Robert J. Szmidt Umrzeć w Lea Monde Zaledwie ustały ostatnie dźwięki tęsknej ballady, drzwi karczmy otworzyły się z hukiem i razem z mroźnym powietrzem wszedł do izby postawny mężczyzna odziany w futra. W samym progu otrzepał śnieg z włosia na czapie i ramionach, po czym ignorując dziewkę, która zająć się osuszeniem rzeczy chciała, wystąpił na sam środek sali. Mrok już panował, jak to zwykle późną nocą bywa, gdy ogień na palenisku się dopala, a zmęczeni podróżni spać idą. Wszyscy obecni jednako oczy na niego skierowali, gdyż energia bijąca z mężczyzny oblicza wydawała się niemal materialna. - Pomocy waszej, znamienici podróżnicy, potrzebuję - powiedział nowo przybyły głosem mocnym, acz niezbyt dobitnym, zdejmując czapę z wilczego futra i odsłaniając głowę. - Kobieta w potrzebie, dama serca mego, jedyna. Ona tam porwana... Urwał na chwilę, a cisza, jaka zapadła po tych słowach, martwa była jako czaszki przybitych na krokwiach trofeów. Nikt się nie poruszył, nikt nie odpowiedział. Przybysz po twarzach siedzących się rozejrzał i przestąpił kroków parę. - Azaliż nie ma między wami męża, który wspomógłby damę? - Krzyknął tym razem głośniej, budząc nawet gawiedź, co w końcu izby do snu się ułożyła. Odpowiedzi nadal jednak nie było. Tu, na krańcu świata znanego, w Górach Ognistych, wiele złego działo się za dnia. Nocą nikt przy zdrowych zmysłach nie wystawiłby nosa, gdy pośród kniei grasowały wyrgule i wszelkie inne czarcie stworzenie. Karczmarz, zażywny jegomość o sinym licu - bowiem nigdy sobie z klientami nie folgował - wyszedł zza kontuaru i z rozłożonymi rękami ku przybyszowi podszedł, gdy ten stał w pozie pełnej wyczekiwania. - Szanowny panie i dobrodzieju - powiedział nisko się kłaniając. - Toć nie widzisz, że to kupców gromada jeno, srodze drogą umczona. Nie znajdziesz tu bohaterów, a i sam nie idź w noc, bo żyw nie doczekasz kogutów piania. Tu pogranicze, tu inaczej rzeczy się mają. Rankiem wyślę umyślnego do grododzierżcy, on drużynę zbierze i za waści panią rychle wyruszy. Póki co, przyjmij ten garniec wina i ogrzej się przy ogniu. - Nie mogę - jęknął nieznajomy, odsuwając karczmarza. - Zanim noc się skończy, ona z zimna może skonać albo rozszarpana leżeć. Leśni ją zabrali, gdym konia z lodu uwolnić próbował. Na zachód przez las ją powiedli nie dalej niż pacierz temu. Jeśli ruszymy za nimi już teraz, szansa jest ich dopaść. Proszę, zaklinam, jeśli nie ma między wami takiego, co dla chwały czynu tego dokona, to dam tyle złota, ile owa panna waży... - Daj pokój, panie - rzekł znowuż karczmarz, wciskając przybyszowi garniec z winem i powtarzając: - Nie masz tu bohaterów, jeno kupców samych. - Zamilcz brusi pomiocie - dobiegło nagle z kąta sali głośne napomnienie. Spojrzał tam karczmarz, spojrzeli pozostali. Z kupy skór gramoliła się postać, zrazu nie bardzo widoczna, ale po chwili ktoś pochodnię podstawił i zgromadzeni ujrzeli przeciągającego się olbrzyma. Takim zdał się bowiem barbarzyńca, któren dopiero co się obudził, a teraz ziewał. - Daj no ten garniec i zawrzyj paszczę, bo chcę posłuchać, co szlachcic ma nam do powiedzenia - rzekł, prężąc mięśnie godne posągu, a nie śmiertelnika. - Niewiele więcej mogę rzec, niźli powiedziałem - powiedział przybysz. - Tyle złota oferuję, ile ona panna waży. - Azaliż nie jest mała? - zapytał barbarzyńca, ku środkowi sali idąc i szczerząc zęby w uśmiechu. - Bo ja za byle grosz nie będę życiem ryzykował. - Osiemdziesiąt pięć funtów, ani grama mniej - rzekł mężczyzna. - Czy zadowoli cię, mości wojowniku, taka waga? Stoi nasza umowa? - Stać może będzie - odrzekł południowiec. - Sami jednako nie pójdziemy, a gdy dojdzie do podziału... - Dla każdego tyle przeznaczę - powiedział przybyły. - Macie moje słowo. - A kimże ty jesteś - odezwał się młodzieniec siedzący przy ławie z prawej strony, o wielki miecz oparty. - Oferujesz nam złota pełne kufry, a przecie nie wiemy, czy masz przy sobie choćby talara. Zebrani w sali zgodnym pomrukiem wyrazili aprobatę dla słów młokosa. Przybysz nabierał właśnie powietrza, by dać odpowiedź, gdy inny głos z drugiego końca sali uprzedził go, wypowiadając następujące słowa: - Znam ci ja tego człowieka. To omniarcha północnych krain, Rehbert Czarny we własnej osobie. - Nieznajomy drgnął nieznacznie, słysząc swoje imię. Spojrzał w stronę, skąd chrapliwy głos dobiegał, ale mówcy nie dostrzegał. Ten zaś spokojnie z ukrycia kontynuował: - Masz zapewne, mości panie, w swoich skarbcach tyle złota, że zdołasz ją bez trudu wykupić. Po cóż by leśni porywali pannę, jak nie dla korzyści swojej. Jeść oni dawno już nie jedzą człeczego mięsa, a i dziewicą - znając ciebie - pewnie nie jest owa dama... - Znamli ten głos - powiedział Rehbert, kładąc dłoń na głowni miecza. - Jednakowoż nie pamiętam, z jakiego rynsztoka dobiegał, gdym ostatni raz go słyszał. Pokaż się parchu, niechże poznam twoją nikczemną facjatę. - Z przyjemnością - odparł tamten i z cienia za filarem wynurzyła się postać niewiele niższa od barbarzyńcy, ale bardziej smukła, odziana w skóry także, na której piersiach połyskiwał medalion wielkości pięści i dziwnego kształtu. - Pamiętasz mnie panie teraz? - Zaklinacz Gavein - mruknął omniarcha. - Wszystkich, ale nie ciebie bym się tu spodziewał. - A gdzie niby to miałbym być po tym, jak z księżniczką mnie okpiłeś. Mandryk Hardy ścigać mnie kazał jako psa wściekłego i wrogiem królestwa ogłosił, a za nim wszy wasale jego. Tu tylko mogę znaleźć spokój, na rubieżach, gdzie nie sięga prawo królewskich edyktów. Czyżby Katherine ktoś ci jednak odebrał, szkaradka pomiocie? - W rzeczy samej - odpowiedział mu omniarcha. - Masz do mnie, panie zaklinaczu, żale, ale to nie ja ścigać cię kazałem. Co więcej, gdybyś gościny mej chciał zaznać, nie miałbyś źle, ale inaczej sam wybrałeś. - Prawda to, ale... - Zamilcz, wypierdku kozi - ryknął barbarzyńca, do rozmowy się wtrącając, aż zadrżały naczynia na ławach. - Pan kominarcha ma dla mnie złoto, a ty przeszkadzasz. Chceszli zapoznać się z panią Tranogową, co ma oba lica krwią skropione?... Zapadła cisza, której nikt nie przerywał. Trzej mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Nagi barbarzyńca o muskulaturze, która dziewki do szaleństwa przyprawiać musiała, omniarcha, któren władzę miał wielką jak mięśnie barbarzyńcy, a może i większą, oraz zaklinacz stojący nieco z boku, w pozycji gotowej do skoku. Nie ruszyli się jednako na krok - Z kim? - zapytał w końcu Gavein. - O kim mowa? Wojownik z południa wyciągnął rękę i sięgnął do zawiniątka ze skór leżącego niedaleko ognia. Rozplątał rzemienie i wyjął z wnętrza topór bliźniaczy, którego ostrza na łokieć szerokie były. Trzonek sięgający mu do pasa wykonano z czarnego dębu, a na końcu wprawiono trzy klejnoty, błyszczące teraz w blasku dogasającego ogniska niczym oczy żywego stworzenia. - Życzenie miałeś, panie, zapoznać się z istotą, która kryje się w tym zwiewnym kształcie - powiedział wolno, a klejnoty jaśniej zapłonęły, jakby zrozumiały, że topór zaraz pić krew będzie. - Zatem czas na przedstawienie... - Zaczekaj - omniarcha stanął między nimi. - Nie pora na waśnie między dwoma znamienitymi wojownikami. Cóż z tego, że się posieczecie, skoro tylko leśni coś na tym zyskają. - Bronisz parcha, który cię obraża? - Tranog barbarzyńca opuścił topór, który jedną ręką trzymał, choć musiał z pięćdziesiąt funtów ważyć. - Ja bym go ubił bez wahania. - Im więcej nas, tym i szanse większe mojej pani ratowania - odpowiedział mu omniarcha, w oczy patrząc. - Miarkuj gniew swój i dla leśnych go zachowaj, a ty zaklinaczu, co powiesz na przyłączenie się do kompanii. Znam cię, wiem, żeś najlepszy w swojej profesji. Złoto też ci się przyda, jak mniemam... Gavein spoglądał spode łba na wielmożę, z winy którego tyle czasu spędził na wygnaniu. Ale czy tak było naprawdę? Wszak cała afera nie taki podtekst miała. Miłość niespełniona i takie tam obce zaklinaczom terminy do tego miejsca go sprowadziły. Co ja, kurwać, wiem o kochaniu? - pomyślał koniec końców słowami od księżniczki zasłyszanymi. W jego pamięci stanęły jako żywe zapach perfumy i pieprzyk na szyi, twarz jej elevia w swojej nieziemskiej urodzie i śmiech perlisty. Cokolwiek się ongiś stało, nie mógł pozwolić, by ta twarz, to ciało... - Pójdę, ale trzymaj swojego psa na uwięzi - powiedział zaklinacz. - Inaczej rzyć mu przefasuję w poprzek jego własnym toporem. I wiedz, że nie dla ciebie to czynię, ale dla Katherine, którą uwiodłeś, a potem na zatracenie, jak jaki głupiec ostatni, w las dziki powiodłeś. - Daj pokój, panie zaklinaczu, i mnie, i barbarzyńcy - zaoponował Rehbert. - On pierwszy wszelako zgłosił swój akces do drużyny. - Nie musisz mnie bronić, panie kominiarcho - odparł barbarzyńca. - Sam się obronić potrafię. Spójrz jeno na te opaski, toć skóra smoka górskiego, nie inaczej. Sam go ubiłem, panią Tranogową trohę jeno fatygując. Rehbert skinął głową, smoki górskie do najtwardszych należały i ktoś, kto samojeden takiego pokonał, mógł mieć powód do wielkiej chwały. Wart był zatem barbarzyński wojownik swoich przechwałek. O ile prawda to była. A wyglądało, że w rzeczy samej. - A co ten przeklinacz pokazać może, prócz paskudnego pyska? - zakończył swoją prezentację Tranog, zarzucając topór na ramię i z miną zwycięzcy środkiem sali się przechadzając. Rehbert odsunął się nieco i Gaveinowi dał wyjść ku ogniowi, co pod kotłem dogasał. Zaklinacz poruszał się ostrożnie, ale z kocią gracją. Miecz miał przez plecy przewieszony na luźnym pasku, tak by wyjąć go było łatwo. Ale nie sięgnął po głownię, tylko rozwiązał rzemienie kaftana przy szyi i wyjął spod niego naszyjnik. Zgromadzeni w sali przysunęli się nieco, bowiem nie widzieli, czym są przedmioty na rzemień nanizane. Przybliżył się jeszcze Gavein i z lic barbarzyńcy rozradowanego uśmiech zniknął, ledwie ujrzał, z kim ma do czynienia. Naszyjnik bowiem zrobiono z kłów bruxsy, a jak wiadomo, każda z tych istot przewrotnych cztery tylko kły posiada charakterystyczne wielce, zakrzywione i podwójnym końcem obdarzone. Nie to jednak podziw budziło, z jakiego potwora owe kły pochodziły, ale ich ilość. Na rzemieniu dziesiątki ich były. Tranog splunął na klepisko i odłożył topór, opierając go o najbliższą ławę. Podszedł do Zaklinacza i wziął w rękę koniec naszyjnika. - Ile ich jest? - zapytał. - Sto dwadzieścia - odparł zaklinacz. - Z ręki twojej padły wszystkie? - Skinienie głowy wystarczyło za odpowiedź. - W takim razie znaj, zaklinaczu - tym razem południowiec poprawnie wypowiedział miano profesji Gaveina - że ja, Tranog z Tormente, chylę przed tobą czoła, a nie masz na tym świecie wielu, przed którymi to uczyniłem. Sam żem bruxsę ubić próbował, ale jeno blizn się nabawiłem paru od takowych haczyków. To mówiąc uściskał Gaveina niedźwiedzim chwytem, nieomal go nie dusząc. Na szczęście szybko tych umizgów zaprzestał i cofnął się ku swojej ławie, gdzie czekał pełen garniec wina. Dał tym zaklinaczowi do oddechu wrócić. - Jest tu ktoś jeszcze, kto z nami ruszyć może? - zapytał Rehbert pozostałych gości. Zrazu zapadła cisza, a po chwili wstał podrostek, który czas jakiś temu o złoto się pytał. Jasne włosy jego twarz młodzieńczą okalały. Nosił zbroję skromną, czarną, wykonaną całą ze skóry, ale miecz jego niezwykle był okazały. Dwuręczne to ostrze, szerokie na dwie dłonie, z metalu jednako lekkiego było zrobione. Tak mniemał Gavein, bowiem szczupłej postury młodzieniec nie mógłby dźwigać miecza tej wielkości, a co dopiero wprawnie się nim posługiwać w boju. - Pójdę z wami mości panowie - powiedział. - Z kim mam przyjemność? - zapytał Rehbert, obchodząc go z boku. Młodzieniec ukłon mu złożył prawie dworski, a potem odpowiedział, dokładnie ważąc słowa, co w ustach tak młodej osoby rzadkością było, zwłaszcza w tych okolicach: - Zwą mnie Chmurny, bo takie mam oblicze. Pamięć straciłem, gdym w armii służył i nie pamiętam nawet krainy, z której pochodzę. Znam się wszelako na leczeniu i magii liznąłem trochę, a miecz mój na pewno przyda się tam, gdzie walczyć trzeba nie tylko z ludźmi, ale i bestiami. Wiem, co to ból po utracie ukochanej, wszak ma Aeris też zginęła, to jedno zapamiętałem... Omniarcha skinął głową, za nim zaklinacz i na końcu Tranog. Czte rech ich już było. Ale to wciąż mało. Rozglądali się po karczmie, lecz pośród gawiedzi nie widać było już nikogo, kto by nadał się do drużyny. Jednako znalazł się taki. Niedaleko szynkwasu na ławie siedział siwy mężczyzna, odziany jedynie w ozdobny strój skórzany. Nie miał przy sobie broni żadnej, jeno sakwę. Wstał powoli, a gdy sięgał po bagaże, uczynił to dość niezdarnie. Wszyscy na niego spoglądali, jakby w niedowierzaniu, że ten kościsty i niemłody człek godzi się na takie wyzwanie. A on szedł już spokojnie ku środkowi sali. Gdy stanął przed członkami drużyny, ci zauważyli, że skóra na jego twarzy biała i pomarszczona była jako pergamin. Takoż i głos miał dziwny. - Seeleon jestem - powiedział, co jak szelest zabrzmiało. - Nekromanta z Ard Carraigh, do usług waszmości. - Nekromanta - omniarcha cofnął się odruchowo. - Azaliż rozmawiasz ze zmarłymi? - Nie tylko panie - odparł tamten. - Potrafię też przyzywać ich do swojej obrony, a nawet więcej z nimi uczynić mogę. Władzę mam nad istotami z tamtego świata zaiste wielką. Gdy to wypowiedział, szmer przeszedł po sali. Ludzie siedzący przy ławie, od której wstał nekromanta, podskoczyli jako oparzeni. Część pobiegła do swoich kwater, po relikwie zapewne, inni z przerażeniem na miejsce, gdzie przed chwilą siedział ich towarzysz spoglądali. - Pomogę ci, omniarcho, bom wiele o tobie słyszał, tam na północy. Mówili, żeś demon, ale ja nie czuję w tobie tej mocy, którą lśnią demony. Aczkolwiek coś jest w tobie, coś niezwykłego. Tyle że nie potrafię dokładniej określić tego. - Pięciu nas i więcej nie będzie - powiedział Rehbert, gdy nekromanta zakończył swoje orędzie. - Jesteśmy jako palce jednej ręki, każdy z nas inny, a zarazem w inności podobny. Razem stanowić jednako będziemy pięść, która mą lubą uwolni. - Nie inaczej - odrzekli, a potem omniarcha z karczmarzem przeprowadził targ krótki względem zapasów na drogę. W zasadzie polegał on na wymienieniu, czego drużynie potrzeba. Z szybkością, której nikt by nie podejrzewał u karczmarza, bardziej gnoma przypominającego niźli człowieka, na kontuarze pojawiały się suszonego mięsa płaty, bochny chleba i wina antały. Zapakowali wszystko to do toreb i sakw, nałożyli wierzchnie odzienia - tylko nekromanta poszedł tak jak stał, ale jego ciało dawno już przestało odczuwać jakiekolwiek wrażenia - i ruszyli ku drzwiom prowadzącym w świat, gdzie nawet wilk nie miał odwagi po zmierzchu dobyć głosu z gardła na wysokiej grani. Tropy były jeszcze świeże, gdy przybyli w pobliże przełęczy, gdzie koń Rehberta po niefortunnym kroku na kruchym lodzie stanął. Zsiedli z wierzchowców, a zaklinacz - jako jedyny z tropiciela zdolnościami w drużynie - przyjrzał się uważnie śladom. - Sześciu ich było, zda się wilkołacy - powiedział. - Powiedli Katherine do lasu, konia uprzednio zagryzłszy. Świadczyć to może, że daleko jej nie zabrali. Wszelako taszczyć musieliby księżniczkę, a w takim śniegu nawet i leśni szybko by stracili siły. - Tu spojrzał na nekromantę, znającego lepiej wilkowych obyczaje. Ten skinieniem przyznał mu rację. - Jeśli się pospieszymy, może przed świtem znajdziemy ich gniazdo - dokończył tedy Gavein, na nogi stając. - Jednego nie rozumiem wszelako. Dlaczegóż wilkołacy panienkę porwali? Wszak nigdy przedtem rzeczy takich nie czynili... - Tego i ja nie wiem - odparł omniarcha, poprawiając się w siodle. - Nie znam wilkołaków przecie, ani ich zwyczajów. - Byli z twoimi armiami sprzymierzeni - zaklinacz mówiąc to, podszedł do konia Rehbertowego. - Pamiętam, że miałeś ich po swojej stronie pod Zielonym Lasem. - Prawda to, ale było ich niewielu i raczej zawdzięczałem ich udział czarodziejom niźli swojej woli. Zaklinacz nie ustąpił po tej odpowiedzi. Uchwycił uzdę rumaka i twardo ją trzymał nie pozwalając wyrwać się omniarsze. - Co robiłeś tutaj, z dala od swoich siedzib, razem z Katherine? Samotrzeć z damą po nocy, w takiej okolicy. Sam się o problemy prosiłeś. - Nie twoja to rzecz zaklinaczu, co tu robilim. Ważne, że ona zaginęła. Nic więcej się nie liczy. - Zaraz, zaraz - wtrącił się Chmurny. - Wziąłeś nas do pomocy, to traktuj należycie. Za garść złota mamy narażać dla twojej pani życie. Należy się zatem wyjaśnienie. Tak dla mnie, jak i dla całej drużyny. Nie chcę zginąć, nie znając nawet sprawy tej przyczyny. Rehbert zsiadł z konia i powiódł wzrokiem po pozostałych. Zbliżyli się do siebie, ustawiając wierzchowce w półokrąg, którego centrum omniarcha stanowił. Słuch wytężyli. - Zatem dobrze, zdradzę wam, jak wyglądały sprawy - powiedział, stając między nimi. - Razem z Katherine wyruszyłem z misją ku miastu, co leży poza znanymi granicami. Władyka tamtej krainy, Sidney Losta'lot, któren magiem jest potężnym, zapragnął przymierza z mojemi ludami. Przymierze to miało zostać przypieczętowane w zamczysku na pobliskiej grani. Warunkiem było, że sam tu przyjadę, jako i on przybyć miał, a gwarantem pokoju miała być Katherine. Przekonan wszelako jestem, że słudzy Losta'lota ją porwali. - Losta'lot, znam ci ja to miano - powiedział nekromanta, cedząc słowa szeleszczące, jak miał to w zwyczaju. - Panem on jest twierdzy Lea Monde, co na krańcu świata leży. Jeśli twoja pani w oko mu wpadła, trudna będzie to sprawa stamtąd ją wydobyć. - On ci to, ten sam - przytaknął Rehbert. - Wielki wróg Valuzji. - Która i tobie nie jest miła - wtrącił się Chmurny, celnie rozmowę puentując. - Jako że jedyna na północy twojej władzy się sprzeciwiła. Nie licząc samego Lea Monde, aleć to jest jeno kultystów siedziba. - Moc ich jest jednako - przytaknął Rehbert. - A teraz nie wiem, co począć, bowiem przeciw sobie mam potęgi obie. I Valuzję całą, i z Lea Monde odszczepieńców. - Pięciu nas. Wszyscy niezwykli, aleć to za mało, by z taką potęgą wojować - powiedział barbarzyńca, kręcąc nosem. - Czy dla jednej dziewki warto takie ryzyko podejmować? Rehbert chciał odpowiedzieć, ale zaklinacz go uprzedził: - Warto, wierzaj mi. Warto iść na kraj świata i duszę swą zaprzedać. Znałem ja ją dzień jeden, a jestem o tym przekonany. Zapewne i władyka Sidney też wrażeniu temu oprzeć się nie mógł. - Takie tam dyrdymały o zakochanych - prychnął Tranog z pogardą. - A co ty, kurwać, wiesz o kochaniu - razem powiedzieli Rehbert i Gavein, i na siebie spojrzeli ze zdziwieniem, że to samo pamiętają. Południowiec w osłupieniu na nich spoglądał i nic więcej nie wyrzekł. Konia spiął i wyłamał się z szeregu. Chmurny zaś zdał się nie rozumieć całej sprawy, nikt jednako nie pospieszył mu z wyjaśnieniami. Czas było ruszać, póki trop świeży. Niebo zachodziło chmurami, a śnieg zniweczyłby wszelkie szanse na szybkie odnalezienie zguby. Niestety, nim minęło pół pacierza, z ołowianego nieba płaty gęste białego puchu padać zaczęły, grzebiąc pod sobą wszelkie ślady tak wilkołaków, jak i panny przez nich porwanej. Wkrótce zamieć taką osiągnęła siłę, że nie mieli wyjścia i stanęli przy skalnej ścianie. Obozowisko rozbić musieli i najgorsze przeczekać, pomimo złorzeczeń omniarchy i zaklinacza narzekań na nieskuteczność magii stosowanej wobec sił natury. Trop stracony w świeżym śniegu był nie do odzyskania. Dzień cały strawili na szukaniu jakowych leśnych, by zasięgnąć języka, ale co którego zoczyli, ten się z matni wymykał. Tracić nadzieję zaczęli na sukces najmniejszy, gdy słońce pół drogi przebyło po szarym niebie. Ale nekromanta, wciąż trzymający się w tyle, znalazł na to radę. - Ubić nam trzeba leśnego - wychrypiał bardziej niż zaszeleścił. - Trup nam niczego wszelako nie powie - Tranog jak zwykle swoje trzy grosze wtrącić musiał. - To się okaże... Rehbert zatrzymał konia tuż obok siwego mężczyzny i uciszył barbarzyńcę gestem dłoni, zanim ten znowuż głos zabrał. - Wszelako myśl to genialna. Nekromantą waść jesteś. Zabitego wskrzesisz i sługą swoim zrobisz, a on doprowadzi nas do stada, albo i gniazda. A może sam będzie wiedział, co z Katherine się stało? - Tak może być - przytaknął Seeleon. - Trza nam jednako broni specjalnej na wilkołaka. - Srebro je ubija - powiedział zaklinacz - ale jako widzicie, z każdej pułapki uciekają hultaje. Gdy śniegu po pas, nie da się jako zwie- rze pomykać, a nie mam już eliksirów na taką sposobność przyrządzonych. - Strzała takiego dogoni - pomyślał na głos Chmurny. - Ale czy mamy ze srebra groty? - Jest łuk - odpowiedział Rehbert na to - są strzały, a i srebro w trzosach mamy. Z tego da się przecie coś zrobić wprawnymi rękami. Czy któryś z was ma denara z Tursalli? Srebrny on jest, odpowiednio wielki i łamać się da na ćwierci. Nie mieli, ale w sakwie Chmurnego znalazły się monety w Karthagonie bite, nieco mniejsze i niedzielone, ale tym już zajął się Tranog. Na kamieniu sztyletem wysztancował na każdej krzyże, a potem w palcach metal połamał, jakby chleba bochen dzielił. Z dwóch takich krążków srebra osiem grotów zrobili. O kamienie je naostrzyli, a potem rzemieniami na miejsce stalowych końcówek do drzewc przywiązali. Strzały były gotowe, trzeba było jeno poszukać ofiary i trafić ją, co w przypadku tak nie wyważonych pocisków dość trudne się zdawało. Ale losu pokrętne wyroki dość szybko sprawiły, że na ścieżce ku wodopojowi prowadzącej pierwsza bestia się pojawiła. Wilkowyj szedł ostrożnie, czując zapach ludzi, ale na swoim terenie tak bardzo intruzów się nie obawiał. Zaklinacz z Rehbertem inscenizację zaś wymyślili, coby leśny nie zorientował się do ostatniej chwili, że to on jest ofiarą, nie łowczym na tym polowaniu. Nekromanta i barbarzyńca w śniegu brodzili ciągnąc za sobą młodzika, któren rannego udawał. Wszyscy się na nogach słaniali. Omniarcha zaś i zaklinacz na drzewach usadowieni opodal ścieżki po zawietrznej czatowali. Gavein znak magiczny nakreślił, by pozostali jak najdłużej nie wykryci. I wszedł wilczy pomiot prosto w sidła na niego zastawione. Obaj na raz wystrzelili, ale tylko Gavein trafił. Strzała wbiła się w kark bestii, ryk powodując straszliwy, jako że srebro w kontakcie z transformowalnym ciałem leśnego żywym ogniem paliło. Raniony wilkowyj wyrwał szybko drzewce z rany, ale omniarcha i zaklinacz cztery następne w niego wpakowali strzały. Tym razem celniej. W korpus wszystkie weszły, a jedna prosto w serce, kładąc leśnego na miejscu. Zbiegli się członkowie drużyny, zanim sierść zanikła na ciele starca, który mocy magicznej po śmierci pozbawiony leżał teraz nagi, w ludzkiej postaci, krwawiąc obficie z ran wszystkich. Nekromanta przyklęknął przy wilkołaku odmienionym. Zbadał puls na jego szyi, po czym w gasnące wejrzał oczy. - Martwy już jest i mogę zaczynać - powiedział, gdy pozostali go otoczyli. - Azaliż radzę odsuńcie się, a może i inne wybierzcie zajęcia, bo to, co mam do zrobienia, nie będzie zbyt piękne ani przyjemne dla oczu waszych. - Ja tam zostanę - Tranog oparł się na rękojeści topora tuż obok zabitego. - Wielem widział, ale nekromantę oglądać przy takim zajęciu pierwszy raz mi się zdarzy. - Jako chcesz - rzekł tamten. - Wolna twoja wola, nie będę powtarzał. I przystąpił do dzieła. Mrucząc coś niezrozumiale, wbił obie dłonie, niczym szpony, w brzuch trupa, rozrywając skórę i sięgając do trzewi. Tu wszyscy wzrok odwrócili, prócz barbarzyńcy, który nadal opierając się na toporze, widowisko to oglądał. Pozostali w tym momencie w las odeszli. Tymczasem ręce nekromanty, w posoce unurzane, coraz głębiej w tors ofiary się zanurzały. On sam zaś zdawał się nosem i ustami muskać powierzchnię spienionej masy, jaka otwartą ranę wypełniała. Wreszcie gwałtownym ruchem Seeleon wyszarpał serce wilkołaka i ociekające świeżą krwią na śnieg rzucił. Podniósł się z kolan i z sakwy, co ją miał przez plecy przerzuconą, wyjął krótką różdżkę, małą czaszką zwieńczoną. Nakreślił kilka runicznych znaków w powietrzu, a wisiały one złożone z blasku przez krótką chwilę, po czym jako dym się rozwiały. Potem trup się poruszył. Krew w trzewiach zabulgotała, pojawiły się na skórze czarne igły włosia. Martwy na ich oczach wilkowyjem się stawał. Wreszcie powstał, mętnymi przewracając oczami. - Moja robota skończona - rzekł nekromanta, wycierając o śnieg ręce skrwawione. - Waszeci teraz go oddaję. - Straszne panują w profesji twojej obyczaje - powiedział Rehbert zbliżając się z wolna. - Zawsze tak okrutnie to czynisz, a może ze względu na nas trochę w rytuale żeś się hamował? - Mogę rzeczy takie czynić na odległość, zwłok nie tykając. Tą cmentarną różdżką trupa też ożywić potrafię niezgorzej - odparł spokojnie nekromanta. - Zatem, po co to wszystko było? - Bo lubię... Rehbert zmilczał i podszedł do leśnego, któren stał, niczym posąg na środku skrzepniętej krwi kałuży. - Rozumiesz mnie? - zapytał. - Tarrk - głos tamtego dobywał się jakby z wnętrza jamy. - Szukamy porwanej przez leśnych damy, wiesz coś o tem? - Tarrk - potwierdziła bestia. Tu wtrącił się nekromanta. - Inaczej, panie, pytać musisz, wszak on niespełna jest teraz rozumu. Pokażę ci... Gdzie ona? - Ku twierrrdzy ją wiodą - padła odpowiedź. - Widzisz panie, tak pytać trzeba, by odpowiedź satysfakcjonującą była. - Jaka to twierdza? - Rehbert podjął przesłuchanie. - Lea Monde. - Wiedziałem, wiedziałem. Ilu ich? - Szesssciu... - Wilcy sami? - Nieee, człek ich prowadzi... - Sługa Sidneya? - W rzeeczy samej... - Imię jego znasz? - Imię jego Harrrdin jest... - Sidneya ręka prawa. Znam ja łotra - omniarcha gorączkowo począł przechadzać się wokół bestii. - Znamy już sprawców, lecz co dalej? - Niee wiem - wilkowyj odpowiedział, jakby jemu zadano to pytanie. - A zamilcz pokrako! - rozsierdzony Rehbert skarcił go jak swojego człeka. To jednako żadnego skutku odnieść nie mogło, jako że leś- ny na pytania tylko był zaprogramowany. - Dogonić, ze skóry obłupić, złotem tych, co przeżyją obdarować. Tak to widzę - Tranog pierwszy odpowiedział, jako zwykle czynił. - Zanim do twierdzy dotrą, dopaść ich musimy - dodał Chmurny - Potem sprawy mogą przybrać obrót mniej pomyślny. - Znasz drogę? - Tranog szturchnął toporem wilkowyja. - Tarrk - ten odparł. - To prowadź, zgnilcu, zanim wszelaka treść z ciebie wypłynie! Wilkowyj prowadził ich niezbyt szybko, ale wprost do celu. Rehbert żachnął się razy parę na nekromantę, który folgując swoim gustom nieco przesadził z bestii szatkowaniem. Przez to leśny, co i rusz o swoje wnętrzności się potykał i tempo marszu zwalniał. Ale nie mieli innego przewodnika, więc za wilczym podążali przez knieje, z dala od traktów i ścieżek ludziom znanych. Zmierzch już się zbliżał, gdy do pierwszego z ognisk, przez porywaczy zostawionych, dotarli. Popioły ostygły już i zaklinacz szybko ustalił, że minęło ze sześć pacierzy, od kiedy tamci wyruszyli dalej. Rehbert wielce tym faktem był zaniepokojony. - Do Lea Monde stąd nie więcej niż dzień drogi - rzekł nerwowo skubiąc brodę. - Jeśli sześć pacierzy przewagi mają, szanse nasze marne. - Może by tak odmieńca srebrem za służbę wynagrodzić - zaproponował Tranog. - Sami szybciej ku zamczysku podążymy, jeśli znasz waść drogę. - Problem w tym, mości barbarzyńco, że wejść tajemnych do Lea Monde nie znam, a bestia na pewno do jednego z nich nas doprowadzi, idąc tropem swoich braci. - Zatem do gniazda kultystów nas wiedziesz - mruknął Chmurny. - Tam śmierć jeno i przekleństwo. Nikt żyw stamtąd nie powrócił. - Żyć chcesz wiecznie, panie rycerzu? - zapytał niespodzianie nekromanta. - Wiedz, że z przyjemnością cię ożywię, gdy przyjdzie twoja pora. Różdżką rzecz jasna, w druhach się nie babram, jako w postronnych... Chmurny splunął i spode łba na Seeleona spojrzał. - Ani się waż tego uczynić. Wolę pójść w robaki, niźli służyć ci za tarczę w razie jakim. - Wedle życzenia. Śmierci się boisz, a ja pomóc jeno chciałem strach twój pokonać. - Już go pokonałem - rzucił młodzieniec i odjechał na stronę, byle dalej od człowieka, któren władzę nad martwymi sprawował. Wyruszyli od razu, czasu więcej nie marnując. Jechali do wieczora, nie napotykając nigdzie wrogości, choć okolice to dzikie były. W rzeczy samej niemal nikogo nie spotkali. Ziemie te, wyludnione wojnami między państwem-miastem, Valuzją zwanym, a kultystami, po latach stały się jeno pustkowiem, gdzie wsie spalone czerniły się między dzikimi polami. Gdy słońce dotknęło horyzontu, Rehbert wilkowyja nakazał przywołać i rozkaz dał do popasu. Nocą do twierdzy zbliżać się niebezpiecznie było, a zdało się, że nie nadrobili wiele drogi do uchodzących. Wieś, do której wjechali, niewielka była, ledwie sześć chałup liczyła. Ogień ją oszczędził, przynajmniej po części. Za to kości walające się po obejściach sugerowały, że mieszkańcy nie mieli tyle szczęścia, ile same obejścia. Stanąć w miejscu takim na popas strach było, ale jechać dalej równie strasznie. Jednako omniarcha zdecydował, że staną w ostatniej chacie, nieco z dala od reszty stojącej. Studnia była tu czysta, a i wewnątrz domostwa śladów rzezi nie było tak widać. Konie uwiązali w chlewiku, któren pusty się ostał, ale siana w nim było trochę i wierzchowce mogły napaść się do woli. Nekromanta wprzódy do chaty poszedł, sprawdził każdy jej zakątek, a gdy zdał relację omniarsze, reszta drużyny mogła spokojnie się na nocleg rozlokować. Wkrótce na palenisku ogień zapłonął i w kociołku, któren przyniósł ze wsi Seeleon warzyła się strawa z mięsa kupionego od karczmarza i warzyw z pola zebranych. Bukłaki wina pospołu rozpijane trochę rozluźniły wojów, acz nadal nieswojo się czuli w otoczeniu pomordowanych kmieci. Tylko Tranog nie czuł niczego szczególnego i leniwie rozparty na przypiecku topór swój glansował, śpiewając pod nosem sobie tylko znane pieśni. Rehbert zasiadł na zydlu w przyzby kącie i rozmyślał. Zaklinacz warzył strawę, a nekromanta z Chmurnym sposobili leśnego do objęcia warty. - Planu nam trzeba - bardziej to do siebie Rehbert powiedział, niźli do pozostałych. - Mało nas, a w twierdzy załoga liczna. Nawet wchodząc tam w tajemnicy, liczyć się musimy, że koniec końców z samym Sidneyem twarzą w twarz staniemy. A on panem jest smoków i wyvernów wszelakich. - Ty jesteś wodzem - odparł niespeszony barbarzyńca, polerki nie przerywając. - Jak zarządzisz, tak będzie. Nam nie każ myśleć. Od tego boli głowa bardziej niźli od taniego piwa. - Wejdziemy sekretnym korytarzem - odezwał się zaklinacz chwilę potem, gdy już w kotle zamieszał. - Dobrym sposobem byłoby zdobycie kilku strojów miejscowych, co by nie wyróżniać się spośród tamtejszych, jak to ich zwiecie, kultystów. Wtedy szansa będzie, by tak szybko nas nie rozpoznano. To zaś pozwoli na lepsze twierdzy spenetrowanie i zaplanowanie uwolnienia księżniczki w spokoju. - Dobrze kombinujesz, panie zaklinaczu - odparł Rehbert, koncepcję rozważając - ale plan twój jeden błąd zawiera, acz znaczny. Większość mieszkańców twierdzy to duchy i potwory, ciężko by nam było przebrać się za nie. Zresztą, o ile pamiętam, nie ma strojów, jakimi by się tam specjalnie obnoszono. Do kultu wielu należy amatorów z różnych stron świata przybyłych. - Zatem wejść po cichu musimy i tak pannę porwać, by nikt się nie zwiedział - wtrącił niespodziewanie Tranog, zadziwiająco dobrze kalkulując. - To da się zrobić, wszak między nami sami nadzwyczajni rycerze... I nekromanta biegły w swoim fachu na dodatek, psia jego mać. - Oby tak się dało - mruknął omniarcha niby pod nosem, ale wszyscy go usłyszeli. - Plan musimy ustalić, zanim jutro z rana pod mury twierdzy podejdziemy. Teraz próżno się zastanawiać, co robić możemy, skoro nie wiemy nawet, jako Lea Monde wygląda. - Powiadają, że zniszczona jest kataklizmami - słowa te wymówił nekromanta, który nagle stanął w drzwiach chaty. - Trzęsienie ziemi z posad wysadziło zamek górny, a i gród, co w murach twierdzy leżał, w gruz się rozpadł. Gadają, że jeno parę ulic przejście oferuje, reszta zaś to zwały kamienia i drew same. - Znaczy, że jej nie pilnują? - zapytał omniarcha wywodem zaciekawiony. - A czego tu pilnować, w zgliszczach tyle bestii siedzi i upiorów, że nikt żywy stamtąd nie powrócił, kto nie miał glejtu od Sidneya. - Problem to oznacza... - Może nie tak wielki - rzekł nekromanta, siadając pod miejscem, gdzie rozłożył się Tranog. - Ja glejt taki posiadam. - Co rzeczesz, przyjacielu? - Rehbert zerwał się z miejsca jak oparzony, przewracając przy tem zydel, na którym tak niedawno przysiadł. - Czemuś wcześniej tego nie powiedział?! - A czy kto mnie pytał? Wszelako nie było mowy o wstępowaniu w progi tego przeklętego miejsca, gdzie budzą się do życia demony. - Nie było - zawtórował barbarzyńca. - Do lasu mielim skoczyć, usiec wilków parę i do karczmy wrócić w chwale. I złotem mielim się podzielić. - Panią poszliście ratować, nie tylko leśnych zabijać. A pani teraz w twierdzy, nie z mojej i nie z waszej przewiny. Ale, jak kto chce się wycofać, to nie będę go winił - Rehbert zydel postawił i ponownie na nim usiadł. - Lepiej zastanówmy się, jak wykorzystać ową okoliczność, że imć Seeleon glejty posiada. To może być nasza szansa jedyna na twierdzy spenetrowanie. - Ja widzę to tak - powiedział nekromanta po dłuższym namyśle. - Wejdziemy do Lea Monde za dnia, głównym traktem, z glejtu korzystając. Sir Rehbert iść z nami nie może, jego bowiem rozpoznają. My jednako, nikomu nieznani, szansę mamy na służbę do Sidneya wstąpić i - po rzeczy rozeznaniu - panią Katherinę uwolnić. - Co zatem powinienem uczynić, skoro z wami iść nie mogę? - zapytał omniarcha, gdy zapadła cisza. - Jedź na ziemie swoje i organizuj odsiecz - Seeleon spokojnie wyłuszczył swoją część planu, którą właśnie obmyślił. - Ściągnij wojska, czyń jak najwięcej zamętu. Jako znam Sidneya, na dworze twoim szpiegów jego jest bez liku. Jeśli zobaczą cię w rozpaczy, pomyślą, że plan porwania się udał, a ty panie nie masz pojęcia o Sidneya sług w tym udziale. Poselstwo odnów. Zaznacz, że z przyczyn takich a takich lady Katherine być obecną przy rokowaniach nie może. Działania te spowodują, iże czujność ich nie będzie tak wielka i nasza akcja w murach twierdzy udać się może. - Mądrze powiedziane - poparł jego słowa barbarzyńca. - Jak na trupojada całkiem dobrze gada. Dać mu wina! - Jeszcze nie skończyłem! - nekromanta po raz pierwszy głos podniósł w ich obecności, zmuszając do zamilknięcia rozbawionego Tranoga. - Zbierz omniarcho drużynę i na jej czele wyrusz z drugim poselstwem ku Lea Monde. Gromada musi być mała, na tyle, by podejrzeń nie wzbudzała, ale dobierz najlepszych. Dwudziestu wystarczy. Zaopatrzcie się w magię prostą i amulety. Srebrnej broni musicie wziąć zapas i eliksirów na uroków odczynianie. Czarodziej też przydać się może w drużynie, ale nie szalej. To wyglądać ma na orszak, nie armię. Jak myślisz, ile czasu zajmie zorganizowanie takowej wyprawy? - Jeśli pojadę, co koń wyskoczy - zastanowił się omniarcha - w Gimrze będę za dwie noce. Na miejscu sprawa nie powinna zająć więcej niźli dni trzy, najwyżej cztery. Potem powrót, ale wolniejszy, następnych dni kilka, też nie więcej niż cztery. To da razem dziewięć dni od teraz. Mniej wiecej. - Tyleż czasu zatem mamy na przeniknięcie do serca Lea Monde i zmiarkowanie, gdzie panna uwięziona i jak ją wydostać. Gdy wjedziesz w mury miasta, my sprawą się zajmiemy z cicha. Ty zaś i ludzie twoi jako odsiecz nam posłużycie, gdyby Sidneya sługi coś zwęszyły. - Takoż zrobię - rzekł Rehbert rozochocony planem. - Zaraz mogę wyruszyć. - Konia masz osiodłanego, Chmurny go pilnuje - powiedział nekromanta. - Posil się, napij, a potem ruszaj z bogami, jakich wielbisz. Wiadomości od nas znajdziesz w swoich komnatach po przybyciu poselstwa. Już ja tego dopilnuję. Rehbert w milczeniu zgodził się na dictum nekromanty. Nie był wprawdzie przekonany do tak rychłego wycofania, ale plan mu przedstawiony sens miał i szanse powodzenia większe, niźli to, co sam umyśliwał. Gdy dojadł swój posiłek i wyszedł, pożegnawszy się uprzednio z towarzyszami, zapadła długa cisza. Ogień na palenisku strzelał jeno, gdy kolejno zasypiali. Ranek nie przyniósł niczego nowego. Wieś martwa pozostała, a w pasmach mgły unoszącej się z pól jeno bardziej upiornego charakteru nabrała. Wilkowyj wszelako, u odrzwi chałupy straż trzymający, jako wieczorem postawion, tak o świcie stał niewzruszony. - Wygląda ów leśny, jako waszeci terminator, panie nekrofilusie - odezwał się Tranog, gdy Seeleon wyszedł z chałupy. - Jeno bardziej cuchnie. - Taka już nieumarłych uroda - odpowiedział mu nekromanta i skinieniem różdżki uwolnił czar utrzymujący potwora. Wilkowyj jednako nadal w miejscu pozostał, nie otrzymawszy innych poleceń. - Maszli moc wielką, mości Seeleonie - kontynuował południowiec, niczem nie zrażony. - Wszak każdą dziewkę możesz mieć na usługi. Jeno pacnąć ją w ciemiączko trzeba różdżką, miast zalotów. - Tu zaśmiał się rubasznie, klepiąc wielką dłonią po brzuchu. Nekromanta spojrzał na niego bez cienia goryczy, potem sam się uśmiechnął i odparł na tyle głośno, by usłyszeli to wszyscy. - Jako i ty Tranogu, tą samą metodą. Zaklinacz rzadko się uśmiechał, ale na widok opuszczonej szczęki barbarzyńcy powstrzymać się nie mógł. Podobnie Chmurny, ten acz oszczędniej, ale zawtórował. Tranog zaś chwilę kontemplował śmiech kompanów i myjącego dłonie w cebrzyku nekromantę, po czym usta zamknął, podniósł topór na ramię i dopiero wtedy ryknął śmiechem, aż ptaki z gniazd wyleciały. - Za sztywniaka cię miałem Seeleonie - powiedział pomiędzy śmiechu atakami - aleć dobrze sobie na tym polu radzisz. Jak na umarlaka, rzecz jasna. Gavein, nie czekając na ripostę nekromanty, uniósł dłoń i stanął na środku podwórca. - Czterech nas, a każdy inny - powiedział. - Nie dążmy do zwady. - A kto tu się wadzi? - zapytał południowiec. - Przecie to żarty jeno. Tak, wiem od zarania czasu krąży taka opinia, że my barbarianie humoru i ironii nie znamy. Ale wiedz, że jest inaczej. Już jako dziecko robiłem kawały swoim braciom. I nie tylko im. Pamiętam, jak razu pewnego z braciszkiem obluzowalim głownię korbacza staremu Kargulenowi, a on miał w zwyczaju na zaślubinach się popisywać kręceniem młynów wszelakich. I takoż popróbował tego razu, trupem kładąc oblubieńca. Ileż śmiechu było, gdy sam musiał stanąć potem na ślubnym kobiercu. - Widzę, że wesoła z was barbarzyńców była gromadka - zaklinacz wyraźnie nie podzielał opinii, która przed chwilą padła. - Przed nami misja, która śmiercią każdego z nas zakończyć się może. Znamy się jednako niewiele, a powodzenie wtedy tylko osiągnąć możemy, gdy drużynę zaufaną stanowić będziemy, w której druh druha nie pozostawi, choćby niebo się na ziemię waliło. Zaraz uwarzę kocioł gorącej strawy, a wy w tym czasie przygotujcie w krótkim zarysie swoje dokonania. Podzielimy się nimi przy posiłku i lepiej się przed walką poznamy. Jak zaklinacz uradził, tak zrobili. Do Lea Monde mieli zaledwie parę mil drogi, zatem spieszyć się nie musieli. Mięso nieco rozgotowane było, ale nikt nie narzekał, gdy zaklinacz strawę rozdzielał. Tranog - jako miał w zwyczaju - pierwszy głos zabrał. A do gadania, trza przyznać, miał talent. - Skoro mówić mam o sobie, to powiem - zagaił pomiędzy kęsami - a opowieść to będzie o wielkiej przygodzie. W dalekim Tormente wychowanym, jako syn kowala jedyny. Już jako dziecko w ręce najeźdźców trafiłem, choć nie byłem ofiarą napaści. W niewolę własny ojciec mnie oddał, gdym mu kuźnię w psocie podpalił. Na dziesięć roków przykuto mnie do żaren, gdzie w koło chodziłem, obracając młyński kamień. Tam to krzepy nabrałem i mężczyzną prawdziwym się stałem. Wielu ze mną było. Żaden nie wytrzymał, ale ja trwałem. Do czasu jednako, razu pewnego wielmoża się pojawił i wykupił mnie z tej służby. Na arenę mnie zabrali, bym walczył dla uciechy gawiedzi. Zrazu w prowincjach, potem w miastach wielkich. Tyle, że nie mieli na mnie mocnego i szybko - choć sławny byłem - pozbyto się mnie z areny. Ponoć wszyscy na mnie stawiali i Nubijczyk, co ten interes trzymał, Królem zwany, usunąć mnie wolał, niźli dalej srebro tracić. Takoż wolność dostałem i znalazłem się w rynsztoku. Skoro na arenę wrócić mi nie dali, to zaciągnąłem się do armii, co na kampanię północną wyruszała. Wiele bitew przeżyłem, tam też moją panią Tranogową poznałem. Była ci mi przeznaczona, moja dama. Aliści o palec łotr dzierżący ją chybił i wbiła się w ziemię, minąwszy moją głowę. Ręce gadowi wyrwałem i do rzyci wsadziłem, gdy żył jeszcze. Potem łeb jego z płucami zatknąłem na włóczni, co przebiła setnika. A topór ten szlachetny moim orężem ostał się od tamtej pory... Resztę znacie. Wojna się skończyła, roboty nie było, przepijałem żołd w karczmach, na następne zaciągi czekając i od czasu do czasu dla wielmożów małe prace wykonując. Ostatnimi czasy niewiele było nawet takiego zajęcia. I tak znalazłem się na rubieżach, a potem między wami, z moją zwinną panią. Gdy skończył mówić, wszyscy milczeli przez chwilę, żując strawę i opowieść zasłyszaną, zwłaszcza Gavein, któren dziwnie jakoś czuł, że opowieść ta różni się nieco od wcześniej przez barbarzyńcę opowiadanej... Zaklinacz wskazał na nekromantę. - Teraz twoja kolej - powiedział. - Skoro wasza wola - Seeleon odstawił misę i usta otarł przed opowieścią. - Z wielkiego rodu pochodziłem w kraju, którego nazwy nie pomnicie, bo już nie istnieje. Imię moje stare nie jest ważne. Sługą byłem wielkiego władcy i kapłanem najwyższym, ale ambicje miałem większe niźli śmiertelnicy. Pan mój miał żonę młodą i powabną, której uroda wielu o szaleństwo przyprawiała. - Jako Katherine - wtrącił zaklinacz. - Być może, przez grzeczność nie zaprzeczę. Sięgnąłem ku niej nieostrożnie i dostałem jej owoc zakazany. Umyśliliśmy tedy, by razem władcę usunąć i plan by się udał, gdyby nie wierni pretorianie. Pan ich padł, a oni w zemście ubili moją damę. Mnie zaś żywcem pochowali. Spędziłem w uwięzieniu lat setki, aż grób mój odkryto i mag wielki do życia mnie przywrócił. Miałem na jego posługach do piekieł wyruszyć, by zło powstrzymać, co na świat wychodziło. Takoż zrobiłem, demony wsze po drodze likwidując w trzech krainach i w samym piekle, przy okazji miano Profesjonała zdobywając. Aliści zapłaty nie dostałem żadnej. Mag ów, Deckardem zwany, wykorzystywał mnie, jako swego niewolnika i czerpał zyski z tego, co zdobyłem. Takoż po wykonaniu zadania ostatniego i jego zabiłem. Od tej pory wolny po świecie chodzę, szukając krainy, skąd pochodzę i grobowca mojej damy. Teraz, mając nekromanty moce, przywrócić ją do żywych mogę, by moja była przez stulecia... - W czym więc problem? - zapytał Tranog zafascynowany opowieścią nekromanty. - W tym, że nie wiem, jaka kraina mnie wydała. Krążę, słucham wieści wszelakich, ale wciąż bez skutku. Do kultystów przystałem, bo ponoć Sidney ma talent widzenia przez mrok czasu minionego i przyszłego. - I do nas dołączyłeś, choć go ubić idziemy? - Historia Rehberta też na miłości oparta, skoro ja jej nie mam, może jemu będzie dana - filozoficznie zakończył Seeleon. - A poza tym martwy Sidney lepiej mi może posłużyć w rozwiązaniu sekretu. - Twoja kolej, panie Chmurny - zaklinacz wskazał młodzieńca kopyścią, gdy nekromanta podniósł swoja misę. - Rzeknij, jako z tobą było i jakeś tu trafił. - Długo by mówić - młody rycerz dawno już zjadł i teraz siedział wsparty o miecz wielki. - Niewiele pamiętam. Kadetem byłem w armii, gdzieś tam walczyłem. Potem renegatem zostałem i przeciw swoim wystąpiłem. Świat mój, a chyba nie jest on tym samym, po którym stąpamy, w wielkim zagrożeniu się znalazł. Wyruszyłem jako i wy, z moimi kompany, by ratować krainę... Ale nie wiem, jaki rezultat te starania miały. Jedyne, co pamiętam, to Aeris twarz. Mojej ukochanej, gdy szła ku mnie z kwiatami. Midgar to słowo jest mi też znane, ale co oznacza - nie wiem... Krótka to historia, ale szanowni kompani nic więcej nie pamiętam, a z wami jestem, by inną panią ocalić od śmierci... Tak może swoje żale ukrócę... Przez dłuższą chwilę milczeli, choć nikt już nie jadł. Wreszcie Tranog się odezwał: - Wasza kolej, zaklinaczu. Wszak wy znacie wątki tej opowieści, w którą i my teraz wmieszani jesteśmy. - Znam, przyjaciele - odparł Gavein - i z wami się nią podzielę. Nie było to tak dawno, jakby się zdało. Wszyscy o wojnie tej słyszeć musieliście. Całe południe stanęło przeciw północy, skąd siły Rehberta nadchodziły. I ja byłem w tej armii, co nad rzeką w pobliżu Zielonego Lasu stanęła. - Ja też tam byłem - wtrącił Tranog. - I ja - zaraz potem Chmurny się odezwał. - Takoż i ja stałem nad rzeką - dodał nekromanta - acz po drugiej jej stronie. Alem Rehberta w życiu na oczy nie widział. Spojrzeli na niego zdziwieni, ale nikt nic nie powiedział. - Niemniej tuż przed bitwą król mnie do siebie zawezwał - kontynuował tymczasem zaklinacz - by misję specjalnej wagi mi powierzyć. Córkę jego, Katherine w bezpieczne miejsce, z dala od Rehberta, odwieźć miałem. Niby prosta misja, ale tkwił w niej szkopuł jeden. Panna świata poza omniarchą nie widziała i bitwa ta cała jeno pretekstem była, by zakpić z króla ojca, a i ze mnie przy okazji. Katherine wieści swemu oblubieńcowi słała, gdym ją wiódł przez knieje, a on podążał za nami i przy pierwszej sposobności z panną się spotkał. Tak to po raz pierwszy zadania powierzonego nie wykonałem i edyktem króla na śmierć skazany schronienia szukać musiałem na granicy światów. Resztę znacie... - Czemuś mu ją oddał? - zapytał Tranog, któren będąc barbarzyńcą pewnych rzeczy nie pojmował. - Wszak mogłeś go usiec i honor zachować. - Honor mój niczym wobec szczęścia damy - zaklinacz z wbitym w ziemię wzrokiem wodził kopyścią po glinie. - Ty tego nie rozumiesz przyjacielu. Wybór, jaki był mi dany, z jednej strony mógł honor mój ocalić, gdybym ból zadał boskiej istocie, lub jej szczęście mogłem ofiarować na mojego poświęcenia ołtarzu. Tak wybrałem i do dziś nie żałuję, choć do niedawna wsadziłbym tę kopyść w rzyć Rehberta i zabełtałbym jako w kotle. - Dlaczego pomagasz znienawidzonemu wrogowi? - Nekromanta zadał jako pierwszy pytanie, które wszystkich nurtowało. O mgnienie oka wyprzedził w tym Tranoga, ku jego zresztą zdumieniu. - Dla niej to robię, nie dla niego. - Aliści zrobiła na tobie wrażenie... - Dzionek jeden ją znałem, ale ona, kotka zielonooka i nieludzko piękna, duszę mą posiadła, choć pewnie nawet dziś mnie nie pamięta. Wszystko bym dla niej zrobił. I zrobię... - Jako i my - wpadł mu w słowo Chmurny. - Choć żaden z nas nie ma nawet pojęcia, jak ona wyglądać może. - Zanim wyruszymy ku twierdzy, to wam opowiedzieć mogę - zaklinacz przymknął oczy i słowami wyraził urodę i szyk pięknej damy, której nigdy nie zdobył, a którą stracił. W niczym nie skłamał, w niczym nie przesadził, ale swoim słuchaczom jawił się jeno jako bajarz i pochlebca. Mury Lea Monde ujrzeli, zaledwie słońce stanęło w zenicie. Wilkowyj doprowadził ich do jaru, w którym za omszałym głazem kryło się wejście do twierdzy tylko nielicznym znane. Nie skorzystali wszak z niego, glejty od Sidneya mając. Wiedzieć chcieli jeno, którędy pannę do twierdzy przekazano i czy fakt ten w rzeczy samej miał miejsce. A miał, jak się okazało. Ku traktowi pobieżyli, niespecjalnie się rozglądając, a gdybyż to uczynili, pod jednym z dębów mogli ujrzeć młodego mężczyznę o jasnych włosach, ubranego w koszulę i krótkie spodnie typowe dla mieszkańców Valuzjii, któren z oddali bystrym wzrokiem ich obserwował. Gdy ku bramie się udali, za nimi poszedł, trzymając się wszelako na dystans odpowiedni. Twierdza, jako rzekł Seeleon, nie była broniona ni zamknięta. Po glejtu okazaniu czwórka przybyszów za mury przeniknęła. Jechali wolno, spoglądając na omszałe mury, co pękając wnętrza domów obnażyły. Przygnębiające wrażenie potęgowali mieszkańcy tej ruiny. Ród smoczy, acz zdegenerowany, jaszczurzymi wojownikami się objawiał. Pomiędzy nimi zmumifikowanych i zgoła szkielety spotkać można było. A i duchów ślady widzieli w ciemnych zakamarkach. Takoż i bestie, które między niemi jako gadzina postępowały. Ludzie, którzy najmniej do tej zbieraniny pasowali, wcale do mniejszości nie należeli. Wielu było tu zakutych w stal rycerzy, tych, co służbę na dworach porzucili, magnetyzmem Sidneya uwiedzeni i tych, co nigdy pana nad sobą nie mieli. Złożywszy barbuty na kamieniach, ostrzyli broń i gaworzyli jak to w zwykłych obozach bywało. Czterech jeźdźców nie zaprzątało niczyjej uwagi. Seeleon, zwany Profesjonałem, o drogę wypytywał i szybko ku katedrze, co w centrum grodu stała, się zbliżyli. Ów budynek siedzibę Sidneya stanowił, acz z zebranych wieści wynikało, że mag na kolejną wyprawę wyruszył rano i jeszcze nie powrócił. Za radą Tranoga ulokowali się w jednym z zajazdów, co koło kuźni się znajdował. Nazwany był Warownią Keana, jako i sama kuźnia. Tam sakwy złożyli, a konie obroku dostały. Nekromanta wyruszył do katedry samotrzeć, by załatwić formalności z kultystów przedstawi- cielami, reszta zaś po grodzie się rozpierzchła, co by obserwacje czynić. Umówili się na spotkanie o zachodzie słońca w biesiadnej sali zajazdu. Gdy nadeszła pora, czwórka cała przy jednej ławie się zebrała. Wilkowyj w komnacie nekromanty został, jako że zapachem swoim psuł powietrze, co może większości mieszkańców tego grodu i nie przeszkadzało, ale wędrowcom i owszem. A nadto ktoś bagażu strzec musiał przed wszędobylskimi demonami. - Jak sprawy w katedrze się mają? - zapytał Chmurny, gdy spóźniony nekromanta zasiadł przy ławie. - Nie najlepiej. Sir Sidney Losta'lot wyruszył nocą na czele oddziału, by dwór swego dobroczyńcy, księcia Bardoby złupić. Ponoć szuka klucza do tajemnicy tego grodu. - A Katherine? - Przywiedli ją do katedry i na górnych piętrach trzymają. W jakim celu, nie wiadomo. Sidney wszelako nie okazuje nią zainteresowania. Zda się, że to Hardina sprawka być może... - Za cienki on, by takie wypady samotrzeć urządzać - powiedział zaklinacz. - Już prędzej dla wywarcia wpływu na omniarchę ją wzięli. - To być może - zgodzili się wszyscy zebrani. - Ale co nam w takiej sytuacji czynić? - za wszystkich zadał pytanie zaklinacz. - Czekać - odparł nekromanta. - Dni mamy dziewięć, trza nam miasto zwiedzić, wsze kąty poznać i plan walki ustalić, zanim Reh- bert na czele oddziału nie przybędzie. - To da się zrobić. Póki co, każdy weźmie rejon grodu jeden i plany sporządzi - zarządził Gavein, a potem radzili długo, jak i gdzie miasto podzielić. Ostatni też salę opuścili, rzucając służącemu za kontuarem goblinowi sztuk złota parę. * * * Nim dni minęło dziewięć, przez łukowate bramy poselstwo z północy przybyło. Dwudziestu czterech zbrojnych, a na ich czele Rehbert podążał. Do grodu wjechali główną bramą. Niewielu miejscowych ich powitało, ale też na to nie zwracali uwagi. Rycerze, jako na paradzie, czwórkami jechali, a pan ich na przedzie pod pełnymi sztandarami. Pierwszy zoczył ich Chmurny, który swoją część miasta najszybciej opisał i wolny czas na szermierki lekcje poświęcał. Ruszył wzdłuż trasy, posyłając jadącym kilka gestów przyjaznych. Omniarcha zlekceważył młodzika, tak z pozoru się wydawało i dumnie wyprężony, w inną stronę spoglądając, zatrzymał konia na środku drogi. Rozejrzał się, jakby nieprzytomnie i wskazując na Chmurnego zapytał: - Znaszli zajazd jaki władyki godny? - A znam - młodzik odpowiedział, jakby pytającego nie znał i jeno przez grzeczność w diabły nie posłał. - Tu niedaleko, za rogiem nieledwie znajdziecie Warownię Keane'a. Zacna to gospoda, a i miejsca w niej wiele. Może i wszyscy wasi rycerze się tam pomieszczą. Rehbert wyłuskał z rękawicy monetę i rzucił ją do stóp Chmurnego. - Kup sobie garniec piwa, przyjacielu - rzekł i odjechał jak na władykę przystało. Młody rycerz splunął w błoto, w którym srebro utonęło. Gdy odchodził, dwoje leśnych ku zdobyczy się rzuciło, ale odskoczyli jako oparzeni, gdy chwycona moneta skórę im wypaliła. Orszak w tej samej chwili pod karczmę zajechał. Stajenne gnomy wierzchowce od rycerzy przejęły, a goblin, karczmarzem będący, wszystkich do środka zaprosił. Pokoi wolnych wystarczyło dla gromady, tak jak to nekromanta wyliczył, topiąc w studni poprzedniej nocy trzech adeptów magii, co służyć kultowi chcieli, a na przeszkodzie planom drużyny stanęli, zajmując potrzebną izbę. Rycerze, prócz jednego, któren ku katedrze z misją został wysłany, zasiedli w ławach, zamawiając wino, a Rehbert do swojej izby się udał na od- poczynek niby. Po prawdzie zaś przeczytać notatki poszedł, co drużyna sporządziła. Plan był prosty, jako budowa cepa, ale do jego realizacji potrzebna była korelacja działań tak rycerzy, jak i drużyny. Niemniej nekromanta dobrze się sprawił. Teraz pozostało tylko czekać. Katedra Lea Monde jawiła się zbliżającym jako monstrualny pomnik kultu Mullenkampa. Wysoka na stu chłopa, o wieżach strzelistych i kopule wielkiej, przytłaczała samym swoim istnieniem. Trzęsienia ziemi, które w proch obróciły metropolię, katedrę pozostawiły zda się nietkniętą. Z dala jednako budowla tak wyglądała, ale gdy ku niej się zbliżyli, okazało się, że mury wiele pęknięć mają, a witraże miriadami odłamków zrosiły bruk zapadnięty w miejscach wielu. Rehbert wszelako nie okazywał respektu śladom kataklizmu i z otwartą przyłbicą wkroczył na teren siedziby Sidneya. Za nim dwudziestu czterech rycerzy niby spokojnie jechało, a każdy gotów na pierwszy sygnał władyki dobyć broni i rzeź rozpocząć. Chmurny wraz z nekromantą nieco wcześniej do wnętrza budowli przemknęli. Znając dzięki wywiadowi rozkład komnat strategiczne pozycje zajęli i tylko czekali na znak. Orszak omniarchy na dziedziniec tymczasem zajechał i przed wrotami prowadzącymi do wnętrza nawy rycerze się zatrzymali, oczekując przybycia poselstwa magusa Sidneya. Ale chwile mijały, a nikt nie pojawiał się na ich powitanie. Zniecierpliwiony Rehbert zsiadł z wierzchowca i ku wrotom masywnym pobieżał, reszta jego orszaku cierpliwie czekała. Władyka popchnął dębowe wrota i w mrocznym westybulu się znalazł. Ciemno tu było, acz nie na tyle, by nie rozpoznać po chwili zarysów murów i posągów strzegących wejścia do świątyni. Omniarcha stanął na kraciastej posadzce i zawołał: - Jam jest Rehbert, władca północy, azaliż lekceważyć chcecie moje tu przybycie? Odpowiedziała mu tylko cisza. Nikt się nie pojawił, nikt nie odpowiedział. To zbiło z pantałyku władcę krain północnych, ale nie dał tego poznać po sobie. Zaczekał i jego cierpliwość została wkrótce nagrodzona. Nim klepsydry przyszedł czas odwrócić, w przedsionku świątyni pojawili się kultu kapłani. Widząc ich Rehbert przemówił. - Vyrgule syny, czyż godzi się zaproszonego władcę na progu ostawić! Serca wasze wyrwać każę i szkaradkom rzucić na pożarcie. Gdzie Sidney Losta'lot, pan wasz? Mnisi wydawali się być zaskoczeni obecnością gościa w murach katedry. Ten, który ich prowadził, w niskich ukłonach zbliżył się do omniarchy i takoż rzekł: - Wybacz obcy panie, ale Sidney teraz ma przed sobą wielkich problemów rozwiązanie. Racz poczekać, aż Valuzji szpiedzy zostaną pojmani. Wtedy pan nasz czas znajdzie, by cię powitać. - Cóż to, kilku niegodnych sprawiło, że Sidney sprzymierzeńca swojego nie może podjąć jak należy? - Rehbert zgodnie z planem udawał oburzonego, co przyszło mu tym łatwiej, że w rzeczy samej czuł się oszukany. - Nie tak to jest, panie mój - mnich giął się w ukłonach. - Sprawy wielkiej wagi odciągają go... - Ilu ich? - ryknął omniarcha wprost w twarz skruszonego mnicha. - Ilu jest tych szpiegów? - Nie jest istotna ich liczba. Najlepsze ryzykołamy Valuzjii w granice twierdzy wniknęły. Sidney wszech najlepszych wojów przeciw nim do podziemi rzucił. Rychło kryzys opanujemy. Rehbert odprawił go krótkim ruchem dłoni. Gdy mnich oddalał się, w sercu omniarchy zagrały uczucia. Alboć nie jest to moment, by na serce kultu uderzyć i zadać cios w plecy magusa Sidneya, prorokiem zwanego, a i pannę uwolnić? Wszak zebrani rycerze do elit należeli i każdy z nich chorągwi całej wart był na polu bitwy. Gdy odmieniec zajęty był swojemi problemami, Katherine na plan dalszy zejść musiała i mniej jej pewnie pilnowali. Najlepsi przeciw wrogowi zostali rzuceni, te słowa wciąż dźwięczały Rehbertowi w uszach. Ruszył ku wyjściu miarowym krokiem, na marmurach wybijając stalowymi ostrogami rytm znany od wieków, jako pieśń śmierci. Ledwie za wrota wyszedł, miecz z pochwy wyjął i zakrzyknął: - Za honor pani Katherine! Za mną! Po czym do katedry wrócił i nie czekając na rycerzy ku wewnętrznemu sanktuarium ruszył. A pancerni za nim, o kilka kroków jeno w tyle podążali. Zakuci w stal srebrem lamowaną, z bronią w rękach i milczeniu złowrogim krok za krokiem do siedziby zła się zbliżali. * * * Nekromanta pierwszy wyczuł zagrożenie. Coś sprawiło, że dusza, która wróciła z zaświatów, zakłócenia eteru wyczuła, nim do walki na dole doszło. Dał znak pozostałym i ujął mocniejszym chwytem różdżkę cmentarną. Cała drużyna znajdowała się już na drugim piętrze katedry, blisko apartamentów Sidneya. Seeleon wyjrzał przez okno w sam czas, by ujrzeć gromadę zbrojnych wkraczających na dziedziniec. - Już są - szepnął, nawet się nie odwracając. - Omniarcha wprawdzie nie trzyma się planu, ale jego drużyna do wrót katedry się zbliża. Pozostali głowami skinęli i broni dobyli bez słowa. - Wiecie, co czynić trzeba? - zapytał zaklinacz. - Musimy straże, co pilnują Katherine, usunąć, zanim Sidneya sługi poznają, że wewnątrz katedry ludzie sprzyjający Rehbertowi działają. Potem ku podziemiom uciekamy, jako nam riskbreaker poradził... Raz jeszcze skinęli głowami, po czym ruszyli w milczeniu korytarzem ku komnatom Sidneya. Przy odrzwiach czterech smoczych stało, aleć nie zdążyli nawet syku wydać, gdy pani Tranogowa i miecz Chmurnego pocięły ich na dzwona. Zatrzymali się na chwilę, nasłuchując, czy nikt ich nie ściga, ale cisza wokół panowała. Zaklinacz odrzwia otworzył i ostrożnie weszli do komnat. I tu cisza ich przywitała, głębsza nawet, niż ta na zewnątrz panująca. W zasięgu wzroku nikogo nie było. Ruszyli, zrazu ostrożnie, sprawdzając każdy zakamarek, ale śladu panny nie zauważyli. Dopiero gdy do ostatniej komnaty drzwi sforsowali, ujrzeli postać, która niczym kłębek nieszczęścia skulona na ławie leżała. Zaklinacz ku niej postąpił. Miecz schował i z rękami pustymi powoli się zbliżał. - Za niski jesteś jak na kultystę - powiedziała dama w biel odziana, nie wstając z ławy. - Księżniczko, przybylim po ciebie - powiedział cicho Gavein, zdejmując hełm skrzydlaty, kojącym zda się głosem, jakim zwierzęta hipnotyzował. Katherine poruszyła się i przenikliwie na niego spojrzała. Przeto kontynuował: - Rehbert na dole, ku komnatom się przebija, my jego sługi. Azaliż mnie nie poznajesz? Utkwiła w nim spojrzenie i nagle błysk zrozumienia pojawił się na jej twarzy. - Zaklinacz Gavein. Wszak ty go nienawidzisz, prędzej byś sztylet zatopił w jego plecach, niż mu pomógł... - Prawdę mówisz Katherine, ale nie jemu pomagam, ale tobie. - Gdy będę wolna, w jego wrócę ramiona - powiedziała księżniczka, wstając z ławy. - Zatem pomagając mnie i jemu pomagasz. - Może i tak jest, ale co ja kurwać wiem o kochaniu - mruknął zaklinacz cicho, by go nie słyszała, a głośniej dodał: - Razem tu z omniarchą się dostalim, by cię ratować. Przeto schowaj urazy i za nami podążaj, zanim Sidney się dowie, że nie ci na dole najgorszymi są jego wrogami. Usłuchała i żwawo za nim podążyła. Nekromanta sprawdził korytarz i ruszyli ku bliskim schodom. Nadal w pobliżu nie widzieli nikogo. Gdy do stopni się zbliżyli, nekromanta raz jeszcze rzucił okiem na bitwę, co w głównej nawie się rozgrywała. Szybkim spojrzeniem plac objął i policzył ciała. Dwunastu rycerzy z Rehberta drużyny życie już oddało, ale i Sidneya sługi drogo zapłaciły za opór stawiany. Ze trzy tuziny ich leżało, ale wciąż nowi z wnętrza katedry napływali. Sam omniarcha, choć okrwawiony, stał na nogach twardo i opra-wiał mieczem kultystów zagony. Nagle, gdy już iść dalej mieli, zgrzyt kamienia trącego o kamień zwrócił ich uwagę. Wszyscy na prawo spojrzeli, skąd dźwięk dobiegał. I zobaczyli, jak golem, wzrostem dwu chłopa przewyższający, prostuje członki swoje. W jego nieforemnej głowie zapłonęły rubinowe oczy i ruszył, zrazu powoli, z każdym krokiem nabierając gracji. Zaklinacz znakiem próbował go powstrzymać, ale nie mógł znaleźć odpowiedniej magii. Reszta, może prócz Tranoga, ze zgrozą zrozumiała, że takiej masie twardej skały nikt z nich przeciwstawić się nie może. Ale tu do akcji wkroczył Seeleon przez chwilę nieobecny. Zauważył druhów cofających się i wyszedł przed szereg pytając: - Co z wami? - Golem - szepnął Chmurny, ruchem głowy wskazując olbrzyma. Nekromanta splunął i nie patrząc nawet w stronę zbliżającego się potwora różdżką kilka szybkich ruchów wykonał. Podłoga komnaty wybrzuszyła się przed golemem i nagle z kamieni powstał twór drugi, równie wielki, acz bardziej masywny od Sidneya sługi. Nekromanta zaś wskazał drużynie czerniejące opodal mrokiem korytarza wyjście z sali. - Golemy to wsiowe czarowanie - powiedział sam do siebie, gdy ku niemu uciekali, ścigani rykami walczących gigantów. Zbiegli po stopniach na pierwsze piętro, potem niżej ku parterowi. Tam Seeleon odłączył od grupy i przez nisko sklepione przejście wszedł do nawy. Kilka ruchów różdżki i spośród martwych dziesięciu powstało, by przeciw swoim towarzyszom się odwrócić. Ledwie truposze wstawać zaczęli, Rehbert dojrzał nekromantę i w cichym porozumieniu ku niemu ruszył. Dziesięciu jeszcze rycerzy walczyło, ale kultystów siły też już się nie zwiększały, a wręcz przeciwnie - rzedły szeregi mnichów do walki stających. Nikt chyba nie zauważył w powstałym zamieszaniu, że omniarcha znika z przybyszem za łukami wykutymi w kamieniu. - Witam cię, druhu - rzekł Rehbert, pod łokieć ujmując nekromantę. - Gdzie ona? Znaleźliście księżniczkę Katherine? - W rzeczy samej, jest z zaklinaczem - odparł Seeleon i wskazał mu drogę. Ruszyli biegiem, nie zważając na zgiełk bitewny, co zza pleców dochodził. Schodami krętymi dotarli do podziemi, gdzie reszta drużyny czekała. Rehbert, gdy panią swą zobaczył, oniemiał i rozwarłszy ramiona ku niej ruszył. Aleć daleko nie poszedł. Tranog drogę mu zastąpił wsparty na toporze i takoż rzekł: - Waści na amory się zbiera, ale nie czas na to. Wróg zaraz pojmie istotę podstępu, tak dokładnie przez imć Seeleona uwitą. Nie czas teraz na umizgi, zniknąć musiemy bez utraty chwili. Potem będzie czas, by ją obłapiać... Nie sposób było nie zgodzić się ze zdaniem południowca. Rehbert jednako go ominął i padł w ramiona ukochanej. Na chwilę tylko i choć jej delikatne dłonie przytrzymać go chciały, odsunął się, acz nie wyrywał i po złożeniu ognistego pocałunku wskazał jej drogę ku mrocznym tunelom, wiodącym do granic fortecy. I Katherine się nie ociągała. Biegiem ruszyli, a Chmurny i zaklinacz drogę pochodniami oświecali. Wszelako labirynt katakumb krył w sobie wiele pułapek i nim się upewnili, że pościgu nie ma, stanęli wobec setki lub więcej zmartwychwstałych. Sidney ich tu rzucił, by riskbreakerów szukali, a przypadek sprawił, że drogę drużynie zastawili. Rzesza nieumarłych wszelako przejście blokowała. Szkielety i zombie stali obok siebie ramię w ramię, a pomiędzy nimi Liczów kapelusze, niczym stożki wskazywały, że i magia drogę do wolności zagradza. Sześciu przeciw setce, nierówna to miała być walka. Korytarz, którym przyszli, nie był za szeroki, choć sala, w której stała gromada, słuszne rozmiary miała. Ale to na korzyść drużyny się odwróciło. Tranog na czoło wystąpił, obok niego Chmurny stanął. Za nimi zaklinacz i nekromanta, a z tyłu Katherine ze swoim lubym. Chwil parę trwała cisza, po czym szeregi truposzy jakby na znak czyjś ruszyły. Zwarli się w śmiertelnym boju barbarzyńca i przybysz ze stron obcych z jednej strony, a kwiat minionych wieków z drugiej. Wprawdzie klasa wojowników drużyny dawała im przewagę nad każdym z osobna nieumarłym, ale masa przeciwników szybko ich do defensywy zepchnęła. Pani Tranogowa ze świstem zataczała kręgi od kości ciało oddzielając i gruchocząc szkieletów konstrukcje. Podobnie wielkie ostrze Chmurnego życie dawno zabrane raz jeszcze odbierało, ale wrogów było tylu, że nie dało się ich powstrzymać, mimo rozpaczliwych wysiłków nekromanty, któren wciąż nowych pobudzał do życia zabitych. Niestety i jego siły nie były w stanie zniwelować liczebnej przewagi Sidneyowego pomiotu. Pierwszego opadli Chmurnego, który mimo wielkich umiejętności, nie mógł pokazać kunsztu całego w takim zgiełku. Czyjeś ręce go uchwyciły, inne gardła sięgnęły i już po chwili wrogami oblepiony musiał uklęknąć, miecz opuszczając. Zanim zniknął pod skłębioną masą wrogów, odwrócić się zdołał i ku nekromancie kierując słowa, tako krzyknął: - Czyń, co musisz, daj mi powrócić! Seeleon skinął głową jeno, a gdy okrzyk ostatni z krtani młodzieńca do uszu jego dotarł, znak wykonał tajemny i wkrótce obok błysków topora znów pojawił się długi miecz Chmurnego. Po chwili z setki sług Sidneya ostało się jeno trzydziestu, może trochę więcej. Wkraczając do sali szereg drużyny się rozszerzył i do walki wkroczyć mógł Gavein. Teraz szybciej postępowała robota. A gdy skonał ostatni nieumarły, na środku sali się zatrzymali pośród popękanych katafalków. Przyszedł czas oddechu. - Psie krwie - mamrotał Tranog - ubili Chmurnego, popatrzcie jeno, co z niego zostało. W rzeczy samej młodzieniec nosił na twarzy i karku ślady ukąszeń, brakowało mu kawałka policzka, z rozcięć zbroi sączyła się posoka. Ale stał z mieczem w dłoni, wprawdzie opuszczonym, pomiędzy posiekanymi kultystami niczym posąg boga zemsty. - Sam poprosił, bym go ożywił - szeleszczącym głosem ozwał się nekromanta. - Nikt ci tego nie wypomina - uspokoił go zaklinacz - a jeśli będziesz miał okazję i ze mną to zrób, gdybym padł w walce. - Mógłbyś też paru z nich ożywić - wtrącił Tranog wskazując martwe Sidneya sługi. - Raźniej by nam było w większej kompanii. - Tyle many już nie mam - wyznał nekromanta, nie wdając się w szczegóły, czym owa mana jest. - Teraz mi to mówisz? - żachnął się południowiec wyraźnie zawiedziony. Nekromanta miał mu odpowiedzieć, gdy nagle z korytarza, którym przyszli, gwar dobiegł wielu głosów. Znak to, że wojowie Rehberta już życie oddali. Do sali napływać poczęły kolejne zastępy szkieletów i sług Sidneya nieumarłych. Tym razem więcej ich było, a i pośród masy zwykłych wojów widać było pradawnych rycerzy, magów i gady. Duchów też kilka się zebrało. Drużyna stanęła w szeregu. Z lewej ożywiony Chmurny, obok niego Seeleon, dalej zaklinacz i Tranog zamykający szereg z drugiej strony. Nacierający na moment się zatrzymali, nie wiedzieć dlaczego, jakby niesłyszalnym rozkazem w miejscu osadzeni. Wtedy nekromanta odwrócił się ku Rehbertowi trzymającemu w ramionach Katherine i rzekł: - Uciekaj, ratuj siebie i damę, my ich tu zatrzymamy, jak Bogowie dadzą, na tyle, byś dotarł bezpiecznie za twierdzy bramy. Omniarcha stał jednako niezdecydowany. Miecz w jednej dłoni trzymał, a drugą obejmował kibić przerażonej damy. - Odejdź panie - warknął zaklinacz. - Oni lada moment do ataku ruszą. Ratuj Katherine życie... Po to tu przybylim i niech ta ofiara na darmo nie idzie. - A wy? - zapytał Rehbert. - Co z wami?... - Przybyliśmy tu ocalić panią, spróbujemy ją zatem ocalić - filozoficznie wyraził się Tranog barbarzyńca, człek ufający tylko stali. - Złota trochę oszczędzisz, jak nas tu ostawisz. - Nie godzi mi się was ostawić. - Omniarcha czuł, że odchodząc ostatni raz ich widzi. Wiedział jednako, że zostając skazuje Katherine na wieczne potępienie, a może i hańbę w odmieńców niewoli. Chwycił ją za dłoń i zanim zniknęli w niskim przejściu, salut oddał mieczem czterem obrońcom, co przeciw hordom kultystów stanęli. Wróg nadal zbliżał się powoli. Nie atakował, w milczeniu jeno szyk formował. - Lea Monde zwą to miejsce - przez zęby barbarzyńca wycedził. - Tak je zwą, w rzeczy samej, choć nie wiem, co to znaczy - odparł mu zaklinacz. - Zatem umrzeć nam przyjdzie w Lea Monde. Czy ktoś to spamięta? - Wolałbyś umrzeć na łożu jako starzec - wtrącił nekromanta - czy z toporem w dłoni jak bohater? - Ciebie to nie dotyczy, jako żeś już trup, tak jak i Chmurnego - żachnął się Tranog spoglądając na dziesiątki jakże bliskich wrogów - bo i on bólu już nie poczuje. A ja tak, i złota nie zobaczę... - Nikt nie żyje wiecznie, ale jeśli Rehbert skórę uratuje, wszy bardowie śpiewać będą o bohaterach, co w czterech przeciw całej armii stanęli - powiedział zaklinacz. - A każda chwila, jaką mu damy, do wieczności nas przybliża. - To zatańczmy taniec nasz ostatni - mruknął południowiec - by bogowie wszy zobaczyli, że zaklinacz z barbarzyńcą i nekromantą pospołu w zaświaty więcej dusz wyprawili niźli mityczny potop. A jeśli patrzeć nie zechcą, ich strata! Słowa te Gavein za znak potraktował i ze srebrnym ostrzem w dłoni ku gromadzie zbrojnych się rzucił, a zanim poszli inni. W bój ostatni i krwawy... Bohaterów czterech Co jak jeden mąż stali Zatrzymało szereg Sidneyowych wasali. Położyli pokotem Wrogów tysiąca ćwierci Aleć ulegli potem I ostali w objęciach śmierci. Bard nie był mistrzem w swoim fachu, ale i tak gawiedź go okla- skiwała, gdy zakończył śpiewany poemat. Tu, na pograniczu, rzadko się widziało artystę prawdziwego. Kto przy zdrowych zmysłach wędrowałby na świata kraniec, aby zdzierać gardło dla wpółzdziczałych mieszkańców wiosek i grodów podupadłych. Aliści ten grajek, zapewne z bogatych dworów za zbytki wygnany, potrafił zabawić gawiedź. Zabawił też trzech wędrowców, którzy w kącie siedząc, leniwie wino sączyli. Jeden z nich - siwy, jednooki, ze szramą ciągnącą się od czoła po kącik ust - człek jakby zasuszony, rzucił grajkowi całego talara, nie odwracając nawet głowy. Tamten po podziękowaniach znów począł szarpać struny swojej lutni. - Nasze zdrowie panowie - dzban wzniesiony w dłoni siwego stuknął o dwa inne naczynia gliniane. - Głupi śpiewak zrobił z nami to, co wszelkim siłom Sidneya nie było dane - skontrował toast drugi z siedzących, olbrzym zakuty w misternie lamowaną zbroję. I wypił garniec, do dna go przechylając. - Tako to wygląda. Nie ma już nas dla tego świata - powiedział rozparty na sąsiedniej ławie wielmoża o twarzy, którą wieńczył nos krzywy, jakby w walce złamany. - Ale czy godzi się tak piękną legendę niweczyć? Znacie jakiś tego sens?... - Złota trochę szkoda - mruknął olbrzymi południowiec - co go omniarcha za pannę obiecał po dziewięćdziesiąt funtów na głowę. Siwy kolejny gąsior wina zamówił skinieniem chudej ręki. - Dałbyś pokój temu złotu - powiedział, gdy karczmarz wino doniósł i oddalił się na tyle, by nie słyszeć tematu rozmowy. - Wszak trzęsienie ziemi, które bestie pogrzebało, jako dar z niebios spadając na twierdzę, po tym jak na górze ten młodzik Riot, zwany Wędrowcem, Rosenkrantza ubił, dało ci sposobność splądrowania skarbców wotywnych kultu Mullenkampa. - A jak one wielkie były, wiemy tylko my, baronowie z pogranicza. Zdrowie - dokończył zdanie Gavein, który nadal czuł się nieswojo w gustownych jedwabiach. - Wszak to, co wyniosłeś z ruin katedry, w samych tylko brylantach, warte jest góry złota, mości barbarzyńco. - Jeśli o brylanty chodzi, to cebrzyk jeden jeno wyniosłem - żachnął się Tranog mianowany sam przez siebie generałem. - Dlatego tylko, że mniejszych kamieni niźli pięść twoja nie brałeś - nekromanta rozlał wino do garnców sprawnym ruchem, rozlewając nieco, gdy kamraci głośnym śmiechem wybuchnęli. - Jako i wy mości druhowie, jako i wy. Nie uszło tak bogate towarzystwo uwagi miejscowych ladacznic, które od dłuższej chwili, przewijając się przez kolana różnych spragnionych uciech kmieciów, ku ławie ich zmierzały. Wreszcie panna jedna, o wyglądzie rusałki, przed trójką wędrowców stanęła i głośno, tak by inne słyszały, zagadnęła: - A cóż to trzeba zrobić, by do wesołej kompanii bogatych wielmożów dołączyć? Nekromanta spojrzał na nią i już miał odpowiedzieć, gdy Tranog wstrzymał go, za dłoń chwytając: - Umrzeć w Lea Monde! - ryknął barbarzyńca i śmiechem się zaniósł, a za nim jego towarzysze. Nikt z obecnych w karczmie nie rozumiał, z czego obcy tak się śmieją.