ludzie i atole ludzie i atole czyli wędrówki po Mikronezji 3 0 08. 2005 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Okładkę, obwolutę, kartę tytułową projektował ZYGMUNT ZARADKIEWICZ Redaktor MARIA DOMAŃSKA Redaktor techniczny ZYGMUNT PŁATEK Korektor ZOFIA BANASIAK fj) Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowe!. Warszawa I87B ISBN-83-11-06310-9 WROTA MIKRONEZJI HORZE FlLWUi&KW spokojny Samolot wisiał w powietrzu jak gdyby bez ruchu. Oko nie znajdowało żadnego oparcia. Szybkość maszyny nie miała w tej sytuacji żadnego znaczenia. Błękitny klosz nieba zlewał się gdzieś w dali ze sre-brzystoniebieską misą oceanu. Z wysokości kilku tysięcy metrów powierzchnia morza migotała drobną łuską fal. Czwarta godzina lotu z Manili. Nic. Żadnych widoków. Błękitna pustka. Ciągle to samo bezchmurne niebo, ta sama woda. Nagle jest! Patrzę z natężeniem. Coś na kształt małego kłębuszka waty. Temu można się wreszcie przyglądać! Teraz widzę wyraźnie, że nasz Boeing łagodnie obniża lot, kierując się wprost ku białej wacie. Biegną minuty — obłok rośnie, potężnieje. W kabinie rozlega się melodyjny gong; stewardesa, używając sakramentalnej formuły, zapowiada rychłe lądowanie. „Prosimy zapiąć pasy, zgasić papierosy... kapitan dziękuje... zapraszamy na pokłady..." Nie odrywam oczu od wciąż rosnącego obłoku. Przy okazji niejako, kątem oka, widzę, jak pod nami, na tle połyskliwego morza, ukazuje się maleńki, sunący po wodzie krzyżyk. Uświadamiam sobie, że to cień naszego samolotu. Widzę, że ślizga się już po sporych falach, które z wysoka wyglądały na rybią łuskę. Jesteśmy całkiem nisko. Z tej perspektywy kłaczek I lusy. Wspaniale rozbudowane kłęby chmur za podstawę mają wąską kreskę lądu. Schodzimy jeszcze niżej. Wielkie oceaniczne fale walą w wysoki brzeg wyspy. Widzę ją już całą. Niepokojąco mała! Czy to nie omyłka? Nie — jest! Odkryło się lotnisko! „Ponad sto razy podniosło się słońce nad wiecznie pustym, nieruchomym błękitem i ponad sto razy zaszło w ten sam pusty, nieruchomy, bezlitosny błękit, sto razy dzień zamienił się w noc, a noc w dzień, od chwili gdy flota Magellana wypłynęła na otwarte morze — i oto znowu rozlega się okrzyk z bocianiego gniazda:ląd,ląd! Najwyższy, najwyższy już czas! Jeszcze dwa, trzy dni na tej pustyni wód, a prawdopodobnie nawet echo nie dotarłoby do nas z całej tej bohaterskiej wyprawy. Statki z zagłodzoną załogą, podobne do wędrujących cmentarzy, błądziłyby bez kierunku, aż wreszcie rozbiłyby się o jakieś wybrzeże. Nowa wyspa jest, Bogu dzięki, zamieszkana i napoi wodą ginących z pragnienia ludzi. Ledwo flota zbliżyła się do zatoki, ledwo zwinęła żagle i spuściła kotwice, a już błyskawicznie podpływają zwinne canoe, małe pomalowane łodzie, których żagle sporządzone są z pozszywanych liści palmowych. Całkowicie nagie, naiwne dzieci natury, zręczne jak małpy, wdzierają się na pokłady, a pojęcie wszelkich obyczajowych umów jest im tak obce, iż wszystko, co widzą dookoła, najzwyczajniej sobie zabierają. W mgnieniu oka znikają, niby w sztuczkach kuglarskich, najrozmaitsze przedmioty; w pewnej chwili odcięta zostaje od »Trinidadu« nawet mała łódź, przeznaczona do komunikacji z brzegiem. Wesoło — nieświadomi, że 8 przedmioty, których nigdy jeszcze nie widzieli — rabusie odpływają wraz ze swą piękną zdobyczą. Umieszczenie sobie we włosach — nadzy nie mają kieszeni — paru błyszczących przedmiotów wydaje się tym naiwnym poganom sprawą tak naturalną i zrozumiałą, jak Hiszpanom, papieżowi lub cesarzowi naturalnym wydawało się zadeklarowanie z góry nowo odkrytych wysp wraz z ludźmi i zwierzętami jako legalnej własności arcychrześcijańskiego króla... ...Magellan w swym ciężkim położeniu nie może po prostu pozostawić zręcznym rabusiom owej szalupy, która już w Sewilli, według rachunku w archiwach, kosztowała trzy tysiące dziewięśset trzydzieści siedem i pół maravedów, tutaj zaś, w oddaleniu tysięcy mil, stanowi niezastąpiony skarb. Toteż nazajutrz, z 40 uzbrojonymi marynarzami Magellan wyląduje, aby zabrać łódź i dać nauczkę nieuczciwym wyspiarzom. Hiszpanie kilka chat podpalają, mogą wreszcie nabrać wody dla ginących z pragnienia i gruntownie odświeżyć swe porcje żywnościowe. W chciwym pośpiechu wywlekają z opuszczonych chat wszystko, co mogą zrabować: kury, świnie i owce; okradłszy się w ten sposób wzajemnie —¦ Hiszpanie tubylców, a tubylcy Hiszpanów — kulturalni rabusie przezywają wyspy te za karę po wieczne czasy — Wyspami Złodziejskimi, Ladrone..." Tak oto opisuje Stefan Zweig w swojej książce * lądowanie wyprawy Magellana na wyspie Guam w dniu 6 marca 1521 roku. Jest rok 1977. Płynę w tłumie złożonym głównie z Japończyków, zmierzających do odprawy paszpor- * Stefan Zweig, Magellan, Warszawa 1957. "Wwej. Wielki tf oemg Wyraicił nas na pfytę ogromnego lotniska, które swymi rozmiarami nie pasuje wręcz do tej małej wyspy. Guam stanowi bowiem dość niezwykły punkt w światowej komunikacji lotniczej, gdzie maszyny cywilne korzystają z pasów startowych bazy wojskowej. Przy czym pasy te należą do najdłuższych, jakie zdarzyło mi się gdziekolwiek zobaczyć. To stąd pod koniec drugiej wojny światowej wznosiły się słynne „latające fortece"; stąd zresztą i dzisiaj startują „Herculesy" oraz naszpikowane elektroniką samoloty patrolowe dalekiego zasięgu. Ostro świeci słońce. Japończycy jak szaleni pstrykają swoimi kamerami. Na wielkim afiszu czytam napis: „Welcome to Guam, Gateway to Micronesia!" Za moimi plecami wlatuje akurat w tę „bramę" pasażerski samolot w egzotycznych dla Europejczyka barwach „Air Nauru", a jednocześnie w dali zrywa się do lotu potężna maszyna US Air Force. W niewielkim budynku dworca rozkoszny chłodek. Klimatyzacja. Odprawa paszportowa i bagażowa przebiega nader sprawnie, mam wręcz mało czasu, aby dokładnie rozpatrzyć się w architekturze samego dworca lotniczego. Cały budynek skomponowany jest ze smukłych filarów, rozpłaszczonych u góry w rodzaj ni to grzybów, ni to parasoli tworzących dach. Ciekawie. Moi japońscy towarzysze podróży znikają w podstawionych autobusach, karnie zajmują w nich miejsca, nie przestając fotografować ani na chwilę. Są to wszystko zorganizowane wycieczki. Po dłuższej konferencji w biurze „Air Micronesia" na lotnisku staje się jasne, że nie ma mowy, abym tego wieczoru mógł gdziekolwiek z Guamu odlecieć. Połączenie z Saipanem, stołeczną wyspą Mikronezji — za dwa dni. Zżymam się trochę, w duchu potępiam Guam 10 jakopułapkę «s rarystow;mew ptinerri^eczsr jestem' zadowolony. Dwa dni na obejrzenie Guamu to zawsze coś. Agana Agana, główne osiedle Guamu, jest zwykłym skomercjalizowanym miasteczkiem amerykańskim, pozbawionym zresztą wdzięku i... jakiejkolwiek komunikacji komunalnej. Pieszy wędrowiec na ulicy jest tu równie rzadkim zjawiskiem jak latający spodek. Guam to w ogóle dziwna Ameryka. Nie tylko leży ponad pięć tysięcy mil od Kalifornii, ale to „nie włączone" terytorium Stanów Zjednoczonych dzieli od kontynentu cała doba; bo przecież wyspa leży daleko na zachód od linii zmiany daty. Kiedy w USA jest niedziela, to w Aganie trwa poniedziałek. Stąd Guam nazywa się w Stanach „wyspą, gdzie zaczyna się amerykański dzień". — Panie, pan jesteś z Europy, to pana tak to nie złości jak nas — uświadamiał mnie przy śniadaniu w hotelu suchy jak tyczka Amerykanin. — Przecież na kontynencie nawet nie wiedzą, że Guam należy do Ameryki! W G^hicago pytają mnie ciągle, jakie obywatelstwo mają mieszkańcy Guamu, a kiedy raz chciałem wymienić w banku czek naszego lokalnego rządu — kazali podać mi adres mojej ambasady! Mruknąłem coś z udanym współczuciem, a rozsierdzony obywatel Guamu ciągnął dalej: — Mamy kupę bezrobotnych, kartki żywnościowe dla sporej części obywateli, czterdziestomilionowy deficyt w budżecie, a ci faceci z Waszyngtonu martwią się o... nasze powietrze. Powiedz pan sam — podniecał się chudy Amerykanin, energicznie atakując leżące 11 ai w naszej elektrowni używać innego, mniej Zasiarczonego paliwa, jakby tu była jakaś zafajdana dolina w Kalifornii, a nie wysepka ze stałym pasate^ zdmuchującym te parę dymków wcześniej, nim si<» pokażą. No, przecież wściec się można! Chudzielec rzeczywiście wydawał się rozjus^ony_ Jeśli każde śniadanie jadasz, bracie, w takich pomyślałem mimo woli — to pewnie masz j^z żołądka i stąd ta widoczna niedowaga. — Ale my tym przeklętym bękartom pokażemy — parsknął kawą mój pobudliwy interlokutor __ SJimi uchwalimy nową ustawę podatkową i na tefytOrium zrobimy podatkowy raj. Zlecą się ludzie, firmy jak muchy do miodu, a wtedy skończą się nasze finansowe kłopoty! — grzmiał, zdenerwowany od sameg0 rana. Jego wynurzenia zainteresowały mnie wieiC6) ale nie przyćmiły bynajmniej żądzy obejrzenia wy^py własnymi oczami. Wydeptany szlak turystyczny, zalecany w każdym skróconym przewodniku po Guamie, każe turystom pojawić się najpierw przed katedrą pod weZwanjem Słodkiego Imienia Marii (Dulce Nombre de Maria). Spodziewałem się zastać sędziwą budowlę z czasów hiszpańskich, tymczasem ta katolicka świątynia wniesiona została po II wojnie. Pierwsze rozczarowajrie. Dalej na szlaku były... fontanna i jakiś po^k na Skinner Plaża, przy czym ów Skinner, jak Się dopytałem, był to pierwszy cywilny gubernator Guaifiu, urzędujący gdzieś do roku 1953. A więc tfcz ża(ien zabytek. Kamienny mostek, rzekomo z hiszpańskich Czaśi»w, w ogóle zlekceważyłem i podążyłem prosto qo mjej-scowego muzeum, głęboko przeświadczony, ż% nierial wszystkie zabytki Guamu zniszczyła ostatnią wojna. 12 muzeum roon jeanaK wrażenie, ze zacina' bomba ani pocisk artylerii okrętowej go nie trafił; pewnie dlatego, że był maleńki. U wejścia do muzeum utonąłem oczywiście znowu w tłumie japońskich turystów. Na Guamie bowiem bez przerwy goszczą wycieczki z Nipponu, dla których wydaje się tu specjalne foldery w ich języku i wszędzie umieszcza informacyjne napisy. Dzięki temu, drogą dedukcji, ustaliłem nawet, jak się pisze po japońsku „Dla panów". Goście z Japonii w wielkim skupieniu oglądają resztki pordzewiałego uzbrojenia żołnierzy cesarza, chytrze pewnie rozrzucone po wyspie przez urzędników magistratu, i fotografują, fotografują bez miary. W muzeum największe zainteresowanie przybyszów z Kraju Kwitnącej Wiśni budzą zgromadzone przedmioty, należące do pewnego japońskiego sierżanta nazwiskiem Shoichi Yokoi, który na własną rękę prowadził wojnę z Amerykanami aż do roku 1972! Całe dwadzieścia osiem lat od zakończenia działań ukrywał się ten dzielny wojak w grocie leżącej stosunkowo niedaleko od magistratu w Aganie! Jego rekord pobił o cztery lata inny żołnierz japoński, odnaleziony niedawno na Mindoro, w archipelagu filipińskim. Tego rodzaju wyczyny nie mieszczą się jakoś w naszej europejskiej mentalności. Japończycy obok mnie, owszem, przyswajali sobie wszystko. Widziałem, jak dyskutowali nad splotem tkaniny, z której wyplótł sobie koc dzielny sierżant, jak zachwycali się pomysłowością, z jaką sporządził on sobie torbę, oraz precyzyjnym ostruganiem kija, służącego mu pewnie do obrony przed miejskimi kundlami. — Panie, ależ ci Japończycy dali nam tutaj w kość — odezwał się do mnie siwowłosy Amerykanin, pewnie dlatego, że obaj wyraźnie wystawaliśmy z tłumu wy- 13 żeby pokazać jej, dlaczego tak wcześnie osiwiałem. Pięćdziesiąt pięć tysięcy chłopaków, i ja wśród nich, tłukliśmy się prawie dwa miesiące z tymi — tu łypnął kosym okiem na turystów — żółtkami. A ilu dobrych kolegów zginęło... To były heroiczne historie, mówię panu — skończył swoją kwestię amerykański turysta i z widoczną ulgą wycofał się z japońskiego tłumu. Popatrzyłem jeszcze trochę na interesujące fragmenty wykopalisk, stare fotografie, i pociągnąłem za Japończykami do parku kamiennych kolumn. Te dwumetrowe ciosane kamienie, zwieńczone obrobionymi kapitelami, stanowią prawdziwą zagadkę Mikronezji. Przypuszcza się, że są to pozostałości jakichś prehistorycznych kultur, społeczeństw, które istniały na tych wyspach, zanim zaludnili je przybysze z azjatyckiego lądu, przodkowie Mikronezyjczyków. Na samym Gu-amie kamienne kolumny występują w dwustu miejscach i, jak sądzą specjaliści, podtrzymywały one przed tysiącami lat potężne budowle. W Latte Stones Park zebrano oczywiście kolumny z całej wyspy, aby „kochani turyści nam się nie męczyli". A swoją drogą aż przykro pomyśleć, z jaką nonszalancją biali przybysze obchodzili się z ludźmi i rzeczami, zastanymi na wyspach Pacyfiku. Bezmyślne okrucieństwa, wandalizm, a często i fanatyzm religijny — zniszczyły bezpowrotnie cenne, nie do odtworzenia już pomniki przeszłości. Historia Guamu dla Europejczyków zaczęła się od czasów Magellana, a więc prawie pięć wieków temu, ale, rzecz jasna, przeszłość tutejszych wyspiarzy Cha-morro sięga daleko wstecz. Niestety, nie było się komu tym ludem, jego historią odpowiednio wcześnie zająć. Hiszpanie mieli całkiem inne zainteresowania. Oficjalnie hiszpańską zwierzchność nad Wyspami Złodziej- 14 1600 Guam stał się portem rekreacyjnym i zaopatrzeniowym dla galeonów, żeglujących na trasie Acapul-co—Manila. „Cywilizowaniem" Chamorrosów zajęli się jezuici, wspierani przez żołnierzy. Ocenia się, że podczas pierwszych kontaktów z Hiszpanami Guam zamieszkiwało od siedemdziesięciu do stu tysięcy wyspiarzy. Byli to ludzie dorodni, wysocy, znakomici żeglarze, łowiący ryby na pełnym oceanie. Liczne ich bunty przeciwko Hiszpanom ułatwiały przymusową chrystianizację i... eksterminację. W roku 1790 doliczono się już tylko niespełna 1700 czystej krwi wyspiarzy i drugie tyle mieszańców z Hiszpanami, Fi-lipińczykami i Meksykanami, sprowadzonymi na Ma-riany. • Pod koniec siedemnastego wieku Wyspy Złodziejskie zaczęto nazywać Marianami na cześć Marii Anny Austriaczki, i w tym czasie mniej więcej zbudowano, fort Apugan, którego resztki do dziś górują nad Aganą. Chamorrosi niemal natychmiast, w sile dwu tysięcy ludzi, zaatakowali hiszpański garnizon tego fortu. Dzidy i strzały okazały się jednak za słabe przeciwko muszkietom i armatom. Hiszpanie rozpoczęli represje, które doprowadziły do ucieczki niemal wszystkich mężczyzn na północ, na inne wyspy archipelagu. I tam jednak ścigali ich najeźdźcy. Część uciekinierów zabito, kilkanaście rodzin ukryło się na pobliskiej wysepce Rota, resztę siłą sprowadzono znów na Guam, gdzie praktycznie, zmieszani przez wieki z wieloma falami napływowej ludności — wyginęli całkowicie. Walczyli jednak do ostatka. Jaskrawym przykładem tej dążności do pozbycia się Hiszpanów było na przykład zabójstwo jednego z ostatnich gubernatorów Guamu — pułkownika Angel de Pazos y Vela Hidalgo. Gubernador politico y militar zginął w sierpniu 1884 15 Sm&lU, Który pad* W WyMKU DUtlTCf, jaki podnieśli Cliamoirosi, służący przymusowo w hiszpańskim wojsku. Kapitan Borr^da, najstarszy stopniem po zabitym gubernatorze, postanowił zlikwidować rebelię spiskowców. Nie była to sprawa zupełnie prosta, ale kapitan zabrał się raźno do dzieła# Zaczął od zebrania podpisów wielu prominentnych osób na wiernopoddańczym adresie skierowanym do gubernatora generalnego w Manili — hiszpański Guar^ podlegał bowiem najpierw Meksykowi, a potem Filipinom. Następny problem stanowiło wysłanie tego adresu wraz z raportem o śmierci de Pazosa. Jedyny stateczek na Guamie, który mógłby wykonać to zadanie, pechowo odesłano do reperacji. Najbliższa zaś jednostka, która byłaby zdolna dopłynąć do Manili — znajdowała się na wyspie Yap, leżącej w odległości pięciuset mii. Zarządzający portem oddał więc własną szalupę i skompletował załogę, która po szesnastu dniach oceanicznej żeglugi dotarła na wyspę Yap. Tam odnaleziono 50-tonowy szkuner. Jego kapitan zgodził się popłynąć na Guam, a następnie do Manili. Kapitan Borreda podpisał na tę okoliczność oddzielny kontrakt z właścicielem statku na dostarczenie kuriera wraz z pocztą na Filipiny i oto „już" po 75 dniach od śmierci gubern^dora politico y militar rozeszła się w Manili okropna wieść o buncie w Aganie. Dwa tygodnie później, a więc w tempie wręcz oszałamiającym, z Satoki Manilskiej wypłynął okręt wojenny. Wiózł 0*1 na Guam nowego gubernatora oraz spory oddział Wojska. Czterdziestu siedmiu podejrzanych o bunt lucJzi zostało aresztowanych, zawiezionych okrętem do Mamili i oddanych pod sąd wojskowy. W kwietniu następnego roku w Aganie udekorowano 16 medalami, przyznanymi az w Madrycie, zaiogę łodzi, która popłynęła na Yap, a także... rozstrzelano czterech prowodyrów buntu. Pozostałych dwunastu zwolniono od kary, a trzydziestu jeden skazano na długoletnie więzienie. W czternaście lat później Hiszpanie zmuszeni byli sprzedać Stanom Zjednoczonym Guam — wraz z Filipinami i Puerto Rico — za skromną sumkę dwudziestu milionć% dolarów. Resztę Marianów, Karoliny i Wyspy Marshalla — kupili Niemcy, żądni kolonii na Pacyfiku. Tak więc od roku 1898 aż do dziś — z krótką, prawie trzyletnią pauzą japońską w okresie II wojny światowej — Amerykanie władają Guamem niepodzielni©. Galopem po wyspie W „Magellan Coffee Shop" na każde dziesięć stolików osiem zajmowali Japończycy. Takie same proporcje występują w ruchu turystycznym na wyspie. Lokal należący do hotelu „Guam Continental" nie jest drogi i czynny całą dobę. Nic więc dziwnego, że rano spotkać można tu piwoszy leczących wieczornego kaca, wieczorem zaś żołnierzy w cywilu, rozpoczynających działania zmierzające prostą drogą do tejże dolegliwości. Przeważającą jednak większość stanowią ulubieńcy tutejszych władz — turyści, którzy gdzieś od 1973 roku dostarczają przeróżnym instytucjom na wyspie około stu milionów dolarów rocznie. Uporawszy się ze swoim lekkim śniadaniem, ze stołu wziąłem, za przyzwoleniem kelnera, kartę menu dla pewnego hobbysty w kraju. Jak się później okazało, takie menu z oddalonego Guamu warte było dla tego nieszkodliwego maniaka — a mego przyjaciela — całą butlę rumu, którą przy tej okazji wysączyliśmy. Z kafeterii podążyłem wprost do recepcji, aby rozpatrzyć 2 — Ludzie ł atole 17 się w sytuacji. Chciałem po prostu przylepie się do jakiejś wycieczki wyruszającej poza Aganę, gdyż indywidualny wyjazd w plener taksówką (jedyna możliwość) był poza zasięgiem mojej kieszeni. Wyjeżdżał akurat turystyczny autobus. Około siedemdziesięciu kamer fotograficznych i filmowych oraz dwudziestu pięciu Japończyków. W ostatniej chwili zrejterowałem z miękkiego fotela, bo uprzytomniłem sobie, że objaśnienia wydawać będzie z siebie przewodnik w pięknym, ale cokolwiek niezrozumiałym dla mnie języku japońskim. W wielkim hotelu na małej wyspie z wyjazdem na wycieczkę nie ma jednak problemu. Przepuściłem jeszcze dwie japońskie grupy i ostatecznie zabrałem się z gromadą filipińskich sportowców znajdujących się w drodze na Hawaje. Weseli chłopcy i dziewczęta, świetnie mi się z nimi zwiedzało. Nasz cicerone Jim dobrze znał swój zawód, gęsto więc przeplatał rzeczowe informacje anegdotkami i żartami. Z wiadomości fundamentalnych zapamiętałem, że wyspa ma nieco ponad pięćset kilometrów kwadratowych powierzchni i że jest największą w archipelagu Wysp Mariańskich, dawniej Złodziejskich. Jej długość wynosi niespełna pięćdziesiąt kilometrów, szerokość w najwęższym miejscu — sześć, a w najszerszym czternaście kilometrów. — To jeszcze brak nam wysokości i głębokości — krzyknął ktoś w autobusie, pragnąc zawstydzić sympatycznego przewodnika. Ale ten nie dał się. — Panie, panowie, najwyższy szczyt wyspy nazywa się Lamlam i ma tysiąc trzysta dwadzieścia osiem stóp, to jest, jak wiadomo — tu błysnął erudycją — czterysta pięć metrów. Guam jest szczytem podmorskiej góry, której podstawa znajduje się głęboko pod powierzchnią oceanu. Zresztą bardzo niedaleko mamy słynny 18 Row Mariański, czyli najgłębsze miejsce na naszym globie, gdzie skryłby się cały Mount Everest, i jeszcze brakowałoby mu około mili, aby mógł wynurzyć się chociażby tyle, co nasz Guam. Dotychczas tylko dwaj ludzie na ziemi zeszli tak głęboko na dno morza — monsieur Jacąues Piccard i porucznik marynarki amerykańskiej Don Walsh. Filipińczycy dali Jimowi oklaski za serwis informacyjny, a ja odświeżyłem sobie w pamięci epopeję „Trieste", którą swego czasu bardzo się pasjonowałem. Rzecz cała dokonała się kilkanaście lat temu (dokładnie 23 stycznia 1960 roku) dwadzieścia pięć mil na południowy zachód od Guamu. Pełnomorski holownik marynarki USA „Wondank" wyprowadził batyskaf Pic-carda na wyznaczone miejsce. Dokonano tam ostatnich przygotowań i rozpoczęła się tak zwana operacja „Nec-ton". Batyskaf „Trieste" wraz ze swoją dwuosobową załogą po raz pierwszy w historii ludzkości zeszedł tak nisko na dno oceanu; przyrządy określiły głębokość w tym miejscu na 10 916 metrów. W tę krainę mroku — po raz pierwszy też — człowiek zaniósł światło. W czasie tej wyprawy dostrzeżono jedynie przezroczystą rybę, dwie krewetki oraz dno, jakiego nikt przedtem na tej głębokości nie oglądał. „Dno tworzy lekki i jasny osad, jest to obszerna pustynia koloru kości słoniowej. Najwidoczniej są to okrzemki" — brzmiała pierwsza relacja z głębin. Jakub Piccard powiedział później: „To, że na tej głębokości spotkaliśmy żywe organizmy, przystosowane do bytowania w takich warunkach, jest najważniejszym wynikiem naszego podwodnego rekonesansu. Ujrzeliśmy głębinową for-pocztę niespożytej siły życia." Autobus zatrzymał się raptownie. Byliśmy w morskim porcie wyspy, zwanym Apra. — Port handlowy łączy się, jak państwo widzą, 19 z portem wojennym, w którym stacjonują je9nośtki US Navy i Coast Guard. Ze statków handlowych najczęściej goszczą tutaj jednostki ' „Micronesian Interocean Linę Inc.", „Daiwa Navigation Co.", a także kilka razy do roku zawijają tu frachtowce „American President Linę". Port ten, nie w takiej co prawda postaci, służył już za czasów hiszpańskich. Dzisiaj Apra Harbor uważany jest za swego rodzaju przystań macierzystą słynnej Siódmej Floty Amerykańskiej. Patrzyliśmy na szaro pomalowane jednostki, zacumowane burta w burtę. Było tego sporo, a moi Fili-pińczycy, którzy w pobliżu Manili mają podobną amerykańską bazę Subic Bay, dzielili się fachowymi uwagami na temat typów, szybkości i uzbrojenia poszczególnych okrętów. — Co się tędy wywozi z wyspy? — zapytałem przewodnika. — Niewiele. Do czasów drugiej wojny było tu trochę kopry, działania zniszczyły jednak praktycznie wszystkie plantacje. Później nasz podstawowy eksport stanowił wojenny złom. Dziś w przeładunkach dominują towary importowe, a jeśli nawet w statystykach ujmuje się „eksport", to są to głównie przeładunki towarów z kontynentu dla wysp sąsiednich, nie mogących przyjmować dużych statków... No i jeszcze trochę historii mamy na eksport — zaśmiał się Jim. — Proszę państwa, panie, panowie — zwrócił się do naszej trzódki. — Uderzenie na Guam przeprowadzili Japończycy dwa dni po ataku na Pearl Harbor, a więc dziewiątego grudnia 1941. Zajęcie naszej wyspy nie sprawiło im żadnej trudności, ponieważ, w myśl porozumienia waszyngtońskiego, nie była ona ufortyfikowana. Trałowiec „Penguin", stawiający opór okrętom japońskim, został zniszczony przez jednostki osłaniające niewielki desant. nie, zadowolony, że słuchamy go uważnie, i ciągnął dalej: — „Penguin" nie był zresztą pierwszym okrętem, który zginął na tych wodach w wyniku działań wojennych. Jego poprzednikiem był słynny niemiecki „Cor-moran", krążownik pomocniczy, który reprezentował siły morskie cesarskich Niemiec na wodach Oceanii przed i po wybuchu pierwszej wojny światowej. Była to jednostka zrabowana Rosjanom w porcie Cingtao. Ten nowoczesny parowiec pocztowy, eks-„Riazań", został następnie uzbrojony i używany przez Niemców na wodach Oceanii. W grudniu 1915 roku zawinął do naszego portu i został internowany. Załoga tego okrętu podejmowana była życzliwie przez neutralnych jeszcze Amerykanów. Przez półtora roku trwała seria rautów, pikników i balów, zarówno na wyspie, jak i na pokładzie „Cormorana". Idylla ta skończyła się nagle siódmego kwietnia 1917 roku, to jest po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Na „Cormorana" wysłano oddział pryzowy, wzywający marynarzy niemieckich do poddania się. Niemcy jednak wykiwali Amerykanów i wysadzili okręt w powietrze przy nabrzeżu. Morskie fatum sprawiło, że dokładnie na wraku „Cormorana" zatonął w styczniu 1943 roku, w środku portu, japoński frachtowiec „Toaki Maru", po ataku torpedowym jednego z amerykańskich okrętów podwodnych. Dzisiaj oba wraki stanowią turystyczną atrakcję przyciągającą czeredy płetwonurków. Ostatnio jednak nie pozwalamy im już ograbiać tych wraków. To wszystko działo się o tam — cicerone wskazał ręką zakątek portu, w którym rozegrały się niegdyś opisywane wypadki. Udaliśmy się znowu na pokład autobusu. — A teraz, ladies and gentlemen, w ciągu kilku 21 IUUiUb IUUiUb t"J trzy lata, tyle bowiem trwała okupacja japońska tej wyspy- którą przechrzczono w owym czasie na Omiya Jima. Amerykanie przystąpili do inwazji na Guam w lipcu 1944 roku. Doskonale przygotowana armada: okręty, komandosi, wsparcie z powietrza, a nawet specjalnie tresowane psy do wykrywania wroga w jaskiniach i do alarmowania wypoczywających nocą oddziałów inwazyjnych. Przewaga była miażdżąca, a mimo to sukces kosztował Amerykanów życie prawie półtora tysiąca żołnierzy i dwa miesiące ciężkich walk. Cała rzecz zamykała się w ramach trzech „A". Pierwsze „A" to była — przejeżdżaliśmy tam, pokazywałem — plaża Asan, gdzie lądowały wojska desantowe; drugie A" to port Apra; i wreszcie trzecie „A" — ta oto plaża Agat, którą w 1941 roku także Japończycy wykorzystali do swego desantu. Na marginesie muszę dodać, że obie te plaże stanowią właściwie jedyny obszar, nadający się do inwazji. Wybrzeża Guamu bowiem to głównie stromy klif, zwłaszcza po południowo-wschod-niej stronie. Obie też plaże, po obu stronach portu, stanowiły w całości teren desantowy dla amerykańskich marines. Dojechaliśmy w pobliże inwazyjnej plaży Agat. Przy całej elokwencji Jima, usiłującego pobudzić naszą wyobraźnię, po trzydziestu czterech latach od wydarzeń, plaża wyglądała jak... plaża. Tyle tylko, że gdzieś tam w dali wystawały z morza kawały zardzewiałej blachy. Jim snuł jednak wstrząsającą opowieść o atakach bombowców, o potwornej lawinie ognia, którą rzuciły na wyspę okrętowe działa, o determinacji i odwadze Japończyków, a wreszcie o ulotkach adresowanych do wyspiarzy, jakie oprócz bomb rzucali amerykańscy lotnicy. Zachęcały one tubylców, aby uciekali w busz i czekali spokojnie zakończenia działań. 22 już do dramatycznego końca, kiedy któryś z filipińskich sportowców zapytał znienacka o liczbę japońskich żołnierzy ukrywających się w głębi wyspy, tak jak ów Shoichi Yokoi z muzeum. — Tego nikt właściwie nie wie — brzmiała odpowiedź — wiadomo tylko, że jeszcze czwartego września 1945 roku, a więc przeszło rok od zakończenia operacji „Forager" i po kapitulacyjnym rozkazie cesarza Japonii, poddał się na naszej wyspie ostatni oddział pułkownika Takedy, liczący stu trzynastu żołnierzy. Pułkownik ów był wtedy zdania, że jeszcze kilkuset jego żołnierzy ukrywa się na wyspie. Popatrzyliśmy na siebie ze zdumieniem: Na takim maleństwie? — Oczywiście ci maruderzy nie przedstawiali żadnego niebezpieczeństwa, najwyżej kradli żywność, jeśli im się udało — pospieszył zapewnić nas Jim. — Przecież od sierpnia 1944 roku Guam gwałtownie przygotowywano jako główną bazę do ataku na japońskie wciąż Filipiny i do bezpośrednich nalotów na Japonię. Na wyspie kłębiło się wówczas ponad dwieście dwadzieścia tysięcy ludzi. Z tego tylko niespełna dwadzieścia jeden tysięcy stałych mieszkańców, reszta — to armia lądowa, komandosi i inne jednostki. Samych marynarzy mieliśmy tu siedemdziesiąt osiem tysięcy — pęczniał z dumy, nie wiadomo dlaczego, nasz wygadany cicerone. — Nigdy przedtem ani nigdy potem nie mieliśmy takiej gęstości zaludnienia. Warto pamiętać jeszcze — kończył Jim — że kiedy w 1901 roku zrobiono pierwszy spis ludności, okazało się, że Guam ma zaledwie dziewięć tysięcy mieszkańców. ¦— A obecnie? — Około stu tysięcy, ale co najmniej jedną trzecią w tej liczbie stanowią wojskowi, a ponadto wliczeni 23 g, tu taKze sezonowi inciach militarnych. , "* Autobus toczył się * upale dobrą wyasfaltowaną ,fOgą. Jechaliśmy ku południowemu krańcowi wyspy. %o prawej stronie rozcią§ała się aż po horyzont dobrze widoczna z wysokiego brzegu połyskliwa tafla oceanu. vo przeciwnej stronie TOieliśmy pagórkowaty teren po- Lryty trawą tangan-tangan, trochę drzew, kilka rodza- .^w palm, pandanusy, hibiskusy- 3 _ Dziś nikt nie wie jaka była prawdziwa flora rtuamu. Te drzewa, kr^wy - P°dobnie jak ludzi -rZywieziono zza morza; przyjęły się równie dobrze ja Jeszcze parę kilometrów i autobus się ożywił. Zbli-^liśmy się do zatoki Umtac, gdzie podobno lądował Magellan. Dla moich Filipińczyków był to ważny punkt Lcieczki, bo przecież ten właśnie żeglarz odkrył ich archipelag, a potem zginął na maleńkim Mactanie z ręki dzielnego filipińskiego Vodza Lapulapu. Ochoczo wysypaliśmy się z autokaru. Od oceanu ciągnęła chłodna bryzą, pośrodku malowniczej wioski stał obelisk, upamiętniający lądowanie portugalskiego żeglarza. Nie jest to ^i szczyt dobrego smaku, ani obiekt wzruszeń estetycznych. W tym miejscu jednak, ieśli wierzyć historycznym przekazom, skończyła się dla Hiszpanów przerażająca trawersata Pacyfiku, skończył się pierwszy pocTbój wielkiego oceanu Cuam. Zrządzeniem losu ten śmiesznie mały okruch lądu, zagubiony w oc^anie, stał się koronnym świadkiem spełnienia jedne^0 z największych czynów w historii ludzkości do cZa&oW podboju kosmosu. Pokonanie bowiem Pacyfiku pr^z łupiny Magellana me da się nawet porównać z wyc zynem Kolumba. Magellan został znacznie okrutniej doświadczony przez los mz ]ego wielki poprzednik. Ost atecznie Kolumb, na swych swie- 24 płynął tylko przez trzydzieści trzy dni, a już na tydzień przed wylądowaniem w Nowym Świecie, ukazujące się na morzu trawy, drewno i ptaki utwierdzały go w przekonaniu, że zbliża się do lądu. Załoga jego była wypoczęta i zdrowa, doskonale zaopatrzona w prowiant. Nieznane krainy leżały tylko przed nim, za sobą Kolumb miał dobrze znane ojczyste brzegi i szansę na ewentualny odwrót. Tymczasem Magellan, jak pisał Zweig: „płynie w absolutną pustkę, nie wyjeżdża ze znanej i bliskiej Europy, lecz z obcej i niegościnnej Patagonii. Załoga jest całkowicie wyczerpana trudami i znojami trwającymi od miesięcy. Zniszczona jest odzież, poszarpane wszystkie żagle, zużyta każda lina. Od tygodni, od wielu tygodni załoga nie widziała nowej ludzkiej twarzy, kobiety, wina, świeżego mięsa, chleba, a w głębi duszy pewno zazdrości zuchwałym kolegom, którzy w porą zdezerterowali i popłynęli do domu, zamiast narażać życie na wodnej pustyni bez granic... Okręty płyną tak przez dni dwadzieścia, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, a lądu jak nie ma, tak nie ma, brak nawet znaku dającego nadzieję, że się do niego zbliżają. Przez tysiąc, dwa tysiące, trzy tysiące niemych godzin płynie flota Magellana w całkowitej pustce. Wszystkie wyliczone odległości okazały się błędne; Magellan sądzi nawet, że już przepłynął obok Cipangu — Japonii, a w rzeczywistości przemierzył zaledwie trzecią część nieznanego oceanu, który dla ciszy, jaka na nim panuje, ochrzcił na zawsze mianem »E1 Mar Pacifico« — Spokojny. Dla floty Magellana był to spokój śmierci. Od dawna bowiem żeglarzom towarzyszy głód. Do ostatniej kropli wypite zostało wino, słodka woda zaś zgniła w brudnych beczkach, worach, i wydaje tak wstrętny odór, że nieszczęśliwcy muszą zatykać nosy, zanim wydzie- 25 Coraz głębiej zapadają się policzki, oczy tracą blask. Na pokładach nie ma już marynarzy, ociężale snują się po nich zniedołężniałe widma ludzkie. Suchary, stanowiące obok łowionych ryb jedyne pożywienie, od dawna rozsypały się w brudny proszek pełen robaków i zanieczyszczony ekskrementami szczurów. Te oszalałe z głodu zwierzęta rzuciły się na resztki nędznego pożywienia. Teraz one same stały się poszukiwanym prowiantem. Marynarze resztkami sił polują na te wstrętne gryzonie. Zręcznemu łowcy wypłaca się pół dukata w złocie za martwego szczura. Pieczeń z niego staje się rozkosznym przysmakiem". Pigafetta, kronikarz wyprawy, pisze wreszcie: „Aby nie umrzeć z głodu, jedliśmy nawet kawałki wołowej skóry, która okręcała całą wielką reję dla ochrony liny przed przetarciem. Wystawione przez lata na deszcz, słońce i wicher kawałki skóry stały się tak twarde, że musiały być wpierw przez cztery do pięciu dni zanurzane w morskiej wodzie, aby trochę rozmiękły. Dopiero wtedy kładliśmy je na ogniu z węgli i połykaliśmy kawałkami". Dziewiętnastu żeglarzy pada podczas tej głodowej podróży, reszta, wsparta na kijach, z owrzodzonymi, sparaliżowanymi członkami, snuje się lub czeka na śmierć. Ocean jest wciąż jednakowo gładki, niebo niezmiennie błękitne. „Gdyby Bóg nie darował nam tak pięknej pogody — pisze Pigafetta — wszyscy na tym olbrzymim morzu pomarlibyśmy z głodu". * Dopiero siedemdziesiąt cztery lata po Magellanie do tego samego brzegu przybił okręt z równie wygłodzoną, ale jeszcze dziwniejszą załogą. Była to „Capitańa", na- 26 wając z Peru zamierzał kolonizować Wyspy Salomona, archipelag o mitycznym bogactwie. „Capitańa" była już tylko szczątkiem tej wyprawy. Rozpadła się ona na wyspie Santa Cruz. Statek przypłynął na Guam pod dowództwem żony Mendańi — dońi Isabel, osiemnastoletniej kobiety, która oprócz urody odznaczała się osobliwym charakterem. Po dramatycznych wydarzeniach w nowo założonej osadzie na Santa Cruz i po śmierci męża dońa Isabel zarządziła wyjście w morze z zamiarem dotarcia na Filipiny. Przedtem jednak poślubiła ówczesnego playboya Francisco de Castro, który zresztą od dawna był jej kochankiem, jeszcze za życia Mendańi. „Capitańa" była nader lichym i mocno sfatygowanym statkiem, z niewielkimi zapasami żywności. Wypełniał go tłum osadników płci obojga; na statku szalała też nieznana choroba. W tych warunkach wygłodniałych ludzi opanowuje swoisty szał. Trwają szaleńcze orgie, którym przewodzi zakochana w swym nowym mężu dońa Isabel. W obliczu ogólnego głodu dba ona przede wszystkim o to, żeby jej Francisco nie stracił kondycji, i osobiście przynosi mu z zamkniętych składów jedzenie. Dla innych nie ma nic. Dońa Isabel cały czas używa, nawet do prania, słodkiej wody, podczas gdy inni błagają o kilka kropel do zwilżenia wyschniętych gardeł. Nie ma! Przedziwny zaiste musiał być klimat życia na statku, a także wielka fascynacja kobietą-admirałem. Nikt nie pomyślał nawet o buncie. Ludzie marli z głodu, pragnienia; wyrzucano ich za burtę, a nie tknięto kilku żywych świń, które mogły być zbawieniem, ale... należały do pięknej Isabel. Nad statkiem unosił się przerażający odór chorób i śmierci, kiedy zawinął on na Guam. Nie znaleziono tu wiele pomocy. Trochę lichego prowiantu i wody 27 wraku do Manili. Kurs okrętu znaczyły więc nadal wyrzucane za burtę trupy. Po dziewięćdziesięciu sześciu dniach od wyruszenia z Santa Cruz statek śmierci znalazł się w Zatoce Manilskiej. Wprowadzono go do portu za pomocą marynarzy z lądu. Nikt na „Capitańi" nie miał już sił do obsłużenia lin i żagli. Przybysze, zatykając nosy, ze zdumieniem przyglądali się szkieletom ludzkim zmaltretowanym szkorbutem, malarią, a stanowiącym załogę i pasażerów statku-widma. Z jeszcze większym jednak osłupieniem patrzyli na stojącą na kasztelu rufowym młodą kobietę o brzoskwiniowej cerze, wyglądającą tak, jakby dopiero przed dwoma dniami wyruszyła z Limy. Wszędzie, w każdym zakamarku straszliwego, ledwie trzymającego się na wodzie wraka widniały ślady wielkiego głodu; tymczasem tuż koło tej kobiety o kamiennym sercu — igrały dwa żywe wieprzki. Zarżnięto je niezwłocznie na ucztę dla... sytych krewniaków dofii Isabel, którzy przyszli witać uroczą kuzynkę. Jim zapędza nas do autobusu. Potrząsam przecząco głową. Wycieczka jedzie parę kilometrów dalej, do Merizo, znanego ośrodka wypoczynkowego, gdzie można nurkować, zjeść lody, jeździć na nartach wodnych etc. Nie jestem zainteresowany. Zostanę tutaj. — Zabierzesz mnie w powrotnej drodze, O.K.? Jim zgodził się. Po odjeździe autokaru błądzę jeszcze , dobry kwadrans po ruinach hiszpańskiego kościoła, zniszczonego przez trzęsienie ziemi, i następne pół godziny w resztkach fortu Soledad. Stąd przez dwieście lat żołnierze króla Hiszpanii strzegli wejścia do zatoki i wypatrywali galeonów z Acapulco. Tędy przepływali Loaysa, Gaetano i Legazpi; na tym brzegu lądowały zastępy misjonarzy: jezuici, augustianie, kapucyni i znowu jezuici. Hiszpańscy gubernatorzy Guamu fun- 28 kcjoriowali głownie jako Protektorzy Wiary. Kościół był tu przez 230 lat jedyną prawdziwą władzą. Forsownie nawracani na wiarę Chamorrosi, zmuszani do wielu rzeczy, które nie odpowiadały tym dzieciom natury — przyjmowali wiarę i... gwałtownie wymierali. Wskutek działań hiszpańsko-katolickiej władzy radykalnie zmieniał się ich tryb życia i zwyczaje. Niegdyś rytm bytowania tym ludziom nadawały święta zbiorów (Chamorrosi, jako jedyni wyspiarze Pacyfiku, uprawiali ryż, pewnie dzięki bliskości Azji), wyprawy oceaniczne i inne obrządki przekazane im przez praojców. Hiszpanie ustalili im kalendarz katolickich świąt, codzienne modlitwy i przymusową pracę. W czasach przedhiszpańskich każda rodzina żyła przy swoich gruntach, później je im zabrano, każąc uprawiać ziemię na odległych polach. Dawniej też podstawą socjalną tego społeczeństwa była rodzina (konkubinaty były dozwolone). Oficjalnie jej głową był mężczyzna, lecz żona sprawowała prawdziwą władzę. (U nas też bywa podobnie: mąż rządzi, ale żona decyduje.) Również cnota dziewicza córek sprawiała kłopot rodzicom, toteż w tak zwanych męskich klubach kawalerowie często gościli niezamężne dziewczęta, gdzie nabierały one niezbędnego doświadczenia w sprawach seksu. Oczywiście za czasów hiszpańskich wszystkie one przymusowo zostawały członkiniami lokalnych kółek Cór Marii. Pod koniec XVIII wieku na Guamie żyło już tylko kilka setek czystej krwi Chamorrosów. Ludzie ci właściwie nic już nie posiadali prócz siły swych mięśni na sprzedaż. Połowa gruntów wyspy należała bowiem do państwa i kościoła, resztę ziemi w ogromnej większości posiadały rodziny bogatych, lojalnych władzy metysów. Z fragmentarycznych zapisków wynika, że Chamorrosi mieli niegdyś w swoim społeczeństwie system 29 ]castowy. Czwartą część tego ludu stanowiła poSobnó .szlachta, resztę — szaraki. Ci uprzywilejowani zastrzegli dla siebie rybołówstwo morskie i handel między-wyspowy, lud płacił im daninę w postaci żywności i pracy. Wszelkie tego typu układy po przybyciu białych uległy radykalnej zmianie, ale nikt nie zatroszczył się o to w swoim czasie, aby spisać dzieje, legendy tego intrygującego ludu. Dziś Chamorrosów uznaje się za lud nie istniejący, wymarły. Opowieści Jima Od strony drogi dobiegł mnie natrętny dźwięk klaksonu. Poszedłem w jego kierunku. Jim ucieszył się, jakby nie widział mnie od wieków. W ogóle ten sympatyczny chłopak wyróżniał mnie z całej grupy. Rozumiałem go po trosze. Dla niego Europejczyk na tej wyspie był ludzkim stworzeniem bardziej egzotycznym niż dla Polaka Papuas czy Eskimos. Całą powrotną drogę przepaplaliśmy więc o Polsce i Guamie na przemian. Jak było do przewidzenia, nasz kraj lokował on z dużą precyzją gdzieś między Pirenejami a Wołgą; słyszał też coś o Koperniku, ale nie kojarzył tego z Polską. Ja dla odmiany wykazałem karygodną, jego zdaniem, ignorancję w dziedzinie znajomości wysp składających się na archipelag Marianów. — Jak to? Ty naprawdę nie słyszałeś nic nigdy o takich wyspach, jak Maug, Alamagan, Uracas?! — Naprawdę nie słyszałem. — To może chociaż o Sariganie albo Farallon de Medinilla? — prosząco już pytał Jim. Nie pozostało mi nic innego, jak w formie przeprosin zabrać go na piwo do „Magellan Coffee Shop", kiedy podjechaliśmy już na hotelowy parking. Jim miał jednak jakieś swoje sprawy, umówiliśmy 30 się więc "Za" goazinę, a ja tymczasem "rozejrzałem się trochę w otoczeniu, czego nie zdążyłem zrobić rano. Hotel „Guam Continental" budował z pewnością jakiś łebski architekt, który doskonale wykorzystał ukształtowanie terenu, czyli wzgórza rozciągające się amfiteatralnie wzdłuż brzegu zatoki Tumon. Ponieważ gmach hotelu zbudowano na górce, z wielkiego hallu recepcyjnego patrzyło się wprost w morze i na wysoki brzeg po drugiej stronie zatoki. W dole połyskiwała woda ogromnego basenu dla hotelowych gości, łagodnie ku morzu zaś spływały liczne bungalowy, stanowiące hotelowe apartamenty. Całość połączona była malowniczymi ścieżkami, urządzeniami rekreacyjnymi, alpinariami i upiększona niezliczoną ilością kwiatów, które — przemyślnie zagospodarowane przez ogrodników — tworzyły nastrój rajskiego zakątka. Małym, ale zapewne potrzebnym zgrzytem w tym sielankowym obrazie było nieźle odczyszczone japońskie działo. Rzecz jasna, pielgrzymowały do niego wciąż nowe grupki aparatów _ fotograficznych, zawieszonych na japońskich, jakże by inaczej, turystach. Koło szóstej zapadła raptownie ciemna noc. W dali bez trudu wykryć można było inne wspaniale oświetlone hotele, które w tej pięknej zatoce wyrosły jak grzyby po deszczu w czasie turystycznego boomu przed dziecięcioma laty. Z lewej strony jarzył się pyszny „Hilton" tuż obok „Daichi", a w dali „Fujita" i „Reef". Jim, który okazał się studentem czwartego roku biologii miejscowego uniwersytetu (University of Guam), nic nie stracił przy bliższym poznaniu. Jak wielu innych mieszkańców swej rodzinnej wyspy, był Metysem, nosił nazwisko o hiszpańskim brzmieniu i był z tego dumny. Mestizo, Metys, jak zdołałem się przekonać już na Filipinach, w tych szerokościach geograficznych nie ma pejoratywnego wydźwięku, a wręcz przeciwnie. 31 I Gwarzyliśmy tedy z Jirriem. On wylnaT mi, że Darazo chciałby pojeździć na nartach, takich śnieżnych, jakie widział w kinie, bo z surfingiem i nartami wodnymi radzi sobie nieźle. Ja zasięgałem jego rad w sprawie wysp Mikronezji, i muszę przyznać, że rady Jima niejednokrotnie potem bardzo mi się przydały. Z naszej rozmowy wynikało niedwuznacznie, że Jim, także prywatnie, jest strasznym gadułą i bardzo lubi opowiadać. Nie omieszkałem tego odkrycia zaraz wykorzystać. — Jim, a może znasz jakieś stare, bardzo stare legendy z czasów przedhiszpańskich, jakieś baśnie, które Chamorrosi opowiadali swoim dzieciom, które ty sam słyszałeś od babci? — Owszem — zapalił się przyszły biolog — najczęściej słyszałem w dzieciństwie opowieść o wielkim wodzu imieniem Taga. Legenda mówi, że urodził się tutaj, na Guamie, długo żył na sąsiedniej wyspie Rota, też odkrytej przez flotę Magellana, a ostatnio został władcą wyspy Tinian. — Cały zamieniam się w słuch. — Pewnej nocy — rozpoczął Jim — ojciec Tagi, który uchodził za największego siłacza na wyspie, zastał syna polującego na plaży na tłuste i smaczne kokosowe kraby. Chłopiec leżał na piasku z pochodnią w jednej ręce, a drugą wygrzebywał dziurę pod korzeniami palmy. „Potrząśnij palmą — zażartował ojciec — może go wystraszysz z kryjówki". Chłopiec wyciągnął rękę z dołka i powiedział: „Ja zrobię lepiej, niż mi radzisz". To rzekłszy, chwycił pień palmy obiema rękami i... wyciągnął ją z korzeniami. Potem odrzucił drzewo i pochwycił przerażonego tłustego kraba. „Taga, ty jesteś zbyt silny — rzekł ojciec po tej demonstracji siły. — Jeżeli pozwolę ci dorosnąć, to 32 y iu zostać wodzem. Część naszych ludzi będzie po twojej stronie, część po mojej. Lepiej będzie, jeśli zabiję cię teraz, aby uniknąć w przyszłości wojny domowej na wyspie". Co powiedział — chciał wykonać. Uniósł swoją wielką pałę i zaczął gonić syna. Taga biegł co sił, najszybciej jak tylko mógł, aż dobiegł na wysoki brzeg północnego krańca wyspy. „Teraz mi nie uciekniesz" — ucieszył się wyrodny ojciec i zaczął zbliżać się do syna. Dla Tagi nie było już drogi odwrotu. Chłopiec cofnął się kilka kroków, rozpędził i skoczył. Zwykły człowiek zabiłby się pewnie na rafach okalających klif, ale Taga nie był zwykłym człowiekiem. Jego mocne nogi pozwoliły mu wykonać potężny skok. Taga wzbił się w powietrze, a potem wylądował na Rota, odległej o 35 mil od Guamu. Tam wżenił się w szlachecką rodzinę, miał wiele dzieci. Został wielkim wodzem, długo i szczęśliwie przewodził Chamorrosom — kończył opowieść Jim. — Jeśli dotrzesz na Rota, ludzie pokażą ci odcisk jego stopy w skale na Puntan Patgon, to jest tam, gdzie Taga wylądował. Podziękowałem Jimowi za piękną opowieść, ale nie poprzestałem na tej jednej. Po paru łykach piwa udało mi się sprowokować nową powiastkę, tym razem podobno autentyczną. Temat ustalił się przypadkiem sam, od stwierdzenia, że na Rota lądowało wielu odkrywców, a między innymi także piraci, jak sławny Thomas Ca-vendish w roku 1588 oraz William Dampier w roku 1705. — Słuchaj! O piratach to ja mam story, która brzmi jak bajka, ale bajką nie jest. I to wszystko, chłopie, działo się tu, pod ręką, i stosunkowo niedawno. Dziewiętnasty wiek odpowiada ci? — pytał figlarnie Jim. Skinąłem niemo głową i zanurzyłem się w nieprawdopodobnej historii, niczym hiszpański galeon w morzu. 3 — Całe Opowiadanie w suhi,v,<,wiw —----------_.......w#i.. cej tak: Około roku 1820, na fali rewolucji wyzwoleńczych w Południowej Ameryce pojawił się w Peru i Chile Szkot nazwiskiem Robertson. Człowiek ten patologicznie nienawidził Hiszpanów i niejednokrotnie już dobrze im zaszedł za skórę. Robertson-hiszpanożer-ca był utalentowanym żeglarzem i, w chwili kiedy historia się zaczyna, służy na okręcie peruwiańskim „Congreso" jako zastępca dowódcy. Jednocześnie kocha się szaleńczo w pewnej niemłodej a sprytnej wdówce. Na zaspokajanie jej kaprysów nie starcza mu niestety skromna pensja oficera marynarki. I wtedy los zsyła Robertsonowi szczególną okazję. Na redę portu wchodzi okręt o nazwie „Peruvian", który ma na swoim pokładzie aż dwa miliony piastrów w złocie. Szkot decyduje się szybko. Tego samego wieczoru, kiedy dowiedział się o drogocennym ładunku, werbuje czternastu rzezimieszków, i pod osłoną nocy wdziera się na pokład, morduje załogę i wyprowadza statek na morze. Na pełnym oceanie powtarza się stara historia wzajemnej nieufności piratów i dążenie każdego z nich do zagarnięcia jak największej części łupów. Początkowo jednak piraci są w euforii i snują marzenia o raju, który ma im zapewnić skradzione złoto. Formuła szczęścia dla prostych marynarzy nie jest skomplikowana: piękne kobiety i alkohol w nieograniczonych ilościach. Po naradzie zapada więc postanowienie: kurs na Tahiti, gdzie można zaopatrzyć się w ten wymarzony „towar", a następnie żegluga ku jakiejś bezludnej wysepce na Marianach, zdatnej na. marynarski raj. Tak też zrobiono. „Peruvian", po zawinięciu na Tahiti, rusza znowuj na morze. ' y rtoDertson weruuje już na statku ośmiu wspólników, z pomocą których pozbywa się reszty załogi. Wysadzeni na szalupę ludzie giną, z wyjątkiem jednego, który, cudem uratowany, szeroko rozgłasza na Wyspach Hawajskich około roku 1828 łotrostwa Robertsona i jego kojnpanów. „Peruvian" wciąż błąka się po oceanie, a wystraszone kobiety z Tahiti szepcą po kątach, bojąc się o swój los. Owe szepty Robertson uznaje za spisek, i przekonawszy resztę załogi, morduje je wszystkie. Odtąd nie ma już ani itrzyny zaufania na pirackim okręcie. Nikt nie ufa hersztowi, herszt boi się podkomendnych. Zwołano ponownie naradę i postanowiono chwilowo skarbu nie dzielić, lecz ukryć go na wyspie Agrigan w archipelagu Marianów. Zamiar ten wykonano, zadowalając się chwilowo podziałem kapitańskiej kasy zdobytej na statku. Szkot knuje jednak dalej, wciąż uważa, że za dużo jest wspólników do zagrabionej góry złota. Robertsonowi raz jeszcze udaje się diabelski podstęp. Przy pomocy dwóch już tylko kamratów morduje resztę piratów i... zatapia statek. Sam zaś ze wspólnikami w szalupie puszczają się na morze. Wkrótce jeszcze jeden pirat ginie z ręki herszta, a drugi żyje w nieustającym strachu, wiedząc, że Robertson jest groźnym i podstępnym przeciwnikiem. Ostatecznie jednak obaj lądują w Hobart na Tasmanii. Tam wynajmują niewielki kuter do połowu fok, i wraz z jego kapitanem i załogą płyną na Mariany. Pewnego dnia, w tajemniczych okolicznościach, ostatni członek załogi „Peruviana" niknie za burtą. W ślad za nim wędruje kapitan kutra, wyrzucony osobiście przez Robertsona. Raz jeszcze Szkot wykazuje swą zbrodniczą zręczność. Mimo że nie pozwala ratować kapitana załoga kutra podporządkowuje się rozkazom pirata w zamian za obietnicę udziału w podziale skarbu. 34 35 I Robertson, rau umnunu ~ stara się jednak obmyślić plan zmierzający do pozbycia się nowych, niepożądanych przecież wspólników. Tymczasem nie wie, nie może się nawet domyślić, że wyrzucony za burtę kapitan, dzięki prądom morskim i własnym umiejętnościom pływackim — zdołał dotrzeć na wyspę Tinian. Hiszpański gubernator, zasłyszawszy o Robertsonie i jego skarbie, zarządził ekspedycję karną. Zaledwie w dwa dni później Robertson, niemal u celu, jest już zakuty w kajdany. Nie powieszono go jednak. Wyprowadzony na pokład, tak jak stał w hiszpańskich kajdanach, skoczył za burtę, zabierając ze sobą do mokrego grobu tajemnicę schowka na wyspie, w którym leżało dwa miliony piastrów w złocie. Ówczesny gubernator Marianów, Don Medinilla, nie dał za wygraną, ale jego wysiłki nie zdały się na nic. Sześciuset specjalnie sprowadzonych na Agrigan robotników przekopało ogromny szmat wyspy —bezskutecznie. — A więc masz jeszcze szansę, skarb Robertsona jest wciąż do wzięcia — zakończył swą opowieść Jim. Tego wieczoru jeszcze, przy kawiarnianym stoliku, przy pomocy Jima zrobiłem też coś w rodzaju resume spraw dotyczących dzisiejszego Guamu. Osiemdziesiąt lat temu Guam był odizolowanym od świata skrawkiem ziemi tak dalece, że kiedy krążownik amerykański US „Bennington" w 1898 roku położył ogień na hiszpański fort, gubernator wyspy uznał to za... salut powitalny. Biedny dygnitarz w ogóle nie wiedział o wybuchu wojny hiszpańsko-amerykańskiej. Obecnie rzecz wygląda całkiem inaczej. Guam jest wojskową bazą strategiczną o światowym znaczeniu, a więc bazą ważną nie tylko dla Ameryki i jej sił zbrojnych. Warto pamiętać, że właśnie stąd, z Bazy Andersona, startowały liczne, obładowane bombami 36 eskadry* zrzucające swój śmiercionośny ładunek na Wietnam. Jedno tankowanie w powietrzu pozwalało amerykańskim lotnikom odbywać loty docelowe i powrotne bez lądowania na jakimkolwiek innym lotnisku. Dzisiaj jedną trzecią wyspy zajmują instalacje militarne obsługiwane przez kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Stacjonują tu liczne okręty, samoloty, a także bywają, a może również bazują — podwodne okręty o napędzie atomowym z rakietami „Polaris" czy jeszcze nowocześniejszymi środkami niszczenia na pokładach. Przez pięćdziesiąt lat marynarka wojenna USA władała Guamem w sposób absolutny, i tylko od humoru dowódcy bazy zależało na przykład, czy zezwoli wyspiarzowi popłynąć na sąsiednią wyspę z wizytą do krewnych, czy nie. Wojskowy gubernator wyspy był też władny zakazać mieszkańcom Agany gwizdania na ulicach. W roku 1949 na polecenie prezydenta Trumana administrację Guamu przekazano z Ministerstwa Marynarki do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (Secretary of Interior). Rok później zaś ukazał się zaaprobowany przez Kongres Stanów Zjednoczonych dokument o fundamentalnym znaczeniu dla wyspy, czyli Organie Act of Guam. Wtedy też po raz pierwszy mianowano cywilnego gubernatora. Mieszkańcy Guamu stali się obywatelami USA, bez prawa jednak głosowania w USA i bez swego reprezentanta w Kongresie Federalnym. Przy powstaniu lokalnej autonomii Guamu zaistniała potrzeba powołania odrębnych organów władzy. Sze~ fem władzy wykonawczej został gubernator wraz z podległymi mu biurami; urząd ten aż do roku 1970 był obsadzany wprost z dalekiego Waszyngtonu, inaczej mówiąc, gubernatora „przywożono w teczce". Pierwszym tej rangi urzędnikiem wybranym w powszechnych wyborach został Carlos G. Comancho. Ciałem 37 ustawodawczym na wyspie s*taY ślę' natomiast Wybieralny co dwa lata jednoizbowy Kongres, w skład któ-tego wchodzi dwudziestu jeden członków. Życie polityczne wyspy ukształtowało się na wzór kontynentalnej Ameryki; są tak samo dwie podstawowe partie, są wyborcze galopy z hałaśliwą agitacją i przyjęciami dla wyborców. Wtajemniczeni mówią jednak, że najważniejszą siłą na wyspie jest — nepotyzm. Istnieje tu bowiem kilka wpływowych rodzin, które za kulisami decydują o wyniku wyborów, o obsadzeniu najważniejszych stanowisk przez braci, kuzynów czy siostrzeńców. W podobny sposób załatwia się tu lokalne interesy, udziela licencji itp. Tak więc Guam stanowiłby zapewne wdzięczny obiekt badań nie tylko dla socjologa, lecz także dla prokuratorskich rozmyślań. Zrobiło się późno, zwłaszcza dla mnie. Samolot na Saipan odlatywał wcześnie rano. Jim zresztą też o świcie niemal ruszał z jakąś tam grupą turystów. Rozstaliśmy się po sakramentalnym „shake hand". Nie wyspałem się jednak wcale. Całą niemal noc wyciągałem mozolnie z piachu jakieś złote monety, to znowu ciężkie skrzynki klejnotów. Rzeczywistość też okazała się przykra, bo rachunek, który kazano mi zapłacić za nocleg, nie był wcale niski. Z wysokości paru tysięcy metrów można bez trudu objąć wzrokiem całą wyspę. Najwyraźniej widać było rzeczywiście ogromne pasy startowe lotniska, skupisko domów Agany i rozlaną kolonię domków dla wojskowych. Na samym końcu wyspy dostrzegłem jeszcze białą kropkę pomnika wystawionego Magellanowi. Wielki żeglarz zginął tragicznie być może także po to, aby niemal pięćset lat później wielkie stratolinery mogły w pośpiechu przemierzać Ocean Ciągle Nie Bardzo Spokojny. Mój samolot wyszedł na kurs północny. WYSPA POSZUKIWACZY KOŚCI W ostrym świetle zachodzącego słońca lśni biel Pomnika Pokoju tkwiącego na najwyższym punkcie Skały Samobójców. Wokół skupione twarze. Kolejna wycieczka turystów japońskich czci kwiatami i chwilą milczenia pamięć poległych rodaków. Daleko w dole — płaski dywan zieleni zlewający się ze szmaragdowym oceanem. Ogromna czerwona kula słońca powoli tonie pod horyzontem. Parę godzin wcześniej tam w dole, gdzie teraz krwawo zachodzi słońce, paliło się nad brzegiem morza wielkie ofiarne ognisko. Na stosie ułożonym z drzewnych pni płonęły wybielone przez czas ludzkie kości. W dymie i powodzi płomieni tonęły: flaga narodowa Nipponu, wstęgi pokryte japońskimi inskrypcjami oraz małe zawiniątka z podarkami... dla zmarłych. Kilkadziesiąt czaszek w migotliwym blasku ognia nabierało upiornych cech życia. Przy płonącym stosie krząta się kulawy Japończyk, niczym piekielny oberdiabeł; polewa stos jakimś płynem z kilkunastu małych pojemników. Sceneria w niczym nie przypominała XX wieku, którego widomy znak stanowił przelatujący akurat na niskim pułapie odrzutowiec. Trzaskają płonące kłody, zapadają się w żar ludzkie kości, czaszki. — To była okropna wojna — westchnął stojący obok 41 mnie młodzieniec, który przedstawił mi ślę jako Tojo Sakura z Uniwersytetu Tokijskiego. — Czy może mi pan powiedzieć — korzystałem z okazji — dlaczego i czym polewa się ten płonący stos? — spytałem Japończyka. — To woda, woda z Japonii, przywieziona przez weteranów walk na Marianach. Oni mają nawet oddzielne Stowarzyszenie Dostarczycieli Wody. Ludzie ci pamiętają bowiem, że w ostatnich dniach walki 0 Saipan występował tu drastyczny brak wody do picia. Teraz więc symbolicznie kropią płonący stos, aby przynieść radość i ulgę duchom poległych żołnierzy. Wkrótce ogień zaczął powoli dogasać. — Czy to już koniec pogrzebowych ceremonii? — O nie. Widzi pan te kartony — mówił student — tam powędrują prochy z tej kremacji, a następnie skrzynki, spowite w żałobną biel, pojadą do Japonii. Wczesną wiosną zostaną ceremonialnie złożone w świątyni Chidori-Gafuchi, pełniącej u nas podobną rolę jak w USA i w Europie — Grób Nieznanego Żołnierza. Japoński student okazał się chętnym rozmówcą 1 uprzejmym człowiekiem. Dzięki niemu trafiłem pod dach wielkiego namiotu, w którym przygotowywano podarunki dla dawno zmarłych żołnierzy. Zgromadzeni tam młodzi ludzie układali bukieciki kwiatów, przygotowywali wstążki, małe porcje ryżu itp. Na stołach stały też wielkie butle sake, wody, leżały paczki papierosów i kawałki sandałowego drewna. Przygotowywano już następną kremację. Pod namiotem znajdowała się główna baza studenckiej ochotniczej grupy poszukiwaczy grobów, a właściwie kości. Od nich też zebrałem nieco informacji o tej ważnej, trwającej od lat działalności na wszystkich teatrach wojny na Pacyfiku. Na Saipanie akcja ta rozpoczęła się w roku 1960 od oficjalnej prośby japońskiego Ministerstwa Zdrowia 42 opoiecznej o zezwoiem^ n* 6vvnik.. ^ marcu 1 kwietniu bombowce startujące < *11^i ^Vców wykonały potężne naloty na strMeg^ ca. W su- 45 mie vmeryK.aiue ^ f* i obszaru powietrznego w akwenach planowanej inwazji na Mariany, które stanowiły kluczowy rejon, umożliwiający bezpośredni atak lotniczy na Japonię. W planowanym terminie zdołano ukończyć również wszelkiego rodzaju przygotowania organizacyjne, transportowe i inne, czyli całą — jak byśmy dziś powiedzieli — logistykę operacji. A nie były to zagadnienia proste, choćby z tego powodu, że wyjściową bazą do potężnej operacji był tylko świeżo odbity atol Eniwe-tok, oddalony od Saipanu o prawie dwa tysiące kilometrów, przy czym ta „baza operacyjna" składała się głównie z laguny, plaży i kilku kokosowych palm. Natomiast bazą z prawdziwego zdarzenia były dopiero Hawaje, oddalone aż o sześć i pół tysiąca kilomerów. Oddzielnym, ale także niezmiernie ważnym zagadnieniem było sporządzenie map, gdyż okazało się, iż Japończycy tak skutecznie w latach trzydziestych izolowali swoje posiadłości, że Amerykanie nie znali nawet elementarnej topografii wysp, które miały być zdobyte. Uruchomiono ekspresowe rozpoznanie lotnicze, a na podstawie danych topograficznych sporządzano mapy. Analiza tych danych i materiałów wywiadu pozwoliły też ocenić japońską obronę. Jak się później okazało w praktyce, spece z wywiadu nie docenili sił japońskich. Uznali je o połowę mniejsze od rzeczywistych. Inwazja na Mariany zaczęła się naprawdę prawie cztery miesiące przed właściwym uderzeniem, bowiem !już w drugiej połowie lutego potężne uderzenie lotnicze zniszczyło około 160 maszyn japońskich, stacjonowanych na kilku lotniskach archipelagu. Naloty zresztą powtarzały się aż do rozpoczęcia inwazji. A była to największa operacja, jaką przeprowadzono na Pacyfiku. Wzięło w niej udział 535 okrętów bojowych i pomocniczych oraz 127 571 żołnierzy. Ponadto tę inwazyjną 46 przeciwnika flota, w skład której wchodziło m.in. piętnaście wielkich lotniskowców, dysponujących na swoich pokładach ponad ośmiuset samolotami *. Cała ta potęga miała zaatakować wysepkę, której długość nie przekracza 23 kilometrów, a powierzchnia 120 kilometrów kwadratowych. Swego rodzaju ciekawostkę stanowi fakt, że w skład sił inwazyjnych wchodziła również jednostka specjalna — Podwodny Zespół Burzycieli (UDT), w którym służyli płetwonurkowie (wówczas jeszcze nowość), przeznaczeni do usuwania podwodnych przeszkód broniących jednostkom desantowym podejścia do plaży. Chodziło głównie o miny, zapory betonowe czy podwodne zagrody z kolczastego drutu. Tym ogromnym siłom Japończycy mogli przeciwstawić na wyspie 32 tysiące żołnierzy niezbyt dobrze wyposażonych, m.in. wskutek wspomnianej amerykańskiej akcji przeciwkonwojowej. Również budowle na wyspie były częściowo tylko wykończone, ponieważ Japończycy nie spodziewali się jeszcze ataku na Saipan. Siłami Nipponu na wyspie dowodził generał Yoshitsugu Saito; na wyspie znajdował się również admirał Nagu-mo, odpowiedzialny niegdyś za atak na Pearl Harbor. Bezpośrednim wstępem do inwazji były, jak już wspomnieliśmy, naloty lotnicze i ogień dział okrętowych, prowadzony w ciągu dwu dni poprzedzających inwazję. Flota amerykańska popisała się fatalnie. Siedem pancerników admirała Lee wystrzelało ponad dwa i pół tysiąca pocisków 16-calowych i trzynaście tysięcy * Ostrożność ta okazała się aż nadto uzasadniona, bo Japończycy w obronie Marianów użyli niemal całej swojej morskiej potęgi. Rozgorzała tzw. Bitwa na Morzu Filipińskim, składająca się z kilku wielkich lotniczo-morskich operacji, które przyniosły marynarce cesarskiej dotkliwą klęskę. Po październiku 1944 flota japońska praktycznie przestała się na Pacyfiku liczyć. 47 dynie cukrownię, która w ogóle nie była obiektem militarnym. Historyk amerykański Samuel E. Morrison tak pisze o tej akcji: „Marynarka zabawiła się w rolników — zaorała pola, przystrzygła drzewa, ścięła trawę i dodała sporo żelaza do gleby". Następnego dnia, tuż przed inwazją, inna eskadra strzelała podobno lepiej, ale i artyleria japońska zanotowała kilka bezpośrednich trafień w okręty. W sumie, jak się później okazało, okręty w pierwszej fazie bitwy prawie nie naruszyły obrony japońskiej, co na własnej skórze odczuły wkrótce oddziały desantowe. Nadszedł 15 czerwca 1944 roku. W Europie trwała już inwazja na Normandię. Na Pacyfiku rozpętało się piekło. Amerykanie uderzyli na Saipan. W świetle złotego poranka rozpoczęła się okrutna wojna. Minęło niewiele czasu, a w błękitne niebo strzeliły potężne kłęby dymu, wzbiła się wojenna wrzawa. Nad terenem wybranym przez Amerykanów do lądowania i podzielonym umownie na plaże: czerwoną, zieloną, żółtą i niebieską, dominowało wzgórze Fina Susu, z lewej strony zaś widniał najwyższy szczyt Saipanu — Tapotchau. Okręty desantowe wszelkich typów i rodzajów — z czołgami, miotaczami płomieni, opancerzonymi transporterami oraz wszelkim innym sprzętem, jakim dysponowała ówczesna technika wojskowa — runęły ku plażom. Inwazja dokonywała się na wybrzeżu o długości około czterech mil. Wypracowana przez Amerykanów w poprzednich operacjach amfibijnych technika atakowania wysp z morza zdawała jeszcze jeden krwawy egzamin. Podwodni komandosi nie mieli wiele roboty, Japończycy nie zdążyli utrudnić podejścia do plaży. W ciągu pierwszych dwudziestu minut na brzegu znalazło się około 48 Cmentarz poległych Amerykanów Japońska wycieczka zwiedza wyspę GUAM V pziś wyspiarze już nie używają dawnych strojów przyroda od dawna zatarła ślady okrutnej wojny e sprzętem, wozami naprawczymi, amunicją i lazaretami. Duże okręty, oddalone o niespełna kilometr od brzegu — krążowniki, pancerniki — waliły ze wszystkich dział w głąb wyspy i w przedpole plaż. Zdawało się, że Japończycy w tym ogniu powinni być rozniesieni w proch i w pył, zmieceni, wgnieceni w koralowy piach. Tak jednak nie było. W ciągu dwóch godzin trwania inwazji na plaży znalazła się wielka liczba marines oraz spora ilość sprzętu zmechanizowanego, nie zawsze jednak w miejscu przewidzianym przez teoretyków sztabowych. Japończycy zaczekali z zimną krwią na trzecią i czwartą falę inwazyjną, która przedarła się przez rafy, lądując na odkrytej plaży — i na ten zatłoczony kawałek brzegu otworzyli zmasowany ogień ze wszystkiego, czym dysponowali: dział, karabinów maszynowych, moździerzy. Okazało się przy tym, że istnieje wiele dobrze zamaskowanych stanowisk ogniowych i że wszystkie one były znakomicie wstrzelane w każdy punkt plaży, co niewątpliwie opracowano na długo przed inwazją. Japończycy imali się również podstępów i rzekomo opuszczone na plaży czołgi nagle zaczynały strzelać do pewnie lądujących amerykańskich oddziałów. Straty były więc niespodziewanie duże. Jeden z batalionów amerykańskich stracił w krótkim czasie stu pięćdziesięciu ludzi, w tym wielu oficerów. Przy zażartej obronie japońskiej desant rozwijał się jednak sprawnie. Ale z drugiej strony stało się jasne, że — mimo miażdżącej przewagi — na Saipanie błyskawicznej wojny nie będzie, że walka zapowiada się długa i trudna. W pierwszym dniu inwazji wylądowało na wyspie ponad dwadzieścia tysięcy żołnierzy, z tego zginęło ponad pięciuset i ponad tysiąc zostało rannych, co spowodowało, że polowe szpitale okazały się prze- 4 — Ludzie i atole 49 r pełnione, .foa rncpi^jot o trzech dniach trzeba było ewakuować z wyspy łącznie około 3500 rannych Amerykanów i przewieźć ich na pokłady statków szpitalnych „Solące" i „Bountiful", które dotarły w rejon walk 18 czerwca. Japończycy bronili się dzielnie. Od pierwszej inwazyjnej nocy dbali też o to, aby nikt z Amerykanów nie spał dłużej niż kilka minut. Nocne kontrataki małych i większych grupek wciąż się powtarzały. Jedno z poważniejszych uderzeń, z trudem odpartych za pomocą flar i ognia dział okrętowych, kosztowało Japończyków ponad siedmiuset zabitych, ale napędziło Amerykanom, stłoczonym na obcej plaży, potężnego strachu i przysporzyło sporo strat. Jak było do przewidzenia, przeważające siły amerykańskie powoli, ale stale wdzierały się w głąb wyspy, zwłaszcza że Saito przegrupowywał swoje siły. Amerykanie zostali panami całej południowej części wyspy, z małymi izolowanymi punktami oporu, ale dopiero szóstego dnia inwazji wyrzucono na brzeg całe zaopatrzenie, resztę oddziałów, saperów itp. W tym też czasie komendę nad tymi siłami wiceadmirał Turner oddał nowemu, lądowemu już dowódcy sił na Saipanie, generałowi Smithowi. W drugim tygodniu inwazji Saipanu rozgorzały walki o umocniony szczyt Tapotchau i okolice; walki nader ciężkie. Amerykanie zdobywali trzysta, czterysta metrów terenu dziennie. Dowództwo oddziałów inwazyjnych popełniało omyłki, zdarzało się również, że okręty swój „wspomagający" ogień kładły na własne oddziały, co przysparzało niemało strat Amerykanom i powodowało dodatkowe zamieszanie. Na Saipanie doszło również do nie tak częstej w dziejach bitew decyzji: wobec braku sukcesów zmieniono podczas walki dowódcę amerykańskiej 27 dywizji piechoty. » 50 stracili już około siedemdziesięciu, osiemdziesięciu procent sił, ale stawiali nadal twardy opór. Ich dowódca, generał Saito, przegrupował ostatecznie resztkę ludzi, sposobiąc się w północnej górzystej części wyspy do ostatecznej obrony. Meldunek jednak, jaki wysłał w tym czasie do Tokio, mówił już wyraźnie, że „nie ma nadziei na zwycięstwo bez wsparcia lotniczego". Generał jednocześnie przepraszał cesarza za swą słabość i obiecywał obronę północnego krańca Saipanu do ostatniego żołnierza. Amerykanie przystąpili do forsowania ostatniej linii obrony. Oprócz sił lądowych do ich dyspozycji były oczywiście nadal okręty, zwłaszcza niszczyciele, które strzelały do wszystkiego, co ruszało się na wyspie, pełniąc rolę niemal strzelców wyborowych; zdarzało się, że pociski artylerii okrętowej trafiały nawet w zamaskowane wejścia do jaskiń, w których mieli swe punkty obrony Japończycy. Mijał trzeci tydzień ciężkich walk, Amerykanie mieli już nadmiar sprzętu i ludzi, pomimo to, wobec zawziętości obrońców, z trudem metr po metrze zdobywali teren. W nocy z szóstego na siódmy czerwca spotkała ich nawet szczególna niespodzianka. Mimo bowiem ewidentnej klęski żołnierze cesarza nie kapitulowali. Przeciwnie. Wypatrzyli słabe punkty w rozlokowaniu wrogich oddziałów i przypuścili największy „banzai" (atak) w czasie całej wojny. To desperackie uderzenie przeprowadzone zostało o piątej nad ranem przez trzy tysiące nie uzbrojonych lub uzbrojonych tylko w bambusowe lance i noże żołnierzy cesarza, którzy z okrzykiem „banzai!" i „shi-chissei hokoku!" * runęli na zaskoczonych Ameryka- * Co znaczy w dowolnym przekładzie: „Życie siedmiu wrogów w ofierze ojczyźnie!" 51 nów. Ten ataK, przeprowauz.unv mcm« &—„—- -h— mi, kosztował Amerykanów ponad czterystu zabitych, w tym wielu oficerów. Następnego dnia jednak na polu bitwy znaleziono cztery tysiące trzystu poległych w tym desperackim ataku Japończyków. W związku z tym historycy amerykańscy do dziś nie są pewni, czy uderzenie przeprowadzone było większymi siłami niz trzy tysiące żołnierzy, czy po prostu na tym terenie juz wcześniej poległo ponad tysiąc trzystu Japończyków. Dowódcy japońscy nie odebrali już meldunku o skutkach samobójczego ataku. Tej nocy bowiem, przy odgłosach wrzawy bitewnej, generał Saito i członkowie jego sztabu połączyli się z duchami przodków. Po podpisaniu ostatniego pożegnalnego rozkazu generał na progu jaskini, służącej mu dotychczas za punkt dowodzenia, z twarzą zwróconą na wschód „wykazał męstwo prawdziwego Japończyka" i popełnił seppuku * swoim samurajskim mieczem. Później, zgodnie z rozkazem, -adiutant strzelił mu w głowę z pistoletu i sam popełnił samobójstwo razem z członkami sztabu. Kilku żołnierzy oblało zwłoki benzyną i podpaliło. Szczątki dowodzącego generała zostały później przez Amerykanów pogrzebane z należytymi randze honorami wojskowymi. W tym samym mniej więcej czasie w sąsiedniej grocie zastrzelił się admirał Chuichi Nagumo, człowiek, który poprowadził japońskie siły do ataku na Pearl Harbor przed niespełna trzema laty. W dwa dni później,- po kilku jeszcze potyczkach z rozproszonymi resztkami oddziałów japońskich', 10 lipca 1944 roku, na Saipanie oficjalnie podniesiono flagę amerykańską jako symbol zdobycia wyspy. Ponurym postscriptum do inwazji Saipanu był los ponad dwudziestu tysięcy cywilnych obywateli japoń- * Seppuku —- bardziej elegancka nazwa harakiri. 52 " skicn, W większościspędzonych 'raSefti "ź" resztkami wojsk na północny, urwisty brzeg wyspy. Ludzie ci, wskutek propagandy, panicznie bali się „amerykańskich diabłów" i odrzucali wszelkie, wielokrotnie ponawiane wezwania do poddania się. Na zatłoczonym skrawku góry dziać się poczęły iście dantejskie sceny. Cywile zaczęli dobrowolnie mordować się wzajemnie. W tym tragicznym dziele były pomocne stare tradycje japońskie. Znany od wieków oyaku-shinju, czyli „pakt śmierci" między rodzicami i dziećmi, sankcjonował śmierć syna z ręki matki, zabójstwo młodszego brata przez starszego, a także śmierć żony z ręki męża. Owładnięci amokiem ludzie spychali się wzajemnie z wysokiej góry, skakali sami na ostre rafy, rozrywali się granatami, rozbijali czaszki małych dzieci o otaczające skały. W tym piekle nieliczni pozostali przy życiu oficerowie ścinali głowy swoim żołnierzom stojącym karnie w szeregu, strzelali do kobiet na ich prośbę, aby wreszcie wpakować sobie samemu kulę w głowę. Owa dobrowolna masakra, ów amok samobójczej śmierci, mimo znanego okrucieństwa wojny na Pacyfiku, stanowił z pewnością jedną z najbardziej wstrząsających jej kart. * Urzędnik-poeta Schodzę ostrożnie ze Wzgórza Samobójców, gdzie każdy kamień wydaje mi się nadal nasiąknięty krwią. Moim towarzyszem i cicerone tego dnia w wędrówkach po i) * Według danych amerykańskich na Saipanie internowano 10 258 Japończyków w cywtlu oraz wzięto do niewoli 921 żołnierzy. Na wyspie, według tych samych źródeł, pochowano 23 811 poległych Japończyków. Po stronie amerykańskiej zginęło 3426 żołnierzy, rannych zaś zostało 13 099, czyli łącznie Japończycy na Saipanie wyeliminowali z walki 16 525 Amerykanów. 53 Saipanie jest Val Śengebau,' urzędnik departamentu informacji rządu Terytorium Powierniczego, rodowity Mikronezyjczyk z wyspy Palau, a w życiu prywatnym — poeta. — Tu się działy straszne rzeczy przez długie jeszcze tygodnie po oficjalnym zdobyciu wyspy — kontynuował Val naszą przerwaną rozmowę. — Amerykanie za pomocą buldożerów i cementu zamykali wejścia do jaskiń, z których Japończycy wciąż robili desperackie wypady. Z pewnością żywcem zamurowano w ten sposób w,ielu żołnierzy. — To stąd obecność w ekipach poszukiwaczy grobów zawodowych grotołazów — stwierdzam raczej niż pytam. — Właśnie. Zresztą nie ma co ukrywać. Te czartery samolotowe z „poszukiwaczami kości" stanowią dla nas, mieszkańców Saipanu, zupełnie realny dochód. Wielu już teraz martwi się — przepraszam za trywialność — co będzie, gdy zabraknie na wyspie ludzkich szczątków... Val popatrzył na mnie z ukosa, czy nie okazuję zgorszenia, i ciągnął dalej. — ...Japończycy to jednak dziwni ludzie. Przyjeżdżają do nas: albo ci, no, poszukiwacze, albo świeżo poślubione pary... na miodowy miesiąc. Tu, do nas! Trochę szokujące, nie sądzisz? Miodowy miesiąc wśród płonących stosów... — Słuchaj, Val — wpadłem mu w słowo w obawie przed drobiazgowym rozpatrywaniem problemu — czy z tą ekonomią Saipanu jest rzeczywiście tak krucho? — Owszem, nie najlepiej. Głównym pracodawcą jest tu rząd. Pożera on dobre pięćdziesiąt procent siły roboczej. Potem idą dochody z turystyki i... nie ma nic więcej, Jan. Nic! Ponad trzydzieści lat minęło od wojennej apokalipsy, a my nawet nie jesteśmy samowy- 54 'starczainr pod "względem produkcji żywności. Spóró produktów sprowadzamy także z sąsiedniego Tinianu, mimo że nas tu jest wszystkich nie więcej niż trzynaście tysięcy ludzi. Poziom gospodarki japońskiej na tej wyspie z lat 1914—1944 jest tu nadal niedościgłym wzorem. Tu nie ma teraz ani jednej łodygi trzciny cukrowej. Wszędzie dookoła, popatrz sam •— tangan--tangan, trawa, którą zaraz po wojnie wysiewano z samolotów, żeby zatrzymać resztki gleby i powstrzymać tragiczną erozję. Jeśli turystyka klapnie, to pozostaną nam tylko rządowe agendy albo — raz jeszcze przepraszam cię za makabreskę — produkcja ludzkich kości z plastyku. Val był autentycznym patriotą Mikronezji i bardzo bolał nad wszelkimi niedostatkami, jakie cierpiało Terytorium Powiernicze. Nie przeszkadzało mu to oczywiście w roli ofiarnego przewodnika, jaką pełnił dla mnie. Obwiózł mnie wszędzie tam, gdzie mógł dojechać jego samochód. Val bowiem był mężczyzną korpulentnym, z okazałym brzuszkiem, i sprawiał wrażenie sybaryty. Nic więc dziwnego, że nie dotarliśmy na wschodni brzeg, gdzie dróg w ogóle nie było. Często za to odpoczywaliśmy przy puszce piwa w przydrożnych barach. Integralną częścią tej wycieczki, dyrygowanej przez urzędnika-poetę, był program opracowany dla japońskich turystów, którzy są na Saipanie najważniejsi. Dla nich wydaje się na wyspie specjalne mapy po japońsku, dla nich odświeża się wojenny złom. Tak więc na przykład w miejscu zwanym Last Com-mand Post (Wysunięte Stanowisko Dowodzenia) ujrzeć można malowniczo rozstawione działa; przy Marpi Road — zniszczony amerykański czołg; gdzie indziej jeszcze — dobrze utrzymane japońskie bunkry strzegące plaży. Przybyszom z Nipponu pokazuje się na wyspie także resztki wąskotorowej kolejki, zwożącej 55 niegdyś trzcinę cuKrową z japońskiego „króla cukru", starą latarnię morską i ruiny wiezienia. Ta resztka ponurego niegdyś gmachu łączy się podobno z postacią Amelii Earhardt, słynnej lotniczki amerykańskiej. Przeleciała ona, jako pierwsza kobieta, nad Atlantykiem w roku 1932 oraz jako pierwsza w ogóle istota ludzka — samotnie, na pokładzie małego samolotu, dokonała przelotu na trasie Hawaje—Kalifornia. Lot odbył się w styczniu 1935 roku, trwał osiemnaście godzin i przyniósł Amerykance nadzwyczajną sławę. Amelia wkrótce po swym wyczynie postanowiła również oblecieć świat wzdłuż równika, tym razem w towarzystwie nawigatora, Freda J. Noonana. Maszynę do tej wyprawy wyposażył jeden z amerykańskich uniwersytetów i Amelia wraz z towarzyszem wystartowała z Florydy 2 czerwca 1937 roku. Dokładnie miesiąc później męsko-damski team ruszył już z Lea na Nowej Gwinei do 4000-Mlometrowego przelotu nad Pacyfikiem. Miał on zakończyć się lądowaniem na małej wyspie Howard, specjalnie przygotowanej do tego celu przez US Navy. Nigdy już więcej nie ujrzano samolotu ani jego załogi. Mimo to jednak na temat „tajemniczego zaginięcia Amelii Earhardt" ukazało się kilka książek. W większości z nich wysuwa się tezę, że amerykańska pilotka obarczona była misją szpiegowską na Marianach, zmierzającą do zdobycia informacji o poczynaniach Japończyków, dokonywanych tam w tajemnicy przed światem. Pani Earhardt i Noonan lądowali podobno przymusowo na Saipanie, byli więzieni, a następnie ścięci. Na poparcie tej wersji wydarzeń przytoczono sporo faktów i dokumentów. Inni piszący o Amelii autorzy twierdzą, że pani Earhardt, po oficjalnym 56 ^a^i^cDtamu jjuaiuiuwaii ScUiiUiUlll 1 UgiUHZemu JCj śmierci — została w tajemnicy wymieniona na szpiegów japońskich i pod zmienionym nazwiskiem żyła jeszcze po drugiej wojnie światowej. Na marginesie tej sprawy warto też wspomnieć, że Amelia Earhardt gościła w latach trzydziestych w Polsce na zaproszenie naszych władz lotniczych. Val na temat Amelii nie miał nic do powiedzenia. Zapoznał mnie natomiast, teoretycznie niestety, z poszerzonym i oczywiście droższym programem dla wycieczek z Japonii. Za ileś tam jenów dopłaty prowadza się ich po grotach, kryjących niegdyś punkty obronne, oraz pozwala im się wdrapywać na górę Tapotchau. — To ponad półtora tysiąca stóp — ze zgrozą na pulchnym obliczu westchnął Val. — Miejscowe biura podróży dbają również o to, aby kochani turyści mogli wykąpać się na plażach będących niegdyś widownią desantu amerykańskiego, a więc na Plaży Czerwonej, Żółtej czy Zielonej. Dodatkową atrakcją tych wypoczynkowych kąpieli jest oglądanie wraków barek desantowych lub tkwiących na płytkiej rafie resztek inwazyjnych czołgów. Val wyraźnie zmęczył się prelekcją i mimo że mieliśmy jeszcze tego dnia w planie krótką wizytę na międzynarodowym lotnisku, skrócił naszą wycieczkę pod pretekstem załatwienia jakiejś pilnej sprawy i odwiózł mnie do hotelu. Umówiliśmy się na następny dzień. Mój „Royal Taga Hotel" zbudowano nad dawną Plażą Czerwoną. Wykąpany, odświeżony siadłem na tarasie, w miejscu gdzie przed laty łupały japońskie moździerze albo okrętowe działa. Minęła już siódma, a więc było ciemno. Wzdłuż hotelowej plaży-promenady paliły się rzędem gazowe pochodnie, rzucając na wJdę purpurowe 57 ™Wł*W|' blaskl."Przy lekkiej bryzie niespokojnie drgały dymiące płomienie. W tym miejscu nieuchronnie kojarzyły się one z duchami poległych, z hekatombą wojny, a także z ofiarnymi stosami, które zapewne długo jeszcze pożerać będą* ludzkie kości na tym małym, zagubionym w oceanie skrawku lądu. Stołeczne urzędy Następnego dnia trafiłem na Wzgórze Kapitolińskie, taką nazwę bowiem nosi siedziba rządu Terytorium Powierniczego. Agendy rządowe mieszczą się w kompleksie... baraków. I słusznie — wielopiętrowe wieżowce na Saipanie, mimo całego splendoru, jaki towarzyszyć powinien zwykle władzy, świadczyłyby raczej 0 zamiłowaniu do przesady. Na Capitol Hill trafiłem w nie najlepszym momencie. Urzędnicza brać była mocno zbulwersowana; odbywała się akurat zmiana na najwyższym urzędzie. Odchodził wysoki komisarz Peter T. Coleman, a jego urząd obejmował Adrian P. Winkel. Pierwszego już inie było, a drugi jeszcze się nie pojawił. Nie mogę z całą pewnością twierdzić, że ten stan rzeczy nie wpływał na aktywność rządu. Z powierzchownych obserwacji na miejscu wynikało, że praca agend rządowych w tym okresie sprowadzała się głównie do wielogodzinnych dyskusji. Sprzyjała temu jedna jeszcze okoliczność — brak światła. Uszkodzenie miejscowej elektrowni nasyciło ciemnością wiele bezokiennych pomieszczeń rządowych, a co gorsza — przerwało pracę urządzeń klimatyzacyjnych, co bezspornie podwyższyło 1 tak już gorącą atmosferę rozmów, spekulacji i przewidywań. Błąkałem się po biurach i urzędach ściskając w półmroku czyjeś dłonie i po omacku wymieniałem bilety 58 wuytuwe. u wuma jeuiićtń. sy luciuja aiawciići się jaśniejsza, w miarę jak zdobywałem wiadomości o Terytorium i jego władzy. Okazało się później, że po ciemku poznałem też całą masę miłych, uczynnych ludzi, którzy ochoczo odpowiadali na naiwne czasem pytania, zasypywali mnie górą informacji oraz świadczyli całkiem konkretne usługi. Najpierw więc, przy pomocy nowych znajomych, uporządkowałem sobie pleno titulo Władzę. Na czele US Trust Territory of Pacific Islands — taka jest oficjalna nazwa tego organizmu politycznego — stoi wysoki komisarz, mianowany przez prezydenta USA za aprobatą senatu. Jest on odpowiedzialny za wykonywanie wszelkich zobowiązań powierniczych, podjętych przez rząd amerykański w 1947 roku na podstawie umowy z Organizacją Narodów Zjednoczonych. W biurze wysokiego komisarza funkcjonuje jego zastępca, desygnowany przez ministra spraw wewnętrznych, oraz cała plejada ważnych (i znakomicie płatnych) urzędników. Wśród nich znajdują się na przykład: specjalny asystent do spraw dystryktów, urzędnik klęsk żywiołowych, specjalny konsultant, prokurator generalny i inni. O zadaniach tych panów można by napisać oddzielną broszurę, a przecież wysokiemu komisarzowi podlegają jeszcze dyrektorzy departamentów, czyli ministerstw. Jest ich łącznie osiem — wykształcenia, finansów, zdrowia, kadr, propagandy, robót publicznych, zasobów i rozwoju oraz transportu i komunikacji. Dziewięciu doradców oraz ośmiu dyrektorów-mini-strów tworzy właściwy gabinet rządowy, z którym ściśle współpracują komisarze-rezydenci sześciu dystryktów, składających się na Terytorium Powiernicze. W amerykańskiej Mikronezji mamy dystrykty: Palau, Ponape, Yap, Truk, Wyspy Marshalla i Mariany. Tak oto w zgrubnym zarysie wygląda władza wykonawcza 59 7 Terytorium *'. Jest 'ória Oczywiście fofmalnie1 oddzielona od władzy ustawodawczej, którą tworzy Kongres Mikronezji, to jest dwuizbowy parlament, składający się z dwunastu senatorów i dwudziestu jeden posłów. Ciało to wybierane jest ze wszystkich dystryktów w tajnym głosowaniu obywateli, mających ukończone osiemnaście lat. Wybory takie odbywają się co dwa lata. Obok władzy ustawodawczej i wykonawczej na terenie Mikronezji działa niezależne trójstopniowe sądownictwo. Istnieje więc sąd najwyższy, sądy w dystryktach, czyli okręgowe, oraz sądy powszechne. Cały ten system funkcjonuje pod nadzorem administracyjnym sędziego głównego, mianowanego także przez ministra spraw wewnętrznych USA. Kiedy w gabinecie pana Strik Yoma, sprawującego pod nieobecność wysokiego komisarza i jego zastępcy najwyższą władzą w państwie, upajałem się świeżo nabytą wiedzą — zaczęły padać słowa: referendum, wspólnota, północne Mariany, oraz objaśnienia do nich. Nadwątliły one znów gmach mojej wiedzy. __ Widzi pan — ciągnął executive officer Yoma — my tutaj mieliśmy w roku 1975 specjalne referendum, zresztą na żądanie mieszkańców północnych Marianów, odnośnie do przyszłości wysp wchodzących w skład tego dystryktu. Prawie osiemdziesiąt procent głosujących opowiedziało się za wspólnotą z USA. — Co to oznacza? — Wyłączenie tego dystryktu z Terytorium Powierniczego. — Czy tylko? — No i przyłączenie tych terenów do USA na statusie podobnym do tego, jaki przysługuje Puerto Rico. • W obecnej dobie, to jest w roku 1979, w skład Terytorium Powierniczego wchodzi oficjalnie siedem dystryktów, ponieważ doszedł dystrykt Kosrae, czyli wyspa Kusaie, wyodrębniona z dawnego dystryktu Ponape. 60 ¦™ i jakie terytorium? — Mariany, oczywiście bez Guamu, a więc północna ich część liczy trzynaście pojedynczych wysepek i jedną grupę, składającą się z trzech maleństw. Cała powierzchnia archipelagu to sto osiemdziesiąt pięć mil kwadratowych, czyli jakieś czterysta osiemdziesiąt kilometrów kwadratowych. Trzy piąte tej wielkości to powierzchnia Saipanu, Tinianu i Rota. Ponadto zaludnione są tylko Agrigan — czterdzieści osiem osób, Pa-gan — pięćdziesiąt siedem i Alamagan — dwadzieścia pięć. Łącznie na Marianach mieszka obecnie czternaście tysięcy trzysta pięćdziesiąt pięć osób. — To znaczy, że o wszystkich zdecydowali mieszkańcy Saipanu, z których ponad połowa bierze pensje z kas rządowych napełnianych przez Waszyngton. — Tak. Saipan był decydujący. A co do tych pieniędzy — widzę, że czytał pan wypowiedź senatora Harta... W tym miejscu zrobiłem mądrą minę, jakkolwiek żadnej wypowiedzi nie czytałem. — ...to muszę powiedzieć, że owe mityczne dziesięć tysięcy dolarów obiecane po referendum na każdą głowę mieszkańca Marianów, łącznie z niemowlętami — ironizował Yoma — jeszcze jakoś do nas nie wpłynęły. Dotacje zaś od 1947 zawsze wpływały do kas Terytorium i zapewne wpływać będą nadal. Posądzenie więc o przekupstwo nie wydaje mi się słuszne. Natomiast jest chyba prawdą, że tutejsi ludzie przyzwyczaili się do stosunkowo wysokiego standardu życia i, pragnąc go zachować, głosowali za ściślejszymi związkami z USA. — Proszę mi powiedzieć, kiedy więc faktycznie Terytorium Powiernicze zmniejszy się o dystrykt Marianów i co stanie się ze stolicą na Saipanie i tym centrum administracyjnym, w którym teraz rozmawiamy? 61 wygasa w roku 1981, ale w praktyce zmiana statusu dla tych wysp już się zaczęła. * Następną stolicą Mikronezji zostanie najpewniej Ponape we wschodnich Karolinach. ¦— Mówi pan: następną? — A tak, bo przed Saipanem były inne. Muszę panu przypomnieć, że pierwotnie Stany Zjednoczone przejęły od Narodów Zjednoczonych Mikronezję jako strategiczne Terytorium Powiernicze. Rządziła tu wówczas marynarka wojenna. Słyszał pan również zapewne o próbach atomowych na Bikini i Eniwetok. W czerwcu 1951 roku administrację przejęło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, ale już dwa lata później Mariany znów dostały się pod kontrolę US Navy na prawie dziesięć lat. Mówiło się wtedy o celach strategicznych. Tu u nas, na Saipanie, była siedziba CIA — to żadna tajemnica — funkcjonowała szkoła dla Chińczyków z Taiwanu, którzy mieli wykonywać specjalne zadania przeciw Czerwonym Chinom. Stolicą Terytorium był wtedy Guam. Saipan stał się stołeczną wyspą dopiero w roku 1962. — Ale inne dystrykty miały cjnvilną administrację już od roku 1951? — Tak. — Trochę to skomplikowane, nie sądzi pan? Mariany znowu zmieniają status, a co z resztą? Przecież z jedenastu terytoriów powierniczych, ustalonych przez ONZ po drugiej wojnie, Mikronezja jest już ostatnim. — To się zgadza. Myślimy o tym intensywnie. W roku 1967 tutejszy Kongres powołał Komisję Przyszłego Politycznego Statusu naszego Terytorium. Członkowie tej komisji odbyli wiele podróży, zapoznając się między innymi z porządkiem politycznym na Fidżi, Samoa, * Wspólnota Północnych Wysp Mariańskich powstała oficjalnie w dniu 9 stycznia 1978 r. 62 ze stanem rzeczy we wszystkich sześciu dystryktach Terytorium. W wyniku tych prac Komisja zaleciła Kongresowi Mikronezji status państwa autonomicznego, pozostającego wolno stowarzyszonym organizmem z USA, lub państwa kompletnie niepodległego. — To chyba trochę iluzoryczna byłaby ta niepodległość. Wierny o tym obaj... — W każdym razie Komisja nadal pracuje, a Kongres przeznaczył dużą sumę na „przyspieszone wychowanie polityczne ludności" — wykręcił się od odpowiedzi Yoma. — Amerykanie natomiast zaproponowali Wyspom status wspólnoty, to jest taki, jaki będzie przysługiwał Marianom. — A co z resztą Terytorium? — W listopadzie 1975 roku, podczas oficjalnej ceremonii, przedstawiciele wszystkich sześciu dystryktów podpisali projekt Konstytucji Sfederowanych Stanów Mikronezji. Projekt ten poddany zostanie referendum i być może takie właśnie państwo, po ustaniu powiernictwa, powstanie w tym rejonie Pacyfiku. * Pan Yoma dał mi w tym miejscu grzecznie do zrozumienia, że poświęcił mi już dostatecznie dużo czasu i że wzywają go obowiązki. Nie pozostało mi nic innego, jak podziękować pięknie wysokiemu urzędnikowi i ruszyć w ciemne korytarze baraków w poszukiwaniu Vala, piastującego tłusty etat w departamencie Public Affairs. * W wyniku przeprowadzonego w 1978 roku referendum w sprawie powstania Sfederowanych Stanów Mikronezji na TAK wypowiedziała się tylko część mieszkańców wysp. Wyspiarze z dystryktów Palau i Wysp Marshalla żądają oddzielnych, ale bliżej jeszcze nie określonych statusów prawnych dla swoich wysp. W uproszczeniu rzecz biorąc, chodzi tu głównie o chęć zatrzymywania dla siebie pieniędzy amerykańskich, płynących z tytułu utrzymywania baz USA na tych wyspach. 63 ¦ FOeia y wydawnictw dotyczących Terytorium, co świadczyło, że produkcja papierów, jako atrybutów władzy, przebiega tu na normalnym europejskim poziomie. Pogrzebałem trochę i wyciągnąłem z tych kilogramów wiedzy preambułę do projektu konstytucji przyszłej federalnej Mikronezji. Zainteresowało mnie kilka zwięzłych akapitów zawierających mądre słowa: ... Aby powstał jeden naród na wielu wyspach, uznajemy różnorodność naszych kultur. Różnice wzbogacają nas. Morza nas zbliżają, a nie rozdzielają. Nasze wyspy podtrzymują nas, nasz wyspiarski naród pomnaża nas i czyni silniejszymi... Nasi przodkowie, którzy założyli swoje domy na tych wyspach, nie wyparli stąd innych ludzi. My, którzy zostaliśmy, nie chcemy innego domu niż ten... Mikronezja zaczęła się w dniach* kiedy człowiek przemierz morza na tratwach i łódkach. Mikronezyjski nart narodził się w wieku, kiedy człowiek podróżuje między gwiazdami, nasz świat sam dla siebie jest wyspą. Wychodzimy do wszystkich narodów, u których szukamy: pokoju, przyjaźni, współpracy i miłości... — Nic z tego nie będzie — Val odczekał grzecznie, aż skończę czytać, a teraz ostro wszedł do dyskusji. — Federacja nigdy nie była popularna, a i teraz przedstawiciele Wysp Marshalla prowadzą w Waszyngtonie oddzielne rozmowy na temat odrębnego statusu, podobnie jak przedstawiciele wyspy Palau. — Dobrze, ale z czego to wynika? — Ludzie zdają sobie sprawę, że jesteśmy tak biedni, że nigdy nie możemy być samodzielni. To raz. Po drugie, po trzecie i po czwarte — musisz pamiętać, że ta „różnorodność" z projektu konstytucji wcale nas nie łączy. Formalnie wszystkich mieszkańców Terytorium uznaje się za Mikronezyjczyków, z wyjątkiem 64 około tysiąca Tu3zf pochodzenia polinezyjskiego, mieszkających na Kapingamarangi i Nukuoro. Ale weź pod uwagę chociażby język. Występują tu różnice olbrzymie. Samych podstawowych języków wyróżnia się na Terytorium dziewięć grup, a gdzie jeszcze liczne dialekty?! Te języki ciągle są żywe i wiele ludzi posługujących się 'nimi zna tylko język czy dialekt z rodzimej wyspy. Ponadto występują znaczne różnice w kulturze i obyczajowości. Te nasze drobiny lądu to jednak w większości rzeczywiście małe, zamknięte w sobie światy. Dla nich idea federacji jest nie tylko niepotrzebna, ale wręcz wroga. Tu od wieków toczyły się wojny o kobietę, świnię czy obelgę. Trudna sprawa, a ponadto — czy słuszna? Nasze wyspy rozproszone są ina przestrzeni równej Stanom Zjednoczonym. Co nam właściwie może dać federacja?! — Dobrze więc — jeśli nie federacja, to co? — Duża autonomia wewnętrzna i jednak ścisły związek z USA. I tak przecież mamy obecnie obywatelstwo i paszporty Terytorium Powierniczego, ale opiekę dyplomatyczną nad nami za granicą sprawuje Waszyngton. — Amerykanie ostatnio stracili swoje pozycje w In-dochinach, oddali Okinawę. Te wasze rozsiane na Środku oceanu wyspy nadają się, jak znalazł, na strategiczne bazy wojskowe. — Owszem, no i co z tego? — Będzie jak na Guamie. Mieszkańcy stracą dużo uprawnej ziemi. — I tak leży odłogiem, a wojsko za wszystko zapłaci, i to dobrze. A może to jedyny ratunek dla tych naszych niewydarzonych, nie przystosowanych do współczesnego świata wysp? — Raz tu już u^was wojsko było. Do dzisiaj nie możecie się pozbierać gospodarczo i opędzić od „poszukiwaczy kości". — Ludzie i atole 65 Val nie "podjął rękawicy. "gadowolóriyflF „moje stało na wierzchu", mimo że w merytorycznej dyskusji o wyspach nie miałem u niego szans, szybko zmieniłem temat. — słuchaj, a czy jest tu, w tym przybytku mądrości, jakaś biblioteka? — Naturalnie. Chodź, zaraz cię zaprowadzę — porwał się urzędnik-poeta. Poszliśmy. Zapoznał mnie z dyrektorem biblioteki, który radośnie powitał we mnie, ku memu zdziwieniu — rodaka Jana Stanisława Kubarego! — pan prosto z Polski — dziwił się Mr. Daniel Pea-cock —- niezmiernie, niezmiernie rzadki gość. Nie przypominam sobie nikogo tej narodowości u nas. Val kręcił się niespokojnie, w końcu nie wytrzymał: __. rji0 Kubary był Polakiem? Zawsze sądziłem, że to Niemiec. __yal, wstydź się — grzmiał bibliotekarz. — Jaki z ciebie pracownik departamentu Public Affairs? Toż właśnie w wydawanym przez was kwartalniku jest artykuł, bodajże Mitchella, pod tytułem „Kubary: The First Micronesian Reporter". Tam ciągle się powtarza: „A Polish etnographer. A Pole in the service of a German trading company" i temu podobne zwroty... __. a czy mógłbym zobaczyć to pismo? — wtrąciłem szybko, aby pomóc nieco speszonemu poecie. Bibliotekarz zniknął w ciemnej — wciąż ten brak prądu _ czeluści biblioteki i po długiej chwili wychynął z cienką broszurą z roku... 1971. Val był uratowany- W tym czasie bawił w Kalifornii na studiach i nie mógł czytać „Mikronezyjskiego Reportera", wydawanego przez Biuro Publicznej Informacji rządu Terytorium Powierniczego. Interesujący numer, za zezwoleniem bibliotekarza, pożyczyłem, a Yalowi, któremu znów wróciła pewność 06 siebie,"żrobiłeffn krótki wykład o Kubafy"m, nie" infor-' mując go wcale, że niestety i w Polsce postać Pierwszego Reportera Mikronezji też nie jest powszechnie znana. — Tak więc, Val — kończyłem prelekcję — pamiętaj, że mój rodak ma nie tylko pomnik na Ponape, ale na twojej rodzinnej wyspie Palau był również rupa-kiem, a co to znaczy, tobie nie muszę przecież tłumaczyć. Na takie dictum Val postanowił od zaraz poczytać coś więcej o Kubarym i tu wziął przy okazji na sympatycznym bibliotekarzu straszliwy rewanż. Jedynym dziełem Kubarego, dostępnym na wyspie, było niekompletne wydawnictwo w języku niemieckim. Zapał Vala pozostał więc nie zaspokojony. A Kubary to rzeczywiście postać niezwykła w dziejach Mikronezji. Miałem cichą nadzieję, że uda mi się, podczas mojego pobytu w tym wyspiarskim świecie, trafić na jakieś ślady działalności Kubarego, odwiedzić miejsca, które on oglądał przed stu laty. Pierwszy Reporter Mikronezji Jan Stanisław Kubary żył niespełna pięćdziesiąt lat, a połowę swego życia spędził na Oceanii. Żaden ze znanych w etnografii uczonych, badaczy, podróżników nie poświęcił tak dużo czasu na badanie jakiegokolwiek obszaru. W samym archipelagu karolińskim spędził Kubary siedemnaście lat. Dziś minęło niespełna sto lat od śmierci Polaka, a wyniki jego badań dla światowej nauki przedstawiają bezcenną wartość, między innymi dlatego, że świat, który oglądał Kubary, już nie istnieje. Cywilizacja białych, a potem wojenny amok — zmiotły bez śladu specyfikę, a także, niestety, 67 "mieszkańców" "wyspiarskich" * *mikrokosm"6s5w. Dzisiaj żadne poważne dzieło o Mikronezji nie może się ukazać bez zwrotów w rodzaju: „jak sądził Kubary", „co stwierdził Kubary" itp. Współcześni mu luminarze nauki, tacy jak: A. Kutner, A. Bastian, F. W. Christian i inni, głosili o nim opinie, które przyniosłyby chlubę każdemu badaczowi, w każdym czasie. „Dla zbadania Wysp Karolińskich Kubary położył nieśmiertelne zasługi". „Kubary zrobił więcej dla eksploracji Mikronezji niż ktokolwiek przed nim i po nim". „Prace Kubarego są podstawą, na której każda dalsza praca o tych wyspach musi się opierać". „W Kubarym umiera największy znawca Karolin."... Kim był ów wybitny mąż nauki i jakie okoliczności złożyły się na jego zadziwiający dorobek oraz pozycję wśród badaczy Oceanii? Jan Stanisław Kubary urodził się 13 listopada 1846 roku w Warszawie. Jego ojciec Stanisław był lokajem, matka Tekla, pochodzenia niemieckiego, zajmowała się domem. Kiedy chłopiec miał lat sześć, zmarł mu ojciec i matka ponownie wyszła za mąż za warszawskiego szewca Tomasza Marcinkiewicza. Ojczym miał warsztat przy ulicy Daniłowiczowskiej pod ósmym, czyli w znanym domu „Pod Królami", tam też spędził młodość przyszły badacz odległych wysp. Dom pana Marcinkiewicza był domem patriotycznym, na wskroś polskim, który nie godził się z niewolą Polski. Nic też dziwnego, że z chwilą wybuchu powstania styczniowego, w roku 1863, Jan Stanisław Kubary, jako młodzieniec znajdujący się jeszcze w szóstej klasie gimnazjalnej, wziął czynny udział w działalności powstańczej, pełniąc w tym ruchu, mimo młodego wieku, odpowiedzialne funkcje. Po upadku powstania Kubary wraz z falą uchodźców znalazł się w Dreźnie. Tam, w nie wyjaśnionych 63 selstwa rosyjskiego. Ta zdumiewająca przemiana patrioty w nędznego donosiciela pasjonuje historyków do dziś. Ogólnie sądzi się, że do tego kroku pchnęła młodego przecież człowieka (Kubary miał 17 lat) tęsknota za matką i chęć powrotu do Warszawy, a być może także perswazja krewnych mieszkających w Niemczech. Niezależnie jednak od prawdziwych powodów, którymi kierował się Kubary, a o których pewnie się już nie dowiemy, współpraca z carską policją trwała również w Warszawie. Kubary w rękach doświadczonych agentów, poddany zapewne wymuszeniom i szantażowi, szpiegował też za pieniądze swoich kolegów już jako student medycyny w Szkole Głównej. Ta żałosna kariera wiele musiała kosztować Kubarego, który nie wywiązywał się chyba dobrze ze swoich smutnych obowiązków, skoro... aresztowano go w końcu i skazano na wywiezienie w głąb Rosji. Uratowała go zapewne obietnica dalszej współpracy z policją. Ostatecznie jednak młody człowiek, nie mogąc sobie zapewne poradzić z pokomplikowanym życiem w Warszawie — wybiera sposób radykalny: ucieczkę. Żegnając się z matką tylko za pośrednictwem listu, w marcu 1868 Kubary, bez pieniędzy, dociera pieszo (!) do Berlina, gdzie mieszkali wówczas krewni matki. Zamknął się pierwszy smutny rozdział w jakże trudnym życiu przyszłego badacza Oceanii. A oto urywek z jego listu do matki, świadczący o nastrojach młodego człowieka: „...Serce mi się zakrwawią o to, że tak jak złodziej uciekać musiałem bez Twego błogosławieństwa i uścisków. Lecz ja jestem biedny wyrzutek, który zawsze żył sam w sobie, od każdego źle traktowany, jestem do zmartwień przygotowany, gdyż całe moje życie, licząc od roku 1863, było tylko boleścią". W roku 1869, po wielu perypetiach, Kubary w po- 69 nictwem nowych przyjaciół trafia do wielkiego domu handlowego „J. C. Godeffroy i Syn". Był to szczególny organizm gospodarczy. W okresie gdy Kubary szukał pracy w Hamburgu, filie Godeffroya działały w Ameryce, w Chile, na Kubie i w Oceanii; niezależnie od tego przedsiębiorstwo posiadało udziały w bankach i w przemyśle. Dom Godeffroya, kierowany jak zawsze przez kolejnego „Johanna Cezara", stał się w tym czasie nie tylko prężną organizacją handlową, ale również mecenasem sztuki i nauki. Dzięki Godeffroyowi VII powstało słynne później muzeum historii naturalnej, zaczęły ukazywać się czasopisma naukowe oraz angażowano naukowców i zbieraczy okazów przyrodniczych i etnograficznych z mórz południowych. Eksponaty takie były w Europie wówczas niesłychanie intrygujące i razem z muszlami, strojami, bronią i obyczajami wyspiarzy cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. „Król Pacyfiku", jak nazywano Godeffroya, robił na tym Pacyfiku kokosowe interesy dosłownie i w przenośni. Stać go też było na fantazję zajmowania się etnografią. Kaprys ten zresztą wiele dobrego przy-niósł nauce. Właściciel takiej to więc firmy szczęśliwie docenił Kubarego i zatrudnił go z dniem 1 kwietnia 1869 roku w charakterze zbieracza okazów dla muzeum Godeffroya na Oceanie Spokojnym. Ponadto Kubary miał zaleconą współpracę z wydawanymi czasopismami Godeffroya. Miesiąc później, z kontraktem opiewającym na pięć lat, Kubary rusza na pokładzie statku „Wandrahm" na Samoa, wyspy zwane wówczas Żeglarskimi. Otwiera się kolejny ważny etap w życiu dwudziestodwuletniego człowieka, skwitowany przez młodziana nieporadnym wierszem adresowanym do matki, którego fragment brzmiał: 70 Mnie, mnie biednego, żegnał orzeł czarny i wystrzał przyjazny niemieckiej korwety. Gdyby tam na drzewcu błysnął sztandar biały Jakże byłbym szczęśliwy! a jaki zuchwały! * Podróż Kubarego na Samoa trwała sto trzydzieści dni. Polak wylądował w Apia i zgłosił się do tamtejszej faktorii Godeffroya, gdzie przyjęto go życzliwie. W sumie na Wyspach Żeglarskich młodzieniec spędził osiem miesięcy, przygotowując się niejako do swych głównych zadań, to znaczy do penetracji Karolinów, gdzie, jak wiemy, zajmować się miał kolekcjonowaniem eksponatów. Jednak już w Polinezji Polak zwrócił na siebie uwagę zdolnościami językowymi, nauczył się bowiem w krótkim czasie mówić po samoańsku. Na Samoa Kubary napisał także swój pierwszy popularnonaukowy reportaż, wydrukowany w 1873 roku w warszawskim „Tygodniku Ilustrowanym": Obrazki z Wysp Żeglarskich na Oceanie Wielkim zebrane w 1870 r. przez Jana Kubarego, z drzeworytami podług fotografii zdjętych na miejscu przez autora. Na wyspie Savaii miał też Kubary swoje pierwsze osiągnięcie naukowe, to znaczy odkrył nie znany nauce gatunek ptaka, nazwanego później przez zoologów Pereudiastes pacificus. Był to rodzaj kurki wodnej. Podróże Kubarego po Oceanii były najczęściej zależne od rejsów statków handlowych należących do Domu Godeffroya. Flota ta liczyła dwadzieścia siedem jednostek. Jednym z tych statków była „Sofia". Na jej pokładzie Kubary ruszył w kierunku Mikronezji, czyli w rejon świata, z którym miał już związać się na * Fragment wiersza pochodzi z książki W. Słabczyńskiego, „Na wyspach Pacyfiku", Warszawa 1956. Słowo „sztandar", użyte w nim ze względu na cenzurę, czytać należy oczywiście jako „orzeł". n juz naruszone] przez™ cywilizację białych, Mikronezja ' wraz z jej pierwotną kulturą była wówczas prawie nie tknięta. „Sofia" zawiozła Kubarego aż na Wyspy Marshalla, gdzie w południowej części archipelagu znajdują się wyspy Ebon. Jest to właściwie atol; jego okrąg składa się z dwudziestu jeden, ledwie wystających nad wodę, drobin lądu. Warto dodać, że powierzchnia wszystkich tych okruchów razem wzięta nie przekracza sześciu kilometrów kwadratowych. Ebon odkryty został dopiero w roku 1824 przez amerykańskiego wielorybnika kapitana George Joya, a więc niespełna pięćdziesiąt lat przed przybyciem Kubarego. Na tym to „lądzie" nasz podróżnik spędził cztery miesiące. W biografii przyszłego naukowego odkrywcy Karolinów Ebon zaznaczył się pierwszą pracą naukową młodego badacza, wydaną po niemiecku w „Journal des Museum Godeffroy"; był to pierwszy zeszyt tego wydawnictwa z roku 1873. Najważniejszą częścią pracy Polaka był mały słowniczek języka Ebończyków. Kubaremu dopisało szczęście na Ebon, także jako przyrodnikowi, znalazł tam bowiem okazy nader rzadkiego koralowca Pavonia paperecea. Monografia o wyspach Ebon rozpoczyna długą serię naukowych publikacji Kubarego, które przyniosły mu jakże zasłużoną sławę. Na początku września 1870 Kubary dociera wreszcie po raz pierwszy, tym razem na pokładzie brygu „Su-sanna", na Karoliny. Ląduje na Ponape, potem trafia na przeciekawą do dziś wyspę Yap, leżącą w zachodniej części archipelagu, który, zgodnie z ustaleniami, jakie zapadły jeszcze w Hamburgu, miał być głównym terenem jego badań. Od Yap rozpoczyna się też barwny kalejdoskop koralowych wysp, na których żył i pracował nasz war- 72 'wami) lat. Rozliczne wyspy Palau, tak wiele znacząca w życiu Kubarego Ponape, potem Mortlocks, grupa Nukuoro, Truk i inne. Pierwszy okres wytężonej pracy polskiego badacza zamyka się w roku 1874. Kubary ma już za sobą piękny dorobek w naukowej penetracji Karolinów, archipelagu, który w drugiej połowie XIX wieku stanowił dla Europy białą plamę. Do niewątpliwych osiągnięć Polaka należały już jego badania na wyspie Yap, czyli wyspie najdziwniejszych pieniędzy świata. Są to słynne później kamienne kręgi o średnicy dwóch metrów. Miał również za sobą badania wysp Palau, gdzie odniósł szczególne sukcesy naukowe. August Kramer, który po Kubarym poświęcił się dalszym badaniom Mikronezji, pisał: „Rok 1871 miał dla Palau szczególne znaczenie wskutek przybycia Jana Stanisława Kubarego". Ponad dwa lata pracował warszawianin na tych wyspach. Potrafił zaskarbić sobie zaufanie krajowców tak dalece, że wybrali go nawet rupakiem, czyli czymś w rodzaju szczepowego „księcia", co miało kapitalne znaczenie w dotarciu do tajników życia wyspiarzy. Nikt przed nim ani nikt po nim nie był w stanie zebrać tak istotnych materiałów o wyspiarskiej społeczności wysp Palau. Kubary cieszył się całkowitym zaufaniem wyspiarzy, między innymi dzięki temu, że nie wahał się przyjąć ich stylu życia i ubioru. Zrezygnował oczywiście również ze sztywności obowiązującej wtedy białych ludzi w kontaktach z „dzikusami". Takie postępowanie było z pewnością źródłem sukcesów i wartości prac naukowych Kubarego, ale jednocześnie budziło niechęć innych białych badaczy i urzędników, którzy zarzucali Kubaremu niszczenie powagi wysłannika niemieckiej instytucji naukowej. Jeden z tych „naukowców" (Luschan) pisał o naszym badaczu, że „zdziczał i mieszka na drzewie". 73 zasadniczy zaważyć na losach polskiego badacza. W sierpniu 1874 Polak opuszcza Ponape na pokładzie szkunera „Alfred", aby przez Samoa ruszyć do Europy. W ładowniach tego statku wiezie Kubary dziesiątki skrzyń eksponatów, które w minionym pięcioleciu mozolnie zbierał na Karolinach. Szczególnie cenne są wśród nich czaszki, kości, a także zabytki kultury materialnej, wydobyte z tajemniczych grobowców w ruinach Nan Madol na Ponape. Cały ten dobytek... przepada bezpowrotnie, ponieważ „Alfred", fatalnie prowadzony przez młodego kapitana, rozbija się na rafach Jakut (Wyspy Marshalla). Kubary z narażeniem życia ratuje nikłą część tych zbiorów. Potem stara się jeszcze pospiesznie uzupełnić je na okolicznych wyspach oraz na Samoa. Nic jednak nie jest w stanie złagodzić dotkliwej klęski zbieracza. W fatalnym nastroju wraca nasz podróżnik okrężną drogą, przez Tonga, Nową Zelandię i Australię, do Europy. Przy okazji przepływa, niewątpliwie jako jeden z pierwszych Polaków, przez świeżo otwarty Kanał Sueski. W maju 1875 roku Kubary ląduje w Hamburgu, gdzie, wbrew jego obawom, chlebodawcy zachwyceni są resztkami zbiorów (23 skrzynie) i proponują mu nowy kontrakt na morzach południowych. Kubary marzy jednak najpierw o spotkaniu z matką i o odwiedzinach kraju. Nie jest to sprawa prosta, polski badacz wciąż jest dla władz cesarskich zbiegiem politycznym. Protekcja potężnego domu Godeffroya miała tu jednak podstawowe znaczenie i Kubary otrzymuje zezwolenie na wizytę w Warszawie. Dla matki wiezie, jako gościniec, kilka wypchanych ptaków oraz sporo egzotycznych drobiazgów z odległych wysp. Eksponaty te nabył później warszawski fotograf Miecz-nikowski. 74 Polsce był jego udział w ft Zjeździe Lekarzy i Przyrodników Polskich, który odbył się w lipcu 1875 we Lwowie. Powitano tam naszego podróżnika serdecznie, wybrano jednym z sekretarzy zjazdu i zaproszono do wygłoszenia odczytu. Jego tytuł brzmiał: „Sprawozdanie ze zdobyczy naukowych osiągniętych podczas kilkuletnich podróży w Australii". Nie ulega wątpliwości, że referat ten zawierał pierwsze w Polsce wiadomości o Mikronezji. Rok 1876 przynosi Kubaremu nowy pięcioletni kontrakt w Muzeum Godeffroya i wyjazd do Mikronezji wiosną tegoż roku. Bazą Kubarego staje się już na stałe wyspa Ponape, gdzie Kubary zbudował obszerny dom, a także założył pierwszy chyba w tym rejonie świata... ogród botaniczny. Nie znaczy to oczywiście, że Polak zamierzał wieść osiadły tryb życia. Przeciwnie, Kubary rozpoczyna jak gdyby drugą rundę podróży odkrywczych w rejonie Karolinów i odwiedza maleńkie wyspy archipelagu, o których ledwie słyszeli kapitanowie statków pływających w tym rejonie Pacyfiku. W swoich podróżach Kubary korzysta z wątłych łodzi wyspiarzy, żeglując z nimi tysiące mil po wzburzonym oceanie. Można Kubaremu zarzucić brak pełnego wykształcenia uniwersyteckiego, ale nie można mu odmówić odwagi w wyprawach. Te jednoosobowe ekspedycje naukowe stanowiły ekstrakt niebezpieczeństw i niewygód, ale dawały też okazję do obserwacji, do badań, które teraz dopiero w całej pełni docenia nauka. ' W okresie Medy Kubary z całą energią poszerza swój teren naukowej penetracji, kiedy kipi energią twórczą, spada nań wiadomość o jednostronnym zerwaniu kontraktu z Domem Godeffroya — bez odszkodowania. Jest wrzesień 1879 roku. To brutalne potraktowanie Kubary zawdzięcza podo- 75 a jednocześnie przedstawicielowi interesów Godeffroya na Pacyfiku. Ten cesarski urzędnik, przygotowujący bliskie już wejście państwa niemieckiego na Ocean Spokojny i aneksję pohiszpańskiej Mikronezji, nie ma dla nauki zbytniego zrozumienia. Kiedy więc Dom Godeffroya chyli się pod koniec lat siedemdziesiątych ku upadkowi — Weber natychmiast zwalnia Kubarego, bo pan konsul, na podstawie wszelkiego rodzaju donosów, nie był o naszym rodaku najlepszego zdania. Miał mu za złe bratanie się z krajowcami, obronę ich interesów w kontaktach z białymi kupcami, a także, prawdopodobnie, polski rodowód. Konsul wiedział też zapewne, że Kubary napisał w warszawskim „Tygodniku Ilustrowanym" o „intrygach kupców niemieckich na Samoa", wiedział, że Kubary brał udział w Zjeździe Lekarzy i Przyrodników Polskich, wiedział, że Kubary jedząc niemiecki chleb czuł się Polakiem i pragnął, aby jego kości spoczęły nad Wisłą. Zerwanie kontraktu postawiło polskiego badacza w nader trudnej sytuacji. Został on praktycznie bez środków do życia i bez pieniędzy na powrót do Europy. Kubary, którego wymówienie zastało na wyspach Truk, rusza znowu kruchą łodzią krajowców na Ponape, do domu. W czasie tej żeglugi kolejny z tajfunów, których siły niejednokrotnie już badacz doświadczył na własnej skórze, o mało nie kończy definitywnie jego kłopotów. Potrzaskana łódź, zamiast na Ponape, rzucona została między atole Wysp Marshalla. Nasz podróżnik dociera jednak ostatecznie na Ponape i przebudowuje swój tryb życia, przystosowując się do nowej sytuacji. Wiele uwagi w tym czasie poświęca pielęgnowaniu swojej plantacji, ale włożony trud idzie na marne: zbiory kokosów, kawy, ananasów i tytoniu nie przyniosły spodziewanych dochodów. Sytuacja Kubarego staje się 76 "''JeśżcWtrudniejsza,' 'gdy "w związku ż ożenkiem wzrastają jego wydatki. Żoną Kubarego zostaje Anna Yel-liott, córka amerykańskiego metodysty i jednocześnie jednego z ponapejskich wodzów. Związek ten jeszcze bardziej zbliżył Polaka do społeczności wyspiarzy. Wkrótce przychodzi na świat syn — Bertram, który, niestety, umiera. Finansowa sytuacja Kubarego staje się coraz cięższa; nie zarzuca on jednak swojej działalności naukowej. W okresie kiedy nie może korzystać bezpłatnie z miejsc na statkach Godeffroya, Kubary intensywnie pracuje nad uporządkowaniem posiadanych materiałów i nadaniem im właściwej do publikacji formy. Badacz wysyła w tym czasie sporo artykułów do czasopism polskich, a także zagranicznych, głównie oczywiście niemieckich. Dzięki temu rok 1882 staje się dla Kubarego rokiem prawdziwej obfitości, w którym ukazuje się szereg jego mniejszych i większych prac. Ugruntowują one ostatecznie sławę i dorobek uczonego. Z tego okresu pochodzi też korespondencja Kubarego z krajem. Wynika z niej niedwuznacznie, że badaczowi doskwiera brak kontaktu z Ojczyzną i że tęskni on za polskim słowem. W jednym z listów, adresowanych do czasopisma warszawskiego „Przyroda i Przemysł", czytamy: „Naprzód chciałbym mieć pismo jakie, przedstawiające mi życie codzienne zawsze mi miłej Warszawy (coś w rodzaju »Kuryera« lub którejś z gazet), a potem pisma obznajmiające mnie z objawami ogólnego życia umysłowego w naszym kraju (»Tygodnik Ilustrowa-ny«?...) byłyby mi pożądane..." Kubary pisze, koresponduje, otrzymuje egzemplarze autorskie swoich prac, pochlebnie przyjmowanych przez naukową opinię. I znowu kolejny cios! Huragan niszczy plantację p" Nasz energiczny"' Baaser decyduje" śl<* "na rniały krok — jedzie do..- Japonii szukać pracy w to-j/ijskim Muzeum Etnograficznym. Niedługo zagrzewa «^m miejsce. Smutny powrót na Ponape przez Hongkong i Guam. Na Ponape — niespodzianka. Czeka go list o rychłym ^angażowaniu do pracy na rzecz holenderskiego mu-veum w Lejdzie. List ten jest procentem od szacunku, pki Kubary ma wśród ludzi nauki, których przyjaźń przez lata i na odległość sobie zaskarbił. Tym razem ^łatwił dla niego tę pracę doktor Schmeltz, wysoko ceniący zdolności i działalność Kubarego. Uradowany, że zriowu może zabrać się solidnie do naukowej pracy, polak zapożycza się i płynie na Palau, zgodnie z życzeniami przyszłego chlebodawcy. Pracuje tam z zapałem, gromadzi zbiory, pisze — i... jeszcze jedna złudna nadzieja pryska. Doktor Schmeltz donosi w następnym liście, że muzeum kontraktu z Kubarym nie podpisze, a to głównie z uwagi na opinie niemieckich podróżników, którzy pomawiają Kubarego o rozrzutność i zbytnie poufalenie się z krajowcami. Huśtawka losów Kubarego jest znowu na samym dnie. Tym razem sytuacja staje się jeszcze cięższa. Nasz rodak nie jest już sam. Ma żonę i dopiero co narodzoną córkę Izabelę. Całe szczęście, że biały rupak jest akurat na Palau, gdzie krajowcy niezmiennie okazują mu szacunek i życzliwość. Kubary nie ginie więc z głodu, a nawet z przyzwyczajenia nadal gromadzi materiały naukowe. Gnębi go brak pieniędzy na książki, ubrania i inne potrzeby Europejczyka. Kubary zapamiętuje się w pracy. Na Lalau powstaje kilka jego cennych prac. Ta pilność zostaje jakby wynagrodzona; nadal pro-tentują kapitały od naukowych przyjaźni: berlińskie Muzeum Etnograficzne proponuje mu podpisanie umo-Wy. Okres biedy skończył się, przyszłość wydaje się "nęcąca. KU Dary pisze pierwszą- "Swoją książkę „JrTźy-czynki etnograficzne do znajomości archipelagu karolińskiego". (Praca ta ukazała się po niemiecku w druku dopiero w roku 1895.) Polak, znowu finansowo niezależny, prowadzi konsekwentnie dalsze badania terenowe. Odwiedza małe wyspy archipelagu, na Yap bada w dalszym ciągu przedziwny „system monetarny" wyspy, gromadzi dla Berlina niezliczone eksponaty, pracuje. Nic nie zapowiada kolejnej katastrofy. Następuje ona wkrótce, prawdopodobnie z tych samych przyczyn co poprzednio. Muzeum berlińskie zrywa kontrakt nieodwołalnie, powołując się, między innymi, na niewłaściwy rzekomo styl pracy, czyli narażanie na szwank powagi przedstawiciela nauki niemieckiej, oraz bratanie się z krajowcami itp. Od maja 1885 roku Kubary bez pracy, bez pieniędzy, wegetuje na wyspie. Te długie miesiące muszą być dla naszego bohatera wręcz koszmarne. Jego naukowe ambicje wydają się teraz już przekreślone na zawsze. Odsunięty od swoich zamiłowań, Kubary przypadkiem staje się świadkiem znaczącego w owych czasach incydentu. W sierpniu 1885 roku król Hiszpanii, zaniepokojony penetracją w tych akwenach europejskich mocarstw, w tym Niemiec, wydał rozkaz oficjalnego zaanektowania Karolinów. Wyznaczono dokładną datę i wszystko zapewne odbyłoby się zgodnie z przewidywaniami, gdyby dzień wcześniej nie przypłynął niemiecki okręt, który dokonał aktu... przyłączenia wyspy Yap do Niemiec. Wybuchł tak wielki zatarg dyplomatyczny, że aż papież Leon XIII godzić musiał obie strony. W wyniku tej mediacji Niemcom pozostawiono w tym obszarze rozległe prawa handlowe, a Hiszpanii formalnie przypisano Karoliny. Miesiąc później w życiu Kubarego następuje niespodziewanie radykalny zwrot. Na wyspę zawija w misji 79 specjalnej niemiecki okręt wojenny „Albatros", dowództwem kapitana korwety M. Pliiddemanna. Oficer ten angażuje Kubarego w charakterze tłumacza i zabiera całą jego rodzinę na pokład. „Albatros" odwiedza kolejno szereg wysp centralnych i wschodnich Karolinów (w tym Ponape) i przy każdym zawinięciu dokonuje ceremonii aneksji wyspy, z podnoszeniem flagi niemieckiej i salutów artyleryjskich. Ta kolonizacyj-na działalność Pliiddemanna i jego okrętu nie przynosi z pewnością chwały i Kubaremu, który, jako tłumacz, zawsze schodził na ląd z dowódcą i reprezentował imperialne interesy Niemiec. Źródła jednak takiej decyzji utalentowanego badacza szukać należy z pewnością w jego krańcowo trudnej sytuacji materialnej. Po ukończeniu wraz z „Albatrosem" jego misji Ku-bary z rodziną dociera na pokładzie tego samego okrętu aż do Melanezji, dokładniej zaś mówiąc — na Nową Brytanię w pobliżu Rabaulu. Polak obejmuje tam obowiązki nadzorcy plantacji kokosowej niemieckiego konsula Hernsheima na dwa lata. Był to ostatni twórczy okres w życiu Kubarego. Tam właśnie, w cieniu wulkanu Matupit, powstawały ostatnie jego prace. Rok 1887 oznacza dla Kubarego i jego rodziny przenosiny na Nową Gwineę, w pobliże Konstantinhafen nad zatoką Astrolabe. Na podstawie kontraktu z niemiecką Kompanią Nowej Gwinei pracuje tam jako szef stacji handlowej, a więc jego funkcja bardziej przypomina sklepikarza niż naukowca. Kubary, już dla własnej przyjemności raczej niż w celach badawczych, gromadzi okazy ornitologiczne oraz inne eksponaty przyrodnicze i etnograficzne. Taki stan rzeczy trwa do końca roku 1891. Kompania Nowej Gwinei — mimo dobrych wyników prowadzonej przez Polaka stacji — nie odnawia z nim umowy. Kubary zaś, wskutek niezdrowego klimatu panującego w rejonie zatoki Astro- 80 Aga na —.stołeczne osiedle Guamu Dawny wyglqd nie istniejącej już na Tinianie kolumnady Córka Kubarego, Bella malarii ciągle się powtarzają. „Europa — albo grób na Nowej Gwinei" — brzmi lekarska diagnoza. Polak w roku 1892 rusza do kraju, razem z egzotyczną żoną i córką. W Hamburgu, w Niemczech naukowcy witają go serdecznie. Kubary ma już przecież dorobek, jest znany. Wygłasza kilka odczytów, odwiedza przyjaciół — w tym jakże życzliwych niezmiennie Schmeltza i Bastiana. Ciągnie go również do Polski. Tam, jak przed laty, odbywa się akurat szósty już Zjazd Lekarzy i Przyrodników Polskich. Zmęczony niełatwym życiem Kubary łączy pewne nadzieje ze spotkaniem z przedstawicielami polskiej nauki. Marzy mu się zapewne jakaś posada w kraju, gdzie mógłby spożytkować swoją unikalną wiedzę. W referacie zjazdowym mówi wyraźnie, że pracował na Pacyfiku wprawdzie dla obcych instytucji, ale działał dla polskiej nauki, i że jej pragnąłby poświęcić resztę życia. Nie ma odzewu. Podobnie jak też nie ma dla niego pracy w Niemczech. Pod koniec 1894 roku widzimy Kubarego znowu na Nowej Gwinei, w zabójczym dla białego człowieka klimacie. Jeszcze jedna utrata pracy nie robi na nim wrażenia. Ta sytuacja powtarza się przecież jak w koszmarnym śnie. Kubary za bezcen sprzedaje swoje motyle, ptaki, całe zbiory i rusza na Ponape, jedyne już miejsce na świecie, w którym czuje się dobrze. Po drodze zostawia córkę Belę w żeńskiej szkole w Singapurze, prowadzonej przez zakonnice francuskie. * Kubary po rozstaniu z córką ciężko zapadł na serce na pokładzie statku i musiał przerwać podróż w Manili, na Filipinach. Kilkumiesięczny pobyt w szpitalu ostatecznie niszczy zasoby finansowe badacza i Kubary * Córka Kubarego wstąpiła następnie do klasztoru i przez długie lata, jako siostra Humbelina, była nauczycielką. Zmarła w latach pięćdziesiątych. Z polskich historyków korespondował z nią na temat jej ojca jedynie W. Słabczyński. 6 — Ludzie i atole 81 okazuje się, że jest wręcz całkowitym nędzarzem. Jego plantacja nie istnieje, spustoszona wskutek walk, jakie z Hiszpanami toczyli wyspiarze. Hiszpanie bowiem, pod koniec istnienia imperium, zaczęli osadzać na Karolinach garnizony wojskowe, w obawie przed niemieckim imperializmem. Pomapejczycy czynnie się temu sprzeciwiali i chwycili za broń. Działania te dotknęły bezpośrednio posiadłości Kubarego. Co gorsza, administracja hiszpańska w ogóle zakwestionowała prawo własności Kubarego do tego skrawka ziemi i zamierzała osadzić na nim jakiegoś urzędnika. Tak więc, po trzydziestu latach pracy na Pacyfiku, Polak nie miał literalnie nic, z wyjątkiem ofiarnej żony i zrujnowanego zdrowia. Kilka miesięcy później, w dniu 9 października 1896 roku, Jana Stanisława Kubarego znaleziono martwego na grobie syna. Niezmordowany badacz Oceanii zginął najprawdopodobniej z własnej ręki. Śmierć Kubarego odbiła się smutnym echem zarówno w Niemczech, jak i w Polsce. Redaktor jego prac J. D. E. Schmeltz, szczerze zaprzyjaźniony z Polakiem, żegnał w nekrologu „znanego wszystkim etnografom z najlepszej sławy badacza... który... posiadał dar zniżania się do krajowców i uzyskiwania ich zaufania, w których najintyrnniejsze tajemnice wnikał..." W Polsce Ludwik Krzywieki napisał: „że umarł badacz, o którym może to i owo jest wiadome naszemu krajowi, ale wątpię, czy u nas pojęto całą wartość poszukiwań jego. Etnograf ów cieszył się rozgłośnym imieniem w świecie naukowym, choć nie takim, na jakie zasłużył..." A w kilkanaście lat później profesor K. Stołyhwa jakby kontynuował tę myśl: * „... Ze wstydem też przy- * Cytat wg książlo: K. Wypych, W cieniu te. Wrocław 1969, ss. 171—173. 82 o*źnakómitym rod*aYu, który chociaż tworzył przeważnie w języku obcym, lecz myślał po polsku, jak o tym świadczy jego sposób pisania po niemiecku, uważał się za Polaka i marzył o powrocie do ojczyzny. W Niemczech również długie lata czekał Kubary na sprawiedliwą i należną mu ocenę; w końcu oceniono go jednak i po śmierci zaczęto nawet zbierać składki na wzniesienie pomnika zasłużonemu etnografowi «niemieckiemu». Nie tylko więc wywłaszczają nas Niemcy z ziemi, lecz i z plonu naukowego, anektując na korzyść swoją najcenniejsze okazy kultury naszej, to jest jednostki twórcze w nauce. A do takich właśnie twórców należał Kubary. I stała się rzecz nieodżałowana, że zmuszony był wśród obcych pracować i tworzyć, że obca zagarnęła go kultura." Dziś wielkość Kubarego w etnografii Mikronezji jest bezdyskusyjna. Za poważny uważa się również wkład Polaka w kartografię tych wysp i wiedzę o ich faunie. Nikt nie kwestionuje także faktu, że większość istniejących w Europie zbiorów etnograficznych z Karoli-nów muzea zawdzięczają właśnie polskiemu badaczowi. Wielkie są również jego zasługi w poznaniu języków i dialektów Oceanii. Jego osiągnięcia upamiętnione zostały skromnym pomnikiem wzniesionym badaczowi na Ponape, a także nadaniem jego imienia górze na Nowej Gwinei — Kubary-Berg. Jego imię jest również utrwalone w ornitologii, entomologii i kon-chologii, za pomocą łacińskich nazw wielu okazów, na przykład: Papuina kubaryi — muszla; Phybalosoma kubary i — owad; Corvus kubaryi — ptak; itp. Imię Kubarego, tragicznego Polaka w służbie nauki niemieckiej, upamiętniło się również w sposób szczególny w historii wyspy, którą ukochał — w historii Ponape. W roku 1899 Hiszpanie, nie mogąc utrzymać 83 kronezję. Ciężką rękę Prusaków wlrotce już mogą poznać także prostoduszni wyspiarze na antypodach. W roku 1910 na Ponape wybucha powstanie przeciw Niemcom. Jego przywódca, krajowiec i dawny przyjaciel Polaka, przybiera pseudonim „Kubary". Długie tygodnie toczy się walka. Powstańcy opierają się Niemcom na wysokiej skalistej wysepce Sokehs. Sytuacja zmienia się radykalnie, kiedy przybywają niemieckie okręty wojenne, w tym „Cormoran" (ten sam, który zatonął później na Guamie). Zdławione powstanie upada, a siedemnastu jego przywódców na czele z „Kubarym" staje przed plutonem egzekucyjnym. Tak więc człowiek, „który posiadał dar zniżania się do krajowców", zginął raz jeszcze po swojej śmierci. Adwersarze Kubarego stale ganili jego humanitarny stosunek do krajowców, który rzekomo miał przynosić ujmę niemieckiej nauce. Wypadki z roku 1910 na Ponape naświetliły prawdziwe oblicze i postępowanie owej „wspaniałej" nacji, która „nie zniżała się do krajowców", a już niewiele lat później wymyśliła istnienie „nadludzi". Tinian — Musisz, musisz koniecznie dostać się na Tinian, skoro już trafiłeś tu, do stolicy naszego Terytorium — ostro atakował mnie poznany po ciemku w barakach rządowych pan Ashman, szef turystyki na całą amerykańską Mikronezję — to tylko trzymilowy skok z Sai-panu na Tinian. Zaraz zadzwonię do Brandy'ego. Skoro muszę, to muszę — myślałem pogodnie i szykowałem się w duchu do przeprawy łodzią, co w tym rejonie świata — jeśli nie ma tajfunu — stanowić może tylko rozkoszną wycieczkę. 84 Brandy; Qó którego" dżWbhił pan AshrriSn, okazał się' właścicielem dwóch małych samolotów i szefem jakoś tam szumnie nazwanej „linii" lotniczej, w której on sam pełnił funkcję dyrektora, pilota i kasjera w jednej osobie. Lokal linii mieścił się w małym pokoiku, w baraczku przycupniętym na skraju międzynarodowego lotniska na Saipanie. Brandy potraktował mnie jak przyjaciela od kołyski. Z miejsca udzielił rabatu na przelot, który miałem odbyć razem z trzyosobową grupką pasażerów, również wybierających się na Tinian. Płaski brzeg tej wysepki widać było zresztą bardzo dobrze z okna baraczku. — Obsługujemy najkrótszą linię regularną świata — śmiał się Brandy, niefrasobliwie przelewając benzynę do zbiornika swojej maszyny wprost z kanistra, nie bacząc na żar, który lał się na nas z nieba. Przyznam się, że z pewną obawą patrzyłem na te beztroskie operacje z łatwopalnym płynem. Wyszliśmy w powietrze. Brandy wrzeszczał coś do pokładowego radia, trzymając jedną ręką ster samolotu, drugą zaś puszkę piwa. Z lotu ptaka widać było dokładnie białe kryzy pian, znaczące rafy okalające obie wyspy. Po pięciu może minutach od startu znaleźliśmy się nad północną częścią Tinianu. Był to bardzo płaski teren. Wokół piętrzyły się potężne cumulusy, pod nami widniały betonowe pasy wielkiego lotniska. — To dawna baza wojskowa — krzyczał w moim kierunku Brandy — teraz lotnisko cywilne jest bliżej San Jose, zaraz tam będziemy! Na moją cześć wykonał jeszcze obszerny krąg nad wyspą, żebym, jak mówił, „miał pojęcie o tej sławnej kropce lądu", i siadł z fasonem tuż przy niepozornej budce imitującej port lotniczy. — Rozejrzyj się trochę — powiedział, kiedy gramo- 85 liłem się z"maszyny' —- ja jesżWe^ obrócę dwa mam trochę towaru do przewiezienia. O piątej odlatuję stąd po raz ostatni, nie spóźnij się. O Tinianie, będąc w Polsce, wiedziałem niewiele, właściwie tylko tyle, że należy do Marianów i że w czasie II wojny światowej ciężkie walki toczyli tutaj Amerykanie z Japończykami. Na miejscu jednak, korzystając z biblioteki rządowej na Saipanie, wiedzę swoją znacznie poszerzyłem. Wyspa Tinian ma sto kilometrów kwadratowych powierzchni i siedmiuset mieszkańców. Rodzima ludność tej wysepki należała niegdyś do ludu Chamorro, dziś nie reprezentuje żadnego określonego typu, ot, wyspiarze, wymieszani przez wieki z żeglarzami, okupantami czy sąsiadami. Wiadomo, że niegdyś mieszkańcy Marianów, a więc i Tinianu, byli znakomitymi żeglarzami i rybakami. Żyli dostatnio, mieli dobrze zorganizowany system społeczny i duży dorobek w dziedzinie kultury materialnej. Do najwspanialszych pomników z przeszłości należą wielkie kamienne kolumny, ustawiane zwykle w dwóch rzędach wzdłuż brzegu morza lub strumienia i stanowiące niewątpliwie fragmenty jakichś sakralnych budowli. Prehistoryczne kolumnady istniały na wszystkich niemal wyspach archipelagu, najwspanialsze jednak tego typu relikty pradawnej i tajemniczej kultury odnaleziono na Tinianie. Tinian, podobnie jak całe Mariany, rządzony był do końca XIX wieku przez Hiszpanów. Nie interesowali się oni zbytnio tymi posiadłościami, ale bronili ich przed próbami wtargnięcia Brytyjczyków czy Amerykanów. Jednym z amatorów tych wysp okazał się lord Anson, który zawinął na Tinian w trakcie sławnej w owym czasie podróży dookoła świata. Dzisiaj prawie się już 86 1 nie pamięta,'ze szanowny wa starał się przecie wszystkim dopaść i obrabować hiszpański galeon, odbywający doroczną podróż z Acapulco do Manili. Anson w końcu dopiął swego i zagarnął wraz z galeonem „Nostra Sig-nora de Cavadonga" kruszec wartości około czterystu tysięcy funtów szterlimgów, co na ówczesne czasy stanowiło sumę wręcz zawrotną. Anson zawinął na Tinian w roku 1742 po przejściu Pacyfiku, aby podleczyć wyniszczoną szkorbutem załogę. „Liczba chorych wynosiła 128 ludzi — pisał kronikarz. — Niektórzy byli tak wycieńczeni, że trzeba było ich nieść z łodzi do zaimprowizowanego szpitala na rękach... Zbawienny wpływ lądu dał się wkrótce odczuć w sposób wprost niewiarygodny. Wycieńczenie chorych, z których wielu było bliskich śmierci, szybko ustępowało. Wprawdzie w ciągu pierwszych dwóch dni pochowaliśmy dwudziestu jeden ludzi, ale później, podczas dwumiesięcznego postoju, nie straciliśmy już więcej niż dziesięciu..." Anson i jego marynarze przeżyli na Tinianie jedną z rzadszych przygód żeglarskich. Pewnej sztormowej nocy mianowicie — „Centurion", okręt Ansona, zerwał się z kotwicy i został zdryf owany na pełne morze wraz z częścią załogi. Na wyspie został dowódca wyprawy wraz z większością oficerów, razem ponad sto osób. Zniknięcie okrętu oznaczało dla nich absolutną katastrofę. Radość była więc ogromna, kiedy po dziewiętnastu (sic!) dniach okręt zdołał wrócić do brzegów wyspy, którą Anson zamierzał ofiarować królowi Anglii. Jerzy II nie okazał jednak żadnego zainteresowania. Do zawładnięcia wyspą zapalił się natomiast kilka lat później amerykański kapitan Brown z „Derby", trudniący się handlem drewnem sandałowym i futrami między USA, Hawajami i Kantonem. Przeczytał on opublikowaną relację z podróży Ansona (oto potęga re- 87 T"zapragnął skolonizować Tiniari"ófaz" wyspy" gąie. Tego jednak nie zniósł już hiszpański guber-nator z Guamu. Zorganizował więc ekspedycję karną, która zniszczyła amerykańskie uprawy i zagarnęła, jako jeńców, niewolników Hawajczyków, przywiezionych z rodzinnej wyspy przez przedsiębiorczego Amerykanina. Tak więc Hiszpanie, gfrzej czy lepiej (raczej gorzej), władali dzisiejszą Mikronezją aż do końca XIX wieku, nie przywiązując większej wagi do tych zamorskich włości. Od roku 1899 wyspy zagarnęli Niemcy, aby po czternastu latach oddać je Japończykom. Kiedy nadszedł rok 1944 i operacja „Forager", na Tinianie znajdował się garnizon japoński w sile dziewięciu tysięcy żołnierzy. Ci nieszczęśni ludzie posłużyli niemal za króliki doświadczalne. Amerykanie, kontrolujący całkowicie obszar morski i powietrzny, strzelali bowiem do nich, jak na poligonie, przez całe czterdzieści dni poprzedzające inwazję, a nawet wypróbo-wali po raz pierwszy nowego rodzaju bomby napalmowe zrzucane z samolotów. Strzelały na Tinian pancerniki: „Colorado", „Tennessee" i „California". Również artyleria lądowa dużego kalibru z opanowanego już Saipanu strzelała przez trzymilową cieśninę dzielącą obie wyspy. pwudziestego czwartego lipca rozpoczęła się operacja desantowa. Japończycy odgryzali się znakomicie. Dobrze ukryte działa uzyskały dwadzieścia dwa trafienia pancernika „Colorado" (43 zabitych i 97 ciężko rannych), tak samo niszczyciel „Norman Scott" otrzymał sześć celnych pocisków, tracąc dwudziestu ludzi wraz z dowódcą i pięćdziesięciu rannych marynarzy. Na Tinianie w czasie walk Japończycy zastosowali też sprytne pułapki minowe. Przynętą dla Amerykanów były tu miecze samurajskie, puszki piwa itp. W sumie jednaK ataKUjące" oddziały pomosiy małe straty, dzięki nauczce, jaką marines dostali na Saipanie. Po tygodniu trwania inwazji dwie amerykańskie dywizje okupowały cztery piąte wyspy. Formalnie uznano wyspę za zdobytą 2 sierpnia 1944, jakkolwiek jeszcze przez trzy miesiące polowano na Japończyków, desperacko walczących wypadami z głębi pieczar i jaskiń. Wskutek tych akcji zginęło około pięciuset Japończyków. W ciągu dziewięciu dni walk inwazyjnych poległo około czterystu Amerykanów, a dwa tysiące odniosło rany. Japończyków pochowano około pięciu tysięcy, do niewoli dostało się dwustu pięćdziesięciu dwu żołnierzy cesarza. Amerykanom spieszyło się, aby dobrać się Japończykom do skóry na ich rodzimych wyspach. Toteż jeszcze w czasie walk tak zwane pszczoły morskie, czyli inżynieryjne wojska Stanów Zjednoczonych, rozpoczęły budowę wielkiego lotniska dla „latających fortec". W trzynaście miesięcy po inwazji z wyspy wzniosła się w powietrze, po raz pierwszy w dziejach ludzkości, atomowa śmierć. Właśnie bowiem z Tinianu wystartował osławiony bombowiec „Enola Gay", pilotowany przez pułkownika Tibbetsa, który w dniu 6 sierpnia 1945 zrzucił bombę atomową na Hiroszimę; tu również załadowano na pokład B-29 bombę, która spadła na Nagasaki cztery dni później. Trochę bezradnie kręciłem się po baraczku wśród małej grupki ludzi, którzy pozostali po odlocie samolotu Brandy'ego. Zdawałem sobie sprawę, że przy tak „wielkiej" gęstości zaludnienia Tinianu, nie ma co myśleć o jakimś autobusie czy innym środku komunikacji. Marzyło mi się zaś obejrzenie przede wszystkim owej kolumnady kamiennych filarów, stanowiących imponujący relikt prehistorycznej kultury. 89 — Where are you fromT Przede mną stanął, z wyglądu jakby trochę znudzony, mężczyzna w średnim wieku, który zaraz, z bez-ceremonialnością cechującą Amerykanów, przedstawił się jako Mick Lee. Wyjaśniłem, że Polak, że przejazdem, że na parę godzin. Na takie dictum Mick zaofiarował się, że pokaże mi wszystko, co w ogóle jest tu do obejrzenia. — Niewiele tego, nie spodziewaj się panTudów — uprzedzał, prowadząc mnie do cokolwiek zdezelowanego pick-upa — ale ja akurat mam trochę czasu, bo znajomy, po którego wyjechałem, nawalił. Może przyleci ostatnim kursem Boba. Pojechaliśmy niespodziewanie dobrą, asfaltową drogą. — To pozostałość po amerykańskich saperach — informował uczynnię Mick. — Prosta jak strzelił i niezbyt zatłoczona, niewiele tu, jak widać, pojazdów. — Pojazdów w zasięgu wzroku było słownie: jeden, to znaczy nasz. Mick, jak się okazało w rozmowie, był starym islan-derem — jak się tu zwykło nazywać białych ludzi, którzy wiele lat spędzili w Oceanii. — Tu w czterdziestym czwartym była jatka, bracie. Nasi pogrzebali około pięciu tysięcy trupów, a reszta żółtków rozpłynęła się w powietrzu. — Jak to? — Po prostu. Nie doliczyliśmy się prawie czterech tysięcy ludzi z ich garnizonu. W jaskiniach na południowym brzegu prawdopodobnie wielu zginęło śmiercią samobójczą, reszta podobno łódkami, wpław, jak kto mógł — popłynęła na pobliską wyspę Rota. Pewno po-tonęli, a i rekiny musiały być wtedy bardzo tłuste. Jeśli pan chce, możemy podjechać do którejś z jaskiń. — Proszę posłuchać, Mick — zacząłem delikatnie sprowadzać rozmowę na interesujący mnie temat. — 90 Wojenffegó źlóffiu to ja już Widziałem sporo" na sai-panie... Czy słyszał pan może o tych kolumnach... — Aaa, latte stones. Spóźniłeś się pan o dobre ćwierć wieku. Ta kolumnada nie istnieje. Przecież tu strzelała najcięższa okrętowa artyleria. To znaczy — coś tam jeszcze stoi. Chcesz pan, pojedziemy. To bardzo blisko. Zresztą wojna nie tylko te kamienie poprzewracała. Miasteczko Tinian też zmiecione zostało z powierzchni ziemi. Teraz wiocha San Jose awansowała do rangi stolicy, a tam są właśnie te kolumny. Wjechaliśmy do San Jose. Niewielki kościółek, poczta, parę rozrzuconych zabudowań. Wszystko jakby żywcem przeniesione z amerykańskiej prowincji. Całość smażyła się w upale oblewającym wyspę. Mick zajechał z fantazją przed spory budynek z drewnianych prefabrykatów. Spojrzałem na zegarek. Była dwunasta. Święta pora dla Amerykanów. Lunch. Usłużny Japończyk, a może Koreańczyk, właściciel lokalu, jedynego bodajże tego typu w całej osadzie, żwawo sporządził dla nas jakieś kanapki, uruchomił grajszafę. W klimatyzowanym pomieszczeniu chłodne piwo smakowało znakomicie. Szybko uwinęliśmy się z przekąską. Pojechaliśmy. W pamięci miałem oglądaną na Saipa-nie rycinę wspaniałej kolumnady, toteż widok, który ujrzałem na tym samym miejscu, zasmucił mnie wielce. Z ośmiu bodajże słupów, które przed wiekami musiały zapewne podtrzymywać dach imponującej budowli lub ceremonialną platformę — stał tylko jeden. Reszta kolumn, zwalona, leżała na ziemi. Czworoboczny filar — jedynak — uwieńczony był ciężkim, obrobionym w kształcie wysokiej niecki kapitelem. Całość musiała ważyć dobrych kilka ton. W jaki sposób ustawiono przed wiekami te ciężary? Dlaczego? Stara, nieznana cywilizacja? Zagadka na miarę tajemniczych posągów z Wyspy Wielkanocnej. 91 '........Zrobiłem p^rę"'zcljęc;' poprosiłem;" aby Mick i mnie uwiecznił na kliszy. Pokiwaliśmy obaj smutno głowami i ruszyliśmy do wozu. — Pojedziemy nad brzeg — w moim towarzyszu obudził się. na dobre gościnny gospodarz. — Kiedyś widziałem tam kilka nieckowatych zagłębień, pasujących jak ulał do tych kapiteli. Rzeczywiście. Otwory były dokładnie takie, jak mó- wił mój gospodarz. Zdawało się, że potężne głowice kolumn stąd właśnie były wykrojone, jak pestka ze śliwki. Tylko jak — jeśli hipoteza Micka miałaby okazać się słuszna — tego dokonano? Obaj byliśmy marnymi archeologami. Dyskusja niewiele nam przyniosła. — W tym miejscu, chłopie, był największy port sztuczny, jaki kiedykolwiek wybudowano na wyspach Pacyfiku. To są resztki falochronu, tam masz molo przeładunkowe. Dobrze to obmyślili... Patrzyłem na wiełeset metrów przerdzewiałych ścianek Larsena, na fundamenty wielkich magazynów. __. Tu wchodziły nawet tak duże jednostki, jak pancernik „Colorado", i wielkie krążowniki. — Mick był tak dumny, jakby to on budował tę wojenną bazę. — A ten mały statek na piachu? — pytałem. — Nie naa nic wspólnego z wojną. Trzy lata temu, niemal zaraz po moim przyjeździe do tej dziury, rozszalał się nielichy tajfun. Fale wyrzuciły tę jednostkę na brzeg. Jeśli dobrze pamiętam, zginęło wtedy na niej dwóch ludzi. Znowu pędziliśmy znaną mi saperską drogą, tym razem w przeciwną stronę, na drugi koniec wyspy. Teren był pustą, lekko zafalowaną płaszczyzną sięgającą po obu stronach aż do morza. W jednym tylko miejscu widniały zabudowania jakiejś sporej farmy. To pewnie stąd pochodziły owe jarzyny dostarczane na Saipan, o których wspominał Val. 92 'Kierowca)' niby Ashman"'rarikTem. •— Chcę pokazać miejsce, gdzie powinien być marker upamiętniający start pierwszej bomby atomowej; jeśli go znajdę, oczywiście, bo nie byłem tam kupę czasu. Po przejechaniu piętnastu może kilometrów, to znaczy wzdłuż całej osi podłużnej wyspy, dotarliśmy na płaski teren, gdzie gęste zarośla poprzecinane były kilku pasmami betonu o szerokości przypominającej autostradę. Łączyła je cała sieć węższych dojazdowych dróg. Mick przeciął jeden pas, drugi: biegły one od morza do morza, w poprzek całej wyspy. — Te runwaye mają po pięć i więcej tysięcy stóp długości; tu rozpędzały się wielce obciążone „latające fortece"... Czekaj pan, chyba zabłądziłem. Skręciliśmy raz i drugi. Dla mnie — beton, spękany od starości i korzeni drzew, wydawał się wszędzie jednakowy. Ale Mick wiedział, czego szuka. — O, jest! — uradował się szczerze. Na małej cementowej polance, służącej trzydzieści lat temu do parkowania wielkich bombowców, stał niepozorny słupek, a na nim umieszczono metalową plakietę. „Punkt załadowania atomowej bomby..." — rozpoczynał się tekst, informujący o załadowaniu w tym miejscu na taki i taki samolot, takiej to a takiej lotniczej grupy — bomby, która o godzinie 02.45 odleciała na Hiroszimę. Lakoniczny tekst, który upamiętnia nową erę rozpoczętą na naszej planecie. Zwykły cementowy słupek, za nim palma, krzew hibiskusa i olbrzymi pas startowy. Tu kwitnie ciągle hibiskus, a w Japonii, po owym tragicznym dniu, na długo przestały zakwitać wiśniowe drzewa. — To chyba już wszystko, co mógłbym u nas pokazać — zmartwił się Mick. — Ale przyjedź pan za rok. 93 nie, że Mariany zostaną wyłączone z Terytorium Powierniczego... Skinąłem głową. ... Cały archipelag Marianów zmienia status i na zasadzie wspólnoty ze Stanami Zjednoczonymi przekształcony zostanie w bazę strategiczną pod nadzorem Pentagonu. Czytałem niedawno w „Pacific Islands Monthly", że tu, na Tinianie, przewiduje się budowę bazy zaopatrzeniowej, wielkiego składu przeróżnej amunicji i ośrodka treningowego dla marines. Znowu utopi się kupę forsy. Siadaliśmy do wozu, kiedy nad morzem pojawił się samolot Brandy'ego. Mój wypad na Tinian dobiegł końca. Niezawodny Val Sengebau ostatniego dnia mego pobytu na Saipanie zaprosił na drinka do wytwornego hotelu „Saipan Beach" i — po honorowej rundzie wzdłuż zachodniego brzegu wyspy — odstawił mnie na lotnisko. Nowoczesne zabudowania tego portu ustyli-zowano na wzór dawnych — ni to hawajskich, ni to japońskich — chat, sprawiających zresztą w całości przyjemne, funkcjonalne wrażenie. Biało-pomarańczowy odrzutowiec, należący do „Air Micronesia", czekał już na płycie. Ta właśnie maszyna miała mnie dostarczyć na Truk, wyspy leżące w centralnych Karolinach, w odległości około czterystu mil od Saipanu. Odlatując z upalnego lotniska nie znanym Kubaremu, a ryczącym wściekle wehikułem — unosiłem pod powiekami obraz stołecznej wyspy. Dominowało w nim strome Wzgórze Samobójców i wszechobecne badyle tangan-tangan, pokrywające dziś dokładnie żyzną niegdyś wyspę. I I Et. W GIBRALTAR PACYFIKU Oiloci „Air Micronesia" mają najwidoczniej spe- ' cjalną instrukcję w sprawie latania, nazwijmy je — „turystycznego". W każdym razie maszyna, którą leciałem, zeszła stosunkowo nisko, na dwieście, może trzysta metrów nad powierzchnią laguny i mimo że lotnisko na razie było wprost na kursie, wykonała obszerny zakręt, potem drugi i trzeci. Jednocześnie odezwał się kapitan, który z wielką swobodą wskazywał pasażerom obiekty godne specjalnej uwagi. Mówił z wprawą zawodowego przewodnika, gęsto haftując swoje wypowiedzi dowcipem i zabawnymi powiedzonkami. Na dole rzeczywiście było na co patrzeć: kilkadziesiąt wysp zamkniętych w wielkim koralowym pierścieniu o średnicy około czterdziestu mil. Szmaragdowe okruchy lądu, niektóre wypiętrzone, inne płaskie jak wafel, a jeszcze inne lśniące szafranem piaszczystych plaż. Padały nazwy: Moen, Udot, Dublon — urocze maleństwa stanowiące fragment dystryktu Truk. W błękitnej toni otaczającej wszystkie wysepki, raz po raz, w oknach przechylonej maszyny jawiły się owalne cienie. Kapitan znowu rzucał nazwy, tym razem japońskie. Owalne plamy na dnie laguny oznaczały bowiem wraki japońskich jednostek, które tu zakończyły swoją wojenną karierę. A zakończyły ją dzięki lotnictwu amerykańskiemu oczywiście. 7 — Ludzie i atole 97 ....."trzeci" wyYućYeni"If 'wbjriy światowej lapina Truk,""" o powierzchni obejmującej pięćset mil wody, zamieniona została w „japoński Gibraltar Pacyfiku". Czegóż tu nie było! Eskadry myśliwców, bazy okrętów podwodnych i wodnosamolotów, największe centrum radiokomunikacyjne na Pacyfiku. Było również wspaniałe kotwicowisko dla okrętów wszelkiego rodzaju, nie wyłączając japońskich mastodontów. Laguna Truk stanowi unikalną formację w akwenie całego Pacyfiku. Geologowie ustalili, że mniej więcej dziesięć milionów lat temu atol Truk stanowił jedną wielką wyspę. W zamierzchłych czasach, zapewne wskutek działania sił wulkanicznych, wyspa pogrążyła się w morzu i obecnie tylko dawne górskie szczyty wystają nad powierzchnię wody. Otrzymały one od natury w prezencie, za pośrednictwem polipa koralowego, piękną barierę (140 mil w obwodzie), chroniącą je przed gniewnymi falami. Powstało w ten sposób prawdziwe jezioro w łonie wielkiego oceanu. Głębokość laguny dochodzi do stu metrów, a koralowy pierścień ma aż cztery głębokowodne przejścia. Jeśli dodać do tego kilka górzystych wysp, na których można było pomieścić punkty obserwacyjne, stanowiska artylerii, radiostacje i wiele innych instalacji, wymarzonych przez specjalistów wojskowych — wyspy Truk można było rzeczywiście uznawać za prawdziwy Gibraltar Pacyfiku. Stratedzy japońscy, rzecz jasna, docenili natychmiast walory militarne tej unikalnej formacji. Przygotowując wielką wojnę na Pacyfiku i mając wiele czasu na staranne wykonanie swoich zamierzeń, przekształcili tę naturalną fortecą w silny port obrony. W czasie wojny na wyspach Truk znalazło się około czterdziestu tysięcy żołnierzy i robotników cywilnych (głównie z Okinawy). Ich rękami wybudowano lotniska, podziem- W< Hangary, aoki, asfaltowe "HiPogi i skalne*'" ścfirony dla okrętów. Nie zapomniano przy tym o stanowiskach artylerii przeciwlotniczej, punktach dowodzenia, szpitalach itp. Po tych zabiegach laguna Truk uchodziła za bazę wojenną nie do zdobycia. Japończycy bez obaw wprowadzili tu tak cenne jednostki, jak dwa największe w tym czasie pancerniki świata: „Yamato" i „Musashi". W roku 1944 w lagunie Truk znajdowały się okręty Czwartej Floty Imperialnej, dowództwo Szóstej Floty Okrętów Podwodnych oraz wielka ilość bombowców, wodnopłatów i myśliwców rozmieszczonych na wyspach zdobiących lagunę. Japończycy czuli się zupełnie bezpiecznie. Aż przyszedł dzień, kiedy synom Nipponu zwaliło się na głowę błękitne niebo. O świcie 17 lutego 1944 roku ryk silników wypełnił czyste niebo nad wyspami Truk. Rozpoczęła się operacja „Hailstone". Amerykańskie myśliwce z lotu koszącego pruły ze wszystkich luf po rozstawionych na pasach startowych samolotach japońskich. Nieliczne maszyny, które zdołały poderwać się na czas, zestrzelone wpadały w przejrzyste wody laguny, ciągnąc za sobą warkocze dymu. Zaskoczenie było zupełne. Lotnicy amerykańscy, startujący z pokładów lotniskowców oddalonych o sto mil od japońskiego Gibraltaru, zniszczyli praktycznie w ciągu kilku minut całą obronę powietrzną archipelagu Truk. Potem ustąpiły miejsca bombowcom, które swobodnie już mogły się zająć instalacjami wojskowymi oraz statkami i okrętami zakotwiczonymi w lagunie. Krążowniki i niszczyciele japońskie zaczęły pospiesznie wychodzić w morze, ale było już za późno. Samoloty i okręty podwodne nieprzyjaciela nie przespały okazji. Krążownik „Naka" oraz niszczyciele „Tachi- 98 99 Każe „r UUiuutUi i „KJi.ic jut puz,fcl &uioi wym pierścieniem. W lagunie poszło na dno około trzydziestu pięciu statków i okrętów oraz wiele mniejszych jednostek. Dwudniowy rajd na Truk przyniósł miażdżące efekty. Zniszczono około trzystu samolotów japońskich, zatopiono dwa krążowniki, cztery niszczyciele i ponad dwieście tysięcy ton tonażu pomocniczego. Po tej operacji wyspy Truk, znajdujące się od trzydziestu lat we władaniu japońskim, przestały się liczyć jako baza wojenna. Amerykanie mogli spokojnie przystąpić teraz do przygotowania inwazji Wysp Mariańskich. Gibraltar Pacyfiku został całkowicie zneutralizowany. Operacja „Hailstone" przekreśliła wartość Truk jako bazy, a potencjał obronny tych wysp nigdy już nie został przez Japończyków odbudowany. Zwłaszcza że laguna Truk stała się w następnych miesiącach ponownie celem wielu nalotów amerykańskich. Pod koniec wojny w 1945 na dnie malowniczej laguny spoczywało więc łącznie ponad sześćdziesiąt wraków, nie licząc tych jednostek, które skończyły swój żywot na płyciznach i koralowych rafach. Wygadany kapitan odrzutowca umilkł i zabrał się na serio do swojej właściwej pracy, to jest do — lądowania. Z pokładu maszyny przez małe okienko niewiele można było dostrzec, ale przy skręcie do ostatniego nalotu na runway widziałem wyraźnie małe sylwetki biegające po tym pasku wygładzonego korala. Lądowanie odbyło się bez sensacji. „Turystyczny" kapitan posadził maszynę bez wstrząsów; ryczący potwór potoczył się jeszcze trochę i zaczął kołować na płytę. Tam dopiero okazało się, że wylądowałem w krajobrazie, jaki w każdym filmie o morzach południowych musi, chociażby na krótko, pojawić się na farbkowo niebieski szmat wody, w bliskiej perspektywie zielone wyspy i białe kryzy pian zwiastujące istnienie raf. Było również ciepło, a naturalna wentylacja w postaci równiutko wiejącego pasatu budziła natychmiastowe marzenia, żeby tutaj już zostać na zawsze. Właściwie brakowało mi tylko dźwięku ukulele i kilku długonogich, niezupełnie ubranych dziewcząt. Zamiast jednak słodkiej muzyki i toplessów, w pobliżu mnie rozlegał się płacz dwóch wyrostków, których prowadził za uszy młodzieniec w mundurowej koszuli. Okazało się, że z wysoka widziałem dobrze. To on właśnie spędzał z pasa startowego niesforną dzieciarnię, a także kilka świnek i kur. Całe to towarzystwo chciało najwidoczniej z bliska przyjrzeć się samolotowi, którego lądowanie z pewnością należy tutaj do atrakcji dnia. Z głośnych uwag rozzłoszczonego urzędnika wynikało, że miejscowi miłośnicy lotnictwa powtarzają swój numer przy każdym lądowaniu rozkładowego samolotu. Bez większej przykrości czekałem w cieniu skrzydła na swoje tobołki, zagubione gdzieś w bagażowym luku. W tym rajskim zakątku odrzutowiec był z pewnością intruzem, który jakby przypadkiem usiadł na koralowej rafie. To przylepione do wyspy Moen lądowisko wystawało dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów nad lustrem wody. Teraz dopiero rozumiałem, dlaczego dwa biało-pomarańczowe Boeingi 727, których używa „Air Micronesia", są teflonowane. Przecież na takich lotniskach spryskują je wciąż słone fale i bez zabezpieczenia żywot maszyn byłby nader krótki. Teflon i prosiaki, dzieciarnia, rafy, widma zatopionych okrętów, Kubary, pasat i w tym wszystkim ja — wszystko to wyglądało na prawdziwy tropikalny koktajl o niepowtarzalnym smaku. 100 101 i teflonowanego, niby patelnia, odrzutowca — stałem się prawdopodobnie drugim od stu lat Polakiem po Kuba-rym, który dotarł tu niemal wprost z Warszawy. „Wyspy Buk na Oceanie Wielkim" — tak brzmiał tytuł artykułu Kubarego, wydrukowanego w roku 1882 w „Tygodniku Ilustrowanym". Zawierał on część obserwacji, które nasz wielki rodak poczynił podczas czter-nastomiesięcznego pobytu w latach 1878/1879 na tych wyspach. „... Pomimo że przyroda wysp Ruk, z pozoru tak urocza, jest bardzo uboga, mają one ludność stosunkowo wielką, chociaż byt jej mało co różni się od życia ubogich Karolińczyków żyjących na wyspach koralowych; gnuśni krajowcy mało co czynią, by polepszyć warunki egzystencji swojej..." — pisał Kubary w artykule. Ta przestroga dotyczyła również mnie. Nie mogłem być gnuśny, jeśli chciałem się tanio urządzić na wyspach Truk i coś interesującego na nich zobaczyć. Zamieszkałem więc w hotelu „Maramar". Urządzony w stylu wyspiarskim zajazd, wygodny i niedrogi, ze wszech miar lepiej mi odpowiadał niż standardowo luksusowy „Truk Continental Hotel", wybudowany wprawdzie na pięknym, ale oddalonym skraju wyspy. W „Maramar" z pewnością również współmieszkańcy byli ciekawsi; młodzież oraz turyści, którzy nie lubią pospiesznej autokarowej turystyki. Od pierwszej niemal chwili zaprzyjaźniłem się z dwoma amerykańskimi studentami, którzy mieszkali przez ścianę i byli zwariowanymi płetwonurkami. Mieli ze sobą cały magazyn płetw, butli, lamp, masek, reduktorów itp. Ich ambicją było obejrzeć jak najwięcej wraków zatopionych przed trzydziestoma trzema laty. Już następnego dnia, po wizycie w administracji dystryktu, okazało się, że z Billem i Rodneyem będę mógł 102 na SaipaMe dali bowiem tu," na"Móeri '—"'wyspa' Jest siedzibą władz dystryktu — znać o istnieniu mojej skromnej osoby. Dzięki temu skontaktował się ze mną pan Ermes Siales i ni mniej, ni więcej zaofiarował rodakowi Kubarego łódkę do dyspozycji na cały dzień, a także samochód, abym mógł objechać stołeczne maleństwo. Natychmiast pomyślałem o młodych przyjaciołach. Następnego dnia oni mieli łódkę, a ja akwalung, z którym nauczyłem się obchodzić jeszcze na Morzu Karaibskim. Wiedziałem wprawdzie, że nie dorównam w sztuce nurkowania swobodnego wytreno-wanym młodzieńcom, ale miałem nadzieję, że chociaż łypnę z góry okiem na jakiś tam zatopiony wrak. Pojechaliśmy z całym stosem sprzętu. W małym, ale wcale dobrze wyposażonym porciku wyspy czekała na nas łódź i sympatyczny skipper. Długo naradzaliśmy się wspólnie, dokąd popłynąć: jaką trasą i co można będzie zobaczyć. Ostatecznie ustaliliśmy kierunek na wyspę Fefan i Dublon. Obie leżały w odległości około dwunastu mil od Moen; gdzieś tam w pobliżu miał być łatwo dostępny wrak wielkiego transportowca. Obaj studenci promienieli, ja też byłem zadowolony, bo Fefan to była wyspa, na której długi czas pracował Kubary. Lazurowy grobowiec Rozpoczęła się rozkoszna żegluga. Zniknął upał, została ciepła pieszczota fal i wiatru. Nasz szyper Joe był zawołanym gawędziarzem. Widoczną w dali wyspę Udot zarekomendował nam jako tutejszą wyspę miłości, potem poinformował nas, że Fefan za japońskich czasów nosiła nazwę Aki Shima, co oznacza „jesień", Du- 103 że „Yamato", największy' pancernik świata, kotwiczył tu w sierpniu 1942; Joe snuł również wspomnienia o silnych tajfunach nawiedzających te okolice. Potem był wykład o rybach laguny i tajemniczych potworach, w co jakoś nie bardzo wierzyliśmy. Następnie Rodney z Billem słuchali z otwartymi gębami, co zawierają poszczególne wraki. Joe-przechera opowiadał jednak 0 wszystkim, a nie chciał nam powiedzieć, dokąd nas właściwie wiezie i jaki to wrak zarekomenduje do zwiedzania. Słońce zapalało na wodzie wciąż nowe migotliwe blaski, z pobliskich brzegów pozdrawiały nas roztrzepane palmy, w pobliżu łodzi, raz po raz, jakieś stwory zakłócały gładką powierzchnię wody. Miarowo gdakał silnik naszej łodzi. Płynęliśmy wolno i tak na dobrą sprawę byłem z tego zadowolony. Odbywała się przecież kolejna realizacja moich młodzieńczych marzeń: Pacyfik, atol, laguna... Joe gadał nieprzerwanie, prawie tak, jak silnik jego łodzi. Jedna z ciekawszych opowieści dotyczyła losów japońskiego okrętu podwodnego 1-169, który znalazł się wśród ofiar wojny w lagunie Truk. Historia tej jednostki nie skończyła się bynajmniej z chwilą kapitulacji wojsk cesarskich. Losy tego okrętu jeszcze przez trzydzieści z górą lat frapowały zarówno Japonię, jak 1 administrację amerykańską na Mikronezji. 1-169 był jednostką zbudowaną w Kobe w latach 1935/1936 i należał do największych okrętów podwodnych swoich czasów: 1785 ton wyporności nawodnej i 2440 podwodnej, szybkość 23 węzły na powierzchni i 9 w zanurzeniu. Okręt mógł pokonać na powierzchni 14 000 mil ze średnią szybkością 10 węzłów. Była to więc wartościowa jednostka, specjalnie zaprojektowana do działań oceanicznych. 1-169 brał udział w ataku 104 nader dramatyczne godziny. Skręt uwikłał się bowiem „w zaporowe sieci podwodne i przez blisko pięćdziesiąt godzin walczył o swoje istnienie. Najfatalniejszym jednak dniem dla jego załogi okazał się 4 kwietnia 1944 roku. Okręt bazował wówczas na kotwicowisku między wyspami Fefan i Dublon i był przygotowany, zgodnie z instrukcją, do alarmowego zanurzenia. Tego dnia część załogi znajdowała się na lądzie. Z chwilą jednak ogłoszenia lotniczego alarmu 1-169 spokojnie zeszedł pod wodę i osiadł na dnie, sto trzydzieści stóp pod powierzchnią wody, podobnie zresztą jak i reszta dywizjonu okrętów podwodnych. Kiedy odwołano nalot, pięć okrętów podwodnych ukazało się ponownie na powierzchni; 1-169 pozostał jednak na dnie. W jego kadłubie zamkniętych było siedemdziesięciu siedmiu marynarzy. Dowództwo flotylli natychmiast rozpoczęło akcję ratunkową. Pod wodę zeszedł nurek, który stwierdził niedokładne zamknięcie dwóch zaworów i zatopienie kiosku wraz z centralą. Pukanie z wewnątrz kadłuba dowodziło jednak, że w wielu przedziałach wodoszczelnych żyje jeszcze spora gromada ludzi. Stosunkowo szybko sprowadzono pływający dźwig w nadziei, że okręt nie nabrał zbyt wiele wody. Czy jednak obliczenia okazały się błędne, czy też akcja zdenerwowanych i oczekujących następnego nalotu ludzi mało precyzyjna — operacja nie powiodła się. Popękały grube stalowe liny. Straszne godziny musiała przeżywać wówczas nieszczęsna załoga 1-169. Tak blisko bazy i tak daleko. W zamkniętym kadłubie kompletne ciemności, powietrze gęstniejące z każdą chwilą, woda podnosząca się coraz wyżej wskutek nieszczelnych grodzi steranego wojną okrętu. Na zewnątrz po zerwaniu kabli — mart- 105 wyłapują resztki tlenu. Wolno cieknie czas. rTadćhódzi nieuchronna śmierć. Ratunkowa ekipa nurków nadsłuchuje już daremnie. Z wnętrza stalowego cygara nie słychać najmniejszego dźwięku. W atakowanej ciągle przez nieprzyjaciela bazie niewiele można już zrobić dla martwej załogi okrętu. O wydobyciu 1-169 nie ma co marzyć. Nurkowie otwierają włazy i ewakuują trzydzieści dwa martwe ciała. Reszta załogi ma zostać we wnętrzu na zawsze. Nurkowie dokręcają pokrętła morskiego grobowca dla prawie pół setki kolegów. Miesiąc później, w obawie przed spodziewaną inwazją (która nigdy nie nastąpiła), dowództwo nakazuje obrzucić wrak 1-169 bombami głębinowymi. I tę pracę wykonano niestarannie. Wiele wojennych strat, wiele tragedii poszło w zapomnienie. O 1-169 pamiętał jednak pan Ko Maki — weteran walk na Pacyfiku, uczestnik akcji ratunkowej na Truk. Ten były marynarz doczekał się okrzepnięcia powojennej gospodarki Japonii i, dzięki swym nieustępliwym staraniom — spowodował przyznanie przez rząd dotacji w wysokości trzech milionów jenów na wydobycie 1-169. W owym czasie wyspy Truk stanowiły już dobrze reklamowany raj dla turystów-płetwonurków. Mieli oni w lazurowym grobowcu laguny mnóstwo wraków do penetrowania. Młodzi ludzie, którzy urodzili się już po wojnie, w kryształowej wodzie mogli oglądać zardzewiałe miny, kadłuby zatopionych myśliwców, działa okrętowe, a nawet czołgi i przeróżne drobiazgi, w tym chińską i japońską porcelanę, która nie uległa zniszczeniu w katastrofie. Płetwonurkowie na Truk pienili się jak króliki, tak dalece, że administracja dystryktu poczuła się zmuszona utworzyć z laguny coś w rodzaju parku narodowego, a raczej pomnika historii, obej- 106 ustawa poskromiła nieco rozpasanie płetwonurków^ gdyż zabraniała penetrowania i naruszania wraków. Niemniej, po uruchomieniu stałej komunikacji lotniczej na wyspę Moen i wybudowaniu odpowiednich hoteli — nurkowanie nie ustało. Tyle tylko, że ujęte już zostało w tryby machiny, przystosowanej dla turystów: „13 dni i 12 nocy za jedyne 900 dolarów. Podwodne przygody na pokładach Czwartej Floty. Wtorek — nurkowanie do «Heian Maru». Piątek — na «Shinkoku Maru» wypełnionym amunicją. Niezapomniane przeżycia w podwodnej dżungli; najpiękniejsze korale i podwodna flora". W 1971 roku, po raz pierwszy od czasu wojny, spokój 1-169 naruszyła ekipa filmowa realizująca film 0 podwodnym cmentarzysku. Ludzie ci nakręcili efektowną sekwencję o zatopionym okręcie z czasów II wojny „z załogą wciąż na pokładzie". Filmowcy byli na tyle jednak taktowni, że, mimo penetracji wnętrza okrętu i sfilmowania ludzkich szczątków, nie tknęli niczego. Włazy zostały ponownie zamknięte na głucho. W następnym roku Japończycy rozpoczęli formalne starania o zezwolenie na wydobycie z 1-169 szczątków ludzkich, przy cięciu palnikami stalowego kadłuba 1 użyciu małych ładunków wybuchowych. Władze Truk nie wyraziły zgody. Raz ze względu na realne niebezpieczeństwo grożące tym operacjom; cała laguna usiana była przecież wrakami z amunicją, minami i pociskami artyleryjskimi. Z drugiej zaś strony, ustawa o podwodnym grobowcu morskim nie pozwalała w istotny sposób naruszać widmowej floty. Ostatecznie jednak Japończycy dopięli swego, tyle że prace musiały być prowadzone bez dynamitu i acetylenowych palników. We wrześniu 1973 wyspecjalizowana japońska firma z doborowym zestawem sprzętu i przy udziale najlep- 107 Akcja rozwijała się w obecności ekip telewizyjnych i przy wielkim zainteresowaniu' mieszkańców Truk. Ekipie udało się wydobyć wiele ludzkich szczątków, osobistych drobiazgów należących do nieszczęsnych marynarzy, którzy zeszli pod wodę prawie trzydzieści lat temu. Przy udziale sprowadzonych z Japonii krewnych poległych marynarzy, na wyspie odbyła się kremacja, a prochy zostały repatriowane do Tokio i złożone w Grobie Nieznanego Żołnierza. Historia 1-169 nie skończyła się na tej uroczystości. W rok później fatalny okręt pochłonął jeszcze jedną, zapewne ostatnią już ofiarę. Był to młody płetwonurek, który wraz z kolegą zapuścił się do wnętrza kadłuba. Tam zagubił się zupełnie i nie mógł znaleźć wyjścia do uchylonego włazu; prawdopodobnie zaklinował się też w jakimś ciasnym przejściu, aż do wyczerpania powietrza w butlach. Mniej więcej w godzinę po jego śmierci odnaleziono nieszczęśnika i wydobyto na powierzchnię. Joe kończył swoją opowieść i łypał znacząco okiem na obu zasłuchanych chłopców. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że historia, a zwłaszcza jej zakończenie, była adresowana do rozsądku obu płetwonurków. — Otóż wrak tego okrętu leży niedaleko stąd... — finiszował Joe. Ale chłopcy nie dali mu skończyć: — Joe! Płyniemy! Płyniemy tam, koniecznie! Bądź człowiekiem! Słowo, że tylko zerkniemy z powierzchni, bez butli! Joe?! Szyper dał się ubłagać. Przełożył ster, podeszliśmy bliżej lądu. Byliśmy między Moen a Dublon. — To będzie tu — poczciwy Joe zatrzymał silnik. Rozległ się podwójny plusk i obaj studenci zniknęli w wodzie. Dotrzymali jednak słowa. Nie nurkowali, 108 - pi^wcui L,y±is.u ze swuuru rurKami, Krążąc WOKOi iOdzl jak rekiny. Nie wytrzymałem i ja. Byłem jednak wygodniejszy. Uzbrojony w maskę, wsadziłem, niby struś w piasek, głowę do wody, i spokojnie oddychając przez rurkę, starałem się coś dojrzeć. Woda była czysta, prześwietlona słońcem. A jednak potrwało dłuższą chwilę, nim daleko w dole dostrzegłem obłe zarysy cygara leżącego w ciemnozielonej na tej głębokości toni. Okręt leżał chyba na równej stępce; stalowa zbiorowa mogiła kilkudziesięciu marynarzy, którym życie zabrała wojna. Poczułem szarpnięcie. To Joe dawał znak, że czas płynąć dalej. Znowu miarowo gdakał silnik, znowu pieściły nas wiatr i słońce. Kierowaliśmy się teraz między Fefan i Dublon. — Popłyniemy w kierunku Eten. O, tam ją widać, w lewo od dziobu. A stamtąd już niedaleko do „Fujikawa Maru" — zaczął zdradzać się Joe. — Hura!!! — rozwrzeszczeli się chłopcy. Rozumiałem ich radość. Wielokrotnie słyszałem, jak rozmawiali na temat tego właśnie, wraka. Był to jeden z największych statków zatopionych w lagunie, a ponadto stosunkowo łatwy do penetracji. Leżał podobno płytko, do pokładu było niespełna dwadzieścia metrów. Przepastne ładownie miały być rzekomo pełne wojennego sprzętu. Bili twierdził, że jest to najciekawszy wrak w pobliżu Moen. Teraz się popisywał: — „Fujikawa Maru", wojskowy transportowiec przewożący samoloty. Trafiony torpedą lotniczą, leży na prawej burcie, długość sto trzydzieści trzy metry. Znaleziono na nim również w pentrze nietkniętą porcelanową zastawę... — Zamawiam wazę z hamburgerami — wyrwał się Rodney. Ale wrak był jeszcze daleko. Nasza łódź znajdowała 109 się dopiero "między ""w^'ąT)ublbn" a Móen," "gdzie było sporo raf i płycizn, niezbyt groźnych zresztą dla małej łodzi. Mimo to atrakcyjnie popatrywało się w wodę, ciągle zmieniającą barwę zależnie od głębokości. Dodatkową atrakcję stanowiły wyskakujące gdzieniegdzie latające rybki. Czas płynął. Joe po swojemu gaworzył po trosze 0 wszystkim. Okazało się, że Eten za czasów japońskich zwał się Take Jima (Bambus) i że było tam lotnisko 1 dwieście stacjonujących myśliwców; „Fujikawa Maru" zapewne do tej właśnie bazy wiózł swój ładunek. Znajdowaliśmy się jakieś tysiąc metrów od wyspy Eten, kiedy Joe wyłączył silnik. Z wody wystawał pięciometrowy drąg, przypominający maszt. — To właśnie tu. Przed sobą macie maszt przedni japońskiego transportowca. Niech no który przywiąże tam tę cumę — zarządził Joe. Chłopcy jeszcze raz wydali indiański wrzask radości i gorączkowo zabrali się do ostatecznego przygotowania sprzętu. Trzeba przyznać, że szło im to zgrabnie. Mieli wprawę i dość rozsądku, aby akwalungi sprawdzać starannie, wszystko po dwa razy. Do mojego ekwipunku dołączyli jeszcze nóż przywiązany do łydki — „pływający", jak nie omieszkali podkreślić — oraz manometr wskazujący głębokość zanurzenia w metrach. Nie chciałem oczywiście bić rekordów, ale dla własnej satysfakcji pragnąłem wiedzieć, na jakiej to głębokości stanę na pokładzie statku-widma. Zadowolony też byłem niezmiernie, że widzę maszt, bo oznaczało to, że nawet dla mnie wrak jest dostępny bez najmniejszego ryzyka. Poszli! Z obu burt jednocześnie rzucili się plecami, a raczej butlami, w tył i tylko bąble powietrza wskazywały, że aparaty funkcjonują normalnie. Nie bez 110 siaay,-powietrza'w butiacn miałem podobno na trzy kwadranse. Zaczynałem ostrożnie, pięć lat przerwy w nurkowaniu to dużo, zwłaszcza że nigdy nie byłem asem w tej sztuce. Szło mi jednak całkiem nieźle. Kiedy uspokoił mi się nieco oddech — a jednak była emocja — poczułem się zupełnie swobodnie i z wolna zapominałem, że znajduję się w obcym dla mnie żywiole. „O tej porze wrak będzie dobrze widoczny" — mówił na górze szyper. I miał rację. Słońce, prawie w zenicie, dawało doskonałą widzialność. W rozświetlonej toni wrak rysował się wyraźnie, dużo lepiej niż przedtem 1-169. Rufa ze sterczącym działem widoczna była tak dobrze, że widziałem, jak jest ono w całości niemal obrośnięte jakimiś koralami czy wodorostami. Nadbudówka była prawie nienaruszona. Wokół wraka snuły się gromady kolorowych ryb skubiących jakieś zielsko czy algi. Całe stada pojawiały się w potopie pionowo przenikających promieni słońca, to znowu ginęły, chyba w czeluściach stalowych grot. Krążyłem statecznie ze trzy metry pod powierzchnią wody i nabierałem coraz większej pewności siebie. Ogarniało mnie przyjemne uczucie cudownej swobody, kiedy w tej trójwymiarowej toni szybowałem w dowolnym kierunku, od czasu do czasu przewracając się na grzbiet niczym zadowolona foka lub też nurkując pionowo na wzór starego kormorana. Najbardziej już zachwycały mnie coraz to inne rybki, które podpływając, figlarnie zaglądały mi w oczy i poufale trącały pyszczkiem w maskę. Nie kwapiły się też zbytnio z ucieczką, kiedy sięgało się po nie ręką. W dole pode mną błyskały lampy Billa i Rodneya, które jednak niknęły na długie minuty, kiedy obaj chłopcy, po osiągnięciu pochylonego ku tyłowi pokładu, zagłębili się w czeluściach wielkiego statku. Pogrąża- 111 łemsię" powoliTJaT w jasribseledynoWej toni. w miarę jak opuszczałem się w dół, zmieniała się perspektywa wraka i uwydatniały jego szczegóły. Stanąłem wreszcie obu nogami na pokładzie zatopionego transportowca! Zegar na ręku wskazywał prawie piętnaście metrów. Teraz mogłem patrzeć jak gdyby szerzej. Ku górze rysował się obrośnięty autentyczny... krzyż, jakby specjalnie ustawiony na tym rozległym cmentarzysku okrętów. Krzyż był tu jak najbardziej na miejscu i dobra chwila minęła, zanim zrozumiałem, że patrzę na tylny maszt „Fujikawa Maru", otoczony akurat, niby szalem, ławicą drobnych rybek. Był to widok zdumiewający, niezwykły... Powyżej masztu śmieszny owal tworzyło dno naszej łódki, z wyraźnie zaznaczonym piórem sterowym. Wolno sunąłem po pochyłym pokładzie z uczuciem, że popełniam czyn świętokradczy. Nie myślałem nawet o utopionych marynarzach, miałem raczej na myśli ten wielki wrak, omszały algami, gąbkami, wodorostami. Pływałem sporo w życiu na różnych statkach i niesamowite wrażenie robiły na mnie kolorowe gąbki w najmniej spodziewanych miejscach czy wielki okoń morski wysuwający paszczę z okna mostka, gdzie często stawać musiał niegdyś kapitan tego statku. Zagłębiony w tej niezwykłej scenerii, zapomniałem, że mam na wraku towarzyszy. Omal więc nie wypuściłem ustnika, kiedy dotknęła mego ramienia ludzka „żaba". To był Bili, zapraszający mnie na migi za sobą. Lekko odbiłem się od pokładu, bez trudu minąłem nienaruszony reling i w ślad za Billem przez wielką wyrwę w burcie wpłynąłem, ot tak po prostu, do wielkiej jak dwa hangary ładowni. Z góry, przez dziurawy, pozbawiony poszycia pokład wdzierało się do tego olbrzymiego pomieszczenia upiorne trochę światło. Wszędzie wisiały żywe girlandy jakichś nieokreślonych 112 Piękność z Mikronezji Truk nie może liczyć na zatrudnienie Wojskowy transportowiec na maleńkiej wyspie opuszczonej przea wiesami naieary w czy domu rozwalonego przez wszechpotężną roślinność. Stalowe filary, pochylone płyty wrażenie to jeszcze potęgowały. Obraz, jaki miałem przed oczyma, był dziwny, przejmujący. Bili nie dał mi czasu na kontemplację. Ruszyliśmy dalej w poziomie. Dziś nie wiem nawet, w jaki sposób przeniknęliśmy jedną czy dwie grodzie; nagle znalazłem się znowu w rozległej, zalanej światłem ładowni. To Rodney oświetlał nam krajobraz szczególny: przed nami stały całe jakby gotowe do lotu myśliwce, pewnie słynne „Zero". Złudzenie owej gotowości potęgowały liczne, starannie poukładane w pobliżu samolotów lotnicze śmigła. I znowu stalowy, obnażony szkielet statku, wszędzie gdzie się spojrzało... Jeszcze jedna dziura w grodzi. Teraz świecił Bili. Amunicja! Obrośnięte łuski pocisków o kalibrze, tak na oko, ze dwanaście centymetrów! Całe stosy. Obok pordzewiałe karabiny maszynowe, pewnie też do zamontowania w samolotach. Wyglądało na to, że „Fujikawa Maru" na próżno wiózł z odległej Japonii wartościowe zaopatrzenie. Transportowiec zatonął, zanim doczekał się wyładunku. Ostrożnie, bardzo ostrożnie wycofujemy się z tej groźnej dziobowej ładowni. Droga ewakuacji jest prosta; jedno lekkie odbicie, parę ruchów płetwami — i oto, z ulgą, znowu szybuję nad pokładem w przedniej części statku. W światłach moich studentów wszechobecny koral, algi, gąbki — tworzą wspaniały ogród pełen jaskrawych kolorów i ostrych cieni. Jest chyba południe. Promienie słoneczne wnikają w toń prostopadle, tworząc falujące welony światła i migotliwą łuskę na powierzchni, wysoko nad naszymi głowami. W tej feerii promieni jeszcze mocniej rysuje się tylny 8 — Ludzie ł atole 113 wielkim grobowcem japońskiej floty w lagunie Truk. Kiedy wychynęliśmy z wody, Joe oczywiście drzemał słodko pod cienistym daszkiem naszej łodzi. Zakrząt-nął się jednak szybko i z zabranych przez nas zapasów przyrządził przepyszny lunch. Owoce drzewa chlebowego, trochę ryby wędzonej, kraby, kawałki ananasa, banany — wszystko to znikało w tempie zastraszającym, a jeśli o mnie chodzi — smakowało wprost niebiańsko; pewnie emocje w lazurowym grobowcu wpłynęły dodatnio na mój apetyt. Posiłek zakończyła chłodna zawartość kokosu. Rozpocząłem z szyprem rozmowę na temat zakończenia podwodnej eksploracji, kiedy za plecami... rozległ się podwójny plusk. Chłopcy nie wytrzymali! Znów poszli do wody. Byłem trochę zły, bo czas biegł szybko, w planie miałem przecież jeszcze lądowanie na brzegu nie tylko wyspy Dublon, ale i Fefan. Cóż było jednak robić? Pod wodą nie miałem żadnych sankcji. Joe po jedzeniu znowu zrobił się śpiący, pozostały mi jedynie medytacje. Po obejrzeniu „Fujikawa Maru" stało się dla mnie oczywiste, że Truk to rzeczywiście pięciogwiazdkowa atrakcja turystyczna dla płetwonurków z całego świata. A przecież ten niezwykły, jedyny tego rodzaju obiekt stanowi jednak coś w rodzaju bomby zegarowej, tykającej złowrogo dla mieszkańców laguny. Nie chodzi nawet o potencjalną możliwość wybuchu starej amunicji, którą kryją zardzewiałe kadłuby; niewykluczone, że wpływ wody morskiej zażegnał już to niebezpieczeństwo. Prawdziwą groźbą dla unikalnej formacji są hektolitry ropy zawarte w przerdzewiałych zbiornikach statków i okrętów. Nikt dziś nie wie, w jakim stanie są te blachy i jak wielkie zapasy paliwa miały jednostki przed zatonięciem. Za- ekologii wspaniałej laguny, dla wegetacji podmorskiej i dla ryb. Przyszłość pokaże, czy uda się uniknąć tej katastrofy. Chwilowo szczególne powody do zadowolenia z istnienia sztucznych raf w lagunie Truk — mają biologowie morza, równie chętnie odwiedzający Truk jak płetwonurkowie. Oni zresztą także nurkują, ponieważ zatopione wraki stanowią jedyne w swoim rodzaju... laboratorium naukowe. Badacze zajmujący się wegetacją różnych rodzajów i gatunków gąbek, koralowców, wodorostów, ukwiałów itp. itd. mają tu wspaniałe warunki do swoich dociekań. Znając dokładnie daty (na przykład 17 lutego 1944 roku), mogą bardzo precyzyjnie określić przyrosty poszczególnych gatunków fauny i flory, a także obserwować tworzenie się kolonii i symbiozę poszczególnych przedstawicieli podmorskiej wegetacji. I znowu Truk staje się pod tym względem miejscem absolutnie jedynym. Aż przykro pomyśleć, że maluczko, a cudownej laguny prawdopodobnie w ogóle już by nie było. Truk bowiem był trzecim z kolei celem, na który spaść miała kolejna, po Hiroszimie i Nagasaki, bomba atomowa. Była ona już gotowa do użycia i wyspy Truk uratowało tylko wycofanie się z niej poważnych japońskich sił lotniczo-morskich. Ten nieświadomy manewr ocalił prześliczną wyspiarską kompozycję i zamiast totalnej zagłady oglądać możemy na Truk przepiękny archipelag szmaragdowych wysp i dno laguny bogato inkrustowane wrakami. Wojna przed stu laty Płynęliśmy wprost na mały pagórek, szumnie zwany górą Tolomen. Był to najwyższy punkt wyspy Natsu Shima, czyli Dublon. Bili i Rodney suszyli się w cie- 114 115 r~*/----- ¦ -""¦ ¦ - ¦-.-¦'¦—. .--,*-........„,- ,, .....,. .. .,„,.,-...,„. —:/Y..,.„.„ .-,.,..,.,. ...^.,1„.,.._,_J,r,ri..,^„it,i,. naszej penetracji wraka. Kiedy Joe odwrócił się, aby poprawić coś w silniku, Bili zrobił do mnie łobuzerskie oko i błysnął małym porcelanowym spodkiem. Cenne trofeum. Bili nie był w porządku, bo nie wolno naruszać, a tym bardziej wykradać z wraków żadnej, najmniejszej nawet części. Zakazany owoc jednak, jak zawsze i wszędzie, nęcił. Bili uległ pokusie. Czy naprawdę był aż tak winny? Odczułem na sobie, że ów widmowy wrak tchnął czymś nieokreślonym, wywołującym emocję. Chciałoby się mieć jakąś pamiątkę tych przeżyć. Jestem pewny, że amatorzy souvenirów wywlekliby stamtąd, gdyby im pozwolono, nawet miskę klozetową — widziałem taką nienaruszoną w jednym z pomieszczeń — i trzymaliby ją w salonie w nadziei, że wrak nobilituje i podnosi ją do rangi wykwintnego mebla. Na wszelki wypadek pogroziłem Billowi palcem i na tym incydent pewnie by się zakończył, gdyby nie fakt, że w kilka dni później, przy pożegnaniu ze studentami, pojawił się drugi identyczny spodek w mojej torbie. Ohyda! Zwłaszcza że na trasie Mikronezja—Europa ów, dosłownie latający, spodek potłukł się na drobny mak. Nasze lądowanie na wyspie Dublon odbyło się przy jakimś na pół rozwalonym molo, wokół którego pełno było spękanego betonu. Być może nasza skromna łódka wylądowała w tym samym miejscu, gdzie wysiadali z łodzi marynarze ekspedycyjnej flotylli japońskiej, która w dniu 12 października 1914 roku obejmowała w tym rejonie świata schedę po imperialnych Niemczech. Wkrótce potem Japończycy zbudowali na tej wyspie fabrykę konserw z tuńczyka, znacznie podnieśli produkcję kopry, a następnie rozpoczęli... szaleństwa żółtego człowieka: bunkry, schrony, magazyny, na- 11(5 yp nów. Na tej maleńkiej wysepce, może dziesięć, może dwanaście kilometrów długiej, zużyto niesamowite ilości cementu. W każdej kępie nadbrzeżnych krzaków spotykamy jakieś bunkry, fundamenty zwalonych budynków, spękane hektary betonu. Ze smutkiem wracałem do łodzi. Natura na wyspach Truk popisała się jak zwykle wspaniale. Natomiast to, czego dokonali tutaj ludzie, jest dziś z perspektywy lat żałosne, bezcelowe. Wszystko zapomniane, rozsadzone i opanowane przez wątłą z pozoru roślinność: resztki szpitala, zbiorników na wpół ukrytych w koralu. Ludzi niewiele — dwa i pół tysiąca, nawet Joe nie bardzo może mi powiedzieć, czym się trudnią. — Pamiątki dla turystów rzeźbią, łapią ryby, ale jest i szkoła. — Kiedyś mieszkali tu podobno wspaniali żeglarze? — Tak, ale dzisiaj mało się buduje łodzi, tutaj teraz rzadko kto wypływa po ryby poza lagunę, kupują konserwy z tuńczyka. Dobre i tanie. Masz ci los! Mikronezyjskie wody uchodzą za najbogatsze w tuńczyka wody świata. Amerykańskie i japońskie statki wygarniają stąd setki tysięcy ton ryby rocznie, a ci... O tempora! — Powiedz mi, Joe, ty pamiętasz przecież japońskie czasy: czy ludzie z Truk pływali wówczas z nimi na otwarty ocean? — O, nie. Załogi były japońskie lub z Okinawy. Trochę naszych pracowało przy konserwach, ale głównie zajęci byliśmy przy koprze... — A w dawnych czasach, czym się trudnili tutejsi wyspiarze? — W dawnych czasach to najczęściej były wojny. 117 „...Wybuch "wojny frawyspach kuk * powodowany bywa często kłótnią. Dopóki pierwsza krew nie zostanie przelana, kłótnie te objawiają się w obelgach, potwarzach i przechwałkach obustronnych. Ciężkie zranienie lub zabicie, bez względu na powód i sprawiedliwość sprawy, woła o pomstę, a wtedy wojna staje się nieunikniona, jeśli plemię poczuwa się w sile. Jak na największej części wysp oceanu wojna jest dla krajowca zabawą, której prawie pożąda i na którą udaje się przystrojony o ile być może najwspanialej. Najpiękniejsze pasy, najzdobniejsze grzebienie, najdłuższe zauszniki, najnowsze i naj świeżej ufarbowane płaszcze wydobywają się z ukrycia. Całe ciało zostaje namaszczone olejem i pokryte grubą warstwą kurku-my **, a pióra kogucie i orłów morskich sterczą wysoko ze starannie uwiązanych włosów. Do boju służą kamienie wygładzone, rzucane pętlicami, gładkie dzidy z drzewa kokosowego i dzidy uzbrojone zasiekami i kolcami jadowitymi. Podczas bitwy płaszcz obwijany bywa około pasa, chroniąc brzuch — najsłabszą część ciała — od pocisków. Jeśli strony walczące stykają się granicami na lądzie, to walka toczy się na granicach. Prawie wszędzie znajdują się kamienne wały, zwane «oror», poza którymi skrywają się krajowcy spłoszeni z brzegów. Strona zaczepiająca przybywa zwykle od strony morza w licznych czółnach, strona odporna czeka na brzegu. Obie strony starają się wzajemnie za- * Fragment pracy J. S. Kubarego drukowanej w roku 1882 w „Tygodniku Ilustrowanym", pt. Wyspy Ruk na Oceanie Wielkim. W owym czasie wyspy te nosiły tę nazwą zamiast Truk. ** Kurkuma, po polsku ostryż. Według encyklopedii — bylina z rodziny imbirowa tych; znanych jest ponad 40 gatunków. Curcuma longa dostarcza pomarańczowego barwnika — kurkuminy, używanej w farbiarstwie. Rośliny tej używa się także jako przyprawy kuchennej, w lecznictwie i do produkcji likierów. strSSzye wYzawą. Uzółna zbliżają się w długim łańcuchu, by wylądować na przestrzeni ile być może najdłuższej i przez to rozdzielić siłę broniących lądowania. Ci ostatni czekają z gotowymi pętlicami i zapasem kamieni, by przyjąć przybyszów gradem pocisków. Pociski te są bazaltowymi kamieniami, oszlifowanymi gładko w postaci jaj, które dochodzą do pół funta wagi czasem i stanowią broń wprawdzie pierwotną, lecz niebezpieczną, jak mnie o tym przekonały czaszki tutejsze, zebrane podczas mego pobytu. Napastnicy, mając na celu lądowanie, słabo odpowiadają broniącym się i ciągle wiosłują ku brzegowi. W miarę zmniejszania się odległości pomiędzy walczącymi proca ustępuje miejsca dzidzie gładkiej, rzucanej z wielką zręcznością i odbijanej z nie mniejszą. Wojownik na lądzie ma zwykle zapas z pięciu dzid w lewej ręce i rzuca prawą; skoro mu się zapas wyczerpie, zbiera dzidy rzucane przez wroga i walczy dalej. W czółnach lądujących, zwykle tylko jeden lub dwóch wojowników rzuca dzidy z pomostu, reszta osady wiosłuje lub hałasem bój podnieca. Strona broniąca lądowania ma znaczne korzyści za sobą i dlatego przybywający «knen» musi być liczebnie silny i traci na początku boju dużo, gdyż broniący się wiedzą, że z wylądowaniem wroga warunki boju stają się równe. Kobiety strony zaczepnej biorą w początku walki udział i podtrzymują odwagę bojowników, drażniąc wroga wyzywaniami i gestami nieprzyzwoitymi. Z chwilą dotknięcia lądu przez czółna wrogów, zaczyna się bitwa właściwa. Kobiety i własność ruchoma zostają wtedy oddalone na pagórki wewnętrzne, na brzegu zostają tylko mężczyźni rozstrzygający bitwę. Krajowcy, choć wiodą bój z hałasem, ze śmiechem, nie mają prawdziwej odwagi; najdrobniejsze zranienie czyni bojownika niezdatnym do boju i jeden lub dwóch żabi- I 118 119 tych rozstrzyga nieraz całą bitwę' 'Napastnicy' albo' wracają do czółen pilnowanych przez część ich siły, albo broniący się cofają do piaskowego wybrzeża i domostw, wiodąc w ślad za sobą zwycięzców... Ci ostatni zadowalają się zwykle zupełnym zniszczeniem domostw i plantacji podbitego «eif u» *, nie ścigając jego wojowników, usadowionych na umocnionych wzgórzach. Po takim zwycięstwie wszystkie palmy kokosowe, drzewo chlebowe, taro zostają ścięte, domy spalone, a czółna stają się zdobyczą zwycięzcy. Jeńcy, ranni lub zdrowi, bez względu na wiek i płeć — bywają zabijani. Napady takie powtarzają się, dopóki nie nastąpi rzeczywisty pokój (fer), o który prosi strona słabsza i który zostaje omawiany przez naczelników obustronnych. Jeśli przedmiotem sporu było zabójstwo, zwyciężeni muszą mieć kilku lub przynajmniej jednego zabitego; jeśli wojnę spowodowała kłótnia o grunta, stają się one własnością zwycię-zcy..." Zrobiło się późno. Było dobrze po czwartej, kiedy znowu sadowiliśmy się w łodzi. Ponieważ o szóstej w tych przyrównikowych szerokościach robi się ciemno, stało się oczywiste, że obejrzenie wyspy Fefan muszę tego dnia oddać walkowerem. Pod wieczór żegluga po lagunie była niemal równie fascynująca, jak wgląd w cmentarzysko zatopionych okrętów. Kiedy wyszliśmy zza wyspy Kubarego na „otwarte morze" — nisko już zawieszone słońce przemieniło się w okrągły ekran barwnego fotoplastykonu. W tym przedstawieniu brały również udział małe obłoki, służące za dekoracje, odbijające wszystkie odcienie złota, pomarańczy i pełną gamę czerwieni, * Eif — państewko, wioska wyspiarska pod zarządem naczelnika. 120 Jakie produkowało słońce. CzłoMeK z Europy; który" prawie nigdy wskutek istnienia dymów, chmur, budynków nie widzi horyzontu — z trudem może wyobrazić sobie ten spektakl kolorowej „telewizji" na słonecznym ekranie; ogromna kula nader szybko zapadająca się w ocean stanowi widowisko, którego się nie zapomina. Kiedy, niemal po ciemku już, przy pierwszych gwiazdach, płynęliśmy w pobliżu brzegów Moen, z wielu miejsc dobiegały ku nam wesołe pokrzykiwania kobiet szukających w wodzie wieczornej ochłody. W lagunie kąpały się razem gwiazdy i dziewczęta. Oba te „żywioły" zawsze odgrywały jakże istotną rolę w życiu mężczyzn z wysp Truk, zwłaszcza niegdyś, w owych minionych czasach, kiedy to sztuka żeglarska na Oceanii kwitła w całej pełni. Kobiety wprawdzie, po zwyczajowym wypłakaniu się na plaży, zostawały na lądzie, ale gwiazdy stale towarzyszyły tym znakomitym żeglarzom w ich długich oceanicznych wyprawach. Żeglarze i gwiazdy Filolodzy dawno już ustalili, że języki ludów Polinezji i Mikronezji są przebogate w terminy morskie, żeglarskie, marynistyczne. Nie brakuje w nich niczego, co ma związek z nawigacją, manewrowaniem łodzią, a wreszcie z meteorologią, kosmografią i oceanologią. Są to języki prawdziwych badaczy, wielkich żeglarzy. „Jest to chyba nieszczęśliwy zbieg okoliczności — pisze Alan Villiers, jeden z najlepszych znawców żeglarstwa naszych czasów * — że tak wielcy marynarze nigdy * Alan Yilliers, Morze Koralowe. Gdańsk 1970, s. 40. 121 nie""budowali"'dużych" okrętów, gdyż jeśliby "rofporzą-dzali czymś o lepszych właściwościach morskich niż łodzie, wówczas żeglarze z mórz południowych odbywaliby z pewnością podróże do Azji i Europy znacznie wcześniej, niż przybywali do nich Europejczycy". Wiedza astronomiczna ludów Oceanii znacznie przewyższała wiadomości, jakie na ten temat mieli w owym czasie żeglarze europejscy. Stwierdzono między innymi, że znakomici pogromcy Pacyfiku znali nazwy około dwustu gwiazd, ich położenie, pozycję na wschodzie i czas ich wschodzenia w różnych porach roku; wiedzieli, nad którymi wyspami one przechodzą, i umieli ustalić według nich kurs na morzu od wyspy do wyspy. Nie potrzebowali więc kompasu, bo niebo, nocne niebo zastępowało im zegar. Jan Stanisław Kubary był zafascynowany sztuką żeglarską wyspiarzy, zwłaszcza że sam odbywał długie podróże na kruchych czółnach Mikronezyjczyków. Swoim zwyczajem też zaczął systematycznie gromadzić na ten temat wiadomości. Wynikiem tych prac był duży szkic *, opublikowany w Polsce w roku 1882 w czasopiśmie „Wszechświat". Powstał on na wyspach Truk i stanowi do dzisiaj cenny wkład do światowej etnografii. Kubary na wstępie tej pracy zajmuje się konstrukcją miejscowych łodzi: „...Jak wszystkie czółna oceańskie, karoliński «rae-liuk» albo «messuk» składa się z właściwego czółna i pływaka zewnętrznego, utrzymującego czółno właściwe w równowadze, oraz z łączącego obie części pomostu. W nawach przeznaczonych do podróży morskich znajduje się jeszcze część czwarta, rodzaj pomostu na stronie odwiatrowej, na którym znajduje się rodzaj * Żegluga morska i handel międzywyspowy Karolińczyków Centralnych (Notaty z podróży po Oceanie Wielkim), „Wszechświat", rok 1882 nr nr 16, 17, 18. 122 aacnu, poa Którym laauneK Kosziowny i Kapitan z pi-" lotą znajdują schronienie podczas podróży. Czółno właściwe «ua» znajduje się w środku całej nawy i właściwie unosi ją, mając na stronie odwiatrowej «epep», to jest powyżej wzmiankowany pomost z dachem, a na stronie dowiatrowej pływak zwany «tam»-... Cały statek popychany jest żaglem trójkątnym znacznego rozmiaru. Żagiel ten, jak i na całym oceanie, pleciony jest z liści pandanu i mało się wyróżnia od żagli wysp sąsiednich. Wielkość jego do czterdziestu metrów kwadratowych sprawia, że czółno (największe z nich nie przechodzą trzydziestu stóp długości) porusza się szybko na wodzie spokojnej..." A dalej czytamy: „...Dopóki ląd, od którego Karolińczyk odbija albo do którego podąża, jest na widoku, kierowanie czółnem jest łatwe i dostępne każdemu niemal dorosłemu krajowcowi. Inaczej ma się rzecz jednak, gdy podróż ma trwać kilka dni i wiedzie przez bezdrożny ocean. Tutaj dopiero objawia się prawdziwa sztuka żeglarska, która jest tylko w posiadaniu osób niewielu. Dlatego odróżnia się dowódcę czółna «silelap» i pilota «pallauy»-, który to ostatni nie ma do czynienia z obrotami nawy, tylko pokazuje drogę żeglarzom. «Pallauy» taki jest mędrcem poważanym przez wszystkich — zna on gwiazdy, potrafi oznaczyć czas, zna wszystkie wyspy świata karolińskiego, może do każdej wskazać drogę... Główną podwalinę wiedzy «pallauy» stanowi znajomość gwiazd, na której także polegają wszystkie tutejsze poglądy geograficzne i astronomiczne..." Kubary zebrał w swej pracy nie tylko wiele wiadomości nawigacyjnych, lecz także sporo językowych i astronomicznych. Pisze on na przykład, że nazwy karolińskie dla punktów kompasu istnieją tylko dla 123 "T"" ośmiu głównych kierunków/Pólnóc zwie 'się"7,effeńg'\ wschód „etuu", południe „jer", a zachód „lotou". Odpowiednio więc północny zachód zwał się „etuu-effeng". Inne ciekawe ustalenia dotyczą rachuby czasu obowiązującego na Karolinach. A oto informacje Kubarego: „...Czas zawarty między wschodzeniem dwu konstelacji gwiezdnych odpowiada i zowie się «maram»-, od księżyca, który w tym samym czasie przebiegł przez wszystkie swoje odmiany. Czas ten jest rozdzielony na dni trzydzieści albo raczej nocy, gdyż tylko stan księżyca mógł dostarczyć wyspiarzom cech dostatecznych do odróżnienia pojedynczych nocy. Stosownie więc do postaci księżyca noc otrzymuje swoją nazwę. Pierwsza noc miesiąca przypada na nów, gdy ten jest niewidzialny, i dlatego zowie się «sikauru» od «sio» — nic i «ore» — widzieć..." Kubary podaje następnie nazwy wszystkich trzydziestu nocy, spośród których na przykład ósma zwie się „ruopong", dziewiętnasta — „sapas", a dwudziesta piąta — „ara". Kubary notuje, że poszczególne gwiazdy o określonych porach wskazują drogę do konkretnych wysp. I tak na przykład dowiadujemy się, że Gwiazda Polarna na wyspach Truk nosi nazwę „fysamakit" — wskazuje karolińską północ i prowadzi żeglarzy na Saipan. „...Przy znajomości tych gwiazd żeglarz karoliński orientuje się nocą na morzu, ale oprócz tego musi on posiadać dokładną znajomość wiatrów, prądu morskiego i warunków pogody. Gwiazdy pomagają mu tylko w nocy, w dzień musi polegać na własnym doświadczeniu. Przed wybraniem się w drogę, pilota, oprócz proszenia swych «anu» (bogów) o powodzenie, bada pilnie stan nieba i morza. Na lądzie poznaje wiatr i rozstrzyga, czy kurs wymagany doświadczeniem jest możliwy lub nie. Oprócz tego stara się wywróżyć 124 "śliwy"." Najmniejsza niepewność" zwleka' odjazd T.....to powtarza się codziennie, aż wszystkie znaki zapowiedzą powodzenie. ...Pomimo tego — czytamy dalej u Kubarego — żeglarz jest zależny od najbłahszej zmiany wiatru i dlatego zdolność szybkiego spostrzeżenia takiej zmiany jest niezbędna dla niego. Poznanie wiatru na otwartym morzu i jego zmiany byłoby niepodobieństwem dla tutejszego wyspiarza, obywającego się bez narzędzi, gdyby nie przyszła mu w pomoc znajomość fali, którą swą wątłą nawą przerzyna. Jest on obeznany z prądem oceanu i rozróżnia na powierzchni wody falę, powstałą przez podmuch wiatru, która jest zmienną, stosownie do przyczyny swego powstania, i falę podwodną albo prądową, zawsze niezmienną. Zadaniem żeglarza w początku podróży jest poznać stosunek obu tych fal do siebie. Fala wiatrowa jest krótką, szybką i idzie za wiatrem. Fala prądu jest pokryta falą poprzednią i jako bardzo długa tylko w większych odstępach występuje w postaci nieco wynoszącego się, spienionego grzbietu. Kierunek jej jest stały przeciwko wiatrowi. Wprawne oko Karolińczyka odróżnia w chaosie wzburzonych i pomieszanych fal obie wyżej wzmiankowane i kąt ich przecięcia się. Zmiana kierunku fali wiatrowej wskazuje zmianę wiatru. Oprócz tego ma żeglarz przewodnika niezawodnego w fali prądowej, która idzie na wschód lub na zachód i czółno winno ją przecinać mniej więcej pod jednakowym kątem. Prąd (eot) oce-ański tutejszych szerokości jest więc nie tylko znany krajowcom, ale wpływ jego wchodzi w rachuby żeglarzy. Wiedzą oni, że w miesiącu «tamur» jest on bardzo silny na wschód i czekają aż pod koniec okresu «le effeng», kiedy prąd jest mniej gwałtowny; w każdym razie przy żeglowaniu starają się mieć wiatr wolny 125 II. i ośmiu'"glówńycfi kierunków/Północ " wschód „etuu", południe „jer", a zachód „lotou". Odpowiednio więc północny zachód zwał się „etuu-effeng". Inne ciekawe ustalenia dotyczą rachuby czasu obowiązującego na Karolinach. A oto informacje Kubarego: „...Czas zawarty między wschodzeniem dwu konstelacji gwiezdnych odpowiada i zowie się «maram», od księżyca, który w tym samym czasie przebiegł przez wszystkie swoje odmiany. Czas ten jest rozdzielony na dni trzydzieści albo raczej nocy, gdyż tylko stan księżyca mógł dostarczyć wyspiarzom cech dostatecznych do odróżnienia pojedynczych nocy. Stosownie więc do postaci księżyca noc otrzymuje swoją nazwę. Pierwsza noc miesiąca przypada na nów, gdy ten jest niewidzialny, i dlatego zowie się «sikauru» od «sio» — nic i «ore»- — widzieć..." Kubary podaje następnie nazwy wszystkich trzydziestu nocy, spośród których na przykład ósma zwie się „ruopong", dziewiętnasta — „sapas", a dwudziesta piąta — „ara". Kubary notuje, że poszczególne gwiazdy o określonych porach wskazują drogę do konkretnych wysp. I tak na przykład dowiadujemy się, że Gwiazda Polarna na wyspach Truk nosi nazwę „fysamakit" — wskazuje karolińską północ i prowadzi żeglarzy na Saipan. „...Przy znajomości tych gwiazd żeglarz karoliński orientuje się nocą na morzu, ale oprócz tego musi on posiadać dokładną znajomość wiatrów, prądu morskiego i warunków pogody. Gwiazdy pomagają mu tylko w nocy, w dzień musi polegać na własnym doświadczeniu. Przed wybraniem się w drogę, pilota, oprócz proszenia swych «anu»- (bogów) o powodzenie, bada pilnie stan nieba i morza. Na lądzie poznaje wiatr i rozstrzyga, czy kurs wymagany doświadczeniem jest możliwy lub nie. Oprócz tego stara się wywróżyć 124 "!li\vy. Najmniejsza' powtarza się codziennie, aż wszystkie znaki zapowiedzą powodzenie. ...Pomimo tego — czytamy dalej u Kubarego — żeglarz jest zależny od najbłahszej zmiany wiatru i dlatego zdolność szybkiego spostrzeżenia takiej zmiany jest niezbędna dla niego. Poznanie wiatru na otwartym morzu i jego zmiany byłoby niepodobieństwem dla tutejszego wyspiarza, obywającego się bez narzędzi, gdyby nie przyszła mu w pomoc znajomość fali, którą swą wątłą nawą przerzyna. Jest on obeznany z prądem oceanu i rozróżnia na powierzchni wody falę, powstałą przez podmuch wiatru, która jest zmienną, stosownie do przyczyny swego powstania, i falę podwodną albo prądową, zawsze niezmienną. Zadaniem żeglarza w początku podróży jest poznać stosunek obu tych fal do siebie. Fala wiatrowa jest krótką, szybką i idzie za wiatrem. Fala prądu jest pokryta falą poprzednią i jako bardzo długa tylko w większych odstępach występuje w postaci nieco wynoszącego się, spienionego grzbietu. Kierunek jej jest stały przeciwko wiatrowi. Wprawne oko Karolińczyka odróżnia w chaosie wzburzonych i pomieszanych fal obie wyżej wzmiankowane i kąt ich przecięcia się. Zmiana kierunku fali wiatrowej wskazuje zmianę wiatru. Oprócz tego ma żeglarz przewodnika niezawodnego w fali prądowej, która idzie na wschód lub na zachód i czółno winno ją przecinać mniej więcej pod jednakowym kątem. Prąd (eot) oce-ański tutejszych szerokości jest więc nie tylko znany krajowcom, ale wpływ jego wchodzi w rachuby żeglarzy. Wiedzą oni, że w miesiącu «tamur» jest on bardzo silny na wschód i czekają aż pod koniec okresu «le effeng», kiedy prąd jest mniej gwałtowny; w każdym razie przy żeglowaniu starają się mieć wiatr wolny 125 liczności, by wynagrodzić stratę poniesioną przez siłę prądu..." Jak wynika więc z powyższych fragmentów pracy Kubarego, wyspiarze mający zawsze oczy pełne nieba i morskich fal byli prawdziwymi marynarzami. Ich moc stanowiły rzetelna znajomość realiów morza, wiedza o fali odbitej od lądu, fali wzniesionej przez wiatr, znajomość zachowania się ptaków morskich i wiedza o zmiennych prądach. Wyspiarze, podobnie jak „czarni tropiciele" w Australii czy amerykańscy Indianie, odnajdujący ślady nic nie mówiące oczom białego człowieka, stanowili prawdziwą encyklopedię wiedzy o morzu, lądzie i niebie; mieli doskonale rozwinięty zmysł obserwacji i dobre oczy. Niestety, sztuka żeglarska na Oceanii, z bardzo nielicznymi wyjątkami, nie przetrwała do naszych czasów. Już Kubary przed stu laty pisał z żalem: „...Dzisiejsza żegluga Karolińczyków chyli się ku upadkowi. Mieszkańcy wysp wysokich zarzucili podróże wychodzące poza obręb ich raf, znajomość gwiazd również u nich upada i na licznych wyspach tej grupy nie ma doświadczonego «pallauy»..." „Kijki miłości" Minęło parę dni od odjazdu obu studentów, kiedy zachciało mi się piwa. Nie jestem wielkim smakoszem tego płynu, w tropikach zawsze wolę miejscowe owoce, jak chociażby kokosy, ale akurat tego wieczoru piwo za mną „chodziło". W sali jadalnej mojego ,;Maramaru" byłem już zaprzyjaźniony z główną kelnerką (a może właścicielką) i jej pomocnicami. Wszystkie te kobiety zresztą trak- 128 żało, "ze odbierając* zamówienie opierały się "o"famie" gościa, wdzięcznie upewniając się co do potraw i sposobu ich przyrządzenia. — Dużą flaszkę piwa, proszę — rzuciłem pospiesznie, spoglądając w stronę baru, skąd za chwilę miał spłynąć dla mnie ów nektar. — Dobrze, a mieć kartę? — padło pytanie. — Jaką kartę? Piwo proszę! — Właśnie, chcieć piwo, mieć identification1 card — usłyszałem okrągłe zdanie w nie najlepszej angiel-szczyźnie. Zaczynałem po trosze się złościć, a żądza piwa wyraźnie się wzmagała. — Żadnej identyfikacyjnej karty nie mam, mam paszport — tłumaczyłem jeszcze dobrotliwie, ale już podniesionym nieco głosem. — Nie mieć karty, nie mieć piwa — skończyła rozmowę kelnerka i poszła sobie! Niczym ranny ryś rzuciłem się do bufetu, a piwo wydawało mi się już nektarem bogów. — Piwo! — wrzasnąłem. — Duże! — A kartę masz? — kołomyj ka zaczęła się od nowa. Po jeszcze paru pytaniach i odpowiedziach na temat owej karty załamałem się ostatecznie. Barman zaopatrzył mnie w wielki formularz do wypełnienia i w obietnicę, że w ciągu kwadransa ową przeklętą kartę załatwi. Sącząc więc obrzydliwie słodką oranżadę zabrałem się do wypełniania kwestionariusza. Dobrze schłodzona ciecz stanęła mi w gardle, kiedy rozpocząłem lekturę formularza. Czegóż tam nie było?! Do najmniej żenujących pytań należało: „Czy twoja matka jest alkoholiczką?" i „Czy ojciec miewa delirium?" Odpowiedziałem na wszystkie, wściekły, a żądza piwa dochodziła do apogeum. Po opisaniu siebie 127 swoje chabry na barmana. "Musiało chyba coś nie'-' zwykłego malować się na mojej twarzy, bo porwał on formularz, wybiegł z sali i... wrócił! — To kosztuje dolara, proszę pana... Wyjąłem, dałem. Zniknął. Po kwadransie pojawił się z czymś w rodzaju małej legitymacji w jednej ręce i... butelką piwa w drugiej. Piłem chciwie coś, czego mi tak długo broniono, i jednym okiem, ponad pianą z kufla, czytałem dokument obowiązujący w dystrykcie Truk: „Alcoholic Beverage Consumption Identification Card." Temporary Permit nr... data wydania... data ważności jeden miesiąc. Potem następowało nazwisko, adres (Warszawa, Poland), obywatelstwo, wiek, wzrost, waga... Piwo mi się skończyło, a ja jeszcze czytałem. Pod moją „przepustką do baru" widniał podpis samego szefa policji. Przy drugiej butelce, cienkiego wprawdzie, ale smacznego piwa zacząłem się zastanawiać. Cała sprawa może była nawet zabawna, ale dlaczego i po co te ograniczenia? Co się za tym kryje? Następnego ranka uzyskałem częściowe wyjaśnienie od pana Sialesa. Rzecz miała swoje głębokie podłoże społeczne. Na wyspach Truk występuje brak miejsc do pracy, co powoduje sporo różnego rodzaju napięć. Sam obserwowałem o każdej porze dnia grupki młodych mężczyzn bez zajęcia. Problem jest na tyle ostry, że admi-nistracyjnie wprowadzono sprzedaż piwa, a tym bardziej mocniejszych napojów, wyłącznie na podstawie selektywnie wydawanych pozwoleń, czyli znanych mi już „Identification Cards". Władze wychodzą widocznie z założenia, że wałkoniący się młodzieńcy wypiją małe piwo, a zrobią wielką „rozróbę". Posiadanie zezwolenia obowiązuje również wszystkich obcych przybyszów, 128 1 nym" i moje perypetie w pogoni za„ffialym" jas- Dawniej chyba wyspiarzom działo się lepiej. Popijali bez ograniczeń swoją kava, a i żywności było pod dostatkiem. Dzięki Kubaremu znany jest też fakt, że w archipelagu Truk — w przeciwieństwie do innych wysp Mikronezji — uprawą ziemi zajmowali się wyłącznie mężczyźni, podczas gdy gdzie indziej zajęcie to należało wyłącznie do kobiet. Ze stu wysp i wysepek, składających się na dystrykt, mniej niż połowa była zamieszkana, podobnie jak dziś; reszta stanowiła uprawne ogrody i swego rodzaju farmy hodowlane dla świń. Obecnie pod tym względem jest znacznie gorzej. Większe zagęszczenie ludności, zaniechanie wielu upraw zmusza administrację dystryktu do importu produktów spożywczych. Z jednej więc strony nadmiar rąk do pracy, a z drugiej — brak perspektyw, jak choćby w rybołówstwie, które przed II wojną światową kwitło na Truk znakomicie.. Dochody z rosnącego ruchu turystycznego w małej tylko części trafiają do rąk wyspiarzy. Archipelag Truk ma swoją ciekawą historię, istniejącą w legendach i ustnych przekazach na długo przed przybyciem pierwszego białego człowieka w roku 1565, którym był prawdopodobnie Alonso de Arellano. Z opowieści tych wynika, że przodkowie Trukczyków przybyli zapewne z małej wysepki Kusaie, położonej o kilkaset mil na wschód od laguny Truk. Praktycznie ten zagubiony w Pacyfiku archipelag wysp był nieznany aż do pierwszej dekady XIX wieku, kiedy pojawił się okręt Dublona (1814). Potem okręty wielu żeglarzy musnęły jak gdyby te ciekawe wyspy, a wśród nich Francuz Duperrey w roku 1824. Potem był sam Dumont d'Urville, który, kontynuując wielką wyprawę, 9 — Ludzie 1 atole 129 zawinął w te okolice TmiaT sp6ro kłopotów z l czykami atakującymi jego marynarzy. Wielki odkrywca z ogromnym opóźnieniem opublikował swoje skąpe wrażenia z Truk. Tak więc Europa znajomość tego archipelagu bezsprzecznie zawdzięcza przede wszystkim Kubaremu, który pisał na ten temat już od roku 1881. Nasz badacz spędził na wyspach ponad czternaście miesięcy (lata 1878—1879), pomijając już jego prace badawcze na Mortlock, wchodzących dziś także w obręb wysp Truk. Nawet nieżyczliwy Kubaremu przez całe życie badacz niemiecki Otto Finsch musiał przyznać: „...znajomość wysp Ruk w pierwszym rzędzie zawdzięczamy J. Kubaremu..." Sięgnijmy więc i my do pionierskich (i dziś nie do odtworzenia) ustaleń Kubarego, dotyczących choćby tak wdzięcznego tematu, jak dziewczęta w archipelagu Truk: „...Dziewczyna żyje przy matce lub jej siostrach i wcześnie bardzo zaczyna pracować, gdyż siedmio-, ośmioletnie dziewczynki muszą już pomagać starszym kobietom w zbieraniu ryb małych i ślimaków. Zbieranie, odbywające się codziennie, a często i po nocach, stanowi naj pierwsze stałe zatrudnienie kobiety, do którego jeszcze przybywa tkanie i dzierganie sieci do ł& wienia ryb. Z chwilą dojrzałości poczyna się dla młodej dziewczyny nowy okres życia. Staje się wtedy «feapun»; zostaje bogato przystrojona i obdarowana przez wszystkich krewnych, przy czym następuje publiczne wystawienie w domu rodzicielskim, w którym dziewczyna, siedząc na macie, przyjmuje odwiedziny przybywających przyjaciół i sąsiadów, przez co zarazem następuje niejako ogłoszenie jej za mogącą pójść za mąż. Odpowiednio szczególnemu urządzeniu plemiennemu 130 zwykle, mężczyźni idą szukać towarzystwa kobiet w sąsiednich eifach, a kobiety, którym eifu opuszczać nie wolno, zostają odwiedzane przez mężczyzn z obcych wiosek. Utrzymywanie takich stosunków miłosnych gra tutaj wielką rolę, stanowiącą prawie wyłączne zajęcie młodzieży. Gdy starsi i żonaci zajmują się pracą lub oddają spoczynkowi w nocy, młódź ugania się za awanturami..." Wielką rolę w tych nocnych awanturach odgrywały zapewne kijki „fenaj", zwane frywolnie „laskami miłości". Znalazły się one wśród eksponatów zebranych przez Kubarego, ale wielu wielce uczonych muzeolo-gów europejskich sklasyfikowało je jako broń. Były ta karbowane cienkie kije o długości nigdy nie przekraczającej metra. Tymczasem, jeśli nawet uznać „fenaj" za broń, to był to wyłącznie oręż amora. Pierwszy raz spotkałem się z owymi „kijkami miłości" w kooperatywie wyrabiającej pamiątki dla turystów. Młoda rozbawiona Japonka wynosiła akurat cały pęk „fenajów". Zainteresowałem się sposobem używania reprodukowanych dziś masowo dla turystów „kijków miłości". Był on nader prosty. Zakochany Truk-czyk, pragnąc pod osłoną nocy spotkać się z wybranką swego serca, podkradał się do chaty i przez cienką, plecioną z mat ściankę przepychał swój karbowany kijek. „Fenaj", najprościej mówiąc, dzięki charakterystycznym nacięciom, zastrzeżonym wyłącznie dla tego właśnie młodzieńca, służył w ciemnościach nocy jako autentyczny... bilet wizytowy. Obudzone dziewczę, po omacku badając „fenaj" ręką, mogło bez pudła ustalić, czy zachęca ją do grzechu miejscowy „Franek" czy „Janek". Po ustaleniu tożsamości zalotnika mogła też podejmować decyzję i ewentualnie pospieszyć na wcześ- 131 IllcJ Ulliuvv±ui nież był zabezpieczony przed pomyłką, bo jeśli panie w chacie zamieniły się nawet miejscami do spania, a obudzona niechcący przyszła teściowa pragnęła również entuzjastycznie przyjąć ofertę, to przecież nie znała umówionego miejsca. Podobno istniał zresztą cały kod, którym posługiwali się kochankowie. Wciągnięcie laski do wnętrza chaty oznaczało zgodę na wszystko, wypchnięcie — odrzucenie adoratora. Szyfr fenajowy był z pewnością bardziej jeszcze rozbudowany i odpowiednie manewrowanie kijkiem oznaczało: „Przyjdź później, jak mama zaśnie" lub „Wyjdę nad ranem". Tak czy inaczej, fenajowy system randkowania musiał działać sprawnie, skoro istnieje on podobno do dziś i wciąż... rośnie zaludnienie wyspy. Oddajmy jednak głos Pierwszemu Etnografowi wysp Ruk. Kubary pisze: „...Ubieganie się o żonę w sposób prawidłowy następuje w ten sposób, że mężczyzna, po poprzednim porozumieniu się z córką, prosi o nią ojca, i jeśli zostaje przyjętym, przychodzi następnie z podarunkami i bez dalszych ceremonii lub obrządków zamieszkuje u swojej żony dopóty, dopóki jej się ten stosunek podoba. Podczas swojego pobytu w domu żony musi ją żywić; a jeśli eif jego jest w pobliżu, zabiera ją czasami z sobą i tak żyje na przemiany w dwóch plemionach. Takie pożycie małżeńskie pomaga niekiedy do ściślejszego połączenia się sąsiednich eif ów, jeśli te pomiędzy sobą wyłącznie małżeństwa zawierają..." I dalej: „...Naczelnik miewa zwykle wiele żon, które żyją razem w jego domu. Młodsi krajowcy mogą mieć także kilka żon, ale te żyją rozdzielone w rodzinnych swoich eif ach i mąż musi je wszystkie utrzymywać i odwiedzać 132 i dodaje mężczyźnie większego znaczenia, ale możliwe bywa tylko u bogatszych... ...Pożycie małżeńskie na zewnątrz pozbawione jest zupełnie objawów czułości, która jeśli staje się widoczniej szą, bywa uważana za nie przystojną. Pomimo tego jednak natrafia się w małżeństwach na objawy wielkiego przywiązania, jak również i pamięci po śmierci. Naczelnik wysepki Eten, na której mieszkałem przez kilka miesięcy, sprzedał mi szkielety trzech żon swoich, zmarłych dawniej. Przy jednej z czaszek, które przechowywał w dymie ogniska, zaczął wychwalać wdzięki nieboszczki, będącej niegdyś jego faworytą..." Jak widzimy, Kubary był zapalonym zbieraczem eksponatów i dla dobra nauki nie cofał się przed niczym, nawet za cenę siania swoistego rodzaju popłochu, jak wynika z dalszej części jego artykułu: „...W ogóle krajowcy szanują resztki śmiertelne drogich sobie osób. Limit, naczelnik z Sopore na wyspie Fefan, był starcem około siedemdziesięcioletnim w chwili, gdym przybył do jego eif u. Żona mu zmarła przed laty i zwłoki jej były pochowane w pobliżu jego domu. Na wieść o moich nabytkach osteologicznych zląkł się biedak o kości swojej żony i natychmiast wybrał się, niby w podróż morską, do Nema, w rzeczywistości jednak, by zatopić prochy ukochanej towarzyszki w falach morskich..." Dalej czytamy jeszcze o pogrzebowych obrządkach: „...Zwłoki nieboszczyków albo zatapiają w morzu, albo chowają na lądzie. Sposób pogrzebu zależy od naczelnika, który znowu powoduje się w tym stanowiskiem zmarłego w plemieniu. Zatapianie w morzu uważane jest za najbezpieczniejsze, gdyż podczas wojny wróg zwycięski nie tylko 133 tępi żywycn, aie pastwi si^ nych. Zwłoki, starannie namaszczone kurkumą, uroczyście przystrojone i zawinięte w matę, obciążone kamieniami, zostają puszczone w morze. Stałych przepisów pogrzebowych nie ma, gdyż rozstrzyganie w każdym razie zależy nie tylko od osób zainteresowanych, ale i od warunków miejscowych. Niektóre plemiona przekładają pogrzeb morski, inne grzebią nieboszczyków w piasku nadbrzeżnym, inne znowu na szczycie pagórków. Czasami też zwłoki zostają składane na wysokiej skale nie zamieszkanej wysepki. W razie śmierci naczelnika eifu ciało zostaje wystawione uroczyście i wszyscy sąsiedzi znoszą podarki pośmiertne, które, składane obok ciała, ostatecznie należą do krewnych zmarłego. Cały eif podpada wtedy nakazowi żałobnemu na kilka miesięcy, w którym to czasie obcym wstęp do niego jest zabroniony. Przy śmierci zwykłego krajowca żałoba trwa krócej i owoce, nagromadzone przez ten czas, należą do pozostałej rodziny. Pomimo pozornie tak luźnych stosunków rodowych, osoby, bezpośrednio dotknięte śmiercią ziomka, objawiają ból swój w sposób o ile być może najwidoczniejszy. Pozostała wdowa siedzi lub raczej leży w domu kilka tygodni w ciągłym głośnym płaczu, przy czym nakrywa głowę sztuką tkaniny, by nie patrzeć na ludzi, i morzy się głodem dobrowolnym. Inni krewni żal swój dają poznać przez ciągłe przytłumione mruczenie nazwiska osoby zmarłej..." Kubary nie tylko piórem utrwalał obyczaje mieszkańców Truk, zajmował się bowiem także fotografią. Jego zdjęcia z tego archipelagu przedstawiają między innymi mężczyzn w przedziwnych okryciach, do złudzenia przypominających południowoamerykańskie poncho. Fotografował także ubiory kobiece, przepięknie 134 spódnice. Właśnie wyspy Trukuchodziłyza'"centrum' tkackie Mikronezji i wyroby stąd pochodzące stanowiły najważniejszy artykuł handlu międzywyspowego. Dawniejsi mieszkańcy laguny Truk nie znali w ogóle, według relacji Kubarego, prawa własności; żyli w swoistej komunie. Jeśli jeden z nich zbudował na przykład łódź, jego sąsiad bez żenady wypływał nią na połowy, nie pytając właściciela o pozwolenie. Z drugiej strony jednak budowniczy łodzi, również bez podziękowań, zjadał część ryb przywiezionych z morza. Od Kubarego można również dowiedzieć się wiele o kurkumie, odgrywającej znaczną rolę w życiu tej wyspiarskiej społeczności. Badacz widział dwie jej podstawowe funkcje: była barwnikiem zdobiącym żywych i zmarłych oraz ich ubrania. Drugą istotną jej zaletą miała być zdolność zabezpieczania przed moski-tami i zimnem. Aby uzyskać z kurkumy pożądaną korzyść, bulwy tej rośliny rozcierano kawałkiem koralowca, a uzyskaną maź zalewano wodą. Otrzymany w ten sposób osad formowano na kształt ciasteczek, suszono, następnie pakowano w liście i nadawano w ten sposób cechy towaru wymiennego, a nawet pieniądza zwanego „taik". Również charakterystyczne maski truckie, występujące w dwóch rodzajach: damskie i męskie, uznawał Kubary jako przedmioty magiczne, mające chronić przed nieszczęściem na wojnie, strzec przed tajfunami oraz złymi duchami i chorobą. Miniatury takich właśnie masek, razem z „kijkami miłości", miejscowa kooperatywa produkuje obecnie taśmowo i sprzedaje tłumom pasażerów wysypujących się z teflonowanych odrzutowców. Trukczycy pobierają przy tym normalne amerykańskie dolary, a nie kurkumowe „taiki", jak ich zacni przodkowie. 135 Dobry pan Siales podesłał samochód z kferowcą. Miałem ruszyć tego dnia na podbój Moen. Wyspa przypomina kształtem równoramienny trójkąt, o boku osiem—dziesięć kilometrów. Poszczególne wierzchołki wytyczają: stara japońska latarnia, hotel „Continental" i lotnisko, w pobliżu którego wznosiła się największa góra Moen, zwana Tońachau; tutejszy Everest sięgał imponującej wysokości prawie czterystu metrów. Na południowym brzegu w ogóle drogi nie było, tak więc o objechaniu wyspy Moen marzyć nie można. Z „Ma-ramar" mogłem ruszyć tylko na południe, a więc do hotelu „Continental", albo na wschód, to jest w kierunku owej japońskiej latarni. Wybrałem, rzecz jasna, tę właśnie trasę. Droga była wcale dobra, a owe czterysta metrów stoków Tońachau całkiem imponujące. Strome zbocza, porastał dziewiczy tropikalny las i całość wyglądała nader dekoracyjnie. Pierwszą większą wioską na trasie była Tunuk, a osada ta chyba w niczym nie przypominała siedlisk wyspiarzy, które oglądał tu Kubary. Blaszane dachy, domki z prefabrykatów o mocnych, przeciwtajfunowych ściankach. Z pewnością udaremniłyby one użycie „kijka miłości"; współczesna architektura najwyraźniej nie pomaga romantycznym zalotom. Najważniejszym akcentem architektonicznym wioski był spory kościół katolicki z piętrową plebanią, wszystko pomalowane jaskrawo w kolorze kurkumy. Brzegi wyspy, wzdłuż której biegła szutrowa, czerwona droga, nie były ciekawe. Przybrzeżne wody porosłe trzciną, mangrowiem i pokryte ledwie skrytymi pod wodą rafami — wyglądały smutno, tym bardziej że nie widziało się tu ani jednej łodzi pod żaglem, a te mniejsze — opuszczone, zaniedbane — tkwiły uwią- 136 menady tworzyły wąskie, daleko wysunięte w wodę kładki, każda z nich uwieńczona na końcu nędzną budką. Widywałem już podobne budowle na Samoa i nie miałem wątpliwości, że są to ubikacje, gorliwie zalecane do budowy przez władze sanitarne. Być może odpowiadały one standardom higieny, ale urągały podstawowym zasadom bezpieczeństwa. Nie chciałbym korzystać z tych udogodnień w bezksiężycową noc. Gdzieś w okolicy zatoki Nomenuk, u ujścia małej rzeczki, mój kierowca namówił mnie do obejrzenia pięknego rzekomo wodospadu. Popatrzywszy na rzeczkę, nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego i... nie pomyliłem się. Niewielka struga wody sikała z góry, udając bez powodzenia Niagarę. Droga stawała się trochę bardziej kręta i wznosiła się lekko ku górze, dając coraz lepszy i atrakcyjniejszy wgląd w lagunę. Jeszcze kilkaset metrów wyspiarskiego buszu i nasz łazik wjechał na szczyt łagodnego wzgórza. Wieńczyła je zaskakująca budowla. Wzniesiony zgodnie z najlepszymi zasadami sztuki inżynierskiej pyszni się przede mną piętrowy... bunkier z grubymi żelaznymi okiennicami i stalowymi drzwiami, przypominającymi bankowy skarbiec godny Wall Street, a nie rajskiej wysepki na środku Pacyfiku. Figura świętego Franciszka Ksawerego na tle owej fortyfikacji jeszcze bardziej sprawę gmatwała. Cóż, na Boga, wspólnego z japońskim bunkrem ma ów jezuita, którego zabalsamowane zwłoki miałem okazję niedawno oglądać w wymarłym mieście portugalskiej kiedyś prowincji Goa? Niepełną odpowiedź na moje wątpliwości dała umieszczona w pobliżu tablica z napisem „Xavier High Schód". A wiec gimnazjum Jezuickie pod patronatem św. Franciszka Ksawerego. Dobrze, ale dlaczego w takim forcie? 137 dziedziniec przed betonowym monstrum. Zachowywali się dokładnie tak, jak ich rówieśnicy w Europie — gonitwy, krzyki, wybuchy śmiechów. Jeden z wychowawców chętnie informuje cudzoziemca: — Widzi pan, ten kompleks wybudowali po 1940 roku Japończycy, usuwając stąd misję katolicką prowadzoną przez jezuitów. Po zakończeniu wojny misjonarze pisali długo do Waszyngtonu, aż wreszcie w 1952 roku, czyli siedem lat po zakończeniu działań, przyznano im prawo własności do gruntu i do postawionego na nim budynku. Jezuici po adaptacji postanowili tę fortecę przekształcić w szkołę. — Ilu macie tu uczniów? — Ponad stu. — Czy szkoła tutejsza jest połączona z internatem? — Tak, oczywiście. Mamy tu przecież studentów z kilkunastu Wysp Karolińskich i z archipelagu Mar-shalla. A może zechciałby pan obejrzeć trochę bliżej naszą szkołę? Zgodziłem się z entuzjazmem. Niecodziennie przecież można zobaczyć tego typu budowle, uchodzące w czasie wojny za supertajne. Pierwszym wrażeniem po przekroczeniu progu był przyjemny chłód. Grube ściany znakomicie rozwiązywały problem klimatyzacji. Uprzejmy wychowawca zaprowadził mnie najpierw na dach. — Mamy tu pod stopami około półtora metra żela-zobetonu. A tutaj widzi pan jedyny właściwie ślad działalności amerykańskich bombowców, atakujących wielokrotnie ten budynek. Tu spadła pięćsetfuntowa bomba. Nie znać było poważniejszych szkód. Kilkunastocentymetrowe wgłębienie i trochę obnażonej stali zbrojeniowej. Japończycy solidnie wykonali swoją robotę. 138 molot, startujący z ówczesnych lotniskowców, nie mógł srzucić już cięższych bomb kruszących. Japońscy admirałowie mogli spokojnie słać swoje alarmujące depesze do cesarza. Zeszliśmy do wnętrza. Wszędzie szerokie korytarze i ciężkie, stalowe, nabite nitami drzwi. Potężne centrum radiokomunikacyjne, zwane przez Japończyków Mabuchi. Tam gdzie niegdyś zaaferowani radiotelegrafiści przeciskali przez kłęby drutów i setki lamp swoje pilne depesze, dziś chłopcy mikronezyjscy jedzą posiłki. W dawnym apartamencie admiralskim z dawno nie napełnianą łazienką mieści się dyrekcja szkoły. Pomieszczenia dla japońskich oficerów wykorzystane zostały na sypialnie dla chłopców. Mabuchi jest pewnie jedną z nielicznych budowli wojennych na Pacyfiku, które zostały z sensem wykorzystane. Ze zdumieniem dowiedziałem się, że w tutejszym gimnazjum uczy się młodych ludzi łaciny, łącznie z oracjami Cycerona i Cezara. Nie zapomina się przy tym o zajęciach filmowych, na przykład przy lądowaniu samolotów odrzutowych na miejscowym lotnisku. Chłopcy mają także własny teatr, a aktualnie przygotowywane jest przedstawienie Szekspira „Kupiec wenecki". Sztuka odegrana będzie w kostiumach z epoki. Prawdziwe Eton Mikronezji! — A jakie kłopoty wychowawcze daje się tu odczuć? — Właściwie normalne — bójki, trochę pijaństwa. Nic ponad normę. Staramy się przeciwdziałać pracą i znajdujemy dla naszych students wiele dodatkowych zajęć. Prowadzimy tutaj roboty murarskie, malujemy, odnawiamy, reperujemy, dbamy wreszcie o trawniki i strzyżenie zieleńców. Chłopcy są dobrzy, chętni do nauki i zdolni. Zabrzmiał dzwonek. Uczniowie wrócili do zajęć. Za 139 grubości miała się rozpocząć trygonometria. Jeszcze raz obszedłem budynek. Niegdyś otaczały go trzy maszty radiowe, obecnie najlepiej widoczny jest jeden. Budynek, zatopiony w gąszczu bananowców i drzew chlebowych, po wielu latach stanowił nadal widmo okrutnej wojny. Niektóre okna już powiększono, ale wiele maleńkich niby strzelnice otworów zdobiły stalowe okiennice. Tuż pod dachem biegł gruby betonowy okap, mający zapewne chronić otwory od odłamków. Na tej kilkudziesięciokilometrowej wysepce Ma-buchi trwać będzie pewnie długo, stanowiąc pomnik wojennego amoku, który sięgnął nawet tutaj, na tę drobinę lądu. Do obowiązkowych wypadów z Xavier High School należy kilkuminutowa przejażdżka do wioski Sapuk, skąd prowadzi ścieżka ku zbudowanej przez Japończyków latarni morskiej. Przy drodze jest — jakżeby ina» czej — świeżo odmalowane działo przeciwlotnicze. Przechodząc widziałem całe stadko Japończyków, zapamiętale fotografujących się na jego tle. Spod latarni rozciągał się interesujący widok w kierunku wyspy Dubłon oraz na zachodnią siodełkowatą część Moen. Kilkanaście mil dalej rysował się tropikalny Matter-horn, czyli najwyższa góra archipelagu na wyspie Tol (całe 426 metrów), dostatecznie wysoka, aby skupiać wokół siebie malownicze obłoki i ciemne deszczowe chmury. W odległości kilku mil na wschód widać było wyraźnie koralową barierę otaczającą lagunę, a także jedno z czterech głębokowodnych wejść, tak zwane Przejście Północno-Wschodnie. Tędy wchodziły najczęściej okręty wojenne, zmierzające na kotwicowisko przy Moen. Przy latarni na cyplu skończyła mi się wyspa. Jeśli chciało się nadal korzystać z samochodu, można było 140 yiŁu wiatat \,ą samą urugcj, K-luiij an; pizyjecnaiO. Jedyne możliwe odstępstwo w tym względzie dawało szansę objechania góry Tonachau z przeciwnej strony niż poprzednio. Trafiało się wtedy na zabudowania, z których korzysta administracja dystryktu, na piękny nowoczesny szpital, a potem na filię Bank of America, mieszczącą się w pordzewiałym blaszanym baraczku. Nie zawsze, jak się okazuje, bankierzy tarzają się na pieniądzach. Droga z drugiej strony góry doprowadziła mnie znowu do mego hotelu, skąd ostry skręt w lewo pozwolił jechać wzdłuż brzegu, tym razem z laguną po prawej ręce. Minęliśmy znany mi już od czasu wyprawy na „Fujikawa Maru" port, potem wioskę Mwan, którą z kolei misja protestancka obdarzyła sporym kościołem, a także gimnazjum koedukacyjnym. Wynikało z tego niedwuznacznie, że rywalizacja między poszczególnymi wyznaniami na wyspach Pacyfiku trwa. Na Moen, jak mogłem się zorientować, nie przybiera ona jeszcze tak karykaturalnych form, jak na przykład na Nowych Hebrydach, gdzie na nieco większej wyspie spotkałem aż osiem różnorodnych misji, ostro walczących o dusze zbłąkanych w pogaństwie (lub w innych wyznaniach) owieczek. W XIX wieku sprawy na Mikronezji przedstawiały się znacznie gorzej; wtedy to, w czasie wojen toczonych przez wyspiarzy, misjonarze opowiadali się po jednej ze stron. Zwykle popierali wówczas świeżo nawrócone duszyczki. Wojny przy udziale białych nabierały znacznie okrutniejszego charakteru i trup sypał się gęsto. Dość znana jest taka właśnie wojna na wysepce Tarawa, w czasie której śmierć poniosło aż trzydziestu kilku wyspiarzy. Nadgorliwi misjonarze święcili wtedy „wspaniałe zwycięstwo chrześcijan nad poganami". Łazik toczył się po utwardzonej nawierzchni, często 141 ODOK. brzydotą wszystko, co można było zobaczyć w wyspiarskiej architekturze. Chwilami aż tęskniłem za porządną palmową strzechą i schludnym domkiem na palach. Cóż, tak zwana cywilizacja odniosła tutaj, przy brzegu wyspy, zwycięstwo — miniona wojna zapewne starła z powierzchni wszystkie prymitywne zabudowania. Zwycięstwem cywilizacji nazwać można również kompleks hotelu „Continental" z piękną plażą, trawnikami i pomostem żeglarskim, a także z całkiem udaną jadalnią i barem, ozdobionym — o dziwo! — po wyspiarsku. W tym zacisznym, dobrze schłodzonym pomieszczeniu natychmiast zrobiłem użytek ze swojej identyfi-cation card, która kosztowała mnie tyle trudu. — Halo, Jan — w barze urzędował Mick Ashman, jeden z dygnitarzy rządowych, których poznałem na Saipanie. — Cieszę się, że cię widzę. Powiedz, jak ci się podobał Tinian? — To było wspaniałe przeżycie. Mick, masz może dla mnie następną propozycję? — pytałem. — Może będzie. Aha, to jest Gene Hassing, generalny menadżer Air Mikę. Lecimy jutro razem na Saipan. Pogadaj sobie z nim, a ja się zastanowię nad trasą, jaką powinieneś lecieć. Ostatecznie, do diabła, jestem fachowcem od turystyki. — Air Mikę? To widzę, twoja prywatna linia? Nie wiedziałem, że jesteś tak bogaty... — Dobrze ci żartować z biednego wyrobnika na rządowej posadce; Air Mikę to po prostu popularny skrót od „Air Micronesia", to Gene tym interesem kieruje. Gene, jak większość ludzi interesu, był obrotnym, gadatliwym nieco człowiekiem i bez wstępów zapoznał mnie z krótką historią swojej linii. „Air Micronesia" jest korporacją stworzoną przez amerykańskie linie lot- 142 muzę: u-onunentai, /iiona Airnnes z iiawajOw i kapitał United Micronesia Development Association. Przedsiębiorstwo ma niewielką flotę powietrzną, istnieje od roku 1968, obsługując przewozy międzywyspowe i zapewniając połączenia przede wszystkim z Honolulu. Pierwszy rok, kiedy wszystkie połączenia obsługiwane były przy użyciu odrzutowca, to rok 1975. — Rocznie przewozimy ponad sto pięćdziesiąt tysięcy pasażerów i wykonujemy około pięciu milionów tonomil. Zatrudniamy... — Gene, zanudzisz mi człowieka — wtrącił się Mick. — Posłuchaj lepiej, jaką chcę mu dać radę. Widział już Guam, Saipan, jest tutaj, dokąd powinien podlecieć jeszcze przed opuszczeniem Terytorium? Chcę mu doradzić Yap! — Święta racja. Obejrzy sobie „fe", ładne widoczki, ale jak już, to i Palau warto zobaczyć. — Panowie, litości, to przecież około tysiąca trzystu kilometrów w jedną stronę, i to w przeciwną do mojego kierunku. Przecież lecę na kontynent. No i koszt... — Niecałe czterysta dolarów w obie strony — bagatelizował Gene. — Dobrze więc, jeśli dostanę zniżkę, pomyślę jeszcze. Obaj panowie nie powrócili jakoś do tematu. Nie miałem im zresztą tego za złe. Od dawna wiedziałem, że świat jest piękny, ale cholernie drogi, a w interesach sentymentów nie ma. Obaj zresztą byli mili i umieli opowiadać. Dowiedziałem się od nich sporo szczegółów o „Jego Majestacie" — „królu" O'Keefe, z którym pływał także Ku-bary. „Jego Królewska Mość" to postać barwna, ale... spod ciemnej tropikalnej gwiazdy; ściśle za to związana z wyspą Yap, dla której poznania niemało zdziałał i nasz rodak. 143 ; i wyspa Kamsennycn psemęazy ..... ^ Yap jest małą wyspą, a raczej, jak to bywa w Mikronezji, czterema naraz wyspami, otoczonymi wspólną koralową barierą. Obszar Yap nie przekracza stu kilometrów kwadratowych, przy czym wzgórza sięgają „niebotycznej" wysokości dwustu metrów. Współczesny dystrykt Yap składa się oczywiście z mnogich innych wysp i atoli o tak pięknie brzmiących nazwach, jak: Ulithi, Elato, Woleai, Satawai i inne. Te drobiny skał lub korala rozrzucone są na przestrzeni ponad tysiąca kilometrów, a cała ludność dystryktu oscyluje koło ośmiu tysięcy ludzi. Z tego na Yap mieszka niemal połowa, a na przykład atol Ngulu liczy aż... ośmiu obywateli. Maleńka Yap ma swoją, odrębną od innych wysp, historię: stanowiła przedmiot wielkich sporów dyplomatycznych z udziałem papieża, gościła ważną stację kabla transpacyficznego oraz była widownią toie-lu innych wydarzeń. Wyspa jednak największą sławę zyskała jako ojczyzna zdumiewających, przypominających kamienie młyńskie, kamiennych pieniędzy. Yapczycy za czasów Ku-barego, a i później, gromadzili tę dosłownie „ciężką" forsę i „twardą" walutę. Oddajmy głos Kubaremu, on wprowadzi nas w zagadnienie „fe" najlepiej: „Kultura wyspy Yap — pisze nasz uczony — charakteryzuje się (...) budowaniem trwałych domostw, zakładaniem dróg i tam kamiennych, obecnością regularnej uprawy gruntu, znajomością sztuki garncarskiej i gotowania potraw w wodzie, a przede wszystkim innym obecnością środków wymiennych, zastępujących naszą monetę, nie mówiąc już o rozwiniętej sztuce budowania czółen i żegludze morskiej, w których ogół Mikronezyjczyków mniej więcej celuje. 144 w celu szukania pieniędzy, czekają na ustalenie się wiatrów północno-wschodnich i do podróży wybierają swe czółna największe, zwane «czugopin». Podróż bywa prawie zawsze szczęśliwa, gdyż oddalenie wynosi mil ledwie 230 i czółna wstępują na leżące po drodze wyspy Ngulu. Czółna są zwykle obsadzone silnie ludźmi, gdyż gdy jedna ich część ciosa kamienie, druga, korzystając z obfitości drzewa budowlanego, na miejscu buduje czółna zapasowe, służące następnie do transportu pieniędzy. Przybysze yapscy są nielubiani na Pelau, i przywilej wyrabiania swoich pieniędzy muszą nieraz opłacić pracą, skracającą ich czas na własne cele przeznaczony. Część osady czółen yapskich rozprasza się po wyspach wapiennych, położonych na południu wysp pelauskich, i prospektu je bezładzie i trudne do przebycia skały. Materiał przez nich szukany jest wapieniem krystalicznym (arragonit), ułożonym w warstwach mniej więcej horyzontalnych, do 12 cali grubych i zawartych nielicznie w wyższych pokładach powstałej masy twardych wapieni koralowych. Yapczycy szukają warstw, o ile być może najgrubszych i najłatwiejszych do wydobycia w kawałkach dostatecznie wielkich, aby móc z nich wyciosać sztuki okrągłe, o średnicy do 6 stóp dochodzących. Gdy robotnicy nie posiadają żadnych narzędzi właściwych, posługują się tylko starym żelazem i siekierami, nie dziw, że robota idzie ciężko i powolnie i wymaga niezwykłej wytrwałości. Przez całe miesiące robotnik dłubie od świtu do nocy nad jedną sztuką, zadowalając się strawą jak najlichszą, składającą się czasem tylko z ślimaków, które sam sobie musi łowić, gdyż Pelau-czycy bynajmniej nie goszczą szczodrze yapskich przybyszów. Z rzadka tylko udaje się przewodnikowi wyprawy zdobyć nieco taro, które bywa rozdzielane sta- 10 — Ludzie 1 atols. 145 rsfę" wyyątkowym^darenSrpocI 'kóńlel: rosoły cala gró-'""1 mada awanturniczych grzebarzy ukazuje widoczne znaki zmizernienia..." Kubary, jak czytamy, zna więc dokładnie pracę w „mennicy" i sugestywnie opisuje ogromne trudy, jakie ponoszą u obcych wyspiarze z Yap, aby zdobyć surowiec na kamienne kręgi i obrobić je. A przecież rzecz się nie kończy na obróbce „fe". „...Ilość ciosanych sztuk stosuje się do liczby czółen, z których każde może brać tylko jeden wielki pieniądz, obok równej wagi sztuk małej objętości. Gdy więc sztuki wielkie, mające się stać własnością naczelnika kraju wysyłającego całą wyprawę, są gotowe, robota zwraca się na sztuki małe, od 1—3 stóp średnicy mające, które stanowią w części własność robotników, gdyż po powrocie na Yap takowe zostają publicznie dzielone między członków wyprawy i rodziny w niej zainteresowane. Sprowadzenie nareszcie owych, nieraz cetnary ważących kamieni z wysokości kilkunastu stóp nad poziom do brzegu morza i ładowanie na czółno, wymaga także wysiłków niepoślednich. Dość jest wziąć pod uwagę powierzchnię poszarpaną tych skał, o stokach często stromych i nie dozwalających nodze stepu pewnego, by przyznać Yapczykom wytrwałość i siłę. Nadzy robotnicy wygładzają trudną drogę, łamią wystające skały, walą drzewa tamujące przechód i przy pomocy drągów i lin przesuwają, spuszczają, toczą i niosą na własnych barkach owe skarby urojone do swych wątłych naw, by jeszcze raz przejść cały szereg zapasów z dzielącym ich od rodzinnej ziemi Oceanem..." Z dalszych ustaleń Kubarego wynikało, że wartość „fe" była bardzo wysoka. Jeden pieniądz kamienny o średnicy zbliżonej do dwóch metrów stanowił równowartość wielkiej łodzi, która dla wyspiarzy była 146 przeaimoiem mezwyKie cennym. J^rawaopo-dobnie na cenę „fe" wpływał trud i niebezpieczeństwa przy ich uzyskiwaniu. Ciekawe jest, że oprócz kamiennych kręgów z otworami w środku, na wyspie kursowały również, jako środki płatnicze, gładzone muszle — „gau" oraz „yar". Największe jednak znaczenie przywiązywano do pieniędzy kamiennych. Między innymi świadczy o tym fakt, że polski badacz, w czasie pobytu w „mennicy" na wyspie Koror ze swą kilkudziesięcioosobową wyprawą, naliczył tam ponad czterystu już zajętych pracą Yapczyków produkujących owe kamienne ciastka, z dziurą ułatwiającą transport. Ta wielka grupa wyspiarzy stanowiła w owym czasie aż dziesięć procent wszystkich mieszkańców Yap. Pracowite życie wyspiarzy radykalnie zakłócił oraz wywołał inflację kamiennych pieniędzy wspomniany już „król" 0'Keefe. Zanim jednak zajmiemy się tym przedsiębiorczym draniem, warto może przez chwilę zastanowić się nad sensacyjnym istnieniem obiegowych środków płatniczych na tak małej wyspie, gdzie właściwie rodziny i poszczególni ludzie byli samowystarczalni. Do dziś, mimo licznych badań największych sław, nie wyjaśniono tej zagadki oraz przyczyn, dla których produkowano akurat na Yap owe najosobliwsze pieniądze świata. Niemniej, dzięki pionierskim pracom Kubarego, Europa dowiedziała się, że pieniądze w zachodnich Karolinach odgrywały olbrzymią rolę. Płaciło się tam za wszystkie artykuły powszechnego użytku. Zwyczajowe prawo nakazywało sprzedawać nawet własne wyroby, na przykład łodzie, i kupować podobne od sąsiada. Pieniądz był dobry jako okup wojenny, jako ekwiwalent za popełnione przestępstwo, pieniądzem wreszcie płaciło się za modlitwy szamana, pogrzebanie zmarłego 147 Hrpriirr"......r i za S2ereg mnycn usiug w życiu wyspiarsKim. r-ieiną-» dze na Yap ofiarowywano duchom, przyszłej żonie, cieśli lub dziewczynie. Oczywiście również znaczenie poszczególnych naczelników zależało od ilości i jakości posiadanych „fe". Wszystkie te funkcje pieniądza, całą hierarchię wartości wypracowaną przez stulecia, obalił jeden biały rozbitek, z trudem uratowany przez Yapczyków. Był nim Dawid Dean O'Keefe, z pochodzenia Irlandczyk, zagrożony szubienicą za zabójstwo. Zostawił on w Georgii swoją żonę z małą córeczką i puścił się na morze. Los sprawił, że statek, którym dowodził, rozbił się właśnie na rafach Yap, a 0'Eeefe sam z całej załogi znalazł się żywy na brzegu wyspy. Odchuchał go i wyleczył z ran szaman Kanifay i O'Keefe, przyznać trzeba, został jego wiernym przyjacielem do końca życia. Nie warto może relacjonować sielskich dni, jakie irlandzki kapitan pędził na Yap, ale trzeba wspomnieć, że kiedy tylko doszedł do siebie, okazyjnym statkiem dotarł do Hongkongu, gdzie zdobył statek, i na Nauru, skąd przywiózł sobie żonę. O'Keefe bowiem dostrzegł największy bodajże interes, jaki którykolwiek z białych kupców zrobił pod koniec XIX wieku na Pacyfiku. Zaofiarował sie mianowicie ze swoim statkiem do przewożenia kamiennych pieniędzy z „mennicy" — na Yap. Wkrótce dysponował już całą flotyllą statków, a „fe" zalały wyspę. Dominowały sztuki wielkie, najcenniejsze, o średnicy dwóch, a nawet trzech metrów, które trudno było niegdyś przewozić kruchymi czółnami. Wyspiarze pracowali jak szaleni (dziś na wyspie Yap znajduje się ponad dziesięć tysięcy kamiennych kręgów), a kapitan O'Kee-fe woził. Oczywiście nie za darmo. Za swoje usługi żądał kopry i trepangów. Dzięki masie przewożonego kamienia rosła też gwałtownie ilość produktów, które 148 wszystko do Hongkongu, dawny rozbitek osiągał bajeczne zyski. Wybudował też wspaniały dom na oddzielnej wysepce w pobliżu głównej osady i żył rzeczywiście po królewsku w tropikalnym raju. Z byłą żoną korespondował wyłącznie za pomocą czeków, bał się bowiem nadal szubienicy w USA. „Jego Wysokość" przetrwał szczęśliwie ostatnie lata panowania Hiszpanów na Karolinach, dobrze mu się także przez pewien czas wiodło pod administracją niemiecką, do czasu, kiedy nastąpił zatarg z tą władzą. Poszło o to, aby „król" O'Keefe podnosił na statkach banderę niemiecką zamiast swojego prywatnego jaskrawego znaku. Irlandczycy, jak wiadomo, są uparci, konflikt zaostrzył się tak dalece, że „Jego Majestat" zabrał na statek rodzinę i opuścił wyspę. Parę dni później wszyscy zginęli w czasie tajfunu. Malownicza postać irlandzkiego władcy przypomina nieco polskiego „białego króla Gonawy" (wyspa w pobliżu Haiti), Faustusa II, czyli porucznika Faustyna Wirkusa, który jednak nie wykorzystywał swoich poddanych, a wybrany przez nich, rządził statecznie aż do roku 1929, to jest do przymusowej abdykacji. „Król" wrócił następnie do Stanów Zjednoczonych i zamieszkał w Brooklinie. Nie zapomniano o nim. Po śmierci jego szczątki zostały uroczyście przeniesione z dawnego grobu na amerykański cmentarz zasłużonych Arlington. Nadszedł dzień odjazdu. Stawiłem się na lotnisku o oznaczonej godzinie. Nie miałem ze sobą ludzkich szkieletów, ale z podręcznej torby wystawały mi „kijki miłości"; pamiątka niebanalna, lecz tragicznie bezużyteczna w warszawskich blokach mieszkalnych o że-lazobetonowych ścianach. Mniej więcej w rozkładowym czasie rozległ się po- 149 się ha niebie latający wagon, czyli czteromotorowy „Hercules" ze znakami amerykańskiego lotnictwa na skrzydłach. Ogrom maszyny nie pasował do tutejszego wyspiarskiego światka, niemniej lądowanie potwora stanowiło pasjonujące widowisko. Nie wiem, co miał do roboty wielki wojskowy samolot na mikroskopijnej wysepce, ale okazja do wykonania kilku zdjęć okazała się znakomita. Wojacy i ich samolot narobili sporo zamieszania na lotnisku, nawet wówczas, kiedy już przyleciała normalna, rejsowa maszyna. Czekaliśmy wszyscy, aż się sprawa uporządkuje. Razem z pasażerami czekali też nasi piloci. — Panie kapitanie — przedstawiłem się pilotowi, który miał siąść za sterami teflonowoa — jak się panu tutaj lata, zwłaszcza, jak ląduje na tych maleńkich lotniskach? — Jestem Lee Minors — usłyszałem od kapitana. — Czy pan jest pilotem? — Nie, sympatykiem lotniczych książek. — Aaa, to nie wolno mi mówić skrótami. A więc tu można, nie żartuję, zostać poetą. Nie będzie w tym ani cienia przesady. Słuchaj pan, co powiem: Mikronezja to jest ostatnie miejsce na świecie, gdzie latanie komunikacyjnym samolotem daje radość! — Na czym ona głównie polega? — Nie ma idiotycznych świateł, nie ma przemądrzałych kontrolerów lotu. Jest przestrzeń, swoboda. Lecisz... Z pustki oceanu wyłania się kropka lądu. Lądujesz! Za pierwszym, drugim czy trzecim podejściem, jak ci się podoba! — To brzmi zachęcająco, ale zdaje się, samo lądowanie na tych małych koralowych lotniskach... — To racja, ma pan słuszność, ale mnie nieźle wyszkolono. Dziesiątki razy lądowałem na jeszcze mniej- 150 szym""Kawałku, jakim by! poczciwy loisniSRowiec „Hor- ! net". Tam dodatkowo kiwał mi się pas... O, przepraszam, potrzebują mnie... Rzeczywiście. Ktoś przy maszynie dawał znaki w naszym kierunku. Kapitan podszedł, coś tam uradzali we trzech, a tymczasem w pomarańczowym teflonowcu otworzył się ogromny luk bagażowy — nigdy nie widziałem tak ogromnej furty, zajmującej chyba jedną czwartą burty samolotu, i zaczęto ładować do wnętrza wielkie skrzynie. Na tych rozproszonych w oceanie wysepkach komunikacja lotnicza jest z pewnością rzeczą niezwykle użyteczną, szkoda tylko, że niesie ze sobą także niewidzialny ładunek w postaci wirusów cywilizacji, niszczących tkankę wyspiarskich obyczajów. — Wita państwa kapitan Lee Minors — usłyszeliśmy zaraz po starcie. — Polecimy do Ponape na wysokości... lot będzie trwał... Specjalnie dla państwa zrobimy jeszcze jedno okrążenie. Ta owalna plama tam w dole — to wrak japońskiego statku „Fujikawa Maru". Popatrzyłem przez okrągłe okienko. Moen. Tamta kropka — to latarnia, a szare pudełko to bunkier Ma-buchi. Jest i siny owal „Fujikawa Maru", i wysepka Fefan, przypominająca kształtem ludzką stopę. Na Du-blon widzę nawet palmę, pod którą siedziałem patrząc na latające ryby. Może kapitan ma rację? Może łatwo tu zostać poetą? Odlatując na zachód, innym teraz okiem patrzyłem z wysoka na te parę okruchów lądu, zamkniętych w koralowym pierścieniu laguny. Ktoś z sąsiedniego fotela informował, że w tym ogromnym kolisku z łatwością zmieściłby się komplet wysp całej Mikronezji. Z pewnością. Czy jednak na tym niewielkim, wydzielonym z oceanu akwenie dałoby się też pomieścić wszystkie wyspiarskie problemy? 151 m T Istnienie Mikronezji dotarło po raz pierwszy do świadomości niemal wszystkich ludzi zamieszkujących naszą planetę dopiero w połowie XX wieku. Wprawdzie nadal nie każdy wówczas sobie zdawał sprawę, co to jest Mikronezja, ale dzieci, starcy i kobiety powtarzali nazwę BIKINI, a potem ENIWETOK. Na tych dwóch zapomnianych przez Boga i ludzi atolach przeprowadzono bowiem pierwsze próby, które miały rzekomo zapewnić ludzkości wykorzystanie energii nuklearnej do celów pokojowych. Niestety, okazało się wkrótce, że eksperymentatorów nie tylko ten aspekt przepro--wadzonych prób interesuje. Niemniej jednak Bikini stało się najmodniejszym słowem w ówczesnym świecie, słowem, które zawędrowało aż w krainę damskiej, nader skąpej konfekcji plażowej. Powoli w ślad za Bikini cała Mikronezja zaczęła wyłaniać się z oceanu niewiedzy i intrygować ludzi, jak zawsze żądnych nowych wrażeń, przygód. W dobie współczesnych wędrówek ludów, zwanych turystyką, owe zagubione w oceanie skrawki lądu czy koralowych skał zaczęły przyciągać gromady ludzi z różnych krajów. Coraz więcej informacji szerzyło się o szmaragdowych wzgórzach Palau i Ponape, o poszarpanych brzegach Saipanu i jedwabistych piaskach w atolach Mikronezji. Owe dwa tysiące wysp, rozrzuconych niby 155 ziarnKa mattu na wicmuu i^^^, ~~^„j sze zainteresowanie. Znaleźli się ciekawscy, którzy otrzepali z kurzu historię tych drobin lądu, począwszy od Magellana aż do drugiej wojny światowej; naukowcy zapragnęli przyjrzeć się budowie języków poszczególnych grup wyspiarzy. Archeologia, etnografia, zoologia zaczęły słać swoje sługi, którzy w miarę upływu czasu dokonywali sensacyjnych odkryć w niemal każdej dziedzinie. Nie ustalono tylko jak dotąd odpowiedzi na pytanie: Jak powstała Mikronezja? Skąd wzięli się na niej ludzie? Istnieją hipotezy, ale pewności wciąż brak. Wyspy i „nagrobki" „Wyspy Oceanii to mnóstwo oddzielnych światów, światów niedostępnych, które mogły być odkryte tylko podczas przypadkowych wędrówek" — pisał Andrew Sharp, historyk z Nowej Zelandii, w książce pod tytułem „Dawni podróżnicy na Oceanie Spokojnym". Natomiast wybitny znawca kultury polinezyjskiej — Te Rangi Hiroa, w swojej książce „Wikingowie Zachodzącego Słońca" uważa, że opanowanie wysp pacy-ficznych odbywało się w wyniku planowanych i dobrze zorganizowanych wypraw eksploracyjnych Polinezyjczyków z epoki kamiennej. Pośrednią niejako teorię zaludnienia wysp Pacyfiku reprezentuje oceanograf radziecki N. Zubow. Jego zdaniem zasiedlenie licznych wysp Oceanu Spokojnego odbywało się właśnie z Azji, ale nie na łódkach, lecz po łańcuchach wysp, które dziś znajdują się pod powierzchnią Pacyfiku. Swoją teorię wspiera Zubow istnieniem gujotów, to jest podwodnych wysp o płaskich szczytach, między Hawajami a Wyspami Marshalla. 156 l\ajnuws/,e Ućiucuiici ucecłiiugiaj.ii;iiic yi.z.ym\jaiy juz. UUSC dokładne mapy podmorskich gór, tworzących tak zwany Grzbiet Srodkowopacyficzny. Dziś więc uważa się za udowodniony fakt, że niegdyś Wyspy Marshalla i Hawaje były połączone łańcuchem drobnych wysp, zwanym przez niektórych badaczy — Gujotydą. Słabą jednak stroną teorii Gujotydy jest fakt, że większość owych zatopionych wysp zniknęła pod powierzchnią kilkadziesiąt milionów lat temu, a więc wówczas, kiedy nie mogło być na nich ani człowieka, ani nawet małp człekokształtnych. Mimo wszystko istnieje jednak prawdopodobieństwo, że część gujotów poszła pod wodę znacznie później, już w czasach istnienia człowieka rozumnego. Być może niedługo, w dobie ożywionej eksploracji morskiego dna, odnalezione zostaną niezbite dowody istnienia na gujotach przedmiotów wykonanych ręką człowieka. Wiele tutaj zależy od szczęścia podmorskich archeologów, którzy być może wtedy udowodnią, że ich ukochana dyscyplina to po prostu „archeologia uzbrojona w łopatę i akwalung". Gujoty odkrył podczas II wojny naukowiec H. H. Hess, który pływał wówczas jako oficer na amerykańskich okrętach wyposażonych w echosondy i podobne instrumenty. Ów charakterystyczny kształt podmorskich gór tłumaczy się tym, że wierzchołki młodych wulkanów zbudowane są z reguły z sypkiego popiołu i lekkiego żużla wulkanicznego, a popiół i żużel z łatwością poddają się potężnym falom oceanu. „Największym chyba odkryciem w oceanografii w ostatnich latach było stwierdzenie, że na dnie wszystkich mórz i oceanów świata — pisze w swej książce »Tajemnice trzech oceanów* A. Kondratow — wznoszą się grzbiety podmorskie o łącznej długości ponad sześćdziesiąt tysięcy kilometrów, co równa się sumie wszystkich łańcuchów górskich na lądzie! Najbardziej 157 '[""'r""r rl" ld OZ.COU metrów, tymczasem uskok zbocza kontynentu, ciągnący się wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej razem z przylegającym do niego, na lądzie, zboczem Andów przewyższa dwanaście tysięcy metrów, czyli jest dwa razy wyższy od najwyższego stoku największych gór! W dodatku te kolosalne zbocza ciągną się wzdłuż kontynentów na przestrzeni tysięcy kilometrów". Wielu badaczy, począwszy od MacMillana Browna (W. Brytania), skłania się ku przypuszczeniu, że w rejonie Wysp Karolińskich leżała wielka ziemia. Jej mieszkańcy stworzyli wysoką, odrębną cywilizację, której resztkami są monumentalne pomniki odnalezione na wielu wyspach w tym rejonie, a przede wszystkim na Ponape i Tinianie. Centrum zaginionej cywilizacji, zdaniem Browna, leżało w okolicach wyspy Ponape, gdzie odkryto ruiny megalityczne. Brown w swoich wywodach opierał się również na naukach ścisłych, a przede wszystkim na znanym fakcie, że cała zachodnia część Pacyfiku jest bardzo niespokojnym rejonem kuli ziemskiej. Występują tu raz po raz potężne trzęsienia ziemi — corocznie ponad sto na Filipinach, około pięciuset w Japonii, zaś ponad tysiąc u brzegów Chile!!! „Można zaryzykować twierdzenie, że całkiem niedawno, częściowo może na ludzkich oczach, Ocean Spokojny znacznie się rozszerzył kosztem przyległych części kontynentów, które jakby utonęły w nim, razem ze swoimi młodymi grzbietami gór. Wierzchołki tych ostatnich widać na łańcuchach wysp Wschodniej Azji — pisze radziecki geolog W. Biełousow. — Dopiero kiedy skończyło się ostatnie zlodowacenie, dziesięć — dwanaście tysięcy lat temu, przybrały swój kształt obecny morza na skrajach basenu Pacyfiku — Japońskie, Ochockie, Żółte, Beringa i przybrzeżne 158 był o wiele niższy od obecnego. Od wyspy do wyspy, od archipelagu do archipelagu prowadziły pomosty lądowe, łańcuchy lądu, łączące się ze sobą. Jeśli nawet nie łączyły ich w jedną całość, to w każdym razie odległości między wyspami były znacznie mniejsze niż dziś. Po takim łańcuchu wysp pierwsi odkrywcy Pacyfiku mogli przedostawać się coraz dalej w głąb oceanu zasiedlając coraz nowe archipelagi". Tak więc, jak widać, teorii zasiedlania Pacyfiku jest sporo. Cały szkopuł polega jednak na tym, że na ogół czas geologów nie pokrywa się z czasem stosowanym przez historyków. Dla geologa sto milionów lat nie jest wielkością dużą, podczas gdy historycy rachują najwyżej w tysiącleciach. I tak na przykład niektórzy sądzą, że człowiek na wyspach Pacyfiku pojawił się nie wcześniej niż cztery, najwyżej sześć tysięcy lat temu, tymczasem, jak wiemy, ostatnie istotne zmiany w wyglądzie kuli ziemskiej zaszły po zakończeniu okresu lodowcowego, czyli sto dwadzieścia wieków temu. Generalnie przecież ocenia się, że homo sapiens ukształtował się dopiero w czwartorzędzie, czyli że jego wiek sięga najwyżej miliona lat. Mimo to archeologia podmorska w rejonie Pacyfiku z pewnością ma dużą przyszłość, choćby i z tego względu, że nie tak dawno, bo w roku 1961, na Kongresie Pacyficznym podano do wiadomości, że na Rapa Iti (Wyspa Wielkanocna) odkryto węgiel kamienny. Dowodzi to niezbicie, że w tej części Pacyfiku musiał istnieć kiedyś nawodny kontynent. Mikronezja składa się, jak już była o tym mowa, z wysp wysokich i niskich. Owe wyspy „wysokie" to nic innego jak pozostałości zatopionego lądu, atole koralowe zaś to „nagrobki" na szczytach pogrążonych w toni wód. Czy istniały i jakie fragmenty gór i kon- 159 tynentow ^ »^asie, gy na? Wcią^ nie wiadomo. Najpewniejsze oczywiście byłyby tu wszechstronne, szeroko zakrojone badania mię-dzy innymi budowli koralowych, które zależnie od miejsca r()sną w tempie od siedemnastu do trzydziestu siedmiu getrów na... tysiąc lat! Wiadorijo również, że pracowite polipy koralowe nie mogą żyć pa większej głębokości niż pięćdziesiąt, sześćdziesiąt i^etrów pod powierzchnią tropikalnych wód. Te pracowite jamochłony o rozmiarach nie większych od łebka szpilki stworzyły setki wysp, raf, atoli w ciepłych częściach Oceanu Spokojnego, Indyjskiego i Atlantyckiego, a w tym — największą budowlę, jaką kiedykolwiek i gdziekolwiek wzniosły żywe istoty na planecie Ziemia. Koralowce stworzyły Wielką Rafę Koralową, to jest barierę długości dwu tysięcy kilometrów, szerokości stu pięćdziesięciu kilometrów i wysokości dwu kilometrów! Kubatura tej gigantycznej budowli jest sto tysięcy razy większa od słynnego Wielkiego Muru Chińskiego. Im większa rafa, im grubsza koralowa skała, tym obiekt jest starszy. Każde zaś sto metrów w głąb koralowej budowli odpowiada mniej więcej pięćdziesięciu metrom zanurzenia lądu czy atolu. Pierwsze wiercenia przeprowadzone w latach 1897—1898 na atolu Funa-futi, wchodzącym w skład Wysp Lagunowych (SUice), wykazały, że pokłady korali sięgają tam poniżej trzystu metrów. Zresztą możliwe, że grubość pokładów była znacznie większa — po prostu dysponowano za krótkim świdrem. Latem roku 1947 na Bikini, atolu o smutnej sławie, udało się dokonać głębszych wierceń — świder przebił warstwę ponad siedemset osiemdziesiąt metrów, a dane geofizyczne wykazały, że rzeczywista grubość pokładów koralowych Bikini wynosi około tysiąca trzystu 160 ińetrow! nożnie],uaćtójąc pokłady Koralowe, które ukształtowały atol Eniwetok, geofizycy określili ich grubość na około tysiąca pięciuset metrów. A więc atol ten zapadł się w ciągu wieków o półtora kilometra! Warto tu przytoczyć chyba jeszcze raz liczbę: trzydzieści siedem metrów koralowej skały rośnie w ciągu tysiąclecia! Wyspy koralowe według wysuniętej jeszcze przez Darwina, a udowodnionej już hipotezy są „pomnikiem zbudowanym przez- miriady malusieńkich architektów, żeby oznaczyć miejsce, gdzie ziemia została pogrzebana w oceanicznej topieli". Bywa jednak inaczej. Na Hawajach można znaleźć pozostałości koralowców także w wysokich górach. Na wyspie Kauai odkryto je na wysokości tysiąca dwustu dwudziestu metrów! Oto wspaniały podniebny pomnik pracowitych polipów, który powstał dzięki współpracy Pelś — bogini wulkanów. Ruchliwa była i wciąż jest cienka skorupka naszej matki Ziemi. „Współczesnego stanu naszej wiedzy o budowie skorupy ziemskiej pod oceanami starcza tylko na to, by odrzucić niektóre stare i wyraźnie błędne hipotezy. Niestety, wiedza ta jest zbyt skąpa, żeby posłużyć za podstawę do nowych perspektywicznych hipotez" — pisał amerykański badacz Francis Shepard, jeden z twórców geologii mórz. Igraszki historii Po wyczynie Magellana hiszpańscy żołnierze i księża zaczęli niemrawo przekształcać Guam, Tinian i Saipan w nabożną pustynię. Resztę Marianów, Karoliny i Wyspy Marshalla pozostawili własnemu losowi, przy czym pamiętać należy, że archipelag karoliński teoretycznie U — Ludzie i atole 161 działu świata, potwierdzonego traktatem Tordesillas w roku 1494. Mimo to jednak Hiszpanie niewiele wysiłku włożyli, aby skolonizować i nawrócić Karoliny, i to aż do końca XIX wieku, kiedy to ostrogą dla Madrytu stało się nadmierne zainteresowanie posiadłościami Hiszpanii, okazywane przez inne ówczesne mocarstwa. Ale nawet wtedy Hiszpania nie zadbała o Wyspy Marshalla — zbiorowisko niskich, rozproszonych, nieefektownych atoli. Do archipelagu tego nikt właściwie nie rościł sobie praw, dopóki niemieccy kupcy nie skłonili swego rządu do ustanowienia tam protektoratu w roku 1885. Do tej daty wyspy dzisiejszej Mikronezji, od Palau do Majuro, pozbawione były jakiejkolwiek ochrony prawnej. Taki stan stworzył idealną sytuację dla wszelkiego rodzaju niebieskich ptaków, ukrywających się złoczyńców i... wielorybników. Załogi tych statków rade odwiedzały zaciszne laguny Wysp Marshalla, pewne, że żaden rząd nie ukróci ich „zabaw" na lądzie i żadni misjonarze nie zepsują im uciechy. Tak więc Marshalle otrzymały solidną porcję nieszczęść i chorób, a przy okazji zaś sąsiednie Kusaie i Ponape, jako tak zwane wyspy wysokie, a także gęściej zaludnione, również cieszyły się szczególnymi względami międzynarodowej bandy łajdaków. Plaga wielorybników trwała do roku 1860, kiedy to cały ten przemysł przeniósł się na pół-nocno-zachodnie akweny Pacyfiku. Dużo większą wytrwałość okazali kupcy, a głównie handlarze niemieccy. Na Marshallach dostarczali oni co ambitniejszym wodzom broń. Dzięki niej rozgrywały się w archipelagu liczne wojny oraz notowano krwawe zwycięstwa nad sąsiednimi atolami. Tak naprawdę jednak wyłączne korzyści z tych batalii mieli tylko biali przybysze. W wyniku wojen właśnie i innych chytrych 162 jjk.^-jauuoic suu.it;, iaKze w za- chodnich Karolinach, własne imperia przynoszące ogromne dochody. Pierwsze jednak większe zawłaszczenia gruntów n^ rzecz białych dokonane zostały przez niemiecką kompanię „Jaluit" w archipelagu Wysp Marshalla. Ta niemiecka firma handlowa, oficjalnie popierana przez rząd, drogą „traktatów" handlowych z wyspiarzami przygotowywała protektorat. Mirno jawnie kolonialnego charakteru tych poczynań stwierdzić trzeba, że Niemcy na Marshallach największy nacisk kładli na ekonomiczną stronę swoich działań. Nie atakowano ostro własności i obyczajów wyspiarzy, jeśli nie szkodzili oni handlowi i produkcji kopry. Niemieccy urzędnicy i agenci pracowali dla monopolistycznej firmy ,,Jaluit Company" i w swoich posunięciach administracyjnych posługiwali się raczej wodzami i naczelnikami poszczególnych osad i atoli. Dużo większe spustoszenie w tradycyjnej obyczajowości mieszkańców archipelagu Marshalla wyrządzi-li amerykańscy misjonarze z Boston Mission, którzy nawrócili niemal połowę wyspiarzy na protestantyzm, a później jezuici, którzy też stanęli do „wyścigu o dusze". Bostońscy misjonarze przenieśli się około rokij 1850 do dzisiejszego dystryktu Ponape i tam równiej odnieśli spore sukcesy w krzewieniu swego wyznania. Niedużo brakowało, żeby Karoliny jako chrześcijańskie nie znalazły się już wówczas pod „opieką" Stanów Zjednoczonych. Wtedy jednak Hiszpania, zapewne nie bez udziału kościoła, przypomniała sobie o swoim zaniedbanym imperium i wysłała garnizon ną Ponape. Żołnierze zastali tam absolutne królestwo protestantyzmu. Przybyli z wojskiem księża katoliccy chwycili się za głowę i zaczęli ostro działać przy poparciu żołnierzy. Wtedy to w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach Fóriapgjćźyćy (Zapewnetiie Dez zachęty) zmasakrowali część garnizonu hiszpańskiego. Karna ekspedycja Hiszpanów dzięki wstawiennictwu katolickich padres nie przeprowadziła eksterminacji Ponapejeżyków, ale przepędziła z wyspy amerykańską misję. Misjonarze z Bostonu wrócili jednak wkrótce, po „ostrej dyplomatycznej interwencji". W tym czasie Hiszpania musiała już się liczyć z rosnącymi w siłę Stanami Zjednoczonymi. Hiszpania energiczniej zaczęła zaznaczać swoje prawa do Karolinów właściwie dopiero wskutek wdzierania się niemieckich i brytyjskich kupców do tego obszaru. Krytyczny punkt w tej mierze osiągnięty został w 1885 roku, kiedy hiszpańskie i niemieckie okręty jednocześnie wzniosły flagi swoich krajów na jednej czy dwóch anektowanych wyspach (między innymi na Yap, czego świadkiem był Kubary). Spór dotarł aż do papieskiego tronu, który potwierdził suwerenność Hiszpanii, ale przyznał również prawa handlowe w tym rejonie Niemcom i Brytyjczykom. Mimo to Hiszpanom nie wiodło się już we wschodnich Karolinach. Zamieszki na Ponape, intrygi, krwawe wydarzenia. Lepiej, a raczej spokojniej, obejmowali Hiszpanie (na krótko jednak) we władanie Palau i Yap, gdzie również przez całe wieki Hiszpania nic nie zrobiła dla rozwoju tych wysp. Na szczęście i wielorybnicy, i protestanccy misjonarze też tu jeszcze nie przeniknęli. Było więc na wyspach sporo dawnych obyczajów. Po zamanifestowaniu swojej władzy w roku 1886 Hiszpania poczyniła kilka nieprzekonywających prób utrzymania pozorów porządku, a księża towarzyszący hiszpańskim garnizonom bez powodzenia próbowali zbawić nieliczne reflektujące na to dusze. Ale był to już okres upadku świetnego niegdyś imperium. Kiedy Amerykanie wydarli Filipiny i Guam w roku 1898, 164 Madrytu; północne Mariany i Karoliny dodali do protektoratu na Marshallach, a całość Mikronezji podporządkowali swojej administracji na Nowej Gwinei. „Głównym kierunkiem działalności Niemców na wyspach Mikronezji — pisał amerykański badacz Douglas L. Olivier * — był rozwój tych wysp jako źródła surowców i jako rynku zbytu dla swoich dóbr. Instytucje krajowe pozostawiono w spokoju z wyjątkiem tych, które zawadzały przemysłowi i handlowi. Kopra była głównym produktem gospodarczym, a dostawy jej wzrastały przez wydanie przepisów nakazujących krajowcom sadzenie nowych palm. Muszle były także ważną handlową pozycją, podobnie jak rękodzieło i guano. W roku 1909 oddzielny syndykat rozpoczął wydobywanie fosfatów na wyspie Angaur (Mariany), która miała doskonałe jakościowo pokłady określane na trzy miliony ton... Narzędziami polityki ekonomicznej Niemiec było kilka dużych firm produkcyjnych i handlowych, z których wiele zlało się z silną „Jaluit Compa-ny". Z poparciem rządu towarzystwom tym udało się wyeliminować obcą konkurencję z Wysp Marshalla i wschodnich Karolinów, nie udało się jednak Niemcom usunąć dobrze «okopanych«- kupców japońskich i brytyjskich z zachodnich wysp archipelagu karolińskiego i z Marianów". Marshalle, Karoliny i Mariany (bez Guamu) zagarnęła Japonia, praktycznie już z chwilą wybuchu I wojny światowej. Akt ten dokonany został na podstawie tajnego traktatu z Wielką Brytanią. Mikronezja stała się więc niejako pierwszą zdobyczą terytorialną w woj- * Douglas L. Olivier, The Pacific Islands, New York 1961, s. 350. 165 H wej, zwołanej po zakończeniu działań, Japończycy otrzymali mandat na zarządzanie zajętymi wyspami z obowiązkiem informowania Ligi Narodów o przebiegu „opieki" nad wyspiarzami, których losem tak naprawdę nikt się nie przejmował. Rząd japoński zaś od początku powstania Terytorium Mandatowego widział je jako miejsce dla osiedlenia własnych nadwyżek ludnościowych, miejsce do produkowania na potrzeby całej japońskiej gospodarki oraz jako trampolinę do przyszłych podbojów. Zasadniczym kierunkiem polityki była japonizacja Terytorium i eliminacja (ale bez brutalnej eksterminacji) krajowców, których powinna zastąpić jak największa liczba imigrantów z Japonii. Był to długofalowy zamysł skazujący w ostatecznym wyniku na zagładę słabą pod każdym względem wyspiarską społeczność. Po początkowym okresie rządów marynarki wojennej na wyspach Japonia oddała władzę nad Mikronezją w ręce cywilnych urzędników z Rządu Mórz Południowych, co oczywiście w niczym zasadniczej linii postępowania nie zmieniało. Główną kwaterę administracji Japończycy założyli na Palau, a filialne placówki — na Saipanie, Yap, Truk, Ponape i Jaluit. Warunki umowy mandatowej przewidywały wolność dla przedsięwzięć misyjnych. Japonia w tym dziele nie przeszkadzała, ale protestanckich misjonarzy niemieckich wymieniła na ewangelików japońskich. Najważniejszą jednak religią na wyspach Mikronezji stała się „religia" Japońskiego Imperium, której to polityce wszystko zostało podporządkowane — ekonomia, język i obyczaje. Najszybciej rozwijała się gospodarka. Japończycy bardzo starannie oczyścili mandatowe wyspy z zagranicznych instytucji handlowych, a cały obszar został 166 ponii. Saipan i Tinian przeistoczyły się w kwitną^ plantacje trzciny cukrowej; Palau, Truk i Ponape tw rzyły centra prężnego rybołówstwa i przemysłu rybn^, go. Na Angaur zintensyfikowano górnictwo fosforytów a na Palau uruchomiono wydobycie boksytów ora' manganu na Rota. Wszędzie panował oczywiście rnr, nopol firm japońskich, nierzadko należących do państwa. Dla krajowców pozostawiono jedynie produkc, kopry i w tej dziedzinie pomagano im nawet drot>a niewielkch subsydiów przy zakładaniu nowych plah_ tacji czy suszarni. Wyspy zalane zostały potężną fa, imigrantów z Okinawy, Japonii i Korei. Bardzo szybko najważniejsze centra, jak Garapan ha Saipanie czy Koror na Palau, upodobniły się do mały^ miasteczek japońskich. Istniały tu kina, restauracją a nawet zakłady z gejszami; do wszystkich tych lok^j mieli programowo wstęp także wyspiarze, którzy temu wchodzili w krąg japońskiej obyczajowości, ^ wiście na miarę swoich nader skromnych dochodów Wygasanie Mikronezyjczyków trwało. I tak z chwilą wybuchu II wojny w Europie na Mikronezji było jilż tylko około pięćdziesięciu tysięcy wyspiarzy, podc?as gdy prężnych imigrantów zjechało się już o dwadzieścja tysięcy więcej. W owym czasie również wielkie obszary ziemi zmieniły już w taki czy inny sposób właścici^ Zmniejszyły się odwieczne włości rodowe wyspiarzy Oczywiście proces ten różnie przedstawiał się w rój_ nych grupach wysp. Mariany, które podczas panowania Niemców byj najmniej produktywne, za czasów japońskich rozkwity wspaniale i stały się najlepiej rozwiniętym, najbogst_ szym fragmentem Mikronezji. Osiadła tam silna fin^. sowo firma japońska i w szybkim tempie zamien|ja wyspy w jedną wielką cukiernicę. Wybudowano prj 157 wały rocznie: ponad osiemdziesiąt Tysięcy ton surowego "T cukru i siedemset tysięcy galonów alkoholu. Pod plan- | tacje trzciny cukrowej zabierano oczywiście ziemię wyspiarzom i to wydziedziczanie posunęło się na Marianach dalej niż gdziekolwiek indziej na Mikronezji. Drugą wspomnianą już gałęzią gospodarki było pełnomorskie rybołówstwo, którego stolicą był Koror na Palau. Japończycy eksploatowali na całych Karolinach prawie czterysta jednostek łowczych, które docierały aż do Holenderskich (wówczas) Indii Wschodnich. Roczne połowy, tylko jednego gatunku ryb — bonito, sięgały trzydziestu ośmiu tysięcy ton, a do tego dochodziły przecież znaczne ilości tuńczyka, nie mówiąc już o takich darach morza, jak trepangi, kraby i tro-chusy. Konsekwentna działalność Japończyków dawała coraz lepsze dla nich rezultaty. Wyspiarze na ważniejszych wyspach w coraz większym stopniu musieli akceptować nie tylko gospodarcze, ale i obyczajowe zasady okupantów. Z większych wysp jedynie mieszkańcy Yap potrafili wytrwać przy swojej starej kulturze. Prawie nienaruszony pozostał tam system grupowy i klanowy. Znawcy zagadnienia sądzą, że stało się tak głównie dzięki obowiązującemu na wyspie systemowi dziedziczenia^ziemi w prostej linii ojcowskiej (system patrylinearny), podczas gdy większość wysp Mikronezji stosuje system matrylinearny. W czasach mandatu japońskiego „wielka" bryła ziemi, jaką tworzy wyspa Ponape, stanowiąc jak na mikro-nezyjskie stosunki znaczy obszar żyznych gruntów, stała się rolniczym centrum. Terytorium, gdzie Japończycy eksperymentowali ze wszystkimi użytecznymi roślinami. Próbowano uprawy ziół leczniczych, ananasów, ry- 168 dochodową uprawą okazały się kokosowe plantacje. Mijały dziesięciolecia. Na wyspach zdążyli d nąć piętno Hiszpanie i wielorybnicy, misjonarze i łaj-dacy, kupcy, Japończycy, kolonizatorzy. Niemal wszyscy ci intruzi zostawili swe ślady w takich miejscowościach jak Saipan, Truk, Palau, Ponape czy Jaluit. Często życie wyspiarzy w tych centralnych punktach obcych wpływów zmieniło się radykalnie. Na szczęście niewiele mil od tych centrów leżały mało znaczące ze względu na rozmiary wyspy i atole, gdzie mieszkańcy żyli w dalszym ciągu w wieku gładzonej muszli i łupanego korala. Na szczęście ani Hiszpanie, ani Japończycy nie wykrzesali w sobie nagłego zapotrzebowania na ich koralowe grzędy i mocne ramiona. Przeobrażenie tych atoli zostawiono następnym obcym przybyszom. Wyspiarze żyli tam spokojnie, jeśli spokojnym życiem nazwać można egzystencję na koralowych skrawkach wystających z wody tylko nieco wyżej niż burta kanu, w rejonach, gdzie powtarzają się straszliwe tajfuny i gigantyczne* zawsze śmiertelne, tsunami. Najstraszniejszy jednak tajfun dla całej niemal Mikronezji miał dopiero przyjść. Japończycy przekształcili Mikronezję w ciągu trzydziestu lat swego władania tymi wyspami w koralowe lotniskoWce> służące agresji, a w miarę rozwoju wydarzeń — w przedmurze obronne rodzimych wysp. Wojenna zawierucha, która zmiotła Japończyków z tej wyspiarskiej konstelacji, wielokrotnie przewyższała siłą i rozmiarami niszczenia kilkanaście „normalnych" huraganów razem wziętych. Fruwały skały, znikały drzewa i domostwa, zostawała idealnie goła skała — rozłupana trotylem, wypalona iperytem. Siedemdziesiąt tysięcy Japończyków z wysp 169 •Mikronezji' deponowali jęciu swymi wpływami tych wysp. Historia powtarza się jak przez kalkę. Skończyło się Terytorium Mandatowe i Liga Narodów — zrodziły się Narody Zjednoczone i ... Terytorium Powiernicze. Tak jak niegdyś wyspami zarządza najpierw marynarka, a potem cywile. To już raz było. Na Saipanie zamiast Garapanu jest — Capitol Hill. Trochę inne mundury, całkiem inny język. Znowu potrzebne są tereny. Lotnisko, baza, port. Względnie spokojne dotąd Wyspy Marshalla otrzymują historyczne „wyrównanie szans". Najnowsze władze uwielbiają osamotnione atole. Pierwszego czerwca 1947 roku — test „Able", czyli inaczej mówiąc potężna bomba atomowa zrzucona z samolotu na Bikini; dwadzieścia pięć dni później poprawka: test „Baker" — wybuch pod wodą. Tonie wojenny złom — pancerniki, krążowniki „Arkansas", »Nagato", „Prinz Eugen" i inne. Są i lotniskowce, łącznie ponad siedemdziesiąt jednostek zatopiono, poddano promieniowaniu razem z królikami, myszami, zwierzętami. Egzekucja okrętów, które przetrwały wojnę. Zagłada floty duchów. Atol Eniwetok. Czterdzieści trzy amerykańskie bomby atomowe i wodorowe nad nieszczęsnym koralowym wianuszkiem. „Butternut", „Mapie", „Bogwood", „Oli-ve" oraz inne mile brzmiące nazwy nosiły te śmiercionośne ładunki. W latach 1947—1958 czterdzieści! trzy razy wzniósł się atomowy grzyb; piasek, woda i skały Eniwetck każdorazowo ulegały wysokiemu na-'j Promieniowaniu. Eniwetok zdobyli Amerykanie zbrojną rękaw lutym 1944 roku. W trzy lata później otrzymali od Narodów Zjednoczonych powiernictwo i spiesznie zajęli się wys- 170 ^ nowycn Właćfż było "... wywiezienie stu trzydziestu sześciu mieszkańców Eniwetok na odległą o dwieście kilometrów wyspę Uje-lang. Zaczęły się eksperymenty „dla szczęścia ludzkości". Obecnie podobno Amerykanie mają wyrzuty sumienia i starają się oczyścić radioaktywny śmietnik oraz przywrócić wianuszek mikroskopijnych wysp atolu Eniwetok do pierwotnego stanu. Niewykluczone też, że na działanie tego typu wpłynęło nie tyle sumienie, jeśli coś takiego w ogóle w polityce istnieje, co dość prozaiczny fakt powstania specjalnego raportu, specjalnej komisji Narodów Zjednoczonych. W roku 1960 stało się bowiem powszechną tajemnicą, że Stany Zjednoczone niczego nie dokonały dla rozwoju powierzonych sobie wysp. Rzecz sama w sobie smutna, nie przyniosła chwały przereklamowanej demokracji amerykańskiej, której wytknięto atomowe próby i wciąż czynny poligon rakietowy w atolu Kwajlein, gdzie bez przerwy wpadają ogromne rakiety wystrzeliwane gdwteś tam daleko na kalifornijskim brzegu. Po ogłoszeniu raportu w ONZ i sporej liczbie komentarzy na jego temat, Amerykanie zareagowali po swojemu. W krótkim czasie wpompowali w ostatnie z istniejących Terytorium Powiernicze Wysp Pacyfiku kilkaset milionów dolarów, tworząc, niejako przy okazji, potężną biurokrację, która wiele z tych funduszy ... pożarła sama. Ta brutalna ingerencja finansowa oraz korzystne z pozoru zapomogi dla mieszkańców filigranowych wysepek — nie wyszły im na dobre. Naruszyły bowiem, a raczej wręcz zniszczyły kruchą gospodarkę naturalną wysp, zmniejszyły produkcję żywności, wzbudziły nowe potrzeby, nie mówiąc już o zmianie moralności i obyczajów. Nawet tak obiektywnie pożądana integracja sprawnej służby zdrowia, zorganizowanej 171 wyspiarskich, dała nie tylko dobroczynne skutki. Dzięki niej ludzie byli zdrowsi, spadła umieralność, rodziło się więcej dzieci, ale... nastąpiło przeludnienie, a co za tym idzie brak.miejsc do pracy i dalsze uboczne skutki tego stanu rzeczy. Ostatnie lata Lata siedemdziesiąte naszego wieku sprawom Mikronezji nadały niespodziewanie inny wymiar. W dobie dekolonializmu i uzyskania niepodległości przez większe i mniejsze narody na wszystkich kontynentach problemy ostatniego już z jedenastu istniejących po II wojnie Terytoriów Powierniczych stały się bardziej wyraziste niż dotychczas. Także w Stanach Zjednoczonych, które są nadal odpowiedzialne za rozwój i stabilizację życia mieszkańców dwóch tysięcy wysp — sporo spraw uległo zmianom, co pociągnęło za sobą inne spojrzenie na Terytorium Powiernicze Wysp Pacyfiku. Żeby nie gmatwać zagadnienia, należy od razu powiedzieć, że Mikronezja stała się najbardziej interesująca z punktu widzenia strategii globalnej wypracowanej w Pentagonie. Strata baz amerykańskich w Wietnamie, wycofanie się z Korei Południowej i Okinawy, przewidywana likwidacja baz na Filipinach oraz inne tego typu „zaszłości" — wzbudziły głębokie zainteresowanie amerykańskich strategów Mikronezją. Ktoś ze zdumieniem mógłby wprawdzie zauważyć, że od brzegów Kalifornii wysPy te dzieli aż sześć tysięcy mil otwartego Pacyfiku, ale dla wojskowych fakt ten jest tylko zaletą, a nie przeszkodą. Liczy się, że z Mikronezji ma się „pod ręką" Wyspy Japońskie, Filipiny, a i do wy- 172 uizcz,a \_um me jesi stąa aaieKO. FonadtO flfógr morskie wiodą tędy w kierunku Australii i Indonezji, Singapuru czy Panamy. W archipelagu Wysp Marshalla od dawna znajdują się supertajne poligony rakietowe, a na Guamie — jedna z najważniejszych baz lotniczo-morskich. Z przecieków, jakie dostały się do prasy amerykańskiej, wiadomo również, że istnieje projekt zamienienia rejonu Palau w potencjalną bazę atomowych okrętów podwodnych, Tinianu — w ogromną bazę wojskową, a Yap — w dobrze chroniony port i bazę remontową. Tego rodzaju zamierzenia nie budzą oczywiście entuzjazmu ani w Azji, ani na Pacyfiku, ani wreszcie na terenie Organizacji Narodów Zjednoczonych, która, formalnie rzecz biorąc, zleciła powiernictwo nad Mikronezją. Nic dziwnego też, że jakość wykonywania tego zlecenia przez Stany Zjednoczone budzi kontrowersje. Na 44 sesji ONZ na posiedzeniu Rady Powierniczej przyjęto wniosek USA o rozwiązaniu Terytorium Po-wiefrniczego Wysp Pacyfiku w roku 1981. Delegat USA stwierdził jednocześnie, że jego rząd jest za utrzymaniem jedności tych wysp, która najlepiej mogłaby służyć interesom tej ludności, oraz... za wolnym stowarzyszeniem się Federacji Mikronezyjskiej ze Stanami Zjednoczonymi. Na tym samym posiedzeniu Rady Powierniczej przyjęto raport amerykański o stanie Mikronezji głosami w stosunku dwa do jednego, czyli Wielka Brytania i Francja kontra Związek Radziecki. Przy okazji wywiązała się polemika, w której przedstawiciel ZSRR stwierdził między innymi, że USA powinny prawo wyspiarzy do samookreślenia „popierać czynem, nie słowem", a nie powinny dążyć do przekształcenia Mi- 173 powiedzi przedstawiciel USA stwierdził, że w tej chwili nie ma na Tinianie ani jednego żołnierza amerykańskiego, ale dodał jednocześnie, że Stany Zjednoczone rezerwują sobie prawo do zatrzymania kawałka ziemi na wyspie do „ewentualnych celów obronnych". Obrady dyplomatów jednak to jedna sprawa, a praktyka dnia codziennego inna. Jest rzeczą oczywistą, że wyspy Mikronezji są potrzebne Stanom Zjednoczonym. Minęły jednak czasy, kiedy zawłaszczenie mogło nastąpić w drodze jednostronnego aktu. Teraz tego typu sprawy przeprowadza się delikatniej, w rękawiczkach. Amerykanie począwszy od 1960 roku w pewnym sensie korumpowali Mikrónezyjczy-ków, dostarczając tanie towary oraz udzielając zapomóg pieniężnych. Co światlejsi z kongresmenów na wyspach zdawali sobie sprawę, że miliony dolarów płynące z kas waszyngtońskich na Mikronezję prowadzą do swoistgo rodzaju „narodowego samobójstwa", a to wskutek rosnącego importu oraz ogromnego wzrostu „podstawowych potrzeb", na które długo jeszcze Mikronezyjeżyków nie byłoby stać. Powstawały jednak realne przyzwyczajenia i owe luksusowe potrzeby. Ponadto Amerykanie zaczęli „ogradzać" Mikronezję (Fencing of Micronesia) przez lansowanie formuły tak zwanego prawa odmowy, które ma charakter wyraźnie militarny. W skrócie rzecz ujmując, jest to propozycja amerykańska odszkodowania finansowego za „odmowę użytkowania akwenu Mikronezji przez inne niż Stany Zjednoczone państwa w aspekcie militarnym". W konkretach byłoby to sześćdziesiąt milionów dolarów rocznie rozdzielanych na wszystkie dystrykty dzisiejszego Terytorium. Nie jest to propozycja, którą przedstawiciele stu tysięcy wyspiarzy, nie mających 174 lekceważąco. ' „Więcej niepodległości i mniej pieniędzy, gJ niepodległości, a więcej pieniędzy" — lapidarnie podsumował długoletnie rozmowy z Waszyngtonem j^den z członków Komisji do Spraw Przyszłego Statusu Politycznego Mikronezji. Pieniądze, zwłaszcza grube pieniądze, mają ^azwczaj dla biednych swój szczególny urok. Toteż v obecnej dobie nie ma już jednego ciała reprezentującego wobec Waszyngtonu interesy całej Mikronezji. Od czasu kiedy Północne Mariany na podstawie odrębnych rozmów wynegocjowały status wspólnoty u USA — pojawiły się dwa nowe przedstawicielstwa: dystryktu palau oraz Wysp Marshalla, które rozmawiają z rządem amerykańskim oddzielnie, aby zagwarantować swoim dystryktom specjalnie korzystne warunki finansowe, w zamian za udostępnienie swych wysp i akwenów otaczających takim czy innym grupom Amerykanów. Mam tu na myśli głównie Pentagon i konsorcja typu gospodarczego. W tej sytuacji prawdziwa Federacja Wysp Mikronezji, do której formalnie steruje i>ząd Terytorium Powierniczego, wydaje się co najt^iej utopią, jeśli nie kamuflażem. Federacja oznacza przecież mniejsze pieniądze. Amerykanie chcą zresztą uchodzić w oczach M^ro-nezyjczyków nie tylko za bogatych wujaszk^w, ^ok tego nie miałem zamiarów egoistycznych, utrata przyjaźni nie byłaby dla mnie wielką stratą. Nanikin przyjął moje uwagi życzliwie i zapewnił mnie, że pomiędzy nami powinna zapatl0Wać największa przyjaźń. Istotnie, stopniowo naw;ązała się pomiędzy nami przyjaźń, która odtąd trfyała niewzruszenie. Nanikin nigdy nie przechodził koło mojego domu, by nie wdepnąć i nie włożyć swojego wianuszka (z zielonych liści) na moją głowę; nigc(y nie zabijał świń, by nie dać mi przedniej ćwiartką zastrzeżonej dla naczelnika; nigdy nie łapał żółwi, j^y nje przynieść mi jednego; nigdy nie pokazał rą się Nanikin zachłanny, żebrzący lub pijany. Żyjąc w tak znakomitych stosunkach z naczelnikiem, nie majeni żadnych trudności z pozostałymi mieszkańcami". Pospieszyłem i ja do miejscowej włady. w zabudowaniach przeznaczonych dla administracji dystryktu nie wszyscy wiedzieli o Kubarym, ]-ilku słyszał0 o Polsce, ale wszyscy. byli dla mnie ^m. Główny naczelnik — district administrator, nie przyjął mnie jednak, a to z tego prostego powodu, że ąe było go na wyspie. Zbliżały się jakieś dwu- czy trzy^iowe święta, które podobnie jak w Europie, paraliżoway nieco pracę przed takim dłuższym weekendem. Za!rnUciła mnie trochę ta świąteczna wilegiatura, bo, podobnie jak Kubary, miałem zamiar z władzą — dysponującą łódkami, samochodami — żyć jak najbliżej. Mimo wszystko, kiedy urząd zorien^-wał się, że interesują mnie miejsca i zdarzenia łącz;ce się z czasem minionym, jednogłośnie uradzono, ^e pierwszą osobą, którą powinienem poznać, będzie pan Pensile Lawrence, kustosz miejscowego muzeum. 13 — Ludzie i atole 193 Dostarczdfio mnie na miejsce z hófioMml, samochodem niemal do punktu, gdzie kończyła się droga. Przy okazji dowiedziałem się, że w ogóle dróg na wyspie jest niewiele i mimo działalności Japończyków i ponad trzydziestoletniej kadencji Amerykanów — nie istnieje możliwość objechania Ponape, a nawet dotarcia samochodem w głąb wyspy. — A Nan Madol — pytałem chciwie — jakim sposobem można dotrzeć do tych tajemniczych ruin? — Tylko łodzią — brzmiała odpowiedź. Pensile Lawrence okazał się człowiekiem nieźle władającym angielskim i uczynnym jak większość wys-*piarzy. Jego muzeum natomiast nie robiło oszałamiającego wrażenia. Jedna duża sala, trochę przykurzonych eksponatów, dwie czy trzy gabloty. Nigdzie ani słowa 0 Kubarym, brak najmniejszej nawet fotografii naszego badacza. Mister Lawrence szczerze zaintrygowany pojawieniem się rodaka Kubarego poświęcił mi zaraz pierwszego dnia wiele czasu. Jemu też zawdzięczam fundamentalne wiadomości o wyspie. Pensile był w swoich informacjach konkretny: Ponape jest bazaltową górą, wyrastającą samotnie z dna morza. Szczyt tej wulkanicznej konstrukcji wychyla się z oceanu na około dziewięciuset metrów w postaci Totolom. Rafy koralowe to już oczywiście dzieło polipa ofiarnie pracującego na zboczach tej morskiej piramidy. Ponape, o powierzchni ponad trzysta kilometrów kwadratowych, należy do wysp legitymujących się największymi opadami deszczu na całym Pacyfiku i rocznym opadem przekraczającym tu cztery 1 pół tysiąca milimetrów (sic!). Gleba znakomita. Liczba mieszkańców dochodzi do osiemnastu tysięcy. Wyspa od niepamiętnych czasów dzieli się na pięć księstw-okręgów: Sokehs, Uh, Net, Madolenihmw 1 tradycyjne układy władzy i klany przetrwały tu czasy okupacji hiszpańskiej, niemieckiej, japońskiej, a i teraz istnieją równolegle z administracją wprowadzoną przez Amerykanów. Z kustoszem odwiedziliśmy raz jeszcze pomnik Kubarego. Zapytałem, czy zna on przyczyny zaniedbania tej bądź co bądź ważnej chyba dla historii Ponape i jej mieszkańców pamiątki. — Wynikło to przede wszystkim z przenosin pomnika — Lawrence był nadal lakoniczny. — Czyżby pierwotnie postawiono go w całkiem innym miejscu? — zdziwiłem się, gdyż w Polsce nic na ten temat nie wiadomo. — Tak. Za czasów japońskich przeniesiono go z miejsca, gdzie stał poprzednio, to jest na nie istniejącym już pobliskim cmentarzu — właśnie tutaj. — Dlaczego? — Japończycy w czasie wojny budowali podobno jakieś umocnienia czy magazyny i potrzebowali miejsca, w którym stał pomnik. To zabrzmiało dla mnie bardzo intrygująco. Ostatecznie w czasie morderczych działań II wojny światowej na Pacyfiku Japończycy mieli wiele poważniejszych zmartwień niż zajmowanie się pomnikiem, który przeszkadzał wojennej machinie. A mimo to, nie szczędząc trudu, przenieśli go w inne miejsce! Dobrze świadczyło to o tutejszym komendancie, a także o szacunku, jakim darzono naukowego odkrywcę Karolinów. — Na naszej małej wyspie zdarzało się dużo ciekawych historii. Widzi pan ten mur? Wygląda na bardzo stary, a powstał dopiero pod koniec XIX wieku. Tutaj, u nas, Niemcy rządzili się już wówczas, kiedy nominalnie wyspa należała do Hiszpanii. Byli tu kupcy i protestanccy misjonarze. Kiedy sytuacja się zaogniła, 194 195 zją Hiszpanom, rezerwując niejakie prawa handlowe również dla Niemców. Po tej właśnie decyzji w Madrycie, a może w Manili, postanowiono wybudować tutaj chronione murami miasteczko strategiczne — Colonia de Santiago — i oczywiście wypędzić prote^ stanckich misjonarzy. Resztki muru, które pan widzi, to praca Hiszpanów, a te malownicze ruiny dzwonnicy dokumentują obecność niemieckich kapucynów. Kiedy ostatecznie przyszli Niemcy — utrzymali w mocy nazwę'Kolonia, i tak już zostało do dziś. Gospodarczo najwięcej zdziałali tu Japończycy — uprawy manioku i trzciny cukrowej, łącznie z cukrownią. Z tego surowca w czasie II wojny wyrabiano tu na potrzeby wojska sporo alkoholu... Pan Lawrence urwał, bo oto zbliżył się do nas jakiś człowiek, który serdecznie się z moim towarzyszem zaczął witać. Obaj panowie rozmawiali pewnie w tutejszym języku, bo nie rozumiałem ani słowa. Mój kustosz znalazł się jednak dwornie i przedstawił mnie swemu przyjacielowi, podkreślając znacząco, że mieszka on na atolu Ngatik, położonym w odległości około stu mil od Ponape. Nowy znajomy był dorodnym wysokim mężczyzną, z charakterystyczną dla Mikro-nezyjczyków miedzianą cerą, ale miał... zdumiewająco jasne oczy. Mówił też doskonałą, jak mi się zdawało, angielszczyzną. Obaj panowie porozmawiali jeszcze chwilę i Billy odszedł, umawiając się z kustoszem na spotkanie w jakimś późniejszym terminie. — Billy mieszka z rodziną na Ngatik — jeszcze raz znacząco podkreślił kustosz. — Czy wszyscy tam mają takie niebieskie oczy? — zapytałem z głupia frant, bo nie wiedziałem do czego zmierza to akcentowanie nazwy atolu. 196 On jest w prostej linii potomkiem tych zbuntowanych wielorybników. Zresztą ja też miałem przodka francuskiego wielorybnika — dodał nie bez dumy kustosz. Rozjaśniło mi się w głowie. Była mowa o słynnym morderstwie popełnionym na męskiej ludności atolu Ngatik przez zbuntowaną załogę brytyjskiego statku wielorybniczego. Ludzie ci wystrzelali w roku 1800 wszystkich wyspiarzy, aby móc bez przeszkód zabawiać się z ich żonami i córkami. Ten ohydny mord na „dzikusach" nie miał właściwie żadnych reperkusji w świecie, a część z owych marynarzy osiadła nawet na stałe w atolu, dając początek nowej populacji i nawet nowemu językowi, stanowiącemu mieszaninę ponapej-skiego z angielskim. Nie bardzo w tym kontekście rozumiałem dumę Lawrence'a ze swojego francuskiego przodka, który zapewne był nie mniejszym draniem niż jego angielscy koledzy. — Czy są szansę, żeby się dostać do Ngatik? — zapytałem. — Specjalnie wynajęta łódź i ewentualnie środki komunikacji stojące do dyspozycji administratora dystryktu. Nie radziłbym jednak o tej porze roku wybierać się gdziekolwiek. Jest już duże prawdopodobieństwo tajfunu. Tu się nic nie zmieniło od stuleci, proszę pana. Mamy takie same tajfuny, jak te, które niegdyś całkowicie wymiotły mieszkańców Pingelap i Mokil. Tylko nieliczne ocalałe wówczas rodziny Niemcy osadzili po tym kataklizmie tu, na Sokehs. Miejsca trochę było. Po buncie przeciw władzy i rozstrzelaniu przywódców sporą część mieszkańców Sokehs przesiedlono wtedy przymusowo na Yap. Pensile Lawrence był z urzędu niejako prawdziwą skarbnicą wiedzy o swojej wyspie. Przy obiedzie, na który wybraliśmy się razem, zdał mi relację z bombar- 197 T cerników wiceadmirała Lee strzelało siedemdziesiąt minut szesnastocalowymi pociskami w dniu 1 maja j 1944 roku. A umawiając się ze mną na następne spot- j kanie opowiedział mi pyszną historię o ostatnim piracie i Pacyfiku rezydującym niegdyś w tym dystrykcie, na J wyspie Kusaie *, oddalonej od Kolonii o trzysta mil i zaledwie. Ostatni pirat Pacyfiku Rejestr grzechów, przestępstw, oszustw, a także żon Bully'ego Hayesa, ostatniego pirata Pacyfiku, jest właściwie nie do ustalenia, wiadomo jedynie, że lista to .; ogromna. William Henry Hayes był Amerykaninem irlandzkiego pochodzenia. Urodził się prawdopodobnie w 1829 roku w Cleveland, w barze, który prowadził jego ojciec. Przez następne dwadzieścia lat młodzian nie wyróżnił się ani gorliwością w pracy, ani zaletami charakteru. Około roku 1848 Bully (taki otrzymał przydomek) kręcił się najpierw trochę po złotodajnych polach Kalifornii, a następnie ruszył z San Francisco do Chin. Były to w owym czasie wybrzeża niebezpieczne, a Morze Południowochińskie pełne tajemniczych statków i ładunków, zabójstw i gwałtów. Bully Hayes zaaklimatyzował się w tym rejonie świata znakomicie i wkrótce widzimy go jako właściciela statku, który całkiem nie wyjaśnionymi drogami stał się najpierw jego własnością, a potem domem i źródłem zarobkowania. Bark „Canton" otworzył imponująco długą listę statków, które Bully w następnych latach porwał, ukradł, zdobył lub zatopił. Bully Hayes miał dość oryginalny zwyczaj zarabiania * Wyspa Kusaie tworzy obecnie oddzielny dystrykt w Mikronezji, pod nazwą Kosrae. 198 naiwnego kupcańalSwOj staten, potem nocą poanusu kotwicę, przez roztargnienie oczywiście zapominając za powierzony towar zapłacić. Dziewiętnasty wiek i ówczesne stosunki panujące na wodach Pacyfiku pozwalały takie sztuczki powtarzać niejeden raz. Bully Hayes żeglował od Batawii po Sydney i od Singapuru po Freemantle. Wszędzie, gdzie tylko zawinął, wydawał w salonie swojego statku efektowne przyjęcia, które pozwalały mu znajdować nowe ofiary dla jego matactw. Hayes był zresztą podobno przystojnym mężczyzną, nosił bujną grzywę blond włosów i złocistą brodę. Dysponował pięknym barytonem, chował trzy białe pudle oraz tyleż kanarków. Na jego statku zawsze znajdowała "się przynajmniej jedna żona, Bully bowiem należał do mężczyzn, któremu żon nigdy nie brakowało. Awantury i przyjęcia Hayesa cieszyły się zainteresowaniem we wszystkich niemal portach Pacyfiku, a już szczególną wagę przywiązywali do tych wieści liczni wierzyciele Bully'ego Hayesa. W roku 1857 udało im się na przykład zasekwestrować statek Hayesa w porcie Freemantle i, o zgrozo, sprzedać go na licytacji za 1200 funtów. Bully zniknął na jakiś czas z portu, wyłonił się w Adelajdzie jako kupiec, ożenił się z jakąś litościwą kobietą, ogłosił bankructwo, zbiegł i znowu wypłynął, dla odmiany w Melbourne. Razem z nim pojawiły się w tym mieście: jego złocista broda, trzy kanarki i trzy pudle. Bully oczywiście i tutaj odniósł towarzyski sukces, w wyniku którego powierzono mu nawet dowództwo pięknego pełnorejowca o nazwie „Orestes". Armator statku był na tyle przezorny, że w pierwszą podróż „Orestesa" na Hawaje dodał kapitanowi Hayesowi supercargo. Zaufany ten człowiek wyrzucił oczywiście złotobrodego kapitana na Ha- 199 m •i - Która ao nieaawna Dyfa W" "posiadaniu pasażerów "pierwszej klasy, podróżujących na tym statku. Po tej oszukańczej wprawce Hayes pojawił się na krótko w San Francisco, gdzie w nie wyjaśnionych okolicznościach naciągnął masę ludzi i „kupił" bryg „Ęllenita". Statek ten odremontował, wyposażył, załadował towarami — oczywiście wszystko na kredyt — a następnie nocą wyszedł z portu, zapominając o ist- J nieniu wierzycieli. Był to rok 1859. Pod datą 29 sierpnia „San Francisco Herald" odnotował, że „kapitan Hayes oszukał następujące osoby: Mr. Morrisona na 300 dolarów, Mr. Hichenera na 250 dolarów, cieśli okrętowych na 880 dolarów, dostawców prowiantu i artyku- , łów kolonialnych na 1200 dolarów, dostawców jarzyn | na 300 dolarów". Wspomniana notatka podawała również, co stanowi już clou całego oszustwa, że pan Hayes jest również winien 100 dolarów za... poradę prawną! Pościg za „Ellenitą" okazał się oczywiście bezskuteczny, bo kapitan Hayes znał się na statkach prawie tak dobrze, jak na kobietach, i wybrał- dostatecznie szybki bryg. Bully mimo braku jakichkolwiek papierów statku i ładunku popłynął na Hawaje i zawinął na wyspę Maui, gdzie wchodzić nie miał prawa, ponieważ portem odprawy dla wszystkich statków było Honolulu. Hayes, jak już wiemy, nie był zbyt skrupulatny w przestrzeganiu jakichkolwiek przepisów. Tym razem jednak sytuacja stawała się trudna, bo miejscowy szeryf przybył na statek i oznajmił, że zamierza aresztować bryg i jego kapitana. Odpowiedzią Bully'ego było wspaniałe przyjęcie na cześć szeryfa z udziałem wielu młodych kobiet, które zawsze jakoś trafiały na statki Hayesa. Nieszczęsny szeryf przyjął zaproszenie. Kiedy się obudził, bryg był siadi się do szalupy, którą mógłby wrócić do swojego biura. Alternatywą była darmowa podróż do Australii. Zgnębiony szeryf wybrał łódź, a powabne niewiasty na pokładzie zaśmiewały się z niego do łez. Przygodę szeryfa zaczęto opowiadać we wszystkich niemal portach Pacyfiku, a sława złotobrodego pirata jeszcze bardziej wzrosła. Bully Hayes stracił zresztą „Ellenitę" w kilkanaście dni później, kiedy w myśl porzekadła — kradzione nie tuczy — sterany wiekiem bryg zaczął przeciekać i ostatecznie zatonął w pobliżu Samoa. Zarówno kapitan, jak i jego towarzyszki, szczęśliwie dotarli do brzegu. Hayes wsiadł wkrótce jako pasażer na udający się do Australii statek i wylądował w Sydney. Ponieważ był już w owym czasie dobrze znanym frantem, powitał go w miejscowym dzienniku artykuł zatytułowany znacząco „Historia szubrawca". „Nie wiadomo — niepokoił się autor artykułu — czy ów jegomość, który zdaje się popełnił bezkarnie więcej przestępstw niż wszystko to razem wzięte, za co dawniej setki ludzi poszło pod stryczek, znów zacznie w Sydney kraść statki, czy też dla odmiany zacznie się zabawiać z inną, kolejną żoną..." Mimo sporego „dorobku" Hayesa dziennik przypisał mu w owym czasie więcej nieco przestępstw, niż Bully rzeczywiście popełnił. Kapitan napisał więc do redakcji list, w którym przyznawał się na przykład do uprowadzenia szeryfa z Hawajów, ale odrzucił inne oskarżenia. Niemniej jednak, nie zważając na oburzenie i sprzeciw Bully'ego Hayesa, zamknięto go wkrótce za długi w więzieniu w Darlinghurst. Po zwolnieniu z tego zakładu Bully zniknął na jakiś czas, ku zaniepokojeniu jego licznych żon. Później ustalono, że ucharakteryzowany na Murzyna jako pio- 200 201 ... Jr. niach złota. Po nabraniu oddechu w pustynnych okolicach Australii, Hayes nabrał znowu pewnego kupca i za jego pieniądze kupił 300-tonowy bark „Launceston". W marcu 1861 roku kapitan Hayes załadował nań węgiel do Bombaju i opuścił Nową Południową Walię. Jak łatwo się domyślić, węgiel do Bombaju nie dotarł. Bully sprzedał go bowiem na własny rachunek w Ba-tawii, gdzie znowu załadował na kredyt towar i zniknął na szerokim oceanie. O brygu „Launceston" nikt już więcej nie słyszał, natomiast o jego kapitanie — owszem. W latach sześćdziesiątych nasz bohater znacznie już poszerzył repertuar swoich łotrostw. Porywa niewolników na Melanezji, dostarcza Maorysom broń do walki z Anglikami, kradnie i wyłudza statki, rabuje ładunki, a wreszcie z bronią w ręku grabi małe stacje handlowe, pozakładane przez białych kupców na wielu drobnych wyspach. Hayesowi zdarzają się również „wypadki przy pracy". Podobnie jak niegdyś „Ellenita", pod nogami tonie mu również bryg „Rona". Mimo to Bully dociera na wyspę Manihiki w archipelagu Wysp Cooka. Tam z pomocą miejscowych szkutników buduje małą łódź, którą przeprawia się na Samoa, tylko po to, aby na swoim nowym niewolniczym statku wrócić na Manihiki i... porwać wyspiarzy, którzy pomagali mu niedawno przy budowie łodzi. Bully Hayes staje się postacią coraz bardziej ponurą. W roku 1870 ostatni pirat Pacyfiku dowodzi statkiem o nazwie „Pioneer" razem ze swoim wspólnikiem, który wyratował go z biedy na wyspach Samoa. Bryg ruszył na Morze Koralowe i wody oblewające Mikronezję. Wkrótce też zaczęły mnożyć się na tych akwenach porwania niewolników, rozboje i kradzieże. teatrem działań zbrodniczej pary. Niewiele czasu upłynęło, a Hayes zostaje jedynym właścicielem czarnego brygu „Leonora" — jego wspólnik ginie śmiercią gwałtowną w bliżej nie znanych okolicznościach. Hayes prócz uprawiania „normalnego" procederu — handlu niewolnikami, uprowadzania kobiet i grabieży — zaczyna teraz zakładać własne stacje handlowe, jakby zamierzał zostać nobliwym kupcem. Na „Leonorze" nosi się zawsze jednakowo: niepokalanej bieli koszula, długie białe spodnie, czerwona szarfa na biodrach i wieniec z wonnych kwiatów na szyi. Zawsze na statku otaczają go piękne młode kobiety, najczęściej wybierane z uprowadzanego na wyspach „towaru". Niezależnie od tego Bully Hayes trzymał cały harem na wyspie Kusaie na Karolinach. Wyspa ta stała się z biegiem czasu jego ulubioną siedzibą oraz miejscem orgii, które odbywały się tam, kiedy „Leonora" kotwiczyła u jej brzegów. Tu zaczęła jednak gasnąć gwiazda awanturnika. Pijaństwo czy nieuwaga sprawiły, że piękny bryg, do którego Hayes był bardzo przywiązany, skończył swój żywot na okalających wyspę rafach. Bully i jego kompania przenieśli się na ląd i poczęli robić tyle zamieszania, że misjonarze, oddaleni o tysiące mil, zaczęli pisać na niego skargi. W tej sytuacji sam komandor Goodenough, ówczesny dowódca australijskiej bazy marynarki wojennej, przybył na HMS „Rosario" na Kusaie, aby zrobić z Hayesem porządek. I znowu Bully'emu udało się uniknąć kary. Jego przestępstwa popełnione były na pełnym morzu albo na wyspach nie podlegających jeszcze żadnej jurysdykcji, a więc gdzie nie obowiązywało żadne prawo. Ponadto nie było świadków, a Hayes był obywatelem amerykańskim. Stroskany komandor zmuszony był wypuścić Hayesa z aresztu. 202 203 ¦¦¦?¦'¦¦ I !¦ ii , I opuścić Kusaie, przynajmniej do czasu, póki atmosfera wokół niego się nie oczyści. Odpłynął z wyspy łodzią, ale przygodnie spotkany wielorybnik podniósł go z wody i dostarczył do Guamu. Tam niepoprawny pirat znowu zdobył statek i znowu zajął się chwytaniem wyspiarzy. Hiszpanie szybko go jednak aresztowali, udowodnili hańbiący proceder i nie przejmując się zbytnio jego obywatelstwem — wpakowali go do ciężkiego więzienia w Manili. Zdawać by się mogło, że na Filipinach nastąpił ostateczny koniec ponurych awantur Bully'ego, zwłaszcza że sam Joshua Slocum żeglujący wówczas samotnie dookoła świata tak opisuje w roku 1875 spotkanie z Hayesem: „Stary pirat, bez grosza przy duszy, wy-mizerowany chorobą, wysoki, wychudły, z rozwianą, długą na pół sążnia siwą brodą, kroczył boso na czele procesji, niosąc największą świecę..." Hiszpanie w roku 1876 darowali resztę kary Haye-sowi. Zaważyła podobno jego pobożność (sic!) i dobre zachowanie. Odesłali go też jako ubogiego amerykańskiego marynarza do San Francisco. Zdawać by się mogło, że nikt już więcej nie usłyszy w portach Pacyfiku o tej łotrowskiej postaci. I oto... kilka miesięcy później Hayes znowu żegluje, tym razem na maleńkim 13-tonowym „Lotusie", oczywiście skradzionym. Na początku 1877 roku stateczek już jest na Wyspach Marshalla i kieruje się ku brzegom Kusaie. Bully Hayes w owym czasie nie ma już w sobie nic z dandysa. Nie ma kobiet, pudli i lśniącej bielą koszuli, ma natomiast częste napady furii kierowane najczęściej przeciwko kukowi. Pewnego dnia przy kolejnym wybuchu Hayes nieprzytomny z wściekłości sięgnął po karabin, rycząc, że zastrzeli nieszczęsnego kucharza. Kiedy zabierał się na serio do wykonania swojej miast ciało wyrzucił za burtę. Długo jeszcze w portach Pacyfiku nie chciano wierzyć, że Bully Hayes nie żyje, zwłaszcza że miał on zwyczaj znikania co pewien czas i szerzenia wieści, jakoby zmarł. Łotrowska legenda skończyła się tym razem ostatecznie. Barwna mimo wszystko postać Ha-yesa obrasta jednak wciąż w nowe awantury przypisywane staremu zbójowi. Żył przecież w czasach, kiedy w wyspiarskim świecie Pacyfiku panowało bezprawie i wszystko było możliwe. Jedynym może rysem pożytecznym w istnieniu Bully'ego Hayesa było zwrócenie uwagi na konieczność wprowadzenia wreszcie na wyspach Pacyfiku prawa i porządku. Net Droga z Kolonii do księstwa Net nie jest długa, tym bardziej że szerokość Ponape, drugiej co do wielkości wyspy Mikronezji, nigdzie nie przekracza piętnastu mil. Do Net jechałem w grupie, którą zorganizowano w „Pohnpei". Jej skład przedstawiał się jak niżej: chudy wysoki Szwed w wieku lat około sześćdziesięciu, para małżeńska z Kalifornii — razem lat około stu pięćdziesięciu, jeden Japończyk w wieku trudnym dla mnie do ustalenia oraz młody Niemiec, prawdopodobnie student. Ja byłem na przyczepkę. Namówiono mnie na ten wypad w hotelu z zapewnieniem, że> zobaczę prawdziwe życie Ponapejczyków. Miatem w tym względzie jak najgorsze doświadczenie. ]>fa Parę takich wycieczek dla turystów dałem się już ii^^ć w różnych punktach globu i zawsze wracałem ^?cz arowany. Sprawę rozstrzygnął deszcz, który przekr^1 mój plan samotnej wycieczki na Sokehs. Siedzieć ' łomu nie 204 205 mikrobusem. Po drodze deszcz oczywiście minął, ale nie było już odwrotu i ... całe szczęście. Zawieziono nas do wioski, normalnej wioski tętniącej życiem, a nie do jakiejś atrapy. Sceneria, jak wszędzie na Ponape, była urzekająca. Niezbyt wysoki brzeg nad szeroką rzeką czy wodnym rozlewiskiem i normalni wieśniacy zajęci codzienną pracą. Na nasz widok zrobiło się poruszenie, ale nie pod hasłem: „przebieramy się za Indianina, turyści idą", lecz raczej „przyszli goście, witamy". Bez pośpiechu wioska zaczęła się mobilizować, a turystom, pozwolono wtopić się w osadę, przyjrzeć się otoczeniu. * Akcja rozwijała się powoli. W pierwszym akcie miły staruszek dostojnie się z nami przywitał i zarządził rytualne namaszczenie drogich gości. Kiedy wonny olejek kokosowy natłuścił nasze torsy i zapadniętą klatkę piersiową młodego Niemca, włożono nam na głowy wianuszki splecione z pachnących kwiatów. Nie było w tym wszystkim jednak fałszu, jaki przy takich okazjach występuje na Tahiti czy na Hawajach, przeciwnie — była to miła dla obu stron manifestacja przyjaźni. Wprawdzie ja czułem się nieco skłopotany: ostatecznie dziś nad Wisłą z wianuszkiem na skroni chodzi tylko Balladyna w Teatrze Polskim, a nie dorosły chłop, ale wspomniałem sobie rzymskie uczty opisywane w „Quo vadis" oraz dzikie orgie Bully'ego Ha-yesa na pobliskiej Kusaie i... przestałem się przejmować swoim cokolwiek idiotycznym wyglądem. Wydawało mi się zresztą, że Japończyk w okularach i jego wianuszek wyglądali jeszcze gorzej. Nikt w wiosce nie wykazywał karygodnego pośpiechu czy komercjalnego zaaferowania. Mogłem oglądać sobie do woli kokosowe zagajniki, oszałamiająco barwne kwiaty na krzewach. Statecznie też odżywiałem się 206 I to gotowanym jamem, a 10 Kunusem czy oananami znoszonymi przez dzieci, ot tak, z dobrego serca. Podczas tych wędrówek dotarłem do niewielkiego hangaru, może to za duże słowo — do szopy, w której budowano nową łódź z wyciągnikiem. Dwóch starych wyspiarzy gładziło siekierkami wewnętrzne i zewnętrzne burty łodzi, lśniącej świeżym drewnem o różowym zabarwieniu. Zagadnąłem obu szkutników, ale oni potrząsnęli głowami i odpowiedzieli coś, czego nie zrozumiałem. Za parę chwil pojawił się w pobliżu młodzian, też w wianuszku na głowie. Poprosiłem go o pośrednictwo. Chciałem wiedzieć, czy łodzie nadal buduje się z zachowaniem całego magicznego rytuału, jak to drzewiej bywało. — A tak — żwawo odpowiedział absolwent miejscowego college'u. — To się zaczyna już przy wybieraniu, a zwłaszcza przy ściąganiu drzewa. O tym zawsze decyduje chief. — Ale jakich czynności dokonuje się uprzednio? — U nas nacina się zwykle korę drzewa przed ścięciem na wysokości piersi dorosłego mężczyzny, wkłada się pod nią małą żywą rybkę, trochę taro, kawałek orzecha kokosowego i chórem recytuje właściwe zaklęcia. — Taka praktyka trwa do dziś? — A dlaczego miano by jej zaniechać? Przecież inaczej czółno pływałoby źle, a może nawet od razu by utonęło. Młodzieniec nie kpił ze mnie, mówił najzupełniej serio. A więc z erozją miejscowej obyczajowości nie jest jeszcze tak źle — pomyślałem. — Proszę pana. Także później odbywają się tradycyjne obrządki: przy ściąganiu pnia do wioski, przed pierwszym uderzeniem siekierą, nie mówiąc już o całej ceremonii wodowania czółna. To jest bardzo cie- 207 r Kaw;e, musi »paii uu u nas zuuauzyc, uzuino oęazie gotowe mniej więcej za miesiąc. Podziękowałem grzecznie młodzieńcowi i ruszyłem z powrotem do wioski, gdzie zaczynało się już coś dziać. Chaty spotykane w Net były prostokątne, ale składały się właściwe tylko z dachu i czterech podtrzymujących go słupów. Życie tam kwitło jawnie, na matach i przy matach. Kobiety zajęte były bowiem wyplataniem z przeróżnych włókien roślinnych dekoracyjnych koszyków, mat i spódniczek. Na Ponape w spódnicach od święta chodzą również mężczyźni. Całą ich grupę tak właśnie odzianych, z błyszczącymi od olejku torsami i wonnymi wiankami, spotkałem w pobliżu centralnego placyku wioski. Na cześć tych urodziwych wyspiarzy wystrzelałem resztę filmu, jaką miałem jeszcze w kamerze i... zakląłem brzydko. Wtedy bowiem zza zasłony drzew wysunął się korowód młodych kobiet i dziewczynek w podobnych spódnicach i wiankach. Wyraźne różnice występowały tylko w okolicach klatek piersiowych. Tego miłego widoku nie dane mi było uwiecznić na kliszy, bo nie miałem już filmu. Zaczęło się przedstawienie, a raczej zabawa. Nasi gospodarze chyba od razu zapomnieli, że będą tańczyć i śpiewać dla nas. Oni śpiewali dla własnej przyjemności i wszystkie te przygotowania, trwające dobre dwie godziny, czynili dlatego, że lubią śpiewać, lubią, jak wszystkie ludy prymitywne, bawić się dla samej zabawy, dla przyjemności. Takim to właśnie wyspiarzom, a także Indianom Północnej i Południowej Ameryki największą krzywdę wyrządzili protestanccy misjonarze, którzy w imię Boga zakazali im śpiewać, bawić się, tańczyć, a więc wszystkiego, co było naturalną potrzebą tych dzieci natury. Zabijanie radości 208 giego ciała — przyspieszyło znaczcie eksterminację tych ludów. Taniec, który zaprezentowano nar^ na wstępie, był dość oryginalny i odbył się na trójstopniowym podwyższeniu, przypominającym fragment trybun na stadionie sportowym. W Europie ten taniec dałoby się przyrównać raczej do występu chóru niż baletu, ale tu było to coś więcej niż śpiew. Istotną rolę, przy mile brzmiącej melodyjnej pieśni, odgrywały ruchy rąk, doskonale zsynchronizowane i podkreślające melodię. Dominującym zaś elementem — nazwijmy to perkusyjnym — przedstawienia było rytmiczne uderzanie drewnianymi grotami o poręcze owej służącej tancerzom trybuny. W scenerii prawie pierwotnego lasu, z barwnymi kwiatami u brzegu jeziora w tle — przedstawienie stało się wręcz porywające. Tradycyjny taniec apei. Sam ekstrakt urody tutejszych ludzi i ich pieśni. Potem przyszły inne, nie wszystkie na owej „sportowej" trybunie. Także na udeptanej ziemi produkowali się oddzielnie mężczyźni, oddzielnie kobiety. Całe przedstawienie utrzymane w tonie pogodnym, powiedziałbym nawet mało dynamicznym. Nie było dzikich skoków, wirowych szaleństw. Może klimat, a może... lenistwo tropików sprawiło, że spora część tutejszych tańców odbywała się w „parterze", na siedząco, z pracującą tylko górną częścią tułowia. Ale i ten styl tańca miewa niekiedy porywającą ekspresję, jak choćby słynny „taniec małp" na Bali, tutaj jednak wszystko przebiegało łagodnie, harmonijnie i miękko. Nasza grupka bardzo chwaliła sot>^ wizytę w Net. Całą powrotną drogę wspominano a tniłego staru-szka-wodza, a to urodę dzieci w swo^^mkach pływających maleńkimi łódkami po '"; e» a wreszcie 14 — Ludzie i atole 209 częstowano. Chudy Szwed najbardziej radował się klimatem i potopem słońca wdzierającym się do kokosowego lasku nad rzeką. W hotelu „Pohnpei" zastaliśmy nowe twarze nad five o'clock tea. Podczas naszych artystycznych wzruszeń samolot przywiózł na wyspę nową grupę turystów. Do naszego hotelu też trafiło kilka osób, głównie Amerykanów. Są oni zawsze ciekawi otoczenia, a więc przedstawiali się wszystkim dookoła, żądając w zamian w miarę dokładnych informacji kto i skąd. Dla - mnie najbardziej „podejrzanym" okazał się Amerykanin o złotych, niczym Bully Hayes, włosach i niebieskich oczętach. Nazywał się Robert A. Rosinsky. Zasiedliśmy w kącie trzcinowego salonu i rozmawialiśmy dłuższą chwilę o żegludze na Pacyfiku, bo Robert „robił" w shippingu. Pracował mianowicie w jakiejś maklerskiej firmie na Hawajach, gdzie miał, jak twierdził, całkiem dobrą pensję, a także japońską żonę i trójkę prawie dorosłych dzieci. — Wie pan, ja, a nawet żona, nie mogliśmy wytrzymać w Tokio. Zresztą drogo. Przenieśliśmy się na Hawaje i nie żałujemy. — Tam żyje sporo Amerykanów japońskiego pochodzenia, więc żona chyba nie czuje się obco? — O nie. Hawaje nazywa się nawet na kontynencie „Małą Japonią". Dziś ta grupa ludzi dominuje w archipelagu, także gospodarczo... Przez dobry kwadrans rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, o tsunami i o wulkanach, o cenach i deptaku w Honolulu. Mr. Rosinsky upewnił się raz jeszcze, że jestem z Polski i zdawało się, że na tym nasza znajomość się urwie. Stało się inaczej. Następnego dnia spotkaliśmy się przypadkowo w Kolonii. Zostałem zaproszony na lunch. Robert przy 210 ±v»acivii ud uwu /jci^z.tąi oj.^ iyi^vi^, jc^r^ci^ a w±to/^-ic wykrztusił: — Słuchaj, John, ja pamiętam, że w domu, urodziłem się w Detroit, mówiło się po polsku. To było dawno. Słuchaj, powiedz coś prostego w tym języku, jestem ciekaw, czy jeszcze coś zrozumiem. Niezwłocznie spełniłem prośbę Roberta. Zrozumiał! Przetłumaczył kontrolnie na angielski. Prawidłowo! Teraz zaczęła się dopiero zabawa. Mister Rosinsky okazał się niezmordowany. Całą godzinę chyba wymyślałem jakieś zdania bez związku, a Robert gorliwie tłumaczył. Był niezmiernie zadowolony. Ktoś przyglądający się z boku naszej trochę dziecinnej zabawie mógłby być zdziwiony. Nam to jednak nie przeszkadzało. Robert promieniał. Pewnie razem z językiem budziły się w nim wspomnienia z rodzinnego domu. Mnie też było przyjemnie i czułem coraz większą sympatię do tego Amerykanina z japońską żoną i polskimi ciągotami. — Wiesz co, John — Robert walnął mnie w łopatkę z siłą parowego młota — przyjadę do Polski. To daleko, ale przyjadę. Pokażę chłopakom ich roots. Zaraz, jak to będzie po polsku?... — Korzenie — pospieszyłem z pomocą. — Właśnie, korzenie — delektował się słowem makler z Hawajów. — To teraz u nas modne. A zresztą powinni chociaż raz zobaczyć kraj w Europie, skąd pochodził ich dziad. Robert zamyślił się chwilę, a potem dodał: — Powiedz, John, czy polskie airlines latają do Stanów. I czy — obudził się w nim praktyczny Amerykanin — dają jakieś zniżki? — Latają, dają okresowe zniżki w ramach taryf I ATA, a pewnie i coś ponadto. Napisz do LOT-u, mają biura w Nowym Jorku i w Chicago. 211 .._ „— kjuu, uuuiic — uuicaz.yi sitj nuueri, — ja pisał, napiszę — zmagał się ze słowem świeżo upieczony Polonus. Oddzielną sprawą pasjonującą Roberta niespodziewa_-nie okazał się Kubary. Amerykanin ze zdumieniem słuchał o jego pracy i zasługach w tym rejonie świata. — Are you surę? — upewnił się. — On rzeczywiście był najlepszy na Karolinach i mieszkał tu, na Ponape? « Robert osiągnięcia naukowe Kubarego traktował trochę w kategoriach sportowych, ale zafascynowany był faktem, że Polak pracował tutaj jako pierwszy, i że jest uznawany w świecie nauki. Rosinsky długo przyglądał się pomnikowi, do którego go oczywiście zaprowadziłem, i obejrzawszy go — stwierdził bez namysłu: — To by trzeba odnowić! Number one w tutejszej nauce nie powinien mieć tak zaniedbanego monumentu. Czyż nie mam racji? Mister Rosinsky oczywiście miał rację, ale Kubarego dzieli od Warszawy pół ziemskiego obwodu, dwie niszczące kraj wojny, a także dystans stu lat w czasie. Jakby jednak na to nie patrzeć, Kubaremu z całą pewnością należy się jakiś gest z kraju, w którym, jak pisał, „chciałby złożyć kości nad brzegiem Wisły". — Słuchaj, Robert, a czy ty wiesz, że dokładnie sto jeden lat temu odbyła się tu pierwsza i ostatnia tradycyjna polska wieczerza wigilijna? — popisywałem się trochę. — Christmas party? — Oo, pamiętam w Detroit! Kiedy to było — rozmarzył się — dobre czterdzieści ,lat temu, pamiętam father i sister śpiewali te special songs — kolendi... Good heavens! jakież to stare czasy; był śnieg, prezenty pod Christmas-tree. Ale co to był za Christmas tutaj? Nie ma przecie ani śniegu, ani Christmas-tree! na stole znalazły się nawet niektóre dania przypominające tradycyjną polską wigilię. O ile dobrze pamiętam, Kubary pisał o czarninie z kluskami, smażonych i gotowanych rybach, o kurczakach, pieczeni świńskiej, rakach morskich, o sałatach, o serze, chlebie i herbacie, o torcie ananasowym i bananowym... — O, to było dobre, ja bardzo lubię słodycze — zawyrokował Robert. Kiedy po paru miesiącach po powrocie do kraju wspominałem swoje spotkanie z Robertem Rosinskym, zajrzałem również do relacji Kubarego z owej wigilii na Ponape w roku 1876. W cieniu palm w grudniowym upale i ze słońcem w zenicie marzył nasz rodak o mrozie, śniegu i brzęku dzwonków przy saniach. Kubary postanowił dla zmniejszenia tęsknoty wydać wieczerzę wigilijną dla około osiemdziesięciu zaproszonych osób, przy czym biesiadę wigilijną zdecydował rozdzielić na dwie części. Jedna odbywała się dla domowników (służba i przyjaciele jeszcze z Samoa), druga dla zaproszonych gości. Wszyscy też otrzymali prezenty gwiazdkowe, jak każe tradycja. Rozmiłowani w zabawach i przyjęciach zaproszeni Ponapejczycy zaczęli schodzić się już w godzinach popołudniowych. Czekał na nich zaimprowizowany stół, nakryty, zamiast obrusem, liśćmi paproci, bananowaa i kurkumy, a na nim dwa pieczone prosiaki, jam, słodkie ziemniaki i inne przysmaki miejscowe. Wszyscy mężczyźni otrzymali do tego po butelce ginu. Kubary, jak sam pisze, wygłosił do nich przemówienie i złożył tradycyjne życzenia pomyślności w przyszłym roku. Potem „palnąłem na ich zdrowie kielich gorzałki, który obszedł dokoła z wyjątkiem kobiet". Zwyczaje bowiem nie pozwalały kobietom ani jeść, ani pić z jednego 212 213 hojności gospodarza, kolacji wigilijnej zaczęło się widowisko, które nigdy i nigdzie nie wchodziło jeszcze w skład wigilijnego wieczoru. Kubary pisze o nim następująco: „Tymczasem duch uwięzionej w butelkach wódki wstąpił w ciała mych chłopców. Zaczęły się śpiewy i tańce, o których nasi ponapejscy goście nie marzyli... zaczęło się od hulu, hulu, aż strach. W pewnej chwili, gćfy- takt tańca i śpiewów, wraz z hukiem dręczonych pudełek blaszanych, stał się podobny do wariackiego szału, dwóch tancerzy zeskoczyło i chwyciło pęk dzid, .poprzednio przygotowanych, grożąc nimi pozostałym tancerzom, którzy swe naigrawanie i brak obawy przez wyzywające miny, podskoki i wrzaski objawiali. Dziki taniec zaczął się na dole i w trybunie: poprzedni dwaj tancerze rzucali swe dzidy w innych tańczących, a ci z nadzwyczajną zręcznością pociski wymijali. Był to widok w swym rodzaju piękny, a zarazem przerażający; wywołałem więc dywersję ofiarowaniem kotła herbaty pro publico bono i tak nadeszła noc". Jedyna jak dotąd, polska wigilia na Karolinach udała się więc nadzwyczajnie. Dzień z kustoszem Pensile stawił się po mnie w hotelu punktualnie. Umówiliśmy się, że pokaże mi Mpomp, miejsce, w którym stał dom Kubarego. Kustosz uprzedził mnie lojalnie, że obecnie tam nic nie ma. Mimo to prosiłem go o pokazanie tego „nic". Niestety, okazało się, że istotnie nie było po co wyciągać nawet aparatu. Mała rzeczka Pilapen była podobno tą, o którą botaniczny. Pensile wskazał mi miejsce, gdzie stało rzekomo domostwo Kubarego. Chata, o której wiadomo, że nie miała fundamentów, zniknęła bez najmniejszego śladu. Niegdyś, według relacji przyjaciół odwiedzających Kubarego, na tej żyznej ponapejskiej ziemi rosły prawdziwe cuda. Obok zwykłych tutaj kokosowych, palm i krzewów cytrusowych Kubary z największą troskliwością hodował drzewa mango, kakao, uprawiał kawę przywiezioną z Filipin, a także krzewy betelu przeflancowane z zachodnich Karolinów. Kubary pisał niegdyś do siostry w Warszawie: „Gdybym zamyślał się tu osiedlić — to za kilka lat ten kawałek ziemi byłby prawdziwym rajem, obfitym w owoc, gdzie człek by tylko żył, by jeść, ale tak jak ja, myśląc złożyć me kości nad brzegiem Wisły, pracuję tutaj wiedząc, że owoc mojej pracy inni będą spożywali. Chcę tylko krajowców zachęcić do postępu i pracy, a ziemię tę, którą nabyłem na własność, przeznaczyłem na dar dla moich poczciwych Anacho-rejczyków. Skoro wracać będę do Europy, oddam im Mpomp na wieczne czasy..." Z przykrością wspominałem te słowa Kubarego patrząc na otaczające mnie zarośla, tworzące klasyczny nie uporządkowany busz. Nie było absolutnie nic, najmniejszego nawet zaczepienia dla wyobraźni. Pensile zorientował się, że mimo uprzedzeń jestem jednak zawiedziony. Zaproponował też z dobroci serca, że pójdziemy do zaprzyjaźnionych z nim ludzi, należących do klanu, z którego pochodziła żona Kubarego, Anna. Po drodze starał się zapoznać mnie z podstawowymi wiadomościami o tym wyspiarskim społeczeństwie. Dowiedziałem się więc, że ludzie zamieszkujący 214 215 dwudziestu klanów, lecz także — na szlachtę i szaraków. W tutejszym społeczeństwie obowiązuje matry-linearyzm, co oznacza, że matka jest jedyną osobą, od której wywodzi się pokrewieństwo, pochodzenie i wszystkie inne związki społeczne. Dzięki temu na przykład brat matki jest dla jej dzieci osobą ważniejszą niż rodzony ojciec. Tym samym kobieta w społeczeństwie ponapejskim ma znacznie wyższą rangę niż w wielu innych szczepach zasiedlających wyspy Pacyfiku. Do cech, o ile mi wiadomo, niepowtarzalnych na innych wyspach, nie tylko Mikronezji, należy dość szczególna instytucja dwóch wodzów w każdym z pięciu ponapejskich księstw. Jednego tytułuje się Nanmarki, a drugiego Nankin. Ta swoista dwuwładza powoduje dość ciekawy układ równowagi w księ-. stewku umacniany matrylinearnymi mariażami obu - wodzowskich linii. Co ciekawe, istotne resztki takich mechanizmów władzy przetrwały właśnie do dziś, mimo, a może właśnie wskutek, obcej okupacji wyspy. Według legendy pierwszym Nanmarki był legendarny konkwistador Ponape Isokelekel, a pierwszym Nanki-nem syn zdobywcy imieniem Nalepenien. — Niegdyś koronacja Nanmarki księstwa Madole-nihmw odbywała się bardzo uroczyście, z długotrwałym ceremoniałem i oczywiście z nieodłącznym piciem sakau... — Sakau? Co to za napój? — To lokalna nazwa znanego na całej Oceanii kava. Sądzę, że znasz smak tego napoju. — Owszem, widziałem nawet kilkakrotnie, jak się go przyrządza. — Dzisiaj zobaczysz, jak się to robi u nas, zapraszam na wieczór do mego domu. * o intronizacji nowego wodza. — A więc najczęściej uroczystość ta odbywała się w nocy, z udziałem tylko wtajemniczonych. Były marsze z pochodniami, tajemnicze zaklęcia, pocieranie nowego wodza kawałkiem skały i sadzanie go na podwyższonej platformie. Sadzano tak wodza nie bez powodu, ponieważ do dziś nas zwykłych śmiertelników obowiązuje nakaz trzymania głowy zawsze niżej niż Nanmarki. Wynika stąd na przykład konieczność chodzenia wokół wodza zgiętym w pałąk, jeśli nie siedzi on na jakimś podwyższeniu. Jeśli wódz jest obecny, nawet młodzieniec, który chce wejść na palmę, aby narwać kokosów, musi prosić go o pozwolenie. Wędrowaliśmy z Pensilem w czasie tej pogwarki ścieżkami prowadzącymi wzdłuż bujnych ogrodów i poletek uprawnych. Nigdzie nie widziałem większych skupisk domów, najczęściej wychylały się z zieleni poszczególne obejścia. — Tak. Tak się u nas żyje — objaśnił moje spostrzeżenia Pensile. — My niechętnie żyjemy w groma-¦ dzie mimo związków klanowych. Rodziny poszczególne, najczęściej wielopokoleniowe, trzymają się oddzielnie. W pewnym»momencie wychynęliśmy z zieleni. Wprost przed nami widniało domostwo stanowiące skrzyżowanie tradycyjnego budownictwa z nowoczesną technologią prefabrykacji. Taki mariaż świadczył, jak się już zdołałem zorientować, o zamożności rodziny, ale estetycznych wrażeń dawał niewiele. Pierwsze dostrzegły nas dzieci. Widok wujka Pensile prawdopodobnie je uradował, natomiast moje upiornie blade oblicze i dziwny długi nos chyba je wystraszyły. Przez chwilę widać było wahanie, ale ostatecznie gromada nagusieńkich brzdąców pierzchła 216 217 dwudziestu klanów, lecz także — na szlachtę i szaraków. W tutejszym społeczeństwie obowiązuje matry-linearyzm, co oznacza, że matka jest jedyną osobą, od której wywodzi się pokrewieństwo, pochodzenie i wszystkie inne związki społeczne. Dzięki temu na przykład brat matki jest dla jej dzieci osobą ważniejszą niż rodzony ojciec. Tym samym kobieta w społeczeństwie ponapejskim ma znacznie wyższą rangę niż w wielu innych szczepach zasiedlających wyspy Pacyfiku. Do cech, o ile mi wiadomo, niepowtarzalnych na innych wyspach, nie tylko Mikronezji, należy dość szczególna instytucja dwóch wodzów w każdym z pięciu ponapejskich księstw. Jednego tytułuje się Nanmarki, a drugiego Nankin. Ta swoista dwuwładza powoduje dość ciekawy układ równowagi w księstewku umacniany matrylinearnymi mariażami obu wodzowskich linii. Co ciekawe, istotne resztki takich mechanizmów władzy przetrwały właśnie do dziś, mimo, a może właśnie wskutek, obcej okupacji wyspy. Według legendy pierwszym Nanmarki był legendarny konkwistador Ponape Isokelekel, a pierwszym Nanki-nem syn zdobywcy imieniem Nalepenien. — Niegdyś koronacja Nanmarki księstwa Madole-nihmw odbywała się bardzo uroczyście, z długotrwałym ceremoniałem i oczywiście z nieodłącznym piciem sakau... — Sakau? Co to za napój? — To lokalna nazwa znanego na całej Oceanii kava. Sądzę, że znasz smak tego napoju. — Owszem, widziałem nawet kilkakrotnie, jak się go przyrządza. — Dzisiaj zobaczysz, jak się to robi u nas, zapraszam na wieczór do mego domu. 0 intronizacji nowego wodza. — A więc najczęściej uroczystość ta odbywała się w nocy, z udziałem tylko wtajemniczonych. Były marsze z pochodniami, tajemnicze zaklęcia, pocieranie nowego wodza kawałkiem skały i sadzanie go na podwyższonej platformie. Sadzano tak wodza nie bez powodu, ponieważ do dziś nas zwykłych śmiertelników obowiązuje nakaz trzymania głowy zawsze niżej niż Nanmarki. Wynika stąd na przykład konieczność chodzenia wokół wodza zgiętym w pałąk, jeśli nie siedzi on na jakimś podwyższeniu. Jeśli wódz jest obecny, nawet młodzieniec, który chce wejść na palmę, aby narwać kokosów, musi prosić go o pozwolenie. Wędrowaliśmy z Pensilem w czasie tej pogwarki ścieżkami prowadzącymi wzdłuż bujnych ogrodów 1 poletek uprawnych. Nigdzie nie widziałem większych skupisk domów, najczęściej wychylały się z zieleni poszczególne obejścia. — Tak. Tak się u nas żyje — objaśnił moje spostrzeżenia Pensile. — My niechętnie żyjemy w groma-• dzie mimo związków klanowych. Rodziny poszczególne, najczęściej wielopokoleniowe, trzymają się oddzielnie. W pewnym»momencie wychynęliśmy z zieleni. Wprost przed nami widniało domostwo stanowiące skrzyżowanie tradycyjnego budownictwa z nowoczesną technologią prefabrykacji. Taki mariaż świadczył, jak się już zdołałem zorientować, o zamożności rodziny, ale estetycznych wrażeń dawał niewiele. Pierwsze dostrzegły nas dzieci. Widok wujka Pensile prawdopodobnie je uradował, natomiast moje upiornie blade oblicze i dziwny długi nos chyba je wystraszyły. Przez chwilę widać było wahanie, ale ostatecznie gromada nagusieńkich brzdąców pierzchła 216 217 szych. Pensile zaczął obszernie wyjaśniać po ponapejsku cel naszej wizyty, a wokół rósł w tym czasie wianuszek kobiet i dziewcząt w różnym wieku. Wiele z nich przykrywało się prowizorycznie jakimiś ręcznikami i płachtami materiału, sądzę więc, że w obejściu na Ponape chodzi się raczej półnago. Kustosz ciągnął swoją prelekcję dość długo, ale mężczyzn to albo nie zainteresowało, albo po prostu byli zajęci w tym czasie gdzie indziej. Ostatecznie więc na znak dany przez Pensile wyciągnąłem książkę Słabczyńskiego o Ku-barym, którą zabrałem z Polski na drugą półkulę, i otworzyłem ją na stronie, gdzie był portret badacza i jego żony. Wszystkie panie z niekłamanym zainteresowaniem pochyliły się nad portretami. Z ożywieniem też, jak wyjaśnił mi kustosz, komentowały przede wszystkim jej europejską suknię. Mnóstwo niezrozumiałych słów padało wokół mnie, ale mój towarzysz uznał za właściwe przetłumaczyć jedynie, że Anna zmarła jako stara kobieta około roku 1937. W czasie trwania operacji z polską książką na Po-nlape, dzieci zupełnie tak samo jak wszystkie dzieci na świecie, ośmieliwszy się nieco —, zaczęły zbliżać się do matek i sióstr, zerkając oczywiście na „bladą twarz" z mieszaniną strachu i ciekawości. Pensile pożegnał z szacunkiem najstarszą rozmawiającą z nami kobietę, ja zrobiłem kilka zdjęć i ruszyliśmy w drogę powrotną w kierunku Kolonii. Było już popołudnie. Słońce ostro oświetlało „najpiękniejszy ogród Mikronezji", jak ktoś nazwał Ponape. Ogród jest rzeczywiście wspaniały, jakkolwiek może cokolwiek, jak na mój gust, zbyt często podlewany. Znowu lunął deszcz. Sam może schowałbym się pod jakiś ba- 218 uwagi, szedł spokojnie naszą ścieżyną. Nie pozostawało mi nic innego, jak go naśladować. Deszcz trwał krótko i chyba kustosz miał rację; kiedy ukazało się znowu słońce, koszule i czupryny wyschły nam błyskawicznie. Nie ma to jak tropik! Pensile ku mojemu zdziwieniu okazał się bliskim sąsiadem. Mieszkał niemal po drugiej stronie koralowej drogi, z której skręcałem do hotelu „Pohnpei". Szliśmy właściwie już po ciemku, ale mój przewodnik nie potknął się ani razu, sunął bezszelestnie jak duch. Ja za nim, z większym oczywiście hałasem. Kiedy dotarliśmy na miejsce, było już zupełnie ciemno, bo na księżyc albo było za wcześnie, albo był to po prostu nów. Wydawało mi się, że znajduję się na dość obszernym dziedzińcu otoczonym z dwóch stron chatami. W jednym z takich budynków paliło się nikłe światełko. Z bliska okazało się ono lampą naftową rysującą ostre kontury najbliższych przedmiotów i pogłębiającą mrok roztaczający się poza jej kręgiem. Gospodarz gestem zaprosił mnie na matę leżącą na ziemi. Byłem już wystarczająco obyty w Oceanii, aby wyszukać sobie miejsce w pobliżu narożnego słupa podtrzymującego strzechę. Dawało mi to szansę oparcia się plecami. Było to istotne, ponieważ wiedziałem, że ze skrzyżowanymi po turecku nogami nie wytrzymałbym długo. Siadłem. Zacząłem się rozglądać. Na granicy światła siedziało kilku mężczyzn raczej młodych, sądząc po głosie, jakim odpowiadali na moje „kaselelia". Kobiet nie było żadnych. Na znak dany przez Pensile dwóch młodzieńców podeszło do stojącego na środku chaty płaskiego kamienia, który teraz dopiero dostrzegłem. Zaczęli z wielką wprawą kruszyć na nim, miażdżyć za pomo- 219 wystawały badyle, ale także liście i co cieńsze łodygi. Rozpoznałem liście. Krzew ten zwany pieprzowcem (po łacinie Piper methysticum) jest nader rozpowszechniony na wszystkich wyspach Pacyfiku. Z zainteresowaniem patrzyłem na pracę młodych mężczyzn. Mimo woli też wspominałem podobne przygotowania, które miałem okazję oglądać na Nowych Hebrydach i na Fidżi. Tam jednak używano i rozcierano tylko korzenie pieprzowca. Podzieliłem się swoimi uwagami z Pensile. —¦ Tak — odpowiedział — słyszałem. Ale oni nie mają pojęcia, jak powinno smakować prawdziwe sa-kau. Liście są bardzo ważne, a także delikatna kora młodych gałązek dodaje smaku. Sam się przekonasz. Ci na Fidżi to barbarzyńcy. Oni używają już sproszkowanej kava, którą trzymają w woreczkach. To musi być straszne świństwo! Z tym ostatnim stwierdzeniem zgadzałem się absolutnie, i to bez względu na to, czy owa ciecz nazywa się sakau, kava czy jaguna (Fidżi). Jest to płyn o smaku i wyglądzie cierpkiego błota; lekko narkotyczne działanie tego „wspaniałego" trunku występuje dopiero po wypiciu wielu litrów płynu. Oczywiście do takich ilości nigdy nie doszedłem i, być może, dlatego nie miałem przekonania co do walorów owego napitku. Tymczasem sakau była tuż-tuż. Młodzieńcy miazgę pieprzowca zaczęli przepłukiwać wodą, co oznaczało, że sakau zaraz będzie podana. Z ciemności wyłonił się starzec, może ojciec, może dziad gospodarza. Nie chciałem pytać. Przykucnął on przy kamiennym stole; w ręku dzierżył połówkę dużego orzecha kokosowego, który młodzieńcy zaczęli napełniać. Bałem się uchybić gościnnemu domowi i za- 220 co dostanę, czy tak, jak uczono mnie poprzednio. Całe szczęście, że zapytałem. Okazało się, że na Ponape nie oczekuje się spełnienia czary jednym haustem. Przeciwnie, należy wypić mało i zwrócić ją mistrzowi ceremonii. W dawnych czasach straż przyboczna wodza czuwała nad prawidłowością obrządku picia sakau, a ci, którzy uchybili ceremoniałowi, byli po prostu zabijani. Jako honorowy gość wieczoru pierwszy otrzymałem kokosowy puchar. — Nie należy patrzeć na obecnych, najlepiej zamknąć oczy — usłyszałem szeptaną instrukcję. Ująłem więc czarkę obydwoma rękami, zamknąłem oczy i pociągnąłem tęgi łyk świeżutkiej sakau. Poczułem w ustach dobrze znany obrzydliwy smak, a jednocześnie lekko zdrętwiały mi wargi i język. Z dobrą miną zwróciłem kokos w ręce mistrza ceremonii, który oddał go teraz Pensile. Znowu puchar wrócił do rąk starca i znowu... Z mroku wyłaniały się ręce, odbierały kokos i zwracały go. Puchar obszedł „stół" kilka razy, niczym dawnymi laty w polskich dworach. Po pewnym czasie dopiero pojawiły się kobiety. Przede mną i przed gospodarzem stanęły drewniane misy z gotowanym jamem, kawałki mięsa, kraby i pokaźny stos owoców. Rozwinęła się normalna kolacja, która trwała dobre dwie godziny. Pensile przedstawił mi w tym czasie swoich dwóch synów, a potem żonę i córki. Rozmawialiśmy właściwie jedynie we dwóch, reszta rodziny była niewidoczna. Na. dobrą sprawę podczas tej wizyty nie widziałem w domu Pensile nic, chociaż byłem bardzo ciekaw rodzinnego życia w wyspiarskim stylu. Nie wypadało mi jednak upominać się o cokolwiek. Najradośniejszą dla mnie wiadomość gospodarz zachował na zakończenie wieczoru: następ- 221 ruin Nan Madol! Tych samych, które prawdopodobnie stanowią fragment nieznanej cywilizacji, a może także relikt mitycznej Mikronezydy! Nan Madol Łódź szła gładko po kryształowej wodzie laguny. Po lewej burcie, w odległości dwustu, może trzystu metrów, na pierścieniu raf okalających całą wyspę piętrzyła się kipiel wodna. Przy baksztagowym wietrze i dobrze pracującym wysięgniku nasze kanu szło na równej stępce, bez przechyłów. Żagiel ciągnął bardzo dobrze, a słaby, przyczepiony na rufie silniczek dodawał szybkości. Nad jego pracą czuwał przykucnięty na rufie Jimmy, sympatyczny Mikronezyjczyk z hotelu, tuż przede mną siedział Pensile, odgrywający tego dnia rolę „pallany". W ostrym porannym słońcu, które rozsiewało migotliwe błyski na falach, widzieć mogłem dokładnie rzeźbę koralowego dna. Zależnie od głębokości, nabierało ono pastelowych kolorów, pod sobą miałem całą paletę barw — od jasnego seledynu do ciemnego szmaragdu. W miarę trwania żeglugi, nauczyłem się już z dala odróżniać po kolorze wody płycizny, tworzone przez ławice miałkiego piasku, i głębiny, na których nie groziło nam otarcie o rafę. Raz po raz wzrok zatrzymywał się na pływaku, przymocowanym do wydłubanej w jednym pniu łódki bez jednego gwoździa, a jedynie za pomocą przemyślnie splątanego łyka. Gdy patrzyłem na nasz wątły wehikuł, wierzyć mi się nie chciało, że przed kilkoma zaledwie dniami przyleciałem na tę wyspę supernowoczesnym odrzutowcem. jakby żywcem wyjęty z taniego filmu o tropikalnych wyspach Pacyfiku. Na brzegu rozwichrzone palmy, czasem palmowe strzechy ludzkich siedzib, nieco dalej zbita zieleń drzew i zarośli pokrywających zbocza stromych pagórków. Ponape — Miss Karolinów. Opływaliśmy powoli wschodni brzeg wyspy, sterując na południe. Po pewnym czasie skończyły się chroniące nas rafy, po lewej burcie mieliśmy otwarty ocean. Nasza łódka zadziwiająco dzielnie spisywała się na dość wysokiej fali. Jedynie bryzgi od dziobu zaczęły pokrywać nasze kanu gęstą słoną mgłą. Spokojny o moje kamery, dobrze ukryte w plastykowym worku, bez przykrości znosiłem tę mocną pieszczotę morza. Brzegi Ponape niezmiennie cieszyły oczy swoją urodą. Każda przebyta mila dawała szansę na zobaczenie nowej kompozycji gór i zieleni, obrazków przesuwających się niby w fotoplastykonie. Kończyła się trzecia godzina żeglugi. Jimmy sterował teraz coraz bardziej w prawo, szliśmy na zbliżenie ze sporym kawałkiem koralowej skały. Ustał dokuczliwy prysznic słonej wody. Popatrzyłem na Pensile. Przecząco pokiwał głową. — Jeszcze nie — usłyszałem — ale przyszliśmy na czas, wysokość przypływu jest, jak należy, będziemy mogli obejrzeć wszystko, co trzeba. Jimmy prowadził łódź ostrożnie, meandrując między mniejszymi i większymi kamieniami. Wreszcie zza kolejnego bloku koralowca, porośniętego zielenią, wyłoniła się prawdziwa budowla. To było mocne wrażenie. Długie bazaltowe bale piętrzyły się na wysokość kilku metrów nad moją głową. Kamienne kłody poskładane krzyżową sztuką, niby wielkie stosy ofiarne, tworzyfy budowlę, której istnienia nie można było nawet podejrzewać w tej głuszy. 222 223 wanym schodom wiodącym wprost ku szerokiej wyrwie w murze, niewątpliwie stanowiącej kiedyś bramę wielkiej budowli. Wokół była cisza. Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do mnie, był delikatny plusk wody oblewającej czarny, omszały bazalt. Wdrapałem się w górę. Mury u wejścia miały co najmniej cztery metry grubości. Przede mną rozciągał się podwórzec, a na nim jakieś sklepione piwnice ziały ciemnymi czeluściami. Zewsząd otaczały mnie starannie poukładane długie bazaltowe belki, piętrzyły się cokoły, ściany. Nawet dla laika stawało się jasne, że te podłużne głazy o długości sześciu metrów musiały ważyć trzy, pięć ton każdy i że przed wiekami mogły być wydźwignięte tylko przy gigantycznej pracy i zorganizowanym wysiłku wielu tysięcy ludzkich rąk. W skupieniu krążyłem po rozległym terenie. Wszędzie otaczał mnie czarny bazalt, z którego wystrzelały gdzieniegdzie smukłe palmy, zarośla, a nawet potężne chlebowce. Wspaniałe są siły natury, rozsadzające wątłymi z pozoru korzeniami skalne bloki. Pensile bezszelestnie przyłączył się do mnie. Zdawał sobie sprawę, że byłem pod wrażeniem ogromnej budowli, wzniesionej na tej maleńkiej kropce lądu otoczonej oceanem. Niepostrzeżenie też objął rolę przewodnika: — To były grobowce władców... Ten loch służył do trzymania więźniów przeznaczonych na tortury... W tym miejscu prawdopodobnie istniała... ciemnia fotograficzna, którą zaimprowizował twój rodak, Kubary... Oszołomiony, błądziłem po reliktach zamierzchłej przeszłości popatrując na wskazane miejsca. Oto otwory w ścianie: służyły za bramy wejściowe dla „szaraków", w przeciwieństwie do szerokich wejść, z których korzystali władcy i szlachta. 'mówił Pensile — zresztą pozosiaia mm ao azis. .me -wszyscy mieszkańcy Ponape mają dość odwagi, aby nawet teraz tutaj przypłynąć. Ten fragment ruin nosi nazwę Nan dowas. Zdaniem wszystkich naukowców, była tu z pewnością forteca używana tylko w czasie licznych wojen. Ustalono z dużą dozą prawdopodobieństwa miejsca na tych dwóch oddzielnych strukturach — mój przewodnik wskazał ręką z wysokości muru, na którym staliśmy — gdzie stale pełnili straż wojownicy, a nawet odkryto paleniska, w których przygotowywali sobie posiłki. Nan dowas jest w tej chwili najlepiej zachowaną częścią całego Nan Madol. A teraz chodź na dół, pokażę ci największy bazaltowy głaz, jakiego użyto do budowy. Głaz był rzeczywiście imponujący. Umieszczony w fundamencie, wyrastał wprost z wody i stanowił narożnikowy bastion; przyciosany w kilka uskoków, tworzył doskonałą podstawę dla paru opierających się nań bazaltowych łupków. Waży on podobno co najmniej pięć ton. Dla mnie najbardziej zdumiewająca była jednak precyzja, z jaką spasowano kamienie. Przypomniała mi ona żywo inkaskie twierdze, które swego czasu miałem możność obejrzeć w Peru. Mój ofiarny przewodnik popatrzył na wodę i zade- ' cydował, że przy tym poziomie przypływu uda nam się jeszcze dotrzeć pieszo w kierunku otwartego morza i zwiedzić Nan mwoluhsei i Kariahn. Nie bardzo i wiedziałem, co znaczą obie nazwy, ale ochoczo za nim podążyłem, brodząc do połowy łydek w wodnych rynsztokach, także zresztą obudowanych bazaltową cembrowiną. Nan mwoluhsei okazał się potężnym niegdyś murem, chroniącym jakby Nan dowas przed gniewem morza; zachował się tylko we fragmentach. Jednak warto było tam dotrzeć choćby po to, aby 224 15 — Ludzłe i atole 225 - miejsca. ^>io ona: Dawno, dawno temu Nan mwoluhsei służyło za miejsce próby dla młodych Ponapejczyków udających się do świętego Nan Madol. Zwyczaj nakazywał stanąć na tym wysokim murze, wziąć do ręki niewielki kamień, odmówić nad nim magiczne zaklęcia i rzucić go w morze, a następnie skoczyć w ślad za nim. Skok taki był bardzo ryzykowny, ponieważ u podnóża muru zamieszkiwał zawsze głodny rekin Oun i jego żona Lieoun. Ta dobrana para, znęcona pluskiem, przypływała na żer, ale zobaczywszy tylko kamień, zaraz odpływała. Wtedy właśnie dzielny wojownik błyskawicznie nurkował, zanim oszukane rekiny zdążyły wrócić. Jeśli zaklęcie nie było dobre albo młodzieniec nie dość zręczny — nigdy już nie dotarł na dziedziniec Nan dowas. Wysłuchawszy tej legendy, puściłem się znowu za moim cicerone, nie bez trudu przedzierając się przez gęste mangrowce. Kariahn okazał się cmentarzyskiem dla dawnych kapłanów, rezydujących obok władców w bazaltowym mieście. Według wierzeń obowiązujących na Ponape do dziś, jest to miejsce szczególnie często nawiedzane przez duchy. Koronny dowód, że tak właśnie jest, stanowić ma rosnąca wewnątrz budowli roślina zwana ketieu, o delikatnych czerwonych kwiatach. Pensile wskazał mi to dziwo, rzeczywiście rosnące z niezrozumiałym uporem na gruncie dokładnie przesyconym słoną wodą, czego zwykłe rośliny, jak wiadomo, bardzo nie lubią. Zmoczeni, podrapani o zarośla wróciliśmy na główny dziedziniec Nan dowas. Pensile znowu popatrzył na poziom wody i zarządził odpoczynek. — Musimy poczekać z godzinkę na przybór wody — wyjaśnił — inaczej nie popłyniemy. 226 składające Mę głównie z" "Bananów, kOkósów 1 piecźó-..... nego owocu chlebowca. Co do mnie, czułem się trochę skrępowany tym piknikiem w pobliżu grobowców dawno zmarłych ludzi — potężnych władców, których rozkaz wzniósł te imponujące mury. Banany były jednak smaczne, a zawartość kokosowych orzechów wspaniale gasiła pragnienie. Ciekawość jednak we mnie nie zgasła. Zamęczałem więc mego kustosza pytaniami: * — Skąd ten budulec, przecież tu wokoło jest tylko trochę korala? A te kłody bazaltowe, skąd? — Większość naukowców, badających tę sprawę, jest zdania, że łupki bazaltowe pochodzą z Sokehs Rock, to znaczy z tej góry sterczącej nad dzisiejszym lotniskiem. — Przecież to kawał drogi, my płynęliśmy stamtąd ponad trzy godziny! Jak mógł się odbywać dawniej transport takich ciężarów?! — Sądzi się powszechnie, że transportowano bazalt za pomocą tratew; głazy, zanurzone w Wodzie, były podwieszone pod nimi. Tak zresztą pisał na ten temat również Kubary. — Dobrze. A jak te głazy dźwigano w górę? — Podobno wtaczano je i wciągano po zbudowanych, jak równie pochyłe, rampach z koralowca. — Ileż to ludzi byłoby potrzeba i czasu! — Tego nikt nie wie i pewnie już wiedzieć nie będzie. Zamilkłem na dłuższą chwilę, żując banan. Zbudowano wspaniałe miasto, myślałem — na wyspie, gdzie dzisiaj żyje siedemnaście tysięcy ludzi, a wiadomo, że w roku 1855 było ich tylko pięć tysięcy. W promieniu zaś dwóch tysięcy kilometrów od Ponape obecnie, przy rozwiniętej służbie zdrowia, nie ma 227 ,1 ^ rc5u uauiu mcui Lyoi<ą\sy ^uumycu uo cięzKiej pracy. Jak i po co zbudowano więc to gigantyczne miasto?! Chyba ma rację spora gromadka badaczy, która twier-'dzi, że niegdyś w rejonie Wysp Karolińskich leżał wielki ląd, a dzisiejszy archipelag stanowi tylko resztki szczytów zdobiących tę pochłoniętą przez ocean ziemię. Zatopiona Mikronezyda — odpowiednik mitycznej Atlantydy? Nan Madol byłby tu niezłym dowodem. A może znowu kosmici? Daniken ma chyba słuszność, że zmusza swoich czytelników do nowych przemyśleń na temat starych cywilizacji, zagubionych w pomroce wieków. Banan dawno się skończył, a ja jeszcze żułem swoje myśli. Tezę o istnieniu Mikronezydy wspiera także dziwne pismo mieszkańców wyspy Woleai, również należącej do Karolinów. Angielski uczony MacMillan Brown odwiedził tę wyspę w 1913 roku i zanotował, że pismo to „zna tylko pięciu mieszkańców wyspy. Nie ma przecież podstaw przypuszczać, że wynalazł je jeden z owych pięciu ludzi". Brown wyklucza też przypuszczenie, że owo oryginalne pismo zostało wynalezione po przybyciu Europejczyków, gdyż musiałoby ono wykorzystać kształt liter alfabetu nam znanego albo wizerunki przedmiotów podlegających wtedy wymianie. Żadne takie podobieństwo jednak nie występuje. Pismo z Woleai, zdaniem Browna, stanowi więc pozostałość pisma powstałego w owej mitycznej Mikronezydzie, ze stolicą Nan Madol na wyspie Po-nape. Mikronezyda, Pacyfida — może kiedyś jeszcze wyjaśnią te sprawy prace wykopaliskowe, a może ostatnie słowo będzie tu miała archeologia podwodna. — Słuchaj, Pensile — zacząłem znowu swoje przesłuchanie — czy te ruiny badały już jakieś ekspedycje naukowe? 228 ,__ o ile wiem, naukowo pierwszy Ibadał je właśnie Kubary, jeśli nie liczyć dzikich kopaczy, rekrutujących się z załóg dawnych wielorybników, oraz misjonarza Gulicka. Kubary sporządził relatywnie dokładny plan, na którym oparła się wielka ekspedycja niemiecka, pracująca tu w latach 1908—1910. Polak odkrył sam trzynaście chyba grobowców. — To wiem. Jego zbiory z tych wykopalisk zatonęły, niestety, w czasie katastrofy szkunera „Alfred" w roku 1874, na rafach przy którejś z Wysp Marshalla. — To wielka szkoda, nie wiedziałem o tym. U mnie w muzeum mamy tego bardzo niewiele. Po Niemcach kopali... — A jeszcze gubernator Berg! — wtrącił się do rozmowy milczący dotąd Jimmy. — A tak, masz rację, synu — pochwalił go Pensile. — To był rok 1907. Ówczesny gubernator niemieckich Karolinów, Berg, otworzył komory grobowe na wysepce Pehienkitel — popłyniemy tam także —> i odnalazł w nich kości dawnych władców Ponape. Tamtej nocy brzmiały długo dźwięki konch. Rankiem całkiem zdrowy gubernator zmarł z nie ustalonych przyczyn. : — To historia niemal identyczna jak z grobowcami faraonów! — Nie wiem, nie słyszałem. — Jeśli pan chce, jutro zaprowadzę pana na grób Berga— zaofiarował się Jimmy. Rozmowa jakby trochę przygasła. Wyciągnięty pod drzewem, patrzyłem na niebo poprzez fantazyjnie wycięte liście chlebowca, ale nie zamierzałem rezygnować z obfitego źródła wiedzy o Nan Madol, jakie stanowił dla mnie kustosz. — A co było potem z badaniem tych ruin? __ Po Niemcach kopali tu Japończycy w 1928 roku. 229 Znaleźli ludzkie kości, dwukrotnie'dłuższe niż mogli je mieć współcześni mieszkańcy wyspy... A więc znowu zagadka — pomyślałem. — Dawno wymarła rasa? Kosmici? — ... W 1942 roku pracowała w Nan Madol wielka wyprawa japońska, wtedy też prawdopodobnie przesunięto pomnik Kubarego na obecne miejsce, w pobliżu murów hiszpańskiej fortalicji. W 1948 byli Amerykanie, potem znowu naukowcy z USA, a niedawno także pracownicy Bishop Museum z Hawajów. Trochę im pomagałem, i wiem, że niedługo przybędzie jeszcze jedna ekspedycja ze Stanów, razem z płetwonurkami, którzy po raz pierwszy mają badać ten rejon pod wodą. — A czy ustalono już ostatecznie wiek tych dostojnych ruin? — Czy ostatecznie... — zrobił pauzę Pensile. •— Według prób na węgiel radioaktywny, resztki z ogniska, które ci pokazywałem na budowli wartowników, wykazywały ich pochodzenie na wiek XI, a więc ponad osiemset lat temu. Może to właśnie jest... Pensile nie wydawał się przekonany. — Przecież istnieją jakieś podania, przekazy ustne na Ponape dotyczące Nan Madol?... — Owszem, ale to długa historia. — Opowiedz, proszę. Przykucnięty pod drzewem, Pensile rozpoczął swoją opowieść. — Dawno temu, tak dawno, że nikt już nie pamięta, żyło na wyspie dwóch braci: Olsipa i Olsopa. Postanowili oni wybudować wielkie pehi, to znaczy w naszym języku: kamienną budowlę. Początkowo wznosili ją w pobliżu gór Net, potem przy brzegach Uh — resztki tych małych budowli znajdują się na Ponape do dziś. Ostatecznie jednak za najlepsze 230 miejsce uznan asweii w puumu w^oc^m a cm w-_¦.*, to znaczy to miejsce, w którym teraz się znajdujemy. Zbudowano osiemdziesiąt sztucznych wysepek i zaczęto wznosić na nich Nan Madol... — Przepraszam, Pensile — przerwałem — nie chcesz chyba powiedzieć, że Nan Madol cały powstał w przybrzeżnym morzu na sztucznym gruncie?! — Oczywiście. Tak właśnie jest! Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Przecież dlatego Nan Madol powszechnie nazywa się Wenecją Pacyfiku. Tylko maleńki fragment tych ruin wspiera się o ląd stały na Temwen. Zdumiałem się tak dalece, że zabrakło mi na razie dalszych pytań. Pensile odczekał chwilę i kontynuował swoją opowieść. ...Budowa Nan Madol przerastała siły ludzi z klanu obu braci, poprosili więc o pomoc mieszkańców regionu Madolenihmw, na których terenie zaczęto budować bazaltowe miasto. Później, jak mówią przekazy, poproszono o pomoc wszystkich Ponape jeżyków, a także ludność z sąsiednich wysp wschodnich Karolinów. Prace trwały, a Olsopa po śmierci swego brata został pierwszym władcą wyspy, dając początek całej dynastii Saudeleurów. Według legend było ich łącznie szesnastu. Każdy z nich żyje w barwnych opowieściach. I tak na przykład władca Sakone Mwei miałby pewnie w Europie przydomek — Okrutny. Raipwen-lako był Saudemoi — Zazdrosny. Zazdrość go właśnie zgubiła, a wraz z nim całą dynastię. A było to tak: Saudemoi pogniewał się na boga grzmotów Nahn-sapwe za jego tajemne spotkania z wiarołomną żoną ostatniego Saudeleura i zamierzał go pojmać i torturować. Bogowi grzmotów jednak udało się uciec na sąsiednią wyspę Kusaie. Znalazł tam odpowiednią kobietę, którą zapłodnił, aby mieć syna — mściciela. * 231 ..... •„.„„. lM oj.^ obaw, >jyn uuzymai imię lSOKeieKei. Pew"- nego dnia on oraz trzystu trzydziestu trzech jego wojowników przybyli do Nan Madol, pokonali żołnierzy ostatniego Saudeleura oraz objęli władzę w świętym bazaltowym mieście i na całej Ponape. Isokelekel założył też nową dynastię władców — Nanmarkisów. Lud ponapejski przechowuje w pamięci 21 władców z tej linii, która trwa zresztą do dziś. Tradycyjnie "panują oni nadal na Ponape, obok administracji amerykańskiej i władz samorządowych. Siedzibą jednak współczesnych Nanmarkisów nie jest już Nan Madol, lecz wyspa Temwen, wchodząca w skład okręgu Ma-dolenihmw. — A może pamiętasz, jak nazywał się Nanmarki w czasach bytności Kubarego na wyspie? — Nie bardzo, ale to można sprawdzić. Wiem już! Od roku 1872 do 1896, a więc do śmierci Kubarego, był Nanmarki Paul, który strzelał do wszystkich chrześcijan, jacy pojawili się na wyspie. Potem nagle nawrócił się, podobno po trzech kolejno chybionych strzałach do czytającego Biblię misjonarza. Został nawet gorliwym chrześcijaninem i... dewotem. — Czy to w jego czasach była owa rewolta przeciw Hiszpanom, którzy zniszczyli między innymi plantacje Kubarego? — Tak, właśnie wtedy... Pensile raptownie wstał. — My tu gadu gadu, a już najwyższy czas do łodzi. Musimy płynąć dalej, i to zaraz, jeśli nie chcemy, żeby nam przy Temwen nie zabrakło wody. W pośpiechu zgarnęliśmy nasze skromne manatki i usadowiliśmy się w łodzi. Tym razem Pensile stanął na dziobie, a Jimmy sterował wyłącznie według jego wskazówek. Rozpoczęła się niezwykła przeprawa. Popłynęliśmy kanałem w całości obłożonym po brze- 232 fach Bazaltem, który "W Wielu "miejscsen:'ftajwidoczniej zapadł się pod wodę, bo brzeg ział szerokimi wyrwami. W wielu miejscach krzewy mangrowe zasłaniały wszystko; czasem tylko wyłaniały się z gęstwiny ¦ fragmenty wysoko poukładanych pryzm bazaltowych. Płynęliśmy chyba głównym kanałem, bo było dość szeroko. Perorujący na dziobie Pensile chwilami rzeczywiście przypominał gondoliera na weneckim Ca-nale Grandę. Pensile wiedział bardzo wiele o miejscach, koło których przepływaliśmy. Nie wszystko zdążyłem zapamiętać, ale były to punkty, gdzie na przykład perfumowano (sic!) ciała zmarłych, były ruiny, bodajże zwane peinering, gdzie dla całego Nan Madol produkowano potrzebny olejek kokosowy. Było wiele miejsc, gdzie liczne ekspedycje poodkrywały grobowce. Byłe i inne — stanowiące niegdyś wyłącznie centrum komunikacyjne czy też — jak byśmy je dzisiaj nazwali — rozgłośnie. Na wysepce znajdowały się święte drewniane gongi, pokryte skórą płaszczki. Ich donośny głos oznajmiał mieszkańcom miasta wszystko, o czym powinni się dowiedzieć. Nasze kanu zmieniało kurs, kluczyło wśród kanałów, często od góry pokrytych baldachimem zieleni. Wszędzie jednak były ślady obudowanych po bokach wodnych arterii. Z owej pasjonującej wędrówki najlepiej zapamiętałem miejsca, zwane Pahn kadira, Idehd i Kelepwel. Pahn kadira to resztki kwadratowej, znacznie mniejszej od Nan dowas budowli, pełniącej kiedyś rolę centrum administracyjnego bazaltowego miasta. Miejsce było ściśle zakazane dla Ponape jeżyków. Dostęp tutaj mieli wyłącznie władcy, ich żony (ale nie w okresie menstruacji) i urzędnicy wkraczający za specjalnym zezwoleniem. Ci ostatni mogli używać tylko głównego wejścia, pod groźbą egzekucji, i w 233 specjamie wyznaczonym miejscu, przea 'przekroczeniem bram, musieli pozostawiać swe włócznie. W Pahn kadira każdy okręg miał swój narożnik, a odwieczne legendy mówiły, że jeśli narożnik ów padnie podmyty falami morskimi czy wskutek innych czynników —¦ zagładzie ulegnie również społeczność, do której bastion ów należał. W nowszych już czasach legenda ta okazała się sprawdzalna. Narożnik Sokehs obsunął się w tajemniczych okolicznościach, niemal jednocześnie z powstaniem mieszkańców tego regionu przeciwko Niemcom w 1910 roku. Ludność Sokehs została wówczas zdziesiątkowana. Podobnie stało się również z narożnikiem Kusaie, w czasie kiedy na tej wyspie, wskutek działalności białych, nastąpił drastyczny spadek zaludnienia. W Pahn kadira znajdował się również zaułek, w którym tuczono przed pożarciem jeńców lub przestępców; tam mieścił się także spory basen ze słoną wodą, gdzie trzymano przeznaczone do spożycia ryby, aby nie utraciły świeżości. Po przeciwnej stronie kanału odwiedziliśmy ruiny Kelepwel — ulubione miejsce mojego przewodnika. W wyniku wielu badań, między innymi ekspedycji Smithsonian Institute w roku 1963, ustalono, że w tych właśnie ruinach mogła się mieścić niegdyś siedziba samego Isokelekela i jego trzystu trzydziestu trzech wojowników. Pensile pokazał mi sporą ilość starannie obrobionych na okrągło kamieni, które, być może, służyły do jakichś rozrywkowych gier dla gwardii władcy. Miejsce zwane Idehd stanowiło z kolei domenę kapłanów z Nan Madol. Były to całkiem maleńkie ruiny, mocno już zarośnięte. Gdyby nie Pensile, nigdy nie dostrzegłbym resztek kamiennego pieca i małego wgłębienia, mogącego uchodzić za nieckę niewielkiego 234 baseniku. Próbki pobraHe pfzeż ^f pieca dały wynik wskazujący, że py] * / około sześciuset lat temu. Natomiast f/w p; h- j-iik . rał niegdyś podobno święte węgci^e, ^ i-yn, klik 1* zachowaniu skomplikowanego pg ^, dawali na ofiarę żółwie, aby przebijać g . ew l * ów, Pensile był niezmordowany. Stalą sfa^ł n,^ Zfl1^ y ą f^ ^ fl potok trudnych nazw i przeciekawy^h ififof Ac$. Mimo to właśnie żadne z pokazywanych rai ,. tej „Wenecji" miejsc nie było nawet w połowie W im~ ponujące, jak Nan dowas. Wyobraźnia miała Zw mniej okazji, aby oprzeć się na owych zWalonycv w bezładzie głazach czy rozsypanych w wodzie strukcjach. — Jesteśmy na Temwen, czyli jedynym ka naturalnego gruntu w całym mieście — dernonstro-wał kolejne ruiny mój uczony kustosz. — Ta budow2a nosiła nazwę Pehienkitel. Mówiliśmy już o tym, że tu właśnie zmarł gubernator Berg. Zarówno badający te groby Niemcy, jak i Japończycy uważają, że w tych komorach pochowano ciała kilku Saudeleurów i siedmiu władców z linii Nanmarki. Niegdyś Uo miejsce było oczywiście otoczone szczególnie siliT171 tabu. k y y Ekscytująca wycieczka dobiegła końc> wychynęła z plątaniny mangrowców i . mieni na nieco szerszy przestwór sP°'