11052

Szczegóły
Tytuł 11052
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11052 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11052 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11052 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Rafał A. Ziemkiewicz ZERO ZŁUDZEŃ Wydano: 1991 My tutaj wam sprzedamy każdego wieczora Liryczność, co was słodko po buzi poklepie. Za wasze kilka groszy czeka was perora, Co kastetem będzie was tłukła po czerepie, Aż otworzycie gęby i obleśne ślepie, Nagle przed wami słowo kiedy się zatrzepie Jako czerwona chusta w ręku pikadora. Antoni Słonimski OD AUTORA Taki tytuł poniższego wstępu jest trochę nieścisły. Na dobrą sprawę, autora większości pomieszczonych w tym tomie opowiadań już nie ma. Na ile go pamiętam, był młodzieńcem bardzo narwanym i gniewnym, pełnym urazów i nieodmiennie kipiącym wściekłością. Z całą pewnością właśnie z tej wściekłości wzięło się jego pisanie. A także z żywiołowej niechęci do literatury nudnej i z głębokiej wiary w możliwości fantastyki, która o sprawach trudnych potrafi mówić w sposób prosty, wcale ich przy tym nie upraszczając. Zresztą, oprócz nazwiska i kilku pomysłów, odziedziczyłem po nim także i to przekonanie, że dzięki SF można dotrzeć ze swoimi zwierzeniami i przemyśleniami do serc anonimowych przyjaciół, nie nużąc ich przy tym, a przeciwnie - ofiarowując chwilę ucieczki od siermiężnej rzeczywistości, w której przyszło żyć. Młodzieniec ów nie miał jakoś szczęścia do druku. Niezbyt się temu dziwię - szczeniak nie nosił w sercu za grosz pokory, ani myślał wierzyć w magiczną moc kilku literek przed nazwiskiem, zaś irytowanie szacownych urzędników literatury poczytywał sobie wręcz za punkt honoru. Z założenia ignorował dobre rady, reagował furią na najdrobniejsze poprawki, w ogóle - nie potrafił się znaleźć w roli młodego-obiecującego, który wszak powinien grzecznie słuchać starszych i czekać cierpliwie, aż sam się zestarzeje, co da mu automatycznie prawo do mądrzenia się i pouczania kolejnej zmiany w literackim przedpokoju. Cokolwiek mu mówiono, wiedział swoje i miał się za mądrzejszego. Bywają redaktorzy zdolni do odgrywania się za taką arogancję przez długie lata. Piszę o tym nie dla pozy ani pustej chwalby, ale gwoli wyjaśnienia, dlaczego opowiadania sprzed ładnych kilku lat dopiero teraz ukazują się w formie książkowej. Kilka z nich mignęło w wydawnictwach amatorskich, prasie i antologiach młodej SF. Składając niniejszy zbiór, sięgnąłem po ich ostateczne, lepiej dopracowane wersje, przygotowane z myślą o nie wydanej koniec końców książce. Tak wyszło, że w eksplozji nowej fantastyki w początkach lat osiemdziesiątych wziął młody autor udział raczej jako kibic, niż jako jeden z burzycieli polemowskich stereotypów, co go zresztą przyprawiło o ostateczną frustrację. Zamykają książkę dwa utwory nowe, w chwili, gdy piszę te słowa, jeszcze ciepłe; uznałem, że wypada czytelnikowi pokazać osiągnięty przez te dziesięć lat psucia papieru punkt dojścia. Z tekstów wcześniejszych pozwoliłem sobie wybrać te, co do których żywię przekonanie, iż są jeszcze czymś więcej, niż muzealną ciekawostką z zamierzchłych dziejów polskiej SF. Autora, jako się rzekło, już nie ma - niepostrzeżenie przemienił się w kogoś innego, kto na jego młodzieńcze furie patrzy po części z rozbawieniem, a po części z zazdrością. Ale mam nadzieję, że choć część czytelników odnajdzie w tych rozegzaltowanych historiach siebie i zechce przyjąć to, co wpychający się uparcie do literatury młodzian miał im do zaoferowania. Rafał A. Ziemkiewicz NOTATNIK (VII) HOLLYWOOD PICTURES Bo to wszystko, panie władzo, przez tego dziadygę. Ja wytłumaczę: to był taki film, Archipelag Gułag". Nowy, z Curtissem Ye, pan zna? Gościu jak przy pierniczy, to tylko odciski palców zostają, reanimacja, zero szansy. Historyjka o Stalinie, taki był jeden u kacapów jakieś sto lat temu. Oglądał pan? No, to ten Stalin był u nich za głównego wirachę i miał takich przyduptasiów, co tylko chodzili i słuchawami ruszali. A jak kto podskakiwał, to go zaraz wprintowałi w komputra i wieczorem zajeżdżała po gościa radiola, że niby samochód źle zaparkował, a jak się ruszył z chaty, to go za wszarz i do tego ichniego Gułagu. No, i to jest o takim jednym dziennikarzu, Aleksandr się nazywał, znaczy, to właśnie był ten Curtiss Ye. On tam w tej gazecie, co w niej robił, tak zaczął węszyć - sprytny był, nie - że co i raz kogoś wcina, i mówią: ten a ten towarzysz to delegowany do Nowosybirska, a ten do Świerdlowska. To Curtiss dzwoni do Nowosybirska, a tam nigdy nic o gościu nie słyszeli. No i zajarzył, że go w gumę ładują, ale tamci od Stalina się połapali i zaraz go za chabety, a jego Nataszy - a oni z tą Nataszą strasznie na siebie napaleni byli, zresztą laga jak trza - taki zbir kosę do gardła, i zasuwa, ty taka twoja, mąż jest delegowany tam a tam, a puść tylko parę z gęby, to polecisz na zasiłek dla bezrobotnych, ino gwizdnie... Nie, no dobrze, panie władzo, to jest właśnie na temat, bo chciałem zaznaczyć mianowicie, że ten film to taki był bardziej na lirycznie, jak to się mówi. To znaczy, trochę się trzaskali, jasna sprawa, ale głównie to tak właśnie szło, można powiedzieć, nastrojowo: jak to oni garują w tym Gułagu, a głusza kompletna, sam las, i tak sobie siedzą przy samowarze, krzakówę ciągną, a co kto zaśpiewa, to tak smutno, że uch. Znaczy się, on do tej Nataszy strasznie tęsknił. A mnie to właśnie na rękę był taki film, bo w ogóle to byłem z łaską, jak pan władza wie. A ten pierdzieł, co o niego poszło, to się jak sam raz usadził przed nami, chociaż miejsca było od gro-ma, i - żeby go szlag - siedzi i ciągle coś nawija pod nosem. I jęczy. Ja tam spoko, boli go co, to niech jęczy, jego brocha. No i działam, a ta laseczka to wie pan, czuła na sercowe sprawy, i tak mi się, widzę, robi miękka. No, pan wie, jak to jest. No, i tak to leciało, film się powoli kończy, znaczy Curtiss natrzaskał takiego jednego klawisza i wióra, do Moskwy. A ci go gonią. No i prawie go już zahaczyli... Nie, w porządku, więc w każdym razie dojechał do tej Moskwy, zebrał kumpli, no i walnęli o tym wszystkim na pierwszej stronie. Finał, zna-. czy się, Stalina zaraz wyrzucili, a Curtiss zaraz do Nataszy i na nią. Scena była jak trza, a moja laska to już całkiem miękka, no i czuję, że wie pan, dobrze idzie, jak nic, tylko sobie dziś zasadzę aż po skorupki. A wtedy ten dziadyga jak nagle nie podskoczy i mordę zaczyna drzeć, żesz mać jego, nie powiem przy urzędowej osobie jaka. Panienka mnie się spłoszyła, sam też się trochę, jak to się mówi, zdetonowałem, ale spoko do niego, szacuneczek umiarkowany, żeby przybastował. A on na nas z mordą, że co my tu, i co my w ogóle, i czy my wiemy, i takie tam... No, to pan powie, panie władzo, jak on tak z tym ryjem, w takiej chwili, to pan by go nie trzasnął w kły? HELLAS - III Mars nie był tym miejscem, którego szukałem. Nigdzie nie ma tego miejsca, ale to wiem dopiero teraz. Wtedy zdawało mi się, - że znalazłem wreszcie spokojny port. Tylko powoli narastał niepokój, że już zbyt długo nie muszę się ukrywać ani uciekać, że coś wreszcie przerwie tę sielankę. Czasem urywałem się na kosmodrom popatrzeć na przyjezdnych i po każdej takiej wyprawie miałem sporo do myślenia. Metropolia rodziła się na moich oczach i rosła szybko. Przez rok przychodziły codziennie dwa, trzy duże transportowce. Wtedy, gdy tam przybyłem, była to tylko kupa rozrytego piachu, zatopiona pod polem siłowym w ogromnym bąblu powietrza. Nazywała się "osiedle Hellas - III". Nazwę "Uniontown" wymyślono dopiero potem, już pod koniec mojego pobytu na Marsie - mniej więcej w tydzień po wydarzeniach, które chcę opisać. Dziwna rzecz, ale zawiodło mnie wtedy przeczucie - zawsze, kiedy miało się stać w moim życiu coś ważnego, wiedziałem to wcześniej, budziłem się ze świadomością, że właśnie dziś się to coś wydarzy. A tego ranka stałem tylko przy oknie i myślałem, że szykuje się następny nudny dzień, rozdzielony między budowę i knajpę. Tak właśnie sobie myślałem, kiedy wpadł do pokoju Bert. Trzasnął bezceremonialnie drzwiami, puścił mimo uszu wiąchę obudzonego znienacka Pabla i podbiegł prosto do mnie. Dysząc ciężko wcisnął mi do ręki poranne wydanie "Martian Journal". - Patrz - wysapał, pokazując mi ogromny tytuł na pierwszej stronie: "ŚMIERTELNE NIEBEZPIECZEŃSTWO NAD HELLAS-III - CZY PROWOKACJA?" Podniosłem wzrok. Bert był wyraźnie spanikowany. - Czytaj. "Dziś o godzinie trzeciej trzydzieści dwie niezidentyfikowany osobnik, podający się za przedstawiciela osławionej organizacji terrorystycznej »Black Wings« poinformował telefonicznie naszą redakcję o kolejnym zaplanowanym przez bojówkarzy zamachu. Rozmówca nasz zagroził wysadzeniem południowej elektrowni w wypadku niespełnienia żądań wysuniętych przez »Czarne Skrzydła« przed tygodniem. Stwierdził on również, że elektrownia jest już zaminowana i nic nie jest w stanie powstrzymać terrorystów, jeżeli zdecydują się ją zniszczyć. Przypominamy, że terroryści żądają uwolnienia swoich bojówkarzy, zatrzymanych ostatnio w Stanach Zjednoczonych Europy, wstrzymania kolonizacji Marsa oraz zaprzestania produkcji sprzętu driggerowskiego i zamknięcia wytwarzających go fabryk..." Przeczytałem do końca i oddawszy Bertowi gazetę wróciłem do sznurowania butów. - No i co o tym sądzisz? - A co mam sądzić? - wzruszyłem ramionami, dopinając koszulę. - Jeśli to nawet prawda, to i tak nic się nie da zrobić. Idziemy na śniadanie. Pośpiesz się - rzuciłem do Pabla, który siedział właśnie pod prysznicem, dyskutując z nim na temat szkodliwości porannego wstawania dla zdrowia. - Jest za dwadzieścia. - No, ale powiedz, John, znasz się przecież na tym. Myślisz, że ważyli by się na coś takiego? - Bert nie ustępował. Wzruszyłem tylko ramionami. Pablo dogonił nas przy windzie. - Bzdura - powiedział, przeczytawszy gazetę. - Robiłem kiedyś w elektrowni, to jest nie do wysadzenia. - Tak sądzisz, John? - Nic nie sądzę. Jak znam "Czarne Skrzydła" nie cofnęli by się przed niczym, ale Pablo ma rację, elektrowni nie da się tak łatwo wysadzić. W każdym razie nie przeżywaj tak tego. Poczekamy, zobaczymy. - Łatwo ci mówić - Bert wyciągnął z kieszeni papierosa. - Nie rozumiem, czego te skurwysyny chcą. Niech sobie porywają polityków, ale czego się czepiają porządnych ludzi? Co im na przykład przeszkadzają driggery? - Nie wiem. Przestań gadać, zobaczymy. I nie pal na czczo. Winda zatrzymała się, wyszliśmy. W korytarzu obok stołówki stała budka z papierosami i gazetami. - "Journal" - rzuciłem na ladę monetę. Spojrzałem przelotnie na pierwszą stronę: "JESZCZE KILKA LAT, A ZNAJDZIECIE DRIGGER W KAŻDYM DOMU!". Przerzuciłem cały numer. Nigdzie ani słowa o "Czarnych Skrzydłach". Odciągnąłem Berta na bok. Obie gazety były identyczne, miały ten sam numer i datę. Jedynie pierwszą stronę złożono inaczej. - Nic nie rozumiem - stwierdził Bert. - Gdzie kupiłeś ten numer? - Na mieście, koło supermarketów. - Teraz? - Nie, gdzieś tak... z godzinę temu - nerwowo podrapał się po twarzy. - Wracałem tamtędy od Annie, w czwartki zawsze drukują plakaty, chciałem zobaczyć, co jest. Dopiero teraz zauważyłem, że Bert ma czerwone od niewyspania oczy. - Hej! Za dziesięć! - krzyknął na nas od drzwi Pablo, pokazując zegarek. Przepchnęliśmy się do stołówki. - Cholera, znowu to zielone gówno. Mogliby wreszcie sprowadzić jakieś uczciwe jedzenie. - Sprowadzili - zaśmiał się Pablo, biorąc talerz. - Ale nie dla nas. Jak dobrze posolić, daje się zjeść. Cześć O'Hara - krzyknął w kierunku stołów. - Tam jest wolne? Przysiadamy się! Jedliśmy w pośpiechu. Dopiero wtedy, w stołówce, zacząłem się nad tą sprawą zastanawiać. Myślałem o tym, chociaż i tak nic nie dało się zrobić. Ale jeżeli zrzucili z drugiego wydania całą kolumnę, to coś w tym musiało być. O'Hara spokojnie przeczytał kawałek o terrorystach, nie pokazując po sobie, żeby go to cokolwiek interesowało. Natomiast Bert nie potrafił zmienić tematu. Ta kupiona przeze mnie gazeta nie dawała mu spokoju. - Bali się paniki - wyjaśniłem mu wreszcie. - Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby wszyscy chcieli nagle opuścić miasto? W ogóle idioci nie powinni nic pisać. - Jak to? - zrobił zdziwione oczy. - To ludzie mogliby nic nie wiedzieć? - A po co? Bert bywał czasami rozbrajający. O'Hara skrzywił tylko wargi. W głośnikach rozległ się przenikliwy dźwięk, sygnał, że przed wieżowcem czekają już transportery dowożące nas do miejsca robót. Jazda do Galileusza trwała dobre dwadzieścia minut, w czasie których Bert gadał bez przerwy. Wkurzył mnie w końcu, bo nie pozwalało mi to skupić myśli. Kiedy kazałem mu się zamknąć, spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem i poszedł opowiadać o terrorystach komu innemu. Bert był ciekawym typem. Właściwie był to jeszcze gówniarz, dopiero co skończył osiemnaście lat. Trochę to śmieszne, że tak o nim piszę, sam miałem wtedy dwadzieścia jeden, ale Bert po prostu zachowywał się jak szczeniak. Zbierał plakaty, biegał za dziewczynami, chwalił się, ile to potrafi wypić (w gruncie rzeczy spijał się zawsze śmiesznie małą ilością). Nie dziwię się, że taki był. Trafili mu się bogaci rodzice i nigdy nie miał większych zmartwień niż to, że rzuciła go dziewczyna. Miał zostać architektem i objąć firmę po starym. Bert jednak, jak sam się chwalił, wpadł w "złe towarzystwo", spakował manatki i bez słowa pożegnania wyjechał na Marsa. Był z tego bardzo dumny. Należał do tej odmiany gówniarzy, którzy muszą się do kogoś przykleić. Za słabi, żeby cokolwiek sobą ważyć, rzucają się na pierwszego z brzegu faceta, który czymkolwiek im zaimponuje i stają się jego cieniem oraz klaką. Tak się złożyło, że dla Berta tym facetem byłem właśnie ja. Łaził za mną, opowiadał, pytał, chodził do tych samych barów i zamawiał w nich te same drinki. W zasadzie go lubiłem, tylko czasem doprowadzał mnie do wściekłości mówiąc z pogardą o swoich "mieszczańskich" rodzicach i dzieciństwie. Wjechaliśmy w krater Galileusza i do końca pracy nie rozmawialiśmy ze sobą. Pracując w astimacu nie ma się czasu na pogaduchy, wystarczy chwila nieuwagi, żeby koparkę przysypało kilkaset ton piasku. Ryliśmy w kraterze długie, krecie korytarze, sięgające kilkadziesiąt kilometrów w głąb. Powiedzieli nam, że będzie to ośrodek naukowy, chociaż niektórzy mówili, że budujemy bazę wojskową. Całkiem możliwe. Jak na ośrodek naukowy było to wszystko zbyt tajemnicze, każdy znał tylko ten kawałek, który sam robił i bardzo nas pilnowali, żeby plany tych fragmentów nie były wynoszone poza budowę. Kilkakrotnie robili nam przy wyjściu rewizję. Po czterech godzinach przysługiwała mi piętnastominutowa przerwa. Włączyłem telewizor. "... po przebyciu tej czwartej już z kolei kontroli, potencjalny zamachowiec musiałby przenieść materiał wybuchowy w okolice reaktora, w innym bowiem miejscu nawet silna ekspolozja nie byłaby w stanie poważnie uszkodzić elektrowni. Okolicę reaktora mamy tu zaznaczoną kolorem czerwonym. Przy wejściu do tego sektora każdy zostaje poddany szczegółowej kontroli". Na ekranie pokazany był plan elektrowni południowej, przy którym stał ubrany w elegancki, szary garnitur facet ze wskaźnikiem. - No dobrze, a możliwość podkopania się? - zapytał prezenter. Facet podszedł do innego szkicu. - Również jest to absolutnie niemożliwe. Po pierwsze, elektrownia jest zbudowana na skale, po drugie, widoczne tu detektory wy kryją każde, najdrobniejsze nawet drżenie podłoża w promieniu do kilkudziesięciu kilometrów pod miastem..." - Aha - powiedziałem. - Krótko mówiąc, twierdzicie że to blef? - Naturalnie - odpowiedział prezenter. - Jest to blef, obliczony na wywołanie paniki i zdezorganizowanie życia w osiedlu. Przypadkiem dobrze wiedziałem, że "Czarne Skrzydła" nie mają w zwyczaju blefować. Ale dyskusji z telewizorem nie uważam za zajęcie sensowne. Nacisnąłem wyłącznik i wziąłem z podajnika kubek coli. Skończyłem swój wykop o szesnastej z minutami. Wyjechałem na górę i rozsiadłem się w transporterze, czekając aż wszyscy wyjdą i podbiją karty. - To jednak musi być bzdura - usłyszałem obok siebie głos Berta. Otworzyłem oczy. - Przecież jak by to zrobili, to ich też by szlag trafił. Ale się dałem nabrać. Musiał myśleć bite osiem godzin, żeby do tego dojść. Dla niego "Czarne Skrzydła" to było coś w rodzaju gangsterów. Znowu zamknąłem oczy. - Idziemy dziś do "Lwa", co? - Mogę iść. - Musisz. Obiecałem Helen. Opowiadałem jej o tobie i chce cię koniecznie poznać. Fajna jest... - Może się zawieść, lubisz gadać bez pokrycia. A poza tym spać mi się chce. Nie mam nastroju do zabawy. - Nie żartuj. Przecież nie będziesz spać! Musiałem przerwać na chwilę pisanie i zrobić obchód. Teraz przeczytałem to wszystko i nie wiem dlaczego, ale nie jest to tak, jak naprawdę było. Wygląda, jakbym rozmawiał tylko z Bertem i z Pablem, a przecież było tam mnóstwo ludzi, każdego znałem, z każdym zamieniałem codziennie kilka słów. Poza tym mieszają mi się trochę poszczególne rozmowy, nie pamiętam, co kiedy mówiłem i wszystko to jakieś takie nieskładne... Nie wiem, pamięć już mnie trochę zawodzi i nigdy nie uczyłem się pisać. Po drodze widziałem na ulicy kilka policyjnych patroli. Pokazywały się czasem, ale nigdy przedtem nie chodzili po sześciu. Włóczyli się znudzeni, któryś kopał po chodniku jakiś kawał izolacji. W powietrzu coś wisiało. Nie mówiłem nic, zjadłem obiad i poszedłem do siebie, ale nie mogłem zasnąć. Nie bałem się, że "Black Wings" coś odpalą; obawiałem się, że zacznie się szukanie ich wspólników. Nigdy nie byłem w "Czarnych Skrzydłach", ale znałem wielu ludzi, którzy tam później poszli. Swego czasu przymknęli mnie pod zarzutem udziału w jednej z ich akcji. Nie mieli na nic dowodów, skopali mnie i wypuścili, ale na pewno mieli to w kartotekach. Mogło się znowu zacząć ciąganie po posterunkach, światło w oczy, pytania... Cholera. Gdzieś w korytarzu zaskrzypiały drzwi, zahuczały echem podkute buciory. Usiadłem na pryczy. - Leż - powiedział współwięzień, nie poruszając się. - To nie do nas. - Wiem - powiedziałem. Oparłem głowę na łokciach i nagle zacząłem płakać. Kapral podniósł się i podszedł do mnie, objął mnie ramieniem. - Ile ty masz właściwie lat, mały? - patrzył na mnie troskliwie wąskimi szparkami świecącymi w zmasakrowanej twarzy. - Szesnaście - wydusiłem z siebie wreszcie. - Prawie siedemnaście. - Nie bój się, mały. Do bicia też można się przyzwyczaić. Wszyscy wytrzymują. - - Pierdol się! - krzyknąłem histerycznie, tłukąc pięściami w kolana. - Wcale się nie boję! - zwiesiłem głowę. - Tak mi się jakoś zebrało... Rozległ się zgrzyt klucza i drzwi celi otworzyły się z łoskotem. Przyszli po mnie. - Hej, John! Śpisz? Otworzyłem oczy i zaraz zmrużyłem je przed światłem. - Wstawaj, jest wpół do ósmej. Idziemy! - nade mną stał Pablo. - Gdzie znowu? - Do "Złotego Lwa", nie pamiętasz? Obudź się. - A, prawda - podniosłem się powoli. Obmyłem twarz zimną wodą. Trzask drzwi. - No, co jest? - Bert był ubrany w obcisłe, tęczowe spodnie, postrzępioną trykotową koszulkę i czarną skórę nabijaną ćwiekami. - Poczekaj chwilę - wyszedłem z łazienki, wycierając twarz. Zacząłem wciągać buty. - Spać mi się chce. - Rozruszasz się. Wyszliśmy z pokoju. - Pół miasta chodzi na rzęsach, a on śpi. Człowieku, ty wiesz co się dzieje? Co-pół godziny nawołują do spokoju, wstrzymali wszystkie odloty. Winda, hol, parking, samochód Berta. Trzask drzwiczek. - Nudzi mnie to wszystko - powiedziałem, gdy ruszyliśmy. - Co? - Wszystko. Absolutnie. Chwila milczenia. - Zobacz, co sobie kupiłem - Bert wyciągnął z kieszeni niewielkie, czarne pudełko z chropawego plastiku i podał mi je na otwartej dłoni. - Drigger? - Najnowszy model, od dwóch dni w sprzedaży. - - Wiesz, że mają skasować ręczne sterowanie w astimacach i oprzeć je na psychopolu? - Tak, słyszałem. I w samolotach, w ogóle we wszystkim. Zatrzymaliśmy się pod klubem, z którego dochodziła przytłumiona muzyka. Drzwi otworzyły się przed nami same (Bert spojrzał w moją stronę i z uśmieszkiem klepnął się po kieszeni). Dziewczyn jeszcze nie było. "Zawsze muszą się spóźniać", mruknął Bert pod nosem. Muzyka szła na razie z taśmy, na małej estradzie leżały na kolumnach gitary, z tyłu stała perkusja. Usiedliśmy przy stoliku w kącie, po przeciwnej stronie niż bar. Bert przyniósł stamtąd dwie butelki i kieliszki. - No, panowie, koniec zmartwień na dziś - powiedział. Jedna z butelek uniosła się, napełnione kieliszki podleciały nam do rąk. Bert cieszył się jak głupi. - Nasze - powiedział Pablo. - Żeby był spokój - wzniósł toast Bert. Ja wypiłem w milczeniu. W połowie drugiej butelki, gdy Bert zaczynał już wchodzić na orbitę, przyszła Annie z dziewczynami. Przywitaliśmy się. - Aha, więc to jest ten tajemniczy człowiek - powiedziała niewysoka brunetka o sympatycznej buzi, wyciągając do mnie rękę. - Cześć. Jestem Helen. - To ja. Cześć. Na stole przybyło butelek. - Może byś się do mnie odezwał? - zaproponowała po jakichś dziesięciu minutach. - Nie przejmuj się - rzekł Pablo. - On tak zawsze. Trzeba go trochę rozruszać. Polej, Bert. - Spróbuję - uśmiechnęła się. Skinąłem głową i powiedziałem coś głupiego, niosąc kieliszek do ust. Chciałem dodać coś jeszcze głupszego, ale w tym momencie rozległ się potworny ryk gitary. - Cześć witajcie w naszym przytułku dla samotnych i spragnionych! Mam nadzieję, że nie będziemy się dziś nudzić. Zaczynamy od sławnego przeboju zespołu "Jet Spharkhes" - "BigJet Joe!!!" - Możemy zatańczyć - powiedziałem do Helen - Jeśli masz ochotę. Oni chyba dość dobrze bawią się bez nas. - Dobrze - kiedy się uśmiechała, wyglądała bardzo ładnie. - Zatańczmy. Podałem jej rękę i zaprowadziłem na parkiet. - Nad czym się tak ciągle zastanawiasz? - Jak zacząć rozmowę. Co Bert ci o mnie naopowiadał? - Nic złego. Malował cię bardzo interesująco. - Zawiodłaś się? - Usiłujesz być tajemniczy. - Dziękuję - nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Zaczęła'mnie nudzić ta rozmowa i suszenie zębów. - Dobrze tańczysz. - Dziękuję. Chyba nie masz zbyt wielkiej wprawy w podrywaniu? - Chyba nie. - Szkoda. Chciałabym kiedyś być poderwana przez kogoś tak tajemniczego. Co? Nie wyglądasz na zachwyconego tą myślą. - Dlaczego? Nie mam nic przeciwko temu. - Mówisz to bez entuzjazmu. - Muzyka skończyła się. - Zatańczmy jeszcze raz. Tym razem grali wolną, bluesową melodię. Kołysaliśmy się lekko, przytuleni do siebie. Pomyślałem, że gdybym mocniej napiął mięśnie, mógłbym połamać jej żebra, i to mi się w niej najbardziej spodobało. - Mógłbyś mnie przynajmniej pocałować. - Wszystko we właściwym czasie - odparłem, ale pocałowałem ją. Przetańczylismy jeszcze parę minut w milczeniu i wróciliśmy do stolika.. - Napiłabym się - powiedziała Helen, patrząc rzewnie na puste butelki. - Poczekajcie chwilę, przyniosę coś. - Wziąłem wino i butelkę wódki. Odchodziłem właśnie od baru, gdy ktoś mnie pociągnął za łokieć. - Chodź na chwilę, John. Machinalnie usiadłem obok nieznajomego. - O co chodzi? - Nie poznajesz mnie? Fakt, dawno się nie widzieliśmy. Poczułem, że oblewa mnie fala gorąca. Dobrze. Rozmawiam teraz z tobą prywatnie. Chcą ci pomóc, rozumiesz? - zgasił skierowaną w moje oczy lampą. - Czy ty w ogóle wiesz, szczeniaku, w co sią wpakowałeś? Tylko nie pieprz mi tu sloganów. Wbili ci je do łba i powtarzasz. Spróbuj sam przez chwilą pomyśleć. Oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Twarz, którą przed sobą zobaczyłem, nie była twarzą potwora. Była to twarz zmęczonego człowieka. - Milczysz? Zabrakło ci argumentów? Podniósł się, zdjął coś z półki i rzucił na biurko. - Wiesz co to jest? - pokazywał jeden papier po drugim. - Meldunek o rozbiciu zgrupowań północnego i południowego. A to o egzekucji pułkownika i jego sztabu. To informacja o rozstrzelaniu wszystkich członków tych oddziałów. To o wykryciu i zniszczeniu waszej radiostacji. Widzisz? - Żal mi cię, dzieciaku. Dałeś się wplątać w coś, czego jeszcze długo nie zrozumiesz. Dałeś się oszukać, możesz mi nie wierzyć, ale taka jest prawda. Teraz ten twój upór zupełnie nie ma sensu. Jesteście rozbici, bez szans, najważniejsi uciekli za granicą, a takich jak ty powywieszamy. Zawsze wiesza się tylko takich jak ty. Podsunął mi papierosa. Zapaliłem. - Czego chcesz? - Uratować cię od stryczka. Po prostu żal mi gówniarza. - Pieprzą twoją łaską. - Nie za darmo. Podpiszesz zeznanie obciążające ludzi z kierownictwa twojego oddziału. To formalność, bo oni i tak będą wisieć. Potem pozwolimy ci uciec za granicę i rób tam sobie co chcesz. Oficjalnie wyrok już masz. - Nie. Zaśmiał się. - I po co? Po co? Czy myślisz, że nie wiem, że prezydent to skurwysyn, że ministrowie to banda idiotów, że kiedy wy zdychacie z głodu, oni z przeżarcia? Wiem dużo lepiej, znam wszystkie ich łajdactwa, i to takie, których nawet się nie domyślasz. Patrzę na to codziennie z bliska. Ale wiem też, że chcesz zginąć za innego skurwysyna, nic a nic nie lepszego, który chciałby tylko zająć miejsce tamtego i też się tak obżerać. Słuchaj! A ja chcę, żebyś dożył wieku, kiedy sam będziesz się mógł nad tym zastanowić. Podpisujesz? - Nie. - Szkoda. Niepotrzebnie traciłem czas... Ta rozmowa wydaje się być bardzo długa, ale dla mnie to był moment. Przemknęło mi wszystko przez głowę w ułamku sekundy. Zamoczyłem usta w jakimś soku. Łomot w uszach. Lśniący bar. Szklanka. - Czego chcesz? Powoli wydmuchiwał dym z papierosa. - Zaskoczyłeś mnie - powiedział wreszcie. - Byłem pewien, że najdalej w miesiąc po ucieczce, jak dojdziesz do siebie i zrozumiesz, na co się zgodziłeś, strzelisz sobie w łeb. - Jak mnie znalazłeś? - W policyjnych kartotekach nic nie ginie, nawet jeśli się często zmienia nazwisko. Tak... Ale dobrze, że okazałeś się twardszy niż myślałem. Milczenie. - Nie bój się, ja też opuściłem kraj, niedługo po tobie. Siedź! Zawodu nie zmieniłem. Czytałeś poranne gazety? Oglądałeś telewizję? - Chodzi o ten kawał z terrorystami? - To nie żaden kawał. Przykro mi, że psuję ci zabawę, odbijesz to sobie kiedy indziej. Masz piętnaście minut, żeby się z nimi pożegnać. Na parkingu przed wyjściem czeka na ciebie biały samochód. Tracisz czas, Besmof. Pracuję w Areokonstrukcie i dobrze się prowadzę, stare kontakty dawno zerwałem. Możesz sprawdzić. - Już lecę sprawdzać. Słuchaj, a dlaczego nie wziąłeś tej roboty w Centrum Lotów Kosmicznych? Duże pieniądze, no i praca taka bardziej romantyczna, w twoim stylu... Wzruszyłem ramionami. Oni zawsze wszystko wiedzą. "Piętnaście minut", powtórzył i zniknął w tłumie. Chwilę siedziałem bez ruchu, wreszcie zgarnąłem swoje butelki i wróciłem do stolika. - No, jesteś wreszcie, gdzieżeś się szwendał? - Pablo też już był z lekka zawiany. Bert w ogóle się nie odzywał - przeszli z Annie na etap czułego szeptania sobie prosto w ucho i tłumionych chichotów. Usiadłem obok Helen. Wyglądała na wściekłą. - Daj papierosa. - Pablo pstryknął mi paczkę po stole. Rozmawiał z Helen i tą trzecią dziewczyną, nie pamiętam jej imienia, na jakieś poważne tematy. To był jego sposób zabawy: głębokie rozważania o głębokich problemach po paru głębszych, przy czym im temat i wnioski rozmowy były bardziej ponure, tym lepiej Pablo się bawił. Paliłem w milczeniu, nie podnosząc wzroku. Uciekać? Którędy, nie znałem rozkładu klubu, zresztą Besmof mógł o tym już pomyśleć. Patrzyłem na zegarek. - Przepraszam was - podniosłem się nagle. - Muszę już iść. - Co ty, John? - Muszę. Przykro mi. Cześć. - Odwróciłem się i szedłem szybko. Pablo dogonił mnie jeszcze przy drzwiach. - Co jest, kurwa, stary? - Nic. Zostaw mnie, kiedyś może wyjaśnię. Na zewnątrz było już chłodnawo. Podszedłem do białego wozu. Trzask drzwiczek. Typowy pokój przesłuchań. Kraty w oknie, biurko, lampa, mnóstwo dymu. Ponury półmrok. Besmof usiadł na biurku, do jego ust podleciały, papierosy i zapalniczka. - Nie chciałbym teraz rozpamiętywać z tobą starych dziejów. Pewnie masz do mnie żal, że cię troszeczkę oszukałem, wtedy. Ale wiesz jak jest - gówniarze są po to, żeby ich oszukiwać, zawsze ktoś to musi robić. - Głębokie - skinąłem głową. - To twoje? - Musisz nam pomóc w pewnej sprawie. Ponieważ znam twoje entuzjastyczne do nas nastawienie, przypomnę od razu, że masz na karku nieprzedawniony wyrok śmierci, a gdyby nawet nie doszło do ekstradycji łatwo będzie udowodnić ci udział w siedmiu zamachach na dyplomatów twojego kraju. W trzech byłeś pierwszym wykonawcą i masz na sumieniu co najmniej czterech ochroniarzy. - Czego chcesz? - zapytałem w końcu, wiedząc, że i tak prędzej czy później będę musiał o to zapytać. Podniósł się z biurka i zaczął chodzić po pokoju. - "Black Wings" chcą wysadzić południową elektrownię. A to oznacza zniszczenie miasta. To nam, mówiąc najkrócej, nie odpowiada i zamierzamy im przeszkodzić. Ta zaszczytna misja przypadła w udziale właśnie tobie. - Mnie? - Z pewnych względów jesteś niezastąpiony. Znamy lokalizację kryjówki, z której będą odpalać ładunki. Przenikniesz tam i przeszkodzisz im, dając oddziałom porządkowym czas na zażegnanie niebezpieczeństwa. Omal nie parsknąłem śmiechem. - Oczywiście jest to wersja oficjalna, dla prasy, więc nie może brzmieć zbyt mądrze. Twoje zadanie jest nieco inne. - Przerwał na chwilę, pewnie dla dramatycznego efektu. - Czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy tutaj, w wolnym świecie, oskarżyć kogoś ważnego o utrzymywanie kontaktów z "Czarnymi Skrzydłami"? Nie trzeba dowodów, tylko silne poszlaki. Na tyle silne, żeby wyborcy się zawahali. Podrzucisz im kilka takich poszlak. A my je przy nich znajdziemy. To wszystko. Zostaniesz bohaterem i będziesz trzymał pysk na kłódkę, bo mamy na ciebie od groma haków. - Oni powiedzą. Pokręcił głową. - Przecież powiedziałem: przeszkodzisz im odpalić ładunki. To znaczy, że ich zabijesz, bo nie wierzę, żeby jakikolwiek słabszy argument mógł tu cokolwiek zdziałać. - Przecież to wszystko nonsens! Chyba nie masz pojęcia, kto to są "Black Wings". Zatłuką mnie, zanim zdążę się przedstawić. - No cóż. Na jedno wyjdzie. Znajdziemy te dokumenty przy tobie, okażesz się terrorystą. Sięgnął po następnego papierosa. - Pewnie zdawało ci się, że coś mówiłem? Więc wyjaśnijmy od razu: coś ci się popierdoliło. - Otworzył biurko i wyjął z niego wielkokalibrowy pistolet z tworzyw sztucznych i spieków, ulubioną broń wszelkiego gatunku bojowców. - Masz. - Kogo - wziąłem bezwiednie pistolet i obracałem go w ręku - kogo mam ci pomóc załatwić? Ciekaw jestem. - Ja też - odpowiedział. - Dowiemy się obaj za jakiś czas. Na razie ja wykonuję rozkazy swoich szefów, a ty będziesz wykonywać moje. W porządku? - Nie dostałem amunicji. Zaśmiał się. - Przypomnij mi o tym przed akcją. Mamy jeszcze tyle czasu... Milczeliśmy. Dym snuł się po pokoju, kłębił się pod żyrandolem. Po długim czasie Besmof odezwał się nagle. - Wiesz co? Właściwie to mi powinieneś dziękować. Strasznie mi wtedy zmyli łeb, po twojej ucieczce. Uśmiejesz się, ale to nie było w planie. Powinienem cię normalnie rozwalić. Kto by wiedział, że ci coś obiecywałem? Oni wiedzą dobrze co robią, urządzając te pokoje w ten sposób. Ten mrok i dym, i cisza... To rozkleja, cholernie rozkleja. - Odczep się - powiedziałem. - Gnida. - Oczywiście, że gnida. I w dodatku sentymentalny idiota. Chciał, wyobraź sobie, dać gówniarzowi szansę. Żeby jeszcze trochę pożył. Taka niezdrowa ciekawość - jak to jest, czy szczeniak naprawdę w to wierzy, i naprawdę tak lekko mu umierać? Cholernie byłem ciekaw, jak by to było dalej, gdyby trochę pożył; długo to potrwa, nim nabierze rozumu? Ile lat będzie potrzebował, żeby przestać sobie przycinać palce? - zaciągnął się głęboko i długo wpatrywał się we mnie ze skrzywionymi ustami. - Trochę się zawiodłem. Mimo wszystko, gdzieś w głębi ducha miałem nadzieję, że zachowasz cnotę. Widać romantyków może ocalić tylko wczesna śmierć. - Nigdy się nie skurwiłem. - Sto razy. A teraz robisz to po raz sto pierwszy. Ty wiesz - sięgnął po kieliszek - byłem pewien, że na Marsie prędzej czy później cię spotkam. Tu wszyscy tacy uciekają. Uciekają - powtórzył. - I nic z tego nie będzie. Przed życiem nie uciekniesz, brachu. Musisz się w nim ustawić, zanim ono ustawi ciebie. - Stary skurwysyn. - Tak, tak - pokiwał spokojnie głową. - Całe życie byłem skurwysynem i dobrze mi z tym było. Muszę z przykrością stwierdzić, że ostatecznie przekonujesz mnie, iż jest to jedyne rozsądne podejście do życia. Życie jest za krótkie, żeby się użerać. I za mocne. Z roku na rok mocniejsze. Ciśnie jak cholera. W tych ścianach są kable., ktoś słucha moich myśli i uśmiecha się, bo wie, że siedzę w trybach po uszy i ani drgnę, zmiażdżyłyby mnie w jednej chwili. I dobrze mi z tym, przecież jestem skurwysyn. No, co? Milczałem. - Jaki to miało sens, to twoje użeranie się ze światem? Kiedyś uważałem ludzi twojego pokroju za półgłówków. I nie zmieniłem zdania. Skurwysyny nie zmieniają zdania, zwłaszcza stare skurwysyny. Zwłaszcza tak stare, że już niewiele im zostało - patrzył długo z drwiącym uśmiechem w dno kieliszka, mamrocząc pod nosem "idzie rak, nieborak..." Nie wiem, co chciał ode mnie usłyszeć, na co czekał. W każdym razie nie doczekał się niczego. Nie chciało mi się niczego mówić. W ogóle nic mi się nie chciało - nienawidzieć, rozumieć, wzdragać się, wierzyć... Każdego z was czeka taka chwila, prędzej czy później, gdy wszystkiego mu się odechce. Czas zatrzymuje się w pokojach przesłuchań. Gdzieś na zewnątrz tysiące ludzi biegało gorączkowo i szczękało zębami, pracowały radiostacje, podsłuchy, namiary, patrole czesały miasto wzdłuż i wszerz. A ja siedziałem nieruchomo, znosząc w milczeniu jego powtarzające się zaczepki i zdawało mi się, że cała noc trwa jedną chwilę. Besmof strzelił sobie w usta dwa miesiące później. Myślę, że nie chciał umierać w łóżku. Muszę zrobić następny obchód. Pistolet miałem wsadzony za pasek. Stara szkoła. Ostrożnie, powoli schodziłem do piwnicy wielkiego bloku mieszkalnego przy 64 ulicy. W końcu znalazłem się w zimnym, ocementowanym korytarzu. Co kilkanaście metrów u sufitu jarzyła się mdło okratowana lampa. W ciszy słychać było tylko szum wody, płynącej rurami, trzaskanie liczników i kroki - moje i kogoś, kto szedł za mną. Znalazłem wreszcie schody na poziom konserwacyjny, zszedłem kilka stopni. Usłyszałem za sobą szelest. Zdążyłem tylko odruchowo wtulić głowę między ramiona. Ocknąłem się na czymś twardym. Ból głowy, pulsowanie powietrza. Chciało mi się wymiotować. Nie ruszałem się. - Uspokój się, Hax. Nie ucieknie. Poczekamy na Dawida. - Należałoby go zrewidować. - - Zostaw. Pilnuj ekranu. "W porządku?" - szept Besmofa w uchu. Bezgłośnie poruszyłem ustami: "tak". Musieli to dostrzec i poleli mnie wodą. Otworzyłem oczy. - Nie ruszaj się. - Nade mną stał wysoki, barczysty chłopak o inteligentnej twarzy. Zacięte wargi, zmęczony wzrok. W rękach wycelowany we mnie automat. Spróbowałem się rozejrzeć, nie podnosząc głowy. Mała, brudna salka, cementowe ściany, żarówka pod sufitem. Pod ścianami jakieś skrzynki, kable, narzędzia, puste puszki. Dziwna aparatura, pulpit z wieloma przyciskami, dwa ekrany. - Czego tu szukałeś? Szept w uchu: "spytaj o Dawida". - Gdzie jest Dawid? - A co ty od niego chcesz? - Nie twoja sprawa.- Zamilkł. Oglądał mój paszport. Podniosłem się ociężale. - Nie ruszaj się. - Odpieprz się - jęknąłem. - Okey - opuścił lufę automatu. - Poczekamy na Dawida. Usiadł na skrzynce, przyglądając się uważnie, jak rozcieram sobie kark. - Dajcie coś do picia. - Siedź cicho - rzucił facet przy pulpicie. Z braku lepszego zajęcia zacząłem przyglądać się ekranom, na których przesuwał się identyczny obraz: długi, ponury korytarz. Trzeci z terrorystów stał oparty o ścianę i od czasu do czasu obłupywał obcasem kawałki cementu. Z twarzy był trochę podobny do Berta. Usłyszałem kroki, małe drzwiczki otworzyły się ze zgrzytem i wszedł ktoś niewysoki, ostrzyżony na jeża, z blizną na twarzy. Nie poznałem go w pierwszej chwili, on mnie też. - Co? Jeszcze się z nim nie załatwiliście? - Mówił, że... - Podszedł do mnie energicznie i pochylił się. Zastygł nagle z wyciągniętą w moją stronę ręką. - Robert? - Sean! - Robert! Boże kochany, co ty tu robisz? - Ścisnął mnie za ramię. - Myślałem, że już cię dawno zatłukli. Zmieniałem adresy. Skąd ta blizna? - Nauczka. Cholera, w takiej chwili... Nie cieszysz się? - Cieszę się. - Znałem Seana na tyle dobrze, by wiedzieć, że każdego innego kazałby natychmiast zatłuc. To były te "pewne względy", o których mówił Besmof. - Może nie powinieneś. Niedługo będzie po nas. Odszedł kilka kroków. - Rozwalamy południową elektrownię. - Nagle jakby przypomniał sobie o kolegach. - Co się gapicie? Pilnuj pulpitu, Hax. - Zabrali mi pistolet i dokumenty. I chce mi się pić. Sean skinął głową. Pistolet wrócił za pasek. Piłem długo, drobnymi łyczkami, to był dobry pretekst, żeby nie podnosić oczu. - Rozwalamy południową elektrownię - powtórzył. - Słyszałem. Po co? - O Boże! A po co w dzieciństwie biegaliśmy między oddziałami? - To było co innego. A pomyśleliście o jakimś sposobie ucieczki stąd? - Nie. Zostajemy tu. Widzisz, rozwalamy elektrownię, żeby szlag trafił miasto, bo nie chcemy ludzi na Marsie. Przynajmniej do momentu, aż będzie spokój na Ziemi. - Otworzyłem usta. - Poczekaj! Nie mów mi, że tu przylatują ci, którym na Ziemi było źle, że oni tu zrobią nowy, piękny świat. Słyszałem to wiele razy. A wszyscy ci z Ghostrexu? A sześciotysięczna policja? A baza wojskowa budowana w Galileuszu? Sean nabrał głęboko powietrza. Zawsze się tak łatwo zapalał. Pozostali siedzieli nieruchomo, jeden (ten podobny do Berta) ziewał. - Od dawna jesteś w "Czarnych Skrzydłach"? - Dwa lata. Widzisz, wydawało nam się, że gdzie indziej jest lepiej... A tu wszędzie to samo, tylko że bez pacyfikacji i plutonów egzekucyjnych. - Co? - Nie udawaj idioty. Chociażby driggery. - Naprawdę nie wiem - wstałem i oparłem się o ścianę. - No, więc co z tymi driggerami? - Wiesz, do czego one służą? Jak działają. - Do niczego nie służą. Żeby drzwi same się otwierały, papieros sam podlatywał do gęby, jak się tylko pomyśli. Taka zabawka dla bogatych. - Dla wszystkich, są coraz tańsze, mają ogromną reklamę, finansowaną przez rządy. - Po prostu biznes - wzruszyłem ramionami. - Wzmacniają psychopole, czy jak to się nazywa. - Przede wszystkim - czytają ci w myślach. Jeden z naszych ludzi kiedyś to sobie kupił i w tydzień zamknęli wszystkich, których znał. Wystarczyło, że o kimś pomyślał. - Zaczął się przechadzać w tę i we w tę. - Trzeba wykończyć cywilizację, Robert. Mówię poważnie, trzeba ją zadeptać, póki jeszcze jesteśmy ludźmi. Mieć drigger jest przecież w dobrym tonie, to obowiązek każdego, kto chce być poważany. A telewizory, przez które można rozmawiać z aktorami, zmieniać akcję filmów? Genialny sposób, żeby bez przerwy mieć cię na oku. Albo te różne mówiące duperele, klamki, szklanki, długopisy... Możesz sobie z nimi pogadać, mówić, co chcesz. Dziesięciu katów nie wyciągnie z człowieka takich zeznań, jak głupi prysznic. Jak mogłeś nie pomyśleć, do czego to wszystko służy! Mało tego, ci wszyscy szpiedzy dają tyle informacji, że żaden człowiek nie byłby w stanie ich ogarnąć. We wszystkich ścianach będą niedługo kable, wszystko, co powiesz lub pomyślisz, zostanie zanotowane w pamięci komputerów. Naprawdę wątpię, czy ktoś jeszcze nad tym panuje. Nie potrafiłem mu wtedy odpowiedzieć, dziś też bym nie potrafił. Milczałem. Pamiętasz jeszcze naszego dowódcę? Pamiętasz, co mówił? - spytałem w końcu. - Będziecie walczyć i ginąć, gdy inni będą spać. Ale zawsze walczycie dla nich, dla tych, którzy się przyzwyczaili i nie jest im ani dobrze, ani źle. I uważajcie, żebyście nie zaczęli ich nienawidzieć za to, że byli obojętni, kiedy cierpieliście, bo wtedy wszystko straci sens. Ilu ludzi jest w mieście, Sean? Czy oni są temu winni? Nie próbuj mnie przekonywać. Stary mówił też: "kiedy dostałeś rozkaz, wykonaj go, cokolwiek by się działo". Wzruszył ramionami. - Ofiar nie da się uniknąć. "Za bardzo się emocjonujesz. Nie palnij czegoś!" - przypomniał o sobie Besmof. Machinalnie sięgnąłem ręką do ucha. "Spokojnie!" - syknął. - Że też akurat teraz się tu znalazłeś. Dalej w starej organizacji? - Rozbili ją. Zwiałem tu, szukałem jakiegoś kontaktu. Ktoś skierował mnie do ciebie, przyszedłem, dostałem po łbie... - Kiedy indziej namawiałbym cię, żebyś do nas przystał. Ale teraz... - Wszedł do sektora - powiedział przez ramię posąg przy pulpicie. - Dobrze, trzymaj dalej. Ale teraz to się już kończy. - Co? - Rozmowy, filmy, dziewczyny, piwo. Wszystko. W kilka minut po eksplozji nie będzie już powietrza. - Jest przy wejściu do reaktora - zameldował Hax. Sean stał nieruchomo, zastanawiał się nad czymś. "Cymbale, zabierz mi ten pistolet" - myślałem. "Zawsze byłeś naiwny, nic cię życie nie nauczyło. Pewnie dlatego wsadzili cię tu, żebyś chwalebnie zdechł". - Widzisz, Robert? Wszyscy mówili, że wysadzenie elektrowni jest niemożliwe. Zobacz sam. Podszedłem do pulpitu. - Najlepsza bomba, jaką kiedykolwiek widziałeś. Raz na jakiś czas do przedsionka reaktora wchodzi człowiek, sprawdza jakieś tam układy. Ten facet leży zaszlachtowany w kanale, zastąpił go idealnie do niego podobny robot z bombą w brzuchu. O, właśnie kończą go ubierać w skafander. Jeden z opartych o ścianę posągów drgnął nagle i wyciągnął z kieszeni trzeszczącą krótkofalówkę. - Skąd to macie? - Mamy jeszcze przyjaciół. Potężnych przyjaciół. - Idą tu - powiedział ten z krótkofalówką. - Jest strzelanina na górze, Brand mówi, że długo ich nie powstrzyma. Na ekranie przesunęły się masywne, szare wrota, jedne, drugie, trzecie. - Jest w przedsionku. - Głos Haxa jakby odrobinę drżał.;- Wysadzać? - A po co tu jesteś? Albo daj, sam to zrobię. - Zanim zdążyłem się poruszyć, wcisnął czerwony taster pośrodku pulpitu. Obraz na ekranach znieruchomiał. Na chwilę wszyscy zastygli w bezruchu. Sean wcisnął przycisk jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze... - To nie działa! - ryczał, tłukąc w pulpit pięściami i kopiąc go. - To cholerne żelastwo nie działa! Nie działa! Znowu zaczynać wszystko od początku! Spod pulpitu poszedł dym7 - To od początku nie działało.- powiedziałem, sam nie wiem dlaczego. Sean odwrócił się i podszedł do mnie. - Co powiedziałeś? - chwycił mnie za kurtkę i wyciągnął ze zdziwieniem z mojej klapy szpilkę mikrofonu. - Ty skurwysynu! - niemal zaskowyczał. Odskok pod ścianę. Pistolet. - Nie ruszajcie się! Zakotłowało się, gówniarz podobny do Berta schylił się po odstawiony automat, Sean sięgnął pod lewą pachę. Czterech na jednego. Teoretycznie nie miałem żadnych szans. Teoretycznie. Bo oni przez ostatnie pół godziny oswajali się z myślą, że wkrótce umrą, a ja - że będę musiał ich zabić. W dodatku miałem odbezpieczony pistolet w ręku, gdy oni musieli dopiero wyrywać broń z kabur, ściągać i a z pleców, szukać drżącymi palcami spustu i bezpiecznika. Żeby wysłać człowieka na tamten świat, wystarczy ułamek sekundy. Jeśli ma się dobry, samopowtarzalny pistolet, niewiele więcej potrzeba, żeby wysłać czterech. Tylko jeden zdążył przeorać serią ścianę, pod którą stałem chwilę wcześniej. Fakt, że naprawdę tego nie chciałem - jak może sami już zauważyliście - nie miał w tej historii najmniejszego znaczenia. Muszę przerwać pisanie. Ciężko mi, kiedy to sobie przypominam. Chodzę w tę i z powrotem po pełnej ekranów i lamp kontrolnych kabinie. Przede mną jeszcze dwa tygodnie dyżuru, potem położę się spać, zastąpi mnie kto inny. Obudzę się znowu za kilkanaście lat i opiszę inny fragment mojego życia. Są dwie rozmowy, które wbiły mi się w pamięć na zawsze. Pierwsza, to ta w więzieniu, z Besmofem. Druga właśnie wtedy, z Seanem. Im dłużej nad nią myślę, tym bardziej przekonuję się, że miał rację mówiąc, do czego to wszystko idzie. Siedzę tu i czuwam nad tysiącem zamrożonych ludzi, którzy kiedyś osiądą na dalekiej planecie i założą tam nową kolonię. I wszystko będzie tam tak, jak było na Ziemi. My wrócimy po nowych ludzi - i z powrotem. Boję się myśleć, co zastaniemy na tej planecie po kilkuset latach, gdy będzie tam już zbudowana, zorganizowana kolonia. Boję się myśleć, co zastaniemy, gdy wrócimy na Ziemię. Mógłbym teraz zabić ich wszystkich. Wystarczy wcisnąć kilka guzików. To byłoby jedyne logiczne zamknięcie tego bezsensownego ciągu. Chciałem nawet tak zakończyć tę opowieść, jak wstaję, idę między hibernatory i zabijam ich po kolei, naukowców, lekarzy, policjantów... Bardzo fajnie mi się to pisało. Tylko że nigdy bym się na coś takiego nie zdobył. Nie umiem mordować z zimną krwią, jak Sean. Chodzę nerwowym krokiem po sterowni, przyglądam się pulpitom, ekranom. Czas na następny obchód, potem będę pisał dalej. - Robert, jesteś tam? Robert! - dźwięczał głos w moim uchu. - Jestem. W porządku. - Rób, co do ciebie należy. Szybko. Podniosłem się, podszedłem chwiejnie do Seana. Rozdarłem podszewkę kurtki, wyjąłem spod niej papiery i włożyłem mu do kieszeni. - - Już. Odłożyłem pistolet i oparłem się dłońmi o ścianę. Tupot, drzwi otwarte kopniakiem, kilku mundurowych policjantów w hełmach i kuloodpornych kamizelkach, z nastawioną bronią. Za nimi Besmof, uśmiechnięty, w galowym mundurze. Kamery, flesze - skąd oni się tu wzięli? Błysk, błysk, jakiś reporter pochylił się nad trupem Seana, odwrócił go kopniakiem na plecy i zaczął filmować jego twarz. Złapałem go mocno za ramię. - Spokojnie - Besmof wziął mnie za rękę, wyprowadził pomiędzy szpalerem uzbrojonych policjantów w korytarz, potem po schodach na górę. Skręciliśmy gdzieś w bok, do innego wyjścia. Schody, klatka schodowa, drzwi. Świeże powietrze. - Dobrze się spisałeś, a niewiele brakowało... - powiedział. - No, dobrze. Możesz wracać do siebie, do Astimaców. - Nie wrócę tam - odparłem głucho. - Rano będziesz sławny. Uratowałeś miasto. Jesteś bohaterem. - Nie wrócę tam - odszedłem kilka kroków i bezwiednie wróciłem do niego. - Miałem jeszcze drugą ofertę pracy, w Lotach Kosmicznych. - Idź, gdzie chcesz. Na razie, może się jeszcze spotkamy. Odwrócił się i ruszył do drzwi. - Besmof! Stój! Skąd oni mieli ten sprzęt, tego robota? - Zgadnij! - zaśmiał się i zniknął w drzwiach. Zostałem sam na pustej ulicy, z kompletną pustką w głowie. grudzień 1983 - listopad 198 NOTATNIK (VIII): MISJA SPECJALNA - Spocznij, nie trzeba - rzucił dobrotliwie Stary, zanim ktokolwiek zdążył wydać komendę, i prosto od drzwi skierował się do nas. Trzeba przyznać, że był to piękny gest z jego strony - pożegnać szykujących się do przerzutu agentów osobiście. Fakt, zależało mu na tej sprawie jak na rzadko której, w końcu chodziło o jego syna. Ale mimo to - piękny gest. Ma na głowie tyle spraw, a jednak znal