11778
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11778 |
Rozszerzenie: |
11778 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11778 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11778 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11778 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
David Gemmell
Legenda Kroczącej Śmierci
Przełożył Zbigniew A. Królicki
Legendę Kroczącej Śmierci z przyjemnością dedykują Hotzom de Baar:
Wielkiemu Ozowi, który kroczy doliną martwych komputerów, wskrzeszając zaginione
w otchłani powieści – człowiekowi, który chętnie poświęci wam swój czas, energię i umiejętności,
ale nigdy biszkopty – Młodemu Ozowi, który mi udowodnił, że „Cywilizacja" to gra nie dla mnie,
jego siostrze Claire za przysmaki z grilla, których nie upuściła, oraz Alison za gościnność.
PODZIĘKOWANIA
Składam podziękowania mojemu wydawcy, Lizie Reeves, pierwszym czytelnikom – Val
Gemmell, Edith Graham i jej córce Stelli oraz mojej korektorce, Jean Maund. Dziękuję również
licznym czytelnikom, którzy od lat do mnie piszą, domagając się kolejnych opowieści o Drussie.
Ostatnio otrzymuję tyle listów, że już nie mogę na wszystkie odpowiedzieć. Jednakże wszystkie
je czytam i staram się uwzględniać zawarte w nich uwagi.
Prolog
Księżyc wisiał jak sierp nad Dros Delnoch, gdy Pellin stał na murach, spoglądając na oblany
srebrzystą poświatą obóz Nadirów. Znajdowały się tam tysiące wojowników, którzy nazajutrz
przebiegną z wrzaskiem przez wąski pas zalanej krwią ziemi, taszcząc drabiny i liny
z kotwiczkami. Ich przeraźliwe bojowe okrzyki będą przerażać go, tak jak dziś, gdy zdawało się,
że przeszywają skórę lodowatymi igłami. Pellin jeszcze nigdy w swoim młodym życiu nie był tak
przestraszony. Najchętniej uciekłby gdzieś i schowałby się, zrzuciłby swoją niedopasowaną
zbroję i pobiegł na południe, do domu. Nadirowie wciąż nacierali, fala za falą, ochryple
wywrzaskując swoją nienawiść. Płytka rana lewego ramienia pulsowała i swędziała. Gilad
zapewnił go, że to oznacza, iż dobrze się goi. Jednak był to przedsmak cierpienia, ponura
zapowiedź znacznie gorszego bólu, jaki go czeka. Widział towarzyszy wijących się i krzyczących
z bólu, z brzuchami rozprutymi przez ząbkowane ostrza mieczy... Pellin starał się odepchnąć od
siebie te wspomnienia. Z północy powiał zimny wiatr, gnając przed sobą czarne deszczowe
chmury. Pellin zadrżał i wspomniał ciepło swojej krytej strzechą chaty i dużego kamiennego
kominka. W takie zimne noce jak ta leżeli z Karą w łóżku, ona opierała głowę na jego ramieniu
i lewą nogę na jego udach. Leżeli razem w łagodnej poświacie dogasającego ognia i słuchali
żałośnie wyjącego na zewnątrz wiatru.
Pellin westchnął.
– Proszę, nie dajcie mi tu zginąć – pomodlił się w duchu.
Z dwudziestu trzech mężczyzn, którzy zgłosili się na ochotnika z jego wioski, pozostało
zaledwie dziewięciu. Obejrzał się na szeregi śpiących obrońców, leżących na otwartej przestrzeni
między trzecim a czwartym murem. Czy ci nieliczni zdołają powstrzymać największą armię, jaką
kiedykolwiek zebrano? Pellin wiedział, że nie.
Powróciwszy spojrzeniem do obozu Nadirów, popatrzył na drugi koniec równiny. Tam
przenoszono i palono poległych Drenajów, odartych ze zbroi i oręża. Oleisty czarny dym
godzinami unosił się nad Dros, niosąc obrzydliwy i mdlący odór smażonego mięsa. „To mogłem
być ja" – pomyślał Pellin, wspominając krwawą jatkę towarzyszącą zdobyciu drugiego muru.
Zadrżał. Dros Delnoch, najpotężniejsza forteca na świecie, otoczona sześcioma wysokimi
kamiennymi murami, z solidnym kasztelem. Jeszcze nigdy nie została zdobyta przez wroga. Lecz
jeszcze nigdy nie atakowała jej tak liczna armia. Pellin miał wrażenie, że Nadirów jest więcej niż
gwiazd na niebie. Po zaciętej walce obrońcy wycofali się z pierwszego muru, gdyż był
najdłuższy, a więc najtrudniejszy do obrony. Chyłkiem opuścili w nocy pozycje, oddając go
w ręce wroga bez dalszych strat. Natomiast drugi mur został zdobyty po zaciekłym oporze.
Nieprzyjaciel zdołał przerwać linię obrony i wedrzeć się do środka, otaczając część obrońców.
Pellin ledwie zdążył wycofać się na trzeci mur i pamiętał kwaśny smak strachu w ustach oraz
straszliwe drżenie kończyn, gdy wdrapał się na blanki i osunął na kamienie.
I po co to wszystko? – zastanawiał się. Co to za różnica, czy Drenajowie będą samodzielnym
państwem, czy rządzonym przez Ulryka? Czy ziemia da mniejszy plon? Czy bydło zachoruje
i padnie?
A dwanaście tygodni temu, kiedy drenajscy werbownicy przybyli do wioski, wszystko
wydawało się wspaniałą przygodą.
Kilka tygodni służby na tych wielkich murach, a potem powrót do domu w glorii bohatera.
Bohatera! Sovil był bohaterem – do czasu gdy strzała trafiła go w oko, wyszarpując je
z oczodołu. Jocan też był bohaterem, gdy leżał, krzycząc i zakrwawionymi rękami przytrzymując
wypadające wnętrzności. Pellin dosypał węgla do żelaznego kotlarza i pomachał stojącemu
trzydzieści metrów dalej wartownikowi. Mężczyzna przytupywał z zimna. Przed godziną
zamienił się miejscami z Pellinem i niebawem to on stanie przy palenisku. Zdając sobie z tego
sprawę, Pellin tym bardziej cieszył się ciepłem, wyciągnąwszy dłonie nad ogniem.
W polu widzenia pojawiła się ogromna postać, ostrożnie przestępująca przez śpiących
obrońców i zmierzająca na mury. Serce Pellina zaczęło bić mocniej, gdy ujrzał wchodzącego po
schodach Drussa.
Druss Legenda, Obrońca Przełęczy Skeln, człowiek, który przemierzył cały świat, aby odbić
porwaną przez łowców niewolników żonę. Druss Rębacz, Srebrzysty Zabójca. Nadirowie zwali
go Kroczącą Śmiercią i teraz Pellin wiedział już dlaczego. Widział go na murach, rąbiącego
i siekącego tym straszliwym toporem. Nie był zwykłym śmiertelnikiem, lecz mrocznym bogiem
wojny. Pellin miał nadzieję, że wojownik nie podejdzie do niego. Cóż młody żołnierz mógł
powiedzieć takiemu herosowi jak Druss? Z ulgą zobaczył, że rębacz przystanął przy drugim
wartowniku i zaczął z nim rozmawiać. Widział, jak żołnierz nerwowo przestępuje z nogi na nogę.
Nagle zdał sobie sprawę z tego, że Druss wygląda jak ucieleśnienie tej starożytnej fortecy,
niezdobytej, lecz nadwątlonej przez czas – nieco słabszej, a mimo to wspaniałej. Pellin
uśmiechnął się, wspominając, jak herold Nadirów przekazał Drussowi ultimatum: poddajcie się
albo zginiecie. Stary się roześmiał.
– Może na północy – rzekł – góry drżą, kiedy Ulryk puszcza wiatry. Tutaj jednak jest ziemia
Drenajów i dla mnie on jest tylko kolejnym brzuchatym dzikusem, który bez wytatuowanej na
udzie drenajskiej mapy nie potrafiłby podetrzeć sobie tyłka.
Uśmiech Pellina przygasł, gdy żołnierz zobaczył, że Druss poklepał drugiego wartownika po
ramieniu i ruszył w kierunku kotlarza. Deszcz przestał padać i księżyc znów jasno świecił. Pellin
wytarł spotniałe dłonie o płaszcz. Stanął na baczność, gdy Legenda podszedł do niego po murze.
Ostrze topora połyskiwało srebrzyście w promieniach księżyca. Młodemu wartownikowi zaschło
w ustach. Wyprężył się i zasalutował, przyciskając pięść do napierśnika.
– Spocznij, chłopcze – rzekł Druss, kładąc potężny topór na murze. Stary wojownik
wyciągnął szerokie dłonie nad ogniem, ogrzewając je, a potem usiadł pod murem i skinieniem
kazał Pellinowi uczynić to samo. Pellin jeszcze nigdy nie znajdował się tak blisko Drussa. Teraz
dostrzegł głębokie bruzdy przecinające jego szeroką twarz i nadające jej wygląd granitu.
Jednakże spod gęstych brwi bystro spoglądały bladoniebieskie oczy, których spojrzenia Pellin nie
zdołał wytrzymać.
– Oni nie uderzą w nocy – zapewnił Druss. – Zaatakują tuż przed świtem. Bez wojennych
okrzyków, ale po cichu.
– Skąd to wiesz, panie?
Druss zachichotał.
– Chciałbym ci powiedzieć, iż to moje ogromne doświadczenie wojenne pozwala mi wysnuć
taki wniosek, lecz prawda wygląda znacznie skromniej. Przepowiedziało to Trzydziestu, a oni
wiedzą, co mówią. Zwykle nie zwracam uwagi na magów i im podobnych, ale ci tutaj to dobrzy
wojownicy.
Zdjął z głowy czarny hełm i przygładził dłonią gęste siwe włosy.
– Dobrze mi służył, ten hełm – wyznał Pellinowi, obracając go tak, że blask księżyca
oświetlił srebrny wzór na czole. – I nie wątpię, że dobrze sprawi się jutro.
Na myśl o nadchodzącej bitwie Pellin nerwowo zerknął na mur, za którym czekali
Nadirowie. Z miejsca gdzie siedział, widział zakutanych w koce wojowników leżących wokół
obozowych ognisk. Niektórzy nie spali, ostrząc broń lub rozmawiając w małych grupkach.
Młodzieniec obrócił głowę i spojrzał na wyczerpanych drenajskich obrońców, leżących na ziemi,
owiniętych kocami, usiłujących skorzystać z kilku godzin kojącego, odświeżającego snu.
– Siadaj, chłopcze – polecił Druss. – Nie zdołasz ich odstraszyć.
Wartownik oparł włócznię o mur i usiadł. Brzęknęła pochwa miecza, uderzając o mur.
Niezgrabnie poprawił ją.
– Nie mogę przyzwyczaić się do tego uzbrojenia – oświadczył Pellin. – Wciąż potykam się
o własny miecz. Obawiam się, że żaden ze mnie wojownik.
– Trzy dni temu na drugim murze wyglądałeś na wojownika w każdym calu – rzekł Druss. –
Widziałem, jak zabiłeś dwóch Nadirów i przedarłeś się do sznurów zwisających z muru. I nawet
wtedy pomogłeś rannemu w nogę towarzyszowi. Wspinałeś się za nim, podtrzymując go.
– Widziałeś to? Przecież panowało takie zamieszanie i byłeś w samym środku bitwy!
– Dostrzegam wiele rzeczy, chłopcze. Jak się nazywasz?
– Pellin... Cul Pellin – poprawił się. – Panie – dodał pospiesznie.
– Dajmy spokój tym formalnościom, Pellinie – rzucił przyjaźnie Druss. – Dziś wieczorem
jesteśmy tylko dwoma weteranami, siedzącymi spokojnie i czekającymi na wschód słońca. Boisz
się?
Pellin skinął głową i Druss się uśmiechnął.
– I zadajesz sobie pytanie, dlaczego ty? Dlaczego to ty masz stać tu naprzeciw całej potęgi
Nadirów?
– Tak. Kara nie chciała, żebym szedł z innymi. Powiedziała mi, że jestem głupcem. Chcę
powiedzieć, jaka to różnica, czy zwyciężymy, czy przegramy?
– Za sto lat? Żadna – odparł Druss. – Jednak każda armia najeźdźców przynosi ze sobą swoje
demony. Jeśli przejdą tędy, rozleją się po sentrańskiej równinie, niosąc śmierć i zniszczenie,
gwałt i przemoc. Dlatego musimy ich powstrzymać. A dlaczego ty? Ponieważ jesteś
odpowiednim człowiekiem do tej roli.
– Myślę, że umrę tutaj – oznajmił Pellin. – Nie chcę umierać. Moja Kara jest w ciąży i chcę
zobaczyć, jak rośnie mój syn, wysoki i silny. Chcę... – zamilkł, gdyż ściśnięte gardło nie
pozwoliło mu powiedzieć nic więcej.
– Chcesz tego, czego wszyscy pragniemy, chłopcze – rzekł łagodnie Druss. – Jesteś jednak
mężczyzną, a mężczyźni muszą zwalczyć strach, inaczej ich zniszczy.
– Nie wiem, czy zdołam. Wciąż myślę o tym, żeby przyłączyć się do innych dezerterów.
Wymknąć się nocą na południe. Ruszyć do domu.
– Czemuż więc tego nie zrobiłeś?
Pellin zastanawiał się chwilę.
– Nie wiem – rzekł niemrawo.
– Powiem ci dlaczego, chłopcze. Ponieważ rozglądasz się i widzisz innych, którzy muszą tu
zostać i byłoby im jeszcze trudniej, gdybyś opuścił swój posterunek. Ty nie należysz do takich,
którzy zrzucaliby swoją robotę na innych.
– Chciałbym w to wierzyć. Naprawdę chciałbym.
– Uwierz w to, chłopcze, gdyż ja znam się na ludziach. – Nagle Druss uśmiechnął się. –
Znałem kiedyś innego Pellina. Był oszczepnikiem. W dodatku bardzo dobrym. Zdobył złoto na
Igrzyskach Wspólnoty w Gulgothirze.
– Myślałem, że zdobył je Nicotas – zauważył Pellin. – Pamiętam paradę po ich powrocie do
domu. Nicotas niósł drenajską flagę.
Stary potrząsnął głową.
– Wydaje się, że to było wczoraj – powiedział z szerokim uśmiechem. – Ja jednak mówię
o piątych igrzyskach. Chyba odbyły się mniej więcej trzydzieści lat temu, na długo przed tym,
zanim stałeś się oczkiem w głowie twojej matki. Pellin był dobry.
– Czy brałeś udział w tamtych zawodach, panie? Na dworze szalonego króla? – zapytał
wartownik.
Druss skinął głową.
– Chociaż wcale nie zamierzałem. Byłem wtedy farmerem, ale Abalayn zaprosił mnie do
Gulgothiru razem z drenarską delegacją. Moja żona, Rowena, namówiła mnie, żebym przyjął
zaproszenie. Myślała, że zaczynam nudzić się w górach. – Zachichotał. – I miała rację!
Pamiętam, że przejeżdżaliśmy przez Dros Delnoch. Było nas czterdziestu pięciu zawodników
i jeszcze setka zbieraniny – służących, trenerów, dziwek. Zapomniałem nazwisk większości
z nich. Pellina pamiętam, ponieważ rozśmieszał mnie i lubiłem przebywać w jego towarzystwie.
Stary zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach.
– A więc w jaki sposób dołączyłeś do zespołu, panie?
– Ach, to! Drenajowie mieli pięściarza zwanego... niech mnie licho, jeśli pamiętam jak.
Starość zżera mi pamięć. W każdym razie był to nieprzyjemny człowiek. Wszyscy zawodnicy
zabrali ze sobą trenerów i partnerów, z którymi mogli ćwiczyć. Ten pięściarz... Grawal, tak się
zwał! – był brutalem i poturbował dwóch swoich partnerów. Pewnego dnia poprosił, żebym
z nim poćwiczył. Do Gulgothiru pozostały nam jeszcze trzy dni drogi i strasznie mi się nudziło.
To jedno z przekleństw mojego życia, chłopcze. Łatwo się nudzę! Dlatego zgodziłem się. To był
błąd. Wiele obozowych kobiet przyglądało się walkom treningowym, a powinienem był
wiedzieć, że Grawal lubił się popisywać. No cóż, zaczęliśmy ćwiczyć. Z początku wszystko szło
dobrze. Był niezły, miał silne ramiona, a w dodatku zwinny. Boksowałeś kiedyś, Pellinie?
– Nie, panie.
– No cóż, to wygląda tak samo jak prawdziwa walka, tylko ciosy są wstrzymywane. Chodzi
o to, żeby poprawić refleks zawodnika. Po pewnym czasie pojawiła się grupka kobiet, które
usiadły w pobliżu. Grawal chciał pokazać im, jaki jest twardy i zadał mi kilka silnych ciosów.
Poczułem się tak, jakby kopnął mnie muł i muszę przyznać, że to mnie zirytowało. Cofnąłem się
i powiedziałem, żeby nie przesadzał. Ten głupiec nie posłuchał mnie i zaatakował. Tak więc
uderzyłem go. Niech mnie licho, jeśli nie złamałem mu szczęki w trzech miejscach. W wyniku
tego Drenajowie stracili jedynego zawodnika wagi ciężkiej i honor nakazywał mi zająć jego
miejsce.
– I co było potem? – zapytał Pellin, gdy Druss podniósł się i przechylił przez mur. Na
wschodzie pojawiła się słaba łuna przedświtu.
– Na dalszy ciąg tej historii będziesz musiał zaczekać do wieczora, chłopcze – odparł
łagodnie Druss. – Nadchodzą!
Pellin zerwał się na równe nogi. Tysiące nadyryjskich wojowników w milczeniu parło
w kierunku muru. Druss krzyknął ostrzegawczo i trąbka zagrała na alarm. Drenajscy obrońcy
w czerwonych płaszczach odrzucali koce i biegli na mury.
Pellin drżącą dłonią wyjął miecz, spoglądając na rzesze nacierających wojowników. Setki
niosły drabiny, inni trzymali zwinięte liny z kotwiczkami. Serce waliło Pellinowi jak młotem.
– Słodki Missaelu – szepnął. – Nic ich nie powstrzyma!
Cofnął się o krok, lecz Druss położył swą szeroką dłoń na jego ramieniu.
– Kim jestem, chłopcze? – zapytał, hipnotyzując go spojrzeniem swych lodowato niebieskich
oczu.
– C.. .co? – wykrztusił Pellin.
– Kim jestem?
Pellin zamrugał oczami, oślepiony przez spływający z czoła pot.
– Jesteś Druss Legenda – odparł.
– Zostań ze mną, Pellinie – rzekł ponuro starzec – a razem powstrzymamy ich. – Nagle
rębacz uśmiechnął się. – Rzadko coś opowiadam i nienawidzę, kiedy mi przerywają. Tak więc po
tej drobnej potyczce postawię ci puchar czerwonego lentryjskiego i opowiem o gothiryjskim
bogu-królu oraz Oczach Alchazzara.
Pellin zaczerpnął tchu.
– Zostanę z tobą, panie – powiedział.
Rozdział 1
Gdy nieprzebrany tłum rykiem domagał się krwi, Sieben Poeta rozglądał się po ogromnym
koloseum z potężnymi kolumnami i łukami, kondygnacjami i posągami. Daleko w dole, na
złotym piasku areny dwaj mężczyźni walczyli ku chwale swoich narodów. Piętnaście tysięcy
widzów zagrzewało ich do walki ogłuszającym krzykiem, przypominającym ryk jakiejś
wygłodniałej bestii. Sieben przyłożył do nosa uperfumowaną chusteczkę, usiłując zdusić
otaczający go odór spoconych ciał.
Koloseum było wspaniałym osiągnięciem architektonicznym, z kolumnami ozdobionymi
rzeźbami starożytnych bohaterów i bogów, z siedzeniami z najlepszego marmuru pokrytymi
atłasowymi poduszkami z gęsiego pierza. Te poduszki denerwowały Siebena, gdyż ich kolor nie
pasował do jego jasnoniebieskiej jedwabnej tuniki z bufiastymi rękawami naszywanymi
kawałkami opali. Poeta był dumny z tego stroju, który kosztował go ogromną sumę, zapłaconą
najlepszemu krawcowi w Drenanie. Nie mógł znieść faktu, że paskudny kolor poduszek psuje
efekt tak wspaniałej szaty. Ponieważ jednak wszyscy siedzieli, jego strój i tak nie robił wrażenia.
Słudzy nieustannie przeciskali się przez tłum, niosąc tace z zimnymi napojami, słodyczami,
plackami, ciastkami i innymi smakołykami. Loże bogaczy były ocienione jedwabnymi
baldachimami, także z tego okropnego zielonego atłasu, podczas gdy bardzo bogaci zasiadali
w przepychu czerwonego jedwabiu, wachlowani przez służących. Sieben próbował zmienić
miejsce i zasiąść wśród szlachty, lecz nie udało mu się to, chociaż szczodrze szafował
pochlebstwami i obiecywał łapówkę.
Po prawej widział skraj balkonu boga-króla oraz plecy dwóch królewskich gwardzistów
w srebrnych napierśnikach i białych płaszczach. Ich hełmy, pomyślał poeta, są naprawdę
wspaniałe, inkrustowane złotem i zwieńczone kitami z końskiego włosia. Oto piękno czystych
barw – rozmyślał. Czerń, biel, srebro i złoto rzadko dają się zdominować innym kolorom, choćby
nie wiadomo jak jaskrawym.
– Czy on zwycięża? – spytał Majon, drenajski ambasador, ciągnąc Siebena za rękaw. –
Strasznie obrywa. Ten Lentryjczyk jeszcze nigdy nie został pokonany, wiesz. Mówią, że zeszłej
wiosny zabił dwóch zawodników podczas igrzysk w Mashrapurze. Do licha, postawiłem dziesięć
złotych raq na Drussa.
Sieben delikatnie odczepił palce ambasadora od swojego rękawa, wygładził zmięty jedwab
i oderwał wzrok od cudów architektury, żeby na chwilę skupić go na walczących na arenie
pięściarzach. Lentryjczyk uderzył Drussa podbródkowym, a potem prawym sierpowym. Druss
cofnął się o krok. Z rozciętego łuku brwiowego płynęła mu krew.
– Jakie były notowania? – chciał wiedzieć Sieben.
Szczupły ambasador przygładził dłonią krótko ścięte siwe włosy.
– Sześć do jednego. Chyba oszalałem.
– Wcale nie – odparł gładko poeta. – Zrobiłeś to z poczucia patriotyzmu. Posłuchaj, wiem, że
ambasadorowie nie są dobrze opłacani, więc odkupię twój zakład. Daj mi kwit.
– Nie powinienem... Chciałem tylko powiedzieć, że on tak strasznie obrywa.
– Nie ma sprawy. W końcu Druss to mój przyjaciel, więc powinienem postawić na niego
z czystej lojalności.
Sieben dostrzegł błysk chciwości w oczach ambasadora.
– Cóż, jeśli chcesz...
Szczupłe palce ambasadora sięgnęły do wyszywanej perłami skórzanej sakiewki u boku,
wyjęły prostokąt papirusu z woskową pieczęcią i wypisaną sumą. Sieben wziął kwit, a Majon
czekał z wyciągniętą ręką.
– Nie zabrałem sakiewki – rzekł poeta – ale wieczorem dam ci te pieniądze.
– Tak, oczywiście – mruknął z widocznym rozczarowaniem Majon.
– Chyba przejdę się po koloseum – oznajmił Sieben. – Tyle jest tu do zobaczenia. Zdaje się,
że w podziemiach są galerie sztuki i sklepy.
– Niezbyt przejmujesz się losem twojego przyjaciela – zauważył Majon.
Sieben zignorował tę krytyczną uwagę.
– Mój drogi ambasadorze, Druss walczy, ponieważ to uwielbia. Lepiej zachować swoje
współczucie dla tych nieszczęśników, którzy stawiają mu czoło. Zobaczymy się później, podczas
uroczystości.
Podniósłszy się z ławy, Sieben wspiął się po marmurowych schodach i podszedł do
stanowiska, przy którym przyjmowano zakłady. W głębi siedział szczerbaty urzędnik. Za nim stał
żołnierz, pilnując worków z pieniędzmi.
– Chcesz obstawić? – zapytał urzędnik.
– Nie, czekam na wypłatę.
– Postawiłeś na Lentryjczyka?
– Nie, na zwycięzcę. Taki mam nawyk – odparł z uśmiechem. – Bądź tak dobry i przygotuj
sześćdziesiąt sztuk złota oraz dziesięć tych, które wpłaciłem.
Pisarz zachichotał.
– Postawiłeś na Drenaja? Prędzej w piekle będzie zimny dzień, niż odzyskasz te pieniądze.
– O rany, chyba czuję, że robi się chłodniej – skomentował z uśmiechem Sieben.
Na arenie lentryjski mistrz opadał z sił. Krew płynęła mu ze złamanego nosa, a prawe oko
zasłoniła opuchlizna, ale wciąż był groźnym przeciwnikiem. Druss doskoczył, uchylił się przed
prawym sierpowym i zadał potężny cios w tułów przeciwnika, lecz brzuch Lentryjczyka chroniła
gruba warstwa twardych jak stal mięśni. Mistrz uderzył w kark Drussa, pod którym ugięły się
kolana. Z pomrukiem bólu uderzył w brodaty podbródek pięściarza, aż głowa Lentryjczyka
odskoczyła jak piłka. Druss zadał zamachowy cios, nie trafiając w szczękę, lecz w skroń
przeciwnika. Lentryjczyk otarł krew z twarzy, po czym wymierzył Drenajowi silny lewy prosty,
a po nim prawy sierpowy, którym o mało nie zwalił go z nóg.
Tłum wył, wyczuwając, że pojedynek dobiega końca. Druss próbował wejść w zwarcie, lecz
przeciwnik powstrzymał go prawym prostym, od którego Drenaj aż się zachwiał. Zablokował
cios prawą i znów uderzył podbródkowym. Lentryjczyk zatoczył się, ale nie upadł. Skontrował
sierpowym, trafiając w głowę Drussa, który tylko się otrząsnął. Lentryjczyk był zmęczony, więc
cios nie był już tak szybki i silny jak poprzednio.
Teraz nadeszła odpowiednia chwila! Druss skrócił dystans i zadał serię uderzeń w twarz
przeciwnika: trzy lewe proste, a po nich prawy sierpowy, którym ponownie trafił w podbródek.
Lentryjczyk stracił równowagę, spróbował wyprostować się – i runął twarzą w piach.
Nad areną przetoczył się ogłuszający ryk. Druss zaczerpnął tchu i cofnął się, przyjmując
owację. Nowa drenajska flaga, przedstawiająca białego rumaka na błękitnym tle, została
wciągnięta na maszt i zatrzepotała na wietrze. Druss ruszył naprzód, zatrzymał się przed
królewską lożą i złożył ukłon królowi-bogu, którego nie mógł z dołu dostrzec.
Dwaj Lentryjczycy podbiegli i uklękli przy pokonanym mistrzu. Po chwili dołączyli do nich
noszowi i znieśli nieprzytomnego pięściarza z areny. Druss pomachał widzom, a potem powoli
wszedł w ciemny otwór tunelu prowadzącego do łaźni i szatni dla atletów. Przy wejściu do tunelu
stał uśmiechnięty oszczepnik Pellin.
– Już myślałem, że cię załatwi, człowieku z gór.
– Niewiele brakowało – rzekł Druss i splunął krwią. Twarz miał opuchniętą i kilka
obluzowanych zębów. – Był silny. Muszę to przyznać.
Razem przeszli tunelem i dotarli do pierwszej łaźni. Zgiełk tłumu ledwie było tam słychać,
a w trzech marmurowych basenach z podgrzewaną wodą odpoczywało kilkunastu zawodników.
Druss usiadł obok pierwszego basenu. Na parującej powierzchni wody unosiły się różane płatki,
których zapach wypełniał pomieszczenia. Biegacz Pars podpłynął do pięściarza.
– Wyglądasz tak, jakby stado koni przebiegło ci po twarzy – zauważył.
Druss pochylił się, położył dłoń na łysawej głowie biegacza i wepchnął go pod wodę. Pars
wynurzył się, odpłynął na bezpieczną odległość i ochlapał Drussa wodą. Pellin, który zdjął już
spodnie oraz tunikę, wskoczył do basenu.
Druss ściągnął spodnie i zanurzył się w ciepłej wodzie. Przyniosła natychmiastową ulgę jego
obolałym mięśniom. Przez kilka minut pływał w basenie, a potem wyszedł z wody. Pars dołączył
do niego.
– Połóż się, to zrobię ci masaż – zaproponował.
Druss podszedł do stołu i wyciągnął się wygodnie, a Pars namaścił dłonie olejem i zaczął
wprawnie masować mięśnie jego barków.
Pellin usiadł w pobliżu, wycierając ciemną czuprynę. Potem zarzucił sobie biały ręcznik na
ramiona.
– Oglądałeś inne pojedynki? – zagadnął Drussa.
– Ten zawodnik Gothirów, Klay, jest niesamowity. Szybki. Odporny na ciosy. A prawą wali
jak młotem. Walka zakończyła się po niecałych dwudziestu uderzeniach serca. Jeszcze nigdy nie
widziałem czegoś takiego, Druss. Ten Vagryjczyk nawet nie wiedział, co go rąbnęło.
– Tak słyszałem – mruknął Druss, gdy palce Parsa zanurzyły się głębiej w obrzmiałe mięśnie
jego karku.
– Załatwisz go, Druss. Jakie to ma znaczenie, że jest większy, silniejszy, szybszy
i przystojniejszy?
– I w lepszej formie – wtrącił Pellin. – Powiadają, że codziennie przebiega osiem kilometrów
w górach poza miastem.
– Tak, zapomniałem. W lepszej formie. I młodszy. Ile ty masz lat, Druss? – zapytał Pars.
– Trzydzieści – warknął Druss.
– Staruszek – rzekł Pellin, mrugając do Parsa. – Mimo to jestem pewny, że zwyciężysz. No...
prawie pewny.
Druss usiadł.
– To miło, że wy, chłopcy, tak podnosicie mnie na duchu.
– Cóż, jesteśmy drużyną – rzekł Pellin. – A ponieważ pozbawiłeś nas uroczego towarzystwa
Grawala, musieliśmy cię adoptować, Druss. – Pars zajął się spuchniętymi knykciami pięściarza. –
A mówiąc poważnie, mój przyjacielu – ciągnął biegacz – masz paskudnie obtłuczone dłonie.
W domu użylibyśmy lodu, żeby zlikwidować opuchliznę. Wieczorem powinieneś wymoczyć je
w zimnej wodzie.
– Jeszcze trzy dni do finału. Do tego czasu opuchlizna zejdzie. Jak ci poszło w biegach?
– Przybiegłem jako drugi, więc przynajmniej wystąpię w finale. Jednak nie będę w pierwszej
trójce. Gothir jest znacznie lepszy ode mnie, tak samo jak Vagryjczyk i Chiatze. Nie mogę się
z nimi równać.
– Może sam się zdziwisz – pocieszył go Druss.
– Nie wszyscy jesteśmy tacy jak ty, człowieku z gór – zauważył Pellin. – Nadal trudno mi
uwierzyć, że wystąpiłeś na igrzyskach nie przygotowany i dotarłeś do finału. Naprawdę jesteś
legendą. – Nagle uśmiechnął się. – Brzydki, stary i powolny, a mimo to legendarny! – dodał.
Druss zachichotał.
– Prawie udało ci się mnie oszukać, chłopcze. A już myślałem, że okażesz mi odrobinę
szacunku.
Wyciągnął się i zamknął oczy.
Pars z Pellinem zostawili go i podeszli do sługi, który trzymał dzban z zimną wodą. Na ich
widok napełnił dwa puchary. Pellin opróżnił swój i przyjął dolewkę, a Pars sączył powoli.
– Nie powiedziałeś mu o proroctwie – rzeki.
– Ty też nie. I tak wkrótce się dowie.
– I jak myślisz, co zrobi? – zapytał łysawy biegacz.
Pellin wzruszył ramionami.
– Znam go zaledwie od miesiąca, ale nie wydaje mi się, żeby chciał przestrzegać tradycji.
– Będzie musiał! – nalegał Pars.
Pellin pokręcił głową.
– On nie jest taki jak inni, przyjacielu. Ten Lentryjczyk powinien zwyciężyć, ale nie zdołał.
Druss to żywioł i nie sądzę, żeby przejmował się polityką.
– Założę się o dwadzieścia raq, że jesteś w błędzie.
– Nie przyjmuję tego zakładu, Pars. Widzisz, ze względu na dobro nas wszystkich mam
nadzieję, że masz rację.
Z prywatnej loży wysoko nad areną ogromny jasnowłosy pięściarz Klay patrzył, jak Druss
zadaje decydujący cios. Lentryjczyk miał nadmiernie umięśnione ramiona i barki, więc chociaż
zadawał niesamowicie potężne ciosy, były one za wolne... zbyt łatwe do przewidzenia. Pomimo
to trafiał Drenaja. Klay uśmiechnął się.
– Uważasz tego człowieka za zabawnego, milordzie?
Zaskoczony Klay odwrócił się. Twarz nowo przybyłego nie zdradzała żadnych uczuć.
Wygląda jak maska, pomyślał Klay, złota maska Chiatze, gładka i pozbawiona wyrazu. Nawet
kruczoczarne włosy, ściągnięte w ciasny kucyk, były tak mocno nawoskowane
i wyperfumowane, że wyglądały na fałszywe – namalowane na zbyt dużej czaszce. Klay
zaczerpnął tchu, zirytowany tym, że zaskoczono go we własnej loży i zły, ponieważ nie usłyszał
szmeru zasłon ani szelestu grubej, sięgającej do kostek szaty z czarnego aksamitu.
– Poruszasz się jak zabójca, Garen-Tsenie – stwierdził.
– Czasem, milordzie, należy poruszać się bezszelestnie – zauważył Chiatze łagodnym,
melodyjnym głosem.
Klay spojrzał w dziwne oczy przybysza, skośne jak ostrza włóczni. Jedno było brązowe
z szarymi plamkami, a drugie niebieskie jak wiosenne niebo.
– Chyba jest to potrzebne tylko wtedy, kiedy przebywa się wśród wrogów? – rzekł Klay.
– Istotnie. Jednakże najgroźniejsi wrogowie zwykle udają przyjaciół. Dlaczego ten Drenaj cię
rozbawił? – Garen-Tsen minął Klaya, podszedł do balustrady loży i spojrzał na arenę. – Nie
widzę w nim niczego śmiesznego. To barbarzyńca i tak też walczy.
Odwrócił się. Wysoki kołnierz szaty obramował jego szczupłą, wąską twarz.
Klay stwierdził, że odczuwa coraz większą niechęć do tego człowieka, lecz skrywając swe
uczucia, zastanowił się nad jego pytaniem.
– On wcale mnie nie śmieszy, ministrze. Podziwiam go. Po odpowiednim treningu mógłby
być naprawdę bardzo dobry. I umie bawić ludzi. Tłum zawsze uwielbia dzielnego wojownika. A,
na niebiosa, temu Drussowi nie brakuje odwagi. Chciałbym go trochę przeszkolić – wtedy walka
byłaby ładniejsza.
– Myślisz, że szybko się zakończy?
Klay potrząsnął głową.
– Nie. Ten człowiek ma ogromne zasoby siły. Ona płynie z jego dumy i przekonania, że jest
niepokonany. Widać to po sposobie, w jaki walczy. To będzie długi i zawzięty pojedynek.
– A jednak zwyciężysz? Zgodnie z przepowiednią króla-boga?
Klay po raz pierwszy dostrzegł zmianę wyrazu twarzy rozmówcy.
– Powinienem go pokonać, Garen-Tsenie. Jestem większy, silniejszy, szybszy i lepiej
wyszkolony. Jednak w każdej walce istnieje element ryzyka. Mogę się poślizgnąć, zadając cios,
albo zachorować przed walką i być powolny, osłabiony. Mogę się zagapić i otrzymać decydujący
cios.
Klay szeroko się uśmiechnął, bo wyraz twarzy ministra zdradzał teraz głęboki niepokój.
– To się nie zdarzy – rzekł. – Przepowiednia się spełni.
Klay dobrze zastanowił się, zanim odpowiedział.
– Wiara, jaką pokłada we mnie bóg-król, to dla mnie wielki zaszczyt. Ze względu na to będę
walczył jeszcze lepiej.
– To dobrze. Miejmy nadzieję, że wywrze wprost przeciwny skutek na tego Drenaja.
Będziesz dziś wieczorem na bankiecie, milordzie? Bóg-król zażyczył sobie twojej obecności.
Chce, żebyś zasiadł obok niego.
– To wielki zaszczyt – odparł z ukłonem Klay.
– Istotnie – Garen-Tsen podszedł do zasłony przy wyjściu i odwrócił się. – Czy znasz atletę
zwanego Lepant?
– Tego biegacza? Tak. Ćwiczy w moim gimnazjonie. Dlaczego pytasz?
– Umarł dziś rano podczas przesłuchania. A wydawał się taki silny. Czy dostrzegłeś kiedyś
oznaki wskazujące na to, że miał słabe serce? Omdlenia, kłucie w piersi?
– Nie – odparł Klay, przypominając sobie jasnookiego i wesołego chłopca, wiecznie
sypiącego żartami i anegdotkami. – Dlaczego go przesłuchiwano?
– Rozgłaszał oszczerstwa i mieliśmy powody przypuszczać, że należał do tajnego
stowarzyszenia zamierzającego zgładzić boga-króla.
– Bzdura. Był tylko głupim chłopcem, który opowiadał kiepskie dowcipy.
– Na to wygląda – zgodził się Garen-Tsen. – Teraz jest martwym chłopcem, który już nigdy
nie opowie kiepskiej anegdotki. Czy był utalentowanym biegaczem?
– Nie.
– To dobrze. Zatem niewiele straciliśmy. – Dziwnego koloru oczy przez kilka sekund
spoglądały na Klaya. – Byłoby lepiej, milordzie, gdybyś przestał słuchać takich żartów.
W przypadku zdrady istnieje takie pojęcie jak winny przez współudział.
– Zapamiętam twoją radę, Garen-Tsenie.
Kiedy minister wyszedł, Klay zszedł do galerii pod areną. Było tam chłodniej i lubił
przechadzać się wśród zabytków. Galerię uwzględniono w planach koloseum na wyraźne żądanie
króla – na długo przed tym, zanim jego schorowany umysł zupełnie stracił zdolność logicznego
myślenia. Znajdowało się tu około pięćdziesiąt stoisk i sklepów, w których wybredni nabywcy
mogli zakupić antyki lub ich wierne kopie. Były tu stare księgi, obrazy, porcelana, a nawet broń.
Obecni w galerii ludzie przystawali i kłaniali się z szacunkiem przechodzącemu
gothiryjskiemu mistrzowi. Klay uśmiechem i skinieniem głowy odpowiadał na każdy ukłon.
Chociaż wysoki, poruszał się z gracją atlety, zwinnie i czujnie. Przystanął przed odlanym z brązu
posągiem boga-króla. Rzeźba była ładna, ale Klay uważał, że oczy z lapis lazuli nie pasują do
twarzy z brązu. Podszedł do niego marszand, który wystawił rzeźbę na sprzedaż.
– Wspaniale wyglądasz, milordzie – powiedział. – Oglądałem twoją walkę, chociaż była tak
krótka. Byłeś wspaniały.
– Dziękuję ci, panie.
– I pomyśleć, że twój przeciwnik przybył z tak daleka, żeby tak się dać upokorzyć!
– On nie został upokorzony, panie, tylko pokonany. Zasłużył sobie na prawo spotkania ze
mną, walcząc z wieloma bardzo dobrymi pięściarzami. I miał pecha, że poślizgnął się na piasku
w chwili, gdy go uderzyłem.
– Oczywiście, oczywiście! Twoja skromność przynosi ci ogromny zaszczyt, milordzie –
rzekł gładko mężczyzna. – Widzę, że podziwiasz ten posąg. To wspaniałe dzieło nowego
rzeźbiarza. On daleko zajdzie. – i dodał ciszej: – Każdego innego kupca, milordzie, kosztowałaby
tysiąc sztuk srebra. Jednak potężnemu Klayowi obniżę cenę do ośmiuset.
– Mam już dwa popiersia imperatora: dał mi je osobiście. Dziękuję ci jednak za propozycję.
Klay ruszył dalej, lecz młoda kobieta zastąpiła mu drogę.
Trzymała za rękę jasnowłosego, mniej więcej dziesięcioletniego chłopczyka.
– Milordzie, przepraszam za śmiałość – zaczęła, kłaniając się nisko – ale mój syn bardzo
chciał cię poznać.
– Nie ma za co – odparł Klay, przykucając przed malcem.
– Jak masz na imię, chłopcze?
– Atka, panie – odparł. – Widziałem wszystkie twoje walki. Jesteś... jesteś cudowny.
– To naprawdę pochwała. Będziesz oglądał finałowe walki?
– Och tak, panie. Będę tam, żeby zobaczyć, jak zetrzesz tego Drenaja w proch. Jego też
oglądałem. O mało nie przegrał.
– Nie sądzę, Atka. To twardy człowiek, z kamienia i żelaza. Postawiłem na niego.
– On nie może cię pokonać, panie. Prawda? – zapytał chłopiec, szeroko otwierając oczy,
w których pojawił się cień powątpiewania.
Klay uśmiechnął się.
– Każdy człowiek może zostać pokonany, Atka. Będziesz musiał poczekać kilka dni, wtedy
zobaczysz.
Wstał i uśmiechnął się do czerwonej ze zmieszania kobiety.
– Świetny chłopak – zwrócił się do niej. Ujął jej dłoń i ucałował, a potem poszedł dalej,
przystając, by obejrzeć obrazy na przeciwległej ścianie. Większość z nich przedstawiała pustynne
i górskie krajobrazy lub młode kobiety, mniej lub bardziej rozebrane. Na niektórych były sceny
z polowań, a na dwóch – które przyciągnęły uwagę Klaya – dzikie kwiaty. Na drugim końcu
galerii znajdował się długi stragan, za którym stał stary Chiatze. Klay podszedł do tego człowieka
i obejrzał starannie poukładany na straganie towar. Głównie posążki, broszki, amulety,
bransoletki, kolczyki i pierścionki. Klay podniósł figurkę z kości słoniowej, najwyżej
dziesięciocentymetrową. Przedstawiała piękną kobietę w powiewnej sukni. Miała kwiaty we
włosach i w ręce trzymała węża, który owinął ogonem jej przegub.
– Ta jest śliczna – rzekł Klay.
Mały Chiatze skinął głową i uśmiechnął się.
– To Shul-sen, narzeczona Oshikaia Smokogromcy. Ta figurka ma prawie tysiąc lat.
– Skąd wiesz?
– Jestem Chorin-Tsu, milordzie, królewski mistrz sztuki balsamowania i miłośnik historii.
Znalazłem ją podczas badań archeologicznych w pobliżu miejsca legendarnej Bitwy Pięciu
Armii. Jestem pewny, że liczy sobie co najmniej dziewięćset lat.
Klay uważnie obejrzał posążek. Kobieta miała owalną twarz i skośne oczy. Sprawiała
wrażenie, że się uśmiecha.
– Ona była Chiatze, ta Shul-sen? – zapytał.
Chorin-Tsu rozłożył ręce.
– To zależy od punktu widzenia, milordzie. Była, jak już powiedziałem, żoną Oshikaia, który
jest uważany za ojca Nadirów. To on wyprowadził zbuntowane szczepy z terenów Chiatze
i przedarł się aż do ziem, które teraz należą do Gothirów. Po jego śmierci plemiona zerwały
sojusz i zaczęły walczyć ze sobą, co trwa do dziś. Tak więc jeśli on był pierwszym Nadirem, to
Shul-sen była... kim? Nadiryjką czy Chiatze?
– Jedną i drugą – stwierdził Klay. – I była piękna. Co się z nią stało?
Chiatze wzruszył ramionami i Klay dostrzegł w jego ciemnych, skośnych oczach smutek.
– To zależy, w którą wersję historycznych wydarzeń zechcesz uwierzyć. Osobiście sądzę, że
została zamordowana wkrótce po śmierci Oshikaia. Wszystkie zapisy na to wskazują, chociaż
według niektórych przekazów odpłynęła do jakiejś mitycznej krainy za morzem. Jeśli jesteś
romantykiem, to pewnie powinieneś przychylić się do tej wersji.
– Staram się trzymać prawdy, jeśli to tylko możliwe – oświadczył Klay. – Jednak w tym
przypadku wolałbym wierzyć, że potem żyła gdzieś szczęśliwe. Podejrzewam, że nigdy się tego
nie dowiemy.
Chorin-Tsu ponownie rozłożył ręce.
– Jako badacz pragnę wierzyć, że pewnego dnia mgła niewiedzy rozejdzie się. Może uda mi
się znaleźć jakieś dokumenty.
– Gdyby tak się stało, daj mi znać. A na razie kupię ten posążek. Każ dostarczyć go do
mojego domu.
– Chcesz znać cenę, milordzie?
– Jestem pewny, że będzie uczciwa.
– Istotnie, panie.
Klay już miał odejść, ale znów odwrócił się do antykwariusza.
– Powiedz mi, Chorin-Tsu, jak to się stało, że królewski mistrz balsamowania prowadzi
stragan z antykami?
– Balsamowanie, milordzie, to mój zawód. Historia to moja pasja. I jak każdą namiętnością,
trzeba się nią dzielić. Radość, jaką sprawił ci widok tej figurki, to dla mnie ogromna
przyjemność.
Klay odszedł, przechodząc przez galerię do jadalni. Dwaj strażnicy otworzyli przed nim
drzwi do pięknie umeblowanej sali jadalnej dla szlachty. Klay od dawna przestał odczuwać
dreszcz emocji przy wchodzeniu do takich salonów, gdyż pomimo niskiego urodzenia cieszył się
teraz tak wielką sławą, że ludzie poważali go bardziej niż arystokratów. W komnacie było
niewielu gości, lecz zauważył wśród nich drenajskiego ambasadora Majona, toczącego ożywioną
dyskusję z jakimś elegancikiem w wyszywanej perłami, błękitnej tunice. Elegant był wysoki
i szczupły, bardzo przystojny, o ciemnoblond włosach przytrzymywanych srebrną obręczą
z opalem. Klay podszedł do nich. Majon w pierwszej chwili nie zauważył go, ganiąc swego
rozmówcę.
– Uważam, że to nie w porządku, Siebenie, skoro tyle wygrałeś... – W tym momencie
dostrzegł Klaya i natychmiast zmienił wyraz twarzy, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. –
Ach, mój drogi, jakże miło znów cię widzieć. Proszę, przyłącz się do nas. To będzie dla nas
wielki zaszczyt. Przed chwilą rozmawialiśmy o tobie. To jest Sieben Poeta.
– Słyszałem kilka twoich utworów – rzekł Klay – i z zainteresowaniem czytałem Sagę
o Drussie Legendzie.
Poeta posłał mu krzywy uśmiech.
– Czytałeś książkę, a wkrótce spotkasz się z jej bohaterem. Muszę ci powiedzieć, panie, że
będę stawiał na niego.
– Zatem wybaczysz mi, że nie będę życzył ci szczęścia – powiedział Klay i usiadł.
– Oglądałeś dzisiejszą walkę? – zapytał Majon.
– Istotnie, ambasadorze. Druss to interesujący zawodnik. Wygląda na to, że ból tylko skłania
go do wzmożonego wysiłku. Jest zawzięty i bardzo silny.
– I zawsze wygrywa – rzekł wesoło Sieben. – Taki ma talent.
– Sieben jest dziś w niezwykle dobrym humorze – skomentował kwaśno Majon. – Wygrał
sześćdziesiąt sztuk złota.
– Ja również wygrałem – oznajmił Klay.
– Stawiałeś na Drussa? – zdziwił się Sieben.
– Tak. Przyjrzałem się obu zawodnikom i doszedłem do wniosku, że Lentryjczyk nie ma
dość woli walki, żeby sprostać waszemu pięściarzowi. Ponadto za wolno uderzał lewą, co dawało
przeciwnikowi szansę parowania ciosów. Powinniście jednak powiedzieć Drussowi, żeby zmienił
pozycję przy ataku. Zwykle opuszcza głowę, zanim zrobi wypad, przez co naraża się na celny
podbródkowy.
– Na pewno mu powiem – obiecał Sieben.
– Mam w domu salę treningową. Będzie w niej mile widziany.
– To bardzo uprzejma propozycja – wtrącił Majon.
– Wydajesz się bardzo pewny siebie, panie – zauważył Sieben. – Czy nie niepokoi cię to, że
Druss jeszcze nigdy nie przegrał?
– Nie bardziej niż to, że ja też jeszcze nigdy nie przegrałem. Cokolwiek się stanie, jednemu
z nas przerwie się to pasmo sukcesów. Pomimo to słońce nadal będzie świecić, a ziemia nie
rozpadnie się na kawałki. A teraz, moi przyjaciele, czy możemy zamówić coś do zjedzenia?
Powietrze było świeże i czyste, a wietrzyk szemrał nad stawkiem z fontanną, chłodząc je,
gdy Sieben i Druss wspinali się stromą ścieżką na szczyt największego wzgórza w Grand Park.
Nad nimi rozpościerał się wspaniały błękit letniego nieba, usiany gęstymi białymi obłoczkami,
powoli dryfującymi ze wschodu. Włócznie słonecznego światła, przedzierającego się w oddali
przez chmury, nagle oświetliły część wschodniego łańcucha gór, malując je purpurą i złotem, tak
że zapłonęły jak klejnoty w blasku pochodni. A gdy wędrujące obłoki znów zasłoniły słońce,
złociste skały równie szybko przybrały szarą barwę. Druss tęsknie spoglądał na góry,
wspominając zapach sosen i pieśń strumieni swych rodzinnych wyżyn. Chmury podążyły dalej
i słońce ponownie oświetliło dalekie pasmo gór. Był to piękny widok, lecz Druss wiedział, że nie
znajdzie tam sosnowych lasów. Na wschód od Gulgothiru rozpościerały się nadyryjskie stepy,
bezkresna pustynia – sucha, okrutna i niegościnna.
Sieben usiadł przy fontannie i włożył dłoń do wody.
– Teraz rozumiesz, dlaczego nazywają to miejsce Wzgórzem Sześciu Dziewic – odezwał się.
Na środku sadzawki znajdował się pomnik sześciu kobiet, pięknie wyrzeźbionych w jednym
bloku marmuru. Stały kręgiem, pochylając się i wyciągając ramiona, jakby przywołując
patrzących. Nad nimi górowała postać starca trzymającego wazę, z której lała się woda,
spływając po białych posągach do sadzawki. – Kilkaset lat temu – ciągnął Sieben – gdy armia
najeźdźców z północy otoczyła Gulgothir, poświęcono sześć dziewic, aby przebłagać bogów
wojny. Zostały rytualnie utopione. Potem bogowie wojny wysłuchali modlitw obrońców, którzy
odparli atak.
Sieben uśmiechnął się, widząc, że Druss zmrużył bladoniebieskie oczy. Wojownik podniósł
rękę i machinalnie szarpał swoją krótko przyciętą, czarną brodę – widomy znak jego rosnącej
irytacji.
– Nie wierzysz, że bogów można przebłagać? – zapytał łagodnie Sieben.
– Nie krwią niewinnych.
– Przecież zwyciężyli, Druss. Tak więc chyba warto było złożyć tę ofiarę?
Rębacz przecząco pokręcił głową.
– Jeśli uwierzyli, że taką ofiarą przebłagali bogów, to dodało im sił do walki. To samo można
było osiągnąć dobrym przemówieniem.
– A załóżmy, że bogowie naprawdę zażądali takiej ofiary, a potem pomogli im wygrać
bitwę?
– Lepiej byłoby, gdyby ją przegrali.
– Aha! – zakrzyknął triumfalnie Sieben. – Przecież gdyby przegrali, byłoby znacznie więcej
niewinnych ofiar, zgwałconych i zabitych kobiet, niemowląt zamordowanych w kołyskach. Jak
na to odpowiesz?
– Nie muszę odpowiadać. Większość ludzi odróżnia zapach perfum od smrodu krowiego
łajna. Nie ma potrzeby o tym rozprawiać.
– Daj spokój, stary koniu, słabo się starasz. Odpowiedź jest prosta: pojęcia dobra i zła nie
opierają się na matematycznych podstawach. Wynikają z chęci – lub niechęci – jednostek do
czynienia tego co słuszne i sprawiedliwe, zarówno w kategoriach sumienia, jak i prawa.
– Słowa, słowa, słowa! – warknął Druss. – One nic nie znaczą! Ludzkie pragnienia są tym,
co sprowadza najwięcej zła. A co do sumienia i prawa, to co się dzieje, kiedy człowiek nie ma
sumienia, a prawo zezwala na rytualne zabójstwa? Czy to sprawia, że stają się dobrym
uczynkiem? Przestań wciągać mnie w kolejną z tych twoich bezsensownych dyskusji.
– My, poeci, uwielbiamy takie bezsensowne dyskusje – rzekł Sieben, powstrzymując gniew.
– Lubimy ćwiczyć naszą inteligencję, aby rozwijać umysły. To pozwala nam lepiej uświadamiać
sobie potrzeby bliźnich. Jesteś dziś w kiepskim humorze, Druss. Myślałem, że będziesz szalał
z radości na myśl o nadchodzącym pojedynku, kolejnym przeciwniku, na którym wypróbujesz
siłę swoich pięści. O mistrzowski tytuł, ni mniej, ni więcej. Wiwaty tłumów, podziw rodaków.
Ach, jeszcze krew i siniaki oraz nie kończące się parady i uczty wydane na twoją cześć!
Druss zaklął i spochmurniał.
– Wiesz, że gardzę tym wszystkim.
Sieben potrząsnął głową.
– Może częściowo, Druss. Twoje lepsze ja gardzi rozgłosem, tylko jak to się dzieje, że
wszystko co robisz, jeszcze ci go przysparza? Zostałeś tu zaproszony jako gość, rodzaj
inspirującej maskotki, jeśli wolisz. A co ty robisz? Łamiesz szczękę drenajskiego mistrza,
a potem sam zajmujesz jego miejsce.
– Nie chciałem tak poturbować tego człowieka. Gdybym wiedział, że ma porcelanowy
podbródek, uderzyłbym go w brzuch.
– Jestem pewien, że chciałbyś w to wierzyć, stary koniu. Tak samo pewny jak tego, że ja nie
zamierzam. Powiedz mi, co czułeś, kiedy tłum wykrzykiwał twoje imię?
– Dość tego, poeto. Czego ode mnie chcesz?
Sieben zrobił głęboki, uspokajający wdech.
– Tylko słowami możemy opisać, co czujemy i czego oczekujemy od siebie. Bez nich jak
moglibyśmy uczyć młodych lub przekazywać przyszłym pokoleniom nasze nadzieje?
Postrzegasz świat w sposób bardzo uproszczony, Druss, jakby wszystko było tylko z ognia lub
wody. Samo w sobie nie ma to znaczenia. Jednakże, jak wszyscy ludzie o ciasnych umysłach
i skromnych wymaganiach, usiłujesz wyśmiać to, czego nie możesz zrozumieć. Cywilizacje
buduje się słowami, Druss. A niszczy toporami. Co ci to mówi, rębaczu?
– Nic takiego, czego bym już nie wiedział. No, skończyłeś już, poeto?
Nagle Sieben zapomniał o gniewie i uśmiechnął się.
– Lubię cię, Druss, zawsze cię lubiłem. Masz jednak niesamowitą zdolność doprowadzania
mnie do szału.
Druss z powagą pokiwał głową.
– Nie jestem myślicielem – rzekł – ale też nie jestem głupcem. Jestem człowiekiem, jakich
wielu. Mógłbym być farmerem, cieślą, a nawet robotnikiem. Nigdy jednak nauczycielem czy
urzędnikiem. Myśliciele mnie denerwują. Tak jak Majon. – Pokręcił głową. – Spotkałem wielu
ambasadorów i wszyscy wyglądają tak samo: szerokie nieszczere uśmiechy i świdrujące
spojrzenia, które niczego nie przeoczą. W co oni wierzą? Czy mają poczucie honoru? Albo
patriotyzmu? Czy też śmieją się z nas, zwyczajnych ludzi, napychając sobie kabzy naszym
złotem? Niewiele wiem, poeto, lecz zdaję sobie sprawę z tego, że tacy ludzie jak Majon – a także
ty – potrafią sprawić, że wszystko, w co wierzę, wyda się równie nierzeczywiste jak śnieg
w lecie. A w dodatku zrobić ze mnie głupca. Och, rozumiem, że dobro czy zło można sprowadzić
do prostych liczb. Tak jak z tymi kobietami w fontannie. Oblegające wojska mogą rzec: „Zabijcie
sześć kobiet, a oszczędzimy miasto". Cóż, na takie żądanie jest tylko jedna właściwa odpowiedź.
Nie potrafię ci jednak wyjaśnić, skąd wiem, że jest właściwa.