, że ubarwiały świat. Ludzie
przyzwyczaili się żyć w czerni i bieli.
Nachyliłam się, by pogłaskać najlepszego przyjaciela
człowieka.
Ten wyszczerzył kły... Warknął.
I rzucił się na mnie. Nie mogłam nic zrobić. Ostre zęby
wczepiły się w mój kark. Czułam ból! Ból od ukłucia...
*** Mężczyzna wyjmował strzykawkę z mojej szyi.
Ocknęłam się. W pokoju było ich jeszcze trzech. Skoczyłam
na równe nogi sięgając po broń i osunęłam się na ziemię.
Zobaczyłam ciemność.
Narkotyk zaczął działać.
II Obudziłam się na kanapie. Głowa mi pękała. Usiadłam.
Mężczyzna miał trzydniowy zarost, lekko przymrużone oczy.
Palił papierosa.
- Zapalisz? - zapytał.
- Nie, dzięki. Niedawno rzuciłam.
Ledwie, jak przez mgłę, pamiętałam, co się wydarzyło.
Szyja pulsowała bólem. Mężczyzna wstał. Zgasił papierosa na
ziemi i podszedł bliżej.
- Nazywam się Randy - powiedział.
- Ten z MARKOVISION?
- Tak.
- A to świetnie się składa - przypomniałam sobie -
właśnie chciałam cię odnaleźć, żeby pomścić Marco. Ale ty,
jak widać, odnalazłeś mnie pierwszy. Nie muszę się męczyć -
powiedziałam ironicznie.
- Jenny, Jenny, Jenny... - przewrócił znacząco oczami -
czy twoje myślenie ogranicza się tylko do zabijania i
przemocy?
- Czy to pytanie retoryczne? - podrapałam się po głowie,
udając naiwną dziewczynkę.
- Zabójstwo rodzi żal, żal nienawiść, nienawiść zemstę,
zemsta zabójstwo. Błędne koło.
- Pieprzony intelektualista...
- Ileż w tobie agresji, dziewczyno. Nie ja kazałem zabić
twojego przyjaciela. Od dawna obserwowałem was. Muszę
pogratulować tak zgranego duetu. Istna esencja zła.
- Próbujesz mnie uwieść? - zapytałam z uśmiechem.
- Nie, Jenny - zaprzeczył, ale poprawił krawat. - Próbuję
powiedzieć ci, jak specyficzną jesteś osobą. Ty i Marco nie
jesteście zwykłymi, szarymi... cieniami, jak reszta ludzi.
- Więc należy się pozbywać takich indywidualności?
- Nie zrozumiałaś mnie. Informator, który wskazał na
mnie, kłamał. Moja korporacja ani ja nie zabiliśmy Marco.
Wiem, kto to zrobił...
Przyjrzałam mu się uważnie. Twarz poważna, rysy
drapieżne, w nosie złoty pierścień. Gdzieś już widziałam tego
mężczyznę. Nie wiem dlaczego, ale wierzyłam mu. Może
sprawiał to jego melodyjny głos... Kręciło mi się w głowie.
- Zabił go człowiek, który przysparza naszej firmie
mnóstwa problemów...
Zapalił drugiego papierosa i usiadł przy mnie.
- Proponuję ci układ: ty przyprowadzisz do mnie
Condrada, tak ma na imię ów osobnik, a w nagrodę, gdy
ludzie z labolatorium z nim skończą, zrobisz z nim, co
zapragniesz.
- Ha, ha... cóż za nagroda! O dzięki mój wielki
dobroczyńco...
- Oprócz tego dostaniesz oczywiście pieniądze... suma
nie gra roli.
- Masz do dyspozycji korporację i wysyłasz mnie? Gdzie
tkwi "haczyk"?
- Problem jest bardziej złożony, niż myślisz. Moi ludzie,
gdy tylko spróbują się z nim skontaktować, porwać czy zabić,
prawdopodobnie zginą. Nie działa sam i przez nasze
niedopatrzenie, ma teraz nad nami sporą przewagę. A ty
dysponujesz darem, o którym jeszcze nie wiesz, z tobą będzie
chciał porozmawiać.
Wyrzucił niedopałek i spojrzał mi w oczy. Wytrzymałam
jego spojrzenie.
- Pamiętaj jednak: będzie cię zwodził na różne sposoby,
nie możesz mu zaufać.
- A tobie mogę? - wskazałam siniak na szyi. - Masz
specyficzne sposoby zaskarbiania zaufania.
Uśmiechnął się.
- Nie było innego wyjścia. Kierowałaś się emocjami, a nie
rozumem. Gdybym przyszedł pertraktować, od razu
strzeliłabyś mi w łeb. Dlatego należało użyć siły.
- Wiesz dlaczego ten... Condrad zabił Marco?
- Chodzi o nasz projekt. Biochipy w ludzkich mózgach.
Świadomość i podświadomość skompresowana do kilkuset
megabajtów i przetransferowana na ultradźwięki. Pamięć,
osobowość w jednym mikroukładzie. Daje to, jak się
domyślasz wiele możliwości. Medycyna, chirurgia meta-
mentalna. Po prostu żyła złota.
- To ostatnie najważniejsze...
- Pieniądz rządzi światem moja droga. A... Organizacja
Condrada chce wykorzystać nasz patent do podłych rzeczy, a
Marco pracował dla nich, lecz postanowił przejść do nas.
Wiedział za dużo.
Coś tu nie gra... ale wierzę mu... tylko dlaczego mu wierzę,
skoro coś mi nie gra...
- Chcemy zniszczyć organizację Condrada, by nie
wykorzystywali biochipów do szerzenia zła...
- Wcielony Zbawiciel z ciebie...
- Po prostu tępię złodziei pomysłu i konkurencję...
- To brzmi lepiej.
- Pamiętaj... Ja mówię prawdę, on będzie kłamał. Zdobądź
jego zaufanie i sprowadź go do mnie.
- Umowa stoi. A teraz poczęstuj mnie papierosem. -
Uśmiechałam się, gdy podawał mi ogień.
*** W cyberprzestrzeni Condrad miał opinię handlarza,
rewelacyjnego crackera i wkurwiającego cwaniaczka.
Rozesłałam po sieci karty poszukujące. Ale rację miał Randy:
"Ty go nie szukaj, on znajdzie ciebie".
O trzeciej nad ranem zadzwonił videotelefon. Była to jedna
z bezsennych nocy, więc odebrałam po pierwszym dzwonku.
- Róg szóstej i Hausera. Za pięć minut przy pizzerii -
zadysponował metaliczny głos. Zero obrazu.
Założyłam płaszcz. Schowałam shotguna i dwa UZI. Do
bioschowka w nodze włożyłam ulubiony szybkostrzelny
pistolet.
Dotarłam w trzy minuty. Pizzeria była czynna całą dobę.
Wewnątrz siedział pijak (klasyczny: brudny płaszcz, usmolona
czapka, twarz i ręce, smród alkoholowy, który wyczułam
dzięki wyostrzonemu, przez wszczep, węchowi). Z apetytem
zajadał się margarittą (cały dzień efektywnego żebrania... ale...
o trzeciej w nocy?)
Nagle przy wejściu do restauracji zadzwonił videotelefon.
- Zdejmij płaszcz i oddaj go razem z bronią mężczyźnie
jedzącemu pizzę. Idź na zaplecze i zejdź w dół do podziemi.
Tam będą drzwi.
Zerwane połączenie.
Zrobiłam, co kazał. Nie żałowałam broni. Wierzyłam
Randy'emu, ale nie chciałam wywoływać zamieszania (w razie
czego mam pistolet). Muszę wiedzieć, o co chodzi.
Od pijaka dostałam klucz.
Starodawny zamek zaskrzypiał przenikliwie. Wrota otwarły
się z hukiem.
*** Fanką dawnych czasów byłam od zawsze. W latach
dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia ludzie przynajmniej
wiedzieli, czym są uczucia. Rozmyślałam, co to znaczy
"kochać", być może nawet kiedyś kochałam, jednak nie
zaznałam tego w sposób znany z opowieści. Marzyłam też od
wczesnych lat o spacerach w lesie, ale nie syntetycznym, tylko
prawdziwym z ptakami i zwierzętami, które latają, które
oddychają świeżym, niezanieczyszczonym powietrzem. Które
są z krwi i kości - a nie sztucznie wyhodowane dostępne w
każdym syntetyku.
Gdy byłam mała, odnalazłam książkę niejakiej Dory
Carngradt, która opisała całą historię począwszy od lat 80 w
których żyła, poprzez lata 90, w których umarła, skończywszy
na przyszłości... Jak będzie wyglądać świat... Wszystko, co
tam wyczytałam sprawdzało się. Czyżby była jasnowidzem?
Miałam nadzieję, że nigdy nie sprawdzi się końcowy rozdział
książki, mówiący o globalnej zagładzie.
Miałam dosyć świata, który dąży do spełnienia proroctw
Dory Caringradt. Dawniej nigdy nie myślałam o samobójstwie,
bo śmierci naokoło mnie było dosyć, ale ostatnio nachodzą
mnie takie myśli. Wtedy z reguły płaczę. Mordercę też stać na
łzy.
*** W dużym pomieszczeniu stały przy ścianach
komputery, niektóre włączone, i różnego rodzaju cyberdeki,
holowizory, maszyny. Po podłodze walały się części, chyba
bioautomatów. Z sufitu kapało. Śmierdziało, jak cała moja
rzeczywistość.
- Witaj, Jenny - powiedział mężczyzna siedzący przy
komputerze. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku,
w blasku monitorów zauważyłam jeszcze trzy postacie.
Dwóch mężczyzn i jedną kobietę.
Mężczyzna wstał i zbliżył się do mnie.
- Ty jesteś Condard?
- Usiądź. Czeka nas długa rozmowa.
- O czym to chciałbyś dyskutować?
- Chciałbym wyjaśnić ci parę rzeczy. Wybić z głowy
bzdury Randego... - zamilkł. Przetarł palcami oczy. - To nie
my zabiliśmy Marco.
- A to nowość - uśmiechnęłam się niemile - ostatnio
wszyscy się tego wypierają... - Pozwoliłam mojej dłoni, jakby
samej, podążać w kierunku bioschowka w nodze.
Kobieta wyciągnęła rękę ze szklanką.
- Wypij to - powiedział Condrad - wiemy, że
przychodzisz od Randy'ego. Jesteś pod wpływem narkotyku,
który ci wstrzyknął. Musisz to wypić.
Roześmiałam się mu w twarz. Randy nigdy by tego nie
zrobił. Znam go od niedawna, ale jestem przekonana...
Właściwie, to o czym jestem przekonana? Że to równy facet?
Że mi się podoba? Nie... więc dlaczego mu wierzę?
Condrad podał mi krzesło.
- Usiądź i wypij. Nalegam.
Usiadłam.
- Randy mówił ci o biochipach, ale nie powiedział, że...
- Skąd wiesz, co mi mówił? - krzyknęłam. Jedna z lamp
przy suficie błysnęła na żółto i przez chwilę wyraźnie
widziałam twarz Condrada. Spojrzał mi prosto w oczy i zgasła
zupełnie.
- ... ty też masz biochip w głowie - wskazał na swoje
czoło - i Marco też miał. I my wszyscy tutaj też mamy. Ja,
Beth, Philip, Tony i ty...
Słychać było tylko brzęczenie przepalonej jarzeniówki.
Wyrwałam szklankę z rąk Beth i wypiłam duszkiem.
Przymknęłam oczy.
- Jesteśmy pierwszymi królikami doświadczalnymi. -
powiedział Condrad.
Coś było nie tak w jego głosie.
- Próbowaliśmy skontaktować się z Marco, dlatego go
zabili. Umieszczając to gówno w naszych głowach chcieli
uzyskać nad nami kontrolę. Nie wiedzieli, że to wykryjemy.
Chcą w przyszłości wszystkim je wszczepić...
- Co dają te chipy... Randy mówił o ogromnym darze...
- Nie dowiesz się, dopóki tego nie przeżyjesz. Usiądź
przy tym laptopie.
Usiadłam. Zżerała mnie ciekawość.
Z sufitu wysunęła się mała antenka ultrasatelitarna do fal
podprzestrzennych. Podobnej używają w radiowozach
policyjnych do przesyłania danych międzystrefowych.
- Gotowa? - zapytał mężczyzna przy komputerze po
lewej. Zapewne Philip, albo Tony.
- Tak.
Ostatnie, co zobaczyłam, to napis na monitorze: "Transfer
przeniesienia rozpoczęty..."
III Ciemność. Wszystkie zmysły wyłączone. Percepcja na
poziomie zerowym. Żaden zapach; dźwięk i czucie nie istnieją.
Wszystko wiruje. Brak granicy, którą można przekroczyć,
brak wejścia i wyjścia.
To ja?
Nie.
Wiszę na cienkiej linii czasu bez możliwości poruszenia
się. Czym jest ruch? Życie...
Błysk...
Wszystkie zmysły uderzają z podwójną siłą... Zapach,
dźwięk, dotyk, wzrok. Mocz, huk, śmiech, gwar, zimne
podłoże, obdrapany sufit. Coś mokrego na twarzy. Woda...
leje się ciurkiem.
Odzyskuję władzę nad ciałem. Mój pokój. Zdezelowany,
na wpół spalony, zniszczony. Wybita szyba. Za oknem
miasto... pełno dymu i ognia. Ludzie na ulicach spacerują
wolnym, martwym krokiem. Marionetki.
To mój finał.
Odwracam się. W pokoju pełno zużytych strzykawek i
krwistych plam. Patrzę na swoje ręce. Wyniszczone,
pomarszczone, pokłute igłą... Na środku wanna.
To mój finał. Jeden z możliwych.
Z ziemi podnoszę żyletkę... Wiedziałam, w którym miejscu
ją znajdę... Podnoszę ją, choć nie chcę tego robić... Wchodzę
do wanny, choć nie chcę tam wchodzić... Woda jest
lodowata...
Podcinam sobie żyły, choć nie chcę.
Ciemność. Ciemność. Ciemność.
Błysk.
BŁYSK.
Leżę na łące. Niesamowity zapach trawy... Przez żywe
drzewa świeci słońce. Coś piszę. Nie mogę odczytać, co.
Piszę na kartce - długopisem.
Podchodzi do mnie mężczyzna.
Uśmiecham się...
Ciemność... Zawirowanie...
*** Zachłysnęłam się powietrzem. Byłam cała mokra.
Zwymiotowałam na komputer.
Condrad położył mi rękę na ramieniu...
- Ccco... co to było? - wydukałam.
- Twoja przyszłość. A raczej jedna z jej możliwych wersji.
- Pozwoliliśmy twojej podświadomości wybrać, do jak
odległej przyszłości się przeniesiesz. Można to regulować -
odezwał się Phil (albo Tony).
- Z przyszłości możesz wrócić do teraźniejszości.
Przyszłość to tylko rodzaj wizji, właściwych wersji jest
miliardy. Tworzą specyficzny kod... Wystarczy go złamać.
- Inaczej w przypadku przeszłości. Z niej nie ma powrotu
- powiedziała Beth.
- Dokładnie. Przyszłość możesz zmieniać po prostu
swoim postępowaniem. Zmieniając przeszłość tworzysz
alternatywną rzeczywistość... Powstają dwie rzeczywistości.
W jednej: Marco żyje, w drugiej jest martwy i ty rozmawiasz z
nami.
- Dlatego zawsze przenosimy się wszyscy razem... I teraz
ciebie chcemy w to wciągnąć... - odezwał się ten drugi, czyli
Tony (albo Philip). Obaj się uśmiechnęli, więc nie musiałam
rozróżniać, który jest radosny...
- Zaraz, zaraz... chcecie powiedzieć, że biochip umożliwia
przenoszenie się w czasie?
*** Wytłumaczyli mi. Cała nasza świadomość, razem ze
wspomnieniami, jest skompresowana w biochipie. Dzięki
czemu moje "ja" i pamięć, którą mam w teraźniejszości, mogę
wysłać w przyszłość do mojego własnego ciała z minionego
okresu. Informacja w biochipie jest zamieniana na ultrafale, a
one nie ograniczają się do teraźniejszości, przeszłości i
przeszłości, przenikają przez nie, "po prostu istnieją" (jak to
sformułowała Beth). Po przeniesieniu pamiętasz przyszłość w
przeszłości, a przeszłość w przeszłości ("z przyszłością jest
trochę inaczej, ale to już chyba wyjaśnialiśmy"). Nie możesz
spotkać siebie samego, bo twój umysł wędruje do twojego
ciała z przeszłości.
- Tuż przed śmiercią Marco wiedział, że chcą go zabić
- mówił Condrad. - Wysłaliśmy mu jego świadomość z
przyszłości. Wiedział o mercedesach 324, jednak nie zdążył
uciec. Ani ten przekaz, ani my nie możemy się cofnąć przed
wyruszeniem Marco na tę akcję. Ktoś założył blokadę...
Znowu coś nie grało... Jakieś cyferki... nie mogłam
skojarzyć o co chodzi. Dziwnie mi się myślało wtedy... może
był to efekt wizyjnego transferu w przyszłość.
- Dlaczego korporacja Randy'ego nie ma dostępu do
waszych chipów...
- Lata pracy, by osiągnąć cel... - Condrad zamyślił się na
chwilę. - W tym znaczący udział Marco. On jest tu główną
postacią.
- Jaki cel?
- Niedopuszczenia do globalizacji przez
MAKROVISION, oczywiście...
Kolejny Samarytanin? Czy świat się zmienia na lepsze, czy
coś jest nie tak z tymi ludźmi.
Albo kłamią.
- Musisz nam pomóc w uratowaniu Marco. Wybraliśmy
ciebie. Pamiętaj, by od razu do nas przyjechał...
Wcale nie czułam się wybrana.
CZĘŚĆ DRUGA - BÓG
W mojej głowie była pustka. Nicość. Byłam rośliną. Zero
wspomnień, charakteru, psychiki. Po prostu leżysz w łóżku i
śnisz na jawie, ale nie wiesz, o czym.
Nicość zaczęła wibrować, zwiastując trzęsienie uczuć,
zaraz po niej eksplodowały w mym mózgu szok, strach,
dezorientacja...
Nawał myśli, wspomnień, zdarzeń - mix świadomości i
podświadomości spadł jak grom z jasnego nieba i wypełnił
moją głowę.
Dezorientacja. Krew...
Otarłam gęsty, czerwony płyn wydobywający się z nosa.
Nagle uzmysłowiłam sobie, gdzie dokładnie jestem.
Oparłam się o krawędź wieżowca, kurczowo ściskając pistolet
z cyfrowym wyświetlaczem.
Spoglądałam na miasto. W dole majaczył pomnik
Zwycięstwa.
Ile mam czasu? Nie czekając na prezesa POLTEX
COMPANY wsiadłam do aerolotu i wystartowałam w
kierunku korporacji człowieka, którego sama zwabiłam na
plac. Wybrałam numer wideokomórki Marco.
Ciepły i sympatyczny głos poinformował, że abonent jest
czasowo niedostępny i doradził, żeby spróbować później.
Podkręciłam tylko na full obroty odrzutu maszyny.
Kręciło mi się w głowie. I pomyśleć, że tworzę nową
rzeczywistość, w której Marco ma szansę przeżyć... Nigdy nie
dowiem się, jak potoczą się losy tamtej, z której przybyłam...
Dotknęłam zakrzepłej krwi.
A gdyby istniała możliwość, dzięki chipom "skoków"
między rzeczywistościami. Są ich przecież miliony...
Nieskończona liczba przyszłości... Życie składa się z
przypadku. Innymi słowy: w tej rzeczywistości umówię się z
chłopakiem, później wezmę z nim ślub... Szybki przeskok.
Olewam go i nie urodzi się X, czy Y, który mógłby być
drugim Einsteinem. Przejdę przez ulicę, czy podziemiem?
Pierwszy wariant i przejeżdża mnie ciężarówka; kierowca
wybrał picie tego wieczoru. Miliardy przypadków,
możliwości, wyborów... Samodestrukcja, czy urozmaicenie.
Jedno i drugie. Lecz skoro przenosimy się do naszych ciał z
przeszłości, to jeżeli transfer odbyłby się na przykład o 28 lat,
w moim przypadku, to co? Inteligentny niemowlak?
A oto budynek korporacji, nieopodal zaparkowany wóz
Marco. Na widnokręgu majaczą światła trzech samochodów.
Są coraz bliżej.
Zniżyłam lot ustawiając autopilota.
Parę metrów nad ziemią wyskoczyłam i biegiem ruszyłam
w kierunku Toyoty Marca...
- Marco! Wysiadaj! Szybko do mojego a-lotu -
krzyczałam, lecz on nie słyszał. Widział mnie, lecz nie
wiedział, o co chodzi.
Obejrzałam się w biegu. Winda korporacji POLTEX
COMPANY sunęła na dół. Widziałam cienie postaci. Prezes
korporacji śmiał się rozmawiając z... małym chłopcem... Może
synem...
Widziałam też zdezorientowanego Marco, który podnosi
zapalnik i naciska guzik...
Winda eksplodowała z hukiem.
Siła odrzutu prawie wprasowała mnie w beton.
Samochód Marco odrzuciło do tyłu. We wszystkich
samochodach, także w toyocie, szyby rozprysnęły się z
ogłuszającym brzękiem.
Marco wysiadł z samochodu...
Światła mercedesów były coraz bliżej.
Marco broczył krwią, miał w skórze kawałki szkła...
- Jenny... Co tu robisz? O co ci chodziło? Żebym się
pospieszył?
- Nie... Tak... Nie ma czasu na wyjaśnienia... Szybko do...
aerolotu.
Z piskiem opon przejechał obok nas czarny mercedes.
Rzuciłam się na Marco, upadliśmy za jego samochodem.
Przyciemniona szyba mercedesa poszła w dół.
Seria z UZI podziurawiła karoserię toyoty. Odłamki metalu
fruwały w powietrzu.
Marco i ja wyjęliśmy pistolety i strzelając zaczęliśmy biec.
Z trudem wycelowałam w oponę i nacisnęłam spust.
Rozległ się dźwięk stłumionego wybuchu... poszły iskry.
Samochód na pełnym gazie obrócił się wokół własnej osi i
zderzył z drugim mercedesem. Smugi ognia poszły w górę na
trzy metry uniesione siłą wybuchu...
Pękł mi bębenek... Ból dławił mnie od środka... Krew
ściekała z ucha.
Odrzuciło nas tuż pod aerolot.
Byliśmy w środku, gdy nadjechał trzeci mercedes. Był tuż
przy a-locie. Uruchomiłam głosem autopilota. I wtedy
dostrzegłam tablicę rejestracyjną. Trzy cyfry: 324.
Wystartowaliśmy. "Przeżuwacze" otworzyli ogień.
Seria kul powgniatała karoserię. Poszła też przednia szyba.
Jedna z kul trafiła w Marco i przeszyła jego nogę na wylot.
*** - Autopilot... kurs pizzeria przy ulicy szóstej i
Hausera... - rozkazałam komputerowi.
- Nie! - krzyknął Marco opatrując ranę nogi. - Nie lecimy
do Condrada! To on chciał mnie zabić, myślał, że wykorzysta
moje złącze biochipu beze mnie, po mojej śmierci, ale mylił
się, skurwysyn. Potrzebny jest umysł, nie ciało.
- O czym ty mówisz?
- Ile wiesz?
- Chipy i przenoszenie w czasie...
- Dobrze. Im mniej wiesz, tym lepiej. Autopilot: kierunek
korporacja MARKOVISION.
- Już nic nie rozumiem... - krzyknęłam.
- Oni potrzebują mnie... I ty... Ty... - chwycił się za
głowę... - ja pamiętam swoją śmierć w płomieniach.... (czy
on to na pewno powiedział?) Ty pracujesz dla Condrada...
Nie słuchałam, co mówił dalej. Połączyłam się z IVN.
Już wtedy miałam plan... Realizacja zależna jedynie od
mojej intuicji. Czy wymyślili też coś takiego? Wskazywała na
to obecna rozmowa z Marco. Ale czy to możliwe? Posunęli
się aż tak daleko? Warto spróbować, a później zadziałać...
Urealnić swoje marzenia.
Odnalazłam w sieci (trzeba mieć na to sposoby) pierwszą
kobietę.
Pierwszą kobietę z biochipem.
*** Siedzieliśmy w tajnym laboratorium Marco na 30
piętrze korporacji MAKROVISION. Na jednej ścianie
olbrzymie lustro, na drugiej szyba, za którą korytarz i biura.
Po drugiej stronie szyby też było lustro (zauważyłam je
półprzytomna, gdy wchodziliśmy). W biurze, po drugiej
stronie, siedziały trzy kobiety przy komputerach. Jedna była
połączona z IVN. Za nimi drzwi. Po przeciwnych stronach
szyby, zasłonięte żaluzjami.
W korytarzu stało dwóch żołnierzy korporacyjnych z
karabinami maszynowymi. W laboratorium Marco w masce na
głowie coś spawał. Iskry i błyski unosiły się w powietrzu.
Pomieszczenie przypominało "miejscówkę" Condrada, nie
licząc ogromnej szklanej szafki z rozmaitymi fiolkami, pełnymi
różnokolorowych płynów, buteleczkami i strzykawkami.
Marco krwawił obficie.
Ja byłam przykuta kajdankami do metalowego krzesła
przyśrubowanego do podłoża.
Z prawego ucha leciała mi krew. Nie słyszałam na nie
mimo wszczepu słuchowego.
- Będziesz mi potrzebna... Bóg nie może istnieć w tak
zniszczonym ciele - rzekł Marco zdejmując metalową osłonę i
wskazał na swoją nogę, a także rany na twarzy i rękach. Znów
wrócił do spawania.
Patrzyłam na mojego najlepszego przyjaciela i partnera,
który wiele razy ratował mi życie. Którego może nawet
kochałam (według mojej definicji tego uczucia) - nie mogąc
uwierzyć. Ogłuszył mnie i przykuł do metalowego krzesła?
Byłam mu potrzebna?
- Powiedz mi, Marco, jedną rzecz...
Znowu zdjął maskę i odłożył lutownicę. Zbliżył się wlokąc
przestrzeloną kończynę. Nachylił się nade mną. Zbliżył swoją
poranioną twarz z zakrzepłym strupami i kawałkami szkła.
Spierzchnięte usta szepnęły mi do ucha:
- Tak, Jenny... Co chciałaś wiedzieć, moja kochana
Jenny..?
- Czy jest możliwy transfer naszych osobowości i
wspomnień do innego ciała... do innej osoby z biochipem?
- Oczywiście, że tak - wyszeptał. Oddalił usta od mojego
ucha i zbliżył je do moich ust. Pocałował mnie. - A o czym
mówiłem przed chwilą?
Poczułam mdłości. Mdłości i podniecenie.
Odsunął się. Podszedł do komputera oznaczonego cyfrą
9. Wyjął minicompact. Podniósł go niczym opłatek unoszony
przez kapłana podczas eucharystii i prefacji.
- Sam napisałem program umożliwiający to
przenoszenie... Potrzebne jest tylko odpowiednie urządzenie,
które właśnie udoskonalam... Czy wiesz, jakie daje to
możliwości?
Wiedziałam, jakie daje to dla mnie możliwości... Muszę się
tylko wydostać.
- A wiesz, jakie to daje możliwości, gdy czterdzieści
procent ludzkości ma już biochipy, tak jak to ma miejsce
teraz... - Marco odłożył compact w przy komputerze nr 9.
Zapamiętałam to. Zapamiętałam również wygląd urządzenia,
które konstruował i udoskonalał.
- Czterdzieści procent? - zdziwiałam się. - Condrad
mówił, że to tylko my jesteśmy królikami doświadczalnymi.
- Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Świat zbudowany z
kłamstw - zarechotał Marco.
On oszalał. Nie tylko on. Oni wszyscy. Chcieli zostać
bogami. Każdy z nich chciał być oddzielnym, potężnym
bogiem. Condrad, Beth, Marco, Tony i Philip. Sześciu bogów
stwarzających alternatywne rzeczywistości, niszczących czas,
ludzkość, cywilizację... Ludzie tworzący nowe sytuacje,
paradoksy, niedorzeczności.
- W jednej chwili, Jenny - rzekł Marco wracając do pracy
nad urządzeniem - możesz stać się, kim zechcesz... Aktorem,
biznesmenem, bogaczem, dzieckiem, prezydentem...
Uśmiechnęłam się. To prezydent też ma chip?
Jasne. Ludzie z biochipami - ludzie marionetki - jak w
jednej z moich z wizji przyszłości. Pozbawieni życia,
kontrolowani przez demonicznego Marco.
- Zmieniasz osobowości jak rękawiczki, manipulujesz
innymi w sposób nieograniczony. Stajesz się
wszechwładnym... A my chcemy to jeszcze bardziej
udoskonalić! Tylko ja mogę podłączyć to urządzenie, by
mogło pomieścić się więcej danych, a wtedy nastąpi
zjednoczenie... Condrad i ci głupcy myśleli, że wystarczy im
tylko mój chip, chcieli się mnie pozbyć, ale pomylili się...
zorientowali za późno, dlatego chcieli mnie ostrzec. Powiem ci
więcej...
Podszedł i zaczął gładzić mnie po głowie...
- Tobie też dałem dar.
Dotknął mojej potylicy. Poczułam ból. Pokazał mi rękę.
Była we krwi... Mojej krwi.
- Udoskonaliłem twój chip, by móc to podłączyć, gdyż
moje ciało jest zużyte... Mam nawet kopię urządzenia
specjalnie dla ciebie. Zawsze chciałem być kobietą... Zawsze
chciałem uprawiać seks i odczuwać wrażenia kobiety. Jeszcze
tylko czekamy na nich. Są mi potrzebni. Niedługo powinni tu
być, jeśli dowiedzieli się, że żyję...
- Skąd wiesz, że w innej rzeczywistości umarłeś?
Roześmiał się pustym śmiechem.
- Nagrałem to!
Przerwał. Z drzwi za biurami wyszedł Randy i szedł w
kierunku laboratorium. W biurach została jedna kobieta
podłączona do IVN. Na korytarzu stał już tylko jeden żołnierz.
- Mamy gościa - powiedział.
Randy wszedł do środka. Nie wytrzymałam.
Wykrzyczałam mu o sposobie Marco i Condrada na bycie
bogami. On uśmiechnął się tylko.
- Wiem...
Znieruchomiałam.
- Widzisz - rzekł - ja wytwarzam biochipy dla pieniędzy.
Kredyty, certyfikaty anifilikarcyjne, cyfrexy. Bogactwo.
Wszczepiam je, bo ludzie myślą, że będą istotami wyższego
rzędu. I za to płacą. Nie musimy robić tego potajemnie!
Wystarczy odpowiednia reklama. "Kupisz chip, będziesz
inteligentniejszy, zabawa z podświadomością, nagrywanie
snów, wizje... Za jedyne 1000 kredytów". Niesamowite, ale
prawdziwe.
Znowu poczułam mdłości. Randy był spocony, od Marco
czuć było swąd krwi. Jarzeniowodiodowa lampa biła
czerwono-żółtym blaskiem. Było duszno. Natłok informacji
sprawił, że zawirowało mi w głowie. Najchętniej wyrzygałabym
moje uczucia, cały organizm i myśli, żeby uwolnić się od
wszystkiego. Od spoconego Randego, zakrwawionego,
demonicznego Marco-szaleńca, Condrada i jego bandy
bogów. Ale najchętniej wyrzygałabym ten przeklęty biochip
(nie zapomnij: niedawno udoskonalony! Po promocyjnej
cenie! Marco udoskonalacz zespawa każdy twój chip!)
tkwiący w moim mózgu...
- Zatem pięciu bogów nie było mi na rękę. - kontynuował
Randy, pocąc się jeszcze bardziej. - Dlatego pozwoliłem
Marco zostać bogiem... Jeden szaleniec to nie pięciu...
Obiecał mi, że się ich pozbędzie...
I wtedy poukładałam w głowie informacje. Wiedziałam, o
czym mówił Marco. Jedność. Właśnie!
- Ty kretynie - krzyknęłam - nie widzisz, że on cię robi
w chuja za przeproszeniem.
Poniosło mnie. Było gorąco, śmierdząco i nie do życia.
Dlatego nie skrywałam emocji ani agresji.
- On ich nie chce zabijać! Stworzył urządzenie
umożliwiające połączenie ich wszys...
Przerwał mi huk karabinu maszynowego.
Ciało żołnierza zostało rozsiekane na kawałeczki.
Upaprane we krwi, nieme, bez życia upadło na ziemię...
Z windy wyszły cztery osoby.
Condrad, Beth, Tony, Philip.
- Już są - ucieszył się Marco. - Wiedziałem, że przyjdą.
- Co? - zapytał Randy...
Beth podbiegła do kobiety w v-chełmie i przecięła
przewód. Z ust i nosa kobiety wyciekła piana. Śmierć w
INTER VIRTUAL NET... gdy twoje ciało, psychika zostają
rozdrobnione na kawałeczki i wchłonięte przez system do
nicości. Gdy ból przytłacza i trwa bez końca. Wreszcie stajesz
się jedną z wielu niepotrzebnych karuzel danych. Czytałam o
tym i nieraz byłam świadkiem. Straszna śmierć.
Ciało kobiety wziął Tony (albo Phil) i rzucił w szybę, która
po drugiej stronie była lustrem. Szkło rozsypało się. Ciało
uderzyło w Randyego, który zatoczył się i wpadł na jeden z
komputerów. Monitor spadł na ziemię i zaraz eksplodował.
"Banda Condrada" weszła do środka.
Otworzyłam szeroko oczy i włączyłam mój najnowszy
wszczep: necro. Czułam dumę, że kiedyś go kupiłam.
Condrad strzelił w stronę Randego. Naboje przeszły ciało
kobiety trafiając we właściciela MAKROVISION. Dwa ciała
upadły na ziemię.
- Beze mnie nie dacie rady! Muszę połączyć się z wami! -
wołał Marco. - Nie podłączajcie się do mnie tylko do...
Chciał powiedzieć "do Jenny", jednak nie usłuchali. Phil
lub Tony ogłuszył Marco. Podłączyli urządzenie do jego
mózgu. Condrad przyjrzał mi się uważnie. Machnął ręką przed
oczami i dotknął mojej szyi.
- Nie żyje - powiedział.
Necro symulujący moją śmierć działał bez zarzutu.
Usiedli przy komputerach. Nad każdym zawisła mała
antena satelitarna. Policja ma takie same w radiowozach do
komunikacji między strefami.
Monitory błysnęły na czerwono.
Kątem oka zauważyłam, że Randy się porusza. Najpierw
pokazał mi trzy palce, później pięć, dwa i znowu trzy...
Beth, Phil, Tony, Condrad jak na skinienie odrzucili w tył
głowy w spazmie przeniesienia. Ich gałki oczne poruszały się.
Widać było jedynie białka wśród czterech na wpół otwartych
par oczu.
O co mu chodzi?
Monitory zgasły. Tylko ten, przy którym siedział Condrad,
mienił się nadal na czerwono. Ciała jego ludzi osunęły się na
ziemię.
Olśnienie!
Wyłączyłam necro. Nosem wpisałam liczbę 3523 w
szyfratorze kajdanek. Trzask blokady i stałam się wolna.
Podniosłam się na równe nogi.
Wstawał również Marco. Miał zamknięte oczy. Jego ciało
drgało. Wibrowało...
Nagle otworzył usta i zaczął wrzeszczeć skrzeczącym,
metalicznym głosem (notabene, kobieta, którą tu wrzucił Tony
albo Philip też tak krzyczała, gdyż sieciowcy zawsze tak
krzyczą przed śmiercią - widziałam to wiele razy). Krew na
twarzy zakrzepła mu zupełnie. Pociekła nowa, tym razem z
nosa...
Otworzył oczy. Spojrzał na mnie. Przekrzywił głowę.
Jego oczy... Dziwne. Uśmiecha się... Ten uśmiech... jest
inny niż u człowieka z krwi i kości. Ten uśmiech jest pusty.
Cała twarz, odruchy - nienaturalne, zwolnione. Wyraz twarzy
zdaje się wykrzykiwać: "Pochłonęło mnie szaleństwo - boskie
uczucie!". Nie chce mnie zabić. Pożera jedynie wzrokiem
(mam nadzieję, że się udławi). Śmieje mi się w twarz,
ubawiony porażkami, jakie nam zgotował. Uśmiech znika z
twarzy. W oczach śmierć.
Nagle... rzecz niespotykana... Podnosi się Condrad.
- Kurwa! Nie połączyło mnie! - krzyczy. Odwraca