15064
Szczegóły |
Tytuł |
15064 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15064 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15064 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15064 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ludzie i atole
ludzie i atole
czyli wędrówki po Mikronezji
3 0 08. 2005
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Okładkę, obwolutę, kartę tytułową projektował ZYGMUNT ZARADKIEWICZ
Redaktor
MARIA DOMAŃSKA
Redaktor techniczny ZYGMUNT PŁATEK
Korektor
ZOFIA BANASIAK
fj) Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowe!. Warszawa I87B
ISBN-83-11-06310-9
WROTA MIKRONEZJI
HORZE FlLWUi&KW
spokojny
Samolot wisiał w powietrzu jak gdyby bez ruchu. Oko nie znajdowało żadnego oparcia. Szybkość maszyny nie miała w tej sytuacji żadnego znaczenia. Błękitny klosz nieba zlewał się gdzieś w dali ze sre-brzystoniebieską misą oceanu. Z wysokości kilku tysięcy metrów powierzchnia morza migotała drobną łuską fal. Czwarta godzina lotu z Manili. Nic. Żadnych widoków. Błękitna pustka. Ciągle to samo bezchmurne niebo, ta sama woda.
Nagle jest! Patrzę z natężeniem. Coś na kształt małego kłębuszka waty. Temu można się wreszcie przyglądać! Teraz widzę wyraźnie, że nasz Boeing łagodnie obniża lot, kierując się wprost ku białej wacie. Biegną minuty — obłok rośnie, potężnieje. W kabinie rozlega się melodyjny gong; stewardesa, używając sakramentalnej formuły, zapowiada rychłe lądowanie. „Prosimy zapiąć pasy, zgasić papierosy... kapitan dziękuje... zapraszamy na pokłady..."
Nie odrywam oczu od wciąż rosnącego obłoku. Przy okazji niejako, kątem oka, widzę, jak pod nami, na tle połyskliwego morza, ukazuje się maleńki, sunący po wodzie krzyżyk. Uświadamiam sobie, że to cień naszego samolotu. Widzę, że ślizga się już po sporych falach, które z wysoka wyglądały na rybią łuskę.
Jesteśmy całkiem nisko. Z tej perspektywy kłaczek
I
lusy. Wspaniale rozbudowane kłęby chmur za podstawę mają wąską kreskę lądu. Schodzimy jeszcze niżej. Wielkie oceaniczne fale walą w wysoki brzeg wyspy. Widzę ją już całą. Niepokojąco mała! Czy to nie omyłka? Nie — jest! Odkryło się lotnisko!
„Ponad sto razy podniosło się słońce nad wiecznie pustym, nieruchomym błękitem i ponad sto razy zaszło w ten sam pusty, nieruchomy, bezlitosny błękit, sto razy dzień zamienił się w noc, a noc w dzień, od chwili gdy flota Magellana wypłynęła na otwarte morze — i oto znowu rozlega się okrzyk z bocianiego gniazda:ląd,ląd!
Najwyższy, najwyższy już czas! Jeszcze dwa, trzy dni na tej pustyni wód, a prawdopodobnie nawet echo nie dotarłoby do nas z całej tej bohaterskiej wyprawy. Statki z zagłodzoną załogą, podobne do wędrujących cmentarzy, błądziłyby bez kierunku, aż wreszcie rozbiłyby się o jakieś wybrzeże. Nowa wyspa jest, Bogu dzięki, zamieszkana i napoi wodą ginących z pragnienia ludzi.
Ledwo flota zbliżyła się do zatoki, ledwo zwinęła żagle i spuściła kotwice, a już błyskawicznie podpływają zwinne canoe, małe pomalowane łodzie, których żagle sporządzone są z pozszywanych liści palmowych. Całkowicie nagie, naiwne dzieci natury, zręczne jak małpy, wdzierają się na pokłady, a pojęcie wszelkich obyczajowych umów jest im tak obce, iż wszystko, co widzą dookoła, najzwyczajniej sobie zabierają. W mgnieniu oka znikają, niby w sztuczkach kuglarskich, najrozmaitsze przedmioty; w pewnej chwili odcięta zostaje od »Trinidadu« nawet mała łódź, przeznaczona do komunikacji z brzegiem. Wesoło — nieświadomi, że
8
przedmioty, których nigdy jeszcze nie widzieli — rabusie odpływają wraz ze swą piękną zdobyczą. Umieszczenie sobie we włosach — nadzy nie mają kieszeni — paru błyszczących przedmiotów wydaje się tym naiwnym poganom sprawą tak naturalną i zrozumiałą, jak Hiszpanom, papieżowi lub cesarzowi naturalnym wydawało się zadeklarowanie z góry nowo odkrytych wysp wraz z ludźmi i zwierzętami jako legalnej własności arcychrześcijańskiego króla...
...Magellan w swym ciężkim położeniu nie może po prostu pozostawić zręcznym rabusiom owej szalupy, która już w Sewilli, według rachunku w archiwach, kosztowała trzy tysiące dziewięśset trzydzieści siedem i pół maravedów, tutaj zaś, w oddaleniu tysięcy mil, stanowi niezastąpiony skarb. Toteż nazajutrz, z 40 uzbrojonymi marynarzami Magellan wyląduje, aby zabrać łódź i dać nauczkę nieuczciwym wyspiarzom. Hiszpanie kilka chat podpalają, mogą wreszcie nabrać wody dla ginących z pragnienia i gruntownie odświeżyć swe porcje żywnościowe. W chciwym pośpiechu wywlekają z opuszczonych chat wszystko, co mogą zrabować: kury, świnie i owce; okradłszy się w ten sposób wzajemnie —¦ Hiszpanie tubylców, a tubylcy Hiszpanów — kulturalni rabusie przezywają wyspy te za karę po wieczne czasy — Wyspami Złodziejskimi, Ladrone..."
Tak oto opisuje Stefan Zweig w swojej książce * lądowanie wyprawy Magellana na wyspie Guam w dniu 6 marca 1521 roku.
Jest rok 1977. Płynę w tłumie złożonym głównie z Japończyków, zmierzających do odprawy paszpor-
* Stefan Zweig, Magellan, Warszawa 1957.
"Wwej. Wielki tf oemg Wyraicił nas na pfytę ogromnego lotniska, które swymi rozmiarami nie pasuje wręcz do tej małej wyspy. Guam stanowi bowiem dość niezwykły punkt w światowej komunikacji lotniczej, gdzie maszyny cywilne korzystają z pasów startowych bazy wojskowej. Przy czym pasy te należą do najdłuższych, jakie zdarzyło mi się gdziekolwiek zobaczyć. To stąd pod koniec drugiej wojny światowej wznosiły się słynne „latające fortece"; stąd zresztą i dzisiaj startują „Herculesy" oraz naszpikowane elektroniką samoloty patrolowe dalekiego zasięgu.
Ostro świeci słońce. Japończycy jak szaleni pstrykają swoimi kamerami. Na wielkim afiszu czytam napis: „Welcome to Guam, Gateway to Micronesia!"
Za moimi plecami wlatuje akurat w tę „bramę" pasażerski samolot w egzotycznych dla Europejczyka barwach „Air Nauru", a jednocześnie w dali zrywa się do lotu potężna maszyna US Air Force.
W niewielkim budynku dworca rozkoszny chłodek. Klimatyzacja. Odprawa paszportowa i bagażowa przebiega nader sprawnie, mam wręcz mało czasu, aby dokładnie rozpatrzyć się w architekturze samego dworca lotniczego. Cały budynek skomponowany jest ze smukłych filarów, rozpłaszczonych u góry w rodzaj ni to grzybów, ni to parasoli tworzących dach. Ciekawie.
Moi japońscy towarzysze podróży znikają w podstawionych autobusach, karnie zajmują w nich miejsca, nie przestając fotografować ani na chwilę. Są to wszystko zorganizowane wycieczki.
Po dłuższej konferencji w biurze „Air Micronesia" na lotnisku staje się jasne, że nie ma mowy, abym tego wieczoru mógł gdziekolwiek z Guamu odlecieć. Połączenie z Saipanem, stołeczną wyspą Mikronezji — za dwa dni. Zżymam się trochę, w duchu potępiam Guam
10
jakopułapkę «s rarystow;mew ptinerri^eczsr jestem' zadowolony. Dwa dni na obejrzenie Guamu to zawsze coś.
Agana
Agana, główne osiedle Guamu, jest zwykłym skomercjalizowanym miasteczkiem amerykańskim, pozbawionym zresztą wdzięku i... jakiejkolwiek komunikacji komunalnej. Pieszy wędrowiec na ulicy jest tu równie rzadkim zjawiskiem jak latający spodek. Guam to w ogóle dziwna Ameryka. Nie tylko leży ponad pięć tysięcy mil od Kalifornii, ale to „nie włączone" terytorium Stanów Zjednoczonych dzieli od kontynentu cała doba; bo przecież wyspa leży daleko na zachód od linii zmiany daty. Kiedy w USA jest niedziela, to w Aganie trwa poniedziałek. Stąd Guam nazywa się w Stanach „wyspą, gdzie zaczyna się amerykański dzień".
— Panie, pan jesteś z Europy, to pana tak to nie złości jak nas — uświadamiał mnie przy śniadaniu w hotelu suchy jak tyczka Amerykanin. — Przecież na kontynencie nawet nie wiedzą, że Guam należy do Ameryki! W G^hicago pytają mnie ciągle, jakie obywatelstwo mają mieszkańcy Guamu, a kiedy raz chciałem wymienić w banku czek naszego lokalnego rządu — kazali podać mi adres mojej ambasady!
Mruknąłem coś z udanym współczuciem, a rozsierdzony obywatel Guamu ciągnął dalej:
— Mamy kupę bezrobotnych, kartki żywnościowe dla sporej części obywateli, czterdziestomilionowy deficyt w budżecie, a ci faceci z Waszyngtonu martwią się o... nasze powietrze. Powiedz pan sam — podniecał się chudy Amerykanin, energicznie atakując leżące
11
ai
w naszej elektrowni używać innego, mniej Zasiarczonego paliwa, jakby tu była jakaś zafajdana dolina w Kalifornii, a nie wysepka ze stałym pasate^ zdmuchującym te parę dymków wcześniej, nim si<» pokażą. No, przecież wściec się można!
Chudzielec rzeczywiście wydawał się rozjus^ony_ Jeśli każde śniadanie jadasz, bracie, w takich pomyślałem mimo woli — to pewnie masz j^z żołądka i stąd ta widoczna niedowaga.
— Ale my tym przeklętym bękartom pokażemy —
parsknął kawą mój pobudliwy interlokutor __ SJimi
uchwalimy nową ustawę podatkową i na tefytOrium zrobimy podatkowy raj. Zlecą się ludzie, firmy jak muchy do miodu, a wtedy skończą się nasze finansowe kłopoty! — grzmiał, zdenerwowany od sameg0 rana.
Jego wynurzenia zainteresowały mnie wieiC6) ale nie przyćmiły bynajmniej żądzy obejrzenia wy^py własnymi oczami.
Wydeptany szlak turystyczny, zalecany w każdym skróconym przewodniku po Guamie, każe turystom pojawić się najpierw przed katedrą pod weZwanjem Słodkiego Imienia Marii (Dulce Nombre de Maria). Spodziewałem się zastać sędziwą budowlę z czasów hiszpańskich, tymczasem ta katolicka świątynia wniesiona została po II wojnie. Pierwsze rozczarowajrie. Dalej na szlaku były... fontanna i jakiś po^k na Skinner Plaża, przy czym ów Skinner, jak Się dopytałem, był to pierwszy cywilny gubernator Guaifiu, urzędujący gdzieś do roku 1953. A więc tfcz ża(ien zabytek.
Kamienny mostek, rzekomo z hiszpańskich Czaśi»w, w ogóle zlekceważyłem i podążyłem prosto qo mjej-scowego muzeum, głęboko przeświadczony, ż% nierial wszystkie zabytki Guamu zniszczyła ostatnią wojna.
12
muzeum roon jeanaK wrażenie, ze zacina' bomba ani pocisk artylerii okrętowej go nie trafił; pewnie dlatego, że był maleńki.
U wejścia do muzeum utonąłem oczywiście znowu w tłumie japońskich turystów. Na Guamie bowiem bez przerwy goszczą wycieczki z Nipponu, dla których wydaje się tu specjalne foldery w ich języku i wszędzie umieszcza informacyjne napisy. Dzięki temu, drogą dedukcji, ustaliłem nawet, jak się pisze po japońsku „Dla panów". Goście z Japonii w wielkim skupieniu oglądają resztki pordzewiałego uzbrojenia żołnierzy cesarza, chytrze pewnie rozrzucone po wyspie przez urzędników magistratu, i fotografują, fotografują bez miary.
W muzeum największe zainteresowanie przybyszów z Kraju Kwitnącej Wiśni budzą zgromadzone przedmioty, należące do pewnego japońskiego sierżanta nazwiskiem Shoichi Yokoi, który na własną rękę prowadził wojnę z Amerykanami aż do roku 1972! Całe dwadzieścia osiem lat od zakończenia działań ukrywał się ten dzielny wojak w grocie leżącej stosunkowo niedaleko od magistratu w Aganie! Jego rekord pobił o cztery lata inny żołnierz japoński, odnaleziony niedawno na Mindoro, w archipelagu filipińskim.
Tego rodzaju wyczyny nie mieszczą się jakoś w naszej europejskiej mentalności. Japończycy obok mnie, owszem, przyswajali sobie wszystko. Widziałem, jak dyskutowali nad splotem tkaniny, z której wyplótł sobie koc dzielny sierżant, jak zachwycali się pomysłowością, z jaką sporządził on sobie torbę, oraz precyzyjnym ostruganiem kija, służącego mu pewnie do obrony przed miejskimi kundlami.
— Panie, ależ ci Japończycy dali nam tutaj w kość — odezwał się do mnie siwowłosy Amerykanin, pewnie dlatego, że obaj wyraźnie wystawaliśmy z tłumu wy-
13
żeby pokazać jej, dlaczego tak wcześnie osiwiałem. Pięćdziesiąt pięć tysięcy chłopaków, i ja wśród nich, tłukliśmy się prawie dwa miesiące z tymi — tu łypnął kosym okiem na turystów — żółtkami. A ilu dobrych kolegów zginęło... To były heroiczne historie, mówię panu — skończył swoją kwestię amerykański turysta i z widoczną ulgą wycofał się z japońskiego tłumu.
Popatrzyłem jeszcze trochę na interesujące fragmenty wykopalisk, stare fotografie, i pociągnąłem za Japończykami do parku kamiennych kolumn. Te dwumetrowe ciosane kamienie, zwieńczone obrobionymi kapitelami, stanowią prawdziwą zagadkę Mikronezji. Przypuszcza się, że są to pozostałości jakichś prehistorycznych kultur, społeczeństw, które istniały na tych wyspach, zanim zaludnili je przybysze z azjatyckiego lądu, przodkowie Mikronezyjczyków. Na samym Gu-amie kamienne kolumny występują w dwustu miejscach i, jak sądzą specjaliści, podtrzymywały one przed tysiącami lat potężne budowle. W Latte Stones Park zebrano oczywiście kolumny z całej wyspy, aby „kochani turyści nam się nie męczyli".
A swoją drogą aż przykro pomyśleć, z jaką nonszalancją biali przybysze obchodzili się z ludźmi i rzeczami, zastanymi na wyspach Pacyfiku. Bezmyślne okrucieństwa, wandalizm, a często i fanatyzm religijny — zniszczyły bezpowrotnie cenne, nie do odtworzenia już pomniki przeszłości.
Historia Guamu dla Europejczyków zaczęła się od czasów Magellana, a więc prawie pięć wieków temu, ale, rzecz jasna, przeszłość tutejszych wyspiarzy Cha-morro sięga daleko wstecz. Niestety, nie było się komu tym ludem, jego historią odpowiednio wcześnie zająć. Hiszpanie mieli całkiem inne zainteresowania. Oficjalnie hiszpańską zwierzchność nad Wyspami Złodziej-
14
1600 Guam stał się portem rekreacyjnym i zaopatrzeniowym dla galeonów, żeglujących na trasie Acapul-co—Manila. „Cywilizowaniem" Chamorrosów zajęli się jezuici, wspierani przez żołnierzy.
Ocenia się, że podczas pierwszych kontaktów z Hiszpanami Guam zamieszkiwało od siedemdziesięciu do stu tysięcy wyspiarzy. Byli to ludzie dorodni, wysocy, znakomici żeglarze, łowiący ryby na pełnym oceanie. Liczne ich bunty przeciwko Hiszpanom ułatwiały przymusową chrystianizację i... eksterminację. W roku 1790 doliczono się już tylko niespełna 1700 czystej krwi wyspiarzy i drugie tyle mieszańców z Hiszpanami, Fi-lipińczykami i Meksykanami, sprowadzonymi na Ma-riany.
• Pod koniec siedemnastego wieku Wyspy Złodziejskie zaczęto nazywać Marianami na cześć Marii Anny Austriaczki, i w tym czasie mniej więcej zbudowano, fort Apugan, którego resztki do dziś górują nad Aganą. Chamorrosi niemal natychmiast, w sile dwu tysięcy ludzi, zaatakowali hiszpański garnizon tego fortu. Dzidy i strzały okazały się jednak za słabe przeciwko muszkietom i armatom. Hiszpanie rozpoczęli represje, które doprowadziły do ucieczki niemal wszystkich mężczyzn na północ, na inne wyspy archipelagu. I tam jednak ścigali ich najeźdźcy. Część uciekinierów zabito, kilkanaście rodzin ukryło się na pobliskiej wysepce Rota, resztę siłą sprowadzono znów na Guam, gdzie praktycznie, zmieszani przez wieki z wieloma falami napływowej ludności — wyginęli całkowicie.
Walczyli jednak do ostatka. Jaskrawym przykładem tej dążności do pozbycia się Hiszpanów było na przykład zabójstwo jednego z ostatnich gubernatorów Guamu — pułkownika Angel de Pazos y Vela Hidalgo. Gubernador politico y militar zginął w sierpniu 1884
15
Sm&lU, Który pad* W WyMKU DUtlTCf,
jaki podnieśli Cliamoirosi, służący przymusowo w hiszpańskim wojsku.
Kapitan Borr^da, najstarszy stopniem po zabitym gubernatorze, postanowił zlikwidować rebelię spiskowców. Nie była to sprawa zupełnie prosta, ale kapitan zabrał się raźno do dzieła# Zaczął od zebrania podpisów wielu prominentnych osób na wiernopoddańczym adresie skierowanym do gubernatora generalnego w Manili — hiszpański Guar^ podlegał bowiem najpierw Meksykowi, a potem Filipinom. Następny problem stanowiło wysłanie tego adresu wraz z raportem o śmierci de Pazosa.
Jedyny stateczek na Guamie, który mógłby wykonać to zadanie, pechowo odesłano do reperacji. Najbliższa zaś jednostka, która byłaby zdolna dopłynąć do Manili — znajdowała się na wyspie Yap, leżącej w odległości pięciuset mii. Zarządzający portem oddał więc własną szalupę i skompletował załogę, która po szesnastu dniach oceanicznej żeglugi dotarła na wyspę Yap.
Tam odnaleziono 50-tonowy szkuner. Jego kapitan zgodził się popłynąć na Guam, a następnie do Manili. Kapitan Borreda podpisał na tę okoliczność oddzielny kontrakt z właścicielem statku na dostarczenie kuriera wraz z pocztą na Filipiny i oto „już" po 75 dniach od śmierci gubern^dora politico y militar rozeszła się w Manili okropna wieść o buncie w Aganie.
Dwa tygodnie później, a więc w tempie wręcz oszałamiającym, z Satoki Manilskiej wypłynął okręt wojenny. Wiózł 0*1 na Guam nowego gubernatora oraz spory oddział Wojska. Czterdziestu siedmiu podejrzanych o bunt lucJzi zostało aresztowanych, zawiezionych okrętem do Mamili i oddanych pod sąd wojskowy.
W kwietniu następnego roku w Aganie udekorowano
16
medalami, przyznanymi az w Madrycie, zaiogę łodzi, która popłynęła na Yap, a także... rozstrzelano czterech prowodyrów buntu. Pozostałych dwunastu zwolniono od kary, a trzydziestu jeden skazano na długoletnie więzienie.
W czternaście lat później Hiszpanie zmuszeni byli sprzedać Stanom Zjednoczonym Guam — wraz z Filipinami i Puerto Rico — za skromną sumkę dwudziestu milionć% dolarów. Resztę Marianów, Karoliny i Wyspy Marshalla — kupili Niemcy, żądni kolonii na Pacyfiku.
Tak więc od roku 1898 aż do dziś — z krótką, prawie trzyletnią pauzą japońską w okresie II wojny światowej — Amerykanie władają Guamem niepodzielni©.
Galopem po wyspie
W „Magellan Coffee Shop" na każde dziesięć stolików osiem zajmowali Japończycy. Takie same proporcje występują w ruchu turystycznym na wyspie. Lokal należący do hotelu „Guam Continental" nie jest drogi i czynny całą dobę. Nic więc dziwnego, że rano spotkać można tu piwoszy leczących wieczornego kaca, wieczorem zaś żołnierzy w cywilu, rozpoczynających działania zmierzające prostą drogą do tejże dolegliwości. Przeważającą jednak większość stanowią ulubieńcy tutejszych władz — turyści, którzy gdzieś od 1973 roku dostarczają przeróżnym instytucjom na wyspie około stu milionów dolarów rocznie.
Uporawszy się ze swoim lekkim śniadaniem, ze stołu wziąłem, za przyzwoleniem kelnera, kartę menu dla pewnego hobbysty w kraju. Jak się później okazało, takie menu z oddalonego Guamu warte było dla tego nieszkodliwego maniaka — a mego przyjaciela — całą butlę rumu, którą przy tej okazji wysączyliśmy. Z kafeterii podążyłem wprost do recepcji, aby rozpatrzyć
2 — Ludzie ł atole
17
się w sytuacji. Chciałem po prostu przylepie się do jakiejś wycieczki wyruszającej poza Aganę, gdyż indywidualny wyjazd w plener taksówką (jedyna możliwość) był poza zasięgiem mojej kieszeni.
Wyjeżdżał akurat turystyczny autobus. Około siedemdziesięciu kamer fotograficznych i filmowych oraz dwudziestu pięciu Japończyków. W ostatniej chwili zrejterowałem z miękkiego fotela, bo uprzytomniłem sobie, że objaśnienia wydawać będzie z siebie przewodnik w pięknym, ale cokolwiek niezrozumiałym dla mnie języku japońskim.
W wielkim hotelu na małej wyspie z wyjazdem na wycieczkę nie ma jednak problemu. Przepuściłem jeszcze dwie japońskie grupy i ostatecznie zabrałem się z gromadą filipińskich sportowców znajdujących się w drodze na Hawaje. Weseli chłopcy i dziewczęta, świetnie mi się z nimi zwiedzało.
Nasz cicerone Jim dobrze znał swój zawód, gęsto więc przeplatał rzeczowe informacje anegdotkami i żartami. Z wiadomości fundamentalnych zapamiętałem, że wyspa ma nieco ponad pięćset kilometrów kwadratowych powierzchni i że jest największą w archipelagu Wysp Mariańskich, dawniej Złodziejskich. Jej długość wynosi niespełna pięćdziesiąt kilometrów, szerokość w najwęższym miejscu — sześć, a w najszerszym czternaście kilometrów.
— To jeszcze brak nam wysokości i głębokości — krzyknął ktoś w autobusie, pragnąc zawstydzić sympatycznego przewodnika. Ale ten nie dał się.
— Panie, panowie, najwyższy szczyt wyspy nazywa się Lamlam i ma tysiąc trzysta dwadzieścia osiem stóp, to jest, jak wiadomo — tu błysnął erudycją — czterysta pięć metrów. Guam jest szczytem podmorskiej góry, której podstawa znajduje się głęboko pod powierzchnią oceanu. Zresztą bardzo niedaleko mamy słynny
18
Row Mariański, czyli najgłębsze miejsce na naszym globie, gdzie skryłby się cały Mount Everest, i jeszcze brakowałoby mu około mili, aby mógł wynurzyć się chociażby tyle, co nasz Guam. Dotychczas tylko dwaj ludzie na ziemi zeszli tak głęboko na dno morza — monsieur Jacąues Piccard i porucznik marynarki amerykańskiej Don Walsh.
Filipińczycy dali Jimowi oklaski za serwis informacyjny, a ja odświeżyłem sobie w pamięci epopeję „Trieste", którą swego czasu bardzo się pasjonowałem. Rzecz cała dokonała się kilkanaście lat temu (dokładnie 23 stycznia 1960 roku) dwadzieścia pięć mil na południowy zachód od Guamu. Pełnomorski holownik marynarki USA „Wondank" wyprowadził batyskaf Pic-carda na wyznaczone miejsce. Dokonano tam ostatnich przygotowań i rozpoczęła się tak zwana operacja „Nec-ton". Batyskaf „Trieste" wraz ze swoją dwuosobową załogą po raz pierwszy w historii ludzkości zeszedł tak nisko na dno oceanu; przyrządy określiły głębokość w tym miejscu na 10 916 metrów. W tę krainę mroku — po raz pierwszy też — człowiek zaniósł światło.
W czasie tej wyprawy dostrzeżono jedynie przezroczystą rybę, dwie krewetki oraz dno, jakiego nikt przedtem na tej głębokości nie oglądał. „Dno tworzy lekki i jasny osad, jest to obszerna pustynia koloru kości słoniowej. Najwidoczniej są to okrzemki" — brzmiała pierwsza relacja z głębin. Jakub Piccard powiedział później: „To, że na tej głębokości spotkaliśmy żywe organizmy, przystosowane do bytowania w takich warunkach, jest najważniejszym wynikiem naszego podwodnego rekonesansu. Ujrzeliśmy głębinową for-pocztę niespożytej siły życia."
Autobus zatrzymał się raptownie. Byliśmy w morskim porcie wyspy, zwanym Apra.
— Port handlowy łączy się, jak państwo widzą,
19
z portem wojennym, w którym stacjonują je9nośtki US Navy i Coast Guard. Ze statków handlowych najczęściej goszczą tutaj jednostki ' „Micronesian Interocean Linę Inc.", „Daiwa Navigation Co.", a także kilka razy do roku zawijają tu frachtowce „American President Linę". Port ten, nie w takiej co prawda postaci, służył już za czasów hiszpańskich. Dzisiaj Apra Harbor uważany jest za swego rodzaju przystań macierzystą słynnej Siódmej Floty Amerykańskiej.
Patrzyliśmy na szaro pomalowane jednostki, zacumowane burta w burtę. Było tego sporo, a moi Fili-pińczycy, którzy w pobliżu Manili mają podobną amerykańską bazę Subic Bay, dzielili się fachowymi uwagami na temat typów, szybkości i uzbrojenia poszczególnych okrętów.
— Co się tędy wywozi z wyspy? — zapytałem przewodnika.
— Niewiele. Do czasów drugiej wojny było tu trochę kopry, działania zniszczyły jednak praktycznie wszystkie plantacje. Później nasz podstawowy eksport stanowił wojenny złom. Dziś w przeładunkach dominują towary importowe, a jeśli nawet w statystykach ujmuje się „eksport", to są to głównie przeładunki towarów z kontynentu dla wysp sąsiednich, nie mogących przyjmować dużych statków... No i jeszcze trochę historii mamy na eksport — zaśmiał się Jim.
— Proszę państwa, panie, panowie — zwrócił się do naszej trzódki. — Uderzenie na Guam przeprowadzili Japończycy dwa dni po ataku na Pearl Harbor, a więc dziewiątego grudnia 1941. Zajęcie naszej wyspy nie sprawiło im żadnej trudności, ponieważ, w myśl porozumienia waszyngtońskiego, nie była ona ufortyfikowana. Trałowiec „Penguin", stawiający opór okrętom japońskim, został zniszczony przez jednostki osłaniające niewielki desant.
nie, zadowolony, że słuchamy go uważnie, i ciągnął dalej:
— „Penguin" nie był zresztą pierwszym okrętem, który zginął na tych wodach w wyniku działań wojennych. Jego poprzednikiem był słynny niemiecki „Cor-moran", krążownik pomocniczy, który reprezentował siły morskie cesarskich Niemiec na wodach Oceanii przed i po wybuchu pierwszej wojny światowej. Była to jednostka zrabowana Rosjanom w porcie Cingtao. Ten nowoczesny parowiec pocztowy, eks-„Riazań", został następnie uzbrojony i używany przez Niemców na wodach Oceanii. W grudniu 1915 roku zawinął do naszego portu i został internowany. Załoga tego okrętu podejmowana była życzliwie przez neutralnych jeszcze Amerykanów. Przez półtora roku trwała seria rautów, pikników i balów, zarówno na wyspie, jak i na pokładzie „Cormorana". Idylla ta skończyła się nagle siódmego kwietnia 1917 roku, to jest po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Na „Cormorana" wysłano oddział pryzowy, wzywający marynarzy niemieckich do poddania się. Niemcy jednak wykiwali Amerykanów i wysadzili okręt w powietrze przy nabrzeżu. Morskie fatum sprawiło, że dokładnie na wraku „Cormorana" zatonął w styczniu 1943 roku, w środku portu, japoński frachtowiec „Toaki Maru", po ataku torpedowym jednego z amerykańskich okrętów podwodnych. Dzisiaj oba wraki stanowią turystyczną atrakcję przyciągającą czeredy płetwonurków. Ostatnio jednak nie pozwalamy im już ograbiać tych wraków. To wszystko działo się o tam — cicerone wskazał ręką zakątek portu, w którym rozegrały się niegdyś opisywane wypadki.
Udaliśmy się znowu na pokład autobusu.
— A teraz, ladies and gentlemen, w ciągu kilku
21
IUUiUb
IUUiUb t"J
trzy lata, tyle bowiem trwała okupacja japońska tej wyspy- którą przechrzczono w owym czasie na Omiya Jima. Amerykanie przystąpili do inwazji na Guam w lipcu 1944 roku. Doskonale przygotowana armada: okręty, komandosi, wsparcie z powietrza, a nawet specjalnie tresowane psy do wykrywania wroga w jaskiniach i do alarmowania wypoczywających nocą oddziałów inwazyjnych. Przewaga była miażdżąca, a mimo to sukces kosztował Amerykanów życie prawie półtora tysiąca żołnierzy i dwa miesiące ciężkich walk. Cała rzecz zamykała się w ramach trzech „A". Pierwsze „A" to była — przejeżdżaliśmy tam, pokazywałem — plaża Asan, gdzie lądowały wojska desantowe; drugie A" to port Apra; i wreszcie trzecie „A" — ta oto plaża Agat, którą w 1941 roku także Japończycy wykorzystali do swego desantu. Na marginesie muszę dodać, że obie te plaże stanowią właściwie jedyny obszar, nadający się do inwazji. Wybrzeża Guamu bowiem to głównie stromy klif, zwłaszcza po południowo-wschod-niej stronie. Obie też plaże, po obu stronach portu, stanowiły w całości teren desantowy dla amerykańskich marines.
Dojechaliśmy w pobliże inwazyjnej plaży Agat. Przy całej elokwencji Jima, usiłującego pobudzić naszą wyobraźnię, po trzydziestu czterech latach od wydarzeń, plaża wyglądała jak... plaża. Tyle tylko, że gdzieś tam w dali wystawały z morza kawały zardzewiałej blachy. Jim snuł jednak wstrząsającą opowieść o atakach bombowców, o potwornej lawinie ognia, którą rzuciły na wyspę okrętowe działa, o determinacji i odwadze Japończyków, a wreszcie o ulotkach adresowanych do wyspiarzy, jakie oprócz bomb rzucali amerykańscy lotnicy. Zachęcały one tubylców, aby uciekali w busz i czekali spokojnie zakończenia działań.
22
już do dramatycznego końca, kiedy któryś z filipińskich sportowców zapytał znienacka o liczbę japońskich żołnierzy ukrywających się w głębi wyspy, tak jak ów Shoichi Yokoi z muzeum.
— Tego nikt właściwie nie wie — brzmiała odpowiedź — wiadomo tylko, że jeszcze czwartego września 1945 roku, a więc przeszło rok od zakończenia operacji „Forager" i po kapitulacyjnym rozkazie cesarza Japonii, poddał się na naszej wyspie ostatni oddział pułkownika Takedy, liczący stu trzynastu żołnierzy. Pułkownik ów był wtedy zdania, że jeszcze kilkuset jego żołnierzy ukrywa się na wyspie.
Popatrzyliśmy na siebie ze zdumieniem: Na takim maleństwie?
— Oczywiście ci maruderzy nie przedstawiali żadnego niebezpieczeństwa, najwyżej kradli żywność, jeśli im się udało — pospieszył zapewnić nas Jim. — Przecież od sierpnia 1944 roku Guam gwałtownie przygotowywano jako główną bazę do ataku na japońskie wciąż Filipiny i do bezpośrednich nalotów na Japonię. Na wyspie kłębiło się wówczas ponad dwieście dwadzieścia tysięcy ludzi. Z tego tylko niespełna dwadzieścia jeden tysięcy stałych mieszkańców, reszta — to armia lądowa, komandosi i inne jednostki. Samych marynarzy mieliśmy tu siedemdziesiąt osiem tysięcy — pęczniał z dumy, nie wiadomo dlaczego, nasz wygadany cicerone. — Nigdy przedtem ani nigdy potem nie mieliśmy takiej gęstości zaludnienia. Warto pamiętać jeszcze — kończył Jim — że kiedy w 1901 roku zrobiono pierwszy spis ludności, okazało się, że Guam ma zaledwie dziewięć tysięcy mieszkańców.
¦— A obecnie?
— Około stu tysięcy, ale co najmniej jedną trzecią w tej liczbie stanowią wojskowi, a ponadto wliczeni
23
g,
tu taKze sezonowi
inciach militarnych. ,
"* Autobus toczył się * upale dobrą wyasfaltowaną
,fOgą. Jechaliśmy ku południowemu krańcowi wyspy. %o prawej stronie rozcią§ała się aż po horyzont dobrze
widoczna z wysokiego brzegu połyskliwa tafla oceanu.
vo przeciwnej stronie TOieliśmy pagórkowaty teren po-
Lryty trawą tangan-tangan, trochę drzew, kilka rodza-
.^w palm, pandanusy, hibiskusy-
3 _ Dziś nikt nie wie jaka była prawdziwa flora
rtuamu. Te drzewa, kr^wy - P°dobnie jak ludzi -rZywieziono zza morza; przyjęły się równie dobrze
ja Jeszcze parę kilometrów i autobus się ożywił. Zbli-^liśmy się do zatoki Umtac, gdzie podobno lądował Magellan. Dla moich Filipińczyków był to ważny punkt Lcieczki, bo przecież ten właśnie żeglarz odkrył ich archipelag, a potem zginął na maleńkim Mactanie z ręki dzielnego filipińskiego Vodza Lapulapu.
Ochoczo wysypaliśmy się z autokaru. Od oceanu ciągnęła chłodna bryzą, pośrodku malowniczej wioski stał obelisk, upamiętniający lądowanie portugalskiego żeglarza. Nie jest to ^i szczyt dobrego smaku, ani obiekt wzruszeń estetycznych. W tym miejscu jednak, ieśli wierzyć historycznym przekazom, skończyła się dla Hiszpanów przerażająca trawersata Pacyfiku, skończył się pierwszy pocTbój wielkiego oceanu
Cuam. Zrządzeniem losu ten śmiesznie mały okruch lądu, zagubiony w oc^anie, stał się koronnym świadkiem spełnienia jedne^0 z największych czynów w historii ludzkości do cZa&oW podboju kosmosu. Pokonanie bowiem Pacyfiku pr^z łupiny Magellana me da się nawet porównać z wyc zynem Kolumba. Magellan został znacznie okrutniej doświadczony przez los mz ]ego wielki poprzednik. Ost atecznie Kolumb, na swych swie-
24
płynął tylko przez trzydzieści trzy dni, a już na tydzień przed wylądowaniem w Nowym Świecie, ukazujące się na morzu trawy, drewno i ptaki utwierdzały go w przekonaniu, że zbliża się do lądu. Załoga jego była wypoczęta i zdrowa, doskonale zaopatrzona w prowiant. Nieznane krainy leżały tylko przed nim, za sobą Kolumb miał dobrze znane ojczyste brzegi i szansę na ewentualny odwrót.
Tymczasem Magellan, jak pisał Zweig: „płynie w absolutną pustkę, nie wyjeżdża ze znanej i bliskiej Europy, lecz z obcej i niegościnnej Patagonii. Załoga jest całkowicie wyczerpana trudami i znojami trwającymi od miesięcy. Zniszczona jest odzież, poszarpane wszystkie żagle, zużyta każda lina. Od tygodni, od wielu tygodni załoga nie widziała nowej ludzkiej twarzy, kobiety, wina, świeżego mięsa, chleba, a w głębi duszy pewno zazdrości zuchwałym kolegom, którzy w porą zdezerterowali i popłynęli do domu, zamiast narażać życie na wodnej pustyni bez granic... Okręty płyną tak przez dni dwadzieścia, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, a lądu jak nie ma, tak nie ma, brak nawet znaku dającego nadzieję, że się do niego zbliżają. Przez tysiąc, dwa tysiące, trzy tysiące niemych godzin płynie flota Magellana w całkowitej pustce. Wszystkie wyliczone odległości okazały się błędne; Magellan sądzi nawet, że już przepłynął obok Cipangu — Japonii, a w rzeczywistości przemierzył zaledwie trzecią część nieznanego oceanu, który dla ciszy, jaka na nim panuje, ochrzcił na zawsze mianem »E1 Mar Pacifico« — Spokojny.
Dla floty Magellana był to spokój śmierci. Od dawna bowiem żeglarzom towarzyszy głód. Do ostatniej kropli wypite zostało wino, słodka woda zaś zgniła w brudnych beczkach, worach, i wydaje tak wstrętny odór, że nieszczęśliwcy muszą zatykać nosy, zanim wydzie-
25
Coraz głębiej zapadają się policzki, oczy tracą blask. Na pokładach nie ma już marynarzy, ociężale snują się po nich zniedołężniałe widma ludzkie.
Suchary, stanowiące obok łowionych ryb jedyne pożywienie, od dawna rozsypały się w brudny proszek pełen robaków i zanieczyszczony ekskrementami szczurów. Te oszalałe z głodu zwierzęta rzuciły się na resztki nędznego pożywienia. Teraz one same stały się poszukiwanym prowiantem. Marynarze resztkami sił polują na te wstrętne gryzonie. Zręcznemu łowcy wypłaca się pół dukata w złocie za martwego szczura. Pieczeń z niego staje się rozkosznym przysmakiem".
Pigafetta, kronikarz wyprawy, pisze wreszcie: „Aby nie umrzeć z głodu, jedliśmy nawet kawałki wołowej skóry, która okręcała całą wielką reję dla ochrony liny przed przetarciem. Wystawione przez lata na deszcz, słońce i wicher kawałki skóry stały się tak twarde, że musiały być wpierw przez cztery do pięciu dni zanurzane w morskiej wodzie, aby trochę rozmiękły. Dopiero wtedy kładliśmy je na ogniu z węgli i połykaliśmy kawałkami".
Dziewiętnastu żeglarzy pada podczas tej głodowej podróży, reszta, wsparta na kijach, z owrzodzonymi, sparaliżowanymi członkami, snuje się lub czeka na śmierć. Ocean jest wciąż jednakowo gładki, niebo niezmiennie błękitne.
„Gdyby Bóg nie darował nam tak pięknej pogody — pisze Pigafetta — wszyscy na tym olbrzymim morzu pomarlibyśmy z głodu". *
Dopiero siedemdziesiąt cztery lata po Magellanie do tego samego brzegu przybił okręt z równie wygłodzoną, ale jeszcze dziwniejszą załogą. Była to „Capitańa", na-
26
wając z Peru zamierzał kolonizować Wyspy Salomona, archipelag o mitycznym bogactwie. „Capitańa" była już tylko szczątkiem tej wyprawy. Rozpadła się ona na wyspie Santa Cruz. Statek przypłynął na Guam pod dowództwem żony Mendańi — dońi Isabel, osiemnastoletniej kobiety, która oprócz urody odznaczała się osobliwym charakterem. Po dramatycznych wydarzeniach w nowo założonej osadzie na Santa Cruz i po śmierci męża dońa Isabel zarządziła wyjście w morze z zamiarem dotarcia na Filipiny.
Przedtem jednak poślubiła ówczesnego playboya Francisco de Castro, który zresztą od dawna był jej kochankiem, jeszcze za życia Mendańi. „Capitańa" była nader lichym i mocno sfatygowanym statkiem, z niewielkimi zapasami żywności. Wypełniał go tłum osadników płci obojga; na statku szalała też nieznana choroba. W tych warunkach wygłodniałych ludzi opanowuje swoisty szał. Trwają szaleńcze orgie, którym przewodzi zakochana w swym nowym mężu dońa Isabel. W obliczu ogólnego głodu dba ona przede wszystkim o to, żeby jej Francisco nie stracił kondycji, i osobiście przynosi mu z zamkniętych składów jedzenie. Dla innych nie ma nic. Dońa Isabel cały czas używa, nawet do prania, słodkiej wody, podczas gdy inni błagają o kilka kropel do zwilżenia wyschniętych gardeł. Nie ma! Przedziwny zaiste musiał być klimat życia na statku, a także wielka fascynacja kobietą-admirałem. Nikt nie pomyślał nawet o buncie. Ludzie marli z głodu, pragnienia; wyrzucano ich za burtę, a nie tknięto kilku żywych świń, które mogły być zbawieniem, ale... należały do pięknej Isabel.
Nad statkiem unosił się przerażający odór chorób i śmierci, kiedy zawinął on na Guam. Nie znaleziono tu wiele pomocy. Trochę lichego prowiantu i wody
27
wraku do Manili. Kurs okrętu znaczyły więc nadal wyrzucane za burtę trupy. Po dziewięćdziesięciu sześciu dniach od wyruszenia z Santa Cruz statek śmierci znalazł się w Zatoce Manilskiej. Wprowadzono go do portu za pomocą marynarzy z lądu. Nikt na „Capitańi" nie miał już sił do obsłużenia lin i żagli. Przybysze, zatykając nosy, ze zdumieniem przyglądali się szkieletom ludzkim zmaltretowanym szkorbutem, malarią, a stanowiącym załogę i pasażerów statku-widma. Z jeszcze większym jednak osłupieniem patrzyli na stojącą na kasztelu rufowym młodą kobietę o brzoskwiniowej cerze, wyglądającą tak, jakby dopiero przed dwoma dniami wyruszyła z Limy.
Wszędzie, w każdym zakamarku straszliwego, ledwie trzymającego się na wodzie wraka widniały ślady wielkiego głodu; tymczasem tuż koło tej kobiety o kamiennym sercu — igrały dwa żywe wieprzki. Zarżnięto je niezwłocznie na ucztę dla... sytych krewniaków dofii Isabel, którzy przyszli witać uroczą kuzynkę.
Jim zapędza nas do autobusu. Potrząsam przecząco głową. Wycieczka jedzie parę kilometrów dalej, do Merizo, znanego ośrodka wypoczynkowego, gdzie można nurkować, zjeść lody, jeździć na nartach wodnych etc. Nie jestem zainteresowany. Zostanę tutaj. — Zabierzesz mnie w powrotnej drodze, O.K.?
Jim zgodził się. Po odjeździe autokaru błądzę jeszcze , dobry kwadrans po ruinach hiszpańskiego kościoła, zniszczonego przez trzęsienie ziemi, i następne pół godziny w resztkach fortu Soledad. Stąd przez dwieście lat żołnierze króla Hiszpanii strzegli wejścia do zatoki i wypatrywali galeonów z Acapulco. Tędy przepływali Loaysa, Gaetano i Legazpi; na tym brzegu lądowały zastępy misjonarzy: jezuici, augustianie, kapucyni i znowu jezuici. Hiszpańscy gubernatorzy Guamu fun-
28
kcjoriowali głownie jako Protektorzy Wiary. Kościół był tu przez 230 lat jedyną prawdziwą władzą. Forsownie nawracani na wiarę Chamorrosi, zmuszani do wielu rzeczy, które nie odpowiadały tym dzieciom natury — przyjmowali wiarę i... gwałtownie wymierali. Wskutek działań hiszpańsko-katolickiej władzy radykalnie zmieniał się ich tryb życia i zwyczaje. Niegdyś rytm bytowania tym ludziom nadawały święta zbiorów (Chamorrosi, jako jedyni wyspiarze Pacyfiku, uprawiali ryż, pewnie dzięki bliskości Azji), wyprawy oceaniczne i inne obrządki przekazane im przez praojców. Hiszpanie ustalili im kalendarz katolickich świąt, codzienne modlitwy i przymusową pracę.
W czasach przedhiszpańskich każda rodzina żyła przy swoich gruntach, później je im zabrano, każąc uprawiać ziemię na odległych polach. Dawniej też podstawą socjalną tego społeczeństwa była rodzina (konkubinaty były dozwolone). Oficjalnie jej głową był mężczyzna, lecz żona sprawowała prawdziwą władzę. (U nas też bywa podobnie: mąż rządzi, ale żona decyduje.) Również cnota dziewicza córek sprawiała kłopot rodzicom, toteż w tak zwanych męskich klubach kawalerowie często gościli niezamężne dziewczęta, gdzie nabierały one niezbędnego doświadczenia w sprawach seksu. Oczywiście za czasów hiszpańskich wszystkie one przymusowo zostawały członkiniami lokalnych kółek Cór Marii. Pod koniec XVIII wieku na Guamie żyło już tylko kilka setek czystej krwi Chamorrosów. Ludzie ci właściwie nic już nie posiadali prócz siły swych mięśni na sprzedaż. Połowa gruntów wyspy należała bowiem do państwa i kościoła, resztę ziemi w ogromnej większości posiadały rodziny bogatych, lojalnych władzy metysów.
Z fragmentarycznych zapisków wynika, że Chamorrosi mieli niegdyś w swoim społeczeństwie system
29
]castowy. Czwartą część tego ludu stanowiła poSobnó .szlachta, resztę — szaraki. Ci uprzywilejowani zastrzegli dla siebie rybołówstwo morskie i handel między-wyspowy, lud płacił im daninę w postaci żywności i pracy. Wszelkie tego typu układy po przybyciu białych uległy radykalnej zmianie, ale nikt nie zatroszczył się o to w swoim czasie, aby spisać dzieje, legendy tego intrygującego ludu. Dziś Chamorrosów uznaje się za lud nie istniejący, wymarły.
Opowieści Jima
Od strony drogi dobiegł mnie natrętny dźwięk klaksonu. Poszedłem w jego kierunku. Jim ucieszył się, jakby nie widział mnie od wieków. W ogóle ten sympatyczny chłopak wyróżniał mnie z całej grupy. Rozumiałem go po trosze. Dla niego Europejczyk na tej wyspie był ludzkim stworzeniem bardziej egzotycznym niż dla Polaka Papuas czy Eskimos.
Całą powrotną drogę przepaplaliśmy więc o Polsce i Guamie na przemian. Jak było do przewidzenia, nasz kraj lokował on z dużą precyzją gdzieś między Pirenejami a Wołgą; słyszał też coś o Koperniku, ale nie kojarzył tego z Polską. Ja dla odmiany wykazałem karygodną, jego zdaniem, ignorancję w dziedzinie znajomości wysp składających się na archipelag Marianów.
— Jak to? Ty naprawdę nie słyszałeś nic nigdy o takich wyspach, jak Maug, Alamagan, Uracas?!
— Naprawdę nie słyszałem.
— To może chociaż o Sariganie albo Farallon de Medinilla? — prosząco już pytał Jim.
Nie pozostało mi nic innego, jak w formie przeprosin zabrać go na piwo do „Magellan Coffee Shop", kiedy podjechaliśmy już na hotelowy parking.
Jim miał jednak jakieś swoje sprawy, umówiliśmy
30
się więc "Za" goazinę, a ja tymczasem "rozejrzałem się trochę w otoczeniu, czego nie zdążyłem zrobić rano.
Hotel „Guam Continental" budował z pewnością jakiś łebski architekt, który doskonale wykorzystał ukształtowanie terenu, czyli wzgórza rozciągające się amfiteatralnie wzdłuż brzegu zatoki Tumon. Ponieważ gmach hotelu zbudowano na górce, z wielkiego hallu recepcyjnego patrzyło się wprost w morze i na wysoki brzeg po drugiej stronie zatoki. W dole połyskiwała woda ogromnego basenu dla hotelowych gości, łagodnie ku morzu zaś spływały liczne bungalowy, stanowiące hotelowe apartamenty. Całość połączona była malowniczymi ścieżkami, urządzeniami rekreacyjnymi, alpinariami i upiększona niezliczoną ilością kwiatów, które — przemyślnie zagospodarowane przez ogrodników — tworzyły nastrój rajskiego zakątka. Małym, ale zapewne potrzebnym zgrzytem w tym sielankowym obrazie było nieźle odczyszczone japońskie działo. Rzecz jasna, pielgrzymowały do niego wciąż nowe grupki aparatów _ fotograficznych, zawieszonych na japońskich, jakże by inaczej, turystach.
Koło szóstej zapadła raptownie ciemna noc. W dali bez trudu wykryć można było inne wspaniale oświetlone hotele, które w tej pięknej zatoce wyrosły jak grzyby po deszczu w czasie turystycznego boomu przed dziecięcioma laty. Z lewej strony jarzył się pyszny „Hilton" tuż obok „Daichi", a w dali „Fujita" i „Reef".
Jim, który okazał się studentem czwartego roku biologii miejscowego uniwersytetu (University of Guam), nic nie stracił przy bliższym poznaniu. Jak wielu innych mieszkańców swej rodzinnej wyspy, był Metysem, nosił nazwisko o hiszpańskim brzmieniu i był z tego dumny. Mestizo, Metys, jak zdołałem się przekonać już na Filipinach, w tych szerokościach geograficznych nie ma pejoratywnego wydźwięku, a wręcz przeciwnie.
31
I
Gwarzyliśmy tedy z Jirriem. On wylnaT mi, że Darazo chciałby pojeździć na nartach, takich śnieżnych, jakie widział w kinie, bo z surfingiem i nartami wodnymi radzi sobie nieźle. Ja zasięgałem jego rad w sprawie wysp Mikronezji, i muszę przyznać, że rady Jima niejednokrotnie potem bardzo mi się przydały.
Z naszej rozmowy wynikało niedwuznacznie, że Jim, także prywatnie, jest strasznym gadułą i bardzo lubi opowiadać. Nie omieszkałem tego odkrycia zaraz wykorzystać.
— Jim, a może znasz jakieś stare, bardzo stare legendy z czasów przedhiszpańskich, jakieś baśnie, które Chamorrosi opowiadali swoim dzieciom, które ty sam słyszałeś od babci?
— Owszem — zapalił się przyszły biolog — najczęściej słyszałem w dzieciństwie opowieść o wielkim wodzu imieniem Taga. Legenda mówi, że urodził się tutaj, na Guamie, długo żył na sąsiedniej wyspie Rota, też odkrytej przez flotę Magellana, a ostatnio został władcą wyspy Tinian.
— Cały zamieniam się w słuch.
— Pewnej nocy — rozpoczął Jim — ojciec Tagi, który uchodził za największego siłacza na wyspie, zastał syna polującego na plaży na tłuste i smaczne kokosowe kraby. Chłopiec leżał na piasku z pochodnią w jednej ręce, a drugą wygrzebywał dziurę pod korzeniami palmy. „Potrząśnij palmą — zażartował ojciec — może go wystraszysz z kryjówki".
Chłopiec wyciągnął rękę z dołka i powiedział: „Ja zrobię lepiej, niż mi radzisz". To rzekłszy, chwycił pień palmy obiema rękami i... wyciągnął ją z korzeniami. Potem odrzucił drzewo i pochwycił przerażonego tłustego kraba.
„Taga, ty jesteś zbyt silny — rzekł ojciec po tej demonstracji siły. — Jeżeli pozwolę ci dorosnąć, to
32
y iu zostać wodzem. Część naszych ludzi będzie po twojej stronie, część po mojej. Lepiej będzie, jeśli zabiję cię teraz, aby uniknąć w przyszłości wojny domowej na wyspie".
Co powiedział — chciał wykonać. Uniósł swoją wielką pałę i zaczął gonić syna. Taga biegł co sił, najszybciej jak tylko mógł, aż dobiegł na wysoki brzeg północnego krańca wyspy.
„Teraz mi nie uciekniesz" — ucieszył się wyrodny ojciec i zaczął zbliżać się do syna.
Dla Tagi nie było już drogi odwrotu. Chłopiec cofnął się kilka kroków, rozpędził i skoczył. Zwykły człowiek zabiłby się pewnie na rafach okalających klif, ale Taga nie był zwykłym człowiekiem. Jego mocne nogi pozwoliły mu wykonać potężny skok. Taga wzbił się w powietrze, a potem wylądował na Rota, odległej o 35 mil od Guamu. Tam wżenił się w szlachecką rodzinę, miał wiele dzieci. Został wielkim wodzem, długo i szczęśliwie przewodził Chamorrosom — kończył opowieść Jim. — Jeśli dotrzesz na Rota, ludzie pokażą ci odcisk jego stopy w skale na Puntan Patgon, to jest tam, gdzie Taga wylądował.
Podziękowałem Jimowi za piękną opowieść, ale nie poprzestałem na tej jednej. Po paru łykach piwa udało mi się sprowokować nową powiastkę, tym razem podobno autentyczną. Temat ustalił się przypadkiem sam, od stwierdzenia, że na Rota lądowało wielu odkrywców, a między innymi także piraci, jak sławny Thomas Ca-vendish w roku 1588 oraz William Dampier w roku 1705.
— Słuchaj! O piratach to ja mam story, która brzmi jak bajka, ale bajką nie jest. I to wszystko, chłopie, działo się tu, pod ręką, i stosunkowo niedawno. Dziewiętnasty wiek odpowiada ci? — pytał figlarnie Jim.
Skinąłem niemo głową i zanurzyłem się w nieprawdopodobnej historii, niczym hiszpański galeon w morzu.
3 —
Całe Opowiadanie w suhi,v,<,wiw —----------_.......w#i..
cej tak: Około roku 1820, na fali rewolucji wyzwoleńczych w Południowej Ameryce pojawił się w Peru i Chile Szkot nazwiskiem Robertson. Człowiek ten patologicznie nienawidził Hiszpanów i niejednokrotnie już dobrze im zaszedł za skórę. Robertson-hiszpanożer-ca był utalentowanym żeglarzem i, w chwili kiedy historia się zaczyna, służy na okręcie peruwiańskim „Congreso" jako zastępca dowódcy. Jednocześnie kocha się szaleńczo w pewnej niemłodej a sprytnej wdówce. Na zaspokajanie jej kaprysów nie starcza mu niestety skromna pensja oficera marynarki.
I wtedy los zsyła Robertsonowi szczególną okazję. Na redę portu wchodzi okręt o nazwie „Peruvian", który ma na swoim pokładzie aż dwa miliony piastrów
w złocie.
Szkot decyduje się szybko. Tego samego wieczoru, kiedy dowiedział się o drogocennym ładunku, werbuje czternastu rzezimieszków, i pod osłoną nocy wdziera się na pokład, morduje załogę i wyprowadza statek na
morze.
Na pełnym oceanie powtarza się stara historia wzajemnej nieufności piratów i dążenie każdego z nich do zagarnięcia jak największej części łupów.
Początkowo jednak piraci są w euforii i snują marzenia o raju, który ma im zapewnić skradzione złoto. Formuła szczęścia dla prostych marynarzy nie jest skomplikowana: piękne kobiety i alkohol w nieograniczonych ilościach. Po naradzie zapada więc postanowienie: kurs na Tahiti, gdzie można zaopatrzyć się w ten wymarzony „towar", a następnie żegluga ku jakiejś bezludnej wysepce na Marianach, zdatnej na. marynarski raj. Tak też zrobiono.
„Peruvian", po zawinięciu na Tahiti, rusza znowuj na morze. '
y rtoDertson weruuje już na statku ośmiu wspólników, z pomocą których pozbywa się reszty załogi. Wysadzeni na szalupę lu