David Gemmell Legenda Kroczącej Śmierci Przełożył Zbigniew A. Królicki Legendę Kroczącej Śmierci z przyjemnością dedykują Hotzom de Baar: Wielkiemu Ozowi, który kroczy doliną martwych komputerów, wskrzeszając zaginione w otchłani powieści – człowiekowi, który chętnie poświęci wam swój czas, energię i umiejętności, ale nigdy biszkopty – Młodemu Ozowi, który mi udowodnił, że „Cywilizacja" to gra nie dla mnie, jego siostrze Claire za przysmaki z grilla, których nie upuściła, oraz Alison za gościnność. PODZIĘKOWANIA Składam podziękowania mojemu wydawcy, Lizie Reeves, pierwszym czytelnikom – Val Gemmell, Edith Graham i jej córce Stelli oraz mojej korektorce, Jean Maund. Dziękuję również licznym czytelnikom, którzy od lat do mnie piszą, domagając się kolejnych opowieści o Drussie. Ostatnio otrzymuję tyle listów, że już nie mogę na wszystkie odpowiedzieć. Jednakże wszystkie je czytam i staram się uwzględniać zawarte w nich uwagi. Prolog Księżyc wisiał jak sierp nad Dros Delnoch, gdy Pellin stał na murach, spoglądając na oblany srebrzystą poświatą obóz Nadirów. Znajdowały się tam tysiące wojowników, którzy nazajutrz przebiegną z wrzaskiem przez wąski pas zalanej krwią ziemi, taszcząc drabiny i liny z kotwiczkami. Ich przeraźliwe bojowe okrzyki będą przerażać go, tak jak dziś, gdy zdawało się, że przeszywają skórę lodowatymi igłami. Pellin jeszcze nigdy w swoim młodym życiu nie był tak przestraszony. Najchętniej uciekłby gdzieś i schowałby się, zrzuciłby swoją niedopasowaną zbroję i pobiegł na południe, do domu. Nadirowie wciąż nacierali, fala za falą, ochryple wywrzaskując swoją nienawiść. Płytka rana lewego ramienia pulsowała i swędziała. Gilad zapewnił go, że to oznacza, iż dobrze się goi. Jednak był to przedsmak cierpienia, ponura zapowiedź znacznie gorszego bólu, jaki go czeka. Widział towarzyszy wijących się i krzyczących z bólu, z brzuchami rozprutymi przez ząbkowane ostrza mieczy... Pellin starał się odepchnąć od siebie te wspomnienia. Z północy powiał zimny wiatr, gnając przed sobą czarne deszczowe chmury. Pellin zadrżał i wspomniał ciepło swojej krytej strzechą chaty i dużego kamiennego kominka. W takie zimne noce jak ta leżeli z Karą w łóżku, ona opierała głowę na jego ramieniu i lewą nogę na jego udach. Leżeli razem w łagodnej poświacie dogasającego ognia i słuchali żałośnie wyjącego na zewnątrz wiatru. Pellin westchnął. – Proszę, nie dajcie mi tu zginąć – pomodlił się w duchu. Z dwudziestu trzech mężczyzn, którzy zgłosili się na ochotnika z jego wioski, pozostało zaledwie dziewięciu. Obejrzał się na szeregi śpiących obrońców, leżących na otwartej przestrzeni między trzecim a czwartym murem. Czy ci nieliczni zdołają powstrzymać największą armię, jaką kiedykolwiek zebrano? Pellin wiedział, że nie. Powróciwszy spojrzeniem do obozu Nadirów, popatrzył na drugi koniec równiny. Tam przenoszono i palono poległych Drenajów, odartych ze zbroi i oręża. Oleisty czarny dym godzinami unosił się nad Dros, niosąc obrzydliwy i mdlący odór smażonego mięsa. „To mogłem być ja" – pomyślał Pellin, wspominając krwawą jatkę towarzyszącą zdobyciu drugiego muru. Zadrżał. Dros Delnoch, najpotężniejsza forteca na świecie, otoczona sześcioma wysokimi kamiennymi murami, z solidnym kasztelem. Jeszcze nigdy nie została zdobyta przez wroga. Lecz jeszcze nigdy nie atakowała jej tak liczna armia. Pellin miał wrażenie, że Nadirów jest więcej niż gwiazd na niebie. Po zaciętej walce obrońcy wycofali się z pierwszego muru, gdyż był najdłuższy, a więc najtrudniejszy do obrony. Chyłkiem opuścili w nocy pozycje, oddając go w ręce wroga bez dalszych strat. Natomiast drugi mur został zdobyty po zaciekłym oporze. Nieprzyjaciel zdołał przerwać linię obrony i wedrzeć się do środka, otaczając część obrońców. Pellin ledwie zdążył wycofać się na trzeci mur i pamiętał kwaśny smak strachu w ustach oraz straszliwe drżenie kończyn, gdy wdrapał się na blanki i osunął na kamienie. I po co to wszystko? – zastanawiał się. Co to za różnica, czy Drenajowie będą samodzielnym państwem, czy rządzonym przez Ulryka? Czy ziemia da mniejszy plon? Czy bydło zachoruje i padnie? A dwanaście tygodni temu, kiedy drenajscy werbownicy przybyli do wioski, wszystko wydawało się wspaniałą przygodą. Kilka tygodni służby na tych wielkich murach, a potem powrót do domu w glorii bohatera. Bohatera! Sovil był bohaterem – do czasu gdy strzała trafiła go w oko, wyszarpując je z oczodołu. Jocan też był bohaterem, gdy leżał, krzycząc i zakrwawionymi rękami przytrzymując wypadające wnętrzności. Pellin dosypał węgla do żelaznego kotlarza i pomachał stojącemu trzydzieści metrów dalej wartownikowi. Mężczyzna przytupywał z zimna. Przed godziną zamienił się miejscami z Pellinem i niebawem to on stanie przy palenisku. Zdając sobie z tego sprawę, Pellin tym bardziej cieszył się ciepłem, wyciągnąwszy dłonie nad ogniem. W polu widzenia pojawiła się ogromna postać, ostrożnie przestępująca przez śpiących obrońców i zmierzająca na mury. Serce Pellina zaczęło bić mocniej, gdy ujrzał wchodzącego po schodach Drussa. Druss Legenda, Obrońca Przełęczy Skeln, człowiek, który przemierzył cały świat, aby odbić porwaną przez łowców niewolników żonę. Druss Rębacz, Srebrzysty Zabójca. Nadirowie zwali go Kroczącą Śmiercią i teraz Pellin wiedział już dlaczego. Widział go na murach, rąbiącego i siekącego tym straszliwym toporem. Nie był zwykłym śmiertelnikiem, lecz mrocznym bogiem wojny. Pellin miał nadzieję, że wojownik nie podejdzie do niego. Cóż młody żołnierz mógł powiedzieć takiemu herosowi jak Druss? Z ulgą zobaczył, że rębacz przystanął przy drugim wartowniku i zaczął z nim rozmawiać. Widział, jak żołnierz nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że Druss wygląda jak ucieleśnienie tej starożytnej fortecy, niezdobytej, lecz nadwątlonej przez czas – nieco słabszej, a mimo to wspaniałej. Pellin uśmiechnął się, wspominając, jak herold Nadirów przekazał Drussowi ultimatum: poddajcie się albo zginiecie. Stary się roześmiał. – Może na północy – rzekł – góry drżą, kiedy Ulryk puszcza wiatry. Tutaj jednak jest ziemia Drenajów i dla mnie on jest tylko kolejnym brzuchatym dzikusem, który bez wytatuowanej na udzie drenajskiej mapy nie potrafiłby podetrzeć sobie tyłka. Uśmiech Pellina przygasł, gdy żołnierz zobaczył, że Druss poklepał drugiego wartownika po ramieniu i ruszył w kierunku kotlarza. Deszcz przestał padać i księżyc znów jasno świecił. Pellin wytarł spotniałe dłonie o płaszcz. Stanął na baczność, gdy Legenda podszedł do niego po murze. Ostrze topora połyskiwało srebrzyście w promieniach księżyca. Młodemu wartownikowi zaschło w ustach. Wyprężył się i zasalutował, przyciskając pięść do napierśnika. – Spocznij, chłopcze – rzekł Druss, kładąc potężny topór na murze. Stary wojownik wyciągnął szerokie dłonie nad ogniem, ogrzewając je, a potem usiadł pod murem i skinieniem kazał Pellinowi uczynić to samo. Pellin jeszcze nigdy nie znajdował się tak blisko Drussa. Teraz dostrzegł głębokie bruzdy przecinające jego szeroką twarz i nadające jej wygląd granitu. Jednakże spod gęstych brwi bystro spoglądały bladoniebieskie oczy, których spojrzenia Pellin nie zdołał wytrzymać. – Oni nie uderzą w nocy – zapewnił Druss. – Zaatakują tuż przed świtem. Bez wojennych okrzyków, ale po cichu. – Skąd to wiesz, panie? Druss zachichotał. – Chciałbym ci powiedzieć, iż to moje ogromne doświadczenie wojenne pozwala mi wysnuć taki wniosek, lecz prawda wygląda znacznie skromniej. Przepowiedziało to Trzydziestu, a oni wiedzą, co mówią. Zwykle nie zwracam uwagi na magów i im podobnych, ale ci tutaj to dobrzy wojownicy. Zdjął z głowy czarny hełm i przygładził dłonią gęste siwe włosy. – Dobrze mi służył, ten hełm – wyznał Pellinowi, obracając go tak, że blask księżyca oświetlił srebrny wzór na czole. – I nie wątpię, że dobrze sprawi się jutro. Na myśl o nadchodzącej bitwie Pellin nerwowo zerknął na mur, za którym czekali Nadirowie. Z miejsca gdzie siedział, widział zakutanych w koce wojowników leżących wokół obozowych ognisk. Niektórzy nie spali, ostrząc broń lub rozmawiając w małych grupkach. Młodzieniec obrócił głowę i spojrzał na wyczerpanych drenajskich obrońców, leżących na ziemi, owiniętych kocami, usiłujących skorzystać z kilku godzin kojącego, odświeżającego snu. – Siadaj, chłopcze – polecił Druss. – Nie zdołasz ich odstraszyć. Wartownik oparł włócznię o mur i usiadł. Brzęknęła pochwa miecza, uderzając o mur. Niezgrabnie poprawił ją. – Nie mogę przyzwyczaić się do tego uzbrojenia – oświadczył Pellin. – Wciąż potykam się o własny miecz. Obawiam się, że żaden ze mnie wojownik. – Trzy dni temu na drugim murze wyglądałeś na wojownika w każdym calu – rzekł Druss. – Widziałem, jak zabiłeś dwóch Nadirów i przedarłeś się do sznurów zwisających z muru. I nawet wtedy pomogłeś rannemu w nogę towarzyszowi. Wspinałeś się za nim, podtrzymując go. – Widziałeś to? Przecież panowało takie zamieszanie i byłeś w samym środku bitwy! – Dostrzegam wiele rzeczy, chłopcze. Jak się nazywasz? – Pellin... Cul Pellin – poprawił się. – Panie – dodał pospiesznie. – Dajmy spokój tym formalnościom, Pellinie – rzucił przyjaźnie Druss. – Dziś wieczorem jesteśmy tylko dwoma weteranami, siedzącymi spokojnie i czekającymi na wschód słońca. Boisz się? Pellin skinął głową i Druss się uśmiechnął. – I zadajesz sobie pytanie, dlaczego ty? Dlaczego to ty masz stać tu naprzeciw całej potęgi Nadirów? – Tak. Kara nie chciała, żebym szedł z innymi. Powiedziała mi, że jestem głupcem. Chcę powiedzieć, jaka to różnica, czy zwyciężymy, czy przegramy? – Za sto lat? Żadna – odparł Druss. – Jednak każda armia najeźdźców przynosi ze sobą swoje demony. Jeśli przejdą tędy, rozleją się po sentrańskiej równinie, niosąc śmierć i zniszczenie, gwałt i przemoc. Dlatego musimy ich powstrzymać. A dlaczego ty? Ponieważ jesteś odpowiednim człowiekiem do tej roli. – Myślę, że umrę tutaj – oznajmił Pellin. – Nie chcę umierać. Moja Kara jest w ciąży i chcę zobaczyć, jak rośnie mój syn, wysoki i silny. Chcę... – zamilkł, gdyż ściśnięte gardło nie pozwoliło mu powiedzieć nic więcej. – Chcesz tego, czego wszyscy pragniemy, chłopcze – rzekł łagodnie Druss. – Jesteś jednak mężczyzną, a mężczyźni muszą zwalczyć strach, inaczej ich zniszczy. – Nie wiem, czy zdołam. Wciąż myślę o tym, żeby przyłączyć się do innych dezerterów. Wymknąć się nocą na południe. Ruszyć do domu. – Czemuż więc tego nie zrobiłeś? Pellin zastanawiał się chwilę. – Nie wiem – rzekł niemrawo. – Powiem ci dlaczego, chłopcze. Ponieważ rozglądasz się i widzisz innych, którzy muszą tu zostać i byłoby im jeszcze trudniej, gdybyś opuścił swój posterunek. Ty nie należysz do takich, którzy zrzucaliby swoją robotę na innych. – Chciałbym w to wierzyć. Naprawdę chciałbym. – Uwierz w to, chłopcze, gdyż ja znam się na ludziach. – Nagle Druss uśmiechnął się. – Znałem kiedyś innego Pellina. Był oszczepnikiem. W dodatku bardzo dobrym. Zdobył złoto na Igrzyskach Wspólnoty w Gulgothirze. – Myślałem, że zdobył je Nicotas – zauważył Pellin. – Pamiętam paradę po ich powrocie do domu. Nicotas niósł drenajską flagę. Stary potrząsnął głową. – Wydaje się, że to było wczoraj – powiedział z szerokim uśmiechem. – Ja jednak mówię o piątych igrzyskach. Chyba odbyły się mniej więcej trzydzieści lat temu, na długo przed tym, zanim stałeś się oczkiem w głowie twojej matki. Pellin był dobry. – Czy brałeś udział w tamtych zawodach, panie? Na dworze szalonego króla? – zapytał wartownik. Druss skinął głową. – Chociaż wcale nie zamierzałem. Byłem wtedy farmerem, ale Abalayn zaprosił mnie do Gulgothiru razem z drenarską delegacją. Moja żona, Rowena, namówiła mnie, żebym przyjął zaproszenie. Myślała, że zaczynam nudzić się w górach. – Zachichotał. – I miała rację! Pamiętam, że przejeżdżaliśmy przez Dros Delnoch. Było nas czterdziestu pięciu zawodników i jeszcze setka zbieraniny – służących, trenerów, dziwek. Zapomniałem nazwisk większości z nich. Pellina pamiętam, ponieważ rozśmieszał mnie i lubiłem przebywać w jego towarzystwie. Stary zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach. – A więc w jaki sposób dołączyłeś do zespołu, panie? – Ach, to! Drenajowie mieli pięściarza zwanego... niech mnie licho, jeśli pamiętam jak. Starość zżera mi pamięć. W każdym razie był to nieprzyjemny człowiek. Wszyscy zawodnicy zabrali ze sobą trenerów i partnerów, z którymi mogli ćwiczyć. Ten pięściarz... Grawal, tak się zwał! – był brutalem i poturbował dwóch swoich partnerów. Pewnego dnia poprosił, żebym z nim poćwiczył. Do Gulgothiru pozostały nam jeszcze trzy dni drogi i strasznie mi się nudziło. To jedno z przekleństw mojego życia, chłopcze. Łatwo się nudzę! Dlatego zgodziłem się. To był błąd. Wiele obozowych kobiet przyglądało się walkom treningowym, a powinienem był wiedzieć, że Grawal lubił się popisywać. No cóż, zaczęliśmy ćwiczyć. Z początku wszystko szło dobrze. Był niezły, miał silne ramiona, a w dodatku zwinny. Boksowałeś kiedyś, Pellinie? – Nie, panie. – No cóż, to wygląda tak samo jak prawdziwa walka, tylko ciosy są wstrzymywane. Chodzi o to, żeby poprawić refleks zawodnika. Po pewnym czasie pojawiła się grupka kobiet, które usiadły w pobliżu. Grawal chciał pokazać im, jaki jest twardy i zadał mi kilka silnych ciosów. Poczułem się tak, jakby kopnął mnie muł i muszę przyznać, że to mnie zirytowało. Cofnąłem się i powiedziałem, żeby nie przesadzał. Ten głupiec nie posłuchał mnie i zaatakował. Tak więc uderzyłem go. Niech mnie licho, jeśli nie złamałem mu szczęki w trzech miejscach. W wyniku tego Drenajowie stracili jedynego zawodnika wagi ciężkiej i honor nakazywał mi zająć jego miejsce. – I co było potem? – zapytał Pellin, gdy Druss podniósł się i przechylił przez mur. Na wschodzie pojawiła się słaba łuna przedświtu. – Na dalszy ciąg tej historii będziesz musiał zaczekać do wieczora, chłopcze – odparł łagodnie Druss. – Nadchodzą! Pellin zerwał się na równe nogi. Tysiące nadyryjskich wojowników w milczeniu parło w kierunku muru. Druss krzyknął ostrzegawczo i trąbka zagrała na alarm. Drenajscy obrońcy w czerwonych płaszczach odrzucali koce i biegli na mury. Pellin drżącą dłonią wyjął miecz, spoglądając na rzesze nacierających wojowników. Setki niosły drabiny, inni trzymali zwinięte liny z kotwiczkami. Serce waliło Pellinowi jak młotem. – Słodki Missaelu – szepnął. – Nic ich nie powstrzyma! Cofnął się o krok, lecz Druss położył swą szeroką dłoń na jego ramieniu. – Kim jestem, chłopcze? – zapytał, hipnotyzując go spojrzeniem swych lodowato niebieskich oczu. – C.. .co? – wykrztusił Pellin. – Kim jestem? Pellin zamrugał oczami, oślepiony przez spływający z czoła pot. – Jesteś Druss Legenda – odparł. – Zostań ze mną, Pellinie – rzekł ponuro starzec – a razem powstrzymamy ich. – Nagle rębacz uśmiechnął się. – Rzadko coś opowiadam i nienawidzę, kiedy mi przerywają. Tak więc po tej drobnej potyczce postawię ci puchar czerwonego lentryjskiego i opowiem o gothiryjskim bogu-królu oraz Oczach Alchazzara. Pellin zaczerpnął tchu. – Zostanę z tobą, panie – powiedział. Rozdział 1 Gdy nieprzebrany tłum rykiem domagał się krwi, Sieben Poeta rozglądał się po ogromnym koloseum z potężnymi kolumnami i łukami, kondygnacjami i posągami. Daleko w dole, na złotym piasku areny dwaj mężczyźni walczyli ku chwale swoich narodów. Piętnaście tysięcy widzów zagrzewało ich do walki ogłuszającym krzykiem, przypominającym ryk jakiejś wygłodniałej bestii. Sieben przyłożył do nosa uperfumowaną chusteczkę, usiłując zdusić otaczający go odór spoconych ciał. Koloseum było wspaniałym osiągnięciem architektonicznym, z kolumnami ozdobionymi rzeźbami starożytnych bohaterów i bogów, z siedzeniami z najlepszego marmuru pokrytymi atłasowymi poduszkami z gęsiego pierza. Te poduszki denerwowały Siebena, gdyż ich kolor nie pasował do jego jasnoniebieskiej jedwabnej tuniki z bufiastymi rękawami naszywanymi kawałkami opali. Poeta był dumny z tego stroju, który kosztował go ogromną sumę, zapłaconą najlepszemu krawcowi w Drenanie. Nie mógł znieść faktu, że paskudny kolor poduszek psuje efekt tak wspaniałej szaty. Ponieważ jednak wszyscy siedzieli, jego strój i tak nie robił wrażenia. Słudzy nieustannie przeciskali się przez tłum, niosąc tace z zimnymi napojami, słodyczami, plackami, ciastkami i innymi smakołykami. Loże bogaczy były ocienione jedwabnymi baldachimami, także z tego okropnego zielonego atłasu, podczas gdy bardzo bogaci zasiadali w przepychu czerwonego jedwabiu, wachlowani przez służących. Sieben próbował zmienić miejsce i zasiąść wśród szlachty, lecz nie udało mu się to, chociaż szczodrze szafował pochlebstwami i obiecywał łapówkę. Po prawej widział skraj balkonu boga-króla oraz plecy dwóch królewskich gwardzistów w srebrnych napierśnikach i białych płaszczach. Ich hełmy, pomyślał poeta, są naprawdę wspaniałe, inkrustowane złotem i zwieńczone kitami z końskiego włosia. Oto piękno czystych barw – rozmyślał. Czerń, biel, srebro i złoto rzadko dają się zdominować innym kolorom, choćby nie wiadomo jak jaskrawym. – Czy on zwycięża? – spytał Majon, drenajski ambasador, ciągnąc Siebena za rękaw. – Strasznie obrywa. Ten Lentryjczyk jeszcze nigdy nie został pokonany, wiesz. Mówią, że zeszłej wiosny zabił dwóch zawodników podczas igrzysk w Mashrapurze. Do licha, postawiłem dziesięć złotych raq na Drussa. Sieben delikatnie odczepił palce ambasadora od swojego rękawa, wygładził zmięty jedwab i oderwał wzrok od cudów architektury, żeby na chwilę skupić go na walczących na arenie pięściarzach. Lentryjczyk uderzył Drussa podbródkowym, a potem prawym sierpowym. Druss cofnął się o krok. Z rozciętego łuku brwiowego płynęła mu krew. – Jakie były notowania? – chciał wiedzieć Sieben. Szczupły ambasador przygładził dłonią krótko ścięte siwe włosy. – Sześć do jednego. Chyba oszalałem. – Wcale nie – odparł gładko poeta. – Zrobiłeś to z poczucia patriotyzmu. Posłuchaj, wiem, że ambasadorowie nie są dobrze opłacani, więc odkupię twój zakład. Daj mi kwit. – Nie powinienem... Chciałem tylko powiedzieć, że on tak strasznie obrywa. – Nie ma sprawy. W końcu Druss to mój przyjaciel, więc powinienem postawić na niego z czystej lojalności. Sieben dostrzegł błysk chciwości w oczach ambasadora. – Cóż, jeśli chcesz... Szczupłe palce ambasadora sięgnęły do wyszywanej perłami skórzanej sakiewki u boku, wyjęły prostokąt papirusu z woskową pieczęcią i wypisaną sumą. Sieben wziął kwit, a Majon czekał z wyciągniętą ręką. – Nie zabrałem sakiewki – rzekł poeta – ale wieczorem dam ci te pieniądze. – Tak, oczywiście – mruknął z widocznym rozczarowaniem Majon. – Chyba przejdę się po koloseum – oznajmił Sieben. – Tyle jest tu do zobaczenia. Zdaje się, że w podziemiach są galerie sztuki i sklepy. – Niezbyt przejmujesz się losem twojego przyjaciela – zauważył Majon. Sieben zignorował tę krytyczną uwagę. – Mój drogi ambasadorze, Druss walczy, ponieważ to uwielbia. Lepiej zachować swoje współczucie dla tych nieszczęśników, którzy stawiają mu czoło. Zobaczymy się później, podczas uroczystości. Podniósłszy się z ławy, Sieben wspiął się po marmurowych schodach i podszedł do stanowiska, przy którym przyjmowano zakłady. W głębi siedział szczerbaty urzędnik. Za nim stał żołnierz, pilnując worków z pieniędzmi. – Chcesz obstawić? – zapytał urzędnik. – Nie, czekam na wypłatę. – Postawiłeś na Lentryjczyka? – Nie, na zwycięzcę. Taki mam nawyk – odparł z uśmiechem. – Bądź tak dobry i przygotuj sześćdziesiąt sztuk złota oraz dziesięć tych, które wpłaciłem. Pisarz zachichotał. – Postawiłeś na Drenaja? Prędzej w piekle będzie zimny dzień, niż odzyskasz te pieniądze. – O rany, chyba czuję, że robi się chłodniej – skomentował z uśmiechem Sieben. Na arenie lentryjski mistrz opadał z sił. Krew płynęła mu ze złamanego nosa, a prawe oko zasłoniła opuchlizna, ale wciąż był groźnym przeciwnikiem. Druss doskoczył, uchylił się przed prawym sierpowym i zadał potężny cios w tułów przeciwnika, lecz brzuch Lentryjczyka chroniła gruba warstwa twardych jak stal mięśni. Mistrz uderzył w kark Drussa, pod którym ugięły się kolana. Z pomrukiem bólu uderzył w brodaty podbródek pięściarza, aż głowa Lentryjczyka odskoczyła jak piłka. Druss zadał zamachowy cios, nie trafiając w szczękę, lecz w skroń przeciwnika. Lentryjczyk otarł krew z twarzy, po czym wymierzył Drenajowi silny lewy prosty, a po nim prawy sierpowy, którym o mało nie zwalił go z nóg. Tłum wył, wyczuwając, że pojedynek dobiega końca. Druss próbował wejść w zwarcie, lecz przeciwnik powstrzymał go prawym prostym, od którego Drenaj aż się zachwiał. Zablokował cios prawą i znów uderzył podbródkowym. Lentryjczyk zatoczył się, ale nie upadł. Skontrował sierpowym, trafiając w głowę Drussa, który tylko się otrząsnął. Lentryjczyk był zmęczony, więc cios nie był już tak szybki i silny jak poprzednio. Teraz nadeszła odpowiednia chwila! Druss skrócił dystans i zadał serię uderzeń w twarz przeciwnika: trzy lewe proste, a po nich prawy sierpowy, którym ponownie trafił w podbródek. Lentryjczyk stracił równowagę, spróbował wyprostować się – i runął twarzą w piach. Nad areną przetoczył się ogłuszający ryk. Druss zaczerpnął tchu i cofnął się, przyjmując owację. Nowa drenajska flaga, przedstawiająca białego rumaka na błękitnym tle, została wciągnięta na maszt i zatrzepotała na wietrze. Druss ruszył naprzód, zatrzymał się przed królewską lożą i złożył ukłon królowi-bogu, którego nie mógł z dołu dostrzec. Dwaj Lentryjczycy podbiegli i uklękli przy pokonanym mistrzu. Po chwili dołączyli do nich noszowi i znieśli nieprzytomnego pięściarza z areny. Druss pomachał widzom, a potem powoli wszedł w ciemny otwór tunelu prowadzącego do łaźni i szatni dla atletów. Przy wejściu do tunelu stał uśmiechnięty oszczepnik Pellin. – Już myślałem, że cię załatwi, człowieku z gór. – Niewiele brakowało – rzekł Druss i splunął krwią. Twarz miał opuchniętą i kilka obluzowanych zębów. – Był silny. Muszę to przyznać. Razem przeszli tunelem i dotarli do pierwszej łaźni. Zgiełk tłumu ledwie było tam słychać, a w trzech marmurowych basenach z podgrzewaną wodą odpoczywało kilkunastu zawodników. Druss usiadł obok pierwszego basenu. Na parującej powierzchni wody unosiły się różane płatki, których zapach wypełniał pomieszczenia. Biegacz Pars podpłynął do pięściarza. – Wyglądasz tak, jakby stado koni przebiegło ci po twarzy – zauważył. Druss pochylił się, położył dłoń na łysawej głowie biegacza i wepchnął go pod wodę. Pars wynurzył się, odpłynął na bezpieczną odległość i ochlapał Drussa wodą. Pellin, który zdjął już spodnie oraz tunikę, wskoczył do basenu. Druss ściągnął spodnie i zanurzył się w ciepłej wodzie. Przyniosła natychmiastową ulgę jego obolałym mięśniom. Przez kilka minut pływał w basenie, a potem wyszedł z wody. Pars dołączył do niego. – Połóż się, to zrobię ci masaż – zaproponował. Druss podszedł do stołu i wyciągnął się wygodnie, a Pars namaścił dłonie olejem i zaczął wprawnie masować mięśnie jego barków. Pellin usiadł w pobliżu, wycierając ciemną czuprynę. Potem zarzucił sobie biały ręcznik na ramiona. – Oglądałeś inne pojedynki? – zagadnął Drussa. – Ten zawodnik Gothirów, Klay, jest niesamowity. Szybki. Odporny na ciosy. A prawą wali jak młotem. Walka zakończyła się po niecałych dwudziestu uderzeniach serca. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego, Druss. Ten Vagryjczyk nawet nie wiedział, co go rąbnęło. – Tak słyszałem – mruknął Druss, gdy palce Parsa zanurzyły się głębiej w obrzmiałe mięśnie jego karku. – Załatwisz go, Druss. Jakie to ma znaczenie, że jest większy, silniejszy, szybszy i przystojniejszy? – I w lepszej formie – wtrącił Pellin. – Powiadają, że codziennie przebiega osiem kilometrów w górach poza miastem. – Tak, zapomniałem. W lepszej formie. I młodszy. Ile ty masz lat, Druss? – zapytał Pars. – Trzydzieści – warknął Druss. – Staruszek – rzekł Pellin, mrugając do Parsa. – Mimo to jestem pewny, że zwyciężysz. No... prawie pewny. Druss usiadł. – To miło, że wy, chłopcy, tak podnosicie mnie na duchu. – Cóż, jesteśmy drużyną – rzekł Pellin. – A ponieważ pozbawiłeś nas uroczego towarzystwa Grawala, musieliśmy cię adoptować, Druss. – Pars zajął się spuchniętymi knykciami pięściarza. – A mówiąc poważnie, mój przyjacielu – ciągnął biegacz – masz paskudnie obtłuczone dłonie. W domu użylibyśmy lodu, żeby zlikwidować opuchliznę. Wieczorem powinieneś wymoczyć je w zimnej wodzie. – Jeszcze trzy dni do finału. Do tego czasu opuchlizna zejdzie. Jak ci poszło w biegach? – Przybiegłem jako drugi, więc przynajmniej wystąpię w finale. Jednak nie będę w pierwszej trójce. Gothir jest znacznie lepszy ode mnie, tak samo jak Vagryjczyk i Chiatze. Nie mogę się z nimi równać. – Może sam się zdziwisz – pocieszył go Druss. – Nie wszyscy jesteśmy tacy jak ty, człowieku z gór – zauważył Pellin. – Nadal trudno mi uwierzyć, że wystąpiłeś na igrzyskach nie przygotowany i dotarłeś do finału. Naprawdę jesteś legendą. – Nagle uśmiechnął się. – Brzydki, stary i powolny, a mimo to legendarny! – dodał. Druss zachichotał. – Prawie udało ci się mnie oszukać, chłopcze. A już myślałem, że okażesz mi odrobinę szacunku. Wyciągnął się i zamknął oczy. Pars z Pellinem zostawili go i podeszli do sługi, który trzymał dzban z zimną wodą. Na ich widok napełnił dwa puchary. Pellin opróżnił swój i przyjął dolewkę, a Pars sączył powoli. – Nie powiedziałeś mu o proroctwie – rzeki. – Ty też nie. I tak wkrótce się dowie. – I jak myślisz, co zrobi? – zapytał łysawy biegacz. Pellin wzruszył ramionami. – Znam go zaledwie od miesiąca, ale nie wydaje mi się, żeby chciał przestrzegać tradycji. – Będzie musiał! – nalegał Pars. Pellin pokręcił głową. – On nie jest taki jak inni, przyjacielu. Ten Lentryjczyk powinien zwyciężyć, ale nie zdołał. Druss to żywioł i nie sądzę, żeby przejmował się polityką. – Założę się o dwadzieścia raq, że jesteś w błędzie. – Nie przyjmuję tego zakładu, Pars. Widzisz, ze względu na dobro nas wszystkich mam nadzieję, że masz rację. Z prywatnej loży wysoko nad areną ogromny jasnowłosy pięściarz Klay patrzył, jak Druss zadaje decydujący cios. Lentryjczyk miał nadmiernie umięśnione ramiona i barki, więc chociaż zadawał niesamowicie potężne ciosy, były one za wolne... zbyt łatwe do przewidzenia. Pomimo to trafiał Drenaja. Klay uśmiechnął się. – Uważasz tego człowieka za zabawnego, milordzie? Zaskoczony Klay odwrócił się. Twarz nowo przybyłego nie zdradzała żadnych uczuć. Wygląda jak maska, pomyślał Klay, złota maska Chiatze, gładka i pozbawiona wyrazu. Nawet kruczoczarne włosy, ściągnięte w ciasny kucyk, były tak mocno nawoskowane i wyperfumowane, że wyglądały na fałszywe – namalowane na zbyt dużej czaszce. Klay zaczerpnął tchu, zirytowany tym, że zaskoczono go we własnej loży i zły, ponieważ nie usłyszał szmeru zasłon ani szelestu grubej, sięgającej do kostek szaty z czarnego aksamitu. – Poruszasz się jak zabójca, Garen-Tsenie – stwierdził. – Czasem, milordzie, należy poruszać się bezszelestnie – zauważył Chiatze łagodnym, melodyjnym głosem. Klay spojrzał w dziwne oczy przybysza, skośne jak ostrza włóczni. Jedno było brązowe z szarymi plamkami, a drugie niebieskie jak wiosenne niebo. – Chyba jest to potrzebne tylko wtedy, kiedy przebywa się wśród wrogów? – rzekł Klay. – Istotnie. Jednakże najgroźniejsi wrogowie zwykle udają przyjaciół. Dlaczego ten Drenaj cię rozbawił? – Garen-Tsen minął Klaya, podszedł do balustrady loży i spojrzał na arenę. – Nie widzę w nim niczego śmiesznego. To barbarzyńca i tak też walczy. Odwrócił się. Wysoki kołnierz szaty obramował jego szczupłą, wąską twarz. Klay stwierdził, że odczuwa coraz większą niechęć do tego człowieka, lecz skrywając swe uczucia, zastanowił się nad jego pytaniem. – On wcale mnie nie śmieszy, ministrze. Podziwiam go. Po odpowiednim treningu mógłby być naprawdę bardzo dobry. I umie bawić ludzi. Tłum zawsze uwielbia dzielnego wojownika. A, na niebiosa, temu Drussowi nie brakuje odwagi. Chciałbym go trochę przeszkolić – wtedy walka byłaby ładniejsza. – Myślisz, że szybko się zakończy? Klay potrząsnął głową. – Nie. Ten człowiek ma ogromne zasoby siły. Ona płynie z jego dumy i przekonania, że jest niepokonany. Widać to po sposobie, w jaki walczy. To będzie długi i zawzięty pojedynek. – A jednak zwyciężysz? Zgodnie z przepowiednią króla-boga? Klay po raz pierwszy dostrzegł zmianę wyrazu twarzy rozmówcy. – Powinienem go pokonać, Garen-Tsenie. Jestem większy, silniejszy, szybszy i lepiej wyszkolony. Jednak w każdej walce istnieje element ryzyka. Mogę się poślizgnąć, zadając cios, albo zachorować przed walką i być powolny, osłabiony. Mogę się zagapić i otrzymać decydujący cios. Klay szeroko się uśmiechnął, bo wyraz twarzy ministra zdradzał teraz głęboki niepokój. – To się nie zdarzy – rzekł. – Przepowiednia się spełni. Klay dobrze zastanowił się, zanim odpowiedział. – Wiara, jaką pokłada we mnie bóg-król, to dla mnie wielki zaszczyt. Ze względu na to będę walczył jeszcze lepiej. – To dobrze. Miejmy nadzieję, że wywrze wprost przeciwny skutek na tego Drenaja. Będziesz dziś wieczorem na bankiecie, milordzie? Bóg-król zażyczył sobie twojej obecności. Chce, żebyś zasiadł obok niego. – To wielki zaszczyt – odparł z ukłonem Klay. – Istotnie – Garen-Tsen podszedł do zasłony przy wyjściu i odwrócił się. – Czy znasz atletę zwanego Lepant? – Tego biegacza? Tak. Ćwiczy w moim gimnazjonie. Dlaczego pytasz? – Umarł dziś rano podczas przesłuchania. A wydawał się taki silny. Czy dostrzegłeś kiedyś oznaki wskazujące na to, że miał słabe serce? Omdlenia, kłucie w piersi? – Nie – odparł Klay, przypominając sobie jasnookiego i wesołego chłopca, wiecznie sypiącego żartami i anegdotkami. – Dlaczego go przesłuchiwano? – Rozgłaszał oszczerstwa i mieliśmy powody przypuszczać, że należał do tajnego stowarzyszenia zamierzającego zgładzić boga-króla. – Bzdura. Był tylko głupim chłopcem, który opowiadał kiepskie dowcipy. – Na to wygląda – zgodził się Garen-Tsen. – Teraz jest martwym chłopcem, który już nigdy nie opowie kiepskiej anegdotki. Czy był utalentowanym biegaczem? – Nie. – To dobrze. Zatem niewiele straciliśmy. – Dziwnego koloru oczy przez kilka sekund spoglądały na Klaya. – Byłoby lepiej, milordzie, gdybyś przestał słuchać takich żartów. W przypadku zdrady istnieje takie pojęcie jak winny przez współudział. – Zapamiętam twoją radę, Garen-Tsenie. Kiedy minister wyszedł, Klay zszedł do galerii pod areną. Było tam chłodniej i lubił przechadzać się wśród zabytków. Galerię uwzględniono w planach koloseum na wyraźne żądanie króla – na długo przed tym, zanim jego schorowany umysł zupełnie stracił zdolność logicznego myślenia. Znajdowało się tu około pięćdziesiąt stoisk i sklepów, w których wybredni nabywcy mogli zakupić antyki lub ich wierne kopie. Były tu stare księgi, obrazy, porcelana, a nawet broń. Obecni w galerii ludzie przystawali i kłaniali się z szacunkiem przechodzącemu gothiryjskiemu mistrzowi. Klay uśmiechem i skinieniem głowy odpowiadał na każdy ukłon. Chociaż wysoki, poruszał się z gracją atlety, zwinnie i czujnie. Przystanął przed odlanym z brązu posągiem boga-króla. Rzeźba była ładna, ale Klay uważał, że oczy z lapis lazuli nie pasują do twarzy z brązu. Podszedł do niego marszand, który wystawił rzeźbę na sprzedaż. – Wspaniale wyglądasz, milordzie – powiedział. – Oglądałem twoją walkę, chociaż była tak krótka. Byłeś wspaniały. – Dziękuję ci, panie. – I pomyśleć, że twój przeciwnik przybył z tak daleka, żeby tak się dać upokorzyć! – On nie został upokorzony, panie, tylko pokonany. Zasłużył sobie na prawo spotkania ze mną, walcząc z wieloma bardzo dobrymi pięściarzami. I miał pecha, że poślizgnął się na piasku w chwili, gdy go uderzyłem. – Oczywiście, oczywiście! Twoja skromność przynosi ci ogromny zaszczyt, milordzie – rzekł gładko mężczyzna. – Widzę, że podziwiasz ten posąg. To wspaniałe dzieło nowego rzeźbiarza. On daleko zajdzie. – i dodał ciszej: – Każdego innego kupca, milordzie, kosztowałaby tysiąc sztuk srebra. Jednak potężnemu Klayowi obniżę cenę do ośmiuset. – Mam już dwa popiersia imperatora: dał mi je osobiście. Dziękuję ci jednak za propozycję. Klay ruszył dalej, lecz młoda kobieta zastąpiła mu drogę. Trzymała za rękę jasnowłosego, mniej więcej dziesięcioletniego chłopczyka. – Milordzie, przepraszam za śmiałość – zaczęła, kłaniając się nisko – ale mój syn bardzo chciał cię poznać. – Nie ma za co – odparł Klay, przykucając przed malcem. – Jak masz na imię, chłopcze? – Atka, panie – odparł. – Widziałem wszystkie twoje walki. Jesteś... jesteś cudowny. – To naprawdę pochwała. Będziesz oglądał finałowe walki? – Och tak, panie. Będę tam, żeby zobaczyć, jak zetrzesz tego Drenaja w proch. Jego też oglądałem. O mało nie przegrał. – Nie sądzę, Atka. To twardy człowiek, z kamienia i żelaza. Postawiłem na niego. – On nie może cię pokonać, panie. Prawda? – zapytał chłopiec, szeroko otwierając oczy, w których pojawił się cień powątpiewania. Klay uśmiechnął się. – Każdy człowiek może zostać pokonany, Atka. Będziesz musiał poczekać kilka dni, wtedy zobaczysz. Wstał i uśmiechnął się do czerwonej ze zmieszania kobiety. – Świetny chłopak – zwrócił się do niej. Ujął jej dłoń i ucałował, a potem poszedł dalej, przystając, by obejrzeć obrazy na przeciwległej ścianie. Większość z nich przedstawiała pustynne i górskie krajobrazy lub młode kobiety, mniej lub bardziej rozebrane. Na niektórych były sceny z polowań, a na dwóch – które przyciągnęły uwagę Klaya – dzikie kwiaty. Na drugim końcu galerii znajdował się długi stragan, za którym stał stary Chiatze. Klay podszedł do tego człowieka i obejrzał starannie poukładany na straganie towar. Głównie posążki, broszki, amulety, bransoletki, kolczyki i pierścionki. Klay podniósł figurkę z kości słoniowej, najwyżej dziesięciocentymetrową. Przedstawiała piękną kobietę w powiewnej sukni. Miała kwiaty we włosach i w ręce trzymała węża, który owinął ogonem jej przegub. – Ta jest śliczna – rzekł Klay. Mały Chiatze skinął głową i uśmiechnął się. – To Shul-sen, narzeczona Oshikaia Smokogromcy. Ta figurka ma prawie tysiąc lat. – Skąd wiesz? – Jestem Chorin-Tsu, milordzie, królewski mistrz sztuki balsamowania i miłośnik historii. Znalazłem ją podczas badań archeologicznych w pobliżu miejsca legendarnej Bitwy Pięciu Armii. Jestem pewny, że liczy sobie co najmniej dziewięćset lat. Klay uważnie obejrzał posążek. Kobieta miała owalną twarz i skośne oczy. Sprawiała wrażenie, że się uśmiecha. – Ona była Chiatze, ta Shul-sen? – zapytał. Chorin-Tsu rozłożył ręce. – To zależy od punktu widzenia, milordzie. Była, jak już powiedziałem, żoną Oshikaia, który jest uważany za ojca Nadirów. To on wyprowadził zbuntowane szczepy z terenów Chiatze i przedarł się aż do ziem, które teraz należą do Gothirów. Po jego śmierci plemiona zerwały sojusz i zaczęły walczyć ze sobą, co trwa do dziś. Tak więc jeśli on był pierwszym Nadirem, to Shul-sen była... kim? Nadiryjką czy Chiatze? – Jedną i drugą – stwierdził Klay. – I była piękna. Co się z nią stało? Chiatze wzruszył ramionami i Klay dostrzegł w jego ciemnych, skośnych oczach smutek. – To zależy, w którą wersję historycznych wydarzeń zechcesz uwierzyć. Osobiście sądzę, że została zamordowana wkrótce po śmierci Oshikaia. Wszystkie zapisy na to wskazują, chociaż według niektórych przekazów odpłynęła do jakiejś mitycznej krainy za morzem. Jeśli jesteś romantykiem, to pewnie powinieneś przychylić się do tej wersji. – Staram się trzymać prawdy, jeśli to tylko możliwe – oświadczył Klay. – Jednak w tym przypadku wolałbym wierzyć, że potem żyła gdzieś szczęśliwe. Podejrzewam, że nigdy się tego nie dowiemy. Chorin-Tsu ponownie rozłożył ręce. – Jako badacz pragnę wierzyć, że pewnego dnia mgła niewiedzy rozejdzie się. Może uda mi się znaleźć jakieś dokumenty. – Gdyby tak się stało, daj mi znać. A na razie kupię ten posążek. Każ dostarczyć go do mojego domu. – Chcesz znać cenę, milordzie? – Jestem pewny, że będzie uczciwa. – Istotnie, panie. Klay już miał odejść, ale znów odwrócił się do antykwariusza. – Powiedz mi, Chorin-Tsu, jak to się stało, że królewski mistrz balsamowania prowadzi stragan z antykami? – Balsamowanie, milordzie, to mój zawód. Historia to moja pasja. I jak każdą namiętnością, trzeba się nią dzielić. Radość, jaką sprawił ci widok tej figurki, to dla mnie ogromna przyjemność. Klay odszedł, przechodząc przez galerię do jadalni. Dwaj strażnicy otworzyli przed nim drzwi do pięknie umeblowanej sali jadalnej dla szlachty. Klay od dawna przestał odczuwać dreszcz emocji przy wchodzeniu do takich salonów, gdyż pomimo niskiego urodzenia cieszył się teraz tak wielką sławą, że ludzie poważali go bardziej niż arystokratów. W komnacie było niewielu gości, lecz zauważył wśród nich drenajskiego ambasadora Majona, toczącego ożywioną dyskusję z jakimś elegancikiem w wyszywanej perłami, błękitnej tunice. Elegant był wysoki i szczupły, bardzo przystojny, o ciemnoblond włosach przytrzymywanych srebrną obręczą z opalem. Klay podszedł do nich. Majon w pierwszej chwili nie zauważył go, ganiąc swego rozmówcę. – Uważam, że to nie w porządku, Siebenie, skoro tyle wygrałeś... – W tym momencie dostrzegł Klaya i natychmiast zmienił wyraz twarzy, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. – Ach, mój drogi, jakże miło znów cię widzieć. Proszę, przyłącz się do nas. To będzie dla nas wielki zaszczyt. Przed chwilą rozmawialiśmy o tobie. To jest Sieben Poeta. – Słyszałem kilka twoich utworów – rzekł Klay – i z zainteresowaniem czytałem Sagę o Drussie Legendzie. Poeta posłał mu krzywy uśmiech. – Czytałeś książkę, a wkrótce spotkasz się z jej bohaterem. Muszę ci powiedzieć, panie, że będę stawiał na niego. – Zatem wybaczysz mi, że nie będę życzył ci szczęścia – powiedział Klay i usiadł. – Oglądałeś dzisiejszą walkę? – zapytał Majon. – Istotnie, ambasadorze. Druss to interesujący zawodnik. Wygląda na to, że ból tylko skłania go do wzmożonego wysiłku. Jest zawzięty i bardzo silny. – I zawsze wygrywa – rzekł wesoło Sieben. – Taki ma talent. – Sieben jest dziś w niezwykle dobrym humorze – skomentował kwaśno Majon. – Wygrał sześćdziesiąt sztuk złota. – Ja również wygrałem – oznajmił Klay. – Stawiałeś na Drussa? – zdziwił się Sieben. – Tak. Przyjrzałem się obu zawodnikom i doszedłem do wniosku, że Lentryjczyk nie ma dość woli walki, żeby sprostać waszemu pięściarzowi. Ponadto za wolno uderzał lewą, co dawało przeciwnikowi szansę parowania ciosów. Powinniście jednak powiedzieć Drussowi, żeby zmienił pozycję przy ataku. Zwykle opuszcza głowę, zanim zrobi wypad, przez co naraża się na celny podbródkowy. – Na pewno mu powiem – obiecał Sieben. – Mam w domu salę treningową. Będzie w niej mile widziany. – To bardzo uprzejma propozycja – wtrącił Majon. – Wydajesz się bardzo pewny siebie, panie – zauważył Sieben. – Czy nie niepokoi cię to, że Druss jeszcze nigdy nie przegrał? – Nie bardziej niż to, że ja też jeszcze nigdy nie przegrałem. Cokolwiek się stanie, jednemu z nas przerwie się to pasmo sukcesów. Pomimo to słońce nadal będzie świecić, a ziemia nie rozpadnie się na kawałki. A teraz, moi przyjaciele, czy możemy zamówić coś do zjedzenia? Powietrze było świeże i czyste, a wietrzyk szemrał nad stawkiem z fontanną, chłodząc je, gdy Sieben i Druss wspinali się stromą ścieżką na szczyt największego wzgórza w Grand Park. Nad nimi rozpościerał się wspaniały błękit letniego nieba, usiany gęstymi białymi obłoczkami, powoli dryfującymi ze wschodu. Włócznie słonecznego światła, przedzierającego się w oddali przez chmury, nagle oświetliły część wschodniego łańcucha gór, malując je purpurą i złotem, tak że zapłonęły jak klejnoty w blasku pochodni. A gdy wędrujące obłoki znów zasłoniły słońce, złociste skały równie szybko przybrały szarą barwę. Druss tęsknie spoglądał na góry, wspominając zapach sosen i pieśń strumieni swych rodzinnych wyżyn. Chmury podążyły dalej i słońce ponownie oświetliło dalekie pasmo gór. Był to piękny widok, lecz Druss wiedział, że nie znajdzie tam sosnowych lasów. Na wschód od Gulgothiru rozpościerały się nadyryjskie stepy, bezkresna pustynia – sucha, okrutna i niegościnna. Sieben usiadł przy fontannie i włożył dłoń do wody. – Teraz rozumiesz, dlaczego nazywają to miejsce Wzgórzem Sześciu Dziewic – odezwał się. Na środku sadzawki znajdował się pomnik sześciu kobiet, pięknie wyrzeźbionych w jednym bloku marmuru. Stały kręgiem, pochylając się i wyciągając ramiona, jakby przywołując patrzących. Nad nimi górowała postać starca trzymającego wazę, z której lała się woda, spływając po białych posągach do sadzawki. – Kilkaset lat temu – ciągnął Sieben – gdy armia najeźdźców z północy otoczyła Gulgothir, poświęcono sześć dziewic, aby przebłagać bogów wojny. Zostały rytualnie utopione. Potem bogowie wojny wysłuchali modlitw obrońców, którzy odparli atak. Sieben uśmiechnął się, widząc, że Druss zmrużył bladoniebieskie oczy. Wojownik podniósł rękę i machinalnie szarpał swoją krótko przyciętą, czarną brodę – widomy znak jego rosnącej irytacji. – Nie wierzysz, że bogów można przebłagać? – zapytał łagodnie Sieben. – Nie krwią niewinnych. – Przecież zwyciężyli, Druss. Tak więc chyba warto było złożyć tę ofiarę? Rębacz przecząco pokręcił głową. – Jeśli uwierzyli, że taką ofiarą przebłagali bogów, to dodało im sił do walki. To samo można było osiągnąć dobrym przemówieniem. – A załóżmy, że bogowie naprawdę zażądali takiej ofiary, a potem pomogli im wygrać bitwę? – Lepiej byłoby, gdyby ją przegrali. – Aha! – zakrzyknął triumfalnie Sieben. – Przecież gdyby przegrali, byłoby znacznie więcej niewinnych ofiar, zgwałconych i zabitych kobiet, niemowląt zamordowanych w kołyskach. Jak na to odpowiesz? – Nie muszę odpowiadać. Większość ludzi odróżnia zapach perfum od smrodu krowiego łajna. Nie ma potrzeby o tym rozprawiać. – Daj spokój, stary koniu, słabo się starasz. Odpowiedź jest prosta: pojęcia dobra i zła nie opierają się na matematycznych podstawach. Wynikają z chęci – lub niechęci – jednostek do czynienia tego co słuszne i sprawiedliwe, zarówno w kategoriach sumienia, jak i prawa. – Słowa, słowa, słowa! – warknął Druss. – One nic nie znaczą! Ludzkie pragnienia są tym, co sprowadza najwięcej zła. A co do sumienia i prawa, to co się dzieje, kiedy człowiek nie ma sumienia, a prawo zezwala na rytualne zabójstwa? Czy to sprawia, że stają się dobrym uczynkiem? Przestań wciągać mnie w kolejną z tych twoich bezsensownych dyskusji. – My, poeci, uwielbiamy takie bezsensowne dyskusje – rzekł Sieben, powstrzymując gniew. – Lubimy ćwiczyć naszą inteligencję, aby rozwijać umysły. To pozwala nam lepiej uświadamiać sobie potrzeby bliźnich. Jesteś dziś w kiepskim humorze, Druss. Myślałem, że będziesz szalał z radości na myśl o nadchodzącym pojedynku, kolejnym przeciwniku, na którym wypróbujesz siłę swoich pięści. O mistrzowski tytuł, ni mniej, ni więcej. Wiwaty tłumów, podziw rodaków. Ach, jeszcze krew i siniaki oraz nie kończące się parady i uczty wydane na twoją cześć! Druss zaklął i spochmurniał. – Wiesz, że gardzę tym wszystkim. Sieben potrząsnął głową. – Może częściowo, Druss. Twoje lepsze ja gardzi rozgłosem, tylko jak to się dzieje, że wszystko co robisz, jeszcze ci go przysparza? Zostałeś tu zaproszony jako gość, rodzaj inspirującej maskotki, jeśli wolisz. A co ty robisz? Łamiesz szczękę drenajskiego mistrza, a potem sam zajmujesz jego miejsce. – Nie chciałem tak poturbować tego człowieka. Gdybym wiedział, że ma porcelanowy podbródek, uderzyłbym go w brzuch. – Jestem pewien, że chciałbyś w to wierzyć, stary koniu. Tak samo pewny jak tego, że ja nie zamierzam. Powiedz mi, co czułeś, kiedy tłum wykrzykiwał twoje imię? – Dość tego, poeto. Czego ode mnie chcesz? Sieben zrobił głęboki, uspokajający wdech. – Tylko słowami możemy opisać, co czujemy i czego oczekujemy od siebie. Bez nich jak moglibyśmy uczyć młodych lub przekazywać przyszłym pokoleniom nasze nadzieje? Postrzegasz świat w sposób bardzo uproszczony, Druss, jakby wszystko było tylko z ognia lub wody. Samo w sobie nie ma to znaczenia. Jednakże, jak wszyscy ludzie o ciasnych umysłach i skromnych wymaganiach, usiłujesz wyśmiać to, czego nie możesz zrozumieć. Cywilizacje buduje się słowami, Druss. A niszczy toporami. Co ci to mówi, rębaczu? – Nic takiego, czego bym już nie wiedział. No, skończyłeś już, poeto? Nagle Sieben zapomniał o gniewie i uśmiechnął się. – Lubię cię, Druss, zawsze cię lubiłem. Masz jednak niesamowitą zdolność doprowadzania mnie do szału. Druss z powagą pokiwał głową. – Nie jestem myślicielem – rzekł – ale też nie jestem głupcem. Jestem człowiekiem, jakich wielu. Mógłbym być farmerem, cieślą, a nawet robotnikiem. Nigdy jednak nauczycielem czy urzędnikiem. Myśliciele mnie denerwują. Tak jak Majon. – Pokręcił głową. – Spotkałem wielu ambasadorów i wszyscy wyglądają tak samo: szerokie nieszczere uśmiechy i świdrujące spojrzenia, które niczego nie przeoczą. W co oni wierzą? Czy mają poczucie honoru? Albo patriotyzmu? Czy też śmieją się z nas, zwyczajnych ludzi, napychając sobie kabzy naszym złotem? Niewiele wiem, poeto, lecz zdaję sobie sprawę z tego, że tacy ludzie jak Majon – a także ty – potrafią sprawić, że wszystko, w co wierzę, wyda się równie nierzeczywiste jak śnieg w lecie. A w dodatku zrobić ze mnie głupca. Och, rozumiem, że dobro czy zło można sprowadzić do prostych liczb. Tak jak z tymi kobietami w fontannie. Oblegające wojska mogą rzec: „Zabijcie sześć kobiet, a oszczędzimy miasto". Cóż, na takie żądanie jest tylko jedna właściwa odpowiedź. Nie potrafię ci jednak wyjaśnić, skąd wiem, że jest właściwa. – Ja potrafię – wtrącił Sieben, zupełnie zapominając o gniewie. – I nauczyłem się tego, przynajmniej częściowo, od ciebie. Największym złem jest zmuszenie innych do czynienia zła. Oblegająca armia, o której wspomniałeś, tak naprawdę mówi: „Jeśli nie wyrządzicie takiego niewielkiego zła, my uczynimy naprawdę ogromne". Oczywiście, bohaterską odpowiedzią byłaby odmowa. Jednakże dyplomaci i politycy są pragmatykami, Druss. Żyją, nie znając i nie rozumiejąc poczucia honoru. Mam rację? Druss uśmiechnął się i klepnął go w ramię. – Tak, poeto. Wiem jednak, że bez zmrużenia oka mógłbyś twierdzić coś wręcz przeciwnego. Dlatego skończmy tę rozmowę. – Zgoda! Powiedzmy, że spór pozostał nie rozstrzygnięty. Druss spojrzał w kierunku południowym. W dole leżało centrum starego Gulgothiru, istny labirynt gęsto upakowanych budynków, domów, sklepów i warsztatów, poprzecinany tuzinami wąskich zaułków i uliczek. Stary zamek rozsiadł się w samym jego środku niczym przysadzisty, szary pająk. Niegdyś siedziba królów, teraz był wykorzystywany jako zbrojownia i spichlerz. Druss spojrzał na zachód, na nowy pałac boga-króla – kolosalną budowlę z białego kamienia, z kolumnami zdobionymi złotą blachą oraz posągami (przeważnie samego władcy) pokrytymi srebrem i złotem. Pałac otaczały wypielęgnowane ogrody i nawet z tego miejsca Druss mógł podziwiać przepych królewskich rabat oraz kwitnących drzew. – Widziałeś już boga-króla? – zapytał wojownik. – Byłem blisko królewskiej loży, kiedy ty zabawiałeś się z tym Lentryjczykiem. Dostrzegłem jednak tylko plecy gwardzistów króla. Powiadają, że farbuje włosy szczerym złotem. – Co masz na myśli, mówiąc, że się zabawiałem? To był twardy zawodnik i jeszcze czuję siłę jego ciosów. Sieben zachichotał. – Zaczekaj, aż spotkasz się z mistrzem Gothiru, Drussie. W walce jest niesamowity. Mówią, że wali jak piorun. Stawiają na niego w stosunku dziewięć do jednego. – No to może przegram – mruknął Druss – ale lepiej na niego nie stawiaj! – Och, tym razem nie postawię nawet miedziaka. Poznałem Klaya. Niezwykły człowiek, Drussie. Od kiedy cię znam, jeszcze nie spotkałem nikogo, kto mógłby pokonać cię w walce. Aż do teraz. – Phi! – prychnął Druss. – Chciałbym dostać sztukę złota za każdym razem, gdy mi mówiono, że znają silniejszego, szybszego, lepszego lub groźniejszego ode mnie wojownika. I gdzie oni są teraz? – Cóż, stary koniu – odparł spokojnie Sieben – większość nie żyje, zabita przez ciebie w toku nieustannych poszukiwań tego co dobre, czyste i sprawiedliwe. Druss zmrużył oczy. – Zdawało mi się, że powiedziałeś, że pozostawiamy ten spór nie rozstrzygnięty. Sieben rozłożył ręce. – Przepraszam. Nie mogłem się oprzeć. Nadyryjski wojownik znany jako Talisman uskoczył w ciemną uliczkę i pobiegł nią. Krzyki prześladowców przycichły, ale wiedział, że ich nie zgubił... na razie. Wyszedłszy na niewielki plac, przystanął. Ujrzał wiele drzwi – naliczył co najmniej sześć w każdej ścianie. „Tędy! Tędy!" – ktoś zawołał. Promienie księżyca przez chwilę oświetliły północną i zachodnią ścianę, gdy pobiegł na południe i wcisnął się plecami w niszę bramy. W swoim długim czarnym płaszczu był prawie niewidoczny w mroku. Zaczerpnął tchu, starając się uspokoić. Jego dłoń odruchowo powędrowała na biodro, gdzie powinien wisieć długi myśliwski nóż. Talisman zaklął w duchu. Żadnemu nadyryjskiemu wojownikowi nie wolno było nosić broni w gothiryjskich miastach. Nienawidził tego kamiennego labiryntu z przetaczającymi się tu tłumami i wszechobecnym smrodem. Tęsknił do otwartych przestrzeni nadyryjskich stepów. Do majestatycznych gór pod pustym, jasnym niebem, bezkresnych równin i dolin, po których można jechać rok i nigdy nie spotkać drugiego człowieka. Na stepach człowiek żyje. Nie tak jak w tym szczurzym gnieździe z jego zepsutym, skażonym powietrzem niosącym smród ludzkich ekskrementów, wyrzucanych z okien i leżących w zaułkach obok gnijących śmieci i odpadków. Szczur przebiegł mu po bucie, lecz Talisman nawet nie drgnął. Wróg był blisko. Wróg? Te męty z najgorszej dzielnicy Gulgothiru ledwie zasługiwały na takie określenie. Po prostu zabijali nudę swej bezsensownej egzystencji, polując w ciemnych uliczkach na nadyryjskiego plemieńca, traktując to jak rozrywkę uatrakcyjniającą ich nędzną wegetację. Znów zaklął. Nosta Khan ostrzegał go przed bandami i mówił, których miejsc powinien unikać, ale Talisman prawie go nie słuchał. Nigdy jeszcze nie był w takim dużym mieście jak Gulgothir i nie miał pojęcia, jak łatwo w nim zabłądzić. Usłyszał tupot nóg i zacisnął dłonie w pięści. Jeśli go tu znajdą, spróbują go zabić. – Widzieliście, dokąd uciekł? – usłyszał gardłowy głos. – Nie! Może tędy? – Wy trzej sprawdzicie tę uliczkę, a my pobiegniemy Szlakiem Tawern. Spotkamy się na placu! Naciągnąwszy kaptur na twarz aż po same oczy, Talisman czekał. Najpierw pierwszy ze ścigających przebiegi obok bramy, potem drugi. Trzeci jednak zerknął w bok i zauważył go. Talisman skoczył na niego. Mężczyzna pchnął nożem, lecz Nadir uchylił się i uderzył pięścią w twarz napastnika. Łotr zatoczył się w tył, a Talisman uskoczył w lewo i wbiegł w następną uliczkę. – On jest tutaj! – wrzasnął napastnik. – Tutaj! Talisman ujrzał przed sobą dwu i pół metrowy mur. Podskoczył, złapał palcami za jego krawędź i wdrapał się na górę. Po drugiej stronie rozpościerał się oblany światłem księżyca ogród. Talisman zeskoczył na trawę, podbiegł do następnego muru i również go pokonał. Znalazł za nim wąską ulicę, którą pobiegł sprężystym krokiem. Narastał w nim gniew. Było mu wstyd, że ucieka przed tymi niezdarnymi, okrągłookimi południowcami. Dotarł do skrzyżowania i skierował się na północ. Nie słyszał odgłosów pościgu, ale nie uspokoił się. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, ponieważ wszystkie budynki wydawały mu się takie same. Nosta Khan kazał mu odszukać dom Chorin-Tsu, mistrza balsamowania, który znajdował się przy ulicy Prządek w północno-zachodniej części miasta. A gdzie jestem teraz? – zastanawiał się Nadir. Z cienia wyłonił się wysoki mężczyzna z zardzewiałym nożem w dłoni. – Mam cię, ty mały nadyryjski bękarcie! – syknął. Talisman spojrzał w jego zimne oczy i poczuł, że rośnie w nim gniew, zimny i niepohamowany. – Masz, ale śmierć! – wycedził Talisman. Wysoko unosząc rękę, mężczyzna podbiegł i ciął, mierząc w szyję Nadira. Ten jednak odchylił się w prawo, a lewym przedramieniem zablokował cios. Takim samym płynnym ruchem wepchnął prawy bark pod pachę napastnika i gwałtownie szarpnął, popychając go całym ciężarem ciała. Trzasnęła złamana w łokciu ręka, mężczyzna wrzasnął i upuścił nóż. Talisman uwolnił go, złapał nóż i wbił po rękojeść między żebra tamtego. Chwyciwszy go za tłuste włosy, odchylił jego głowę do tyłu i spojrzał w przerażone oczy. – Gnij we wszystkich kręgach piekieł! – syknął Nadir, okręcając nóż. Śmiertelnie ranny mężczyzna otworzył usta, by wydać ostatni jęk bólu, lecz umarł, zanim zdążył nabrać tchu. Puściwszy ciało, Talisman otarł zakrwawione ostrze o brudną tunikę ofiary, po czym wtopił się w mrok. Wokół panowała cisza. Z obu stron ciągnęły się wysokie ściany z widocznymi zarysami zamkniętych okiennic. Talisman wyszedł na szerszą ulicę, mającą najwyżej dwadzieścia metrów długości. Ujrzał światła migoczące w oknach tawerny. Schowawszy nóż pod płaszczem, ruszył w tym kierunku. Drzwi gospody otworzyły się i stanął w nich rosły mężczyzna z krótką czarną brodą. Talisman podszedł do niego. – Wybacz, panie – powiedział Nadir. Te słowa piekły go w język niczym kwas. – Czy mógłbyś wskazać mi drogę na ulicę Tkaczek? – Chłopcze – odparł mężczyzna, bezwładnie opadając na dębową ławę. – Zdziwiłbym się, gdybym sam zdołał dziś znaleźć drogę do domu. Ja też jestem tu obcy i już kilka razy gubiłem drogę w tym labiryncie. Wielkie nieba, nie mam pojęcia, dlaczego ktoś chce mieszkać w takim miejscu? A ty? Talisman odwrócił się. W tym momencie z ciemności wynurzyli się ludzie, którzy go ścigali – pięciu na jednym końcu uliczki, a czterech na drugim. – Wyrwiemy ci serce! – wrzasnął ich przywódca, wysoki i łysawy obwieś. Talisman wyrwał zza pasa nóż, gdy rzuciła się na niego pierwsza piątka napastników. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch po lewej. Zerknął w tym kierunku. Pijany nieznajomy podniósł się z ławy i usiłował ją przestawić. Nie, nie przestawić, zrozumiał Talisman, ale podnieść! To było tak dziwne i nieoczekiwane, że z trudem oderwał wzrok od tej sceny, żeby stawić czoło atakującym. Byli już blisko – trzej uzbrojeni w noże, a dwaj w ołowiane maczugi. Nagle ciężka dębowa ława przeleciała jak włócznia nad głową Talismana. Uderzyła prowodyra bandytów w twarz, wybijając mu zęby i obalając na ziemię, a potem wpadła na pozostałych, dwóch z nich zwalając z nóg. Pozostali dwaj przeskoczyli przez leżących i podbiegli bliżej. Talisman napotkał pierwszego, ostrzem odbił ostrze, a potem uderzył łokciem w podbródek napastnika. Ten runął twarzą na bruk. Gdy usiłował wstać, Talisman dwukrotnie kopnął go w głowę. Przy drugim kopnięciu mężczyzna jęknął i nieprzytomny osunął się na ziemię. Talisman obrócił się na pięcie, lecz ostatni napastnik bezradnie szamotał się w stalowym uścisku nieznajomego, który złapał go za kark i głowę, a teraz trzymał go wysoko w powietrzu. Talisman odwrócił się i zobaczył czterech pozostałych przeciwników, ostrożnie podchodzących z drugiego końca uliczki. Nieznajomy podbiegł do nich, stęknął i cisnął w nich nieszczęśnikiem, którego trzymał. Wszyscy upadli, ale zaraz podnieśli się z ziemi. Mężczyzna zrobił krok naprzód. – Myślę, że już wystarczy, chłopcy – stwierdził zimno. – Na razie jeszcze nie zabiłem żadnego z was. Może więc zabierzecie waszych przyjaciół i zajmiecie się swoimi sprawami. Jeden z tamtych ostrożnie podszedł bliżej, spoglądając na nieznajomego. – Ty jesteś tym drenajskim zawodnikiem, tak? Nazywasz się Druss? – Zgadza się. A teraz idźcie już sobie, chłopcy. Zabawa skończona, chyba że macie ochotę na więcej? – Klay zrobi z ciebie miazgę w finale, ty draniu! Nie mówiąc nic więcej, napastnik wepchnął nóż do pochwy i odwrócił się do kamratów. Razem pomogli rannemu wstać i ponieśli prowodyra, który nadal nie odzyskał przytomności. Nieznajomy zwrócił się do Talismana. – Paskudne miejsce – zauważył z szerokim uśmiechem – ale ma swoje zalety. Osuszysz ze mną dzban? – Dobrze walczysz – rzekł Talisman. Zerknąwszy przez ramię, zobaczył przeciwników kręcących się na końcu uliczki. – Tak, napiję się z tobą, Drenaju, ale nie tutaj. Mam przeczucie, że kiedy się naradzą, odzyskają odwagę i znowu zaatakują. – Cóż, chodź więc ze mną, chłopcze. Gothirowie przydzielili nam kwaterę, chyba niedaleko stąd. Znajdziemy tam dzban czerwonego lentryjskiego, który czeka na mnie już od dłuższego czasu. Razem ruszyli na zachód, w kierunku głównej ulicy wiodącej do koloseum. Napastnicy nie poszli za nimi. Talisman jeszcze nigdy nie był w tak luksusowej kwaterze i ciemnymi skośnymi oczami chłonął ten widok: długie schody z dębowych desek, aksamitne kilimy na ścianach, rzeźbione i złocone wyściełane krzesła, dywany z jedwabiu Chiatze. Olbrzymi wojownik imieniem Druss poprowadził go po schodach i długim korytarzem. Co piętnaście kroków po obu stronach znajdowały się drzwi. Nieznajomy przystanął przed jednymi z nich, nacisnął klamkę z brązu i drzwi uchyliły się, ukazując wspaniale umeblowane wnętrze. Kiedy Talisman zajrzał do środka, najpierw zobaczył dwumetrowe, prostokątne lustro. Zamrugał, bo chociaż już kiedyś widział swoje odbicie, to nigdy tak duże i równie wyraźne. Skradziony czarny płaszcz i tunika były brudne i zakurzone, a z czarnych jak węgiel oczu wyzierało znużenie. Wydawało mu się, że twarz, którą ujrzał – chociaż bez zarostu – należy nie do osiemnastoletniego młodzieńca, lecz znacznie starszego człowieka, a zaciśnięte wargi nadawały jej wyraz ponurej determinacji. Odpowiedzialność przygniatała go jak sęp zżerający jego młodość. Podszedł do lustra i dotknął gładkiej powierzchni. Wyglądała jak szkło. A przecież szkło jest przezroczyste, więc jakim cudem odbijało wszystko tak dokładnie? Obejrzał taflę z bliska i w prawym dolnym rogu dostrzegł małą rysę. Przyklęknął i przyjrzał się jej. Przez rysę zobaczył skrawek kilimu, który wisiał na ścianie pod lustrem. – Powlekają szkło srebrem – rzekł Druss. – Nie wiem, jak to robią. Odwróciwszy się od lustra, Talisman wszedł do komnaty. Zobaczył sześć kanap pokrytych wyprawioną skórą, kilka krzeseł oraz długi niski stół, na którym stał dzban z winem i cztery srebrne puchary. To pomieszczenie było tak duże jak rodzinny namiot jego ojca, w którym mieszkało czternaście osób! Podwójne drzwi na końcu pomieszczenia prowadziły na szeroki balkon z widokiem na koloseum. Talisman przeszedł po grubym dywanie i wyszedł na zewnątrz. Wielką arenę otaczały wysokie mosiężne słupy, na których stały płonące lampy, rzucające czerwony blask na dolną połowę koloseum. Wydawało się, że ogromna budowla stoi w ogniu. Talisman chciałby, żeby spłonęła – a z nią całe to miasto! – Ładna, no nie? – zapytał Druss. – Walczysz tu? – Jeszcze tylko raz. Z mistrzem Gothirów, Klayem. Potem wracam do domu, do mojej żony i farmy. Druss podał mu puchar czerwonego lentryjskiego i Talisman upił łyk. – Powiewa tam tyle flag różnych narodów. Dlaczego? Zamierzacie ruszyć na wojnę? – O ile mi wiadomo – odparł Druss – wprost przeciwnie. Ludzie przybyli tutaj na igrzyska. Mają umacniać przyjaźń między narodami i ożywić handel. – Nadirów nie zaproszono do udziału w nich – powiedział Talisman, odwracając się od balustrady i wracając do komnaty. – No cóż, to polityka, chłopcze. Nie rozumiem tego i nie pochwalam. Tylko że gdyby nawet chcieli zaprosić Nadirów, to do kogo mieliby wysłać zaproszenie? Tam są setki plemion, przeważnie zwaśnionych z innymi. Nie mają rządu ani przywódcy. – To się zmieni – oznajmił Talisman. – Przepowiedziano, że pojawi się przywódca, wielki człowiek. Zjednoczyciel! – Słyszałem, że było już wielu tak zwanych Zjednoczycieli. – Ten będzie inny. Ma mieć oczy koloru fiołków i będzie nosił imię, jakiego jeszcze nie wybrał sobie żaden Nadir. On przybędzie. A wtedy biada waszemu światu! – Cóż, życzę wam szczęścia – mruknął Druss, siadając na kanapie i kładąc obute stopy na stole. – Fiołkowe oczy, tak? To będzie coś nowego. – Jak Oczy Alchazzara – wyjaśnił Talisman. – Będzie ucieleśnieniem Wielkiego Wilka w Górach Księżycowych. Drzwi otworzyły się i Talisman gwałtownie odwrócił się do wchodzącego – wysokiego i przystojnego mężczyzny. Przybysz miał jasne włosy upięte w ciasny kucyk i nosił szkarłatny płaszcz, narzucony na długą błękitną tunikę z naszywanego perłami jedwabiu. – Mam nadzieję, że zostawiłeś trochę wina, stary koniu – zwrócił się do Drussa. – Gardło mam suche jak skóra jaszczurki. – Muszę już iść – powiedział Talisman, ruszając do drzwi. – Zaczekaj! – rzekł Druss, wstając. – Siebenie, czy wiesz, gdzie znajduje się ulica Tkaczek? – Nie, ale w drugim pokoju jest mapa. Przyniosę. Po chwili Sieben wrócił i rozłożył mapę na stole. – W jakiej dzielnicy? – zapytał Talismana. – Północno-zachodniej. Sieben przesunął szczupłym palcem po mapie. – Jest! Obok muzeum starożytności. – Zerknął na Talismana. – Wyjdziesz stąd głównym wyjściem i pójdziesz ulicą, aż dotrzesz do posągu bogini wojny, takiej wysokiej kobiety z długą włócznią i sokołem na ramieniu. Pójdziesz jeszcze milę w lewo, aż zobaczysz przed sobą Park Poetów. Wtedy skręcisz w prawo i będziesz szedł, aż do muzeum starożytności. Ma cztery ogromne kolumny, a nad wejściem wielką kamienną płytę z płaskorzeźbą orła. Ulica Tkaczek to pierwsza na prawo za tym budynkiem. Mam to powtórzyć? – Nie – odparł Talisman. – Znajdę. I bez słowa opuścił pokój. Kiedy wyszedł, Sieben uśmiechnął się. – Jego wdzięczność jest porażająca. Gdzie ty znajdujesz takich ludzi? – Wpadł w tarapaty i pomogłem mu trochę. – Ilu zabitych? – zainteresował się Sieben. – O ile wiem, żadnego. – Starzejesz, się, Druss. To był Nadir, prawda? Ma tupet, żeby kręcić się po Gulgothirze. – Taak, spodobał mi się. Opowiadał mi o Zjednoczycielu, który ma się pojawić, człowieku o Oczach Alchazzara, cokolwiek to oznacza. – Łatwo to wyjaśnić – zaczął Sieben, napełniając sobie puchar winem. – To stara nadyryjska legenda. Setki lat temu trzej nadyryjscy szamani, podobno bardzo potężni, postanowili stworzyć posąg ku czci bogów kamienia i wody. Czerpiąc moc z ziemi, stworzyli taki posąg, który nazwali Alchazzarem, z kamienia Gór Księżycowych. Jeśli dobrze pamiętam, nadali mu postać ogromnego wilka. Ślepia miał z ametystów, zęby z kości słoniowej... – Do rzeczy, poeto! – warknął rozmówca. – Strasznie jesteś niecierpliwy, Druss. Zaczekaj chwilę. Legenda głosi, że szamani wykorzystali magiczną moc ziemi i obdarzyli nią tego wilka. Zrobili to, aby zapanować nad przeznaczeniem Nadirów. Jednak jeden z nich ukradł później Oczy Alchazzara i czar przestał działać. Pozbawione swych bogów nadyryjskie plemiona – dotychczas żyjące w pokoju – zaczęły walczyć ze sobą, tocząc straszliwe wojny, które trwają do dziś. To tyle! Miła bajeczka, która pomoże ci zasnąć. – A co się stało z tym człowiekiem, który ukradł klejnoty? – zapytał Druss. – Nie mam pojęcia. – Dlatego nie cierpię twoich opowieści, poeto. Brak w nich szczegółów. Po co przywołali tę magię? Dlaczego on ukradł ametysty? Gdzie one są teraz? – Zignoruję te zniewagi, stary koniu – rzekł z uśmiechem Sieben. – Wiesz dlaczego? Ponieważ kiedy rozeszła się wieść, że jesteś chory, twoje szansę w walce z Klayem oszacowano zaledwie jak jeden do dwunastu. – Chory? Nigdy w życiu nie chorowałem. Skąd się wzięły takie plotki? Sieben wzruszył ramionami. – Cóż... pewnie w wyniku tego, że nie pojawiłeś się na bankiecie wydanym na cześć boga- króla. – Do licha, zapomniałem o nim! Powiedziałeś im, że zachorowałem? – Chyba nie mówiłem o chorobie... raczej o... obrażeniach. Tak, właśnie. Cierpisz w wyniku doznanych obrażeń. Twój przeciwnik był tam i pytał o ciebie. Miły człowiek. Powiedział, że ma nadzieję, iż proroctwo nie wpłynie na twój styl walki. – Jakie proroctwo? – Coś o tym, że masz przegrać w finale – odparł niedbale Sieben. – Nie ma się czym przejmować. Poza tym sam możesz go o to zapytać. Prosił, żebyś jutro wieczorem przyszedł do jego domu i byłbym wdzięczny, gdybyś przyjął to zaproszenie. – Byłbyś wdzięczny? Rozumiem, że chodzi o jakąś kobietę? – Skoro już o tym wspomniałeś, to rzeczywiście poznałem cudowną pokojówkę z pałacu. Uważa mnie za cudzoziemskiego księcia. – Ciekawe, jak wpadła na taki pomysł – skomentował Druss. – Nie mam pojęcia, stary koniu. W każdym razie poprosiłem, żeby poszła tam ze mną jutro. Poza tym myślę, że polubisz Klaya. Jest niegłupi i cywilizowany, i dobrze ukrywa swoją arogancję. – Ach tak – mruknął Druss. – Już go lubię. Rozdział 2 Dom przy ulicy Tkaczek był typowym gothiryjskim budynkiem z szarego kamienia, jednopiętrowym, z dachem pokrytym czerwoną terakotową dachówką. Jednakże pomieszczenia przebudowano w stylu Chiatze. Nie pozostawiono żadnych kwadratowych czy prostokątnych komnat i wszystkie ściany były teraz wypukłe lub wklęsłe, względnie wklęsłe albo wypukłe. Drzwi oraz ich futryny również były owalne. Nawet grube framugi prostokątnych gothiryjskich okien, wyglądających z zewnątrz zupełnie zwyczajnie, od środka ozdobiono kunsztownie rzeźbionymi drewnianymi ramami, nadającymi im owalny kształt. W małym środkowym pokoju Chorin-Tsu siedział z podwiniętymi nogami na haftowanym kilimie z jedwabiu Chiatze, ciemnobrązowymi oczami nieruchomo spoglądając na klęczącego przed nim człowieka. Oczy przybysza były mroczne i czujne, a chociaż klęczał – jak przystało gościowi w obecności gospodarza – był spięty i gotowy. Przypominał Chorin-Tsu zwiniętego węża, nieruchomego, ale gotowego do ataku. Talisman zerknął na wklęsłe ściany pokoju, na sztukaterie z rzeźbionego i lakierowanego drewna i pastelowe obrazy w ramach z laki. Powiódł spojrzeniem po tych dziełach sztuki, nie przyglądając się im dokładniej. Ponownie skupił uwagę na małym Chiatze. Czy ty mi się podobasz? – zastanawiał się Chorin-Tsu w przedłużającej się ciszy. Czy można ci zaufać? Dlaczego przeznaczenie wybrało akurat ciebie, żebyś uratował twój lud? Nie mrugnąwszy okiem, Chorin-Tsu przyjrzał się twarzy młodzieńca. Wysokie czoło, które często świadczy o inteligencji, i skóra raczej złocistej barwy Chiatze niż matowo żółta, jaką mieli Nadirowie. Ile mógł mieć lat? Dziewiętnaście? Dwadzieścia? Taki młody! A jednak emanował siłą i pewnością siebie. Jesteś bardzo doświadczony jak na swój wiek, pomyślał starzec. I kogo widzisz przed sobą, młody wojowniku? Pomarszczonego starucha – lampę z resztkami oliwy i pełgającym płomieniem? Starca w pokoju pełnym pięknych obrazów! Cóż, kiedyś byłem równie silny jak ty i także miałem wielkie marzenia. Na wspomnienie tych marzeń przez chwilę błądził myślami i gdy nagle wrócił do rzeczywistości, ujrzał wpatrzone w niego, czarne jak węgiel oczy Talismana. Przeszedł go dreszcz strachu, gdyż były teraz zimne i zniecierpliwione. – Bądź tak dobry i pokaż mi jakiś dowód – rzekł Chorin-Tsu w języku południowców, głosem ledwie głośniejszym od szeptu. Talisman sięgnął za pazuchę i wyjął niewielką monetę z wizerunkiem wilczego łba. Podał staremu, który wziął ją drżącymi palcami i pochylił się, dokładnie ją oglądając. Talisman mimo woli zapatrzył się w biały kosmyk włosów na czubku wygolonej głowy Chorin-Tsu. – To interesująca moneta, młodzieńcze. Jednakże ze smutkiem muszę stwierdzić, że każdy może taką posiadać – rzekł mistrz balsamowania świszczącym z emocji głosem. – Mogła zostać odebrana prawdziwemu posłańcowi. Talisman uśmiechnął się zimno. – Nosta Khan mówił mi, że jesteś mistykiem, Chorin-Tsu. Tak więc sądzę, że powinieneś sprawdzić mnie bez trudu. Na jedwabnym kilimie stały dwie płytkie czarki z wodą. Młody Nadir sięgnął pojedna z nich, lecz starzec machnął ręką i potrząsnął głową. – Jeszcze nie, Talismanie. Wybacz mi, ale sam ci powiem, kiedy masz to wypić. Co zaś do twego pytania, to Nosta Khan nie mówił o nadprzyrodzonym zdolnościach. Nigdy nie byłem prawdziwym mistykiem. Natomiast przez całe życie, Talismanie, byłem pilnym uczniem. Studiowałem mój fach, zwiedzałem ważne miejsca historycznych wydarzeń, ale przede wszystkim studiowałem ludzi. A im dłużej przyglądałem się bliźnim, tym lepiej rozumiałem ich słabostki. Ale najdziwniejsze w takich badaniach jest to, że kiedy prowadzi je człowiek o otwartym umyśle, czuje się coraz mniejszy. Wybacz mi jednak, filozofia nie jest ulubionym zajęciem Nadirów. – Jako dzikusów, chciałeś powiedzieć? – odparł Nadir bez urazy. – Może więc powinienem pozostawić odpowiedź kapłanowi-filozofowi Dardalionowi, który rzekł: „Każda znaleziona odpowiedź prowadzi do siedmiu następnych pytań. Tak więc gromadzący wiedzę badacz staje się tylko bardziej świadomy tego, jak mało wie." Czy taka odpowiedź ci wystarczy, mistrzu balsamowania? Chorin-Tsu ukrył zdziwienie i nisko się skłonił. – Istotnie, młodzieńcze. I błagam cię, wybacz starcowi nieuprzejmość. Tutaj wiele się dzieje i obawiam się, że wzburzenie wpływa na moje maniery. – Nie uraziłeś mnie – stwierdził Talisman. – Życie na stepach jest ciężkie. Niewiele mam okazji do głębokich rozmyślań. Starzec ponownie się skłonił. – Nie chcę znów być nieuprzejmy, młody panie, ale intryguje mnie, skąd nadyryjski wojownik zna słowa Dardaliona z Trzydziestu. – Powiadają, że odrobina tajemnicy jest przyprawą znajomości – odrzekł Talisman. – Mówiłeś coś o twoich badaniach. Chorin-Tsu czuł rosnącą sympatię do tego młodzieńca. – Moje badania obejmują również astrologię, numerologię, wróżby, czytanie z ręki i rzucanie zaklęć. W tych dziedzinach wielu spraw nie można ogarnąć umysłem. Podam ci przykład. Wyjął zza pasa nóż do rzucania z kościaną rękojeścią i wskazał nim na okrągłą tarczę, zawieszoną na ścianie dwadzieścia kroków dalej. – Kiedy byłem młody, potrafiłem trafić tym ostrzem w sam środek takiej tarczy. Teraz jednak – jak sam widzisz – moje palce są słabe i powykręcane. Zrób to za mnie, Talismanie. Młody Nadir złapał rzucony mu nóż. Przez moment ważył go w dłoni, szacując ciężar. Potem zamachnął się i rzucił. Srebrna stal zabłysła w blasku lampy, przeleciała przez pokój i utkwiła w tarczy na szerokość palca od złotego środka. – Ta tarcza jest pokryta małymi symbolami. Podejdź tam i powiedz mi, jaki symbol przebiło ostrze – polecił Chorin-Tsu. Talisman wstał i przeszedł przez pokój. Tarcza była pokryta dziwnymi hieroglifami Chiatze, namalowanymi złotą farbą. Nie znał większości z nich. Jednak ostrze przeszyło owal w środku którego widniał nakreślony szpon, a ten znak był mu znany. – Gdzie trafił nóż? – zawołał Chorin-Tsu. Talisman powiedział mu. – Dobrze. Dobrze. Wróć tu do mnie, mój chłopcze. – Przeszedłem próbę? – Jedną. Oto druga. Napij się z jednej z tych czarek. – Która zawiera truciznę? – spytał Talisman. Chorin-Tsu nic nie odrzekł i Talisman spojrzał na czarki. – Nagle odechciało mi się pić. – A jednak musisz się napić – nalegał Chorin-Tsu. – Powiedz mi, jaki jest cel tej gry, starcze. Wtedy zdecyduję. – Wiem, że umiesz rzucać nożem, Talismanie, ponieważ sam widziałem. Lecz czy potrafisz myśleć? Czy jesteś godny służyć Zjednoczycielowi i przyprowadzić go twemu ludowi? Jak słusznie przypuszczasz, jedna z tych czarek zawiera śmiercionośną truciznę. Umrzesz, jeśli choćby zwilżysz nią wargi. W drugim naczyniu jest czysta woda. Którą wybierzesz? – Mam za mało informacji – stwierdził Talisman. – Mylisz się. Talisman siedział spokojnie, zastanawiając się nad tym problemem. Zamknął oczy, przypominając sobie każde wypowiedziane przez starca słowo. Pochylił się, podniósł stojącą po lewej czarkę i obrócił ją w palcach, a potem to samo zrobił z tą po prawej. Obie były identyczne. Przeniósł spojrzenie na kilim i uśmiechnął się, co rzadko mu się zdarzało. Ujrzał wyhaftowany na jedwabiu ten sam zestaw symboli, jakie widział na tarczy. Pod stojącą po lewej stronie czarką znajdował się owal ze szponem. Talisman podniósł czarkę i upił łyk wody. Była orzeźwiająca i chłodna. – Dobrze, jesteś spostrzegawczy – zawyrokował Chorin-Tsu. – Czyż to jednak nie zdumiewające, że trafiłeś nożem we właściwy symbol, mając tam jeszcze dwanaście innych? – Skąd wiedziałeś, że weń trafię? – Tak było zapisane w gwiazdach. Nosta Khan również o tym wiedział. Dowiedział się tego dzięki swoim zdolnościom, a ja dzięki mojej wiedzy. A teraz odpowiedz mi: na czym polega trzecia próba? Talisman zaczerpnął tchu. – Szpon był znakiem Oshikaia Smokogromcy, a owal znakiem jego żony, Shul-sen. Kiedy Oshikai zapragnął poślubić Shul-sen, jej ojciec kazał mu wykonać trzy zadania. Pierwsze wymagało celnego strzelania z łuku, drugie inteligencji, a trzecie... ofiary. Oshikai miał zabić demona, który był jego przyjacielem. Ja nie znam żadnych demonów, Chorin-Tsu. – Tak jak wszystkie mity, mój chłopcze, również ten ma służyć pewnemu celowi, nie tylko uciesze słuchaczy. Oshikai był zuchwałym człowiekiem i skłonnym do wybuchów gniewu. Ten demon był jedynie częścią niego samego, dziką i niebezpieczną stroną jego osobowości. Ojciec Shul-sen wiedział o tym i chciał, by Oshikai poprzysiągł kochać ją do końca swoich dni – nigdy jej nie skrzywdzić i nie porzucić dla innej. – A co to ma ze mną wspólnego? – Wszystko. – Chorin-Tsu klasnął w dłonie. Drzwi otworzyły się i weszła młoda kobieta Chiatze. Ukłoniła się obu mężczyznom, a potem uklękła i dotknęła czołem podłogi przy stopach Chorin-Tsu. Talisman przyjrzał jej się w blasku świec. Była niezwykle urodziwa, o kruczoczarnych włosach i dużych, migdałowych oczach. Miała pełne wargi i ładną figurę, którą podkreślała bluzka z białego jedwabiu i długa satynowa spódnica. – To jest Zhusai, moja wnuczka. Życzę sobie, żebyś zabrał ją ze sobą na tę wyprawę. Jest to również życzenie Nosty Khana i twojego ojca. – A jeśli odmówię? – Wtedy zakończymy tę rozmowę. Opuścisz mój dom i wrócisz do namiotów twojego ludu. – A moja misja? – Będzie musiała obejść się bez mojej pomocy. – Jeszcze nie jestem gotowy, by wziąć sobie żonę. Poświęciłem swoje życie zemście i przygotowaniu Dnia Zjednoczyciela. Gdybym nawet rozważał małżeństwo, to jako syn wodza miałbym prawo sam wybrać sobie kobietę. I z pewnością chciałbym, aby wywodziła się z Nadirów. Mam wiele szacunku dla Chiatze, ale to nie mój lud. Chorin-Tsu nachylił się do niego: – Przywódcy nie mają żadnych praw, to jeden z wielkich sekretów przywództwa. Jednakże mylisz się, młody człowieku. Zhusai nie ma być twoją żoną. Jest obiecana Zjednoczycielowi. Ona będzie Shul-sen tego Oshikaia. – Nic nie rozumiem – przyznał z ulgą Talisman. – Na czym więc polega moja ofiara? – Podejmiesz się opieki nad Zhusai? Będziesz jej bronił, nawet za cenę własnego życia? – Jeśli tak trzeba, niechaj tak będzie – obiecał Talisman. – A na czym polega ofiara? – Może w ogóle nie będzie potrzebna. Zhusai, pokaż naszemu gościowi jego pokój. Młoda kobieta ponownie skłoniła się, a potem bez słowa wstała i wyprowadziła Talismana z komnaty. Na końcu krótkiego korytarza otworzyła drzwi i weszła do środka. Ściany pomieszczenia były zasłonięte kilimami, a na podłodze rozesłano koce. Nie było tu żadnych mebli ani ozdób. – To twój pokój – oznajmiła. – Dziękuję ci, Zhusai. Powiedz mi, byłaś kiedyś na pustyni? – Nie, panie. – Czy nie obawiasz się tej wyprawy? Będziemy podróżowali przez wrogie ziemie i napotkamy wiele niebezpieczeństw. – Jest tylko jedno niebezpieczeństwo, jakiego się obawiam, panie. – Jakie? Kiedy zadał to pytanie, zacisnęła zęby i w jej oczach pojawił się dziwny błysk. Na chwilę znikła cicha i pokorna kobieta-dziecko, zastąpiona przez zdecydowanie spoglądającą kobietę. Potem, równie szybko, znowu skryła się za maską niewzruszonego spokoju. – Lepiej nie mówić o obawach, panie. Strach jest kuzynem magii. Dobranoc. Spokojnych snów. Zamknęła za sobą drzwi. Donośny śmiech Siebena przetoczył się po komnacie i drenajski ambasador poczerwieniał. – Myślę, że wkrótce przekonasz się, iż nie ma w tym niczego śmiesznego – rzekł chłodno. – Mówimy o sprawach wagi państwowej, a w dyplomacji nie ma miejsca na kaprysy jednostek. Poeta wygodnie usiadł i wpatrywał się w chudą twarz ambasadora. Stalowo siwe włosy Majona były starannie uczesane i lekko uperfumowane, a strój nienaganny i bardzo kosztowny. Drenaj nosił biały wełniany płaszcz i lamowaną złotem tunikę z błękitnego jedwabiu. Co chwilę bezwiednie dotykał symbolu swego stanowiska: szkarłatnej szarfy i zawieszonego na niej srebrnego medalu, ukazującego stającego dęba rumaka. Ambasador był zły i nie ukrywał tego. A to, pomyślał Sieben, jest zamierzoną zniewagą. Dyplomaci są mistrzami gładkich wypowiedzi i ucieleśnieniem czaru, kiedy rozmawiają z lepszymi od siebie. – Zgadzasz się z tym? – Rzadko nie zgadzam się z politykami – odparł Sieben. – Mam wrażenie, że najgorsi z was mogliby przekonać mnie, że koński nawóz smakuje jak ciastko z miodem. A najlepsi wmówiliby mi, że tylko ja jeden na całym świecie nie rozkoszuję się jego cudownym smakiem. – To obraźliwa uwaga – warknął Majon. – Bardzo przepraszam, ambasadorze. To miał być komplement. – Spróbujesz go przekonać czy nie? To sprawa najwyższej wagi. Przysięgam na Missaela, że być może mówimy o wojnie! – Och, wcale w to nie wątpię, ambasadorze. Widziałem boga-króla, pamiętasz? – Majon szeroko otworzył oczy i pospiesznie podniósł rękę, ostrzegawczo przykładając palec do ust. Sieben uśmiechnął się szeroko. – Natchniony przywódca – dodał i mrugnął. – Każdy władca, który wyrzuca polityka i awansuje kota na ministra, ma moje gorące poparcie. Majon wstał z krzesła, podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał na korytarz. Wróciwszy do pokoju, stanął przed poetą. – Niemądrze jest kpić z jakiegokolwiek władcy, a szczególnie kiedy przebywa się w jego stolicy. Narody Drenajów i Gothirów żyją w pokoju. Niech tak pozostanie. – Jednakże dla utrzymania tego pokoju – dodał Sieben bez uśmiechu – Druss musi przegrać z Klayem? – Mówiąc bez ogródek, tak wygląda sytuacja. Byłoby... niewłaściwe... gdyby Druss zwyciężył. – Rozumiem. Tak więc niezbyt wierzysz w przepowiednię boga-króla? Majon napełnił swój puchar winem i upił łyk, zanim odpowiedział. – To nie jest kwestia wiary, Siebenie, lecz po prostu polityka. Bóg-król co roku o tej porze wygłasza przepowiednie. One się spełniają. Są tacy, którzy uważają, że ponieważ jego proroctwa zazwyczaj dotyczą ludzkich działań, ludzie sami dbają, by się spełniły. Inni po prostu akceptują boskość swego władcy. Jednakże w tym wypadku te rozważania są czysto akademickie. Bóg-król przepowiedział, że Klay zdobędzie złoto. Gdyby wygrał je Druss, uznano by to za zniewagę dla boga-króla i okrzyknięto drenajskim spiskiem zmierzającym do obalenia rządu. A to miałoby katastrofalne skutki. – Zapewne postawiłby swego kota na czele wojsk i zaatakowałby Dros Delnoch. Przerażająca perspektywa! – Czy w tej twojej urodziwej głowie jest jakiś mózg? Wojska, o których mówisz, liczą przeszło pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, w tym wielu zahartowanych w walkach z plemionami Nadirów i sathulijskimi rabusiami. Jednak nie w tym rzecz. Mieszkańcy Gothiru reprezentują trzy frakcje. Jedna wierzy w boskie prawo Gothiru do podboju całego świata. Druga chciałaby podbić świat, nie przejmując się żadnymi prawami. Rozumiesz? Z sobie tylko znanych powodów, każda frakcja nienawidzi pozostałych. Ten kraj nieustannie stoi na krawędzi wojny domowej. A podczas gdy oni zwalczają się wzajemnie, Drenajowie nie muszą ponosić olbrzymich kosztów odpierania inwazji. – Kosztów? Mówimy o pieniądzach? – Oczywiście, że mówimy o pieniądzach – rzekł Majon, dając upust irytacji. – O kosztach mobilizacji, szkolenia, pancerzy, mieczy, napierśników. Żywności dla rekrutów. A skąd ich weźmiemy? Z pól. Wieśniaków i farmerów. Kiedy pójdą do wojska, kto zbierze plony? Niestety, wiele plonów pozostanie na polach. Co wtedy z ceną zboża? Pójdzie w górę. I w ostatecznym rezultacie co się stanie? Fortece wytrzymają. Farmerzy wrócą do domów i przekonają się, że podniesiono podatki, żeby pokryć wydatki wojenne. I będziemy mieli pięćdziesiąt tysięcy wyszkolonych żołnierzy rozgniewanych na rząd. – Nie wspomniałeś o zabitych – dodał łagodnie Sieben. – Słuszna uwaga. Groźba zarazy, jaką są rozkładające się ciała, koszty grzebania. Oraz inwalidzi, którzy staną się obciążeniem dla skarbu państwa. – Myślę, że wyjaśniłeś swój punkt widzenia, ambasadorze – wtrącił Sieben. – Twój humanitaryzm przynosi ci zaszczyt. Wspomniałeś jednak o trzech frakcjach, a wymieniłeś tylko dwie. – Jest jeszcze gwardia królewska, dziesięć tysięcy żołnierzy, elita gothiryjskiej armii. To oni osadzili króla-boga na tronie po ostatniej insurekcji i utrzymali go na nim. Na razie żadna z dwóch pozostałych frakcji nie jest wystarczająco silna, aby zwyciężyć bez poparcia gwardzistów. Tak więc wszystkie pozostają na swoich pozycjach, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. W naszym interesie leży jak najdłuższe utrzymywanie takiego stanu. Sieben roześmiał się. – A tymczasem na tronie zasiada szaleniec, władając dzięki morderstwom, torturom i wymuszonym samobójstwom? – To problem Gothirów, Siebenie. Nas interesują Drenajowie, w tym trzy tysiące tych, którzy zamieszkują na gothiryjskiej ziemi i znaleźliby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie w razie rozpoczęcia działań wojennych. Kupcy, robotnicy, lekarze i... tak, dyplomaci. Czy ich życie nie ma znaczenia, Siebenie? – Zręczna przemowa, Majonie – rzekł Sieben, klaszcząc w dłonie. – Tak doszliśmy do ciastka z końskiego łajna. Oczywiście że ich życie ma znaczenie. Jednak Druss nie może za nie odpowiadać, tak samo jak za poczynania szaleńca. Nie rozumiesz, ambasadorze? Ani ty, ani król- bóg w żaden sposób nie możecie tego zmienić. Druss nie jest głupi, ale nie bawi się w zawiłe rozważania. Wyjdzie na arenę, by walczyć z Klayem, i zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby zwyciężyć. Nikt i nic nie jest w stanie odwieść go od tego. Nic. Wszystkie twoje argumenty są dla niego bez znaczenia. Druss powiedziałby, że cokolwiek król-bóg zechce – lub nie zechce – uczynić, to wyłącznie sprawa jego sumienia. Co więcej, Druss odrzuciłby twoje żądanie z jednej bardzo prostej przyczyny. – Jakiej? – Ponieważ to nie byłoby słuszne. – Wydawało mi się, że nazwałeś go inteligentnym człowiekiem! – warknął Majon. – Słuszne, rzeczywiście. A co ma z tym wspólnego słuszność? Mamy do czynienia z... wrażliwym i... niezwykłym władcą... – Mamy do czynienia z szaleńcem, którego, gdyby nie był królem, trzymano by w zamknięciu dla jego własnego bezpieczeństwa – odparł Sieben. Majon ze znużeniem przetarł oczy. – Kpisz z polityki – skomentował cicho. – Szydzisz z dyplomacji. Jak myślisz, w jaki sposób utrzymujemy pokój na świecie? Powiem ci, Siebenie. Tacy ludzie jak ja podróżują do takich miejsc jak to i dają sobie wciskać ciastka z końskiego łajna. I uśmiechamy się, i mówimy, że są bardzo pożywne. Poruszamy się w ciasnej przestrzeni między rozbuchanymi ego innych ludzi, łagodząc napięcia. Nie robimy tego dla zysku, lecz dla pokoju i rozwoju. Robimy to, żeby drenajscy farmerzy, kupcy, urzędnicy i robotnicy mogli żyć w pokoju. Druss jest bohaterem. Może cieszyć się luksusem życia własnym życiem i mówienia tego, co myśli. Dyplomaci nie mogą. Czy teraz pomożesz mi go przekonać? Sieben wstał. – Nie, ambasadorze, nie zrobię tego. Popełniasz błąd, chociaż być może robisz to w jak najlepszej wierze. – Podszedł do drzwi i odwrócił się. – Może za długo jadłeś te ciastka. Chyba zaczęły ci smakować. Za cienką ścianą sługa umknął w mrok, żeby powtórzyć tę rozmowę. Garen-Tsen podniósł skraj długiego szkarłatnego płaszcza i ostrożnie zszedł po wytartych kamiennych stopniach do lochu. Jego nozdrza zaatakował potworny smród, lecz Chiatze starał się o tym nie myśleć. Lochy powinny śmierdzieć. Wtrąconych do nich więźniów miał łamać mrok, wilgoć i okropny zaduch strachu. To bardzo ułatwiało przesłuchiwanie. Przystanął na środku korytarza i nadstawił uszu. Gdzieś po lewej ktoś płakał, chociaż grube ściany celi tłumiły te dźwięki. W pobliżu stali dwaj strażnicy. Garen-Tsen przywołał pierwszego. – Kto tam płacze? – zapytał. Strażnik – brodaty grubas z żółtymi zębami – głośno prychnął. – Maurin, panie. Przyprowadzono go wczoraj. – Zobaczę się z nim po rozmowie z senatorem – rzekł Garen-Tsen. – Tak, panie. Strażnik cofnął się i Garen-Tsen powoli poszedł do pokoju przesłuchań. Siedział tam mężczyzna w podeszłym wieku, z twarzą czerwoną i opuchniętą, z podbitym prawym okiem. Miał na sobie zakrwawioną białą tunikę. – Dzień dobry, senatorze – przywitał go Garen-Tsen, podchodząc do krzesła z wysokim oparciem, usłużnie podsuniętego mu przez strażnika. Usiadł naprzeciwko pobitego, który zmierzył go złowrogim spojrzeniem. – Rozumiem, że nadal nie wykazuje pan chęci do współpracy? Więzień z trudem zaczerpnął tchu. – Pochodzę z królewskiego rodu, Garen-Tsenie. Prawo stanowczo zabrania torturowania członków królewskiej rodziny. – Ach tak, prawo. Ono zabrania również spiskowania w celu zamordowania króla, jeśli mi wiadomo. I nieprzychylnie patrzy na spiski zmierzające do obalenia prawowitego rządu. – Oczywiście! – warknął więzień. – Dlatego też nigdy bym tego nie zrobił. Ten człowiek jest moim bratankiem. Myślisz, że chciałbym zamordować krewniaka? – A teraz do tych zarzutów dochodzi jeszcze herezja – rzekł spokojnie Garen-Tsen. – Króla- boga nie wolno nazywać człowiekiem. – Zwykłe przejęzyczenie – mruknął senator. – Takie pomyłki drogo kosztują. A teraz do rzeczy. Masz czterech synów, trzy córki, siedmioro wnuków, czternaścioro kuzynów, żonę i dwie kochanki. Pozwól, że będę z tobą szczery, senatorze. Umrzesz. Pozostaje jedynie pytanie, czy umrzesz sam, czy z całą twoją rodziną. Z twarzy senatora odpłynęła krew, lecz nie opuściła go odwaga. – Jesteś parszywym draniem, Garen-Tsenie. Można wybaczyć mojemu bratankowi, królowi, bo ten biedny chłopiec postradał zmysły. Ty jednak jesteś wykształconym, kulturalnym człowiekiem. Niechaj bogowie ześlą na ciebie klątwę! – Tak, tak, na pewno to zrobią. Czy mam kazać aresztować członków twojej rodziny? Nie sądzę, żeby twojej żonie spodobało się w tych lochach. – Czego ode mnie chcesz? – Przygotowują dokument, który masz podpisać. Kiedy będzie gotowy i złożysz na nim swój podpis, będziesz mógł zażyć truciznę. Oszczędzimy twoją rodzinę. – Garen-Tsen wstał. – A teraz musisz mi wybaczyć. Inni zdrajcy oczekują na przesłuchanie. Stary człowiek spojrzał na Garen-Tsena. – Jest tu tylko jeden zdrajca, ty psie Chiatze. I pewnego dnia zawloką cię wrzeszczącego do tej samej komnaty. – Być może tak się stanie, senatorze. Jednakże ty już tego nie zobaczysz. Godzinę później Garen-Tsen wyszedł z wonnej kąpieli. Młody służący okrył jego ciało gorącym ręcznikiem, delikatnie wycierając krople wody ze złocistej skóry. Drugi sługa przyniósł flakonik z aromatycznym olejkiem, który wtarł w ramiona i plecy pana. Kiedy skończył, trzeci chłopiec podszedł z czystą purpurową szatą. Garen-Tsen podniósł ręce i sługa wprawnie nałożył mu togę. Na chodniku leżały dwa haftowane kapcie. Chiatze wsunął w nie stopy i poszedł do swojego gabinetu. Rzeźbione dębowe biurko niedawno zostało przetarte pszczelim woskiem i skropione lawendą. Na blacie umieszczono trzy kałamarze i cztery świeżo zaostrzone gęsie pióra. Usiadłszy na obitym skórą fotelu, Garen-Tsen wziął pióro oraz czystą kartkę grubego papieru i zaczął pisać. Gdy dzwon na dziedzińcu wybił południe, ktoś zapukał do drzwi. – Wejść! – zawołał Chiatze. Szczupły, czarnowłosy mężczyzna podszedł do biurka i skłonił się. – Tak, Orethu, złóż raport. – Synowie senatora Gyalla zostali aresztowani. Jego żona popełniła samobójstwo. Inni członkowie rodziny uciekli, ale już ich tropimy. Żona szlachetnie urodzonego Maurina przekazała fundusze bankierowi w Drenanie – osiemdziesiąt tysięcy sztuk złota. Jego dwaj bracia już są w drenajskiej stolicy. – Wyślij wiadomość do naszych ludzi w Drenanie. Muszą rozprawić się ze zdrajcami. – Tak, panie. – Jeszcze coś, Orethu? – Tylko drobna sprawa, panie. Ten drenajski pięściarz, Druss. Wygląda na to, że będzie próbował wygrać. Ambasador Drenanu spróbuje mu to wyperswadować, lecz jego przyjaciel, Sieben, twierdzi, że Druss nie da się przekonać. – Kto z naszych śledzi tego zawodnika? – Jarid i Copass. – Rozmawiałem z Klayem, który uważa, że ten Drenaj może być trudnym przeciwnikiem. Bardzo dobrze, postaraj się, aby został ranny i wycofał się przed walką. Wystarczy jakakolwiek poważna rana. – To może być trudne, milordzie. Ten człowiek niedawno wmieszał się w bójkę i poturbował siedmiu bandytów. Może trzeba będzie go zabić. – No to go zabijcie. Są o wiele ważniejsze sprawy, którymi muszę się zająć, Orethu. Nie mam czasu zastanawiać się nad takimi głupstwami. Podniósłszy pióro, Garen-Tsen zamoczył je w atramencie i znów zaczął pisać. Oreth skłonił się i odszedł. Garen-Tsen pracował jeszcze przez godzinę. Jednakże słowa senatora wciąż odbijały się echem w jego myślach. Pewnego dnia zawloką cię wrzeszczącego do tej samej komnaty. Taki obrót wydarzeń był – w tym momencie – bardzo prawdopodobny. Obecnie Garen-Tsen siedział na samym szczycie. Ale jego pozycja była bardzo niepewna, gdyż zależała wyłącznie od kaprysu szaleńca. Odłożywszy pióro, zaczął rozmyślać o przyszłości. Na razie, głównie dzięki jego wysiłkom, żadna z rywalizujących frakcji nie uzyskała przewagi. Takiego stanu równowagi nie uda się długo utrzymać, gdyż choroba króla postępowała w zastraszającym tempie. Wkrótce jego szaleństwo będzie zbyt trudno kontrolować i wtedy dojdzie do krwawej łaźni. Garen-Tsen westchnął. – Na samym szczycie – powiedział głośno. – Tylko nie góry, lecz bliskiego wybuchu wulkanu. W tym momencie otworzyły się drzwi i do komnaty wszedł żołnierz w średnim wieku. Był mocno zbudowany i miał na sobie długi czarny płaszcz królewskiego gwardzisty. Garen-Tsen obrzucił go spojrzeniem swych dziwnych oczu. – Witaj, lordzie Garganie. Czym mogę ci służyć? Przybyły podszedł do krzesła i opadł na nie. Zdjąwszy ozdobny hełm z brązu i srebra, położył go na blacie biurka. – Ten szaleniec zabił swoją żonę – oznajmił. Dwaj gwardziści zaprowadzili Chorin-Tsu do pałacu. Dwaj inni szli za nimi, niosąc kufer z wszystkimi przyborami i materiałami potrzebnymi do balsamowania. Stary Chiatze lekko posapywał, usiłując dotrzymać im kroku. Nie zadawał żadnych pytań. Gwardziści powiedli go przez pomieszczenia służby i wyłożonymi grubym chodnikiem schodami, do królewskich apartamentów. Ominąwszy słynną Salę Konkubin, weszli do królewskiej kaplicy i skłonili się przed złotym posągiem boga-króla. Dotarłszy na tyły kaplicy, nieco zwolnili, jakby nie chcąc robić hałasu, i Chorin-Tsu wykorzystał to, żeby złapać oddech. W końcu doszli do podwójnych drzwi prywatnego apartamentu, przed którymi czekali dwaj mężczyźni. Jednym był żołnierz z rozwidloną stalowosiwą brodą, a drugim odziany w purpurową togę pierwszy minister, Garen-Tsen. Był wysoki i chudy jak patyk, a jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Chorin-Tsu skłonił się ziomkowi. – Niechaj błogosławią cię władcy niebios – powitał go Chorin-Tsu w języku Chiatze. – Nie przystoi używać obcego języka w królewskich komnatach – skarcił go Garen-Tsen w mowie południowców. Chorin-Tsen ponownie się skłonił. Garen-Tsen postukał długimi palcami o kostkę wskazującego palca prawej ręki. Potem założył ręce na piersi, kładąc palec wskazujący na bicepsie. Chorin-Tsu znał język znaków. Rób co ci każą, a przeżyjesz! – Przepraszam, milordzie – rzekł Chorin-Tsu. – Wybacz twemu pokornemu słudze. Złożył ręce i pokłonił się jeszcze niżej, dotykając kciukami podbródka. – Potrzebujemy twoich umiejętności, mistrzu balsamowania. Nikt nie wejdzie do tego pokoju, dopóki nie ukończysz twojej... pracy. Rozumiesz? – Oczywiście, milordzie. Gwardziści postawili kufer Chorin-Tsu przed drzwiami. Garen-Tsen uchylił je na tyle, by stary Chiatze mógł wejść i wciągnąć za sobą skrzynię. Chorin-Tsu usłyszał stuknięcie zamykanych drzwi i rozejrzał się wokół. Chodniki były z najlepszego jedwabiu Chiatze, tak samo jak zasłony królewskiego łoża. Samo łoże było kunsztownie rzeźbione i pozłacane. Każdy szczegół wyposażenia świadczył o bogactwie i przepychu, na jaki stać jedynie władców. Nawet zwłoki... Zwisała w złotych łańcuchach przymocowanych do pierścieni w suficie nad łóżkiem. Pościel pod jej nogami przesiąkła krwią. Chorin-Tsu dotychczas widział królową tylko dwukrotnie – raz podczas parady w dniu jej ślubu i drugi, przed dwoma tygodniami, podczas ceremonii otwarcia igrzysk. Wtedy widział ją z bliska. Miała nieobecne spojrzenie i mamrotała słowa błogosławieństwa. Teraz podszedł do fotela i usiadł, spoglądając na nieruchome ciało. Westchnął. Tak jak na ceremonii otwarcia igrzysk królowa miała na głowie Hełm Bokat – szczerozłoty, ozdobiony rozpostartymi skrzydłami i długimi osłonami policzków. Chorin-Tsu nie znał zbyt dobrze gothiryjskich mitów, ale wiedział, że Bokat była żoną Missaela, boga wojny. Ich syn Caales, przyszły pan bitew, wyskoczył dorosły z matczynego łona. Nie ten jednak mit był inspiracją owego szaleństwa. Nie. Bokat wpadła w ręce wroga. Bogowie Gothiru rozpętali wojnę i świat zajął się ogniem od strzał Missaela. Bokat została pojmana przez jednego z innych bogów i przykuta łańcuchami do murów Magicznego Miasta. Jej małżonek Missael został ostrzeżony, że jeśli zaatakuje, ona zginie pierwsza. Chwycił łuk i przeszył strzałą jej serce, a potem wraz z towarzyszami ruszył do ataku, zdobywając mury i zabijając wszystkich mieszkańców. Kiedy skończyła się bitwa, wyjął strzałę z piersi żony i ucałował ranę, która natychmiast się zasklepiła. Bokat ocknęła się i wzięła go w ramiona. W tym pokoju ktoś próbował to powtórzyć. Na podłodze leżała zakrwawiona strzała. Chorin- Tsu ze znużeniem wspiął się na łóżko i wyjął bolce przytrzymujące złote okowy na szczupłych przegubach martwej królowej. Ciało upadło na łoże, a hełm potoczył się i z głuchym szczękiem uderzył o podłogę. Jasne włosy królowej rozsypały się na pościeli i Chorin-Tsu zauważył, że u podstawy miały matowy, mysi kolor. Garen-Tsen wszedł i zaczęli rozmowę w języku migowym. Bóg-król próbował ją uratować. Kiedy nie zdołał zatamować krwi, wpadł w paniką i posłał po królewskiego chirurga. Krew jest wszędzie – zauważył Chorin-Tsu. Nie mogą wykorzystać mojej sztuki w takich warunkach. Musisz! Nikt nie może dowiedzieć się o tej... – palce Garen-Tsena zastygły na moment. O tej głupocie. Zatem chirurg nie żyje? Tak. Ja też umrę, kiedy zrobię swoje? Nie. Kazałem chyłkiem wyprowadzić cię z pałacu. Umkniesz na południe, do Dros Delnoch. Dziękuję, Garen-Tsenie. Postawię kufer przed drzwiami tego apartamentu. Włóż do niego wszystkie... brudne prześcieradła. – Ile czasu potrzebujesz na przygotowania? – zapytał głośno. – Trzy godziny, może więcej. – Wtedy wrócę. Minister opuścił komnatę i Chorin-Tsu ponownie westchnął. Garen-Tsen okłamał go. Nie da mu umknąć na południe. Odepchnąwszy od siebie tę myśl, Chorin-Tsu podszedł do stojącego przy drzwiach kufra i zaczął wyjmować słoiki z płynami do balsamowania, noże i skrobaki, równo układając je na stoliku obok łóżka. Złocona płyta boazerii na przeciwległej ścianie odsunęła się bezszelestnie. Chorin-Tsu opadł na kolana, odwracając wzrok, ale zdążył jeszcze zauważyć złotą farbę na twarzy króla i zaschniętą krew na jego wargach, którymi ucałował ranę na piersi małżonki. – Teraz ją obudzę – oświadczył bóg-król. Podszedł do ciała, uklęknął i przycisnął wargi do jej ust. – Chodź do mnie, siostro-żono. Otwórz oczy, bogini zmarłych. Chodź do mnie, rozkazuję! Chorin-Tsu pozostał na kolanach, z zamkniętymi oczami. – Rozkazuję ci! – wrzasnął bóg-król. Potem zaczął szlochać i długo nie przestawał. – Ach – rzekł nagle. – Ona droczy się ze mną, udając martwą. Kim jesteś? Chorin-Tsu drgnął, zdając sobie sprawę z tego, że władca zwrócił się do niego. Otworzywszy oczy, spojrzał w twarz szaleńca. W pomalowanej złotą farbą twarzy błyszczały niebieskie oczy – spoglądały przyjaźnie i łagodnie. Chorin-Tsu powoli nabrał tchu. – Jestem królewskim mistrzem balsamowania, panie – odparł. – Masz skośne oczy, ale nie jesteś Nadirem. Twoja skóra jest złota, tak jak mojego przyjaciela Garena. Jesteś Chiatze? – Tak, panie. – Czy oddajecie mi cześć w waszym kraju? – Mieszkam tu od czterdziestu dwóch lat, panie. Niestety, nie mam żadnych wieści z mojej ojczyzny. – Chodź tu i porozmawiaj ze mną. Usiądź na łóżku. Chorin-Tsu wstał, nie odrywając czarnych oczu od młodego boga-króla. Gothir był niski i szczupły tak jak jego siostra. Włosy miał utlenione i skórę pomalowaną na ten sam złoty kolor. Jego oczy miały intensywnie niebieską barwę. – Dlaczego ona się nie budzi? Rozkazałem jej. – Obawiam się, panie, że królowa... przeniosła się do jej drugiego królestwa. – Drugiego? Ach, rozumiem, bogini mądrości, królowa zmarłych. Tak myślisz? A kiedy wróci? – Jakże zwykły śmiertelnik mógłby to przewidzieć, panie? Tacy śmiertelnicy jak ja nie są w stanie pojąć postępowania bogów. – Zapewne. Sądzę, że masz słuszność, mistrzu balsamowania. Ona teraz włada wśród zmarłych. Sądzę, że będzie szczęśliwa. Jest tam wielu naszych przyjaciół, którzy będą jej służyć. Bardzo wielu. Myślisz, że właśnie dlatego ich tam wysłałem? Oczywiście, że tak. Wiedziałem, że Bokat powróci do zmarłych i dlatego posłałem tam przed nią wielu naszych przyjaciół, aby na nią czekali. Ja tylko udawałem, że się na nich gniewam. – Uśmiechnął się radośnie i klasnął w dłonie. – Do czego to? – zapytał, podnosząc długi instrument z brązu, z rozwidlonym końcem. – To... jeden z moich przyrządów, panie. Dzięki niemu, hm... obiekty moich zabiegów na zawsze pozostają piękne. – Rozumiem. Jest bardzo ostry i paskudnie zakrzywiony. Po co ci tyle noży i skrobaków? – Martwym niepotrzebne są organy wewnętrzne, panie. Rozkładają się. Aby ciało pozostało piękne, należy je usunąć. Bóg-król wstał i podszedł do drzwi, gdzie stał otwarty kufer Chorin-Tsu. Zajrzał do środka i wyjął szklany flakon, w którym znajdowało się kilkanaście par kryształowych oczu. – Myślę, że zostawię cię, abyś w spokoju mógł poświęcić się swej sztuce, mistrzu balsamowania – rzekł raźnie. – Mam sporo spraw, którymi muszę się zająć. Wielu przyjaciół Bokat zechce pójść w jej ślady. Muszę sporządzić listę. Chorin-Tsu nisko się skłonił i nic nie odpowiedział. Sieben się mylił. Kiedy Majon w rozmowie z Drussem poruszył temat przepowiedni, wojownik nie odmówił od razu. Wysłuchał go z kamienną twarzą i nieprzeniknionym spojrzeniem bladych, zimnych oczu. – Zastanowię się nad tym – oznajmił. – Posłuchaj, Drussie, należy wziąć pod uwagę wiele... – Powiedziałem, że pomyślę o tym. Teraz odejdź. Zimny ton jego głosu zmroził Majona jak zimowy wiatr. Późnym popołudniem Druss, ubrany w wygodny skórzany kubrak z miękkiej brązowej skóry, wełniane spodnie i buty do kolan, przeszedł przez centrum miasta, nie zwracając uwagi na przetaczające się wokół tłumy: służących kupujących żywność i sprzęty, mężczyzn gromadzących się wokół zajazdów i tawern, kobiet krążących po targowiskach i sklepach, kochanków trzymających się za ręce i spacerujących w parkach. Mijał ich, rozmyślając o prośbie ambasadora. Kiedy łowcy niewolników napadli na wioskę i porwali młode kobiety – a wśród nich Rowenę – Druss instynktownie podążył ich śladem, tropiąc bandytów. To było słuszne! Nie musiał zastanawiać się nad moralnymi i politycznymi aspektami swego postępowania. Jednak tu i teraz wszystko było znacznie bardziej skomplikowane. – Byłaby to honorowa decyzja – zapewniał go Majon. Dlaczego? Ponieważ uniknie się tysięcy ofiar. Uleganie życzeniu szaleńca, upokorzenie i klęska: to ma być honorowe wyjście? Druss przeszedł przez Park Olbrzymów i skręcił w lewo, pod marmurowym łukiem, ku Dolinie Łabędzi, w której znajdował się dom Klaya. Stały tu rezydencje bogaczy, ulice biegły wśród szpalerów drzew, domy były elegancko zaprojektowane, a ogrody upiększone sadzawkami, fontannami i pięknymi posągami umieszczonymi przy krętych dróżkach biegnących przez starannie wypielęgnowane ogrody. Wszystko tu świadczyło o zamożności – o ogromnych ilościach złota. Druss wychował się w wiejskiej społeczności, mieszkającej w chatach ze zlepionych gliną bali, gdzie pieniądze były czymś równie rzadkim jak honor u dziwki. Teraz stał, gapiąc się na kolejne pałace z białego marmuru, ze złoconymi filarami, barwnymi freskami, płaskorzeźbami i dachami pokrytymi czerwoną terakotą lub czarnymi lentryjskimi dachówkami. Szedł, szukając domu gothiryjskiego mistrza. Przed wysoką bramą z kutego żelaza stali dwaj strażnicy. Obaj mieli srebrne napierśniki i byli uzbrojeni w krótkie miecze. Dom był okazały, chociaż nie tak ostentacyjnie jak otaczające go rezydencje. Prostokątny i pokryty spadzistym dachem z czerwonych dachówek, bez rzeźbionych kolumn, fresków ani jaskrawych barw. Ściany domu mistrza wzniesiono ze zwykłego białego kamienia. Nad głównymi drzwiami było osadzone kamienne nadproże, a liczne okna wyglądały zupełnie zwyczajnie – bez witraży, figurek i jakichkolwiek ozdób. Z lekką irytacją Druss stwierdził, że zaczyna lubić właściciela tego domu stojącego pośród buków i wierzb. Dostrzegł tylko jeden dramatyczny akcent. Posąg pięściarza, niemal dwukrotnie większy od oryginału, stał na piedestale na środku wypielęgnowanego trawnika. Tak jak i dom, był zrobiony z białego kamienia, nie pomalowany i bez żadnych ozdób. Przedstawiał Klaya wyzywająco unoszącego zaciśnięte pięści. Druss przez chwilę stał na szerokiej ulicy przed bramą. Zauważył jakiś ruch w cieniu i dostrzegł małego chłopca, kucającego przy pniu wiązu. Druss uśmiechnął się do niego. – Chcesz zobaczyć wielkiego człowieka, tak? – zapytał przyjaźnie. Chłopiec kiwnął głową, ale się nie odezwał. Był żałośnie chudy i kościsty, miał zapadnięte oczy i ściągniętą twarz. Druss sięgnął do mieszka przy pasie, wyjął srebrną monetę i rzucił ją ulicznikowi. – Zmykaj stąd. Kup sobie coś do zjedzenia. Dzieciak złapał monetę i schował ją w fałdach swojej poszarpanej tuniki, ale nie ruszył się z miejsca. – Naprawdę chcesz go zobaczyć, co? Nawet głód cię nie przepłoszy? A więc chodź ze mną, chłopcze. Wprowadzę cię do środka. Chłopiec natychmiast rozpromienił się i wstał. Na stojąco wydawał się jeszcze chudszy, a łokcie i kolana miał grubsze od ramion i ud. Przy olbrzymim drenajskim pięściarzu wyglądał jak słomka. Razem podeszli do bramy, gdzie strażnicy zastąpili im drogę. – Nazywam się Druss. Jestem zaproszony. – Ten żebrak nie był zaproszony – rzekł jeden ze strażników. Druss przysunął się do niego, zimno zaglądając mu z bliska w oczy. Strażnik cofnął się, usiłując odsunąć się od Drenaja, lecz ten przyparł go do bramy, aż pancerz szczęknął o żelazne pręty. – Ja go zaprosiłem, chłopie. Masz z tym jakiś problem? – Nie. Żadnego. Strażnicy rozstąpili się i otworzyli kutą bramę. Druss niespiesznie przeszedł przez nią z chłopcem. Rębacz przystanął, by obejrzeć posąg, a potem ponownie przyjrzał się domowi i jego otoczeniu. Posąg wydawał się tu nie na miejscu, nie pasował do naturalnego wyglądu ogrodu. Kiedy zbliżali się do głównych drzwi, otworzył im sługa i nisko się skłonił. – Witaj, lordzie Drussie. – Nie jestem lordem i nie mam zamiaru nim być. Ten dzieciak czekał na ulicy, żeby zerknąć na Klaya. Obiecałem, że zobaczy go z bliska. – Hm – mruknął stary sługa. – Sądzę, że najpierw powinien coś zjeść. Zabiorę go do kuchni. Mój mistrz czeka na ciebie, panie, na placu za domem. Idź prosto tym korytarzem, a na pewno trafisz. Stary wziął chłopca za rękę i odszedł. Druss poszedł dalej. Na placyku za domem zobaczył około dwudziestu atletów. Gimnastykowali się lub toczyli ćwiczebne walki. Teren był dobrze przygotowany: trzy wysypane piaskiem areny, worki treningowe, ciężary, stoły do masażu oraz dwie fontanny z wodą do picia. Na drugim końcu Druss dostrzegł basen, w którym pływało kilku mężczyzn. Ta prostota spodobała mu się i poczuł, że opuszcza go napięcie. Na jednej z wysypanych piaskiem aren ćwiczyli dwaj zawodnicy, a trzeci, olbrzymi Klay, stał w pobliżu, bacznie ich obserwując. W zachodzącym słońcu krótko ścięte jasne włosy Klaya lśniły jak złoto. Ręce miał splecione na piersi. Druss zauważył potężne mięśnie jego ramion i barków oraz wąskie biodra i talię. Szybki i silny, pomyślał. – Przerwa! – rozkazał Klay. Gdy zawodnicy odsunęli się od siebie, gothiryjski mistrz wszedł na arenę. – Jesteś zbyt sztywny, Calasie – zawyrokował – a lewą ręką poruszasz jak chory żółw. Myślę, że twoim ćwiczeniom brakuje harmonii. Rozbudowujesz mięśnie barków i ramion, zwracając uwagę na siłę, ale zaniedbując dolną połowę ciała. Najsilniejsze ciosy popiera praca nóg. Siła idzie od bioder i dopiero potem do barków i ramion. A kiedy dochodzi do pięści, cios jest jak uderzenie gromu. Jutro poćwiczysz ze Shonanem. – Obróciwszy się do drugiego mężczyzny, położył dłoń na jego ramieniu. – Jesteś zręczny, chłopcze, ale brak ci instynktu. Masz odwagę i styl, ale nie masz serca do walki. Patrzysz tylko oczami. Shonan mówi mi, że wspaniale rzucasz oszczepem. Myślę, że na razie skupimy się na tym. Obaj mężczyźni skłonili się i odeszli. Klay odwrócił się i zobaczył Drussa. Z szerokim uśmiechem ruszył przez placyk, wyciągając rękę. O głowę wyższy od Drenaja, był od niego szerszy w barach. Twarz miał płaską, bez sterczących kości policzkowych i łuków brwiowych. Mało prawdopodobne, by cios mógł rozciąć mu skórę nad lub pod okiem, a szczękę miał kwadratową i mocną. Była to twarz urodzonego pięściarza. Druss uścisnął jego dłoń. – Tak powinien wyglądać plac ćwiczeń – pochwalił. – Bardzo ładny. Dobrze zaprojektowany. Gothiryjski zawodnik skinął głową. – Jestem z niego zadowolony, chociaż wolałbym, żeby był większy. Za mało miejsca do rzutu oszczepem lub dyskiem. Mój trener Shonan korzysta z pobliskiego stadionu. Chodź, pokażę ci wszystko. Czterej masażyści zręcznie ugniatali i rozciągali mięśnie zmęczonych atletów, a obok placu ćwiczeń znajdowała się łaźnia z dwoma zbiornikami z ciepłą wodą. Obaj pięściarze przez jakiś czas spacerowali wokół domu, a potem Klay zaprosił gościa do środka. Ściany gabinetu Klaya były pokryte rysunkami i szkicami ludzkich postaci z uwidocznioną budową mięśni oraz ścięgien. Druss nigdy nie widział czegoś takiego. – Mam kilku przyjaciół lekarzy – wyjaśnił gothiryjski pięściarz. – W trakcie nauki muszą przeprowadzać sekcje i studiować działanie ludzkiego ciała. Fascynujące, prawda? Większość naszych mięśni, jak się wydaje, działa na zasadzie przeciwieństw. Aby napięły się bicepsy, mięśnie trójgłowe muszą rozluźnić się i rozciągnąć. – Czy to ci w czymś pomaga? – spytał Druss. – Pozwala mi zachować równowagę – rzekł Klay. – Harmonię, jeśli wolisz. Oba te rodzaje mięśni są niezwykle ważne i zależne od siebie. Tak więc byłoby głupotą rozwijać jeden kosztem drugiego. Rozumiesz? Druss skinął głową. – W Mashrapurze miałem przyjaciela, pięściarza imieniem Borcha. Byłby pod wrażeniem, tak samo jak ja. – Słyszałem o nim. Szkolił cię i pomógł ci zostać mistrzem. Kiedy opuściłeś Mashrapur, stał się pierwszym mistrzem w historii, który odzyskał swój tytuł. Wycofał się sześć lat temu, kiedy przegrał z Proseccisem walkę, która trwała prawie dwie godziny. Sługa wniósł dzban i napełnił dwa puchary. – Odświeżający napój – zauważył Druss, upiwszy łyk. – Sok z czterech rodzajów owoców – odparł Klay. – Dodaje sił. – Wolę wino. – Powiadają, że czerwone wino wzmacnia krew – przyznał Klay – ale ja zawsze uważałem, że źle wpływa na technikę. – Przez chwilę obaj siedzieli w milczeniu, a potem Klay wygodnie wyciągnął się na sofie. – Zastanawiasz się, dlaczego cię tutaj zaprosiłem, prawda? – Sądziłem, że chcesz mnie zastraszyć – wyznał Druss. – Teraz już tak nie uważam. – To uprzejme z twojej strony. Chciałem ci powiedzieć, że z przykrością usłyszałem o tej przepowiedni. To musi być dla ciebie nieprzyjemne. Ja nienawidzę, kiedy polityka wpływa na to, co powinno być uczciwym współzawodnictwem. Dlatego chciałem cię uspokoić. – Jak zamierzasz tego dokonać? – Przekonując cię, żebyś walczył tak, aby zwyciężyć. Abyś dał z siebie wszystko. Druss odchylił się do tyłu i obrzucił go ostrym spojrzeniem. – Dlaczego więc mój ambasador radzi coś wręcz przeciwnego? Czy chcesz w ten sposób upokorzyć waszego króla? Klay roześmiał się. – Źle mnie zrozumiałeś, Druss. Widziałem twoją walkę. Jesteś bardzo dobry, masz serce i instynkt. Kiedy zapytałem Shonana, co o nas sądzi, powiedział: „Gdybym miał postawić pieniądze na zawodnika, postawiłbym na ciebie, Klayu. Gdybym jednak miał wybrać kogoś, kto walczyłby o moje życie, wybrałbym Drussa". Jestem arogantem, przyjacielu, lecz to nie wypływa z fałszywej dumy. Wiem, kim jestem i na co mnie stać. Pod pewnymi względami, jak twierdzi mój lekarz, jestem wybrykiem natury. Jestem bardzo silny i nadzwyczaj szybki. Wstań na chwilę. Druss zrobił to, a Klay stanął przed nim na wyciągnięcie ręki. – Wyrwę ci klika włosków z brody, Druss. Chcę, żebyś złapał mnie za rękę, jeśli potrafisz. Druss przygotował się. Klay błyskawicznie wyciągnął i cofnął rękę, a Druss poczuł lekkie szarpnięcie, gdy tamten wyrwał mu kilka włosków z brody. On ledwie zdążył unieść rękę. Klay wrócił na sofę. – Nie zdołasz mnie pokonać, Druss. Żaden człowiek tego nie dokona. Dlatego nie powinieneś przejmować się żadnymi proroctwami. Druss się uśmiechnął. – Podobasz mi się, Klayu – rzekł – i gdyby dawali złoty medal za wyrywanie włosów, z pewnością zdobyłbyś go. Porozmawiamy o tym po walce finałowej. – Będziesz walczył tak, aby wygrać? – Zawsze tak walczę, chłopie. – Wielkie nieba, Druss, takich ludzi lubię. Nie umiesz się poddawać, prawda? To dlatego nazywają cię Legendą? Druss przecząco pokręcił głową. – Popełniłem błąd, zaprzyjaźniając się z poetą. Teraz wszędzie, gdzie się ruszę, on układa nowe pieśni, a każda następna jest jeszcze bardziej ubarwiona od poprzednich. Zdumiewa mnie tylko to, że ludzie w nie wierzą. Im goręcej zaprzeczam, tym bardziej są przeświadczeni, że to wszystko prawda. Klay wyprowadził Drussa do ogrodu. Atleci już poszli, ale służba pozapalała pochodnie. – Znam to uczucie, Druss. Zaprzeczenia uznaje się za przejaw skromności. A ludzie lubią wierzyć w herosów. Kiedyś zdenerwowałem się w czasie treningu i uderzyłem kantem dłoni w posąg. Złamałem sobie trzy kości. Dzisiaj bez trudu znajdziesz sto osób, które będą twierdzić, że rozbiłem ten posąg na tysiąc kawałków. I co najmniej jeszcze dwudziestu takich, którzy przysięgną, że widzieli to na własne oczy. Zostaniesz i zjesz ze mną kolację? Druss odmownie potrząsnął głową. – Idąc tutaj, minąłem gospodę. Poczułem zapach mięsa z przyprawami i od tej pory mam na nie ochotę. – Czy okna tej gospody były zamalowane na niebiesko? – Tak. Znasz ją? – To karczma „Złamany Miecz" i ma najlepszego kucharza w Gulgothirze. Chciałbym pójść tam z tobą, ale muszę omówić pewną sprawę z moim trenerem, Shonanem. – Żałuję, że nie możesz mi towarzyszyć. Mój przyjaciel Sieben zabawia damę w naszej kwaterze i nie byłby rad, gdybym wcześnie wrócił do domu. Może po jutrzejszym finale? – Byłoby miło. – Nawiasem mówiąc, masz gościa. Ulicznika, którego znalazłem czekającego na zewnątrz. Byłbym wdzięczny, gdybyś uprzejmie go potraktował i zamienił z nim kilka słów. – Oczywiście. Życzę ci smacznego. Rozdział 3 Kells oblizał palce i oderwał następny kawał ciemnego chleba, którym wygarnął z miski resztki polewki. Stary sługa zachichotał. – W porządku, chłopcze, jest tego więcej. Zdjął garnek z pieca i znów napełnił miskę chłopca. Kells spoglądał na to z nieskrywanym zadowoleniem. Złapawszy łyżkę, z niesłabnącym zapałem zaatakował polewkę i błyskawicznie ją pochłonął. Głośno czknął. – Jestem Carmol – rzekł stary sługa, wyciągając rękę. Kells popatrzył na nią i wyciągnął swoją brudną dłoń. Carmol uścisnął ją. – Myślę, że nadszedł czas, abyś wyjawił mi, jak się nazywasz. Kells spojrzał mu w oczy. Starzec miał pomarszczoną twarz, szczególnie wokół oczu, niebieskich i roześmianych. – Dlaczego? – W jego głosie nie było zuchwalstwa, tylko zaciekawienie. – Dlaczego? Cóż, tak nakazuje uprzejmość, kiedy spożywa się z kimś posiłek. Ponadto w taki sposób zawiązuje się przyjaźń. Staruszek mówił przyjaźnie i uśmiechał się szczerze. – Nazywają mnie Szybkopalcym – powiedział Kells. – Szybkopalcy – powtórzył Carmol. – Czy tak mówi na ciebie matka? – Nie, ona nazywa mnie Kells. Jednak wszyscy inni wołają na mnie Szybkopalcy. Ta polewka jest bardzo dobra. A chleb jest miękki. Świeży. Jadłem już świeży chleb i wiem, jak smakuje. Kells zszedł z ławy i znów czknął. W kuchni było ciepło i miło. Dobrze byłoby zwinąć się w kłębek na podłodze przy piecu i zasnąć. Tylko że nie mógł tego zrobić, bo jeszcze nie wypełnił swojej misji. – Kiedy zobaczę... lorda Klaya? – A jaki masz do niego interes? – dociekał Carmol. – Nie mam z nim żadnych interesów – odparł Kells. – Żadnych. Jestem... żebrakiem – oznajmił, myśląc, że to brzmi lepiej niż złodziej lub rzezimieszek. – A więc przyszedłeś tu żebrać? – Tak, żebrać. Kiedy będę mógł go zobaczyć? – On jest bardzo zajęty. Mogę jednak dać ci monetę lub dwie i następną miskę polewki. – Nie chcę pieniędzy... – Zamilkł i zmarszczył brwi. – No, od ciebie wezmę pieniądze, ale nie od niego. Nie od lorda Klaya. – Zatem czego chcesz? – spytał Carmol, siadając na ławie. Kells nachylił się do niego. Chyba nie zaszkodzi, jeśli powie słudze lorda Klaya o swej misji? Ten starzec może się okazać sprzymierzeńcem. – Chcę, żeby podotykał moją matkę. Starzec roześmiał się, co stropiło Kellsa. Nie widział żadnego powodu do śmiechu. Zmrużył oczy. Carmol zauważył jego minę i spoważniał. – Przepraszam, chłopcze. Zaskoczyłeś mnie. Powiedz mi, dlaczego chcesz, żeby mój pan... zrobił coś takiego? – Ponieważ znam prawdę – odrzekł Kells, ściszając głos. – Nikomu nie powiedziałem, więc sekret jest bezpieczny. Pomyślałem jednak, że mógłby wykorzystać trochę magii, żeby pomóc mojej mamie. Mógłby sprawić, żeby ten guz znikł. A wtedy ona znów mogłaby chodzić i śmiać się. I mogłaby pracować, i kupować jedzenie. Teraz Carmol już się nie uśmiechał. Czule położył dłoń na ramieniu Kellsa. – Ty... wierzysz, że lord Klay ma magiczną moc? – On jest bogiem – szepnął Kells. Starzec milczał chwilę, a chłopiec uważnie mu się przyglądał. Twarz sługi złagodniała i wyglądał na zatroskanego. – Przysięgam, że nikomu nie powiem – obiecał Kells. – A jak na to wpadłeś, mój chłopcze? – Widziałem, jak dokonał cudu, w zeszłym roku. Moja mama była z jednym ze swoich... przyjaciół, więc siedziałem pod daszkiem na ulicy. Szalała burza i strasznie błyskało. Zobaczyłem błysk na ulicy i usłyszałem głośny huk, kiedy piorun uderzył tuż obok. Czyjeś ciało przeleciało w powietrzu i z trzaskiem uderzyło o mur. Wybiegłem na ulicę. To była Wysoka Tess. Ona jest partnerką mojej mamy i pracuje na Długiej Alei. Pewnie wracała do domu. Piorun uderzył ją – naprawdę. Zabił ją na miejscu. Pomacałem jej szyję i nie wyczułem pulsu. Przyłożyłem ucho do jej piersi i nie usłyszałem bicia serca. Wtedy nadjechał powóz. Uciekłem w ciemność, bo bałem się, że pomyślą, iż to ja ją zabiłem. Lord Klay wyskoczył z powozu i podszedł do niej. Sprawdził puls i posłuchał, czy bije jej serce. A potem zrobił to. Kells poczuł, że na samo wspomnienie zaczyna głośniej oddychać, a serce bije mu mocniej. – Co zrobił? – zapytał Carmol. – Pochylił się i pocałował ją! Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Pocałował martwą kobietę. Prosto w usta! Jak kochanek. I wiesz, co się wtedy stało? – Ty mi powiedz. – Ona jęknęła i wróciła do życia. Wtedy zrozumiałem. Nikomu nie powiedziałem, nawet Tess. Miała poparzone stopy i jeden kolczyk wtopił się jej w skórę. Jednak nawet ona nie wiedziała, że zmartwychwstała. Starzec westchnął. – To niesamowita opowieść, chłopcze. Sądzę, że powinieneś porozmawiać z lordem Klayem. Poczekaj tu, a ja sprawdzę, czy znajdzie dla ciebie chwilę czasu. Tutaj masz owoce. Poczęstuj się. Jedz, ile chcesz. Kellsa nie trzeba było dwa razy prosić. Zanim Carmol opuścił kuchnię, chłopiec już złapał dwie dojrzałe pomarańcze i kilka bananów. Pochłonął je w mgnieniu oka i popił sokiem owocowym, który odkrył w kamionkowym dzbanie. Wspaniale! Pyszne jedzenie – i cud dla mamy! Dobra robota. Siedząc przy ciepłym piecu, Kells myślał o tym, co powie bogu, jak wyjaśni, że mama jest chora i nie może pracować. Nie była leniwa. Kiedy pierwszy guz pojawił się na jej piersi, nadal pracowała na Krótkiej Alei, chociaż z osłabienia często mdlała podczas pracy. Gdy guz stał się większy i brzydszy, niektórzy klienci odwrócili się od niej, więc musiała pracować dłużej, często w ciemnych zaułkach, gdzie było niebezpiecznie. Potem jednak drugi guz pojawił się na jej szyi – taki duży jak jedna z pomarańcz, które przed chwilą zjadł. Wtedy nikt nie chciał płacić za jej względy. Jej twarz straciła kolor i stała się upiornie blada, z ciemnymi kręgami pod oczami. I schudła! Była strasznie chuda, pomimo pożywienia, które kradł dla niej Kells. Opowie o tym wszystkim bogu – a On to naprawi. Nie tak jak ten lekarz, któremu zapłaciła Tess. Wziął pięć sztuk srebra – i nic nie zrobił! Och, obmacał guzy i dotykał całego jej ciała. Parszywy drań! Potem szepnął coś Tess i długo kręcił głową. Tess potem płakała i powiedziała coś do mamy. Mama też płakała. Kells położył się przy ogniu i zasnął. Obudził się i zobaczył pochylonego nad nim boga. – Jesteś zmęczony, chłopcze – rzekł bóg. – Możesz tu spać, jeśli chcesz. – Nie, milordzie – rzekł Kells, klękając. – Musisz pójść ze mną! Moja mama jest chora. Klay kiwnął głową i westchnął. – Carmol powiedział mi, co widziałeś. To nie był cud, Kells. Jeden z moich lekarzy nauczył mnie tej sztuczki. W wyniku wstrząsu wywołanego uderzeniem pioruna serce przestało jej bić. Wdmuchnąłem jej powietrze w płuca i zrobiłem masaż serca. To nie była magia, przysięgam. – Była martwa! Przy wróciłeś jej życie! – Ale nie czarami. – A więc nie pomożesz mi? Klay skinął głową. – Zrobię, co będę mógł, Kells. Carmol poszedł po lekarza, o którym ci mówiłem. Kiedy wróci, pójdziemy do twojej matki zobaczymy, co da się zrobić. Kells cicho siedział w kącie, gdy siwowłosy lekarz badał Loirę. Staruszek delikatnie ucisnął palcami guzy, a potem obmacał jej brzuch, plecy i łono. Umierająca kobieta przez cały czas pojękiwała, półprzytomna. Tylko ból sprawiał, że nie traciła przytomności. Jej rude włosy były skołtunione i tłuste, twarz blada i lśniąca od potu. Pomimo to Kellsowi wydawała się piękna. Słyszał, jak lekarz rozmawiał z Klayem, ale nie rozumiał ani słowa. I nie musiał. Grobowy ton głosu wyjaśnił wszystko. Ona umierała – i nie było boga, który mógłby ją dotknąć i uzdrowić. Gniew ścisnął gardło Kellsa. Przełknął ślinę i gorące łzy popłynęły mu po policzkach, pozostawiając jasne smugi na brudnej twarzy. Gwałtownie zamrugał, usiłując powstrzymać płacz. Wysoka Tess stała w przeciwległym rogu. Szczupłe ramiona skrzyżowała na piersi. Nadal miała na sobie postrzępioną czerwoną suknię, będącą oznaką jej zawodu. – Musimy zabrać ją do hospicjum – usłyszał głos lekarza. – Co to takiego? – zapytał Kells, podnosząc się z podłogi. Stary lekarz pochylił się nad nim. – To miejsce opłacane przez lorda Klaya, gdzie bardzo cierpiący ludzie mogą... przebywać, kiedy ich chorób nie da się wyleczyć. Mamy lekarstwa, które uśmierzą ból. Ty też możesz tam pójść, młody człowieku. Możesz siedzieć przy niej. – Ona umrze, prawda? Klay położył dłoń na chudym ramieniu Kellsa. – Tak, chłopcze. Nic nie możemy zrobić. Eduse jest najlepszym lekarzem w Gulgothirze. Nikt nie wie więcej od niego. – Nie mamy czym zapłacić – rzekł z goryczą Kells. – Wszystko już zostało opłacone przez lorda Klaya – uspokoił go Eduse. – Hospicjum zostało zbudowane dla tych, którzy niczego nie mają. Rozumiesz? Lord Klay... – Nie wygłaszaj mu pogadanek na mój temat, przyjacielu. Nie jestem tym, kogo oczekiwał i żadne słowa nie zmniejszą jego rozczarowania. Pochyliwszy się nad łóżkiem, Klay wziął kobietę na ręce, tak że oparła się głową o jego pierś. Chora znów jęknęła. Tess podeszła do niej i pogłaskała ją po głowie. – Wszystko w porządku, gołąbeczko. Zajmiemy się tobą. Tess będzie przy tobie, Loiro. I Kells. Klay zaniósł Loirę do czarnego powozu i otworzył drzwi. Kells i Tess weszli za nim. Klay położył nieprzytomną na wyściełanym siedzeniu i spoczął obok niej. Lekarz Eduse usiadł na koźle razem z woźnicą. Kells usłyszał klaśnięcie rzemieni o końskie zady i powóz gwałtownie ruszył. Matka Kellsa ocknęła się i krzyknęła z bólu, a jemu omal serce nie pękło z żalu. Podróż nie trwała długo, gdyż hospicjum znajdowało się w pobliżu dzielnicy biedoty. Kells poszedł za Klayem, który wniósł Loirę do budynku o białych ścianach. Sanitariusze w długich białych tunikach skoczyli mu na pomoc. Położyli Loirę na noszach i przykryli grubym kocem z białej wełny. Eduse poprowadził ich długim korytarzem do największego pomieszczenia, jakie Kells kiedykolwiek widział. Wzdłuż północnej i południowej ściany stały rzędy łóżek, na których leżeli chorzy i umierający. W pomieszczeniu panował spory ruch – pielęgniarze w bieli zajmowali się pacjentami, goście przybywali odwiedzić krewnych lub przyjaciół, lekarze przygotowywali lekarstwa. Noszowi przenieśli matkę Kellsa przez całą salę i kolejny korytarz, aż w końcu dotarli do niewielkiego pokoju. Umieścili Loirę na jednym z dwóch wąskich, posłanych czystą lnianą pościelą łóżek i nakryli kocem. Kiedy pielęgniarze wyszli, Eduse wyjął flakonik z jakąś ciemną cieczą. Przytrzymał głowę Loiry i wlał jej płyn do ust. Zakrztusiła się i przełknęła. Trochę lekarstwa pociekło jej po brodzie. Eduse wytarł ją ręcznikiem, a potem położył głowę chorej na poduszce. – Możesz tu spać z nią, Kells – rzekł Eduse. – Ty też – zwrócił się do Tess. – Nie mogę zostać – odparła. – Muszę pracować. – Zapłacę ci za... twoje usługi – zapewnił Klay. Tess posłała mu szczerbaty uśmiech. – Nie da rady, mój śliczny. Jeśli nie będzie mnie na moim miejscu, zajmie je jakaś inna dziwka. Muszę tam być. Jednak będę ją odwiedzać, kiedy tylko znajdę czas. Podeszła do Klaya, podniosła jego dłoń do ust i ucałowała. Potem odwróciła się, zmieszana, i opuściła pokój. Kells zbliżył się do łóżka i ujął rękę matki. Loira zasnęła, lecz skórę miała gorącą i szorstką. Chłopiec westchnął i usiadł na łóżku. Klay i Eduse wyszli z pokoju. – Jak długo? – zapytał Klay, ściszając głos do szeptu. – Trudno powiedzieć. Rak jest bardzo zaawansowany. Może umrzeć tej nocy albo przeżyć miesiąc. Powinieneś wracać do domu. Jutro walczysz. Widziałem, jak walczy ten Drenaj. Musisz być w jak najlepszej formie. – Będę, przyjacielu. Jednak jeszcze nie idę do domu. Chyba zrobię sobie mały spacer. Zaczerpnę świeżego powietrza. Wiesz co, nigdy nie chciałem być bogiem. Aż do dziś. Kells usłyszał jego oddalające się kroki. Jarid był ostrożnym, rozważnym człowiekiem. Niewielu o tym wiedziało, gdyż widząc tego wielkiego, barczystego i niezgrabnego, wolno mówiącego mężczyznę, brali go za głupka. Jarid bynajmniej nie starał się wyprowadzać ich z błędu. Wprost przeciwnie. Urodzony w slumsach Gulgothiru, szybko nauczył się, że najpewniejszym sposobem osiągnięcia sukcesu jest przechytrzyć innych. Należy tylko zdać sobie sprawę z tego, że moralność to broń bogatych. Nie ma – i nigdy nie będzie – absolutnego dobra i zła. Całe życie to jedno wielkie oszustwo. Bogaci nazywają grabież podatkami, władcy okradają całe narody, napadając je i rabując, a ludzie nazywają to chwalebnym zwycięstwem. A jednocześnie, kiedy żebrak ukradnie bochenek chleba, ci sami ludzie nazywają to kradzieżą i wieszają nieszczęśnika. Jarid ignorował takie bzdury. Pierwszego człowieka zabił, mając dwanaście lat – grubego kupca, którego imienia już nawet nie pamiętał. Pchnął go w krocze, a potem odciął wiszącą u pasa sakiewkę. Mężczyzna wrzeszczał głośno i przeciągle. Ten odgłos ścigał uciekającego zaułkami Jarida. Za pieniądze kupił lekarstwa dla matki i siostry oraz jedzenie dla ich skurczonych żołądków. Teraz, w wieku czterdziestu czterech lat, Jarid był doświadczonym zabójcą. Tak doświadczonym, że jego umiejętnościami zainteresowały się tajne służby i obecnie był opłacany z państwowych funduszy. Miał nawet numer podatkowy, który był symbolem statecznego obywatela i dawał mu prawo głosowania w lokalnych wyborach. Miał również domek w południowo-wschodniej dzielnicy miasta i gosposię, która grzała mu łóżko. Chociaż nie był bogaty, przebył daleką drogę od ulicznego złodzieja, którym był kiedyś. Ze swojej kryjówki w ciemnym zaułku widział, jak Druss wchodzi do gospody „Pod Złamanym Mieczem" i poszedł tam za nim. Słyszał, jak Drenaj zamówił posiłek, a kelnerka powiedziała mu, że mają komplet gości i będzie musiał chwilkę zaczekać. Jarid opuścił gospodę i podbiegł do czekającego Copassa. Wydał mu rozkazy i znów skrył się w cieniu, czekając. Copass wkrótce wrócił z tuzinem ludzi, twardych i zręcznych wojowników, uzbrojonych głównie w noże i pałki. Jeden z nich, mężczyzna o wąskiej twarzy, niósł krótką kuszę. Jarid chwycił kusznika za ramię, odciągnął na bok i powiedział cicho: – Strzelaj tylko wtedy, jeśli im się nie uda. Dostaniesz zapłatę, czy poślesz bełt, czy nie. Twoim celem jest czarnobrody Drenaj w ciemnym skórzanym kaftanie. Poznasz go bez trudu. – Dlaczego nie mogę go po prostu zabić, kiedy stanie w drzwiach? – Ponieważ ci zabraniam, ty półgłówku. To mistrz Drenajów. Wystarczy nam, jeśli będzie tylko ranny, rozumiesz? – I po co tyle zachodu? Jarid się uśmiechnął. – Na jutrzejszą walkę postawiono spore sumy. Jeśli chcesz, mogę ci wyjawić nazwisko mojego pana. Wiedz jednak, że zaraz potem chwycę cię i skręcę ci kark. Wybieraj. Naprawdę chcesz wiedzieć? – Nie. W porządku. Ty jednak musisz zrozumieć, że jeśli twoi ludzie zawiodą, będę musiał strzelać po ciemku do ruchomego celu. Nie mogę zagwarantować, że go nie zabiję. Co wtedy? – I tak otrzymasz zapłatę. A teraz zajmij pozycję. – Wróciwszy do pozostałych, Jarid zebrał ich w ciasny krąg i tłumaczył głosem ledwie głośniejszym od szeptu: – Drenaj jest groźnym wojownikiem i bardzo silnym. Kiedy któremuś z was uda się wbić nóż w górną połowę jego ciała: w bark, pierś lub ramię, pozostali mają odwrócić się i uciec. Rozumiecie? To nie jest walka na śmierć i życie. Wystarczy nam głęboka rana. – Błagam o wybaczenie, panie – rzekł chudy mężczyzna bez paru przednich zębów – ale postawiłem na Klaya. Czy nie unieważnią zakładów, jeśli Drenaj nie będzie mógł walczyć? Jarid przecząco pokręcił głową. – Postawiłeś na to, że Klay zdobędzie złoto. Jeżeli Drenaj nie będzie mógł walczyć, Klay otrzyma mistrzowski tytuł. – A jeśli nóż wbije się zbyt głęboko i Drenaj umrze? – zapytał inny mężczyzna. Jarid wzruszył ramionami. – Życie to ryzykowna gra. Pozostawiwszy grupkę mężczyzn, skręcił w zaułek, potem w lewo, przeszedł obok śmietnika i zniknął w ciemnej bramie. Wysoka Tess stała przed pękniętym lustrem. Czerwoną suknię miała rozpiętą i zsuniętą do pasa. Namoczoną w zimnej wodzie gąbką przemywała górną połowę ciała. – Gorący wieczór – stwierdziła, uśmiechając się do Jarida. Nie odpowiedział uśmiechem, tylko podszedł do niej i boleśnie wykręcił jej rękę. Tess krzyknęła. – Zamknij się! – syknął. – Mówiłem ci, żebyś dzisiaj nie przyjmowała żadnych innych klientów, dziewczyno. Lubię świeże kobiety. – Nikogo nie przyjmowałam, kochasiu – odparła. – Musiałam biec tutaj aż z hospicjum. Dlatego jestem spocona! – Z hospicjum? O czym ty mówisz, dziewczyno? Puścił jej rękę i cofnął się. Tess roztarła chudy biceps. – O Loirze. Dzisiaj ją tam zabrali. Klay przyjechał po nią. Zabrał ją swoim powozem, naprawdę. To było cudowne, Jaridzie. Cały z ciemnego drewna, polakierowany na czarno, z siedzeniami obitymi skórą i atłasowymi poduszkami. A ona leży teraz w łóżku, w lnianej pościeli tak białej, jakby utkano ją z obłoków. – Nie wiedziałem, że Klay był jednym z jej klientów. – Bo nie był. Jej bachor, Szybkopalcy, poszedł do niego, żeby błagać o pomoc. I uprosił Klaya. W ten sposób Loira ma teraz dobrą opiekę, lekarstwa i jedzenie. – Lepiej mnie nie okłamuj, dziewczyno – rzucił szorstko Jarid, przysuwając się i chwytając lewą dłonią obwisłą pierś Tess. – Nigdy bym cię nie okłamała, kochasiu – szepnęła. – Jesteś moim najdroższym. Jedynym. Tess zsunęła dłoń niżej i zaczęła myśleć o czymś innym. Teraz wszystko stało się grą, w której każdy ruch był tak dobrze znany, że nie musiała się nad nim zastanawiać. Tak więc pojękując i dotykając, gładząc i pieszcząc, Tess rozmyślała o Loirze. Wydawało się nie w porządku, żeby kobietę kłaść w takiej czystej pościeli po to, żeby umarła. Obie z Loirą wiele razy kuliły się pod cienkim kocem w mroźne zimowe noce, kiedy lodowaty wiatr przeganiał klientów z ulicy. Rozmawiały wtedy o takich luksusach jak płonący przez cały dzień ogień, puchowe poduszki i pierzyny czy koce z czystej wełny. Chichotały, śmiały się i tuliły do siebie, szukając ciepła. Teraz biedna Loira ma taką pościel, o jakiej marzyła – i nigdy się o tym nie dowie. Wkrótce, pewnego dnia umrze i zawartość jej wnętrzności wypłynie na te czyste, białe prześcieradła. Mężczyzna coraz szybciej i energiczniej poruszał biodrami. Tess zaczęła miarowo postękiwać, wyginając swoje chude ciało. On chrapliwie dyszał jej do ucha, a potem jęknął i opadł na nią całym ciężarem. Objąwszy go ramieniem, pogłaskała go po karku. – Och, jesteś cudowny, kochasiu. Jesteś moim najdroższym. Jedynym. Jarid podniósł się z niej, podciągnął spuszczone do kostek spodnie i wstał. Tess wygładziła czerwoną suknię i usiadła. Jarid rzucił jej sztukę srebra. – Zostaniesz chwilę, Jaridzie? Mam trochę wina. – Nie, mam robotę. – Uśmiechnął się do niej. – To był niezły wieczór. – Najlepszy – zapewniła. Rozdział 4 .Druss skończył posiłek i odsunął drewniany talerz. Mięso było wyborne – chude i delikatne, polanę gęstym i ciemnym sosem z aromatycznymi przyprawami. A mimo to prawie nie czuł smaku. Dręczyły go ponure myśli i melancholia. Spotkanie z Klayem wcale nie poprawiło mu samopoczucia. Do licha, polubił tego człowieka! Druss podniósł kufel i duszkiem upił połowę zawartości. Ale było cienkie, lecz odświeżające i przywoływało wspomnienia młodości oraz piwa warzonego w górach. Dorastał wśród prostych ludzi – mężczyzn i kobiet pracujących od świtu do zmroku, żyjących dla swoich rodzin, którym musieli zapewnić chleb. W letnie wieczory często gromadzili się w świetlicy, aby pić ale, śpiewać piosenki i snuć opowieści. Nie dla nich problemy polityki, wymuszone kompromisy czy zdrady idei. Ich życie było ciężkie, lecz nieskomplikowane. On musiał je porzucić, kiedy renegat Collan napadł na wioskę, mordując mężczyzn i stare kobiety, porywając młode, żeby sprzedać je jako niewolnice. Porwał między innymi Rowenę, żonę Drussa, jego miłość i życie. W chwili napadu Druss ścinał drzewa wysoko w górach. Wrócił do zniszczonej wioski, ruszył za mordercami i odnalazł ich. Zabił wielu napastników i uwolnił dziewczęta, lecz nie było wśród nich Roweny. Collan zabrał ją do Mashrapuru i sprzedał ventryjskiemu kupcowi. Aby zarobić pieniądze na statek do Ventrii, Druss został pięściarzem walczącym na arenach Mashrapuru. I z każdą kolejną walką młody wieśniak zmieniał się, ujawniając wrodzoną siłę i zawziętość, aż stał się najgroźniejszym zawodnikiem w mieście. W końcu wyruszył w towarzystwie Siebena oraz ventryjskiego oficera Bodasena na wojnę w Ventrii, gdzie szybko zdobył budzącą lęk sławę. Nazywano go Srebrzystym Zabójcą z powodu czynów, jakich dokonywał swym lśniącym obosiecznym toporem – Snagą. Druss walczył w tuzinach bitew i setkach potyczek. Był wielokrotnie ranny, ale zawsze zwycięski. Kiedy po wielu latach odnalazł Rowenę i powrócił z nią do domu, szczerze wierzył, iż wędrówki i bitwy staną się tylko krwawymi snami z przeszłości. Rowena wiedziała, że tak się nie stanie. Z każdym kolejnym dniem Druss był markotniejszy. Już nie był wieśniakiem i nie znajdował przyjemności w oraniu ziemi czy pasaniu bydła. Nim minął rok, Druss wyruszył do Dros Delnoch, aby dołączyć do oddziałów milicji sformowanych dla odparcia napadów sathulijskich plemion. Pół roku później, kiedy Sathulisów zepchnięto z powrotem w góry, wrócił do domu z nowymi szramami i przyjemnymi wspomnieniami. Zamknął oczy i przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez Rowenę tej nocy, kiedy powrócił z wojny z Sathulisami. Siedząc na koziej skórze przy ognisku, wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. – Mój biedny Drussie. Jak człowiek może żyć wojną? To śmieszne. Widział smutek w jej orzechowych oczach i usiłował znaleźć odpowiedź. – Nie chodzi tylko o walkę, Roweno. To także braterstwo broni, ogień w żyłach, pokonywanie strachu. W obliczu niebezpieczeństwa staję się... mężczyzną. Rowena westchnęła. – Jesteś tym, kim jesteś, mój ukochany. Jednak to mnie smuci. Tutaj jest wiele piękna, w wydobywaniu żywności z ziemi, obserwowaniu wschodzącego nad górami słońca i tańczących na powierzchni jezior srebrzystych błysków. Jest tu spełnienie i radość. A jednak nie dla ciebie. Powiedz mi, Drussie, dlaczego przeszedłeś za mną cały świat? – Ponieważ cię kocham. Jesteś dla mnie wszystkim. Potrząsnęła głową. – Gdyby to była prawda, nie chciałbyś opuszczać mnie i wyruszać w poszukiwaniu wojny. Rozejrzyj się wokół, popatrz na innych farmerów. Czy oni gnają na wojnę? Druss wstał i podszedł do okna. Otworzył je na oścież i spojrzał na odległe gwiazdy. – Ja już nie jestem taki jak oni. I nie wiem, czy kiedykolwiek byłem. Stałem się człowiekiem wojny, Roweno. – Wiem – powiedziała ze smutkiem. – Och, Drussie, wiem... Teraz Druss opróżnił kufel i pochwycił spojrzenie jasnowłosej kelnerki. – Jeszcze jeden! – zawołał, wymachując kuflem w powietrzu. – Jedną chwileczkę, panie – odparła. Gospoda była prawie pełna, rozbrzmiewała śmiechem i gwarem. Druss znalazł miejsce w kącie, gdzie mógł siedzieć plecami do ściany i obserwować tłum. Zwykle lubił ten łagodny i chaotyczny rytm życia w tawernie: śmiechy, rozmowy, szuranie nóg i stukanie krzeseł. Jednak nie dziś. Kelnerka przyniosła mu drugi kufel piwa. Była hożą dziewczyną, o wydatnych piersiach i biodrach. – Smakował ci posiłek, panie? – spytała, pochylając się nad nim i opierając dłoń na jego ramieniu. Pogłaskała go po krótko ostrzyżonych, czarnych włosach. Rowena często robiła to samo, kiedy był spięty czy zły. To zawsze go uspokajało. Uśmiechnął się do dziewczyny. – To był posiłek godny króla, moja miła. Jednak nie cieszyłem się nim tak, jak powinienem. Mam za dużo problemów i za mało rozumu, żeby je rozwiązać. – Potrzebujesz kobiecego towarzystwa – stwierdziła, gładząc palcami jego czarną brodę. Ujął jej dłoń i delikatnie odsunął. – Moja kobieta jest daleko stąd, dziewczyno, ale zawsze jest bliska memu sercu. I chociaż jesteś śliczna, zaczekam, aż znów będę mógł cieszyć się jej towarzystwem. – Sięgnąwszy do sakiewki przy pasie, Druss wyjął dwie sztuki srebra. – Jedna za posiłek, a druga dla ciebie. – Jesteś bardzo miły. Gdybyś zmienił zdanie... – Nie zmienię. Gdy odchodziła, Druss poczuł nagle zimny podmuch na policzku. W mgnieniu oka wszystkie odgłosy ucichły. Druss zamrugał oczami. Kelnerka stała nieruchomo jak posąg, z rozwianą spódnicą. Wszyscy goście wokół zastygli na swoich miejscach. Kiedy Druss zerknął w kierunku kominka, zobaczył, że płomienie przestały tańczyć nad bierwionami i stały nieruchomo, tak samo jak unoszący się do komina dym. Wszystkie zapachy gospody – pieczonego mięsiwa, palonego drzewa i zastarzałego potu – również znikły, zastąpione mdlącym odorem cynamonu i płonącego sandałowego drewna. W polu widzenia Drussa pojawił się mały Nadir w odzieniu z kozich skór. Zręcznie manewrował między zastygłymi w bezruchu ludźmi. Był stary, ale nie wiekowy. Przerzedzone czarne włosy miał tłuste i gładkie. Szybko przeszedł przez salę i usiadł naprzeciw Drussa. – Co za spotkanie, rębaczu – zaczął cichym, lekko syczącym głosem. Drenaj spojrzał w ciemne, skośne oczy i znalazł w nich nienawiść. – Będziesz musiał użyć naprawdę silnej magii, żeby powstrzymać mnie od złapania cię za gardło i skręcenia ci tego chudego karku – mruknął. Stary uśmiechnął się, pokazując żółte i wyszczerbione zęby. – Nie przybyłem tu po to, aby sprawiać ci kłopoty, rębaczu. Jestem Nosta Khan, szaman plemienia Wilczych Łbów. Pomogłeś mojemu młodemu przyjacielowi, Talismanowi. Walczyłeś w jego obronie. – I co z tego? – On jest dla mnie ważny. A my, Nadirowie, lubimy spłacać nasze długi. – Niczego od ciebie nie chcę. A ty niczego nie możesz mi zaproponować. Nosta Khan pokręcił głową. – Nie bądź tego taki pewny, wojowniku. Po pierwsze, czy zdziwiłaby cię wieść, że na zewnątrz czeka tuzin zbirów uzbrojonych w pałki i noże? Zamierzają uniemożliwić ci walkę z mistrzem Gothiru. Kazano im okaleczyć cię, jeśli zdołają, lub zabić, jeżeli będą zmuszeni. – Wygląda na to, że wszyscy chcą mojej przegranej – rzekł Druss. – Dlaczego mnie ostrzegłeś? I nie obrażaj mnie gadaniną o spłacie długu. W twoich oczach widzę nienawiść. Szaman milczał chwilę, a kiedy przemówił, głos miał zduszony z wściekłości i żalu. – Mój lud cię potrzebuje, wojowniku. Druss obdarzył go lodowatym uśmiechem. – To wyznanie sporo cię kosztowało, no nie? – Istotnie – przyznał mały czarownik. – Jednakże dla dobra mego ludu połknąłbym rozżarzone węgle, więc przeżyję jakoś tę chwilę szczerej rozmowy z okrągłookim. – Ponownie się uśmiechnął. – Twój przodek pomógł nam kiedyś. Nienawidził Nadirów, a jednak pomógł mojemu dziadowi w walce z Gothirami. Jego bohaterstwo przybliżyło nas do Dnia Zjednoczyciela. Nazywał się Angel, lecz wśród Nadirów był znany jako Niepokonany. – Nigdy o nim nie słyszałem. – Wy, okrągłoocy, budzicie we mnie niesmak! Nazywacie nas barbarzyńcami, a nie znacie czynów waszych przodków. Phi! Do rzeczy. Moja moc nie jest nieograniczona i wkrótce ta cuchnąca nora znów napełni się gwarem i smrodem. Angel był związany z Nadirami, Drussie. Więzami krwi i przeznaczenia. Tak samo jak ty. Ryzykowałem życie w wielu wieszczych snach i zawsze widziałem w nich twoją twarz. Jeszcze nie wiem, jaką rolę odegrasz w nadchodzących wydarzeniach. Być może niewielką, chociaż bardzo w to wątpię. Cokolwiek to będzie, wiem, gdzie powinieneś niebawem się znaleźć. Musisz udać się do Doliny Łez Shul-sen. Leży na wschodzie, pięć dni jazdy stąd. Jest tam świątynia wzniesiona ku czci Oshikaia Smokogromcy, największego z nadyryjskich wojowników. – Dlaczego miałbym tam jechać? – spytał Druss. – Ty mówisz, że powinienem, ale ja nie mam na to ochoty. Szaman potrząsnął głową. – Pozwól, że opowiem ci o uzdrawiających kamieniach, wojowniku. Powiadają, że nie ma takiej rany, której nie potrafiłyby wyleczyć. Niektórzy nawet twierdzą, że mogą wskrzeszać zmarłych. Są ukryte w świątyni. – Jak widzisz – rzekł Druss -ja nie jestem ranny. Mały człowieczek umknął oczyma przed spojrzeniem Drussa i wykrzywił pobrużdżoną twarz w tajemniczym uśmieszku. – Nie, rzeczywiście nie jesteś. Jednak w Gulgothirze wiele może się zdarzyć. Zapomniałeś o czekających na zewnątrz ludziach? Pamiętaj, Druss, pięć dni jazdy na wschód, w Dolinie Łez Shul-sen. Wszystko zawirowało Drussowi w oczach i znów ogłuszył go gwar tawerny. Zamrugał. Spódnica kelnerki zawirowała wokół jej nóg. Po szamanie nie było śladu. Wypiwszy resztę ale, Druss dźwignął się z krzesła. Według szamana na zewnątrz czekało na niego tuzin opryszków – łotrów wynajętych po to, by zapobiec jego walce z Klayem. Druss głęboko westchnął i zbliżył się do długiego baru, wspartego na kozłach. Karczmarz, brzuchaty i czerwony na twarzy, podszedł do klienta. – Następne piwo, panie? – Nie – odparł Druss, kładąc na ladzie srebrną monetę. – Pożycz mi swoją pałkę. – Moją pałkę? Nie wiem, o czym mówisz. Druss uśmiechnął się i nachylił się do szynkarza. – Przyjacielu, jeszcze nigdy nie spotkałem karczmarza, który nie miałby pałki na podorędziu. Nazywam się Druss, jestem drenajskim pięściarzem i powiedziano mi, że na zewnątrz czeka na mnie banda opryszków. Zamierzają uniemożliwić mi walkę z Klayem. – Postawiłem na niego – mruknął karczmarz. – Posłuchaj, chłopcze, może pójdziesz ze mną? Zaprowadzę cię do piwnicy, w której trzymam beczki z piwem. Jest tam tajemne przejście, którym możesz wyjść niepostrzeżenie. – Nie potrzebuję żadnych tajemnych przejść – rzekł cierpliwie Druss. – Chcę pożyczyć twoją pałkę. – Pewnego dnia, chłopcze, być może zrozumiesz, że lepiej unikać kłopotów. Nikt nie jest niezwyciężony. – Sięgnąwszy pod ladę, wyjął trzydziestocentymetrową pałkę z czarnego metalu i położył ją na ladzie. – Zewnętrzna warstwa jest metalowa – wyjaśnił – ale w środku ma ołów. Zwróć mi ją, kiedy skończysz. Druss zważył broń w dłoni. Pałka była dwukrotnie cięższa od krótkiego miecza. Wsunąwszy ją do prawego rękawa koszuli, zaczął przeciskać się przez tłum. Otworzył drzwi i ujrzał kilku stojących na zewnątrz mężczyzn. Ubrani w podarte tuniki i spodnie, wyglądali na żebraków. Zerknąwszy w prawo, dostrzegł w pobliżu drugą taką grupkę. Na jego widok zamilkli i na moment zastygli. – No, chłopcy – zaczepił ich z szerokim uśmiechem Druss. – Który pierwszy? – Ja – odparł wysoki mężczyzna ze zmierzwioną brodą. Miał szerokie bary i Druss wiedział, że łotr mimo brudnego odzienia nie był żebrakiem. Skórę na szyi miał białą i czystą, ręce również. A nóż, który trzymał, był z ventryjskiej stali, taka broń sporo kosztuje. – Widzę po twoich oczach, że się boisz – powiedział nożownik, podchodząc do Drussa. – Czuję odór twojego strachu. Drenaj stał spokojnie, gdy napastnik nagle rzucił się na niego, mierząc nożem w jego bark. Druss lewym przedramieniem zablokował cios i krótkim sierpowym rąbnął w podbródek nożownika. Napastnik runął twarzą na bruk i już się nie podniósł. Druss rozchylił palce i pozwolił, by pałka wysunęła mu się z rękawa. Z ciemności wyłoniły się sylwetki opryszków. Runął na nich, uderzając barkiem pierwszego i zbijając go z nóg. Zaczął zadawać pałką razy na prawo i lewo, powalając kolejnych przeciwników. Ostrze noża zadrasnęło mu prawe ramię. Złapał napastnika za tunikę i uderzył bykiem, łamiąc nos i kość policzkową, po czym cisnął go w dwóch następnych przeciwników. Pierwszy upadł niezgrabnie i nadział się na swój nóż. Ostrze wbiło mu się w bok i przeraźliwe wrzaski rozdarły nocną ciszę. Drugi cofnął się, lecz druga grupa szykowała się do ataku: ośmiu uzbrojonych w ostrą stal przeciwników. Druss wiedział, że porzucili już myśl o okaleczeniu go. Wyczuwał ich nienawiść i wzbierającą żądzę krwi. – Jesteś trupem, Drenaju! – usłyszał krzyk jednego z nich, gdy cała gromadka ruszyła na niego. Nagle opodal huknął potężny głos: – Trzymaj się, Druss, już idę! Drenaj zerknął w lewo i ujrzał wybiegającego z pobliskiej uliczki Klaya. Na widok nacierającego potężnego Gothira pozostali napastnicy przestraszyli się i uciekli. Klay podszedł do Drussa. – Wiedziesz bardzo ekscytujące życie, przyjacielu – zauważył z szerokim uśmiechem. Coś śmignęło w kierunku twarzy Drenaja, który w mgnieniu oka ujrzał kilka rzeczy naraz: ostrze sztyletu lśniące w blasku księżyca, triumfalny uśmiech na brudnej twarzy rzucającego – rękę Klaya, która poruszyła się z niewiarygodną szybkością i złapała ciśnięty nóż za rękojeść, zatrzymując ostrze kilka centymetrów od oka Drussa. – Mówiłem ci, Druss, najważniejsza jest szybkość – przypomniał mu Klay. Druss odetchnął z ulgą. – Nie wiem, czy masz rację, człowieku, ale uratowałeś mi życie i nie zapomnę ci tego. Klay zachichotał. – Chodźmy, przyjacielu, muszę coś zjeść. Objąwszy ramieniem plecy Drussa, ruszył w kierunku karczmy. W tym momencie wystrzelony z kuszy bełt z brzechwą z czarnych piór przeszył powietrze i wbił się w plecy gothiryjskiego mistrza. Klay krzyknął i zawisł całym ciałem na Drussie. Drenaj zachwiał się pod niespodziewanym ciężarem i dostrzegł tkwiący w plecach towarzysza bełt. Ostrożnie położył Gothira na ziemi. Wbijając wzrok w ciemność w poszukiwaniu strzelca, dostrzegł dwóch uciekających ludzi. Jeden z nich trzymał kuszę i Druss najchętniej pobiegłby za nimi, ale nie mógł zostawić rannego Klaya. – Leż spokojnie. Zaraz sprowadzę lekarza. – Co mi się stało, Druss? Dlaczego leżę na ziemi? – Zostałeś postrzelony z kuszy. Leż spokojnie! – Nie mogę ruszyć nogami, Druss... Pokój przesłuchań był zimny i wilgotny, ze ścianami poznaczonymi tłustymi zaciekami od brudnej wody. Dwie mosiężne lampy umieszczone na jednej ze ścian rzucały migotliwy blask, lecz nie dawały ani odrobiny ciepła. Siedząc przy topornym stole, na którym widać było ślady po starych i świeżych plamach krwi, Chorin-Tsu cierpliwie czekał, zbierając myśli. Mały Chiatze nie odzywał się do strażnika, krępego żołnierza w skórzanej tunice i podartych spodniach, który z założonymi na piersi rękami stał przy drzwiach. Miał twarz brutala i oczy okrutnika. Chorin- Tsu nie patrzył na niego, lecz ze spokojną uwagą rozglądał się po komnacie. Jednak myślami wciąż był przy strażniku. Znałem wielu dobrych i brzydkich ludzi, rozmyślał, a nawet paru przystojnych i złych. Tymczasem wystarczy tylko spojrzeć na tego strażnika, aby rozpoznać w nim zwierzę – jakby jego paskudny i zły charakter jakoś uzewnętrzniał się w nalanej twarzy, świńskich oczkach, osadzonych zbyt blisko grubego i poznaczonego śladami po ospie nosa, oraz grubych i obwisłych wargach. Czarny szczur przebiegł przez pokój i strażnik podskoczył, spróbował go kopnąć, ale chybił. Gryzoń znikł w dziurze w rogu pomieszczenia. – Przeklęte szczury! – syknął strażnik, zmieszany tym, że pozwolił, by więzień zobaczył jego przestrach. – Ty najwyraźniej je lubisz. To dobrze! Wkrótce zamieszkasz razem z nimi. Będą po tobie biegały, gryzły cię i zostawiały ci swoje pchły, żeby w ciemności piły twoją krew. Chorin-Tsu zignorował go. Garen-Tsen przybył niespodziewanie i cicho otworzył drzwi. W świetle lampy twarz ministra miała niezdrowy żółtawy połysk, a jego oczy wydawały się nienaturalnie błyszczące. Chorin-Tsu nie powitał go. Nie wstał i nie skłonił się, co zgodnie ze zwyczajem Chiatze powinien był zrobić w obecności dostojnika. Siedział nieruchomo, z nieprzeniknioną miną. Odprawiwszy strażnika, minister usiadł naprzeciw małego mistrza balsamowania. – Przepraszam za te niezbyt komfortowe warunki – rzekł Garen-Tsen w języku Chiatze. – To było konieczne dla twojego bezpieczeństwa. Wspaniale się spisałeś z królową. Jej uroda jeszcze nigdy nie była tak promienna. – Dziękuję ci, Garen-Tsenie – odparł chłodno Chorin-Tsu. – Dlaczego więc siedzę w tym lochu? Obiecałeś, że będę wolny. – Tak też się stanie, rodaku. Najpierw jednak porozmawiajmy. Opowiedz mi o twoim zainteresowaniu nadyryjskimi legendami. Chorin-Tsu spojrzał na chudego ministra, bez zmrużenia oka wytrzymując jego wzrok. Wiedział, że ta gra może mieć tylko jedno zakończenie. Umrę, pomyślał. Pragnął wykrzyczeć swoją nienawiść do siedzącego przed nim potwora, okazać swój gniew i odrazę. Siła tych uczuć zdziwiła go, gdyż była sprzeczna ze wszystkimi naukami Chiatze, lecz jego twarz niczym nie zdradzała targających nim emocji. Siedział nieruchomo, z nieprzeniknioną miną. – Wszystkie legendy opierają się na faktach, Garen-Tsenie. Jestem badaczem historii, ponieważ lubię to robić. – Oczywiście. Jednakże twoje badania koncentrowały się na niedawnych dziejach, prawda? Spędziłeś setki godzin w wielkiej bibliotece, studiując zwoje dotyczące Oshikaia Smokogromcy i legendy o Kamiennym Wilku. Dlaczego? – Jestem zaszczycony, a zarazem zaskoczony tym pytaniem. Dlaczego człowiek na takim stanowisku miałby interesować się czymś, co jest zaledwie prywatnym konikiem? – odrzekł Chorin-Tsu. – Obserwujemy poczynania i zamiary wszystkich obywateli obcego pochodzenia. Jednakże moje zainteresowanie wykracza poza takie przyziemne kwestie. Jesteś uczonym i twoja praca zasługuje na upowszechnienie. Byłbym zaszczycony, mogąc wysłuchać twoich poglądów na temat Kamiennego Wilka. Ponieważ jednak czas nagli, może będzie lepiej, jeśli tylko streścisz wyniki twoich badań dotyczących Oczu Alchazzara. Chorin-Tsu niemal niedostrzegalnie skinął głową. – Może będzie lepiej odłożyć tę rozmowę do czasu, aż obaj zasiądziemy w bardziej komfortowym apartamencie. Minister rozparł się na krześle i splótł palce pod wąską brodą. Powiedział zimnym tonem: – Wydostanie cię stąd będzie zarówno kosztowne, jak niebezpieczne, rodaku. Ile warte jest twoje życie? Chorin-Tsu był zdziwiony. To wulgarne pytanie było poniżej godności szlachetnie urodzonego Chiatze. – Znacznie mniej niż sądzisz, ale o wiele więcej niż mógłbym zapłacić – odparł. – Myślę, że jesteś w stanie zapłacić tę cenę, mistrzu balsamowania. Ściśle mówiąc, chodzi o dwa klejnoty – naciskał Garen-Tsen. – Oczy Alchazzara. Jestem przekonany, że wiesz, gdzie zostały ukryte. A może się mylę? Chorin-Tsu milczał. Od wielu lat wiedział, że śmierć będzie jego jedyną nagrodą i uważał, że jest na to przygotowany. Teraz jednak, w tym zimnym i wilgotnym lochu, strach lodowatą dłonią ścisnął mu serce. Chciał żyć! Podniósł wzrok i napotkał gadzie spojrzenie swego ziomka. Powiedział spokojnie: – Załóżmy, że masz rację. Jaką korzyść odniósłby skromny balsamiarz z tego, że podzieliłby się tą informacją? – Korzyść? Byłbyś wolny. Masz na to święte słowo szlachcica Chiatze, czy to nie wystarczy? Chorin-Tsu zaczerpnął tchu i zebrał całą odwagę. – Słowo szlachetnie urodzonego Chiatze rzeczywiście jest święte. I w obecności takiego człowieka nie wahałbym się podzielić moją wiedzą. Może więc poślesz po niego, abyśmy mogli zakończyć tę rozmowę. Garen-Tsen poczerwieniał. – Popełniłeś błąd, który będzie miał dla ciebie bardzo nieprzyjemne skutki, gdyż teraz musisz poznać się z królewskim katem. Czy naprawdę tego chcesz, Chorinie-Tsu? On zmusi cię do mówienia. Będziesz wrzeszczał i bełkotał, płakał i błagał. Dlaczego chcesz cierpieć takie męki? Chorin-Tsu starannie rozważył to pytanie. Przez całe swe długie życie przestrzegał zwyczajów Chiatze, a szczególnie praw wymagających poddania się żelaznym rygorom etykiety. Na tym opierała się cała kultura Chiatze. Teraz jednak szukał odpowiedzi na pytanie, jakiego nigdy nie zadałby żaden prawdziwy Chiatze. Było brutalne i bezpośrednie. Takie pytanie mógł zadać tylko prawdziwy barbarzyńca. Chorin-Tsu spojrzał w oczy Garen-Tsena. Ten czekał na odpowiedź. Chorin-Tsu westchnął i po raz pierwszy w życiu przemówił jak barbarzyńca. – Żeby pokrzyżować ci plany, ty kłamliwy psie – powiedział. Jazda była długa i wyczerpująca, na otwartej przestrzeni w prażącym słońcu i wysysającym energię skwarze, który szybko pozbawiał sił jeźdźców i kuce. Jeziorko znajdowało się wysoko w górach, pod przewieszoną skalną płytą. Niewielu wiedziało o jego istnieniu i Talisman znalazł kiedyś kości wędrowca, który umarł z pragnienia dwadzieścia kroków od wody. Jeziorko miało zaledwie siedem metrów długości i cztery szerokości. Było jednak bardzo głębokie, a woda w nim lodowato zimna. Napoiwszy spętawszy konie, Talisman zdjął kubrak i ściągnął koszulę przez głowę. Kurz i piasek przywarły mu do ramion i barków. Zrzuciwszy buty, rozpiął pas, ściągnął spodnie i nago podszedł na skraj jeziorka. Słońce grzało go w plecy i pod nogami czuł rozgrzaną skałę. Nabrawszy tchu, niezgrabnym susem rzucił się w roziskrzoną wodę, wzbijając fontannę bryzgów. Wynurzył się i odgarnął z oczu mokre czarne włosy. Zhusai siedziała ubrana nad wodą. Długie czarne włosy miała zlepione potem, twarz pokrytą kurzem, a tunikę z bladozielonego jedwabiu – kosztowny strój, który tak elegancko wyglądał w Gulgothirze – poplamioną i zakurzoną po długiej podróży. – Umiesz pływać, Zhusai? – zapytał. Przecząco pokręciła głową. – Chcesz, żebym cię nauczył? – To bardzo uprzejme z twojej strony, Talismanie. Może innym razem. Podpłynął do brzegu i wyszedł na skałę obok niej. Uklękła i pochyliła się, a potem nabrała złożonymi dłońmi wodę i przemyła czoło oraz policzki. W ciągu tych dwóch dni wspólnej podróży Zhusai ani razu nie próbowała nawiązać rozmowy. Jeśli Talisman coś do niej mówił, odpowiadała mu w typowy dla Chiatze, grzeczny i uprzejmy sposób. Teraz ponownie nakrywszy głowę słomianym kapeluszem o szerokim rondzie, siedziała bez słowa skargi w potwornym skwarze, nie patrząc na towarzysza. – To nie jest wcale trudne – zapewnił. – Ani niebezpieczne, Zhusai. Ja też będę pływał i podtrzymam cię. A woda jest cudownie chłodna. Skłoniwszy głowę, zamknęła oczy. – Dziękuję ci, panie Talismanie. Istotnie jesteś troskliwym towarzyszem. Słońce mocno praży. Może powinieneś się ubrać, inaczej spali ci skórę. – Nie, chyba jeszcze trochę popływam – odparł i wskoczył do wody. Jego znajomość zwyczajów Chiatze ograniczała się do wiadomości o ich sztuce wojennej, która miała zdecydowanie rytualny charakter. Zgodnie z gothiryjskimi raportami, wiele wojen prowadzono i wygrywano bez przelewu krwi. Wojska wykonywały skomplikowane manewry, dopóki jedna strona nie uzyskała wyraźnej przewagi pozycyjnej. Ta wiedza wcale nie pomagała mu zrozumieć Zhusai. Obróciwszy się na plecy, Talisman unosił się na powierzchni chłodnej wody. Uświadomił sobie, że coraz trudniej mu znieść nienaganne maniery dziewczyny. Uśmiechnął się i podpłynął do brzegu. Objął ramieniem ciepły kamień. – Ufasz mi? – zapytał dziewczynę. – Oczywiście. Jesteś strażnikiem mojego honoru. Talisman zdziwił się. – Mogę strzec twego życia, Zhusai, w miarę moich możliwości. Nikt jednak nie może strzec twego honoru. To coś, czego żaden człowiek, mężczyzna czy kobieta, nie zdoła ci odebrać. Honoru można się pozbawić jedynie samemu. – Skoro tak twierdzisz, panie – odparła posłusznie. – Nie, nie! Nie przytakuj mi tylko z grzeczności, Zhusai. Napotkała jego spojrzenie i milczała przez chwilę. Potem powiedziała zupełnie innym głosem – nadal śpiewnym i łagodnym, lecz pełnym wewnętrznej siły, która poruszyła Talismana. – Obawiam się, że niezbyt dokładnie przetłumaczyłam twój tytuł. „Honor" o jakim mówisz, to męskie pojęcie, zrodzone we krwi i walce. Męskie słowo, takie jak patriotyzm i odwaga. Istotnie, takiego honoru można pozbawić się tylko samemu. Być może powinnam powiedzieć „strażnikiem mojej czci". I chociaż moglibyśmy rozpocząć długą debatę na temat znaczenia słowa „cześć", posłużyłam się nim w takim znaczeniu, jakie przypisują mu mężczyźni – zwłaszcza Nadirowie. Słyszałam, że wedle praw waszego ludu zgwałconą kobietę skazuje się na śmierć, natomiast gwałciciela jedynie na wygnanie. Umilkła i znów odwróciła wzrok. To była najdłuższa wypowiedź, jaką dotychczas usłyszał z jej ust. – Jesteś zła – skomentował. Skłoniła się i pokręciła głową. – Jest bardzo gorąco, panie. Obawiam się, że ten skwar mnie rozdrażnił. Wyszedłszy z wody, podszedł do spętanych wierzchowców i wyjął z juków czystą koszulę oraz spodnie. Ubrał się i wrócił do siedzącej nad stawkiem dziewczyny. – Odpoczniemy tu aż do jutrzejszego ranka. – Wskazując na południowy koniec jeziorka, powiedział: – Tam jest podwodna półka i woda ma najwyżej pół metra głębokości. Możesz się tam wykąpać. Żebyś mogła poczuć się swobodnie, wrócę po naszych śladach i nazbieram drzewa na ognisko. – Dziękuję, panie – skłoniła się wdzięcznie. Talisman włożył buty i zarzucił sobie na plecy pusty płócienny worek. Powoli poszedł ścieżką w górę, a potem przystanął tuż przed wierzchołkiem i spojrzał na rozpościerający się w dole step. Nigdzie nie dostrzegł śladu jeźdźców. Na szczycie słońce prażyło jeszcze mocniej. Talisman powoli ruszył w dół, przystając co chwilę i zbierając gałęzie, które wrzucał do worka. Rosły tu pustynne krzaki i krzewy, mocno wczepione korzeniami w suchą ziemię, utrzymywane przy życiu jedynie przez kilkudniowe deszcze padające tutaj podczas krótkiej zimy. Wokół leżało mnóstwo drewna na opał i Talisman szybko napełnił worek. Zawrócił i ruszył w górę, gdy usłyszał przeraźliwy krzyk Zhusai. Odrzuciwszy worek, pobiegł ścieżką na szczyt wzniesienia i z powrotem nad jezioro. Zhusai poślizgnęła się i zsunęła z podwodnej półki, a teraz, rozpaczliwie wymachując rękami, poszła pod wodę. Talisman dobiegł do brzegu i zanurkował za nią. Otworzył oczy pod wodą i kilka metrów pod sobą zobaczył tonącą Zhusai, nadal rozpaczliwie wymachującą rękami. Z jej ust wydobywały się pęcherzyki powietrza. Talisman zanurkował za nią, chwycił ją za włosy, okręcił się w wodzie i mocno odbił się nogami. Z początku nie ruszył w górę i przestraszył się. Dziewczyna była zbyt ciężka. Jeśli jej nie puści, utoną oboje! Rozejrzał się wokół i niecałe trzy metry dalej zobaczył podwodną półkę, z której się ześlizgnęła. Musimy być tuż pod powierzchnią wody, uznał. Zhusai ciążyła mu jak kamień i Talismanowi brakowało tchu. Mimo to nie puścił dziewczyny i jeszcze mocniej zaczął pracować nogami. Wynurzył głowę z wody. Zaczerpnąwszy tchu, przyholował Zhusai i wciągnął nieprzytomną na półkę. Dziewczyna leżała twarzą w dół na płyciźnie. Talisman wygramolił się na brzeg, wstał i chwycił Zhusai. Przerzucił ją sobie przez ramię i wyszedł z wody. Położył nieprzytomną na brzuchu, usiadł na niej i zaczął ugniatać jej plecy. Przy każdym naciśnięciu z jej ust wypływała woda. Nagle dziewczyna zaczęła kaszleć i zwymiotowała. Talisman wstał, podbiegł do koni i odwiązał od siodła koc dziewczyny. Siedziała na ziemi, kiedy do niej wrócił. Zręcznie owinął ją kocem. – Umierałam – oznajmiła. – Tak. Teraz jednak znów żyjesz. Milczała chwilę, a potem spojrzała na niego. – Chciałabym nauczyć się pływać – rzekła w końcu. Talisman uśmiechnął się. – A więc nauczę cię, ale nie dzisiaj. Słońce zachodziło i już zrobiło się chłodniej. Talisman wstał i przyniósł worek z opałem. Kiedy wrócił, Zhusai miała na sobie niebieską tunikę oraz spodnie i prała ich ubrudzone w podróży ubrania. W szerokiej skalnej niszy Talisman rozpalił ogień na popiele pozostałym po poprzednim ognisku. Zhusai dołączyła do niego i przez jakiś czas siedzieli razem w milczeniu. – Zajmujesz się historią, tak jak twój dziadek? – zapytał w końcu. – Pomagałam mu, od kiedy skończyłam osiem lat, i wielokrotnie podróżowałam z nim do świętych miejsc. – Byłaś w świątyni Oshikaia? – Tak, dwa razy. Kiedyś to była świątynia. Mój dziadek uważa, że jest to najstarsza budowla na ziemi Gothirów. Podobno przeniesiono tam Oshikaia po bitwie o Vale. Żona była przy nim, kiedy umierał. Później nazwali to miejsce Doliną Łez Shul-sen. Niektórzy ludzie twierdzą, że jeśli w zimową noc usiądzie się opodal świątyni, nadal można usłyszeć jej płacz. Czy słyszałeś, jak płacze, panie? – Nigdy tam nie byłem – przyznał wojownik. – Wybacz mi, panie – dodała pospiesznie, kłaniając się i zamykając oczy. – Obawiam się, że moje słowa mimo woli mogły cię urazić. – Wcale nie, Zhusai. Teraz opowiedz mi o tej świątyni. Opisz mi ją. Zerknęła na niego. – Minęły już trzy lata, od kiedy byłam tam drugi raz. Skończyłam wtedy czternaście lat i dziadek nadał mi kobiece imię – Zhusai. – A jakie było twoje dziecięce imię? – Voni. W języku Chiatze to oznacza popiskującego szczura. Talisman zachichotał. – W mowie Nadirów ma... podobne znaczenie. – Po nadyryjsku oznacza pierdzącego kozła – wyjaśniła, przechylając głowę na bok i posyłając mu olśniewający uśmiech, który oszołomił go jak cios pięścią między oczy. Zamrugał i nabrał tchu. Dopóki się nie uśmiechnęła, jej uroda wydawała się zimna i obojętna, więc nie niepokoiła go podczas dotychczasowej wspólnej podróży. Teraz jednak zaparło mu dech. Kiedy wyciągał ją z wody, jej nagość nie robiła na nim wrażenia. Ale teraz pamięć podsunęła mu obraz jej złocistej skóry, krągłych bioder i brzucha, dużych brodawek jej twardych piersi. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że Zhusai coś do niego mówi. – Dobrze się czujesz, panie? – Tak – odparł bardziej szorstko, niż zamierzał. Wstał i odszedł od uśmiechniętej dziewczyny. Podążył ścieżką i usiadł na kamieniu pod szczytem wzniesienia. W oczach wciąż miał jej uśmiech i pragnął jej aż do bólu. Jakby rzuciła na niego czar. Nerwowo spojrzał w kierunku rozpalonego ogniska, przy którym spokojnie siedziała Zhusai. Ona nie jest czarownicą, pomyślał. Nie, wcale nie. Po prostu jest najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem. A on dał słowo honoru, że zaprowadzi ją do innego mężczyzny. Chorin-Tsu mówił o ofierze. Teraz Talisman zrozumiał, co stary miał na myśli... Zhusai spokojnie siedziała przy ognisku, opatulona w wielobarwny koc. Talisman spał opodal, oddychając równo i miarowo. Gdy jeden z koni poruszył się we śnie i stuknął kopytem o kamień, Talisman drgnął, lecz nie zbudził się. Patrzyła na jego oświetloną blaskiem księżyca twarz. Nie był ani przystojnym, ani brzydkim mężczyzną. A jednak atrakcyjnym, pomyślała Zhusai, wspominając łagodny ruch, jakim zarzucił koc na jej ramiona, i niepokój w jego oczach, gdy odzyskała przytomność po tym strasznym wypadku w wodzie. W ciągu siedmiu lat spędzonych w towarzystwie dziadka, Zhusai poznała wielu Nadirów. Niektórych lubiła, innych nienawidziła. Wszyscy jednak budzili strach, gdyż w każdym z nich drzemał dzikus, żądny krwi i przemocy. Talisman był inny. Emanował siłą i pewnością siebie, rzadko spotykaną u tak młodego człowieka. Wyczuwała, że nie lubi przemocy i przelewu krwi. Zhusai dorzuciła do ognia ostatnie gałązki. Noc nie była chłodna, lecz ten nikły ogieniek dodawał jej odwagi. Kim jesteś, Talismanie? – zastanawiała się. Był Nadirem – co do tego nie było żadnej wątpliwości. I dawno już osiągnął wiek męski. Dlaczego więc nie nosił męskiego imienia? Dlaczego zwał się Talismanem? A ponadto sposób, w jaki mówił. Nadirowie mówili chrapliwie, wiele dźwięków wymawiając gardłowo, w wyniku czego trudno ich było zrozumieć, kiedy posługiwali się łagodniejszym językiem okrągłookich południowców. Natomiast Talisman mówił płynnie i wyraźnie. Zhusai spędziła wiele miesięcy wśród Nadirów, gdyż jej dziadek wiele podróżował, odwiedzając różne historyczne miejsca. Koczownicy byli okrutnymi ludźmi, twardymi i nieustępliwymi jak stepy, na których żyli. Kobiety traktowali szorstko i brutalnie. Zhusai usiadła wygodnie i zastanawiała się nad wydarzeniami minionego dnia. Kiedy Talisman rozebrał się i wskoczył do wody, Zhusai była oburzona i dziwnie podniecona. Jeszcze nigdy nie widziała nagiego mężczyzny. Miał złocistą skórę i smukłe, żylaste ciało. Plecy, pośladki i uda przecinały liczne białe blizny – ślady po uderzeniach bicza. Chociaż Nadirowie byli okrutni dla kobiet, rzadko chłostali swoje dzieci, a na pewno nie tak, żeby pozostawić takie ślady, jakie miał Talisman. Niewątpliwie ten człowiek był zagadką. – On będzie jednym z generałów Zjednoczyciela – oznajmił jej dziadek. – Umie nie tylko myśleć, ale także działać. Rzadko spotyka się takich ludzi. Dzięki takim jak on nadejdzie dzień chwały Nadirów. Jego entuzjazm zdziwił Zhusai. – To nie nasz lud, dziadku. Dlaczego mielibyśmy się tym przejmować? – Mamy wspólnych przodków, dziecino. To jednak nie wszystko. Chiatze są bogatym, dumnym narodem. Szczycimy się naszym dorobkiem i kulturą. Ci okrągłoocy to prawdziwi barbarzyńcy, a ich zło przekracza wszelkie pojęcie. Ile upłynie czasu, zanim zwrócą oczy na Chiatze i sprowadzą do naszej ojczyzny swoje wojny, choroby i nieprawość? Zjednoczony naród Nadirów będzie murem, który nas przed tym ochroni. – Oni nigdy nie byli zjednoczeni. Nienawidzą jedni drugich. – Ten, który nadejdzie, człowiek o fiołkowych oczach, ma moc jednoczenia i uleczy wielowiekowe rany. – Wybacz moją niewiedzę, dziadku, ale nie rozumiem – rzekła. – Jeśli on już nadchodzi, jeżeli tak jest zapisane w gwiazdach, dlaczego musisz spędzać tyle czasu na badaniach, podróżach i spotkaniach z szamanami? Czy on nie dojdzie do władzy niezależnie od twoich wysiłków? Uśmiechnął się i wziął w ręce jej małą dłoń. – Być może, Voni. Może. Wróżbita może wyczytać z ręki wiele o twoim życiu, minionym i obecnym. Kiedy jednak spojrzy w przyszłość, powie: „Ta linia mówi, co może się stać, a ta, co mogłoby się zdarzyć". Nigdy nie powie ci: „Tak się stanie". Znam się trochę na astrologii. Wiem, że ten człowiek o fiołkowych oczach gdzieś tam jest. Jednak wiem także, jakie czyhają na niego niebezpieczeństwa. Nie wystarczy, że jest odważny, dzielny i charyzmatyczny. Powstaną przeciw niemu potężne siły. On istnieje, Zhusai. Jeden niezwykły człowiek pośród tysięcy. Powinien dojść do władzy. Może zmienić świat. Tylko czy zdoła? Czy też wróg znajdzie go pierwszy albo powali go choroba? Nie mogę siedzieć i bezczynnie czekać. Z moich badań wynika, że w jakiś sposób przyspieszę nadchodzące zmiany, wywołam wiatr, który sprowadzi burzę. Tak więc nadal podróżowali i prowadzili badania, wciąż szukając człowieka o fiołkowych oczach. Potem nadszedł dzień, kiedy ten złośliwy mały szaman, Nosta Khan, przybył do ich domu w Gulgothirze. Zhusai od razu się nie spodobał. Otaczała go niemal wyczuwalna aura zła. Na kilka godzin zamknął się w pokoju razem z dziadkiem, a kiedy odjechał, Chorin-Tsu wyjawił jej okropną prawdę. Była tak zaszokowana, że zapomniała o swoim wychowaniu Chiatze i wyraziła swoją opinię bez ogródek: – Chcesz, żebym poślubiła dzikusa, dziadku? Żyła w brudzie i nędzy wśród ludzi, którzy mniej cenią kobiety od kóz? Jak możesz? Chorin-Tsu zignorował jej wybuch, chociaż widziała, że był dotknięty i rozczarowany jej reakcją. – Ten dzikus, jak go nazywasz, jest niezwykłym człowiekiem. Nosta Khan kroczył we mgle. Ja studiowałem diagramy i rzucałem wróżby. Nie ma żadnych wątpliwości, jesteś niezwykle ważna dla powodzenia jego misji. Bez ciebie dni Zjednoczyciela nigdy nie nadejdą. – To twoje marzenie, nie moje! Jak możesz mi to robić? – Proszę, opanuj się, wnuczko. Takie niegodne zachowanie zupełnie ci nie przystoi. Nie ja postawiłem cię w tej sytuacji. Powiem ci coś, Zhusai: wiele razy kreśliłem diagramy twego losu i zawsze pokazywały, że poślubisz wielkiego człowieka. Wiesz, że mówię prawdę. Cóż, tym człowiekiem będzie Zjednoczyciel. Nie mam co do tego cienia wątpliwości. Siedząc pod rozgwieżdżonym niebem, Zhusai spojrzała na Talismana. – Dlaczego to nie możesz być ty? – szepnęła. Otworzył czarne oczy. – Mówiłaś coś? Zadrżała. – Nie. Przepraszam, że cię zbudziłam. Podparł się łokciem i zobaczył, że ognisko wciąż się pali. Ponownie się położył. Kiedy się ocknęła, zauważyła, że jest nakryta nie tylko swoim kocem, ale i derką Talismana. Usiadła i ujrzała Nadira siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na pobliskiej skale, plecami do niej. Odrzuciła koce i wstała. Słońce wychodziło zza szczytów i już robiło się cieplej. Zhusai przeciągnęła się i podeszła do Talismana. Miał zamknięte oczy, a dłonie splecione i przyciśnięte do piersi. Dziadek Zhusai często przyjmował taką pozycję podczas medytacji, zazwyczaj kiedy usiłował rozwiązać jakiś problem. Zhusai w milczeniu usiadła naprzeciw wojownika. – Gdzie teraz jesteś, Talismanie? – zastanawiała się. – Dokąd uleciał twój niespokojny duch? Był małym chłopcem, który nigdy nie widział miasta. Całe dotychczasowe życie spędził na stepach, biegając i bawiąc się wśród namiotów plemienia. W wieku pięciu lat nauczył się paść kozy, robić ser z ich mleka, napinać i skrobać skóry zarżniętych zwierząt. Jako siedmiolatek, umiał jeździć na kucyku i strzelać z łuku. A kiedy miał dwanaście, zabrali go od ojca ludzie w lśniących zbrojach, którzy podążali daleko, aż do kamiennego miasta nad morzem. To był pierwszy prawdziwy wstrząs w życiu Talismana. Jego ojciec, najsilniejszy i najdzielniejszy z nadyryjskich wodzów, siedział w milczeniu, gdy przybyli okrągłoocy. Ten mężczyzna, który walczył w dziesiątkach bitew, nie powiedział słowa, nawet nie spojrzał synowi w oczy. Tylko Nosta Khan podszedł do niego i położył chudą dłoń na ramieniu Talismana. – Musisz pojechać z nimi, Okai. Od tego zależy bezpieczeństwo plemienia. – Dlaczego? Jesteśmy Wilczymi Łbami, najsilniejszymi ze wszystkich. – Ponieważ tak nakazuje ci ojciec. Wsadzili Okaia na wysokiego konia i rozpoczęła się długa podróż. Nie wszystkie dzieci dobrze rozumiały mowę okrągłookich, lecz Talisman miał wrodzone zdolności lingwistyczne, a Nosta Khan przez wiele miesięcy uczył go ich języka. Tak więc rozumiał mowę żołnierzy w lśniących zbrojach. Żartowali z dzieci, które zabierali, mówiąc o nich jako o zasranych szczeniakach. Poza tym byli uprzejmi dla swoich jeńców. Jechali dwadzieścia cztery dni, aż w końcu dotarli do koszmarnego miejsca, na które nadyryjskie dzieci spoglądały z podziwem i zgrozą. Wszystko tam było z kamienia, który pokrywał całą ziemię i wznosił się pod niebo: ogromne mury i wysokie domy, wąskie ulice, którymi nieustannie przetaczał się tłum ludzi, niczym gigantyczny wąż wijący się po placach, ulicach, zaułkach i alejach. Tamtego lata do miasta Bodacasa sprowadzono siedemnaścioro nadyryjskich dzieci – samych synów wodzów. Talisman-Okai zapamiętał jazdę ulicami miasta, dzieci wytykające Nadirów palcami, wyjące, piszczące i wykonujące pogardliwe gesty. Dorośli również stali i patrzyli z ponurymi minami. Kawalkada zatrzymała się przed otoczoną murem budowlą na przedmieściach, zamkniętą podwójnymi wrotami z brązu i żelaza. Wjeżdżając do środka, Okai miał wrażenie, że wpada w gardziel jakiejś ogromnej bestii i strach ścisnął mu gardło. Za bramą był rozległy brukowany plac ćwiczeń, na którym Okai zobaczył młodzieńców oraz starszych chłopców uczących się władać mieczem i tarczą, włócznią i łukiem. Wszyscy byli odziani w identyczne szkarłatne tuniki, czarne spodnie i wysokie buty z lśniącej brązowej skóry. Przestali ćwiczyć, gdy nadyryjscy chłopcy wjechali ze swoją eskortą. Jakiś młody człowiek wystąpił naprzód, nadal trzymając w ręku miecz. – Widzę, że wreszcie będziemy mieli odpowiednie tarcze dla naszych strzał – rzekł do kompanów, którzy przyjęli to głośnym śmiechem. Nadirom kazano zsiąść z koni i wprowadzono ich do pięciopiętrowego budynku. Po nieskończenie długich schodach zaprowadzono ich na ostatnie piętro. Tam długi i nieprzyjemnie ciasny korytarz prowadził do dużej sali, w której za dębowym biurkiem siedział brodaty i mocno zbudowany wojownik. Miał jasnoniebieskie oczy oraz szerokie i pełne wargi. Z prawej strony nosa jego twarz przecinała długa blizna, sięgająca do szczęki. Na przedramionach miał blizny wyniesione z wielu bitew. Wstał, kiedy weszli. – Stańcie w dwuszeregu – rozkazał głębokim i chłodnym głosem. Chłopcy ustawili się w dwa rzędy. Okai, jako jeden z najmłodszych, stał w pierwszym szeregu. – Jesteście tutaj jako janczarzy. Nie rozumiecie, co to oznacza, ale zaraz wam wyjaśnię. Król – oby żył wiecznie – opracował wspaniały plan zapobieżenia nadyryjskim napadom, teraz i w przyszłości. Jesteście tu jako zakładnicy gwarantujący posłuszeństwo waszych ojców. Ponadto w ciągu nadchodzących lat nauczycie się cywilizowanego zachowania, ogłady i dobrych manier. Nauczycie się czytać, dyskutować i myśleć. Będziecie studiować poezję i literaturę, matematykę i kartografię. Nauczymy was także sztuki wojennej, strategii, logistyki i dowodzenia. Krótko mówiąc, będziecie kadetami, a potem oficerami wielkiej armii Gothiru. Zerknął na dwóch oficerów, którzy przyprowadzili chłopców i zwrócił się do nich: – Możecie odejść i zmyć z siebie kurz przebytej drogi. Ja mam jeszcze kilka słów do powiedzenia tym... kadetom. Kiedy oficerowie wyszli i zamknęli za sobą drzwi, wojownik wyszedł zza biurka i stanął przed dwuszeregiem, tuż przy Okaiu. – To, co właśnie usłyszeliście, wy małpie gównojady, to oficjalne powitanie w bodacasańskiej akademii. Nazywam się Gargan, lord Larness i większość tych blizn, które widzicie, wyniosłem z walk z waszymi parszywymi braćmi. Przez większość życia tępiłem nadyryjskie wszy. Nie można was niczego nauczyć, bo nie jesteście ludźmi. Równie dobrze można by uczyć psa grać na flecie. Ten idiotyczny pomysł zrodził się w głowie zdziecinniałego starca i umrze wraz z nim. Do tego upragnionego dnia będziecie ciężko pracować, a leniwych i głupich czeka chłosta. Teraz zejdźcie na dół, gdzie czeka na was kadet. Zaprowadzi was do kwatermistrza, który wyda wam tuniki i buty. Zhusai poruszyła się i Talisman niespodziewanie wrócił do rzeczywistości. Otworzył oczy i uśmiechnął się. – Dziś musimy zachować ostrożność. Twój dziadek mówił mi, że ten obszar jest kontrolowany przez szczep Notasów zwanych Ciętoplecymi. – Czy wiesz, dlaczego ich tak nazywają? – spytała. – Wątpię, aby miało to coś wspólnego z ich skłonnościami do filantropii – rzekł, ruszając do koni. – Skłonności do filantropii? – powtórzyła Zhusai. – Czy tak mówi Nadir? – Jestem psem, który grał na flecie – odparł, zaciskając popręg siodła, po czym wskoczył na grzbiet kuca. Jechali przez większość poranka, a w południe zatrzymali się w parowie, aby dać wierzchowcom odpocząć i zjeść zimny posiłek złożony z mięsa i sera. Nie widzieli żadnych jeźdźców, ale Talisman znalazł świeże ślady, a raz natrafili na jeszcze wilgotny koński nawóz. – Trzej wojownicy – orzekł Talisman. – Są przed nami. – To bardzo niepokojące. Czy to nie mogą być spokojni podróżni? – Możliwe, chociaż mało prawdopodobne. Nie mają zapasów i nie próbują zamaskować swoich śladów. Postaramy się ich unikać. – Mam dwa noże do rzucania, po jednym w każdym bucie, panie – powiedziała z ukłonem. – Umiem się nimi posługiwać. Chociaż na pewno – dodała pospiesznie – nie wątpię, że taki wojownik ja ty bez trudu może zabić trzech Notasów. Talisman przetrawił tę wiadomość. – Zastanowię się nad tym, co powiedziałaś, ale mam nadzieję, że uda nam się uniknąć rozlewu krwi. Spróbuję przejechać spokojnie. Nie mam ochoty zabijać Notasów. Zhusai ponownie się skłoniła. – Jestem pewna, panie, że wymyślisz jakiś plan. Talisman wyjął zatyczkę z bukłaka i pociągnął łyk wody, przez chwilę przetrzymując w ustach ciepły płyn. Według Chorin-Tsu najbliższy wodopój znajdował się pół dnia jazdy na wschód i Talisman tam zamierzał rozbić obóz, chociaż podejrzewał, że Notasowie mogą wpaść na ten sam pomysł. Podał manierkę Zhusai i zaczekał, aż się napiła. Potem zaniósł bukłak spętanym kucom, zwilżył kawałek szmaty i oczyścił im nozdrza z kurzu oraz piasku. Wrócił do dziewczyny i przykucnął przy niej. – Przyjmuję twoją propozycję – rzekł. – Chcę jednak, żeby wszystko było jasne: posłużysz się nożem tylko na mój wyraźny rozkaz. Jesteś praworęczna? – Skinęła głową. – A więc twoim celem będzie pierwszy mężczyzna z lewej. Jeśli napotkamy Notasów, musisz niepostrzeżenie wyjąć nóż. Czekaj na rozkaz. Rzucisz nożem, kiedy wypowiem twoje imię. – Rozumiem, panie. – Musimy także wyjaśnić jeszcze jedną sprawę. Uprzejmość Chiatze jest legendarna i doskonale pasuje do świata jedwabnych obić, ogromnych bibliotek oraz cywilizacji liczącej dziesięć tysięcy lat. Nie tutaj. Zapomnij o strażniku i podopiecznej. Właśnie ułożyliśmy plan bitwy i jesteśmy teraz dwoma wojownikami podróżującymi przez wrogą krainę. Bądź tak dobra i od tej pory zwracaj się do mnie mniej formalnie. – Dlaczego nie chcesz, żebym nazywała cię panem? Talisman spojrzał jej w oczy i nagle zaschło mu w gardle. – Zachowaj ten tytuł dla męża, Zhusai. Możesz nazywać mnie Talismanem. – Skoro sobie tego życzysz, niech tak będzie... Talismanie. Popołudniowe słońce prażyło niemiłosiernie, gdy kuce ruszyły w drogę, ze spuszczonymi łbami podążając w kierunku odległych gór. Chociaż teren wydawał się płaski i pusty, Talisman wiedział, że jest poprzecinany wieloma niewidocznymi parowami i kotlinkami. Ci trzej wojownicy Notasów mogli czaić się w każdej ze stu przypuszczalnych kryjówek. Mrużąc oczy, rozglądał się po drżącej w rozgrzanym powietrzu okolicy. Nikogo nie dostrzegł. Puścił rękojeść szabli i pojechał dalej. Gorkai był mordercą i złodziejem. Zazwyczaj – ale nie zawsze – w tej kolejności. Słońce prażyło wściekle, lecz ani kropla potu nie pojawiła się na jego płaskiej, brzydkiej twarzy. Dwaj towarzyszący mu mężczyźni nosili szerokie słomiane kapelusze, osłaniające głowę i kark przed bezlitosnym słońcem, lecz Gorkai nie zwracał uwagi na skwar, czekając na następne ofiary. Kiedyś chciał być kimś więcej niż tylko złodziejem. Chciał posiadać własne stado kóz i kilka koni spłodzonych przez wspaniałe ogiery z północnych przełęczy. Marzył o dniu, kiedy będzie go stać na drugą żonę, chociaż jeszcze nie miał żadnej. Co więcej, gdy wieczorami dawał się ponieść wyobraźni, widział siebie zasiadającego wśród starszyzny. Wszystkie te sny rozwiały się jak dym, pozostawiając przykry smak porażki. Teraz był Notasem – bezplemieńcem. Siedząc w palącym słońcu i spoglądając na step, o niczym już nie marzył. W obozie czekała na niego dziwka z rozciętym nosem, której powinien dać jakieś świecidełko, żeby zechciała obdarzyć go swymi wdziękami. – Myślisz, że skręcili? – zapytał przykucnięty obok niego Baski. Konie zostawili spętane w parowie i byli częściowo ukryci za gałęziami kilku rosnących tu krzewów sihjis. Gorkai spojrzał na krępego wojownika. – Nie. Jadą powoli, oszczędzając konie. – Zaatakujemy, kiedy znajdą się w polu widzenia? – Myślisz, że będą łatwą zdobyczą? – chciał wiedzieć Gorkai. Baski odchrząknął i splunął, a potem wzruszył ramionami. – On jest jeden, a nas trzech. – Trzech? Lepiej nie bierz pod uwagę Djunga. – Djung już nieraz zabijał – zapewnił Baski. – Widziałem. Gorkai potrząsnął głową. – Jest mordercą, owszem. Tam jednak jedzie wojownik. – Jeszcze go nie widzieliśmy. Skąd możesz to wiedzieć, Gorkai? Stary Nadir przykucnął. – Nie musisz znać się na ptakach, żeby poznać w sokole myśliwego, a w gołębiu zdobycz. Rozumiesz? Ostre szpony, zakrzywiony dziób, silne i rozłożyste skrzydła. Tak samo jest z ludźmi. Ten jest ostrożny i czujny. Omija miejsca, gdzie mógłby wpaść w zasadzkę, co dowodzi, że zna się na rzeczy. Wie też, że znajduje się na terytorium wroga, ale jedzie dalej. To świadczy, że jest odważny i pewny siebie. Nie ma pośpiechu, Baski. Najpierw mu się przyjrzymy, a dopiero później zabijemy. – Kłaniam się twej mądrości, Gorkai. Usłyszeli szelest za plecami. Gorkai obejrzał się i zobaczył wspinającego się po zboczu Djunga. – Powoli! – syknął. – Wzbijasz kurz! Nalaną twarz Djunga wykrzywił pogardliwy grymas. – I tak nie zobaczy tego z daleka – rzekł. – Narzekasz jak stara baba. Gorkai odwrócił się plecami do młodzika. Nie było sensu z nim rozmawiać. Djung słynął z potwornej głupoty i wprost nieprawdopodobnej odporności na wszelką wiedzę. Nadal nie było żadnego znaku jeźdźców i Gorkai lekko się odprężył. Niegdyś uważano go za obiecującego młodzieńca, mającego przed sobą przyszłość. Te dni dawno minęły, wdeptane w pył przeszłości. Kiedy go wygnano, z początku uważał, że miał pecha, lecz teraz, chociaż poniewczasie, wiedział, że było zupełnie inaczej. Był zbyt niecierpliwy i chciał zajść za wysoko i za szybko. Arogancja młodości. Zbyt sprytny dla swego własnego dobra. Miał zaledwie siedemnaście lat, kiedy wziął udział w wypadzie na wioskę Wilczych Łbów i udało mu się zdobyć trzydzieści koni. Niespodziewane bogactwo uderzyło mu do głowy. Uznał, że uśmiechnęli się do niego bogowie kamienia i wody. Patrząc wstecz, wiedział, że był to zatruty dar. Gdyby zdobył dwa konie, mógłby kupić żonę, a wtedy zająłby miejsce wśród starszyzny. Tymczasem stado trzydziestu koni to za dużo dla młodego człowieka i im bardziej się chełpił, tym mniej go lubiano. Był za młody, żeby to zrozumieć. Podczas narady w środku lata zażądał ręki Li-shi, córki Lon-tsena. Pięć koni! Nikt jeszcze nie zaproponował pięciu koni za dziewicę. I odmówiono mu! Na samą myśl jeszcze teraz rumienił się ze wstydu. Został upokorzony na oczach wszystkich, gdyż Lon-tsen oddał swoją córkę wojownikowi, który zaproponował tylko jednego kuca i siedem koców. Nieprzytomny z wściekłości, Gorkai rozpamiętywał upokorzenie, wzniecając w sobie tak zaciekłą nienawiść, że kiedy wpadł mu do głowy ten pomysł, uznał go za wspaniały plan odzyskania swojej zranionej dumy. Porwał Li-shi, zgwałcił ją, a potem zwrócił ojcu. – Teraz zobaczymy, kto zechce resztki po Gorkaiu – powiedział staremu. Wedle nadyryjskiego zwyczaju nikt nie mógł jej już pojąć za żonę. Prawo nakazywało, by ojciec oddał ją Gorkaiowi lub zabił za to, że sprowadziła hańbę na swoją rodzinę. Przyszli po niego w nocy i zawlekli przed oblicze rady szczepu. Tam musiał patrzeć na śmierć dziewczyny, uduszonej przez jej własnego ojca i wysłuchać wyroku skazującego go na wygnanie. Chociaż od tego czasu wielokrotnie zabijał, nadal ze szczerym żalem wspominał śmierć dziewczyny. Li-shi wcale się nie broniła, tylko patrzyła na Gorkaia i nie odrywała od niego oczu, dopóki nie zgasło w nich światło życia. Pozostał z poczuciem winy, ciążącym mu na sercu jak kamień. – Są – szepnął Baski. Gorkai oderwał się od wspomnień i zmrużył oczy. Tamci dwoje byli jeszcze daleko. Mężczyzna jechał tuż przed kobietą. Nigdy nie zbliżał się do niej bardziej niż na kilka kroków. Gorkai uważnie przyjrzał się mężczyźnie. Dostrzegł łuk i kołczan zawieszony na łęku siodła oraz pochwę z kawaleryjską szablą, przytroczoną do pasa. Nieznajomy ściągnął rumakowi wodze. Znajdował się około sześćdziesięciu kroków od ukrytego Gorkaia. Był młody, co zaskoczyło Notasa. Sądząc po zręczności, jaką dotychczas wykazywał, przywódca bandytów spodziewał się, że zobaczy doświadczonego wojownika po trzydziestce. Kobieta zrównała się z towarzyszem i Gorkai rozdziawił usta ze zdumienia. Była niezwykle piękna, kruczowłosa i smukła. Najbardziej jednak zaszokowało go jej podobieństwo do dziewczyny, którą kiedyś kochał. Może bogowie wreszcie dawali mu szansę? Może znajdzie swe szczęście? W ciszy głośno zgrzytnęła stal. Gorkai gniewnym spojrzeniem obrzucił Djunga, który wyjął miecz. Jeździec na stepie popędził rumaka, kierując go w lewo. Galopem odjechał wraz z dziewczyną. – Idioto! – warknął Gorkai. – Jest nas trzech. Ścigajmy ich! – zachęcał Baski. – Nie ma potrzeby. Jedyna woda w promieniu pięćdziesięciu kilometrów znajduje się w Stawku Kalla. Tam ich znajdziemy. Talisman siedział z dala od ogniska, kiedy trzej jeźdźcy wjechali do obozu, który rozbił kilkadziesiąt metrów od Stawku Kalla. Był to następny skalny zbiornik, częściowo zasilany przez głębokie źródła artezyjskie. Nad stawkiem rosły wątłe drzewka i kolorowe kwiaty czepiały się życia w miękkim błocie na skraju wody. Zhusai chciała rozbić obóz na samym brzegu, ale Talisman nie zgodził się na to. Rozpalili ognisko pod skałą, niedaleko wody. Dziewczyna spała, kiedy nadjechali jeźdźcy, lecz Talisman czekał na nich z szablą wyciągniętą z pochwy i leżącą na ziemi u jego stóp. Obok leżał jego napięty łuk, a trzy wyjęte i kołczana strzały tkwiły wbite w miękką ziemię. Przybysze zatrzymali się, obserwując jego tak samo jak on ich. Przewodził im krępy wojownik z krótko ostrzyżonymi czarnymi włosami, których kosmyk sterczał mu jak grot strzały nad czołem. Po prawej miał niższego i szczuplejszego jeźdźca o płonących oczach, a po lewej grubasa w obszytym futrem hełmie. Jeźdźcy czekali, ale Talisman nie poruszył się i nie odezwał. W końcu przywódca tamtych zsiadł z konia. – Odludne miejsce – ocenił. Zhusai obudziła się i usiadła. – Wszystkie miejsca są odludne dla samotnego człowieka – rzekł Talisman. – Co to ma znaczyć? – spytał wojownik i skinął na kompanów, żeby zsiedli z koni. – Gdzie w krainie kamienia i wody Notas może czuć się mile widziany? – Nie jesteś zbyt przyjacielski – stwierdził przywódca, robiąc krok naprzód. Pozostali dwaj odsunęli się na bok i chwycili za miecze. Talisman wstał, pozostawiając szablę na ziemi i trzymając ręce opuszczone wzdłuż boków. Nad stawkiem jasno świecił księżyc. Zhusai chciała wstać, lecz Talisman powstrzymał ją. – Zostań na miejscu... Zhusai – rzekł. – Za chwilę wszystko będzie dobrze. – Jesteś bardzo pewny siebie – zauważył przywódca z kosmykiem. – A przecież jesteś na obcej ziemi i nie masz tu żadnych przyjaciół. – To nie jest dla mnie obca ziemia – odparł Talisman. – To kraj Nadirów, którym władają bogowie kamienia i wody. Ja jestem Nadirem, więc ta ziemia jest moja, wedle prawa i krwi. To wy jesteście tu obcy. Czy nie czujecie waszej śmierci, w powietrzu i wietrze? Czy nie czujecie, jak ta ziemia wami gardzi? Notasowie! Ta nazwa śmierdzi jak padła przed trzema dniami świnia. Przywódca jeźdźców poczerwieniał. – Myślisz, że wybraliśmy sobie tę nazwę, ty arogancki draniu? Uważasz, że chcieliśmy wieść takie życie? – Po co z nim gadasz? – warknął opasły wojownik. – Skończmy z nim! Wyrwał miecz ze skórzanej pochwy i rzucił się na Talismana. Ten machnął prawą ręką i ostrze noża błysnęło w powietrzu, wbijając się po kościaną rękojeść w oko napastnika. Wojownik przebiegł jeszcze dwa kroki i runął na bok, twarzą do ziemi. Gdy drugi wojownik skoczył do ataku, nóż Zhusai wbił mu się w szyję. Krew popłynęła z jego ust. Krztusząc się, wypuścił miecz, wyrwał nóż z rany i z niedowierzaniem spojrzał na wąskie ostrze. Osunął się na kolana i próbował coś powiedzieć, ale z ust trysnęła mu fontanna krwi. Talisman podrzucił nogą szablę i wprawnie złapał ją w powietrzu. – Twój martwy kompan zadał ci pytanie – zwrócił się do oszołomionego przywódcy. – Jednak to ja chciałbym usłyszeć odpowiedź. Dlaczego ze mną rozmawiasz? Mężczyzna zamrugał i nagle usiadł przy ogniu. – Masz rację – rzekł. – Czuję tę pogardę. I jestem samotny. Nie zawsze tak było. Popełniłem błąd, zrodzony z dumy i głupoty, za który płacę już od dwudziestu lat. I nie ma temu końca. – Z jakiego pochodzisz szczepu? – zapytał Talisman. – Północnych Szarych. Talisman podszedł do ogniska i usiadł naprzeciw niego. – Nazywam się Talisman i żyję, by służyć Zjednoczycielowi. Jego dzień wkrótce nadejdzie. Jeśli chcesz znów być Nadirem, chodź ze mną. Mężczyzna uśmiechnął się i pokręcił głową. – Zjednoczyciel? Heros o fiołkowych oczach? Wierzysz, że on istnieje? A jeśli nawet, dlaczego miałby mnie przyjąć? – Przyjmie cię, jeżeli będziesz ze mną. – Wiesz, gdzie on jest? – Wiem, co go do nas sprowadzi. Pójdziesz ze mną? – Z jakiego jesteś plemienia? – Wilczych Łbów. I ty nim będziesz. Mężczyzna ponuro zapatrzył się w ogień. – Wszystkie moje kłopoty zaczęły się od Wilczych Łbów. Może na nich się skończą. – Podniósł wzrok i napotkał mroczne spojrzenie Talismana. – Pójdę z tobą. Jakiej przysięgi krwi żądasz? – Żadnej – odparł Talisman. – Skoro tak powiedziałeś, niech tak się stanie. Jak się zwiesz? – Gorkai. – A więc trzymaj straż, Gorkaiu, bo jestem strudzony. Powiedziawszy to, Talisman odłożył szablę, nakrył się kocem i zasnął. Zhusai siedziała w milczeniu, gdy Talisman wyciągnął się na ziemi, opierając głowę na ramieniu. Po chwili zaczął miarowo oddychać. Zhusai nie wierzyła własnym oczom. Nerwowo zerknęła na Gorkaia i ujrzała zdumienie na jego twarzy. Zaledwie przed chwilą wjechał z dwoma towarzyszami do ich obozu, żeby ich zabić. Teraz tamci dwaj nie żyli, a trzeci siedział spokojnie przy ognisku. Gorkai wstał i Zhusai zadrżała. Jednak nadyryjski wojownik tylko podszedł do pierwszego trupa i wywlókł go z obozu, a po chwili zrobił to samo z drugim ciałem. Wróciwszy, przykucnął przed Zhusai i wyciągnął rękę. Spojrzała na nią i zobaczyła, że trzymał w niej jej nóż do rzucania z kościaną rękojeścią. Bez słowa wzięła broń. Gorkai wstał, nazbierał drewna na opał i znów usiadł przy ognisku. Zhusai nie miała ochoty spać, przekonana, że jeśli tylko zamknie oczy, ten morderca Poderżnie gardło Talismanowi, a potem zgwałci ją i zabije. Powoli mijała noc, lecz Gorkai nie próbował zaatakować jej ani śpiącego Talismana. Siedział z podkulonymi nogami, zatopiony w myślach. Talisman jęknął przez sen i nagle przemówił w języku Gothirów. – Nigdy! – wykrzyknął. Gorkai zerknął na kobietę i napotkał jej spojrzenie. Nie odwróciła oczu. Gorkai wstał i gestem kazał, by poszła za nim. Nie odwracając się, poszedł do koni i usiadł na kamieniu. Zhusai przez chwilę siedziała nieruchomo, po czym z nożem w ręku ruszyła za nim. – Opowiedz mi o nim – rzekł Gorkai. – Niewiele wiem. – Obserwowałem was oboje. Nie dotykacie się. Nic was nie wiąże. – On nie jest moim mężem – odparła chłodno. – Skąd pochodzi? Kim jest? – To Talisman z Wilczych Łbów. – Talisman to nie jest nadyryjskie imię. Złożyłem moje życie w jego ręce, gdyż dotknął moich marzeń i pragnień. Muszę jednak wiedzieć... – Wierz mi, Gorkaiu, wiesz prawie tyle samo co ja. On jest silny, a jego marzenia są wielkie. – Dokąd jedziemy? – Do Doliny Łez Shul-sen i grobowca Oshikaia. – Ach – mruknął Gorkai. – Pielgrzymka. Niech tak będzie. – Wstał i nabrał tchu. – Ja też mam marzenia, chociaż prawie o nich zapomniałem. – Zawahał się, a potem ponownie przemówił. – Nie obawiaj się mnie, Zhusai. Nigdy cię nie skrzywdzę. Poszedł z powrotem do obozu i usiadł przy ognisku. Zhusai wróciła pod koc. Poranne słońce kryło się za grubą warstwą chmur. Zhusai ocknęła się przestraszona. Postanowiła, że będzie czuwać, lecz po pewnym czasie zmorzył ją sen. Talisman już nie spał i rozmawiał z Gorkaiem. Zhusai otworzyła sakwę i ponownie roznieciła ogień, po czym przygotowała śniadanie złożone z solonych płatków owsianych i suszonego mięsa. Mężczyźni zjedli w milczeniu, a potem Gorkai pozbierał drewniane talerze i umył je w stawku. Taka praca należała do kobiety lub sługi i Zhusai zrozumiała, że w ten sposób Gorkai chciał dać znać, że podporządkowuje się Talismanowi. Zhusai umieściła talerze w brezentowym worku, który przywiązała do siodła. Gorkai pomógł jej wsiąść na konia, a potem podał jej wodze dwóch pozostałych kucyków. Talisman pojechał przodem, a Gorkai za nim. – Ilu Notasów przebywa w tej okolicy? – zapytał Talisman. – Trzydziestu – odparł Gorkai. – My... oni zwą się Ciętoplecymi. – Tak słyszałem. Byłeś przy grobowcu Oshikaia? – Trzykrotnie. – Opowiedz mi o nim. – To zwyczajny kamienny sarkofag w budynku z białego kamienia. Niegdyś był to gothiryjski fort, a teraz to święte miejsce. – Kto go teraz strzeże? Gorkai wzruszył ramionami. – Trudno powiedzieć. W pobliżu zawsze obozują wojownicy z co najmniej czterech szczepów. Ślepy kapłan wysyła do nich wieści, kiedy mają podjąć obowiązki. Mówi im także, kiedy mają powrócić do swoich wiosek, a wtedy inne szczepy przysyłają wojowników. To wielki zaszczyt być wybranym do pilnowania miejsca spoczynku Oshikaia. Gdy byłem tam ostatni raz, grobowca pilnowało plemię Zielonej Małpy. Północni Szarzy, Kamienne Tygrysy i Rącze Kuce czekały na swoją kolej. – Ilu wojowników było w każdej grupie? – Najwyżej czterdziestu. Chmury zaczęły się rozchodzić i wyszło palące słońce. Zhusai zdjęła z łęku siodła słomiany kapelusz i nałożyła go na głowę. Kurz drapał ją w gardle, ale powstrzymywała chęć przepłukania go wodą. Wszyscy troje jechali przez cały długi dzień. Rozdział 5 Zamieszki trwały trzy dni. Rozpoczęły się w najuboższej dzielnicy i szybko objęły prawie całe miasto. Wezwano oddziały z okolicznych posterunków i kawaleria rozpędziła awanturników. Śmierć zebrała obfite żniwo i pod koniec trzeciego dnia donoszono o czterystu zabitych oraz setkach rannych. Igrzyska zawieszono na czas zamieszek, a zawodnikom poradzono, aby zostali w kwaterach, w dzielnicy patrolowanej przez żołnierzy. Gdy zapadł zmrok, Druss ponuro spoglądał z okna na piętrze na płomienie buchające z budynków na zachodzie. – To obłęd – zwrócił się do podchodzącego Siebena. – Majon mówił mi, że złapali tego kusznika i posiekali go na kawałki. – A jednak zabijaniu nie ma końca. Dlaczego, Siebenie? – Sam powiedziałeś: to obłęd. Szaleństwo i chciwość. Prawie wszyscy postawili na Klaya i czują się oszukani. Trzy kolektury puszczono z dymem. Szeroką aleją przejechał oddział kawalerii, kierując się ku objętej zamieszkami części miasta. – Jakie wieści o Klayu? – spytał Druss. – Żadnych, ale Majon powiedział, że Klay miał wielu znajomych wśród lekarzy. I jest bogatym człowiekiem, więc stać go na najlepszych. – Byłbym zginął – rzekł cicho Druss. – Nóż wbiłby mi się w oko. Nie zdążyłbym się uchylić. On był szybki jak błyskawica, poeto. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Złapał nóż w powietrzu. – Pokręcił głową. – Nadal nie mogę w to uwierzyć. A w chwilę później wystrzelony przez jakiegoś tchórza bełt powalił go na ziemię. On już nigdy nie będzie chodził, Siebenie. – Tego nie możesz wiedzieć, stary koniu. Nie jesteś chirurgiem. – Wiem, że ma strzaskany kręgosłup. Wiele razy widziałem takie rany. Nie wyjdzie z tego. Nie bez... Zamilkł. – Nie bez czego? Druss odszedł od okna. – Przyszedł do mnie nadyryjski szaman – tuż przed tamtą potyczką. Powiedział mi o magicznych klejnotach, które uleczą każdą ranę. – Czy próbował ci także sprzedać mapę do legendarnej kopalni diamentów? – spytał z uśmiechem Sieben. – Wychodzę – powiedział Druss. – Muszę zobaczyć się z Klayem. – Wychodzisz? Na ulicę? Daj spokój, Druss, zaczekaj do rana. Drenaj pokręcił głową. – A więc przynajmniej weź broń – nalegał Sieben. – Oni wciąż są żądni krwi. – Lepiej niech trzymają się ode mnie z daleka – warknął Druss – albo wytoczę jej tyle, że wszyscy się w niej potopią! Strażnicy zniknęli, a brama była otwarta na oścież. Druss przystanął i spojrzał na leżący na trawniku posąg. Wyglądało na to, że nogi strzaskano uderzeniami młota. Zerwana z karku głowa spoczywała w trawie, patrząc kamiennymi oczami na stojącego nad nią czarnobrodego wojownika. Druss rozejrzał się wokół. Rosnące przy posągu kwiaty były powyrywane z korzeniami, a trawnik rozdeptany w błotnistą maź. Drenaj podszedł do otwartych frontowych drzwi. Żaden sługa nie powitał go, gdy zmierzał w kierunku placu ćwiczeń. Wszędzie panowała cisza. Na wysypanych piaskiem arenach nie było pięściarzy, z fontanny nie płynęła woda. Pojawił się starzec niosący wiadro wody. Był to ten sługa, który zajął się małym żebrakiem. – Gdzie są wszyscy? – zapytał Druss. – Odeszli. Wszyscy odeszli. – Co z Klayem? – Umieścili go w hospicjum w południowej dzielnicy. Parszywe dranie! Druss ponownie wszedł do głównego budynku. Kanapy i fotele były porozbijane, zasłony zerwane z okien. Na podłodze leżał pocięty portret Klaya, a w powietrzu unosił się smród moczu. Druss ze zdumieniem potrząsnął głową. – Dlaczego to zrobili? Myślałem, że go kochają. Starzec postawił wiadro, podniósł krzesło i osunął się na nie. – Och tak, kochali go, dopóki miał cały kręgosłup. Potem znienawidzili go. Postawili na niego oszczędności całego życia. Dowiedzieli się, iż był zamieszany w pijacką burdę i że anulowano wszystkie zakłady. Stracili pieniądze i zwrócili się przeciwko niemu. Jak zwierzęta! Po tym wszystkim co dla nich zrobił. Wiesz, Drenaju – rzekł, podnosząc głowę, a jego pomarszczona twarz zaczerwieniła się z gniewu – to hospicjum, w którym go umieścili, zostało wybudowane za pieniądze podarowane przez Klaya. W przeszłości pomógł wielu tym, którzy przyszli tutaj i wykrzykiwali zniewagi. Żadnej wdzięczności. A najgorszy był Shonan. – Trener Klaya? – Ba! – prychnął starzec. – Trener, treser, właściciel? Nazywaj go, jak chcesz, ale dla mnie to pasożyt i krwiopijca. Nie ma Klaya ani jego pieniędzy. Shonan twierdzi, że nawet ten dom należy do niego. Wygląda na to, że Klay nie ma nic. Możesz w to uwierzyć? Ten drań nie zapłacił nawet za powóz, który odwiózł Klaya do hospicjum. Umrze tam jako biedak. – Starzec uśmiechnął się gorzko. -W jednej chwili był bohaterem Gothiru, kochanym i sławionym przez wszystkich. W następnej jest biedny, samotny i nie ma przyjaciół. Bogowie, to daje do myślenia, prawda? – Ma ciebie – rzekł Druss. – I mnie. – Ciebie? Jesteś drenajskim zawodnikiem, prawie go nie znałeś. – Poznałem go wystarczająco dobrze. Możesz mnie do niego zaprowadzić? – Tak, bardzo chętnie. Już tutaj skończyłem. Pozbieram moje rzeczy i spotkamy się przed domem. Druss wyszedł na trawnik przed budynkiem. Kilkunastoosobowa grupka zawodników właśnie nadchodziła od strony bramy i ich śmiech podsycił gniew Drussa. Wśród idących był łysy mężczyzna ze złotym naszyjnikiem wysadzanym drogimi kamieniami. Przystanęli przy posągu i Druss usłyszał, jak jakiś młodzian mówi: – Na Shemaka, to szkaradzieństwo kosztowało ponad trzy tysiące raq. Teraz to tylko sterta gruzu. – Co było, to było – rzekł Złoty Naszyjnik. – I co teraz zrobisz, Shonanie? – zapytał inny. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Znajdę innego zawodnika. To nie będzie łatwe, wiecie, bo Klay miał talent. Nie ma co do tego wątpliwości. Stary sługa stanął obok Drussa. – Czy ich rozpacz nie wzrusza cię do łez? Klay utrzymywał ich wszystkich. Widzisz tego blondyna? Zaledwie tydzień temu Klay spłacił jego długi. Ponad tysiąc raq. A oni w taki sposób mu dziękują! – Taak, to parszywa banda – mruknął Druss. Przeszedł przez trawnik i podszedł do Shonana. Ten uśmiechnął się do niego. – Oto jak upadają wielcy – oznajmił, wskazując na posąg. – I nie tylko wielcy – dodał Druss, po czym rąbnął go pięścią w twarz, rozciągając na ziemi. Kilku zawodników ruszyło ku niemu, lecz Druss tylko zmierzył ich wzrokiem i stanęli jak wryci. Powoli cofnęli się, a Drenaj podszedł do nieprzytomnego Shonana. Trener miał zmiażdżone wargi, wybite przednie zęby i złamaną szczękę. Druss zerwał mu z szyi naszyjnik i rzucił służącemu. – Wystarczy na opłacenie kilku rachunków w hospicjum – powiedział. – Z pewnością – przytaknął staruszek. Zawodnicy nadal stali opodal. Druss wskazał na młodzieńca o długich jasnych włosach. – Hej ty, podejdź tu. Młodzian nerwowo zamrugał, ale usłuchał. – Kiedy ten śmieć się ocknie, powiedz mu, że Druss znów go znajdzie, jeśli będzie musiał. Przekaż mu, że spodziewam się, iż Klay będzie miał należytą opiekę. Ma znaleźć się z powrotem we własnym domu, mieć swoich służących i dość pieniędzy, żeby ich opłacić. Jeśli tak się nie stanie, wrócę i zabiję Shonana. A potem znajdę ciebie i zedrę ci tę śliczną twarzyczkę z czaszki. Rozumiesz, co mówię? – Młodzian kiwnął głową, a Druss zwrócił się do pozostałych. – Zanotowałem sobie w pamięci was wszystkich, wy nędzne robaki. Jeśli dowiem się, że Klayowi czegoś brakuje, odszukam was, co do jednego. Zapamiętajcie sobie dobrze: jeśli jeszcze raz spotka go choć najmniejsze upokorzenie, wszyscy umrzecie. Obiecuję wam to, jakem Druss. Odszedł razem ze starym służącym. – Nazywam się Carmol – przedstawił się z szerokim uśmiechem staruszek. – I bardzo miło mi cię znów widzieć! Przeszli przez wstrząsane zamieszkami miasto. Na ulicach leżały ciału, a wiatr przynosił odór spalenizny. Hospicjum znajdowało się w najuboższej dzielnicy, a jego białe ściany nie pasowały do brzydoty otaczających je budynków. Zamieszki wybuchły tutaj, ale szybko przeniosły się dalej. Stary kapłan zaprowadził ich do pokoju Klaya, małego i czystego, z jednym łóżkiem ustawionym pod oknem. Kiedy weszli, Klay spał i kapłan przyniósł dwa krzesła dla gości. Pięściarz zbudził się, gdy Druss usiadł przy jego łóżku. – Jak się czujesz? – zapytał Drenaj. – Bywało lepiej – odparł Klay z wymuszonym uśmiechem. Twarz miał szarą pod opalenizną, oczy zapadnięte i podkrążone. Druss ujął jego dłoń. – Nadyryjski szaman powiedział mi o pewnym miejscu na wschodzie, gdzie są magiczne klejnoty, które uleczą każdą ranę. Wyruszę tam jutro. Jeśli tylko istnieją, znajdę je i przywiozę. Rozumiesz? – Tak – odparł Klay z rozpaczą w głosie. – Magiczne klejnoty, żeby mnie uleczyć! – Nie trać nadziei – rzekł Druss. – Tutaj nie ma nadziei, przyjacielu. To hospicjum i przychodzimy tutaj umrzeć. W tym budynku przebywają ludzie czekający na śmierć: chorzy na raka lub gruźlicę albo na takie choroby, które nawet nie mają nazwy. Są tu żony, mężowie i dzieci. Jeśli te klejnoty istnieją, jest tu wielu takich, którzy bardziej ode mnie zasługują na uzdrowienie. Mimo to dziękuję ci za słowa pociechy. – To nie są tylko słowa, Klayu. Wyruszam jutro. Obiecaj mi, że będziesz walczył ze śmiercią do mojego powrotu. – Ja zawsze walczę, Druss. To mój talent. Na wschód, powiadasz? To kraina Nadirów, gdzie roi się od rabusiów, złodziei i morderców. Staraj się ich unikać. Druss zachichotał. – Wierz mi, kolego – to oni powinni unikać mnie! Garen-Tsen spoglądał na ciało mistrza balsamowania – na twarz wykrzywioną w agonii, stężałą w krzyku, na szeroko otwarte oczy. Krew przestała już płynąć z licznych ran, a połamane palce nie drżały. – Był twardy – rzekł kat. Garen-Tsen zignorował go. Wydarte balsamiarzowi informacje były bardzo niekompletne. Stary do końca coś ukrywał. Garen-Tsen patrzył na martwego. Dobrze wiedziałeś, gdzie one są, myślał. Po latach badań Chorin-Tsu w końcu odtworzył drogę szamana-renegata, który niegdyś ukradł Oczy Alchazzara. Odnaleziono kryjówkę tego człowieka w Górach Księżycowych i zabito go, lecz po klejnotach zginął wszelki ślad. Mógł ukryć je gdziekolwiek, ale liczne poszlaki wskazywały na to, że zostały schowane w grobowcu Oshikaia Smokogromcy lub gdzieś w pobliżu tego miejsca. Opowiadano o cudownych uzdrowieniach, jakie tam występowały. Kilka osób odzyskało wzrok, a jakiś inwalida odszedł bez kul. Same w sobie te cuda nie były żadnym dowodem. O grobach bohaterów lub proroków zawsze opowiadają takie historie, a jako Chiatze Garen-Tsen dobrze rozumiał naturę paraliżu lub ślepoty o podłożu histerycznym. Niestety, był to jedyny ślad wskazujący na ewentualne miejsce ukrycia klejnotów. Jednakże grobowiec został już co najmniej trzykrotnie dokładnie przeszukany. Nie znaleziono żadnych ukrytych klejnotów. – Pozbądź się go – rozkazał Garen-Tsen katu, który skinął głową. Uniwersytet płacił pięć sztuk złota za każdego świeżego trupa; choć ten był w tak kiepskim stanie, że pewnie zapłacą tylko trzy. Minister podniósł skraj długiej atłasowej tuniki i wyszedł z komnaty. Czyżbym szukał wiatru w polu? – zastanawiał się. Czy mogę wysłać żołnierzy do Doliny Łez Shul-sen i liczyć na to, że znajdą te kamienie? Wróciwszy do swojego gabinetu, na chwilę zapomniał o tym problemie i zaczął przeglądać dzienne raporty. Tajne spotkanie w domu senatora Borvana, podsłuchane w gospodzie przy ulicy Węgorzy słowa krytyki pod adresem boga-króla, awantura w domu pięściarza Klaya. Wpadło mu w oko imię Drussa i przypomniał sobie groźnego zawodnika Drenajów. Czytał dalej, przeglądając raporty i robiąc notatki. Imię Drussa pojawiło się ponownie: tego ranka odwiedził leżącego w hospicjum Klaya. Garen-Tsen zamrugał, czytając drobne litery. Obiekt wspomniał o uzdrawiających klejnotach, które przywiezie pięściarzowi... Garen-Tsen podniósł srebrny dzwoneczek i dwukrotnie zadzwonił. Sługa wszedł i nisko się skłonił. Godzinę później przed biurkiem Garen-Tsena stał zdenerwowany informator. – Powiedz mi wszystko, co słyszałeś. Każde słowo. Niczego nie pomijaj – rozkazał Chiatze. Mężczyzna zrobił to. Odprawiwszy go, Chiatze podszedł do okna i spojrzał na wieże oraz dachy domów. Nadyryjski szaman powiedział Drussowi o klejnotach i Drenaj rusza na wschód. Na wschodzie leżała Dolina Łez Shul-sen. Wnuczka Chorina-Tsu jechała na wschód z nadyryjskim wojownikiem Talismanem. Ponownie zadzwonił na służącego. – Idź do lorda Larness – polecił mu – i przekaż, że muszę się z nim dziś spotkać. I każ wystawić nakaz aresztowania tego drenajskiego pięściarza, Drussa. – Tak, panie. Jakie mamy wysunąć przeciw niemu oskarżenie? – Napaść na gothiryjskiego obywatela i spowodowanie śmierci. Sługa zdziwił się. – Ależ, panie, przecież Shonan żyje. Stracił tylko kilka zębów. – Garen-Tsen uważnie spojrzał mu w oczy i sługa poczerwieniał. – Dopilnuję tego, panie. Wybacz mi. Spór osiągnął kulminacyjny punkt i Sieben Poeta szykował się do decydującego ataku. Handlarz koni przeszedł od uprzejmego zaciekawienia do grzecznej obojętności, irytacji, a teraz okazywał wspaniale udawaną złość. – Tobie zapewne wydaje się, że to tylko koń – stwierdził, klepiąc stalowoszary bok zwierzęcia – ale dla mnie Ganael jest jak członek rodziny. Kochamy tego konia. Jego ojciec był czempionem, a matka była szybka jak wschodni wiatr. Jest dzielny i wierny. A ty obrażasz mnie, proponując cenę, jaką zwykle płaci się za podrzucającą zadem chabetę? Sieben zrobił poważną minę i bez zmrużenia oka wytrzymał oburzone spojrzenie handlarza. – Nie przeczę, że ten... wierzchowiec może mieć pewne zalety. I gdyby był pięć lat młodszy, może miałbym chęć rozstać się z kilkoma sztukami srebra. Jednak ten koń nie jest wart więcej, niż ci zaproponowałem. – A więc nie ubijemy interesu – warknął handlarz. – Wielu szlachciców w Gulgothirze zapłaciłoby dwa razy więcej, niż ci powiedziałem. Proponuję tę cenę tylko dlatego, że cię lubię i czuję, że Ganael też cię lubi. Sieben popatrzył na stalowoszarego rumaka i zajrzał mu w ślepia. – Ma złośliwe spojrzenie – zauważył. – Zuchwałe – pospiesznie zapewnił handlarz. – Tak jak ja, nie znosi głupców. Jest jednak nieustraszony i silny. Jedziecie w step. Wielkie nieba, człowieku, będzie ci potrzebny dobry koń, który prześcignie górskie kuce Nadirów. – Trzydzieści sztuk srebra to za dużo. Ganael może i jest silny, ale już nie pierwszej młodości. – Bzdura. Ma najwyżej dziewięć... – W tym momencie Sieben lekko uniósł brwi. -.. .no, może dziesięć lub jedenaście. Mimo to, ma jeszcze przed sobą wiele lat służby. Nogi ma silne i solidne kopyta. I mogę go podkuć przed odjazdem. Co ty na to? – Byłoby miło, za dwadzieścia dwie sztuki srebra. – Bogowie, człowieku, przyszedłeś tu mnie znieważać? Obudziłeś się dziś rano i pomyślałeś sobie: „Dzisiaj zabawię się, doprowadzając uczciwego gothiryjskiego kupca do ataku serca?" Dwadzieścia siedem. – Dwadzieścia pięć – i dorzucisz tę starą klacz z ostatniego boksu oraz dwa siodła. Handlarz podskoczył. – Klacz? Dorzucić? Chcesz doprowadzić mnie do bankructwa? To klacz najlepszej krwi. Ona... – ...jest członkiem twojej rodziny – dokończył Sieben z krzywym uśmiechem. – Widzę, że jest silna, lecz, co ważniejsze, stara i powolna. Mój przyjaciel nie jest wprawnym jeźdźcem, więc pewnie będzie z niej zadowolony. Nikt jej od ciebie nie kupi, chyba że na żarcie dla więźniów lub klej. A wtedy dostaniesz za nią pół sztuki srebra. Chuda twarz handlarza wygładziła się i pogłaskał się po brodzie. – Przypadkiem mam dwa stare siodła pięknej roboty, z jukami i bukłakami. Jednak nie mogę ich oddać za mniej niż sztukę srebra. Dwadzieścia siedem i dobijemy targu. Jest za gorąco, żeby dalej się kłócić. – Dobrze – zgodził się Sieben. – Chcę jednak, żeby za trzy godziny oba te konie były świeżo podkute i gotowe do drogi. – Wyjął z sakiewki dwie srebrne monety i wręczył je handlarzowi. – Reszta przy dostawie – obiecał. Podawszy handlarzowi adres, Sieben poszedł na pobliskie targowisko. Okazało się prawie puste, co było niemym świadectwem zamieszek, jakie miały tu miejsce w nocy. Młoda dziwka wyszła z bramy okopconego budynku i podeszła do poety. – Szukasz rozkoszy, panie? – zapytała go. Sieben spojrzał na nią. Twarz miała młodą i ładną, lecz oczy znużone i puste. – Za ile? – Dla takiego szlachcica jak ty, panie, tylko ćwiartkę. Chyba że potrzebujesz łóżka, wtedy pół srebrnika. – I za to dasz mi rozkosz? – Całe godziny – obiecała. Sieben ujął jej dłoń i zobaczył, że palce miała czyste, tak samo jak tanią sukienkę, którą nosiła. – Prowadź – rzekł. Dwie godziny później wrócił na kwaterę. Majon siedział pod oknem, układając przemówienie, które miał wygłosić nazajutrz podczas królewskiego pogrzebu. Zerknął na wchodzącego Siebena i odłożył gęsie pióro. – Musimy porozmawiać – oznajmili wskazał poecie miejsce naprzeciw siebie. Sieben był zmęczony i już żałował swojej decyzji przyłączenia się do Drussa. Usiadł na miękkiej kanapie i nalał sobie kielich rozwodnionego wina. – Załatwmy to szybko, ambasadorze, gdyż muszę się wyspać przed podróżą. – Tak, ta podróż. To nie uchodzi, poeto. Jutro jest pogrzeb królowej, a Druss ma być honorowym gościem. Jego wyjazd teraz byłby okropną zniewagą. Szczególnie po tych zamieszkach, które w końcu zaczęły się przez Drussa. Nie możecie zaczekać przynajmniej kilka dni? Sieben przecząco pokręcił głową. – Obawiam się, że mamy do czynienia z czymś, czego pan nie rozumie, ambasadorze. Druss uważa to za dług honorowy. – Nie próbuj mnie obrazić, poeto. Doskonale to rozumiem. Jednak Druss nie prosił tego człowieka o pomoc i w żadnym razie nie jest odpowiedzialny to, że Klay został ranny. Nic mu nie jest winien. – Zdumiewające – podsumował Sieben. – Właśnie dowiódł pan, że mam rację. Ja mówię o honorze, a pan o należnościach. Niech pan posłucha. Ten człowiek został okaleczony, kiedy usiłował pomóc Drussowi. Teraz umiera i nie możemy dłużej czekać. Chirurg powiedział, że Klayowi pozostał najwyżej miesiąc życia. Dlatego ruszamy natychmiast, gdy tylko przyprowadzą nam konie. – Przecież to nonsens! – ryknął Majon. – Magiczne klejnoty ukryte w jakiejś nadyryjskiej dolinie! Kto zdrów na umyśle uwierzyłby w taką... przedziwną opowieść? Znam tę okolicę, którą zamierzacie odwiedzić. Na tych terenach grasuje kilka szczepów. Żaden konwój tamtędy nie przejedzie, chyba że z silną eskortą. Szczególnie niebezpieczna jest banda rabusiów zwanych Ciętoplecymi. Jak wam się to podoba? Wiecie od czego pochodzi to przezwisko? Przecinają jeńcom kręgosłupy i pozostawiają ich na stepie, wilkom na pożarcie. Sieben dopił wino i miał nadzieję, że jego twarz nie zdradza zgrozy, jaką wywołała ta wiadomość. – Powiedział pan swoje, ambasadorze. – Dlaczego on to robi? – Już panu wyjaśniłem. Uważa, że ma wobec Klaya dług i poszedłby do piekła, aby go spłacić. Gdy Sieben wstał, Majon również podniósł się z fotela. – Dlaczego z nim jedziesz? On nie jest najbystrzejszym z ludzi i mogę... no... zrozumieć, w jaki uproszczony sposób spogląda na świat. Ale ty? Jesteś rozsądnym i niezwykle inteligentnym człowiekiem. Nie widzisz, że to przedsięwzięcie jest po prostu śmieszne? – Owszem – przyznał Sieben. – I to mnie smuci, gdyż dowodzi jedynie słabości tego, co nazywasz rozsądkiem. Wróciwszy na kwaterę, Sieben wykąpał się i wyciągnął na łóżku. Obiecana przez dziwkę rozkosz okazała się efemeryczna i złudna. Tak jak wszystkie uroki życia, jakich kosztował Sieben. Po żądzy przychodził lekki smutek, wywołany przez żal za nie spełnionym. Największe uniesienia, tak jak największa miłość, zawsze wydawały się kwestią przyszłości. Dlaczego z nim jedziesz? Sieben nienawidził ryzyka i drżał na samą myśl o czekających na nich niebezpieczeństwach. Jednakże Druss, pomimo swych przywar, żył pełnią życia, ciesząc się każdą chwilą. Sieben nigdy nie czuł się bardziej żywy niż wtedy, kiedy towarzyszył mu podczas poszukiwań porwanej Roweny, w czasie sztormu ciskającego „Dziecięciem Gromu" jak piórkiem czy podczas bitew i wojen, gdy nieustannie ocierali się o śmierć. Triumfalnie powrócili do Drenanu, gdzie Sieben ułożył swój epicki poemat Druss Legenda. Teraz była to najczęściej słuchana saga we wszystkich drenajskich krainach i przetłumaczono ją na tuzin obcych języków. Sława przyniosła mu bogactwo, a to przyciągało kobiety i Sieben ze zdumiewającą szybkością powrócił do życia w lenistwie i luksusie. Teraz westchnął i wstał z łóżka. Służba przygotowała mu ubranie: spodnie z bladoniebieskiej wełny i wysokie, kremowo- beżowe buty do konnej jazdy. Koszula z bufiastymi rękawami była uszyta z jedwabiu i na przegubach miała rozcięcia ukazujące szare wstawki, ozdobione macicą perłową. Stroju dopełniał purpurowy płaszcz, spięty pod szyją kunsztownie wykonaną złotą zapinką. Ubrał się, stanął przed lustrem i przerzucił przez ramię pas, przy którym były cztery czarne pochewki. W każdej z nich tkwił przeznaczony do rzucania nóż z kościaną rękojeścią. Dlaczego z nim jedziesz? Byłoby dobrze, gdyby mógł odpowiedzieć: „Ponieważ to mój przyjaciel". Sieben miał nadzieję, że w takiej odpowiedzi tkwiło choć ziarno prawdy. Jednakże prawda wyglądała zupełnie inaczej. – Ponieważ chcę czuć, że żyję – powiedział głośno. – Kupiłem dwa wierzchowce – relacjonował Sieben – rumaka pełnej krwi dla mnie i konia pociągowego dla ciebie. Ponieważ siedzisz w siodle jak worek marchwi, pomyślałem, że będzie odpowiedni. Druss zignorował przytyk. – Skąd masz takie ładne nożyki? – zapytał, wskazując na ozdobny skórzany pas, niedbale przerzucony przez ramię poety. – Ładne nożyki? To cudownie wyważona, śmiercionośna broń. – Sieben wyjął jeden z pochwy. Ostrze miało romboidalny kształt i było ostre jak brzytwa. – Poćwiczyłem z nimi, zanim je kupiłem. Trafiam muchę z dziesięciu kroków. – To może się przydać – mruknął Druss. – Mówiono mi, że ci Nadirowie mogą być bardziej natrętni od much. – Tak, tak – rzucił Sieben. – Nie ma to jak stare kawały. Mogłem przewidzieć, że powiesz coś takiego. Druss starannie zapakował do juków zapasy suszonego mięsa, owoce, sól i cukier. Zapiąwszy klapy, zdjął z łóżka koc, ciasno go zrolował i przytroczył do siodła. – Majon nie jest zbyt zadowolony z tego, że wyjeżdżamy – rzekł Sieben. – Jutro jest pogrzeb królowej i obawia się, że król uzna nasz wyjazd za zniewagę dla jego szacownej zmarłej małżonki. – Spakowałeś się już? – zainteresował się Druss, zarzucając juki na ramię. – Sługa zajmuje się tym – wyjaśnił Sieben – właśnie w tej chwili. Nienawidzę tych sakw, mnie się w nich jedwab. Żadna wyjęta z nich koszula czy tunika nie wygląda dobrze. Druss ze zniechęceniem potrząsnął głową. – Zabierasz jedwabie na stepy? Sądzisz, że wśród Nadirów znajdziesz wielu miłośników mody? Sieben zachichotał. – Kiedy mnie zobaczą, pomyślą, że jestem bogiem! Druss podszedł pod przeciwległą ścianę i wziął swój bojowy topór, Snagę. Poeta spojrzał na straszliwą broń, z obosiecznym ostrzem z błyszczącej stali i czarnym styliskiem pokrytym srebrnymi runami. – Nienawidzę tego – oświadczył z przekonaniem. Druss opuścił sypialnię, wyszedł do salonu i na korytarz. Ambasador Majon rozmawiał z trzema rosłymi królewskimi gwardzistami w srebrnych napierśnikach i czarnych płaszczach. – Ach, Drussie – rzekł gładko. – Ci panowie chcą odprowadzić cię do pałacu sprawiedliwości. To najwyraźniej jakaś pomyłka, ale chcą ci zadać kilka pytań. – O co chodzi? Majon odchrząknął i nerwowo przygładził dłonią równo przystrzyżone, siwe włosy. – Najwidoczniej w domu tego pięściarza Klaya doszło do jakiejś sprzeczki, w wyniku której zginął niejaki Shonan. Druss położył Snagę na podłodze i zdjął sakwę z ramienia. – Umarł? Od uderzenia w zęby? Akurat! Nie wierzę w to. Był żywy, kiedy odchodziłem. – Pójdziesz z nami – oznajmił gwardzista, robiąc krok naprzód. – Lepiej zgódź się, Drussie – rzekł uspokajająco Majon. – Na pewno... – Dość gadania, Drenaju – popędzał go gwardzista. – Ten człowiek jest poszukiwany za morderstwo i zabieramy go. Wyjął zza pasa kajdanki i Druss zmrużył oczy. – Sądzę, że popełniasz błąd, oficerze – wtrącił się Sieben, ale już było za późno, gdyż gwardzista zrobił jeszcze jeden krok i nadział się na prawy sierpowy Drussa, który rąbnął go w szczękę. Oficer odleciał w prawo i uderzył głową o ścianę, aż spadł mu ozdobiony białą kitą hełm. Pozostali dwaj żołnierze rzucili się na Drenaja. Druss ogłuszył pierwszego lewym sierpowym, a drugiego prawym prostym. Jeden z gwardzistów jęknął i zapadła cisza. Przerwał ją Majon, mówiąc drżącym głosem: – Co ty wyprawiasz? Nie możesz atakować królewskich gwardzistów! – Właśnie to zrobiłem. Jesteś już gotowy, poeto? – Rzeczywiście, jestem. Już biorę bagaże i myślę, że najlepiej zrobimy, jeśli jak najszybciej opuścimy to miasto. Majon opadł na wyściełane krzesło. – I co mam im powiedzieć, kiedy się... obudzą? – Proponuję, żebyś wygłosił im wykład na temat wyższości dyplomacji nad przemocą – rzucił Sieben. Lekko poklepał Majona po ramieniu i pobiegł do pokoju po swoje rzeczy. Wierzchowce czekały w stajni na tyłach domu. Druss przytroczył sakwy i niezdarnie dosiadł konia. Klacz była wysoka i chociaż powolna, to jednak bardzo silna. Rumak Siebena był równie duży, lecz – jak twierdził poeta – pełnej krwi, stalowo-szary i smukły. Sieben wskoczył na konia i pierwszy wyjechał na główną ulicę. – Musiałeś bardzo mocno uderzyć tego Shonana, stary koniu. – Nie tak mocno, żeby zabić – rzekł Druss, kolebiąc się w siodle i przytrzymując łęku. – Ściskaj ją udami, nie łydkami – poradził Sieben. – Nigdy nie lubiłem jeździć konno. W siodle czuję się jak dureń. Wielu jeźdźców kierowało się do wschodniej bramy, więc Druss i Sieben znaleźli się w długiej kolumnie podążającej wąskimi ulicami. Żołnierze przy bramie wypytywali każdego jeźdźca i zdenerwowanie Siebena rosło. – Przecież chyba jeszcze cię nie szukają? Druss wzruszył ramionami. Powoli podjechali do bramy. Strażnik wyszedł im naprzeciw. – Dokumenty – zażądał. – Jesteśmy Drenajami – powiedział mu Sieben. – Chcemy się przejechać. – Potrzebna wam przepustka podpisana przez dowódcę warty – rzekł strażnik i poeta zauważył, że Druss zjeżył się. Sieben sięgnął do sakiewki i wyjął srebrną monetę. Pochyliwszy się w siodle, dał ją żołnierzowi. – W mieście człowiek się dusi – stwierdził z promiennym uśmiechem. – Godzinka jazdy pod gołym niebem rozjaśnia myśli. Wartownik schował monetę do kieszeni. – Sam chciałbym się przejechać – rzucił. -Miłej zabawy. Machnął ręką, a obaj jeźdźcy ubodli piętami rumaki i kłusem odjechali ku wzgórzom na wschodzie. Po dwóch godzinach w siodle Sieben wypił cały swój zapas wody i zaczął rozglądać się wokół. Wprawdzie w oddali majaczyły wzgórza, lecz tu teren był zupełnie płaski i suchy. – Żadnej rzeki ani strumienia – zauważył poeta. – Gdzie znajdziemy wodę? Druss wskazał na łańcuch skalistych wzgórz. – Skąd możesz wiedzieć? – pytał. – Nie chcę tu umrzeć z pragnienia. – Nie umrzesz. – Druss uśmiechnął się do Siebena. – Nieraz walczyłem na pustyni i wiem, jak znaleźć wodę. Nauczyłem się też pewnej sztuczki, która działa lepiej od innych. – Jakiej? – Kupiłem mapę tych okolic! A teraz przez chwilę pójdźmy pieszo. Druss ześlizgnął się z siodła i poszedł dalej. Sieben zsiadł z konia i dołączył do niego. Przez jakiś czas maszerowali w milczeniu. – Czemu jesteś taki ponury, stary koniu? – zapytał Sieben, gdy zbliżali się do samotnej skały. – Myślałem o Klayu. Jak ludzie mogli się tak od niego odwrócić? Po tym wszystkim, co dla nich zrobił. – Ludzie czasem potrafią być okropni, Drussie, samolubni i bezmyślni. Jednak to nie ich wina, lecz nasza. Dlaczego oczekujemy po nich czegoś lepszego? Kiedy Klay umrze, wszyscy przypomną sobie, jakim był dobrym człowiekiem i pewnie będą ronić po nim łzy. – On zasługuje na coś lepszego – mruknął Druss. – Możliwe – przyznał Sieben, ocierając pot z czoła uperfumowaną chusteczką. – Tylko od kiedy to ma jakieś znaczenie? Czy ktoś z nas dostaje to, na co zasługuje? Nie wierzę. Mamy to, co zdołamy zdobyć i zagarnąć, czy chodzi o pracę, pieniądze, kobiety czy ziemię. Spójrz na siebie! Rabusie porwali ci żonę. Byli silni i zabrali ją. Na ich nieszczęście ty byłeś od nich silniejszy i miałeś dość determinacji, żeby szukać ukochanej za oceanem. Lecz nie odzyskałeś jej dzięki szczęściu czy zachciance jakiegoś kapryśnego bóstwa. Dokonałeś tego siłą własnych rąk. Mogłeś zginąć setki razy w wyniku choroby lub w walce – od wypuszczonej strzały lub cięcia miecza, czy podczas sztormu. Nie dostałeś tego, co ci się należało, Druss, lecz wywalczyłeś to. Klay miał pecha. Trafiła go strzała przeznaczona dla ciebie. W tym wypadku ty miałeś szczęście. – Nie będę się spierał – stwierdził Druss. – Tak, miał pecha. Tylko że obalono jego posąg, a przyjaciele opuścili go i obrabowali: ludzie, których utrzymywał, wspierał, chronił. Właśnie to trudno mi strawić. Sieben pokiwał głową. – Ojciec powiedział mi, że człowiek może uważać się za szczęściarza, jeśli może w życiu polegać przynajmniej na dwóch przyjaciołach. Zawsze twierdził, że człowiek mający wielu przyjaciół jest albo bogaty, albo głupi. Myślę, że tak też najczęściej bywa. Ja mam tylko jednego jedynego przyjaciela, Druss – ciebie. – Nie zaliczasz do nich twoich kobiet? Sieben przecząco potrząsnął głową. – Moje kontakty z nimi są oparte na obopólnej korzyści. One chcą czegoś ode mnie, a ja od nich. Obie strony są zadowolone. One dają mi ciepło swych gibkich ciał, a ja dzielę się z nimi moim niezrównanym doświadczeniem doskonałego kochanka. – Jak możesz nazywać się kochankiem, jeśli w waszych kontaktach nigdy nie ma miłości? – Nie bądź takim pedantem, Druss. Jestem godzien tego tytułu. Nawet doświadczone dziwki mówiły mi, że jestem najlepszym kochankiem, jakiego miały. – Zdumiewające – zauważył z uśmiechem Druss. – Założę się, że nikomu tego nie mówią. – Ironia do ciebie nie pasuje, rębaczu. Każdy z nas ma jakąś specjalność. Ty umiesz machać tym okropnym toporem, a ja kochać. – Owszem – mruknął Druss. – Tylko wygląda na to, że moja broń rozwiązuje problemy, a twoja ich przysparza. – Och, co za nudziarz. Właśnie tego mi było trzeba: włóczyć się po tym odludziu i wysłuchiwać umoralniających wykładów! – Sieben pogłaskał kark stalowosiwego konia i dosiadł go. Podniósł rękę i osłonił oczy. – I wszędzie jest tak zielono. Nigdy nie widziałem krainy, która tyle obiecuje i tak mało daje. W jaki sposób mogą tu przetrwać rośliny? Druss nie odpowiedział. Usiłował wsunąć stopę w strzemię, lecz klacz zaczęła kręcić się w kółko. Sieben zachichotał i podjechał do niego. Chwycił wodze klaczy i przytrzymał ją, gdy rębacz ją dosiadał. – Mają długie korzenie – wyjaśnił Druss. – Każdej zimy przez miesiąc padają tu deszcze. Rośliny i krzaki wsysają wilgoć, a potem usiłują przetrwać kolejny rok. To surowa kraina. Okrutna i dzika. – Tak jak żyjący tu ludzie – rzekł Sieben. – Tak. Nadirowie to gwałtowni ludzie. – Majon opowiadał mi o plemieniu tak zwanych Ciętoplecych. – To nie plemię, lecz banda renegatów – poprawi! Druss. – Nazywają ich Notasami. To wyrzutkowie, rabusie i mordercy. Spróbujemy uniknąć spotkania z nimi. – A jeśli nie zdołamy? Druss się zaśmiał. – To będziesz mógł mi pokazać, jak dobrze posługujesz się tymi ładnymi nożykami! Nosta Khan siedział w cieniu przewieszonej skały, zanurzywszy lewą rękę w chłodnej wodzie stawku. Słońce stało wysoko na niebie i poza smugą cienia prażyło bezlitośnie i niestrudzenie. Upał nie przeszkadzał szamanowi. Mróz i spiekota, ból i żal nie miały już do niego dostępu. Był Mistrzem Drogi – szamanem. Wcale nie marzył o kroczeniu tą mistyczną ścieżką. Nie, jako młody człowiek snuł takie same marzenia jak większość nadyryjskich wojowników: wiele koni, wiele kobiet, wiele dzieci. Krótkie życie pełne dzikiej bitewnej euforii i szybkiego, gwałtownego seksu. Nie to było mu przeznaczone. Jego dar pozbawił go marzeń. Nosta Khan nie miał mieć żon ani dzieci, które bawiłyby się u jego stóp. Był chłopcem, gdy zaprowadzono go do jaskini Asty Khana, gdzie nauczył się sztuki. Wyjąwszy dłoń z wody, dotknął nią czoła i zamknął oczy, gdy kilka kropli zimnej wody spłynęło mu po pomarszczonej twarzy. Miał zaledwie kilka lat, kiedy Asta zabrał jego i sześciu innych chłopców na szczyt Kamiennego Sokoła, gdzie usiedli w prażącym słońcu, odziani tylko w przepaski biodrowe i mokasyny. Stary szaman oblepił im głowy i twarze mokrą gliną, po czym kazał im siedzieć nieruchomo, aż glina stwardnieje i odpadnie. Każdy chłopiec miał wetknięte w nozdrza dwa kawałki trzciny, przez które mógł oddychać. Mając oczy i uszy zatkane gliną, stracił poczucie czasu. Skóra na ramionach poczerwieniała mu od słońca i pokryła się pęcherzami, ale Nosta nie poruszył się. Przez trzy skwarne dni i trzy zimne noce siedział w tym grobowcu z wysychającej gliny. Nie chciała odpaść i miał ochotę chwycić ją rękami i zerwać z twarzy. Jednak nie zrobił tego... nawet kiedy najbardziej się bał. A jeśli nadejdą wilki? Albo pojawi się wróg? A jeśli Asta pozostawił go tu na pewną śmierć, gdyż Nosta okazał się niegodny? Mimo wszystko siedział nieruchomo w kałuży własnego moczu i ekskrementów, dręczony przez muchy i mrówki. Zadrżał, czując na skórze dotknięcie cienkich nóżek. A jeśli to nie muchy lecz skorpiony? Jednak nie poruszył się. Rankiem czwartego dnia, gdy słońce boleśnie rozgrzało jego skostniałe ciało, kawałek gliny odpadł, pozwalając mu poruszyć mięśniami szczęki. Przechyliwszy głowę, zdołał otworzyć usta. Dwa kawałki trzciny wypadły, a potem odłamał się spory kawał gliny nad nosem. Czyjaś dłoń dotknęła jego głowy i Nosta drgnął. Asta Khan pomógł mu pozbyć się resztek glinianej maski. Słońce boleśnie raziło i wycisnęło łzy z oczu chłopca. Stary szaman pokiwał głową. – Dobrze się spisałeś – rzekł. To była jedyna pochwała, jaką kiedykolwiek usłyszał z ust Asty Khana. Kiedy w końcu odzyskał wzrok, Nosta rozejrzał się wokół. On i starzec byli sami na szczycie Kamiennego Sokoła. – Gdzie są inni chłopcy? – Odeszli. Wrócili do swoich wiosek. Tylko ty przeszedłeś próbę. – Czemu więc czuję tylko smutek? – zapytał ochrypłym głosem. Asta Khan nie odpowiedział od razu. Podał chłopcu bukłak z wodą i siedział w milczeniu, gdy Nosta pił. – Każdy człowiek – odezwał się wreszcie – daje coś z siebie przyszłości. Najskromniejszym z tych darów jest dziecko, będące przedłużeniem rodu. Jednakże szaman nie ma takiej możliwości. – Wziąwszy chłopca za rękę, zaprowadził go na skraj urwiska. Stamtąd widzieli rozpościerające się w dole równiny i dalekie stepy. – Tam widzisz – rzekł Asta Khan – stada naszych kóz. One nie mają żadnych zmartwień, tylko jedzą, śpią i parzą się. Spójrz jednak na przewodnika stada. On musi strzec stada przed wilkami i lwami, przez zżerającymi ciało larwami muchy plujki, musi znajdować bezpieczne pastwiska, na których rośnie gęsta trawa. Twój smutek jest wywołany tym, że nie możesz być członkiem stada. Jesteś powołany do większych rzeczy. Nosta Khan westchnął i ponownie przemył twarz zimną wodą. Asta już od dawna nie żył i ten fakt wcale go nie smucił. Na ścieżce pojawiła się lwica z trojgiem małych. Nosta zaczerpnął tchu i skoncentrował się. Te strome skały są częścią ciała bogów kamienia i wody, a ja jestem jednym z tych głazów. Lwica czujnie szła naprzód, unosząc wielki łeb i głośno węsząc. Upewniwszy się, że jej młode są bezpieczne, podeszła do wody, a lwiątka potruchtały za nią. Ostatnie wskoczyło na grzbiet jednego z dwóch pozostałych i rozpoczęło zapasy. Lwica nie zwracała na nie uwagi i łapczywie piła. Była chuda i wyleniała. Kiedy już się napiła, odeszła w cień i legła obok Nosty Khana. Małe przyszły za nią i zaczęły trącać pyskami jej sutki. Jedno lwiątko wgramoliło się na kolana Nosty Khana i ułożyło mu się na podołku, opierając pysk na udzie. Szaman wyciągnął ręce i położył je na szerokim łbie lwicy. Nawet nie drgnęła. Nosta Khan wyzwolił swój umysł. Poszybował wysoko nad wzgórzami, spoglądając na doliny i parowy. Kilometr na wschód zobaczył stadko ochpi – dzikich kozic o krótkich i zakrzywionych rogach. Jeden samiec, trzy samice i kilkoro młodych. Wróciwszy do swego ciała, Nosta Khan dotknął swym duchem lwicy. Podniosła łeb, rozdymając nozdrza. Z tej odległości i pod wiatr w żaden sposób nie zdołałaby zwietrzyć zwierzyny, lecz Nosta Khan napełnił jej mózg obrazami ochpi. Lwica wstała, zrzucając z siebie lwiątka, a potem ruszyła na wschód. Młode w pierwszej chwili pozostały na miejscu, lecz kiedy przeciągle warknęła, pobiegły za nią. Jeśli dopisze jej szczęście, wreszcie się naje. Nosta siedział i czekał. Jeźdźcy dotrą tu za godzinę. Przypomniał sobie rębacza – jego szeroką płaską twarz i głęboko osadzone, zimne oczy. Gdyby wszystkimi tymi południowcami można równie łatwo manipulować, pomyślał, wspominając krótkie spotkanie w gospodzie. Kiedy stamtąd wyszedł, bez trudu zahipnotyzował kusznika i kazał mu strzelić do gothiryjskiego pięściarza. Nosta z zadowoleniem wspominał świst bełtu, głuche stuknięcie trafiającego w cel pocisku i przerażenie kusznika, który zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Nitki zaczęły się zbiegać, ale nadal pozostało wiele do zrobienia. Nosta odprężył się i rozluźnił mięśnie, zapadając w kojący półsen. W polu widzenia pojawili się dwaj jeźdźcy. Szaman zaczerpnął tchu i skoncentrował się, tak jak wtedy, gdy do wodopoju przyszła lwica. Był skałą, odwieczną, niezmienną, kruszoną jedynie przez uparte wichry czasu. Pierwszy jeździec – wysoki jasnowłosy młodzieniec w jaskrawych jedwabiach – zręcznie zeskoczył z konia, mocno trzymając wodze i nie pozwalając stalowosiwemu rumakowi napić się zimnej wody. – Jeszcze nie, kochany – rzekł łagodnie. – Najpierw musisz ostygnąć. Drugi jeździec – czarnobrody mężczyzna z toporem – przerzucił nogę przez łęk siodła i zeskoczył na ziemię. Jego wierzchowiec był stary i bardzo strudzony. Położywszy topór na ziemi, Druss rozpiął popręg i zdjął siodło z grzbietu klaczy. Była pokryta potem i ciężko dyszała. Powycierał ją szmatą i spętał obok drugiego rumaka, w cieniu po drugiej stronie sadzawki. Jasnowłosy usiadł na brzegu i zdjął ubranie, otrzepując je z kurzu i starannie składając. Ciało miał blade jak kość słoniowa, gładkie i miękkie. To nie wojownik, pomyślał Nosta Khan, gdy młodzieniec skoczył do wody. Druss podniósł topór i przeszedł w cień, gdzie siedział już Nosta Khan. Drenaj przykucnął, nabrał wody w dłonie i napił się, a potem zmoczył sobie gęstą czarną czuprynę oraz brodę. Nosta Khan zamknął powieki i wyciągnął rękę, by dotknąć ramienia Drussa i poznać jego myśli. Zaraz jednak gwałtownie otworzył oczy, gdy Drenaj zamknął jego rękę w stalowym uścisku. Patrzył prosto na szamana. – Czekałem na ciebie – rzekł z wymuszonym spokojem Nosta Khan. – Nie lubię jak ktoś się do mnie skrada – odparł zimno wojownik. Nosta zerknął na sadzawkę i uspokoił się. Nie zawiodło go zaklęcie. Po prostu Druss ujrzał jego odbicie w wodzie. Drenaj puścił go i ponownie się napił. – Szukasz uzdrawiających klejnotów, co? To dobrze. Mężczyzna powinien pomagać swoim przyjaciołom, kiedy tego potrzebują. – A gdzie dokładnie one są? – zapytał Druss. – Nie mam wiele czasu. Klay umiera. – Nie mogę powiedzieć ci, gdzie dokładnie. Zostały skradzione przed kilkuset laty przez wiarołomnego szamana. Ścigany, zatrzymał się na popas przy grobowcu Oshikaia. Potem znaleziono go i zabito. Pomimo najcięższych tortur nie ujawnił miejsca ich ukrycia. Teraz uważam, że zostały ukryte gdzieś w świątyni. – Dlaczego więc ich nie poszukacie? – Myślę, że schował je w grobowcu Oshikaia Smokogromcy. Żaden Nadir nie może zbezcześcić tego świętego miejsca. Tylko... cudzoziemiec... może się na to odważyć. – Co jeszcze przede mną ukrywasz, człowieczku? – Bardzo wiele – przyznał Nosta Khan. – Lecz o wielu sprawach nie musisz wiedzieć. Dla ciebie ważne jest tylko to, że te kamienie mogą uratować życie twojego przyjaciela i przywrócić mu zdrowie. Sieben wyszedł z wody i przeszedł po rozgrzanych kamieniach w cień. – Ach, widzę, że już znalazłeś przyjaciela – skomentował, siadając obok szamana. – Domyślam się, że to ten sam starzec, który rozmawiał z tobą w tawernie? – Druss kiwnął głową, a Sieben wyciągnął rękę. – Nazywam się Sieben. Jestem poetą. Może o mnie słyszałeś. – Nie słyszałem o tobie – odparł Nosta, ignorując wyciągniętą dłoń. – Cóż to za cios dla mojej miłości własnej – stwierdził Sieben z niedbałym uśmiechem. – Czy wśród Nadirów są jacyś poeci? – A po co nam oni? – zapytał stary. – Dla sztuki, radości, zabawy... – Sieben urwał, widząc zdumienie na twarzy rozmówcy. – Historia! – dodał nagle. – W jaki sposób utrwalacie waszą historię? – Matka uczy każde dziecko historii plemienia, a ojciec historii rodziny. A nadyryjscy szamani znają ją całą, jak również czyny każdego nadyryjskiego bohatera. – Nie macie sztuki, rzeźbiarzy, aktorów, malarzy? Nosta Khan gniewnie błysnął czarnymi oczami. – Troje z pięciu nadyryjskich dzieci umiera w kołysce. Średnia długość życia Nadira wynosi dwadzieścia sześć lat. Prowadzimy nieustanne wojny ze sobą, a gothiryjscy arystokraci przez cały czas polują na nas dla rozrywki. Pomór bydła, kiepskie plony, nieustanny lęk przed suszą i głodem, oto czym martwią się Nadirowie. Nie mamy czasu na sztukę. Nosta Khan z obrzydzeniem wymówił to ostatnie słowie. – Co za potworna nuda – ocenił Sieben. – Nigdy nie współczułem twemu ludowi, aż do teraz. Wybaczcie, ale pójdę napoić konie. Sieben wstał i ubrał się. Nosta Khan przełknął irytację i znów spojrzał na Drussa. – Czy w południowych krainach jest wielu takich jak on? Druss się uśmiechnął. – Takich jak on nigdzie nie ma wielu. – Sięgnął do sakwy i wyjął krąg zawiniętego w muślin sera oraz suszoną wołowinę. Zaproponował porcję szamanowi, który odmówił. Druss jadł w milczeniu. Sieben wrócił i przyłączył się do niego. Kiedy skończyli posiłek, Drenaj ziewnął i wyciągnął się w cieniu. Po chwili już spał. – Dlaczego z nim podróżujesz? – zapytał Nosta Khan Siebena. – Z powodu przygód, stary koniu. Gdziekolwiek uda się Druss, tam z pewnością znajdziesz przygodę. I podoba mi się ta historia z magicznymi klejnotami. Jestem pewien, że to temat na balladę lub sagę. – W tej sprawie jesteśmy zgodni – rzucił Nosta Khan. – W tej chwili dwa tysiące gothiryjskich wojowników rusza w drogę. Dowodzi nimi Gargan, lord Larness. Pojadą do świątyni Oshikaia Smokogromcy, aby ją oblegać. Zamierzają zabić wszystkich obecnych w świętym miejscu i zabrać klejnoty jako dar dla szaleńca, który zasiada na tronie. Podróżujesz w oku cyklonu, poeto. Tak, jestem pewien, że będzie z tego ballada. Nosta przez chwilę sycił się lękiem, jaki ujrzał w oczach młodzieńca. Potem rozprostował chude członki, wstał i odszedł od stawku. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, a jednak szaman czuł dziwny niepokój. Czy Talisman zdoła zebrać nadyryjskich wojowników i powstrzymać lorda Larness? Czy zdoła znaleźć Oczy Alchazzara? Zamknąwszy oczy, Nosta pozwolił swemu duchowi ulecieć na wschód, przelecieć nad górami i suchymi dolinami. Nisko w dole zobaczył świątynię, jej owalne białe ściany lśniące jak pierścień z kości słoniowej. Dalej stały namioty nadyryjskich strażników. Gdzie jesteś, Talismanie? – zastanawiał się. Przywoławszy obraz twarzy młodzieńca, nakazał duchowi krążyć i szukać osobowości Talismana. Oczami duszy ujrzał młodego nadyryjskiego wojownika wjeżdżającego na ostatnie wzniesienie przed zjazdem w dolinę. Za nim jechała ta kobieta Chiatze, Zhusai. Potem w polu widzenia pojawił się trzeci jeździec, wiodący dwa kuce. Nosta zdziwił się. Unosząc się nad nieznajomym, sięgnął myślą i dotknął karku mężczyzny. Jeździec zadrżał i mocniej otulił płaszczem swoje krępe ciało. Nosta wycofał się zadowolony. Podczas tego przelotnego kontaktu zobaczył próbę napadu na Talismana i dziewczynę oraz nawrócenie Gorkaia. Dobrze. Chłopak świetnie się spisał. Bogowie kamienia i wody będą zadowoleni. Nosta poleciał dalej i zawisł nad świątynią. Kiedyś była małym fortem i jej mury były zaopatrzone w drewniane parapety, ale nie miały wieżyczek. Zaledwie sześciometrowej wysokości, zostały wzniesione po to, aby powstrzymać stepowych rabusiów, a nie dwa tysiące wyszkolonych żołnierzy. Wychodzące na zachód wrota próchniały na zawiasach z brązu, a jeden mur pękł na samym środku, pozostawiając stertę gruzu za szczeliną w kształcie litery V. Strach lodowatymi palcami ścisnął duszę Nosty Khana. Czy oni zdołają powstrzymać gothiryjskich gwardzistów? I co z Drussem? Jaką rolę odegra ten wojownik? Świadomość własnej niewiedzy irytowała szamana. Czy Drenaj miał stanąć z bronią w ręku na murach? Przez moment Nosta Khan widział ulotny obraz siwowłosego wojownika stojącego na ogromnym murze i wyzywająco potrząsającego toporem. Wizja znikła równie gwałtownie, jak się pojawiła. Wróciwszy do swego ciała, Nosta Khan z trudem zaczerpnął tchu. Poeta spał nad stawkiem obok olbrzymiego Drenaja. Nosta westchnął i odszedł na wschód. Talisman siedział na najwyższym murze, spoglądając na Dolinę Łez Shul-sen. Słońce jasno świeciło, a jednak wietrzyk pozbawiał je ciepła i straszliwej mocy. Góry w oddali wyglądały jak czoło ciemnych burzowych chmur wiszących nad horyzontem, a wysoko na niebie krążyły dwa orły, korzystając ze wznoszących prądów ciepłego powietrza. Talisman uważnie przyglądał się dolinie. Z tej południowej ściany świątyni Oshikaia widział dwa obozowiska. W pierwszym przed największym namiotem tkwił wbity w ziemię sztandar z końskiego włosia, ozdobiony symbolem czaszki i rogów dzikiego osła. Trzydziestu wojowników z plemienia Krzywych Rogów siedziało w zachodzącym słońcu, przygotowując sobie wieczorny posiłek. Trzysta kroków na zachód stał drugi rząd podobnych namiotów i zatknięty sztandar Rączych Kuców. Po północnej stronie świątyni, niewidoczne z tego miejsca, znajdowały się dwa kolejne obozy: Samotnych Wilków i Jeźdźców Niebios. Wszystkie cztery tworzyły naroża kwadratu, w którego środku znajdował się grobowiec największego z nadyryjskich wojowników. Wiatr ucichł i Talisman zszedł po chybotliwych drewnianych schodach na dziedziniec, a potem podszedł do drewnianego stołu ustawionego obok studni. Z tego miejsca dobrze widział wyrwę na środku zachodniego muru. Przez poszarpaną szczelinę dostrzegł drzewa na odległych zachodnich wzgórzach. Ta świątynia rozpada się, pomyślał, tak samo jak marzenia człowieka, którego kości tu złożono. Starał się opanować zimny gniew, który ściskał mu trzewia. Przybyli tu poprzedniego wieczora, w samą porę, by zobaczyć pojedynek między dwoma nadyryjskimi wojownikami. Gwałtowna i krwawa walka zakończyła się rozpruciem brzucha i śmiercią młodzieńca z plemienia Rączych Kuców. Zwycięzca, chudy wojownik ze sporządzoną z białego futra bransoletą Jeźdźców Niebios, doskoczył do umierającego i wbił miecz w kark ofiary, przecinając ostrzem kręgosłup i odcinając głowę od tułowia. Zbryzgany krwią, z triumfalnym wrzaskiem zerwał się na równe nogi. Talisman przejechał na kucu przez bramę. Pozostawiwszy wierzchowca pod opieką Gorkaia, przeszedł dziedziniec i stanął przed wejściem do świątyni. Jednak nie wszedł do środka – nie mógł. Zaschło mu w ustach i strach skręcał mu wnętrzności. W jasnym świetle księżyca jego marzenia były konkretne, a pewność siebie niewzruszona. Kiedy przejdzie przez te drzwi, wszystko to może rozwiać się jak dym ogniska. Uspokój się! Świątynię kilkakrotnie już plądrowano. Oczy są na pewno dobrze ukryte. Wejdź do środka i złóż hołd duchowi bohatera. Zaczerpnąwszy tchu, ruszył naprzód i pchnął stare drewniane drzwi. Zakurzona komnata miała najwyżej dziesięć metrów długości i sześć szerokości. W ścianach tkwiły wbite drewniane kołki, na których już nic nie wisiało. Niegdyś znajdowała się na nich zbroja Oshikaia, jego napierśnik i hełm oraz Kolmisai – ostry topór, którym powalił dziesiątki wrogów. Były tu arrasy i mozaiki ze scenami ukazującymi jego życie i zwycięstwa. Teraz zostały tylko nagie ściany i podłoga. Świątynię doszczętnie splądrowano już przed kilkuset laty. Nosta Khan powiedział mu, że rabusie otworzyli nawet trumnę i połamali Oshikaiowi palce, żeby ściągnąć z nich złote pierścienie. W pustej sali stał tylko kamienny sarkofag, spoczywający na znajdującym się na środku podium. Trumna była prosta, ozdobiona jedynie prostokątem z czarnego żelaza osadzonym w kamieniu. Na tej tabliczce wyryty dużymi literami napis głosił: OSHIKAI SMOKOGROMCA – PAN WOJNY Talisman położył dłoń na zimnym wieku sarkofagu. – Żyję – oznajmił – aby urzeczywistnić twoje marzenia. Znów będziemy zjednoczeni. Będziemy Nadirami i zadrży przed nami świat. – Dlaczego ludzkie marzenia zawsze prowadzą do wojen? – zapytał głos. Talisman błyskawicznie odwrócił się i ujrzał siedzącego w cieniu ślepca w szarej szacie i szalu. Starzec był chudy jak patyk i łysy. Chwyciwszy swoją laskę, podniósł się z posadzki i podszedł do Talismana. – Wiesz – rzekł – studiowałem życie Oshikaia, odsiewając legendy i mity. On nigdy nie pragnął wojny. Zawsze go do niej zmuszano. A wtedy stawał się straszliwym przeciwnikiem. W marzeniach, o których mówisz, widział żyzną krainę, gdzie jego lud będzie mógł żyć w pokoju. Był wielkim człowiekiem. – Kim jesteś? – zapytał Talisman. – Jestem kapłanem Źródła. – Gdy starzec stanął w smudze księżycowego światła wpadającego przez otwarte okno, Talisman zobaczył, że nieznajomy jest Nadirem. – Mieszkam tutaj, spisując historię. – Jak ślepiec może pisać? – Tylko czy mego ciała są ślepe, Talismanie. Pisząc, patrzę oczami duszy. Młody Nadir zadrżał, gdy starzec wymówił jego imię. – Jesteś szamanem? Kapłan przecząco pokręcił głową. – Znam się na magii, ale kroczę inną drogą. Nie rzucam zaklęć, Talismanie, chociaż potrafię usuwać brodawki i czytać w ludzkich sercach. Niestety, nie potrafię ich zmieniać. Mogę kroczyć ścieżkami wielu przyszłości, ale nie wiem, która z nich stanie się rzeczywistością. Gdybym mógł, otworzyłbym tę trumnę i wskrzesił spoczywającego w niej człowieka. Jednak nie mogę. – Skąd znasz moje imię? – A czemu nie miałbym go znać? Jesteś płonącą strzałą, posłańcem. – Wiesz, dlaczego tu jestem – rzekł Talisman, ściszając głos do szeptu. – Oczywiście. Szukasz Oczu Alchazzara, które ukryto tutaj przed wieloma laty. Talisman chwycił sztylet i powoli wyjął go zza pasa. – Znalazłeś je? – Wiem, że tu są, ale nie zostawiono ich tutaj po to, żebym ja je znalazł. Ja spisuję historię, Talismanie, lecz nie zamierzam jej tworzyć. Niech Źródło obdarzy cię mądrością. Starzec odwrócił się i poszedł do jasnego prostokąta drzwi, przy których zatrzymał się jeszcze, jakby na coś czekał. Potem Talisman znów usłyszał jego głos. – Co najmniej w trzech przyszłościach, jakie widziałem, zabiłeś mnie tutaj, wbijając mi sztylet w plecy. Dlaczego nie zrobiłeś tego w tej? – Zastanawiałem się nad tym, starcze. – Gdybyś popełnił ten czyn, zostałbyś wywleczony z tej komnaty i przywiązany za ręce i nogi do siodeł czterech koni, które rozerwałyby cię na kawałki, Talismanie. To również się zdarzyło. – Najwyraźniej nie, gdyż nadal żyjesz. – Gdzieś tak się zdarzyło – dodał stary i wyszedł. Talisman podszedł do drzwi, ale starzec zdążył już zniknąć w którymś z budynków. Widząc ciągnącego wodę ze studni Gorkaia, ruszył do niego. – Gdzie jest Zhusai? – Kobieta śpi – odparł Gorkai. – Wygląda na to, że dziś znów będą walczyć. Głowa zabitego chłopca tkwi zatknięta na kiju w obozie Jeźdźców Niebios. Jego towarzysze postanowili pomścić tę zniewagę. – Głupota – mruknął Talisman. – Widocznie mamy to we krwi. Może przeklęli nas bogowie. Talisman kiwnął głową. – Rzucili na nas klątwę, kiedy ukradziono Oczy Alchazzara. Kiedy zostaną zwrócone Kamiennemu Wilkowi, wówczas nadejdzie nowy dzień. – Wierzysz w to? – Człowiek musi w coś wierzyć, Gorkaiu. W przeciwnym razie bylibyśmy tylko ziarnkami piasku miotanymi przez wiatr. Naród Nadirów liczy setki tysięcy, a może nawet miliony, a jednak żyjemy w nędzy. Wszędzie wokół nas czekają bogactwa, pozostające w posiadaniu narodów, których armie nie przekraczają dwudziestu tysięcy zbrojnych. Nawet tutaj, cztery pilnujące świątyni szczepy nie potrafią żyć w pokoju. Mają wspólny cel – chronić świątynię człowieka, który jest bohaterem wszystkich Nadirów – lecz spoglądają na siebie z nie skrywaną nienawiścią. Wierzę, że to się zmieni. My to zmienimy. – Tylko ty i ja? – spytał łagodnie Gorkai. – Czemu nie? – Jeszcze nie widziałem człowieka o fiołkowych oczach – rzekł Gorkai. – Zobaczysz go, przysięgam. Kiedy Druss zbudził się, Nosty Khana dawno już nie było. Zapadał zmrok i Sieben siedział nad stawem, trzymając bose nogi w zimnej wodzie. Druss ziewnął i przeciągnął się. Wstał, zdjął kubrak, spodnie oraz buty i wskoczył do jeziorka, do przyjemnie chłodnej wody. Odświeżony, wyszedł i usiadł obok poety. – Kiedy odszedł ten karzeł? – zapytał. – Zaraz po tym jak zasnąłeś – odrzekł beznamiętnie Sieben. Druss spojrzał na przyjaciela i dostrzegł w jego twarzy napięcie. – Martwisz się tymi dwoma tysiącami zbrojnych, którzy zmierzają do świątyni? Sieben powstrzymał gniewną replikę. – „Martwię się" to niewłaściwe słowo, stary koniu. Widzę jednak, że ty nie jesteś zdziwiony. Druss pokręcił głową. – Powiedział mi, że spłaca dług, ponieważ pomogłem jego młodemu nadyryjskiemu przyjacielowi. To nie leży w zwyczaju Nadirów. Nie chciał, żebym znalazł się w świątyni, ponieważ wiedział, że dojdzie tu do bitwy. – Ach tak, rozumiem. I potężny Druss Legenda sam powstrzyma atakujących? Druss zachichotał. – Może tak, poeto. A może nie. Cokolwiek się stanie, mogę znaleźć klejnoty tylko wtedy, jeśli udam się do świątyni. – A jeśli nie ma żadnych magicznych klejnotów? Jeśli to też wymyślił? – Wtedy Klay umrze, a ja będę przekonany, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. – Dla ciebie to wszystko jest bardzo proste, no nie? – wybuchł Sieben. – Czarne lub białe, jasne lub ciemne, czyste lub złe? Dwa tysiące wojowników zamierza złupić tę świątynię. Nie powstrzymasz ich. I dlaczego miałbyś w ogóle próbować? Co ten Klay ma w sobie, że tak cię poruszył jego los? Inni ludzie odnieśli znacznie poważniejsze rany. Od lat widywałeś, jak ginęli obok ciebie towarzysze. Druss wstał i ubrał się, a potem podszedł do koni i odwiązał od łęku siodła worek z ziarnem. Wyjął z juków dwie torby i przywiązał je do pysków zwierząt. Sieben dołączył do niego. – Powiadają, że koń żywiony owsem jest zawsze szybszy od każdego żywionego trawą – rzekł Druss. – Ty znasz się na koniach. Powiedz, czy to prawda? – Daj spokój, Druss, odpowiedz na moje pytanie, niech cię licho! Dlaczego Klay? – Przypomina mi pewnego człowieka, którego nigdy nie poznałem – odparł Druss. – Nigdy nie poznałeś! A cóż to ma oznaczać? – To, że muszę spróbować odnaleźć te kamienie i nic mnie nie obchodzi dwa tysiące gothiryjskich sukinsynów czy cały nadyryjski naród. Na tym poprzestańmy, poeto! Usłyszeli tupot kopyt na szlaku i obaj odwrócili się w kierunku źródła tych dźwięków. Sześciu nadyryjskich jeźdźców, jadąc rzędem, zbliżało się do stawku. Byli odziani w ubrania z kozich skór i obszyte futrem hełmy. Każdy miał łuk i dwa krótkie miecze. – Co robimy? – spytał szeptem Sieben. – Nic. Wodopoje to dla Nadirów święte miejsca i żaden z nich nie zechce tutaj walczyć. Po prostu napoją konie i ruszą dalej, – I co potem? – Potem spróbują nas zabić. Jednak to kwestia odległej przyszłości. Odpręż się, poeto. Chciałeś przygody. Teraz ją masz. Druss z powrotem wrócił w cień i usiadł obok straszliwego topora. Nadirowie udawali, że go nie widzą, lecz Sieben zauważył, że rzucali ukradkowe spojrzenia w ich kierunku. W końcu ich przywódca – krępy mężczyzna w średnim wieku i z rzadką bródką – podszedł i usiadł naprzeciwko niego. – Jesteście daleko od domu – zagadnął, zacinając się, w języku południowców. – Mimo to jestem spokojny – odparł Druss. – Gołąb rzadko bywa spokojny w domu jastrzębia. – Ja nie jestem gołębiem, człowieku. A tobie daleko do jastrzębia. Mężczyzna wstał. – Myślę, że jeszcze się spotkamy, okrągłooki. Pomaszerował z powrotem do swych towarzyszy, wskoczył na konia i poprowadził jeźdźców na wschód. Sieben usiadł obok Drussa. – Och, wspaniała robota, stary koniu. Zawsze najlepiej rozdrażnić wroga, który ma trzykrotną przewagę liczebną. – Nie było o czym gadać. On wie, co musi zrobić. Ja też. Czekaj tu z tymi końmi. Osiodłaj je i przygotuj do drogi. – A ty dokąd się wybierasz? – Kawałek na wschód. Chcę sprawdzić, jaką pułapkę na nas zastawią. – Czy to rozsądne, Drussie? Ich jest sześciu. Druss uśmiechnął się. – Chcesz rzec, że powinienem dać im fory i zostawić tutaj topór? Z tymi słowami chwycił Snagę i ruszył w górę, między skałami. Sieben odprowadził go wzrokiem, a potem przygotował się na długie oczekiwanie. W górach mrok zapada szybko i poeta pożałował, że nie nazbierał chrustu wzdłuż szlaku. Ognisko byłoby miłym towarzyszem w tym odludnym miejscu. Księżyc jednak świecił wystarczająco jasno, więc Sieben otulił się kocem i usiadł w cieniu skalnego urwiska. Nigdy więcej, obiecywał sobie. O tej pory będę z ochotą i szeroko otwartymi ramionami witał nudę! Co też Druss powiedział o Klayu? Przypomina mi pewnego człowieka, którego nigdy nie poznałem? Sieben nagle zrozumiał. Druss mówił o Michanku, mężczyźnie, który kochał i poślubił wywiezioną do Ventrii Rowenę. Tak jak Druss, Michanek był wielkim wojownikiem, najdzielniejszym spośród buntowników walczących z księciem Gorbenem. A Rowena, utraciwszy pamięć, pokochała go, a nawet próbowała popełnić samobójstwo na wieść o jego śmierci. Druss był przy tym, jak Michanek stawił czoło doborowym oddziałom Nieśmiertelnych Gorbena. Zabił ich wielu, aż w końcu opuściły go siły, wypływając z ciała wraz z krwią z tuzina ran. Umierając, prosił Drussa, żeby opiekował się Roweną. Kiedyś, odwiedziwszy Drussa i jego żonę na ich farmie w górach, Sieben poszedł z Roweną na spacer po łąkach. Wtedy zapytał ją o Michanka, a ona uśmiechnęła się czule. – Pod wieloma względami był taki jak Druss, ale także łagodny i miły. Naprawdę go kochałam, Siebenie i wiem, że Drussowi trudno się z tym pogodzić. Jednak odebrali mi pamięć. Nie wiedziałam, kim jestem i nie pamiętałam Drussa. Wiedziałam tylko, że ten olbrzymi mężczyzna kocha mnie i opiekuje się mną. I nadal smuci mnie to, że Druss przyczynił się do jego śmierci. – On nie znał Michanka – rzekł Sieben. – Przez te wszystkie lata marzył tylko o tym, że odnajdzie cię i przywiezie z powrotem do domu. – Wiem. – Gdybyś miała wybierać między nimi dwoma, kogo byś wolała? – zapytał nagle Sieben. – Nigdy nie zadaję sobie tego pytania – odparła. – Wiem tylko, że miałam szczęście być kochaną i kochać ich obu. Sieben chciał dalej pytać, lecz przyłożyła palec do jego ust. – Dość, poeto! Wracajmy do domu. Teraz zimny wiatr przeleciał nad skalnym stawkiem i Sieben jeszcze ciaśniej otulił się płaszczem. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie świstem wiatru wśród skał. Sieben czuł się bardzo samotny. Czas okropnie mu się dłużył i poeta kilkakrotnie zapadał w drzemkę, za każdym razem budząc się z dreszczem zgrozy, przerażony, że podkradają się do niego niewidoczni nadyryjscy mordercy. Tuż przed świtem, kiedy niebo pojaśniało, usłyszał stukot kopyt o kamienie. Zerwał się na równe nogi, wyjął z pochwy nóż i upuścił go, ale szybko podniósł broń i czekał. Druss wyłonił się z ciemności, prowadząc cztery nadyryjskie kuce i Sieben wyszedł mu na spotkanie. Zobaczył krew na kubraku i spodniach Drenaja. – Jesteś ranny? – Nie, poeto. Mamy wolną drogę i cztery konie na wymianę. – Dwaj Nadirowie uciekli? Druss przecząco pokręcił głową. – Nadirowie nie, ale ich kuce zerwały się z uwięzi i uciekły. – Zabiłeś wszystkich sześciu? – Pięciu. Jeden spadł w przepaść, kiedy go goniłem. Teraz ruszajmy w drogę. Rozdział 6 Tuż przed północą Talisman wszedł do grobowca Oshikaia Smokogromcy. Podczas gdy Gorkai stał na straży przed drzwiami, nadyryjski wojownik wślizgnął się do środka i położył na posadzce przed sarkofagiem cztery woreczki. Z pierwszego wysypał odrobinę czerwonego proszku. Potem wskazującym palcem usypał z niego krąg nie większy od dłoni. Wpadające przez otwarte okno światło księżyca ułatwiało mu zadanie. Z drugiego woreczka wziął trzy suche liście, które zwinął w kulkę i umieścił w ustach pod językiem. Miały tak gorzki smak, że prawie się zakrztusił. Z kieszeni kurtki z koziej skóry wyjął krzesiwo, skrzesał skrę i zapalił czerwony proszek, który natychmiast buchnął szkarłatnym płomieniem. W powietrze wzbił się gęsty dym. Talisman wciągnął go w nozdrza i połknął suszone liście. Poczuł się słaby, oszołomiony i usłyszał ciche dźwięki muzyki, jakby dochodzące ze sporej odległości, i westchnienie, pociemniało mu w oczach, ale zaraz znów odzyskał wzrok. Po ścianach świątyni przelatywały światła, wyciskające łzy z oczu. Przetarł je kciukiem oraz palcem wskazującym i ponownie spojrzał. Na wbitych w ścianę kołkach wisiała zbroja Oshikaia Smokogromcy: napierśnik ze stu dziesięciu blaszek z kutego złota, skrzydlaty hełm z czarnego żelaza ze srebrnymi runami i straszliwy topór, Kolmisai. Talisman powoli rozejrzał się po komnacie. Ściany były udekorowane pięknymi gobelinami, a każdy z nich ukazywał jakąś scenę z życia Oshikaia: polowanie na czarnego lwa, zrównanie z ziemią Chien-Po, ucieczka przez góry, ślub z Shul-sen. Ten ostatni był szczególnie interesujący, gdyż przedstawiał stado kruków niosące oblubienicę do ołtarza i pana młodego czekającego na nią w towarzystwie dwóch demonów. Talisman zamrugał oczami i usiłował się skupić, walcząc z działaniem krążącego we krwi narkotyku. Z trzeciego woreczka wyjął złoty pierścień, a z czwartego małą kość palca. Tak jak kazał mu Nosta Khan, wsunął pierścień na palec i umieścił przed sobą. Sztyletem naciął sobie lewe przedramię i pozwolił, by krew spłynęła na kość i pierścień. – Wzywam cię, Panie Wojny – rzekł. – Pokornie proszę, przybądź. Z początku nic się nie stało, lecz zaraz zimny wiatr przeleciał przez komnatę, nie unosząc ani pyłku kurzu z podłogi. Nad trumną zaczęła materializować się jakaś postać. Złoty pancerz przeleciał w powietrzu i okrył ją, a topór sam wskoczył do jej ręki. Talisman prawie przestał oddychać, gdy duch zstąpił na posadzkę i usiadł naprzeciw niego. Chociaż barczysty, Oshikai nie był tak olbrzymi, jak spodziewał się Talisman. Twarz miał szeroką i kanciastą, nos spłaszczony, o szerokich nozdrzach. Włosy miał związane w ciasny kucyk i nie nosił brody ani wąsów. Jego fiołkowe oczy miały stanowczy wyraz. Emanował stanowczością i siłą. – Kto wzywa Oshikaia? – zapytał. – Ja, Talisman z Nadirów. – Czy przynosisz wieści o Shul-sen? To nieoczekiwane pytanie zbiło młodzieńca z tropu. – Ja... nic o niej nie wiem, panie, oprócz opowieści i legend. Niektórzy twierdzą, że umarła wkrótce po twojej śmierci, inni mówią, że popłynęła za ocean, do świata bez zmroku. – Przeszukałem Dolinę Duchów, Dolinę Potępionych, Pola Bohaterów i Sale Potężnych. Przeszedłem Otchłań, szukając jej, lecz nigdzie nie mogę jej znaleźć. – Jestem tutaj, panie, gdyż chcę, by ożyły twoje marzenia – rzekł Talisman, jak kazał mu Nosta Khan. Wydawało się, że Oshikai go nie słucha. – Nadirowie muszą się zjednoczyć – ciągnął młodzian. – W tym celu musimy znaleźć przywódcę o fiołkowych oczach, lecz na razie nie wiemy, gdzie go szukać. Duch Oshikaia spojrzał na Talismana i westchnął. – Odnajdzie się, gdy Oczy Alchazzara powrócą na swoje miejsce. Wtedy magia znów spłynie na tę ziemię i poznacie go. – Szukam tych oczu, panie – ciągnął Talisman. – Podobno są tu ukryte. Czy to prawda? – Tak, to prawda. Są niedaleko, Talismanie z Nadirów. Jednak nie tobie jest przeznaczone je znaleźć. – A więc komu, panie? – Weźmie je cudzoziemiec. Więcej nie mogę ci powiedzieć. – A Zjednoczyciel, panie... Nie możesz mi wyjawić jego imienia? – Będzie zwał się Ulrykiem. Teraz muszę odejść. Muszę jej szukać. – Dlaczego wciąż szukasz, panie? Czy nie ma dla ciebie raju? Duch spojrzał na niego ze zdumieniem. – Jakiż mógłby to być raj bez Shul-sen? Śmierć mogę znieść, lecz nie rozłąkę naszych dusz. Znajdę ją, nawet jeśli zajmie mi to całą wieczność. Żegnaj, Talismanie z Nadirów. I zanim młodzian zdążył coś powiedzieć, zjawa znikła. Młody nadyryjski wojownik chwiejnie podniósł się i podszedł do drzwi. Gorkai czekał na niego w blasku księżyca. – Co tam się działo? Słyszałem, jak mówiłeś, lecz nikt ci nie odpowiadał. – On przyszedł, ale nie mógł mi pomóc. Był udręczoną duszą, szukał swojej żony. – Tej wiedźmy Shul-sen. Mówią, że spalono ją żywcem, jej prochy rozrzucono na cztery wiatry, a duszę zniszczono czarami. – Nigdy nie słyszałem tej historii – rzekł Talisman. – Uczono nas, że przeprawiła się przez ocean, do krainy, w której nie ma nocy, gdzie żyje wiecznie w nadziei, że znajdzie ją Oshikai. – To ładniejsza opowieść – przyznał Gorkai – i obie wyjaśniają, dlaczego Pan Wojny nie może jej znaleźć. Co robimy? – Zobaczymy, co przyniesie nam jutro – odparł Talisman, ruszając na kwaterę, którą znalazł dla nich Gorkai. W budynku mieszkalnym było trzydzieści małych komnat przeznaczonych dla pielgrzymów. Zhusai rozłożyła sobie koce na podłodze pod oknem i kiedy wszedł Talisman, udawała, że śpi. Nie podszedł do niej, lecz przysunął sobie krzesło i usiadł, spoglądając w gwiazdy. Po chwili nie mogła już dłużej wytrzymać i przerwała milczenie. – Czy duch ci się nie zjawił? – spytała. – Owszem, pojawił się. Powoli opowiedział jej całą historię poszukiwań Shul-sen oraz dwie wersje legendy o jej śmierci. Zhusai siedziała, okryta kocem. – Są jeszcze inne opowieści o Shul-sen: że strącono ją ze skały w Górach Księżycowych albo że popełniła samobójstwo lub została zamieniona w drzewo. Każde plemię ma inną legendę. To jednak smutne, iż on nie może jej znaleźć. – Więcej niż smutne – rzekł Talisman. – Powiedział, że bez niej nie ma dla niego raju. – To piękne – westchnęła. – To dlatego, że on był Chiatze, a nasz lud rozumie, czym jest prawdziwe uczucie. – Ja przekonałem się, że ludzie mówiący o uczuciach, myślą tylko o własnych potrzebach i są zupełnie obojętni na potrzeby innych. Jednakże, nie jestem w nastroju, aby o tym dyskutować. Wziął swój koc, położył się obok niej i zasnął. Jego sny – jak zawsze – były pełne bólu. Bat głęboko rozciął mu plecy, lecz chłopiec nie krzyknął. Był Nadirem i mimo dotkliwego bólu nigdy nie okaże swego cierpienia tym gajinom – okrągłookim obcym. Ten bat musiał zrobić sam, mocno owijając drewnianą rączkę rzemieniem, a potem rozcinając go na kilka pasków i przytwierdzając na końcu każdego ołowianą kulkę. Okai liczył kolejne z piętnastu uderzeń. Kiedy na jego zakrwawione plecy spadł ostatni cios, pozwolił sobie bezwładnie oprzeć się o słup. – Wymierz mu jeszcze pięć – usłyszał głos Gargana. – To wbrew regulaminowi – odparł Premian. – Kadet może otrzymać najwyżej piętnaście. Okai nie wierzył własnym uszom, słysząc, że Premian ujął się za nim. Prefekt nigdy nie ukrywał pogardy, jaką darzył małych Nadirów. – Regulamin jest dla ludzi, Premianie – oznajmił Gargan – a nie dla nadyryjskich śmieci. Jak widzisz, on wcale nie cierpiał. Nawet nie pisnął. Tam gdzie nie ma rozumu, nie ma też żadnych uczuć. Jeszcze pięć! – Nie mogę wykonać tego rozkazu, milordzie. – Zostajesz zdegradowany, Premianie. Miałem o tobie lepsze zdanie. – A ja o tobie, lordzie Garganie. – Okai usłyszał stuk rzucanego na podłogę bicza. – Jeśli na plecy tego młodzieńca spadnie choć jedno uderzenie więcej, zamelduję o tym incydencie mojemu ojcu. Piętnaście uderzeń bata to i tak surowa kara za wykroczenie. Dwadzieścia to niewiarygodne okrucieństwo. – Milcz! – zagrzmiał Gargan. – Jeszcze jedno słowo i zostaniesz tak samo ukarany, a na dodatek wydalony z akademii. Nie będę tolerował nieposłuszeństwa ani niesubordynacji. Ty! - rzekł, wskazując na chłopca, którego Okai nie widział. – Jeszcze pięć uderzeń, jeśli łaska. Okai usłyszał szmer podnoszonego z podłogi bicza i próbował przygotować się na cios. Dopiero kiedy pierwsze uderzenie spadło na jego grzbiet, zdał sobie sprawę z tego, że Premian go oszczędzał. Natomiast ten, kto teraz trzymał bat, bił z całej siły. Trzeci cios wydarł z jego ust jęk, który upokorzył go bardziej niż kara, ale zacisnął zęby na skórzanym pasie i nie wydał z siebie żadnego innego dźwięku. Krew spływała mu po plecach i zbierała się w zagłębieniu nad pasem spodni. Po piątym uderzeniu w sali zaległa cisza. Przerwał ją Gargan. – Teraz, Premianie, możesz iść i napisać list do ojca. Odetnijcie to ścierwo. Trzej nadyryjscy chłopcy doskoczyli i rozwiązali przytrzymujące Okaia sznury. Osuwając się w ich ramiona, odwrócił się, by zobaczyć, kto trzymał bat i ścisnęło mu się serce. To był Dalsh- chin z plemienia Rączych Kuców. Przyjaciele na pół zanieśli go na izbę chorych, gdzie sanitariusz nasmarował mu plecy maścią i założył trzy szwy na głęboko rozciętym ramieniu. Dalsh-chin wszedł i stanął przed nim. – Dobrze się spisałeś, Okai – odezwał się w języku Nadirów. – Moje serce pęczniało z dumy. – A więc czemu sprawiłeś, że krzyknąłem w obecności gajina? – Ponieważ w przeciwnym razie kazałby ci wymierzyć pięć kolejnych uderzeń, i jeszcze pięć. To była próba woli i mogłeś przy tym zginąć. – Przestańcie gadać w tym parszywym języku – zwrócił im uwagę sanitariusz. – Wiecie, że to wbrew regulaminowi i nie będę tego tolerował! Dalsh-chin kiwnął głową, a potem wyciągnął rękę i położył ją na głowie Okaia. – Masz odwagę w sercu, młodzieńcze – rzekł w mowie południowców. Potem odwrócił się i wyszedł z pokoju. – Dwadzieścia uderzeń za samoobronę – wtrącił się jego najbliższy przyjaciel, Zhen-shi. – To niesprawiedliwe. – Nie możesz oczekiwać sprawiedliwości od gajinów – przypomniał mu Okai. – Tylko bólu. – Przestali mnie krzywdzić – stwierdził Zhen-shi. – Może teraz będzie nam lepiej. Okai nic nie powiedział, wiedząc, że przestali krzywdzić Zhen-shi, ponieważ stał się ich chłopcem na posyłki: czyścił im buty, kłaniał się i sprzątał jak niewolnik. A kiedy z niego szydzili, uśmiechał się i kiwał głową. Smuciło to Okaia, lecz niewiele mógł na to poradzić. Każdy człowiek sam dokonuje wyboru. On zamierzał stawiać zaciekły opór, a jednocześnie nauczyć się wszystkiego, czego tylko zdoła. Zhen-shi nie był na to dostatecznie silny – był zbyt delikatny i łagodny jak na nadyryjskiego chłopca. Po krótkim odpoczynku w izbie chorych Okai samodzielnie przeszedł do pokoju, który dzielił z Lin-tse. Pochodzący z plemienia Jeźdźców Niebios Lin-tse był wyższy od większości nadyryjskich młodzieńców, o szerokiej twarzy i tylko lekko skośnych oczach. Plotka głosiła, że w jego żyłach płynie krew gajinów, ale nikt nie mówił mu tego w oczy. Lin-tse szybko wpadał w gniew i długo pamiętał zniewagi. Na widok Okaia wstał. – Przyniosłem ci jedzenie i picie, Okaiu – rzekł. – I trochę górskiego miodu na rany na twoich plecach. – Dziękuję ci, bracie – odparł uprzejmie Okai. – Nasze plemiona toczą wojnę – przypomniał Lin-tse – więc nie możemy być braćmi. Jednak szanuję twoją odwagę. Skłonił się i powrócił do lektury. Okai położył się na brzuchu na wąskiej pryczy i usiłował zapomnieć o bólu przeszywającym jego pocięte plecy. – Nasze plemiona teraz toczą wojnę – dodał – lecz pewnego dnia wszyscy będziemy braćmi, a wtedy Nadirowie spadną na tych gajinów i zetrą ich z powierzchni ziemi. – Oby tak się stało – odparł Lin-tse. – Jutro masz egzamin, prawda? – Tak. Rola kawalerii w karnych ekspedycjach. – A więc przepytam cię. To pomoże ci zapomnieć o bólu, jaki znosisz. Talisman zbudził się tuż przed świtem. Zhusai nadal spała, gdy cicho wstał i wyszedł z komnaty. Na dziedzińcu ślepy nadyryjski kapłan nabierał wodę ze studni. W półmroku przedświtu wydawał się młodszy, a jego twarz była blada i piękna. – Ufam, że dobrze spałeś, Talismanie? – zapytał podchodzącego Nadira. – Dość dobrze. – I miałeś dobre sny? – Moje sny to prywatna sprawa, starcze, a jeśli chcesz żyć, aby skończyć tę historię, to radzę ci zapamiętać moje słowa. Kapłan odstawił wiadro i usiadł na cembrowinie studni. Jego oczy lśniły jak opale w ostatnich promieniach księżyca. – Snów nigdy nie da się ukryć, Talismanie, obojętnie jak bardzo staramy się je chronić. Są jak żale, zawsze szukają ujścia. I nigdy w pełni nie zdajemy sobie sprawy z ich znaczenia. Sam zobaczysz. Tutaj, w tym miejscu, zamknie się krąg. Kapłan zaniósł wiadro do pobliskiego stołu i miedzianą chochlą zaczął napełniać gliniane poidła, które wisiały na sznurach przymocowanych do belek werandy. Talisman podszedł i usiadł przy stole. – Jakie historie opisujesz? – zainteresował się. – Głównie te dotyczące Chiatze i Nadirów. Jednak fascynuje mnie życiorys Oshikaia. Czy wiesz, od czego pochodzi nazwa Nadir? Talisman wzruszył ramionami. – W języku południowców to słowo oznaczające kompletny brak nadziei. – W języku Chiatze tak nazywa się skrzyżowanie dróg śmierci – oznajmił kapłan. – Kiedy Oshikai wyprowadził swój lud z kraju Chiatze, podążyła za nimi wielka armia, zamierzając wyrżnąć w pień buntowników. Spotkał się z nią na równinie Chu-chien i zniszczył ją. Jednak nadciągały dwie kolejne, więc musiał przeprowadzić swoich ludzi przez Lodowe Góry. Setki umarły, wielu straciło palce u rąk lub nóg, a nawet całe kończyny, na skutek straszliwego zimna. Kiedy przebyli lodowe przełęcze, wyszli na słoną pustynię. Wszystkich ogarnęła głęboka rozpacz. Oshikai zwołał radę. Powiedział, że są ludem nawykłym do trudów i niebezpieczeństw, a teraz osiągnęli swój nadir. Od tej chwili będzie ich tak nazywał. Zwracając się do wszystkich, powiedział im, że Shul-sen zaprowadzi ich do wody, a za tą słoną pustynią czeka na nich żyzna kraina. Mówił o śnie, w którym Nadirowie zamieszkiwali ziemie rozciągające się od błękitnego morza po ośnieżone szczyty gór. Właśnie wtedy wyrzekł te słowa, które każde nadyryjskie dziecko wysysa z mlekiem matki: Jesteśmy Nadirami, Dziećmi młodości, Rozlewem krwi, Ciosem topora, Zwyciężymy. – Co się stało ze Shul-sen? – zapytał Talisman. Kapłan uśmiechnął się, ponownie odstawił wiadro i usiadł przy stole. – Krąży o tym wiele opowieści. Większość jest mocno ubarwiona, niektóre wprost niewiarygodne, a jeszcze inne tak przesycone mistycznym symbolizmem, że zupełnie bezsensowne. Obawiam się, że prawda jest zupełnie zwyczajna. Sądzę, że została schwytana przez wrogów Oshikaia i zamordowana. – Gdyby tak było, odnalazłby ją. – Kto by ją odnalazł? – Oshikai. Jego duch szuka jej od setek lat, lecz dotychczas jej nie znalazł. Jak to możliwe? – Nie wiem – przyznał kapłan – ale zastanowię się nad tym. Skąd o tym wiesz? – Po prostu przyjmij do wiadomości, że wiem – odparł Talisman. – My, Nadirowie, jesteśmy skrytymi ludźmi, a zarazem ciekawskimi – rzekł z uśmiechem kapłan. – Powrócę do moich badań i zastanowię się nad pytaniem, które mi zadałeś. – Twierdzisz, że kroczysz wieloma ścieżkami przyszłości – ciągnął Talisman. – Dlaczego nie możesz pójść jedną ze ścieżek przeszłości, żeby to sprawdzić? – To dobre pytanie, młodzieńcze. Lecz odpowiedź jest prosta. Prawdziwy historyk musi pozostać obiektywny. Każdy świadek wielkiego wydarzenia natychmiast formułuje o nim subiektywny sąd, ponieważ to wydarzenie wywiera na niego wpływ. Tak, mógłbym wejrzeć w przeszłość i zobaczyć. Jednak nie zrobię tego. – Dostrzegam lukę w twoim rozumowaniu, kapłanie. Jeśli historyk nie może obserwować wydarzeń, musi opierać się na relacjach świadków, którzy – jak sam twierdzisz – mogą przekazywać tylko subiektywne relacje. Kapłan roześmiał się i klasnął w dłonie. – Ach, mój chłopcze! Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu, by porozmawiać. Moglibyśmy podyskutować o samooszukiwaniu jako podłożu wszelkiego altruizmu lub braku dowodów na istnienie Najwyższego. – Spoważniał. – Niestety nie mamy czasu. Kapłan odniósł wiadro do studni i odszedł. Talisman wygodnie usiadł i obserwował majestatyczne słońce wschodzące nad górami. Quing-chin wyszedł z namiotu na światło dnia. Wysoki o głęboko osadzonych oczach i poważnej twarzy, stał, rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca. Spał bez snów i zbudził się wypoczęty, gotowy posmakować słodkiej zemsty. Wczorajszy gniew zastąpiło zimne zdecydowanie. Jego ludzie siedzieli opodal w wąskim kręgu. Quing-chin podniósł ramiona nad głowę i powoli rozciągnął mięśnie barków. Jego przyjaciel Shi-da wstał i przyniósł mu miecz. – Naostrzyłem go, towarzyszu – rzekł niższy od Quing-china Nadir. – Możesz nim posiekać wroga. Sześciu pozostałych wojowników również wstało z ziemi. Żaden nie dorównywał Quing- chinowi wzrostem. Wojownik, którego łączyło braterstwo miecza z Shanqui, zabity poprzedniego dnia przez wodza Jeźdźców Niebios, stanął przed Quing-chinem. – Dusza Shanqui żąda zemsty – przemówił uroczyście. – Wyślę mu sługę, który będzie spełniał jego rozkazy – odparł zgodnie ze zwyczajem Quing- chin. Podszedł do nich młody wojownik, prowadząc nakrapianego kuca. Quing-chin wziął wodze i dosiadł konia. Shi-da podał mu długą lancę ozdobioną czarnymi, podwójnie skręconymi pasmami końskich włosów, oznaczającymi doświadczonego wojownika Rączych Kuców, oraz czarny hełm z lakierowanego drewna obszytego futrem. Odgarnąwszy długie czarne włosy, Quing-chin nałożył hełm. Potem ubódł piętami konia i wyjechał z obozu, obok białych murów miejsca wiecznego spoczynku Oshikaia. W obozie Jeźdźców Niebios już kręcili się wojownicy rozpalający ogniska. Quing-chin zignorował ich i skierował wierzchowca ku najdalszemu z osiemnastu namiotów. Przed wejściem tkwiła wbita w ziemię lanca, na której zatknięto głowę Shanqui. Krew wyciekła i wsiąkła w ziemię, a twarz zabitego była szara jak popiół. – Wychodź! – zawołał Quing-chin. Klapa namiotu odchyliła się i krępy wojownik pojawił się na zewnątrz. Nie zwracając uwagi na Quing-china, rozpiął spodnie i oddał mocz. Potem spojrzał na odciętą głowę. – Przyszedłeś podziwiać moje drzewko? – zapytał. – Spójrz, już kwitnie. Większość Jeźdźców Niebios zebrała się już wokół nich i teraz ryknęli śmiechem. Quing- chin zaczekał, aż zamilkną. Potem powiedział zimnym i szorstkim głosem: – Jest doskonałe – rzekł. – Tylko Jeździec Niebios lubi zgniłe owoce. – Ha! Jeszcze dziś na tym drzewie będzie świeży owoc. Szkoda, że nie będziesz mógł tego zobaczyć. – Och. Zobaczę to na pewno. Sam się tym zajmę. A teraz dość gadania. Zaczekam na ciebie na otwartej przestrzeni, gdzie smród twojego obozu nie psuje powietrza. Popędziwszy kuca, Quing-chin przegalopował jakieś dwieście kroków na północ. Dwudziestu ośmiu wojowników Rączych Kuców już się tam zebrało. W milczeniu siedzieli na koniach. Po chwili nadjechało trzydziestu wojowników jeźdźców Niebios, tworząc szereg naprzeciw Quing-china i jego ludzi. Ich przysadzisty wódz, z długą lancą w ręku, popędził rumaka, a potem skręcił w prawo i galopem pokonał piętnaście metrów, zanim gwałtownie ściągnął wodze. Quing-chin przejechał między dwoma szeregami wojowników, zawrócił konia i podniósł lancę. Krępy wojownik nastawił swoją i ubódł piętami wierzchowca, atakując Quing-china. Wódz Rączych Kuców nieruchomo trwał w miejscu, czekając na nadjeżdżającego przeciwnika. Jeździec Niebios zbliżał się błyskawicznie. W ostatniej chwili Quing-chin szarpnął wodze i rzucił krótki rozkaz. Jego kuc napiął mięśnie i uskoczył w prawo. W tej samej chwili Quing-chin przełożył lancę nad łbem wierzchowca i pchnął. Zamierzał przeszyć bok i brzuch przeciwnika, lecz Jeździec Niebios niespodziewanie szybko ściągnął wodze i lanca wbiła się w kark kuca, który potknął się i upadł, wyrywając broń z ręki Quing-china. Jeździec Niebios wyleciał z siodła, przekoziołkował w powietrzu i ciężko runął na plecy. Quing-chin zeskoczył z konia i podbiegł do niego, wyciągając miecz. Przeciwnik zerwał się z ziemi. Nadal był oszołomiony po upadku, ale mimo to zdołał wyciągnąć broń i zablokować pierwszy cios. Quing-chin dopadł do niego i lewą stopą kopnął go w odsłonięte kolano. Jeździec Niebios odskoczył i prawie upadł. Quing-china poszedł za ciosem, zadając mordercze cięcie, które rozpłatało kubrak tamtego i rozcięło lewy policzek. Fontanna krwi trysnęła w powietrze. Jeździec Niebios wrzasnął z bólu i zaatakował. Quing-chin odbił pchnięcie w brzuch, obrócił się na pięcie i trzasnął lewym łokciem w zakrwawioną twarz Jeźdźca Niebios. Wojownik runął na ziemię, ale podniósł się, zanim Rączy Kuc znów go dopadł. Zadał szybkie jak błyskawica pchnięcie w twarz Quing-china. Ten uchylił się i ostrze skaleczyło go w ucho. Odpowiedział cięciem w szyję, lecz wymierzonym za nisko i ostrze rozpłatało lewe ramię Jeźdźca Niebios. Krępy wojownik zachwiał się, ale zdążył złapać równowagę i odbić drugi cios wymierzony w kark. Teraz obaj wojownicy ostrożnie krążyli wokół, nabrawszy do siebie respektu. Quing-china zaskoczyła szybkość tego człowieka, a Jeździec Niebios, krwawiąc z ran na ramieniu i twarzy, zrozumiał, że ma poważne kłopoty. Quing-chin zrobił wypad, fingując cięcie w gardło. Jeździec Niebios zastawił się mieczem, lecz tym razem szybkość okazała się jego wrogiem. Nazbyt się pospieszył i ostrze Quing-china wbiło mu się w pierś. W ostatniej chwili Jeździec Niebios rzucił się w tył, tak że miecz przeciwnika wbił się w ciało najwyżej na trzy centymetry. Jeździec Niebios upadł, wyrywając stal z rany, przetoczył się po ziemi i chwiejnie wstał. – Jesteś bardzo zręczny – rzekł. – Będę dumny, mogąc zatknąć twoją głowę na moim drzewku. Lewa ręka zwisała mu bezwładnie, a krew ściekała po dłoni i kapała na ziemię. Przez moment Quing-chin poczuł żal. Shan-qui był aroganckim, chełpliwym młodzieńcem. Wyzwał tego wojownika i zginął. A teraz, zgodnie z nadyryjskim zwyczajem, Quing-chin pośle duszę tego człowieka, żeby służyła mu na wieki. Westchnął. – Ja też jestem dumny – powiedział. – Jesteś dzielnym człowiekiem. Pozdrawiam cię, Jeźdźcze. Jeździec Niebios kiwnął głową... i runął do ataku. Quinn-chin uchylił się przed rozpaczliwym pchnięciem i wbił swoje ostrze w brzuch tamtego, aż doszło do serca. Wojownik Jeźdźców Niebios osunął się na niego i – umierając – opuścił głowę na ramię Quing-china, gdy ugięły się pod nim kolana. Zadrżał i wyzionął ducha. Nadeszła ta chwila. Klęknąwszy obok ciała, Quing-chin wyjął nóż. Stojący w dwóch szeregach wojownicy czekali, lecz Quing-chin wstał. – Nie wyłupię mu oczu – stwierdził. – Niech przyjaciele zabiorą go i pochowają. Shi-da zeskoczył z konia i podbiegł do wodza. – Musisz, bracie! Shanqui musi mieć jego oczy w dłoni, inaczej nie będzie miał sługi na tamtym świecie! Wojownik Jeźdźców Niebios podjechał do nich i zsiadł z kuca. – Dobrze walczyłeś, Dalsh-chin – rzekł. Wojownik Rączych Kuców odwrócił się, słysząc swoje dawne imię. Spojrzał w smutne oczy Jeźdźca Niebios. Lin-tse niewiele się zmienił w ciągu tych dwóch lat, jakie upłynęły, od kiedy opuścili bodacasańską akademię. Był teraz szerszy w barach i golił głowę, pozostawiając tylko krótki kosmyk włosów na jej czubku. – Dobrze znów cię widzieć, Lin-tse – zwrócił się do niego. – Żałuję tylko, że w takich smutnych okolicznościach. – Mówisz jak Gothir – odparł Lin-tse. – Jutro przyjdę do twojego obozu. A kiedy cię zabiję, wyłupię ci oczy i dam mojemu bratu. Będziesz służył mu, aż gwiazdy zamienią się w proch. Wróciwszy do swego namiotu, Quing-chin zdjął zakrwawiony kaftan i klęknął na ziemi. W ciągu tych dwóch lat od opuszczenia bodacasańskiej akademii usiłował powrócić do nadyryjskich zwyczajów, zdając sobie sprawę z tego, że w oczach własnego ludu był skażony pobytem wśród Nadirów. Zaprzeczał temu, nawet przed sobą, lecz dzisiaj zrozumiał, że to prawda. Usłyszał tętent koni wojowników wracających z głową Shan-qui, ale pozostał w namiocie, snując ponure myśli. Zwyczaje pojedynków i zemsty różniły się nieco u poszczególnych plemion, ale główne zasady pozostawały takie same. Gdyby wyłupił oczy Jeźdźca Niebios i umieścił je w dłoni zabitego, duch wojownika na zawsze musiałby służyć Shanqui. Uważano, że Jeździec Niebios byłby ślepy w Otchłani, dopóki Shanqui nie użyczyłby mu oczu, zapewniając sobie w ten sposób jego posłuszeństwo. Teraz Quing-chin złamał ten rytuał. I po co? Jutro znów będzie musiał walczyć. A jeśli zwycięży, wyzwie go kolejny wojownik. Jego przyjaciel Shi-da wszedł do namiotu i usiadł przed nim. – Walczyłeś dzielnie – oznajmił. – To była dobra walka. Jednak jutro musisz wyłupić oczy. – Oczy Lin-tse – szepnął Quing-chin. – Oczy tego, który był moim przyjacielem? Nie mogę tego zrobić. – Co się z tobą dzieje, mój bracie? Przecież to nasi wrogowie! Quing-chin wstał. – Pójdę do świątyni. Muszę pomyśleć. Pozostawiając Shi-dę, odchylił klapę namiotu i wyszedł na słońce. Ciało Shanqui, owinięte w skóry, pozostawiono kilka metrów od jego namiotu. Prawa dłoń trupa była odsłonięta, a palce rozcapierzone. Quing-chin podszedł do swego nakrapianego kuca, dosiadł go i skierował się do białej świątyni. W jaki sposób zatruli moją nadyryjską duszę? – zastanawiał się. Poprzez książki, manuskrypty czy obrazy? A może wykładami o moralności albo nieustannymi filozoficznymi dysputami? Skąd mogę wiedzieć? Brama była otwarta. Quing-chin wjechał do środka i zsiadł z konia. Pozostawiwszy go w cieniu, pomaszerował ku świątyni. – Sprawimy, że będą cierpieć tak jak Zhen-shi – usłyszał cichy głos. Quing-chin zamarł. Powoli odwrócił się do mówiącego. Talisman wyszedł z cienia i podszedł do wysokiego wojownika. – Dobrze znów cię widzieć, przyjacielu – przywitał go. Quing-chin przez chwilę nie odzywał się, a potem uścisnął wyciągniętą dłoń Talismana. – Twój widok raduje moje serce, Okai. U ciebie wszystko w porządku? – Nieźle. Chodź, podzielmy się chlebem i wodą. Razem wrócili do cienia i usiedli pod drewnianym daszkiem. Napełniwszy dwa gliniane kubki zimną wodą z kamiennego dzbana, Talisman podał jeden Quing-chinowi. – Jak przebiegła walka dziś rano? – zapytał. – Podniosła się taka chmura kurzu, że z muru nic nie było widać. – Jeździec Niebios zginął – rzekł Quing-chin. – Kiedy skończy się to szaleństwo? – spytał ze smutkiem Talisman. – Kiedy otworzą się nam oczy i ujrzymy prawdziwego wroga? – Niezbyt szybko, Okai. Jutro znów będę walczył. – Spojrzał Talismanowi w oczy. – Z Lin- tse. Lin-tse siedział na kamieniu, z nieprzeniknioną miną ostrząc miecz, nie okazując gniewu. Ze wszystkich ludzi na świecie Dalsh-chin był ostatnim, którego chciałby zabić. Tak jednak chciał los, a prawdziwy mężczyzna nie skomli, gdy bogowie kamienia i wody wbijają mu nóż w serce! Wodząc osełką po ostrzu, Lin-tse wyobraził sobie, jak ta srebrzysta stalowa klinga przecina szyję Dalsh-china. Cicho zaklął, a potem wstał i przeciągnął się. Pod koniec na akademii pozostało tylko czterech nadyryjskich janczarów – on, Dalsh-chin, nieszczęsny Zhen-shi z plemienia Zielonej Małpy oraz ten dziwny chłopiec z Wilczych Łbów – Okai. Kilku innych uciekło, większość po prostu nie zdała egzaminów – ku ogromnej satysfakcji Gargana, lorda Larness. Jeden został powieszony za zabicie oficera, inny popełnił samobójstwo. Eksperyment – zgodnie z zamierzeniami lorda Larness – okazał się pomyłką. Jednakże ku bolesnemu rozczarowaniu gothiryjskiego generała, czterej nadyryjscy młodzieńcy zdawali kolejne egzaminy. A jeden z nich – Okai – przewyższał wszystkich pozostałych kadetów, włącznie z synem generała – Argo. Lin-tse wepchnął miecz do pochwy i wyszedł na step. Myślami wrócił do Zhen-shi, jego wystraszonych oczu i nerwowego uśmiechu. Dręczony i upokarzany, płaszczył się przed gothiryjskimi kadetami, szczególnie przed Argo, służąc mu jak niewolnik. Argo przezywał go „Uśmiechniętą Małpą" i Lin-tse gardził młodzieńcem za jego tchórzostwo. Zhen-shi miał niewiele blizn, ale uosabiał to wszystko, czego gothiryjskich chłopców nauczono oczekiwać po barbarzyńcy – służalczość i pokorę w stosunku do rasy panów. Mimo to popełnił błąd, który przypłacił życiem. Końcowe egzaminy zdał z wynikiem gorszym tylko od Okaia. Lin-tse do tej pory pamiętał wyraz jego twarzy, kiedy ogłoszono wyniki. W pierwszej chwili malowała się na niej radość, lecz kiedy spojrzał na Argo i innych, uświadomił sobie straszliwą prawdę. Pokonała ich Uśmiechnięta Małpa. Teraz nie patrzyli na niego jak na obiekt drwin i okrutnych żartów. Zaczęli go nienawidzić. Mały Zhen-shi skulił się pod ich złowrogimi spojrzeniami. Tej nocy spadł z dachu, a jego ciało roztrzaskało się na miazgę na ośnieżonym bruku dziedzińca. Była zimowa, mroźna i wietrzna noc. Lód pokrywał od wewnątrz szyby okien. A tymczasem Zhen-shi miał na sobie tylko przepaskę biodrową. Słysząc krzyk, Lin-tse wyjrzał przez okno i zobaczył jego chude, zakrwawione ciało na śniegu. Razem z Okaiem i tuzinem innych chłopców wybiegł na zewnątrz. Stanęli nad ciałem. Nosiło ślady bata na plecach, udach i pośladkach. Krew płynęła też z otartych przegubów. – Był związany – rzekł Lin-tse. Okai nie odpowiedział. Spoglądał w górę, na piętro, z którego spadł Zhen-shi. Tam mieściły się pokoje starszych kadetów pochodzących ze szlacheckich rodzin. Najbliżej znajdowało się okno pokoju Argo. Lin-tse powiódł wzrokiem za spojrzeniem Okaia. Jasnowłosy syn Gargana wychylał się przez parapet i bez szczególnego zainteresowania spoglądał na dół. – Widziałeś, co się stało, Argo? – zawołał ktoś. – Ta mała małpa próbowała wspiąć się na dach. Myślę, że był pijany. Argo cofnął się i zamknął okno. Okai popatrzył na Lin-tsena i obaj wrócili do swojego pokoju. Czekał na nich Dalsh-chin. Zamknęli drzwi, usiedli na podłodze i zaczęli cicho rozmawiać po nadyryjsku. – Trzy godziny temu – szepnął Dalsh-chin – Argo posłał po Zhen-shi. – Związano go i bito – dodał Okai. – Nie potrafił znieść bólu, więc musieli go zakneblować. Inaczej słyszelibyśmy krzyki. Będzie śledztwo. – Wykaże – stwierdził Lin-tse – że świętując swój sukces, Uśmiechnięta Małpa spożył za dużo alkoholu i spadł z dachu. Co dowodzi jedynie, że barbarzyńcy nie powinni pić mocnych trunków. – To prawda, mój przyjacielu – przytaknął Okai. – Jednak my sprawimy, że będą cierpieli tak jak Zhen-shi. – Przyjemna myśl – zgodził się Lin-tse. – A jak chcesz dokonać tego cudu? Okai przez chwilę siedział w milczeniu. Lin-tse nigdy nie zapomni tego, co nastąpiło potem. Okai jeszcze bardziej ściszył głos. – Jeszcze nie skończył się remont północnej wieży. Robotnicy wrócą dopiero za trzy dni. Nikogo tam nie ma. Jutrzejszej nocy zaczekamy, aż wszyscy zasną, a potem pójdziemy tam i przygotujemy naszą zemstę. Gargan, lord Larness, zdjął hełm i głęboko wciągnął w płuca gorące pustynne powietrze. Słońce prażyło, tworząc fale gorąca nad stepem. Obróciwszy się w siodle, spojrzał na kolumnę. Tysiąc lansjerów, ośmiuset gwardzistów piechoty oraz dwustu łuczników maszerowało powoli, wzbijając chmurę kurzu. Gargan ściągnął wodze i pokłusował z powrotem wzdłuż szeregu, mijając wozy z wodą i zaopatrzeniem. Dwaj jego oficerowie dołączyli do niego i razem wjechali na szczyt pobliskiego wzniesienia, gdzie Gargan wstrzymał konia i rozejrzał się wokół. – Rozbijemy obóz przy tamtej grani – zdecydował, wskazując na górskie pasmo kilka kilometrów na wschód. – Tam znajdziemy kilka stawków z wodą. – Tak jest, generale – odparł Marlham, pomarszczony i siwowłosy zawodowy oficer, zbliżający się do wieku emerytalnego. – Rozstawcie wartowników – rozkazał Gargan. – Niech zabiją każdego Nadira, który się pojawi. – Tak jest. Gargan zwrócił się do drugiego oficera, przystojnego młodzieńca o jasnoniebieskich oczach. – Ty, Premianie, weźmiesz cztery kompanie i pojedziesz na zwiady. Żadnych jeńców. Wszyscy Nadirowie mają być traktowani jako wrogowie. Zrozumiano? – Tak jest, lordzie Garganie. Młodzieniec jeszcze nie nauczył się ukrywać swoich uczuć. – Przeniosłem cię do tego oddziału – kontynuował Gargan. – Czy wiesz dlaczego? – Nie, lordzie Garganie. – Ponieważ jesteś miękki, chłopcze – warknął generał. – Zauważyłem to w akademii. Jeśli jest w tobie materiał na żołnierza, to jeszcze nie został należycie zahartowany. Cóż, podczas tej kampanii staniesz się prawdziwym żołnierzem. Zamierzam skąpać te stepy w krwi Nadirów. Gargan trącił konia ostrogami i galopem zjechał ze wzgórza. – Uważaj na siebie, mój chłopcze – ostrzegł go Marlham. – Ten człowiek cię nienawidzi. – To zwierzę – odparł Premian. – Groźne i złośliwe zwierzę. – Jak najbardziej – zgodził się Marlham. – Zawsze był twardy, ale od kiedy zniknął jego syn... No, coś się z nim stało. Od tego czasu nie jest sobą. Byłeś tam wtedy, prawda? – Tak. Paskudna historia – odrzekł Premian. – Mieli wszcząć śledztwo w sprawie śmierci kadeta, który wypadł z okna Argo. W nocy poprzedzającej rozpoczęcie dochodzenia, Argo znikł. Szukaliśmy wszędzie. Jego ubranie też zniknęło, tak samo jak brezentowy plecak. Z początku myśleliśmy, że obawiał się oskarżenia o spowodowanie śmierci chłopca. Jednak to mało prawdopodobne, gdyż Gargan by go osłonił. – Jak myślisz, co się stało? – Coś strasznego – rzucił Premian. Popędził konia i odjechał. Wrócił na tył kolumny i dał znak młodszym oficerom, żeby do niego dołączyli. Szybko przekazał im nowe rozkazy. Dwustu ludzi, którymi dowodził, odetchnęło z ulgą, ponieważ to oznaczało, że nie będą już musieli łykać kurzu. Kiedy żołnierzom wydawano racje żywnościowe, Premian rozmyślał o ostatnich dniach spędzonych w akademii. Było to przed dwoma laty. Z kilkunastoosobowej grupki Nadirów pozostał tylko Okai, gdyż dwaj jego towarzysze zostali odesłani do domów po tym, jak oblali jeden z najtrudniejszych egzaminów. Ich porażka zmartwiła Premiana, który uczył się z nimi i wiedział, że opanowali materiał równie dobrze jak on. A on zdał celująco. Pozostał tylko Okai, będący tak dobrym kadetem, że w żaden sposób nie mógł oblać. Mimo to ledwie udało mu się zdać ten egzamin. Premian podzielił się swoimi wątpliwościami z najstarszym i najlepszym z wykładowców, byłym oficerem imieniem Fanlon. Późną nocą, w pokoju Fanlona, wyznał mu, że jego zdaniem tamtych młodzieńców wydalono niesłusznie. – Wiele mówimy o honorze – rzekł ze smutkiem Fanlon – lecz w rzeczywistości to rzadki towar. Zawsze tak było. Nie pozwolono mi wziąć udziału w sprawdzaniu ich prac. Zrobił to lord Larness z dwoma zausznikami. Obawiam się, że masz rację, Premianie. Zarówno Dalsh-chin, jak i Lin-tse byli nieprzeciętnie zdolnymi kadetami. – Przepuścili Okaia. Dlaczego? – spytał Premian. – On jest wyjątkowy. Jednak nie pozwolą mu ukończyć akademii. Znajdą jakiś sposób, żeby go obciąć. – Czy możemy mu jakoś pomóc? – Najpierw powiedz mi, Premianie, dlaczego chcesz to zrobić? Nie jesteście przyjaciółmi. – Ojciec nauczył mnie nie tolerować niesprawiedliwości – odparł Premian. – Czy to nie wystarczy? – Istotnie, wystarczy. Bardzo dobrze, pomogę ci. W dniu końcowych egzaminów, wchodząc na salę egzaminacyjną, każdy kadet otrzymywał mały krążek z numerem, wyjmowany z czarnej aksamitnej sakwy, którą trzymał główny prefekt – wysoki, chudy młodzian imieniem Jashin. Każdy krążek był owinięty w papier, żeby prefekt nie widział numeru. Ten zwyczaj miał zapewnić jednakowe traktowanie wszystkich zdających, bo kadeci oznaczali swoje prace tylko tym numerem. Po zakończeniu egzaminów prace były przekazywane komisji, która niezwłocznie je sprawdzała. Premian stał w kolejce za Okaiem i zauważył, że Jashin miał zaciśniętą pięść, kiedy wkładał ją do woreczka, by wyjąć numerek dla Nadira. Premian wszedł za Okaiem do sali egzaminacyjnej, gdzie stały równe rzędy stołów. Egzamin trwał trzy godziny i obejmował przede wszystkim opracowanie planu zaopatrzenia dla korpusu ekspedycyjnego liczącego dwadzieścia tysięcy ludzi, mającego prowadzić działania za Morzem Ventryjskim, a także przygotowanie wytycznych dla dowódcy tej ekspedycji, uwzględniających wszelkie niebezpieczeństwa, jakich może oczekiwać podczas inwazji na Ventrię. Po egzaminie Premian był wyczerpany, ale przekonany, że dobrze się spisał. Pytania dotyczyły prawdziwej kampanii, którą dwa wieki wcześniej prowadził legendarny dowódca Gothirów, generał Bodacas, którego imieniem została nazwana akademia. Na szczęście Premian niedawno przestudiował historię tej ekspedycji. Kiedy kadeci wychodzili, Premian zobaczył generała Gargana, który wraz z pozostałymi sędziami wszedł do sali. Premian nie patrzył na nich, lecz odszukał Fanlona. Stary wykładowca nalał mu kielich rozcieńczonego wina i obaj usiedli w milczeniu przy oknie z widokiem na zatokę. Powoli mijało popołudnie i w końcu uderzył dzwon na wieży. Premian dołączył do kadetów, którzy szli korytarzem do auli, żeby poznać wyniki egzaminu. Gargan i starsi wykładowcy stali na podium na końcu sali, gdy wmaszerowało do niej dwustu starszych kadetów. Tym razem Premian uważnie przyjrzał się generałowi, który wystąpił w pełnej gali, w pozłacanym napierśniku i białym płaszczu wyższego oficera gwardii. Za nim, na drewnianym stojaku, umieszczono dziesiątki lśniących szabel. Kiedy kadeci zajęli miejsca, Gargan stanął na skraju podium i zagrzmiał: – Stu czterdziestu sześciu kadetów zdało egzamin i otrzyma dziś szable. Dalszych siedemnastu zdało celująco. Jeden kadet zdał z wyróżnieniem. Trzydziestu sześciu oblało i opuści te mury ze wstydem, na jaki zasługuje ich lenistwo. Zgodnie z uświęconą tradycją rozpoczniemy nominacje od tych, którzy zdali, do najlepszego kadeta. Po wywołaniu numeru, wystąp! Kadeci występowali jeden po drugim i oddawali numerki, odbierając szable i kłaniając się wykładowcom, a potem przechodzili na koniec sali i stawali w szeregu. Nominacje odebrali celujący studenci. Premiana nie było wśród nich, Okaia również. Premianowi zaschło w ustach. Stał tuż przy podium i nie odrywał oczu od Gargana. – Teraz – rzekł generał – dochodzimy do najlepszego kadeta, chluby akademii, człowieka, którego umiejętności pomogą utrzymać chwałę Gothiru. – Odwrócił się i zdjął ze stojaka ostatnią szablę. Jej ostrze było ze lśniącej jak srebro stali, a rękojeść ze złota. – Numer siedemnasty, wystąp. Okai pomaszerował wzdłuż szeregu i gdy wchodził po drewnianych schodkach, na sali rozległy się szepty. Premian nie odrywał spojrzenia od twarzy Gargana. Ten szeroko otworzył oczy i nerwowy tik wykrzywił mu twarz. Stał w milczeniu, z nie skrywaną nienawiścią patrząc na młodego Nadira. – Zaszła pomyłka! – wykrztusił w końcu. -To niemożliwe! Przynieście jego pracę! W sali zapadła głucha cisza, gdy prefekt wybiegł z sali. Mijały minuty i nikt się nie poruszył ani nie odezwał. Główny prefekt wrócił i wręczył plik papierów Garganowi, który zaczął gorączkowo je przeglądać. Fanlon przysunął się do niego. – Nie ma żadnych wątpliwości, że to jego pismo, lordzie Garganie – oznajmił cicho. – To praca Okaia. I widzę, że sam ją sprawdziłeś. Nie ma mowy o pomyłce. Gargan zamrugał oczami. Okai zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę. Gargan wytrzeszczył oczy i spojrzał na szablę, którą trzymał w drżących dłoniach. Nagle wcisnął ją w dłoń Fanlona. – Ty mu ją daj! – syknął i zszedł z podium. Stary wykładowca uśmiechnął się do Okaia. – W pełni na nią zasłużyłeś, młodzieńcze – rzekł donośnym głosem, który niósł się po całej sali.– Przez pięć lat znosiłeś różne przejawy zarówno fizycznego, jak i psychicznego okrucieństwa. Jeśli to ma jakieś znaczenie – a mam nadzieję, że ma – to składam ci wyrazy mojego szacunku i podziwu. Mam nadzieję, że wyniesiesz stąd kilka dobrych wspomnień. Czy zechciałbyś powiedzieć kilka słów do kolegów? Okai skinął głową. Stanął na skraju podium i powiódł wzrokiem po zebranych kadetach. – Wiele się tu nauczyłem – zaczął. – Pewnego dnia zrobię dobry użytek z tej wiedzy. I nie mówiąc ani słowa więcej, zszedł z podium i wymaszerował z auli. Fanlon również opuścił podium i podszedł do Premiana. .– Złożę odwołanie w twoim imieniu i zażądam powtórnego sprawdzenia twojej pracy. – Dziękuję ci, panie. Za wszystko. Miałeś rację co do numerków. Widziałem, że Jashin miał zaciśnięte palce, kiedy wkładał je do woreczka. Trzymał w nich krążek przygotowany dla Okaia. – Jashin będzie miał poważne kłopoty – mruknął Fanlon. – Lord Gargan nie należy do wyrozumiałych. Nieco później tego samego dnia Premian został wezwany do gabinetu Gargana. Generał nadal miał na sobie zbroję i poszarzają twarz. – Siadaj, chłopcze – rozkazał. Premian usłuchał. – Zamierzam zadać ci pytanie i liczę, że honorowo udzielisz mi na nie szczerej odpowiedzi. – Tak, generale – odparł Premian, podupadając na duchu. – Czy Okai jest twoim przyjacielem? – Nie, generale. Rzadko rozmawialiśmy i niewiele nas łączy. Dlaczego pan pyta, generale? Gargan patrzył na niego przez długą chwilę, a potem westchnął. – Nieważne. Serce mi krwawiło, kiedy dostał tę szablę. Jednakże to nie twoja sprawa. Wezwałem cię tylko po to, aby ci oznajmić, że zaszła pomyłka. Zdałeś celująco. – Dziękuję, panie generale. Jak... jak to się stało? – To naprawdę była pomyłka i mam nadzieję, że przyjmiesz moje przeprosiny. – Oczywiście, panie generale. Dziękuję. Premian wyszedł z gabinetu i wrócił do swojego pokoju, gdzie o północy obudziło go pukanie do drzwi. Wstał i odsunął rygiel. W progu stał Okai, zupełnie ubrany, w podróżnym stroju. – Wyjeżdżasz? Przecież dopiero jutro będą rozdawać nagrody. – Mam już moją szablę – odrzekł Nadir. – Przyszedłem ci podziękować. Myślałem, że gothiryjski honor to tylko czcza gadanina. Myliłem się. – Cierpiałeś tu, Okaiu, ale w końcu odniosłeś sukces i podziwiam cię za to. Dokąd się teraz udasz? – Wrócę do mego plemienia. Premian wyciągnął rękę i Okai uścisnął ją. Gdy Nadir odwrócił się, by wyjść, Gothir odezwał się: – Czy mogę ci zadać pytanie? – Oczywiście. – Na pogrzebie twego przyjaciela Zhen-shi otworzyłeś trumnę i wcisnąłeś mu do ręki małe zawiniątko. Było zakrwawione. Wciąż się zastanawiam, co w nim było. Czy to jakiś nadyryjski zwyczaj? – Tak – odparł Okai. – Zapewniłem mu sługę w przyszłym życiu. Z tymi słowami odszedł. Trzy dni później, po dłuższych narzekaniach na przykry zapach wydobywający się ze ściany w nowej części północnej wieży, robotnicy usunęli kilka głazów. Znaleźli za nimi rozkładające się ciało z wyłupionymi oczami. Rozdział 7 Nuang Xuan był sprytnym starym lisem i nigdy nie przywiódłby swoich ludzi na terytorium Ciętoplecych, gdyby nie opuściło go szczęście. Osłoniwszy dłonią oczy, spojrzał na okolicę, dłużej przypatrując się grupie skał na zachodzie. Obok jechał jego bratanek Meng. – Czy to Wieże Przeklętych? – zapytał, ściszając głos, żeby nie przywołać mieszkających tam duchów. – Istotnie – wyjaśnił chłopcu Nuang – ale nie podjedziemy na tyle blisko, żeby mogły nas zaatakować demony. Chłopiec ściągnął wodze kuca i pogalopował z powrotem do niewielkiej karawany. Nuang powiódł za nim spojrzeniem. Czternastu wojowników, pięćdziesiąt dwie kobiety i ponad trzydzieścioro dzieci. Z taką siłą nie wkracza się na te ziemie. Któż mógł jednak przypuszczać, że gothiryjska kawaleria znajdzie się tak blisko Gór Księżycowych? Kiedy Nuang poprowadził wypad na gothiryjskich wieśniaków z pogranicza, zamierzając zdobyć kozy i konie, dobrze wiedział, że od pięciu lat nie stacjonują tam żadne wojska. Kiedy lansjerzy zaatakowali, miał szczęście, że udało mu się ujść z czternastoma wojownikami. Ponad dwudziestu jego ludzi poległo w pierwszym starciu, w tym dwóch jego synów i trzech bratanków. Ponieważ przeklęci gajinowie ruszyli jego śladem, nie miał innego wyjścia – musiał pozostawić zabitych w tej przeklętej ziemi. Popędził swego wierzchowca i wjechał na szczyt wzgórza, po czym, mrużąc oczy w słońcu, popatrzył na szlak, którym przybyli. Nie dostrzegł śladu lansjerów. Może oni też obawiali się Ciętoplecych. Tylko po co zjawili się na pograniczu? Gothiryjskie oddziały nigdy nie zapuszczały się na wschodnie równiny, chyba że w czasie wojny. Czyżby toczyli z kimś wojnę? Może z Wilczymi Łbami albo Zielonymi Małpami? Nie, na pewno słyszałby o tym od napotkanych kupców i handlarzy. Zagadkowa historia, a Nuang nienawidził zagadek. Ponownie spojrzał na swój oddziałek – zbyt mały teraz, by stworzyć z klanu szczep. Będę musiał poprowadzić ich z powrotem na północ, pomyślał. Odchrząknął i splunął. Wyśmieją go, kiedy poprosi o ponowne wpuszczenie na ziemie plemienia. Będą go nazywali Nuang Pechowiec. Meng z dwoma innymi młodzikami wjechali galopem na wzgórze. Meng dotarł pierwszy. – Jeźdźcy – zawołał, wskazując na zachód. – Gajinowie, dwaj. Możemy ich zabić, wuju? Chłopiec był podniecony, błyszczały mu oczy. Nuang spojrzał we wskazanym kierunku. Z tej odległości i z powodu rozgrzanego powietrza ledwie dojrzał sylwetki jeźdźców. Przez chwilę pozazdrościł młodym sokolich oczu. – Nie, na razie nie atakujemy. To mogą być zwiadowcy większego oddziału. Niech podjadą bliżej. Obróciwszy konia, skierował się na równinę, a jego czternastu wojowników pojechało za nim, tworząc szeroko rozstawiony szereg. Przywoławszy Menga, zapytał: – Co teraz widzisz, chłopcze? – Nadal jest ich tylko dwóch, wuju. Gajinowie. Jeden ma brodę, czarny hełm i czarny kaftan ze srebrnymi naramiennikami. Drugi jest żółtowłosy i nie ma miecza, tylko pochwy z nożami na piersi. Ach! – Co? – Ten czarnobrody ma wielki topór o obosiecznym ostrzu. Jadą na gothiryjskich koniach, ale prowadzą cztery osiodłane kuce. – Teraz sam to widzę – warknął gniewnie Nuang. – Wracaj na tyły. – Chcę wziąć udział w zabijaniu, wuju! – Jeszcze nie masz dwunastu lat i będziesz mnie słuchał, albo poczujesz mój bat na tyłku! – Mam już prawie trzynaście – burknął Meng, ale niechętnie ściągnął wodze kuca i wycofał się na tyły. Nuang Xuan czekał, trzymając powykręcaną reumatyzmem dłoń na kościanej rękojeści szabli. Jeźdźcy powoli zmniejszali dystans, aż wreszcie Nuang wyraźnie ujrzał ich twarze. Jasnowłosy gajin był bardzo blady, a jego zachowanie zdradzało zdenerwowanie i strach. Mocno ściskał rękami wodze i sztywno siedział w siodle. Nuang przeniósł spojrzenie na brodacza. Ten nie okazywał lęku. Mimo to, jeden mężczyzna i tchórz przeciwko czternastu? Może szczęście znów uśmiechnęło się do Nuanga. Jeźdźcy zatrzymali się naprzeciw niego i Nuang nabrał tchu, zamierzając wydać rozkaz do ataku. Robiąc to, spojrzał na brodacza z toporem i ujrzał najzimniejsze oczy, jakie widział w życiu – oczy barwy zimowych chmur, szare i obojętne. Nagle ogarnęły go wątpliwości i pomyślał o swoich pozostałych synach i bratankach, z których wielu było rannych, o czym świadczyły zakrwawione bandaże. Napięcie rosło. Nuang oblizał wargi i ponownie przygotował się, by dać sygnał. Mężczyzna i toporem prawie niedostrzegalnie pokręcił głową, a potem przemówił donośnym głosem, jeszcze zimniejszym niż jego spojrzenie: – Dobrze się zastanów, stary. Wygląda na to, że ostatnio nie dopisuje wam szczęście. Ile masz kobiet, trzy czy cztery razy więcej niż wojowników? A twoi jeźdźcy są zmęczeni i zakrwawieni. – Może teraz uśmiechnęło się do nas szczęście – Nuang usłyszał swój głos. – Być może – przytaknął jeździec. – Jestem w nastroju do targów. Mam cztery nadyryjskie kuce, kilka mieczy i łuków. – Masz niezły topór. Czy on też jest na sprzedaż? Czarnobrody mężczyzna uśmiechnął się. Nie był to przyjemny widok. – Nie. To jest Snaga, co w Dawnej Mowie oznacza Posłańca, ostrze bez powrotu. Każdy, kto chce to sprawdzić, może spróbować. Nuang czuł niepokój towarzyszących mu wojowników. Byli młodzi i mimo poniesionych strat żądni bitwy. Nagle przytłoczył go ciężar sześćdziesięciu jeden lat. Obróciwszy konia, rozkazał swoim ludziom rozbić na noc obóz niedaleko skał i rozesłać jeźdźców, by wypatrywali wroga. Natychmiast wykonali jego rozkazy. Odwróciwszy się z powrotem do brodacza, rzekł z wymuszonym uśmiechem: – Zapraszam was do mojego obozu. Wieczorem pohandlujemy. Później, gdy zapadł zmrok, usiadł przy ognisku z rębaczem i jego towarzyszem. – Czy nie byłoby bezpieczniej wśród tamtych skał? – Spytał czarnobrody wojownik. – Osłoniłyby nas przed ludźmi – odparł Nuang. – To są Wieże Przeklętych, w których podobno zamieszkują demony. Spoczywa tam starożytny czarownik i pochowane z nim diabły. A przynajmniej tak głosi opowieść. No, czego chcesz za te chude kuce? – Żywności na drogę i przewodnika, który zaprowadzi nas do najbliższego wodopoju, a potem do świątyni Oshikaia Smokogromcy. Nuang był zaskoczony, ale zrobił obojętną minę. Czego gajinowie szukali w świątyni? – To trudna podróż i niebezpieczna. To ziemie Ciętoplecych. Dwaj ludzie i przewodnik byliby... pożądaną zdobyczą. – Już ich spotkaliśmy – odrzekł rębacz. – Dlatego mamy te konie i broń na wymianę. Znudzony długimi targami, Sieben wstał i odszedł od ogniska. Nadirowie rozstawili namioty szerokim kręgiem i wznieśli między nimi wiatrochrony. Kobiety gotowały na małych ogniskach, a mężczyźni siedzieli w trzech niewielkich grupkach, pociągając z dzbanów lyrrd – kwaskowaty napój ze sfermentowanego koziego mleka. Pomimo ognisk i wiatrochronów było zimno. Sieben podszedł do koni, odwiązał koc i niedbale zarzucił go sobie na ramiona. Kiedy zobaczył nadyryjskich jeźdźców, był przekonany, że mimo niesamowitej siły Drussa czeka ich szybka śmierć. Teraz jednak uspokoił się i czuł tylko niemal obezwładniające zmęczenie. Młoda Nadiryjka wstała od ogniska i przyniosła mu drewnianą miskę z duszonym mięsiwem. Była wysoka i smukła, o krągłych i kuszących biodrach. Sieben natychmiast zapomniał o zmęczeniu, podziękował jej i uśmiechnął się. Odeszła bez słowa, a on przywarł spojrzeniem do jej rozkołysanych bioder. Mięso było gorące i ostro przyprawione, o nie znanym mu smaku. Zjadł z apetytem i zwrócił miskę kobiecie, która siedziała z czterema innymi. Przykucnął obok nich. – Posiłek godny księcia – zwrócił się do niej. – Dziękuję, moja pani. – Nie jestem twoją panią – odparła chłodno i obojętnie. Sieben posłał jej swój promienny uśmiech. – Rzeczywiście nie i jestem przekonany, że to moja ogromna strata. To takie wyrażenie, jakiego używamy my... gajinowie. Usiłuję powiedzieć: „Dziękuję za uprzejmość i wspaniały posiłek". – Podziękowałeś mi już trzy razy, a psa wcale nie jest trudno przyrządzić – oznajmiła. – Jeśli tylko przedtem kruszał tak długo, aż robaki pojawiły mu się w oczodołach. – Cudownie – mruknął Sieben. – Zapamiętam ten przepis. – I nie może być zbyt stary – ciągnęła. – Młode psy są smaczniejsze. – Oczywiście – zgodził się, wstając. Nagle przechyliła głowę na bok i spojrzała mu w oczy. – Mojego mężczyznę zabili gothiryjscy lansjerzy. Teraz moje posłanie jest zimne i nie mam nikogo, kto rozgrzałby mi krew w zimowe noce. Sieben ponownie usiadł, nieco szybciej, niż zamierzał. – To prawdziwa tragedia – rzekł łagodnie, zaglądając w jej migdałowe oczy. – Piękna kobieta nigdy nie powinna cierpieć samotnie w chłodnym posianiu. – Mój mężczyzna był wielkim wojownikiem i zabił trzech lansjerów, ale parzył się jak napalony pies. Szybko. A potem zasypiał. Ty nie jesteś wojownikiem. Kim więc jesteś? – Jestem uczonym – odparł, nachylając się do niej. – Studiuję wiele rzeczy: historię, poezję, sztukę. Najczęściej jednak studiuję kobiety. One mnie fascynują. – Podniósł rękę i pogładził palcami jej długie czarne włosy, odgarniając je z czoła. – Kocham zapach kobiecych włosów, dotyk ich skóry, miękkość warg. I nigdy się nie spieszę. Kobieta uśmiechnęła się i powiedziała coś po nadyryjsku do towarzyszek. Wszystkie wybuchnęły śmiechem. – Jestem Niobe – przedstawiła się. – Zobaczmy, czy parzysz się tak dobrze, jak mówisz. Sieben uśmiechnął się. – Zawsze ceniłem sobie bezpośredniość. Tylko czy tak wolno? Chcę powiedzieć, czy...? – Wskazał na mężczyzn przy ogniskach. – Chodź ze mną – powiedziała, zwinnie podnosząc się z ziemi. – Zamierzam sprawdzić, czy to, co mówią o gajinach, to prawda. Wyciągnęła rękę, ujęła jego dłoń i poprowadziła go do ciemnego namiotu. Siedzący przy ognisku, Nuang zachichotał. – Twój przyjaciel chce przejechać się na tygrysie. Niobe ma w sobie dość żaru, żeby stopić żelazo w każdym mężczyźnie. – Myślę, że on to przeżyje – mruknął Druss. – Chcesz kobietę, która ogrzeje ci posłanie? – Nie. Moją kobietę zostawiłem w domu. Co przydarzyło się twoim ludziom? Wyglądają, jakby coś ich przeżuło. Nuang splunął w ogień. – Zaatakowali nas gothiryjscy lansjerzy. Wyrośli jak spod ziemi na swych wielkich koniach. Straciłem dwudziestu ludzi. Miałeś rację, mówiąc, że ostatnio nie dopisywało mi szczęście. Musiałem uczynić coś, co rozgniewało bogów kamienia i wody. Nie ma jednak sensu narzekać. Kim jesteś? Nie jesteś Gothirem. Skąd pochodzisz? – Z ziemi Drenajów, daleko za górami na południu. – Jesteś daleko od domu, Drenaju. Dlaczego szukasz świątyni? – Pewien nadyryjski szaman powiedział mi, że mogę tam znaleźć coś, co pomoże mojemu umierającemu przyjacielowi. – Podjąłeś ogromne ryzyko, by pomóc temu przyjacielowi, bo to nie są przyjazne ziemie. Sam zastanawiałem się, czy cię nie zabić, a należę do najbardziej pokojowo nastawionych mieszkańców tej krainy. – Mnie nie tak łatwo zabić. – Zrozumiałem to, kiedy spojrzałem ci w oczy, Drenaju. Widziałeś wiele bitew, prawda? Pozostawiłeś za sobą wiele grobów. Kiedyś, dawno temu, do mego ludu przybył inny Drenaj. On też był wielkim wojownikiem. Nazywali go Niepokonanym i walczył z nimi przeciwko Gothirom. Po latach wrócił i zamieszkał wśród nas. Opowiadano mi tę historię, kiedy byłem dzieckiem. Nie słyszałem żadnych innych opowieści o Drenajach. Nazywał się Angel. – Słyszałem to imię – przypomniał sobie Druss. – Co jeszcze o nim wiesz? – Tylko to, że poślubił córkę Mulego Łba i mieli dwóch synów. Jeden był wysoki i przystojny, niepodobny do Angela, lecz drugi był potężnym wojownikiem. Poślubił Nadiryjkę i oboje wyruszyli na południe. Nic więcej nie wiem. Dwie kobiety podeszły i uklękły przed nimi, podając mężczyznom miski z mięsem. Z namiotu Niobe dobiegł szereg głośnych okrzyków i kobiety roześmiały się. Druss poczerwieniał i w milczeniu spożył posiłek. Kobiety odeszły. – Twój przyjaciel będzie rano bardzo zmęczony – zauważył Nuang. Druss leżał nieruchomo, spoglądając w gwiazdy. Rzadko miewał kłopoty z zaśnięciem, lecz tego wieczoru był niespokojny. Usiadł i odrzucił koc. W obozie panowała cisza, ogniska pogasły albo ledwie się tliły. Nuang zaproponował mu nocleg w swoim namiocie, lecz Druss odmówił, woląc spać pod gołym niebem. Wziął topór, hełm oraz nabijane srebrem rękawice, wstał i przeciągnął się. Noc była chłodna i zimny wiatr świszczał pod rozpiętymi między namiotami wiatrochronami. Druss był niespokojny. Nałożywszy hełm i rękawice, cicho przeszedł przez obóz, prześlizgnął się obok napiętego płótna wiatrochronu i wyszedł na step. Pod kreozotowym krzewem siedział wartownik, opatulony płaszczem z kozich skór. Druss podszedł do niego zobaczył, że to ten szczupły chłopiec, Meng, którego Nuang Przedstawił jako swojego najmłodszego bratanka. Młodzik podniósł głowę, ale nie odezwał się. – Wszędzie spokój? – zagadnął Druss. Chłopiec kiwnął głową, wyraźnie zmieszany. Druss pomaszerował w kierunku czarnych skał i usiadł na głazie, jakieś dwadzieścia metrów od wartownika. Nawet w dzień ta ziemia była gorąca i niegościnna, lecz chłodna magia nocy nadawała jej ponury i złowrogi wygląd, sugerujący niewidzialne potwory kryjące się wśród mrocznych skalnych zakamarków. Wzrok płatał człowiekowi figle. Wydawało się, że kanciaste głazy zmieniały się w zaczajone demony, które dygotały i poruszały się, a wiejący nad stepem wiatr stawał się złowieszczym szeptem, zapowiadającym cierpienie i śmierć. Druss nie zamierzał ulegać tej księżycowej magii. Odepchnąwszy od siebie posępne myśli, patrzył na księżyc i myślał o Rowenie, którą pozostawił na farmie. Od kiedy ją uratował, tak bardzo się starał, by czuła się kochana, potrzebna. Jednak w głębi duszy czuł ból, którego nie mógł ignorować. Ona kochała wojownika Michanka, a on kochał tylko ją. Nie gryzła go zazdrość, lecz głęboki wstyd. Kiedy przed wieloma laty porwali ją bandyci, Druss postanowił ją odnaleźć i przystąpił do tego z determinacją, która pokonywała wszystkie przeszkody. Podążył do Mashrapuru i tam, aby zdobyć pieniądze na przeprawę do Ventrii, został pięściarzem. Potem przeprawił się przez ocean, walczył z korsarzami i piratami, a w końcu wstąpił do zdemoralizowanej armii księcia Gorbena, stając się jego niepokonanym wojownikiem. Wszystko to po to, aby odnaleźć Rowenę i wybawić ją z niewoli. Tymczasem w końcu poznał prawdę. Utraciwszy pamięć, zakochała się w Michanku i stała się szanowaną i kochaną żoną, żyjącą w luksusie, zadowoloną i szczęśliwą. Wiedząc o tym, Druss mimo to walczył u boku żołnierzy, którzy zniszczyli miasto, w którym mieszkała, i zabili mężczyznę, którego kochała. Druss był przy tym, jak Michanek stanął do walki z najlepszymi z Nieśmiertelnych i widział, jak cofali się przed nim z respektem, gdy stał, krwawiąc z licznych ran, otoczony ciałami martwych napastników. – Byłeś prawdziwym mężczyzną, Michanku – szepnął z westchnieniem Druss. Rowena nigdy nie robiła mu wyrzutów z powodu tego, że przyczynił się do śmierci Michanka. Nigdy o nim nie rozmawiali. Teraz, na tym odludziu, Druss uświadomił sobie, że to był błąd. Michanek zasługiwał na coś lepszego. Tak samo jak Rowena – słodka, delikatna Rowena. Ona chciała tylko poślubić farmera, którym miał zostać Druss, stworzyć dom i wychowywać dzieci. Druss był kiedyś farmerem, lecz już nigdy nim nie będzie. Posmakował radości bitew, upajającego narkotyku przemocy i nawet miłość do Roweny nie była w stanie utrzymać go w rodzinnych górach. A dzieci? Bogowie nie pobłogosławili ich nimi. Druss chciałby mieć syna. Poczuł żal, ale zaraz stłumił to uczucie. Wrócił myślami do Siebena i uśmiechnął się. Wcale się od siebie nie różnimy, pomyślał. Obaj jesteśmy biegli w zimnej, jałowej sztuce. Ja żyję walką, nawet bez powodu, a ty dla seksu bez miłości. Co dajemy temu udręczonemu światu? – zastanawiał się. Wiatr wzmagał się i niepokój Drussa narastał. Zmrużywszy oczy, Drenaj rozejrzał się po stepie. Wokół panował spokój. Druss wstał i wrócił do chłopca. – Co zameldowali zwiadowcy? – zapytał. – Nic – odparł Meng. – Ani śladu gajinów i Ciętoplecych. – Kiedy będzie zmiana warty? – Gdy księżyc dotknie najwyższego szczytu. Druss spojrzał w niebo. To niedługo. Pozostawiwszy chłopca, ponownie wyszedł w step, coraz bardziej zaniepokojony. Powinni byli rozbić obóz wśród skał i do diabła z demonami! W polu widzenia pojawił się zwiadowca na koniu. Pomachał Mengowi i wjechał do obozu. Po kilku minutach inny jeździec wyjechał, aby zająć jego miejsce. Wrócił następny zwiadowca, i jeszcze jeden. Druss zaczekał chwilę, a potem wrócił do Menga. – Czy nie wysłano czterech? – Tak. Myślę, że Jodai gdzieś zasnął. Mój wuj nie będzie zadowolony. Wiatr zadął silniej. Druss podniósł głowę i węszył przez chwilę. Nagle złapał chłopca za ramię i poderwał go z ziemi. – Zbudź wuja, natychmiast! Powiedz mu, żeby zaprowadził wszystkich między skały. – Weź te ręce! -Chłopak próbował się wyrwać, lecz Druss przyciągnął go do siebie. - Posłuchaj mnie, chłopcze, zbliża się śmierć! Rozumiesz? Nie ma czasu do stracenia. Biegnij tak szybko, jakby od tego zależało twoje życie, bo tak też zapewne jest. Meng odwrócił się i pobiegł do obozu. Druss z toporem w dłoni patrzył na pozornie pusty step. Potem także odwrócił się i pokłusował w kierunku namiotów. Kiedy wpadł za wiatrochron, Nuang już był na nogach. Kobiety pospiesznie zbierały koce i uciszały dzieci. Nuang podbiegł do Drussa. – Co widziałeś? – zapytał. – Nic nie widziałem. Zwęszyłem. Zagęszczony gęsi tłuszcz. Lansjerzy używają go do smarowania końskich uprzęży, a także dla ochrony kolczug przed rdzą. Ukryli gdzieś konie i zbliżają się. Nuang zaklął i odszedł. Gdy Sieben wynurzył się z namiotu, nakładając pas z nożami, Druss pomachał do niego i wskazał mu odległe o kilkaset kroków skały. Nadirowie opuścili namioty, zdemontowali jeden segment wiatrochronu i wybiegli na otwartą przestrzeń. Druss zobaczył, że wojownicy prowadzą kuce w kierunku głębokiego wąwozu. Zajął pozycję na tyłach kolumny. Jedna z biegnących kobiet upadła i pomógł jej wstać. Jedną ręką tuliła do piersi niemowlę, a drugą trzymała kilkuletniego chłopczyka. Druss porwał go w ramiona i pobiegł. Kilka ostatnich kobiet dobiegało już do wąwozu, gdy z pobliskiego parowu wyłoniło się pięćdziesięciu lansjerów. Zaatakowali pieszo. Ostrza mieczy błyskały w świetle księżyca. Oddawszy chłopczyka przerażonej matce, Druss mocno ujął Snagę i stanął twarzą do nadbiegających żołnierzy. Kilku nadyryjskich wojowników wspięło się na skały i zaczęło słać czarnopióre strzały w kierunku napastników. Jednak gothiryjscy lansjerzy byli dobrze osłonięci napierśnikami, kolczugami i żelaznymi hełmami. Każdy z nich miał też okrągłą tarczę na lewym przedramieniu. Większość strzał odbijała się od nich, nie czyniąc im żadnej szkody, oprócz jednej, która wbiła się w udo żołnierza. – Strzelajcie nisko! – wrzasnął Druss. Wycofał się do wylotu wąwozu. Pierwsi trzej lansjerzy dobiegli do szczeliny, a on z wrzaskiem skoczył im na spotkanie. Strzaskał Snagą hełm pierwszego, a drugiego zabił ciosem na odlew, łamiąc mu biodro i rozcinając brzuch. Trzeci usiłował ciąć go szablą, lecz ta odbiła się od czarnego hełmu Drussa. Snaga ze świstem spadł na osłonięty stójką kolczugi kark lansjera. Kolczuga była dobrej roboty i nie pękła pod ostrzem topora, lecz siła ciosu wbiła ogniwa głęboko w ciało, łamiąc kręgi. Nadbiegli kolejni żołnierze. Pierwszy próbował zablokować uderzenie okutą żelazem, drewnianą tarczą, lecz stalowe ostrze topora przecięło ją i odrąbało rękę trzymającego. Żołnierz padł z wrzaskiem, a dwaj następni potknęli się o jego ciało i przewrócili. W wąskim wylocie wąwozu mogli zmieścić się tylko trzej napastnicy, a pozostali lansjerzy cisnęli się za ich plecami. Nadirowie zrzucali na nich głazy i słali strzały, mierząc w nie osłonięte nogi. Druss rąbał i ciął, aż ostrze straszliwego topora spłynęło krwią... W końcu lansjerzy wycofali się. Ktoś jęknął. Druss spojrzał pod nogi i ujrzał żołnierza z na pół odciętym ramieniem. Drenaj przyklęknął, zerwał hełm z głowy rannego i chwycił go za włosy. – Jak liczny jest wasz oddział? – zapytał. – Mów, a przeżyjesz, bo pozwolę ci wrócić do przyjaciół. – Dwie kompanie. Przysięgam! – Wstawaj i uciekaj, bo nie odpowiadam za łuczników na skałach. Żołnierz chwiejnie wytoczył się z wąwozu i zaczął biec. Dwie strzały odbiły się od jego napierśnika, a trzecia przeszyła mu udo. Dzielnie kusztykał dalej i zdołał dotrzeć do towarzyszy. Dwie kompanie... pięćdziesięciu żołnierzy. Druss zerknął na leżące wokół trupy. Siedmiu zabił toporem, kilku innych oberwało strzałami i nie byli zdolni do walki. Pozostało jeszcze prawie czterdziestu. Za mało, żeby zdobyć te skały, lecz dostatecznie dużo, by przytrzymać tu Nadirów i posłać po posiłki. Trzej młodzi Nadirowie zeszli ze skał i zaczęli obdzierać zabitych ze zbroi i oręża. Nuang też zszedł. – Myślisz, że odejdą? Druss przecząco pokręcił głową. – Spróbują znaleźć inne przejście. Musimy wycofać się w głąb wąwozu, inaczej mogą odciąć nam drogę. Ilu żołnierzy liczył ten oddział, który zaatakował was na pograniczu? – Najwyżej stu. – Zatem pozostaje pytanie, gdzie są dwie pozostałe kompanie? Nagle lansjerzy znów rzucili się do ataku. Nadyryjscy chłopcy wrócili na stanowiska, a Druss stawił czoło napastnikom. – Chodźcie tu i gińcie, skurwysyny! – zagrzmiał, aż jego głos gromkim echem przetoczył się po wąwozie. Szabla pierwszego lansjera ze świstem pomknęła ku szyi Drenaja, lecz Snaga mignął jak błyskawica i ostrze złamało się wpół. Żołnierz odskoczył, zwalając z nóg dwóch towarzyszy. Gdy Druss zrobił krok w ich kierunku, odwrócili się i uciekli. Nuang z mieczem w dłoni wyrósł u boku Drenaja. Nadyryjski obóz stanął w płomieniach i wódz zaklął, lecz Druss zachichotał. – Namioty można zastąpić nowymi, starcze. Wygląda na to, że szczęście znów się do was uśmiechnęło. – Och tak – rzekł kwaśno Nuang. – Już podskakuję z radości! Niobe leżała na brzuchu, patrząc na wąską szczelinę w czarnej bazaltowej skale. – Twój przyjaciel jest bardzo wielkim wojownikiem – powiedziała, odgarniając z czoła kruczoczarne włosy. Sieben przykucnął przy niej. – Taki ma dar – przyznał, zirytowany podziwem w jej głosie i ciemnych migdałowych oczach, którymi spoglądała na stojącego na dole rębacza. – Dlaczego nie walczysz u jego boku, poeto? – Moja droga, kiedy Druss zaczyna wymachiwać tym straszliwym toporem, lepiej trzymać się od niego z daleka. Ponadto Druss lubi walczyć z przeważającymi siłami wroga. Wtedy daje z siebie wszystko. Niobe podparła się łokciem i spojrzała mu w oczy. – Dlaczego już się nie boisz, poeto? Kiedy biegliśmy tu, drżałeś ze strachu. – Nie lubię przemocy – przyznał. – Szczególnie kiedy jest wymierzona przeciwko mnie. Jednak oni nie wejdą tu za nami. To lansjerzy. Mają ciężkie zbroje i są szkoleni do szarż kawaleryjskich na otwartej przestrzeni. Mają podkute buty z wysokimi obcasami, które dobrze tkwią w strzemionach, ale zupełnie nie nadają się do biegania po wulkanicznej skale. Nie, oni wycofają się i spróbują dopaść nas na stepie. Tak więc na razie jesteśmy bezpieczni. Potrząsnęła głową. – Tu nikt nie jest bezpieczny. Rozejrzyj się wokół, poeto. Te czarne skały należą do Wież Przeklętych. Tu mieszka zło. Może demony już podkradają się do nas! Sieben zadrżał, lecz w blasku księżyca dostrzegł błysk rozbawienia w jej oczach. – Wcale w to nie wierzysz – rzekł. – Może wierzę. – Nie, chcesz tylko mnie przestraszyć. Chcesz wiedzieć, dlaczego Nadirowie sądzą, że tu mieszkają demony? – Kiwnęła głową. – Ponieważ na tym obszarze są, a raczej były, wulkany. A one pluły ogniem, zatrutym popiołem i rozżarzoną do czerwoności lawą. Przejeżdżający w pobliżu podróżni słyszeli głośne pomruki wydobywające się spod ziemi. – Odwrócił się i wskazał na dwa bliźniacze szczyty wznoszące się pod jaśniejące niebo. – To po prostu stożki wystygłej lawy. – Nie wierzysz w demony? – zapytała. – Owszem – odparł ponuro – wierzę. To bestie, które można wezwać z Otchłani, lecz one są jak szczeniaki w porównaniu z demonami, jakie każdy człowiek nosi w swoim sercu. – Masz w sercu demony? – szepnęła, szeroko otwierając oczy. – Wszystko bierzecie tak dosłownie – rzekł, kręcąc głową i wstając. Szybko skierował się na dół, gdzie Druss czekał z Nuangiem i kilkoma wojownikami. Sieben z rozbawieniem zauważył, że Nadirowie cisną się wokół Drenaja, chłonąc jego słowa i uśmiechając się. Zaledwie przed kilkoma godzinami chcieli go zabić. A teraz był ich bohaterem. Przyjacielem. – Hej, stary koniu! – zawołał Sieben i Druss zwrócił się do niego. – Jak sądzisz, poeto? Poszli już sobie? – Tak sądzę. Lepiej jednak znajdźmy inne wyjście z tego wąwozu. Nie chciałbym, aby dopadli nas na otwartej przestrzeni. Druss skinął głową. Miał zakrwawioną kurtę i brodę, ale zdążył już wytrzeć ostrze topora. Słońce zabłysło nad odległymi górami i Druss pomaszerował do wylotu wąwozu. Lansjerzy wycofali się w ciemnościach i nigdzie nie było ich widać. Nadirowie jeszcze przez godzinę nerwowo czekali wśród skał, a potem kilku z nich podkradło się do dymiących zgliszcz obozowiska, żeby pozbierać wszystko to, czego nie pochłonął ogień. Nuang znów podszedł do Drussa i Siebena. – Niobe mówi mi, że twoim zdaniem jesteśmy tu bezpieczni – stwierdził i Sieben ponownie wyłożył mu swoją teorię o dawnym wulkanie. Nie zrobiła większego wrażenia na Nuangu, który wysłuchał jej z nieprzeniknioną miną. Druss roześmiał się. – Gdybym miał wybierać między demonami, których nie widzę, a lansjerami czekającymi na stepie, to wiem, co bym wybrał. Nuang mruknął coś pod nosem, a potem odchrząknął i splunął. – Czy twój topór zabija demony? Druss obdarzył go zimnym uśmiechem, chwycił Snagę i podsunął mu go pod nos. – Zabija wszystko, co można rozciąć. Nuang odparł z szerokim uśmiechem: – Myślę, że przejdziemy przez Góry Przeklętych. – Przy tobie człowiek nigdy się nie nudzi, Drussie – mruknął Sieben. A gdy Drenaj klepnął go w ramię, poeta zerknął na jego zakrwawioną dłoń. – Och, piękne dzięki. Tylko tego potrzebowała ta jedwabna koszula: plamy z zasychającej krwi! – Jestem głodny – oznajmił Druss, odwracając się z szerokim uśmiechem. Wyjąwszy chusteczkę z kieszeni spodni, Sieben wytarł plamę, a potem poszedł za towarzyszem w głąb wąwozu. Niobe przyniosła mu jedzenie: zimne mięso i kozi ser. Usiała przy nim, gdy jadł. – Mamy wodę? – zapytał. – Na razie nie. Gajinowie zniszczyli wszystkie nasze beczki oprócz jednej. Czeka nas suchy i gorący dzień. Ładna koszula – dodała, wyciągając rękę i gładząc jedwab. Trochę dłużej zatrzymała palce przy jego szyi, na guzikach z macicy perłowej. – Uszyto ją dla mnie w Drenanie – pochwalił się. – Wszystko takie miękkie – mruknęła, gładząc dłonią wełniane spodnie i kładąc dłoń na jego udzie. – Tak miękkie. – Jeśli przesuniesz dłoń wyżej, poczujesz coś twardego – ostrzegł ją. Spojrzała mu w oczy i pytająco uniosła brwi, po czym wsunęła dłoń między jego uda. – Och! – westchnęła. – Mówisz prawdę. – Czas ruszać, poeto! – zawołał Druss. – Masz niezrównane wyczucie czasu – odparł Sieben. Kawalkada przez dwie godziny szła przez czarne góry. Nic tutaj nie rosło i wokół wznosiły się tylko strome ściany czarnych wulkanicznych skał. Nadirowie podążali w milczeniu, trwożliwie rozglądając się na boki. Nawet dzieci były cicho. Nikt nie Jechał w siodle, gdyż teren był bardzo zdradliwy. Około południa grunt zapadł się pod nogami kuca, który upadł i złamał sobie Przednią nogę. Tarzał się po ziemi, aż młody wojownik doskoczył doń i poderżnął mu gardło. Krew trysnęła na skały. Kobiety podeszły do zwierzęcia, wyciągnęły je z dziury i poćwiartowały. – Wieczorem będzie świeże mięso – oznajmiła Siebenowi Niobe. Skwar był tak silny i dokuczliwy, że Sieben przestał się pocić i miał wrażenie, że mózg skurczył mu się do rozmiarów orzecha. Do zmroku strudzona gromadka znalazła się w samym sercu gór i rozbiła obóz pod jednym z bliźniaczych szczytów. Sieben przez ponad godzinę czekał na łyk wody z jedynej pozostałej beczki, stojąc w kolejce z pijącymi z jednego kubka wojownikami. Była smaczniejsza od najprzedniejszego trunku. Później, tuż przed zachodem słońca, wyszedł z obozu i wspiął się na poszarpane skały, zmierzając w kierunku szczytu. Wspinaczka nie była trudna, lecz nużąca. Sieben jednak odczuwał potrzebę samotności. Na szczycie usiadł i spojrzał na równiny. Po niebie płynęły stada białych obłoków, majestatycznych i pięknych, a zachodzące słońce zapadało za nie, oblewając dalekie góry swym złocistym blaskiem. Wietrzyk był cudownie chłodny, a widok nadzwyczajny. Kiedy słońce opadło niżej, odległe góry straciły swój blask, zmieniając się w czarne kontury podobne do burzowej chmury na horyzoncie. Niebo nad nimi stało się różowe, potem srebrzystoszare i w końcu bladozłote. Obłoki na granatowym niebie także zmieniły barwę – przechodząc z czystej bieli w koralową czerwień. Sieben oparł się o skałę i chłonął ten widok. W końcu niebo pociemniało i pojawił się księżyc, jasny i czysty. Sieben westchnął. Niobe wspięła się na szczyt i usiadła obok poety. – Chciałem być sam – rzekł. – Jesteśmy sami – przypomniała. – Ależ ze mnie głupiec. Oczywiście. Odwracając się od niej, spojrzał w dół zbocza. Smuga księżycowego blasku przedarła się przez chmury i oświetliła skały. Niobe dotknęła ręką jego ramienia. – Spójrz na tamtą skalną półkę – zachęciła. – Nie mam ochoty na seks, moja śliczna. Nie w tej chwili. – Nie, popatrz! Na samym końcu tej półki. Powiódł spojrzeniem za jej wskazującym palcem. Sześć metrów niżej, nieco na prawo dostrzegł coś, co wyglądało na wykute w ścianie wejście. – W tym świetle wzrok płata nam figle – mruknął, usiłując dojrzeć coś więcej. – A tam są schody! – zawołała. Miała rację. Na końcu półki w kamiennym zboczu były wyciosane stopnie. – Idź po Drussa – nakazał. – To tu mieszkają demony – szepnęła, odchodząc. – Powiedz mu, żeby przyniósł linę, pochodnie i krzesiwo. Niobe przystanęła i odwróciła się. – Zamierzasz tam zejść? Po co? – Ponieważ z natury jestem bardzo ciekawskim człowiekiem, moja droga. Chcę się dowiedzieć, dlaczego ktoś wykuł otwór w zboczu wulkanu. Księżyc jasno świecił, gdyż chmury rozeszły się. Sieben ostrożnie przeszedł wzdłuż krawędzi krateru, zbliżając się do półki. Tuż nad wykutymi stopniami ujrzał wyżłobione w miękkiej skale wgłębienia od lin. Same stopnie zostały wycięte pospiesznie albo bardzo zwietrzały. Być może i jedno, i drugie – pomyślał. Przechyliwszy się, dotknął palcami krawędzi pierwszego. Skała ukruszyła się przy dotknięciu. Te stopnie w żadnym wypadku nie mogły już utrzymać ciężaru ludzkiego ciała. Druss nadszedł z Nuangiem i kilkoma nadyryjskimi wojownikami. Niobe nie było wśród nich. Stary wódz przechylił się przez krawędź i spojrzał na prostokątny otwór w skale. Nic nie powiedział. Druss przykucnął obok Siebena. – Dziewczyna mówi, że zamierzasz tam zejść? Czy to rozsądne, poeto? – Może nie, stary koniu. Jednak nie zamierzam przez resztę życia zastanawiać się nad tym. Druss zerknął w dół. – Do dna masz kawałek drogi. Sieben też spojrzał w czarną czeluść. Światło księżyca, chociaż jasne, nie docierało do dna krateru. – Opuśćcie mnie na ten gzyms – poprosił, zbierając resztki odwagi. Teraz już nie mógł się wycofać. – Tylko nie puszczajcie liny, kiedy stanę na półce. Ta skała kruszy się jak sól i może mnie nie utrzymać. Owiązawszy się liną w pasie, zaczekał, aż Druss przełoży ją sobie przez barki, a potem zaczął schodzić. Druss powoli popuszczał linę, aż Sieben stanął na skalnej półce, która okazała się szeroka i solidna. Po chwili znalazł się przed wejściem. Nie ulegało wątpliwości, że zostało wykute przez ludzi. W skale wyryto dziwne symbole: pierścienie i gwiazdy otaczające coś, co wyglądało na złamany miecz. Wejście zamykały grube żelazne pręty wmurowane w czarny bazalt i czerwone od rdzy. Sieben chwycił jeden z nich i szarpnął z całej siły, lecz metal nie ustąpił. – Co tam się dzieje? – zawołał Druss. – Chodź tu i sam zobacz. Odwiążę się od liny. Po chwili Druss dołączył do niego, niosąc zapaloną pochodnię. – Cofnij się – polecił, oddając Siebenowi pochodnię i odwiązując sznur. Mocno chwycił oburącz żelazny pręt i szarpnął. Metal ze zgrzytem zgiął się i wyskoczył z gniazd w skale. Druss cisnął go za siebie i poeta usłyszał, jak pręt dźwięcząc, odbija się od ścian krateru. Drenaj w ten sam sposób usunął jeszcze dwa. – Ja za tobą, poeto! – wykrzyknął. Sieben przecisnął się przez otwór i uniósł pochodnię. Znalazł się w małej owalnej komnacie. Ujrzał dwa zwisające z sufitu łańcuchy. Druss stanął obok niego i podszedł do łańcuchów. Z jednego z nich coś zwisało. – Poświeć – nakazał wojownik i Sieben usłuchał. Na końcu łańcucha wisiała wyschnięta kość, wyrwana ze stawu barkowego. Opuściwszy pochodnię, Sieben spojrzał na prawie zmumifikowane ciało. W migotliwym blasku pochodni ujrzał długą suknię z zetlałego białego jedwabiu, wciąż dziwnie piękną w tym mrocznym i ponurym wnętrzu. .– Kobieta – rzekł Druss. – Ktoś pogrzebał ją tu żywcem. Sieben klęknął przy zwłokach. Coś błysnęło złociście w pustych oczodołach i o mało nie upuścił pochodni. Druss nachylił się. – Jakieś sukinsyny wbiły jej złote ćwieki w oczy – stwierdził– Ujął czaszkę i obrócił. Złote gwoździe tkwiły również obu kanałach usznych. Sieben pożałował, że Niobe zauważyła tę półkę. Serce ścisnęło mu się z żalu nad losem tej dawno zmarłej kobiety i jej cierpieniem. – Chodźmy stąd – dodał cicho. Wróciwszy na krawędź krateru, opowiedzieli o wszystkim Nuangowi. Stary wódz siedział w milczeniu, dopóki nie skończyli. – Musiała być potężną czarodziejką – uznał. – Pierścienie i gwiazdy przy wejściu wskazują na to, że rzucono zaklęcia, aby uwięzić ją w tym miejscu. A ćwieki nie pozwalają jej widzieć i słyszeć w świecie duchów. Zapewne przebili jej też język. Sieben wstał i ponownie owiązał się liną. – Co robisz? – zainteresował się Druss. – Wracam tam, stary koniu. – Po co? – zapytał Nuang. Sieben nie odpowiedział, tylko znów stanął na krawędzi. Druss uśmiechnął się do niego i chwycił sznur. – Nieuleczalny romantyk, co? – Nie gadaj, tylko daj mi pochodnię. Wróciwszy do komnaty, Sieben klęknął przy zwłokach i pokonując odrazę, włożył palce głęboko w puste oczodoły, po czym wyjął złote ćwieki. Wyszły gładko, tak samo jak dłuższy gwóźdź w prawym uchu. Ten w lewym tkwił mocno i Sieben musiał poluzować go ostrzem noża. Kiedy otworzył usta kościotrupa, dolna szczęka odpadła. Uzbroiwszy się w cierpliwość, wyjął ostatni złoty ćwiek. – Nie wiem – rzekł łagodnie – czy twoja dusza jest teraz wolna, pani. Mam nadzieję, że tak. Już miał wstać, gdy w fałdach zetlałej szaty zmarłej kobiety dostrzegł błysk metalu. Wyciągnął rękę i chwycił okrągły medalion ze złotym brzegiem. Podniósłszy go do światła, zobaczył, że środek był z zaśniedziałego srebra ozdobionego prawie niewidocznym rytem. Schował go do kieszeni, wyszedł na półkę i zawołał do Drussa, żeby go wyciągnął. Po powrocie do obozu Sieben usiadł i przy świetle księżyca wyczyścił medalik, przywracając mu blask. Druss podszedł do niego. – Widzę, że znalazłeś skarb – zagadnął i Sieben podał mu medalion. Z jednej strony był ozdobiony profilem mężczyzny, a z drugiej kobiety. Wokół głowy kobiety widniały słowa w jakimś nie znanym Siebenowi języku. Druss przyjrzał się medalionowi. – Może to była moneta z królem i królową – rzekł. – Myślisz, że to była ona? Sieben wzruszył ramionami. – Nie wiem, Drussie. Kimkolwiek jednak była, zamordowano ją w najokrutniejszy sposób. Możesz to sobie wyobrazić? Zawleczono ją na to pustkowie i oślepiono. A potem pozostawiono skutą i zakrwawioną na powolną śmierć. Druss zwrócił mu medalik. – Może była straszliwą wiedźmą, która zjadała dzieci. Może poniosła sprawiedliwą karę. – Sprawiedliwą? Nie ma zbrodni, Druss, która wymagałaby takiej kary. Jeśli ktoś jest zły, należy go zabić. Spójrz jednak, co jej uczynili. Ten, kto to uczynił, czerpał z tego przyjemność. Wszystko drobiazgowo zaplanował i starannie wykonał. – No cóż, zrobiłeś, co mogłeś, poeto. – Chociaż mogłem niewiele... Myślisz, że uwolniłem jej duszę, która teraz może widzieć, mówić i słyszeć? – Miło byłoby tak pomyśleć. Niobe podeszła do nich i usiadła obok Siebena. – Jesteś bardzo spięty, poeto. Powinieneś się pokochać. Sieben uśmiechnął się. – Myślę, że masz całkowitą rację – odparł, wstając i biorąc ją za rękę. Później, kiedy Niobe zasnęła u jego boku, Sieben usiadł w blasku księżyca, rozmyślając o kobiecie w grobowcu. Zastanawiał się, kim była i jaką popełniła zbrodnię? Była czarodziejką, co do tego nie miał wątpliwości. Jej zabójcy zadali sobie wiele trudu i ponieśli ogromne koszty, aby ją zniszczyć. Niobe poruszyła się. – Nie możesz spać, poeto? – Myślę o tej martwej kobiecie. – Dlaczego? – Nie wiem. Zabito ją tak okrutnie: oślepiono, skuto i pozostawiono samą w skalnej jaskini. I dlaczego sprowadzono ją aż tutaj, w to odludne miejsce? Dlaczego ukryto jej ciało? Niobe usiadła. – A dlaczego słońce kładzie się spać? – spytała. – I gdzie rodzą się wiatry? Dlaczego zadajesz sobie pytania, na które nie masz odpowiedzi? Sieben uśmiechnął się i pocałował ją. – W taki sposób zdobywa się wiedzę – wyjaśnił. – Trzeba zadawać pytania, na które nie ma gotowych odpowiedzi. Słońce nie zasypia, Niobe. Jest wielką kulą ognia w niebie, a ta planeta mniejszą kulą i wiruje wokół niej. – Spojrzała na niego z powątpiewaniem, ale nie odezwała się. – Usiłuję ci powiedzieć, że na wszystko jest jakaś odpowiedź, nawet jeśli nie od razu ją znajdujemy. Ta kobieta w jaskini była bogata, zapewne wysoko urodzona, księżniczka lub królowa. Medalion, który przy niej znalazłem, ma wygrawerowane dwie głowy: męską i kobiecą. Obie mają rysy twarzy typowe dla Nadirów lub Chiatze. – Pokaż. Sieben wyjął z sakiewki medalion i włożył jej do ręki. Niobe przyjrzała się ozdobie przy jasnym świetle księżyca. – Była bardzo ładna, ale nie była Nadiryjką. – Dlaczego tak twierdzisz? – Ten napis na lon-tsia. Jest w mowie Chiatze. Widziałam już takie znaki. – Umiesz je odczytać? – Nie. Oddała mu medalion. – Jak to nazwałaś? Lon-tsia? – Tak. To miłosny podarunek. Bardzo kosztowny. Przed ślubem robiono dwa takie same. Ten człowiek był jej mężem i nosiła ten lon-tsia jego profilem do spodu, na sercu. On nosił go odwrotnie, jej głowę na swoim sercu. To stary zwyczaj Chiatze, ale tylko dla bogatych. – Ciekawe co się stało z jej mężem. Niobe nachyliła się do niego. – Dość już tych pytań, poeto – szepnęła. – Teraz będę spać. Sieben położył się przy niej. Pogładziła go po policzku, a potem zsunęła dłoń na pierś i na brzuch. – Wydawało mi się, że miałaś spać? – Po pieszczotach zawsze lepiej się śpi. Około południa następnego dnia dotarli do ostatnich skał przed bezkresnym stepem. Nuang wysłał naprzód zwiadowców i kazał rozdzielić resztę wody między kobiety i dzieci. Druss, Nuang i młody Meng wspięli się na skały i rozejrzeli po nagim, pustym stepie. Nigdzie nie dostrzegli śladu nieprzyjaciela. Po godzinie zwiadowcy wrócili i zameldowali, że lansjerzy odjechali. Jeźdźcy podążyli ich śladami do stawku w parowie, który został zupełnie wysuszony i opuszczony. Nuang zaprowadził tam swych strudzonych ludzi i kazał rozbić obóz. – Są niecierpliwili, ci gajinowie – zwrócił się do Drussa, gdy stali nad błotnistą niecką. – To źródełko, a oni pozwolili, by weszły w nie konie. Gdyby zaczekali i czerpali wodę stopniowo, wystarczyłoby jej dla nich i dla ich wierzchowców. A tak? Ha! Ich konie ledwie zwilżyły języki i do zachodu słońca będą do niczego. Kilka nadyryjskich kobiet zaczęło odgarniać błoto i żwir, powoli oczyszczając wodopój. Potem usiadły i czekały. Po godzinie dół napełnił się wodą. Później Nuang znów rozesłał zwiadowców. Wrócili godzinę przed zmrokiem. Nuang porozmawiał z nimi, a potem podszedł do Drussa i Siebena, którzy siodłali wierzchowce. – Gajinowie podążyli na północny zachód. Moi ludzie widzieli tam wielką chmurę pyłu. Podjechali najbliżej, jak mogli, i zobaczyli maszerujące wojsko. Co tu robi ta armia? O co chcą tutaj walczyć? Druss położył szeroką dłoń na ramieniu starca. – Jadą do Doliny Łez Shul-sen. Zamierzają splądrować świątynię. – Chcą kości Oshikaia? – spytał z niedowierzaniem stary. – Jak daleko jest stąd do świątyni? – zapytał Druss. – Jeśli weźmiecie dwa zapasowe konie i przez całą noc będziecie jechać na północny wschód, za dwa dni zobaczycie jej mury – odrzekł Nuang. – Gajinowie dotrą tam tuż za wami. – Niech szczęście ci sprzyja – rzekł Druss, wyciągając rękę. Wódz Nadirów skinął głową i uścisnął ją. Sieben podszedł do Niobe. – Mam nadzieję, że znów się spotkamy, moja pani – powiedział. – Może tak, a może nie – odparła i odwróciła się. Poeta podszedł do konia i dosiadł go. Druss wsiadł na klacz i z dwoma zapasowymi kucami opuścili obóz. Wiadomość o najeździe Gothirów dotarła do wszystkich czterech obozów jeszcze przed przybyciem Nosty Khana. Przywiózł ją jeździec z plemienia Krzywych Rogów, który przyjechał na spienionym kucu. Galopem wpadł do obozu swoich ziomków i zeskoczył z siodła. Oddział kawalerii zaatakował dwie wioski Krzywych Rogów, mordując mężczyzn, kobiety i dzieci. Tysiące innych żołnierzy maszeruje w kierunku doliny. Wódz wojowników Krzywych Rogów, mężczyzna w średnim wieku imieniem Bartsai, posłał po pozostałych wodzów i w południe wszyscy czterej spotkali się w jego namiocie: Lin-tse z Jeźdźców Niebios, Quing-chin z Rączych Kuców i Kzun o wygolonej głowie, wódz Samotnych Wilków. Siedzieli w milczeniu, gdy jeździec opowiadał im, co widział: maszerujące gothiryjskie wojska, zabijające wszystkich na swej drodze. – To bez sensu – ocenił Kzun. – Dlaczego rozpoczęli wojnę z Krzywymi Rogami? – I dlaczego kierują się do tej doliny? – dodał Lin-tse. – Może powinniśmy – rzekł Quing-chin – zadać sobie pytanie, co my zamierzamy zrobić. Są niecałe dwa dni drogi stąd. – Zrobić? – zapytał Bartsai. – A co możemy zrobić? Czy widzisz tu jakąś armię? Jest nas zaledwie stu dwudziestu. – Jesteśmy strażnikami świątyni – przypomniał Lin-tse. – Liczby nic nie znaczą. Nawet gdyby było nas tu tylko czterech, powinniśmy walczyć. – Mów za siebie! – warknął Bartsai. – Ja nie widzę sensu, by oddawać życie na próżno. Jeśli nie będzie tu wojowników, gajinowie ominą świątynię. Nie ma tu niczego, co mogliby zabrać, oprócz kości Oshikaia. Żadnych skarbów ani łupów. Tak więc zapewnimy świątyni bezpieczeństwo, odchodząc stąd. – Phi! – prychnął Lin-tse. – Czegóż innego można oczekiwać od tchórza z Krzywych Rogów? Bartsai zerwał się na równe nogi, wyrywając zza pasa zakrzywiony sztylet, a Lin-tse wstał, sięgając po szablę. Quing-chin skoczył między nich. – Nie! – zawołał. – Poszaleliście! – Nie pozwolę się znieważać w moim własnym namiocie! – krzyknął Bartsai, mierząc gniewnym spojrzeniem wyższego Lin-tse. – Zatem nie mów o ucieczce – ostrzegł go Lin-tse, wpychając szablę z powrotem do pochwy. – A o czym innym możemy mówić? – spytał Kzun. – Nie chcę uciekać przed gajinami. Ani nie chcę niepotrzebnie tracić swoich wojowników. Niezbyt lubię Krzywe Rogi, lecz Bartsai to wojownik, który brał udział w wielu bitwach. Nie jest tchórzem, ja też nie. On mówi prawdę. Czegokolwiek tu szukają, ci gajinowie przede wszystkim chcą zabijać Nadirów. Jeśli nas tu nie będzie, po prostu pojadą dalej. Powinniśmy wywabić ich dalej w step. Tam ich konie pozdychają z pragnienia. Klapa namiotu odchyliła się i do środka wszedł niski człowieczek. Był stary i chudy, a na szyi nosił naszyjnik z kości ludzkich palców. – Kim jesteś? – zapytał czujnie Bartsai, poznając po naszyjniku, że ma przed sobą szamana. – Jestem Nosta Khan. – Przybyły podszedł i usiadł między Kzunem a Bartsaiem. Obaj rozsunęli się, robiąc mu miejsce. – Teraz już wiecie o nadciągającym niebezpieczeństwie – powiedział szaman. – Dwa tysiące gothiryjskich wojowników, dowodzonych przez Gargana, maszeruje na to święte miejsce. Nie wiecie tylko po co, ale zaraz wam to wyjaśnię. Przybywają, by zburzyć świątynię, zwalić jej mury, zabrać kości Oshikaia i zetrzeć je na proch. – W jakim celu? – chciał wiedzieć Kzun. – Któż zdoła zrozumieć gajinów? – odparł Nosta Khan. – Traktują nas jak robactwo, które mogą niszczyć wedle swego kaprysu. Nic mnie nie obchodzą ich pobudki, wystarczy, że tu idą. – Co nam radzisz, szamanie?– spytał Lin-tse. – Musicie wybrać wodza i z całych sił stawić im opór. Świątynia nie może wpaść w ręce gajinów. – Przeklęci okrągłoocy! – syknął Kzun. – Nie wystarczy im, że nas tropią i zabijają. Teraz chcą bezcześcić nasze święte miejsca. Nie zamierzam tego znosić. Pytanie tylko, kto będzie nami dowodził? Nie chcę się pysznić, ale walczyłem w trzydziestu siedmiu bitwach. To ja powinienem zostać wodzem. – Wysłuchajcie mnie – rzekł spokojnie Quing-chin. – Szanuję wszystkich zebranych tu wodzów i nie mówię tego, żeby któregoś obrazić. Z obecnych tutaj tylko dwóch może dowodzić – ja oraz Lin-tse, gdyż obaj byliśmy szkoleni przez gajinów i dobrze znamy sztukę oblężniczą. Jest jednak wśród nas człowiek, który lepiej niż ktokolwiek rozumie sposoby walki gajinów. – A kim jest ten... bohater? – zapytał Bartsai. Quing-chin spojrzał na Lin-tse. – Kiedyś zwał się Okaiem. Teraz nosi imię Talismana. – I uważasz, że on poprowadzi nas do zwycięstwa? – wtrącił Kzun. – Przeciwko dwudziestokrotnie liczniejszemu od nas nieprzyjacielowi? – Jeźdźcy Niebios pójdą za nim – rzekł nagle Lin-tse. – Rącze Kuce także – dorzucił Quing-chin. – Do jakiego plemienia należy? – zainteresował się Bartsai. – Wilczych Łbów – odpowiedział mu Lin-tse. – Zatem zaprowadź nas do niego. Chcę go zobaczyć, zanim oddam moich ludzi pod jego rozkazy – oświadczył Bartsai. – Tymczasem roześlę jeźdźców, gdyż w pobliżu jest wiele wiosek Krzywych Rogów. Potrzebujemy więcej wojowników. Zhusai miała niespokojną noc, gdyż dręczyły ją dziwne sny. Jacyś ludzie wlekli ją przez góry, a potem przykuli w ciemnej i ponurej grocie. Obrzucali ją wyzwiskami: – Wiedźma! Dziwka! Razy spadały na jej głowę i ciało. Otworzyła oczy. Serce waliło jej jak młotem. Wyskoczyła z łóżka, podbiegła do okna, otworzyła je na oścież i łapczywie oddychała chłodnym nocnym powietrzem. Zbyt przestraszona by znów zasnąć, wyszła na podwórze przed świątynią. Talisman siedział tam z Gorkaiem. Na jej widok wstał. – Dobrze się czujesz, Zhusai? – zapytał, biorąc ją za rękę. – Jesteś bardzo blada. – Miałam okropny sen, ale już dochodzę do siebie. – Uśmiechnęła się. – Mogę usiąść z wami? – Oczywiście. We troje rozmawiali o poszukiwaniach Oczu Alchazzara. Talisman dokładnie przeszukał świątynną komnatę, szukając skrytek w ścianach i podłodze, ale niczego nie znalazł. Nawet razem z Gorkaiem podnieśli wieko sarkofagu i obejrzeli spoczywające w nim kości. Nie było tam nic poza srebrnym lon-tsia i wizerunkiem głów Oshikaia oraz Shul-sen. Zostawił go na miejscu i starannie umieścili pokrywę na miejscu. – Duch Oshikaia powiedział mi, że Oczy są tutaj ukryte, ale nie mam pojęcia, gdzie jeszcze miałbym ich szukać – wyznał Talisman. Zhusai wyciągnęła się na boku i powoli zapadła w sen... Szczupły mężczyzna o gorejących oczach wycisnął na jej ustach pocałunek, gryząc jej wargi do krwi. – Teraz umrzesz, wiedźmo, i najwyższy czas. Napluła mu w twarz. – Połączą się z moim ukochanym – odparła – i już nigdy nie będą musiała oglądać twojej parszywej gęby! Dwukrotnie mocno uderzył ją w twarz, a potem złapał za włosy. – Nigdy go nie zobaczysz po tamtej stronie wieczności. Pokazał jej piąć złotych ćwieków, które trzymał w dłoni. – Wyklują ci nimi oczy i przebiją błony bębenkowe w uszach. Ostatnim przebiją ci język. Twoja dusza będzie moja, na zawsze. Przykuta do mojej, jak powinno być za życia. Może spróbujesz błagać? Jeśli przetną ci pęta, czy uklękniesz przede mną i przysięgniesz mi posłuszeństwo? Zhusai chciała powiedzieć tak, lecz głos, który wydobył się z jej ust, nie należał do niej. – Przysiąc posłuszeństwo robakowi? Jesteś niczym, Chaka-to. Ostrzegałam mojego pana przed tobą, ale nie chciał mnie słuchać. Teraz przeklinam cię i moje przekleństwo będzie cię ścigać aż po kres gwiazd! Odchylono jej głową do tyłu. Podniósł ręką i poczuła, jak obijają jej w oko lśniący ćwiek... Z okrzykiem bólu Zhusai ocknęła się i ujrzała siedzącego przy jej posłaniu Talismana. – Jak się tu znalazłam? – zapytała. – Przyniosłem cię tutaj. Mówiłaś w języku Chiatze. Nie znam go, a bardzo zmienił ci głos. – Znów miałam ten sen, Talismanie. Był taki rzeczywisty. Jakiś człowiek... wielu ludzi... zabrali mnie do ciemnej komnaty i wykłuli mi oczy. To było okropne. Nazywali mnie wiedźmą i dziwką. Oni... myślę, że... zamordowali mojego męża. – Odpocznij – poradził Talisman. – Jesteś rozkojarzona. – Jestem rozkojarzona – przytaknęła – ale... jeszcze nigdy nie miałam takiego snu. Wszystko było tak kolorowe i… Łagodnie pogłaskał ją po głowie, a ona, wyczerpana, znów zapadła w sen. I tym razem już nic jej się nie śniło. Kiedy się zbudziła, była sama, a pokój wypełniało jasne światło dnia. Na stoliku pod oknem stał dzbanek z wodą i miska. Zhusai wstała z wąskiego łóżka, zdjęła ubranie, nalała wody do miski i dodała trzy krople perfum z maleńkiego flakonika, po czym umyła twarz i górną połowę ciała. Z bagażu wyjęła długą tunikę z białego jedwabiu, pomiętą, lecz czystą. Ubrała się, wyprała rzeczy, które miała na sobie poprzedniego dnia i rozłożyła je na parapecie, żeby wyschły. Boso wyszła z pokoju, zeszła po drewnianych schodach i znalazła się na dziedzińcu. Talisman siedział tam, samotnie spożywając posiłek złożony z chleba i sera. Gorkai zajmował się końmi po drugiej stronie podwórza. Zhusai usiadła obok Talismana, który napełnił jej puchar wodą. – Znów coś ci się śniło? – zapytał. – Nie. – Jest śmiertelnie znużony, stwierdziła, widząc jego mętne spojrzenie. – Co teraz zrobisz? – Wiem... sądzę, że... oczy są gdzieś tutaj, ale nie mam pojęcia, gdzie ich szukać. Przez otwartą bramę weszło pięciu mężczyzn. Zhusai z przygnębieniem rozpoznała Nostę Khana. Wstała i usunęła się w cień. Talisman beznamiętnie spoglądał na nadchodzących. Pierwszy z nich, mężczyzna z wygoloną głową i złotymi kolczykami w uszach, zatrzymał się przed nim. – Jestem Kzun z Samotnych Wilków – oznajmił głębokim i zimnym głosem. Był chudy i żylasty, i patrząc na niego, Zhusai poczuła ukłucie lęku. W wyzywającej pozie stanął nad Talismanem. – Quing-chin z Rączych Kuców twierdzi, że jesteś wodzem, za którym powinniśmy pójść. Dla mnie nie wyglądasz na wodza. Talisman wstał i ominął Kzuna, zupełnie go ignorując. Podszedł do wysokiego, poważnego wojownika. – Dobrze znów cię widzieć, Lin-tse – powiedział. – I ciebie, Okai. Chyba przywiedli cię tu bogowie kamienia i wody. Krępy mężczyzna w średnim wieku wystąpił naprzód. – Jestem Bartsai z Krzywych Rogów. – Przykucnął i wyciągnął prawą rękę, dłonią do góry. – Quing-chin z Rączych Kuców wychwala twoje zalety, więc przyszliśmy tu prosić cię o przysługę. – Nie, jeszcze nie – warknął Kzun. – Najpierw niech dowiedzie, że jest tego wart. – Dlaczego potrzebny wam wódz? – zapytał Talisman, spoglądając na Lin-tse. – Gargan idzie tu z wojskiem. Gothirowie zamierzają zniszczyć świątynię. – Już zaatakowali kilka nadyryjskich obozów – dodał Quing-chin. Talisman odszedł kilka kroków i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na ziemi. Trzej pozostali poszli za jego przykładem i usiedli wokół niego. Kzun zawahał się, a potem dołączył do nich. Gorkai przeszedł przez podwórze i z rękami założonymi na piersi stanął za Talismanem. – Ilu ludzi mają Gothirowie? – chciał wiedzieć Talisman. – Dwa tysiące – odparł Nosta Khan. – Lansjerów i piechoty. – Kiedy tu będą? – Za dwa dni. Najwyżej trzy – odparł Bartsai. – I zamierzacie walczyć? – Inaczej po co potrzebowalibyśmy wodza? – warknął Kzun. Talisman dopiero teraz spojrzał mu w oczy. – Powiedzmy sobie jasno, Kzunie z Samotnych Wilków – oświadczył bez gniewu. – Świątyni nie da się długo utrzymać. Dwa tysiące zaciekle atakujących żołnierzy zdobędzie ją… w końcu. Nie ma nadziei na zwycięstwo. W najlepszym razie utrzymamy się kilka dni, może tydzień. Rozejrzyjcie się wokół. Jeden mur już się zwalił, a brama jest do niczego. Wszyscy obrońcy zginą. – Ja też tak mówiłem – wtrącił Bartsai. – A więc radzisz uciekać? – spytał Kzun. – W tym momencie niczego nie radzę – odrzekł Talisman. – Stwierdzam fakty. Czy ty zamierzasz walczyć? – Tak – zaoferował się Kzun. – To miejsce jest święte dla wszystkich Nadirów. Nie można go oddać bez walki. Przemówił Lin-tsen: – Znasz sposoby Gothirów, Okai. Wiesz, jak będą walczyć. Poprowadzisz nas? Talisman wstał. – Wracajcie do waszych wojowników. Powiedzcie im, żeby zebrali się tu za godzinę. Przemówię do nich. Pozostawiwszy siedzących wodzów, Talisman przeszedł przez dziedziniec i wspiął się na wschodni mur. Zaskoczeni wodzowie wstali i opuścili świątynię. Nosta Khan poszedł za Talismanem. Zhusai stała spokojnie pod murem, gdy podszedł do niej Gorkai. – Chyba nie zobaczymy nadejścia Zjednoczyciela– mruknął posępnie. – A jednak zostaniesz. – Jestem Wilczym Łbem – odparł dumnie. – Zostanę. Na murze Nosta Khan podszedł do Talismana. – Tego nie przewidziałem – przyznał szaman. – To bez znaczenia – zapewnił go młodzieniec. – Zwyciężymy czy nie, to tylko przyspieszy dzień rozrachunku. – Jak to? – Cztery szczepy będą walczyć ramię w ramię. Pokażą innym drogę, jaką musimy podążyć. Jeśli nam się uda, wtedy Nadirowie zrozumieją, że Gothirów można pokonać. Jeżeli zginiemy, wówczas zbezczeszczenie świątyni połączy wszystkie plemiona ognistym łańcuchem. – Jeśli się uda? Powiedziałeś, że wszyscy zginiecie. – Musimy być przygotowani na śmierć. Mamy jednak szansę, Nosta. Oni nie mają wody, więc musimy pilnować studni i nie dopuszczać ich do nich. Dwa tysiące żołnierzy potrzebuje dwustu pięćdziesięciu galonów wody dziennie, a ich konie trzy razy tyle. Jeśli przez kilka dni uda nam się odciąć ich od wody, konie zaczną zdychać. A potem ludzie... – Przecież na pewno wzięli to pod uwagę? – upierał się Nosta Khan. – Wątpię. Spodziewają się, że zdobędą świątynię z marszu. A tutaj są trzy głębokie studnie. – Czy zdołasz utrzymać ją z setką ludzi i upilnować wodopoje w okolicy? – Nie, potrzebujemy więcej wojowników. I oni przyjdą. – Skąd? – dopytywał się szaman. – Przyślą ich Gothirowie – uspokoił go Talisman. Rozdział 8 Talisman siedział samotnie na murze. Podwinął nogi, wyciągnął ramiona, zamknął oczy i wystawiał twarz do słońca. Miał tyle wspaniałych marzeń, a pierwszym z nich było to, by wjechać u boku Zjednoczyciela do Gulgothiru, ujrzeć upokorzenie Gothirów, zburzenie murów ich stolicy i rozbicie wojsk. Ogarnął go gniew i przez chwilę pozwalał mu krążyć w swoich żyłach. Potem, powoli, uspokoił się. To, co rzekł Noście Khanowi, było prawdą. Bitwa o świątynię zjednoczy plemiona jak nigdy dotychczas. Nawet jeśli miał tutaj umrzeć – co było bardzo prawdopodobne – w ten sposób przyspieszy nadejście Zjednoczyciela. Oznajmił wodzom plemion, że zwycięstwo jest niemożliwe. To również było prawdą. A przecież generał przekonany o swej nieuchronnej klęsce sam skazuje się na porażkę. Oddychając miarowo i spowalniając bicie serca, Talisman wyzbył się gniewu i frustracji. Miały się spotkać dwa oddziały. Zapomnijmy o liczbach i rozważmy podstawowe fakty. Znów ujrzał wyłożony drewnem gabinet Fanlona w akademii Bodacasa i usłyszał głos starego żołnierza, nadlatujący szeptem sprzed lat: – Odpowiedzialność za losy bitwy spoczywa na barkach jednego człowieka. To on jest duszą wojska. Jeśli podupada morale wśród żołnierzy, ich dowódca również traci serce do walki. Porządek i bałagan, odwaga i tchórzostwo – to cechy, którymi rządzi serce. Tak więc biegły strateg kontroluje ruchy nieprzyjaciela i denerwuje go, a dopiero potem uderza. Nękanie i nieustanne wypady odbierają wrogowi serce do walki, przerażają go i pozbawiają zdolności dobrego planowania. Talisman wyobraził sobie Gargana i znów ogarnął go gniew. Zaczekał, aż minie. Lord Larness już raz nie zdołał go pokonać, kiedy miał w ręku wszystkie atuty. Czy uda mi się to powtórzyć? – zastanawiał się Talisman. Tamtego człowieka zżerała nienawiść, lecz wciąż był potężnym generałem i odważnym wojownikiem, a kiedy nie unosił się gniewem, całkiem niegłupim. Tak więc trzeba będzie wytrącić go z równowagi i pozwolić, by nienawiść odebrała mu rozum. Talisman otworzył oczy, wstał i spojrzał na zachód. Widział stąd miejsce, w którym wróg rozbije obóz – u podnóża suchych wzgórz, gdzie konie znajdą po południu trochę cienia. Czy spróbują otoczyć świątynię? Nie. Najpierw wyślą na zwiady lansjerów. Siedząc na murach, popatrzył na budynki i umocnienia świątyni. Miejsce wiecznego spoczynku Oshikaia było budowlą o płaskim dachu. Przylegał do niej piętrowy budynek, mieszczący dziesięć pokoi, wybudowany dla pielgrzymów. Dalej leżała w gruzach stara wieża. Trzy ze ścian, sześciometrowej wysokości, otaczających świątynię były wciąż mocne, lecz zachodnia, z jej długim pęknięciem w kształcie klina to słaby punkt – tutaj skieruje główne uderzenie. Gargan pośle łuczników, aby ostrzeliwali obrońców i piechotę z łopatami, żeby poszerzyła pęknięcie. A potem Gothirowie dzięki liczebnej przewadze wtargną do środka. Talisman zszedł po kamiennych schodach i przeszedł wzdłuż podstawy muru, po czym przystanął przy uszkodzonej ścianie. Mając dość ludzi i czasu, mógłby ją naprawić, a przynajmniej wzmocnić kamieniami z ruin wieży. Ludzi i czas. Bogowie kamienia i wody pozbawili go obu. Przez bramę wjechali konno Kzun i jego Samotne Wilki. Talisman zdjął koszulę, cisnął ją w kurz, a potem ponownie wspiął się po schodach na parapet muru. Po chwili nadjechał Quing- chin z oddziałem Rączych Kuców, potem Lin-tse i Jeźdźcy Niebios. Ostatni przybył Bartsai ze szczepu Krzywych Rogów. Nadyryjscy wojownicy w milczeniu siedzieli na koniach, wpatrując się w stojącego nad murze Talismana. – Jestem Talisman – rzekł. – Pochodzę z plemienia Wilczych Łbów i jestem Nadirem. Te ziemie należą do Krzywych Rogów. Niech ich wódz Bartsai stanie obok mnie na tym murze. Bartsai przerzucił nogę przez łęk siodła i zeskoczył na ziemię, wszedł po schodach i stanął obok Talismana. Ten wyjął nóż i przeciągnął ostrzem po dłoni lewej ręki. Z rany popłynęła krew. Wyciągnął rękę i patrzył, jak czerwone krople kapią na ziemię na dziedzińcu. – Oto moja krew, którą ofiarowuję Krzywym Rogom – oznajmił. – Moją krew i obietnicę, że będę walczył do śmierci w obronie kości Oshikaia Smokogromcy. Milczał chwilę, a potem kolejno wezwał do siebie pozostałych trzech wodzów. Kiedy do niego dołączyli, spojrzał na czekających na podwórzu jeźdźców. – W tym miejscu przed wieloma laty Oshikai stoczył Bitwę Pięciu Armii. Zwyciężył i zginął. W przyszłości Nadirowie będą mówić o naszej walce jako o Bitwie Pięciu Plemion. Będą opowiadali o niej z dumą w sercach, gdyż jesteśmy wojownikami i mężczyznami. Jesteśmy Nadirami. Nie boimy się niczego. -. Podniósł głos. – A kim są ci, którzy staną przeciwko nam? Jak myślicie, kim oni są? Zabijali nasze kobiety i dzieci. Bezcześcili nasze święte miejsca. – Nagle wskazał palcem na jednego z jeźdźców Krzywych Rogów. – Ty! – krzyknął. – Czy zabiłeś kiedyś Gothira? Zapytany przecząco potrząsnął głową. – Zrobisz to. Wbijesz mu miecz w gardło, a jego krew tryśnie na tę ziemię. Usłyszysz jego rzężenie i zobaczysz, jak gasną jego oczy. Tak się stanie. I ty też! I ty! Każdy z was będzie miał okazję odpłacić im za zniewagi i zbrodnie. Moja krew – krew Nadirów – wsiąkła w tę ziemię. Nie opuszczę tego miejsca, do czasu aż Gothirowie zostaną pobici lub zmuszeni do odwrotu. Każdy, kto nie może złożyć takiej przysięgi, powinien odjechać. Żaden z jeźdźców się nie poruszył. Lin-tse stanął obok Talismana. Zakrzywionym sztyletem zaciął się w lewą dłoń i uniósł ją w górę. Jeden po drugim, pozostali wodzowie uczynili to samo. Kzun odwrócił się do Talismana i wyciągnął zakrwawioną dłoń, a Talisman uścisnął ją. – Bracia krwi! – zawołał Kzun. – Bracia do śmierci! Talisman podszedł na skraj muru, wyjął szablę i spojrzał na jeźdźców. – Bracia do śmierci! – krzyknął. Ostrza zabłysły w słońcu. – Bracia do śmierci! – wrzasnęli wojownicy. Ślepy kapłan siedział w swojej kwaterze, słuchając tych okrzyków. Ludzkie marzenia – rozmyślał – zawsze dotyczą wojny. Bitwa i śmierć, chwała i ból. Młodzi ludzie marzą o tym, a starzy snują opowieści. Ogarnął go głęboki smutek. Kapłan powoli krążył po pokoju, zbierając swoje papiery. Niegdyś i on był wojownikiem, przemierzającym stepy na końskim grzbiecie, i dobrze pamiętał upajającą bitewną euforię. Mała cząstka jego duszy żałowała, że nie może pozostać z tymi młodzieńcami i razić wroga. Jednak była to bardzo niewielka cząstka. Wiedział, że na świecie jest tylko jeden wróg. Nienawiść. Z tego paskudnego uczucia rodzi się wszelkie zło. Nieśmiertelne, odwieczne, zżerało serca ludzi z każdego pokolenia. Kiedy Oshi- kai i jego ludzie przed setkami lat dotarli do tej krainy, zastali tu pokojowo nastawionych mieszkańców żyznych południowych ziem. Po śmierci Oshikaia podbili ich, najeżdżając ich wioski i porywając kobiety, zasiewając ziarno nienawiści. To ziarno wykiełkowało, południowcy zaczęli stawiać opór i organizować się. Tymczasem Nadirowie podzielili się na wiele plemion. Południowcy stali się Gothirami, a pamięć dawnych wydarzeń sprawiła, że nienawidzili Nadirów i odpłacali im straszliwymi karnymi ekspedycjami. Kiedy to się skończy? – zastanawiał się kapłan. Powoli spakował rękopisy, pióra i kałamarz do brezentowego worka na ramię. Nie zmieściły się wszystkie i część ukrył w kuferku pod podłogą. Zarzuciwszy sakwę na ramię, wyszedł z komnaty, ale nie mógł zobaczyć słonecznego poranka. Jeźdźcy wrócili do obozów, lecz usłyszał zbliżające się kroki. – Opuszczasz nas? – zapytał Talisman. – Odchodzę. Kilka kilometrów na południe stąd znajduje się jaskinia. Często tam chodzę medytować. – Widziałeś przyszłość, starcze. Czy możemy ich pokonać? – Niektórych nieprzyjaciół nigdy nie można pokonać – rzekł kapłan i nie dodając nic więcej, odszedł. Talisman odprowadzał go wzrokiem. Zhusai podeszła do niego i owinęła mu skaleczoną dłoń czystym lnianym bandażem. – Dobra przemowa – oświadczyła z podziwem. Wyciągnął rękę i pogładził jej długie czarne włosy. – Musisz stąd odejść. – Nie, zostanę. Talisman popatrzył na jej piękną twarz, na prostą tunikę z białego i lśniącego w słońcu jedwabiu, na płaszcz jej czarnych włosów. – Chciałbym, żebyś była moja. – Jestem twoja – odparła. – Teraz i na zawsze. – To niemożliwe. Jesteś przyrzeczona Zjednoczycielowi. Człowiekowi o fiołkowych oczach. Wzruszyła ramionami. – Tak twierdzi Nosta Khan. Dziś jednak to ty zjednoczyłeś pięć plemion i to mi wystarczy. Zostanę. Podeszła do niego, ujęła jego dłoń i ucałowała ją. Pojawił się Quing-chin. – Chciałeś się ze mną widzieć, Talismanie? Zhusai chciała odejść, lecz Talisman ujął jej dłoń i podniósł do ust. Potem odwrócił się i skinął na Quing-china, żeby za nim poszedł. – Musimy zwolnić ich pochód – rzekł, zaprowadziwszy wojownika do stołu, przy którym jadali śniadania. – Jak to? – Jeżeli jeszcze są o dwa dni drogi stąd, to będą musieli rozbić obóz na noc. Weź dziesięciu ludzi i sprawdź teren. Potem, kiedy będą obozowali, rozpędź tyle koni, ile zdołasz. – Z dziesięcioma ludźmi? – Z liczniejszym oddziałem byłoby ci trudniej to zrobić – tłumaczył Talisman. – Musisz pójść za przykładem Adriusa. Pamiętasz zajęcia z Fanlonem? – Pamiętam – odrzekł z krzywym uśmiechem Quing-chin. – Chociaż wtedy nie uwierzyłem w tę historię. – Postaraj się, żeby teraz stalą się prawdą, bo potrzebujemy czasu. Quing-chin wstał. – Wedle rozkazu, generale – odezwał się po gothiryjsku i zasalutował jak lansjer. Talisman uśmiechnął się. – Idź już. I nie daj się zabić. Jesteś mi potrzebny. – Tę radę zachowam w sercu – obiecał wojownik. Następnie Talisman wezwał Bartsaia. Wódz Krzywych Rogów usiadł i nalał sobie kubek wody. – Powiedz mi o wszystkich wodopojach, jakie znajdują się w odległości jednego dnia jazdy stąd – polecił Talisman. – Są zaledwie trzy. Dwa to małe źródełka. Tylko jeden staw może dostarczyć dość wody dla tak licznego oddziału. – To dobrze. Opisz mi go. – Znajduje się osiemnaście kilometrów na wschód stąd, wysoko w górach. Jest bardzo głęboki i nawet podczas największej suszy pełny zimnej wody. – Czy łatwo do niego dotrzeć? Bartsai wzruszył ramionami. – Jak już powiedziałem, leży wysoko. Wiedzie do niego tylko jedna droga wijąca się przez przełęcze. – Czy mogą przejechać nią wozy? – Tak, chociaż trzeba by oczyścić drogę z dużych kamieni. – Jak broniłbyś tej drogi? – A dlaczego miałbym jej bronić? – zdziwił się Bartsai.– Wróg nadchodzi tutaj. – Będzie potrzebował wody, Bartsaiu. Trzeba odciąć mu dostęp do niej. Bartsai wyszczerzył zęby w szczerbatym uśmiechu. – Ach tak, Talismanie. Z pięćdziesięcioma wojownikami mógłbym utrzymać tę drogę nawet przeciw całej armii. – Nie mogę tam wysłać pięćdziesięciu. Wybierz dwudziestu najlepszych, jakich masz. – Sam ich poprowadzę – obiecał Bartsai. – Nie, jesteś potrzebny tutaj. W miarę zbliżania się Gothirów inni jeźdźcy Krzywych Rogów będą przybywać do świątyni i szukać swego wodza. Bartsai kiwnął głową. – To prawda. Tej nocy przybyło siedmiu i wysłałem zwiadowców, żeby szukali innych. – Stary wódz westchnął. -Przeżyłem prawie pięćdziesiąt lat, Talismanie. Zawsze marzyłem o walce z Gothirami. Tylko nie tak, nie z garstką ludzi w rozsypującej się świątyni. – To dopiero początek, Bartsai. Obiecuję ci to. Kzun położył następny ciężki głaz i cofnął się, ocierając brudną dłonią pot z czoła. Już od trzech godzin on i jego ludzie przenosili kamienie z ruin wieży i układali je pod zachodnim murem, tuż pod pęknięciem, tworząc platformę, która zgodnie z rozkazem Talismana miała mieć sześć metrów długości, trzy szerokości i półtora metra wysokości. Praca była ciężka i niektórzy z wojowników szemrali. Kzun uciszył ich. Nie miał zamiaru tolerować narzekania w obecności członków innych plemion. Zerknął na Talismana, który z ożywieniem rozprawiał z Jeźdźcem Niebios o pociągłej twarzy – Lin-tse. Pot zalewał oczy Kzuna. Nienawidził tej pracy, bo przypominała mu owe dwa lata, jakie spędził w gothiryjskiej kopalni złota na północy. Zadrżał na samo wspomnienie, tego dnia, kiedy zawleczono go w łańcuchach do wylotu szybu i kazano zejść. Nie zdjęli mu kajdan z nóg, więc Kzun dwukrotnie nie trafił stopami na szczeble drabiny i zawisł w ciemnościach na rękach. W końcu dotarł na dno szybu, gdzie czekali dwaj strażnicy z pochodniami. Jeden uderzył go pięścią w twarz, rzucając na ścianę. – To, żebyś pamiętał, zasrana małpo, że masz zawsze robić to, co ci się każe. Natychmiast! Piętnastoletni Kzun pozbierał się i spojrzał w brodatą, ospowatą twarz strażnika. Widział nadchodzący cios, ale nie mógł go uniknąć. Uderzenie rozcięło mu wargi i złamało nos. – A to, żebyś wiedział, że nigdy nie wolno patrzeć strażnikowi w oczy. Teraz wstawaj i ruszaj. Przez dwa lata pracował w mroku, z kostkami otartymi do żywego mięsa przez kajdany, z wrzodami na plecach i szyi, smagany batem, kiedy jego znużone ciało nie mogło poruszać się tak szybko, jak żądali strażnicy. Wokół niego umierali ludzie, złamani psychicznie dużo wcześniej niż ich ciała poddały się ciemności. Kzun jednak nie dał się złamać. Dzień za dniem kuł ściany tuneli żelaznym oskardem lub machał łopatą o krótkim trzonku, zbierając kosze głazów, które przenosił na wózki ciągnięte przez ślepe konie. I gdy przychodziła kolejna pora snu – bo któż potrafił tam odróżnić dzień od nocy? – na rozkaz padał na ziemię i wyciągał znużone ciało na dnie wciąż wydłużającego się tunelu. Ten dwukrotnie zawalił się, zabijając górników. Za drugim razem Kzun został do połowy przysypany, ale wydostał się sam, zanim nadeszła pomoc. Większość pracujących z nim niewolników była gothiryjskimi kryminalistami, złodziejaszkami i włamywaczami. Nadyryjski kontyngent nazywano „doborowym". W przypadku Kzuna oznaczało to, że gothiryjscy żołnierze wjechali do wioski i zgarnęli wszystkich młodych ludzi, jakich zdołali znaleźć. Zabrali siedemnastu. W tych górach było mnóstwo kopalń i Kzun już nigdy nie zobaczył żadnego ze swych przyjaciół. Kiedyś cieśli przygotowującemu stemple złamała się piła. Zaklął i odszedł tunelem po zapasową. Kzun podniósł ułamany kawałek, nie dłuższy od jego kciuka. Przez wiele pór snu żmudnie piłował nią bolce przytrzymujące okowy na nogach. W tunelach zawsze panował hałas: szum podziemnych rzek, chrapanie śpiących ludzi, mających gardła i płuca zatkane skalnym pyłem. Pomimo to Kzun był bardzo ostrożny. Piłował równomiernie oba ogniwa i w końcu jedno z nich puściło. Gorączkowo zajął się drugim. Ono również ustąpiło. Ostrożnie wstał i poszedł tunelem do miejsca, gdzie składano narzędzia. Tam panowała cisza i strażnicy w małym pomieszczeniu obok szybu usłyszeliby brzęk łańcuchów nadchodzącego więźnia. Jednak Kzun nie miał już kajdan na nogach. Wybrał oskard o krótkim trzonku, ostrożnie wyjął go ze stosu narzędzi i podkradł się do wartowni. W środku byli dwaj strażnicy. Grali w coś, rzucając kośćmi. Nabrawszy tchu, Kzun wskoczył do pomieszczenia i uderzył kilofem w plecy pierwszego mężczyzny. Żelazo przeszło między żebrami i przeszyło pierś. Kzun wypuścił z ręki oskard, chwycił nóż umierającego i rzucił się na drugiego z siedzących przy stole mężczyzn. Ten zerwał się na równe nogi, sięgając po swój sztylet, ale nie zdążył. Ostrze Kzuna wbiło mu się w nasadę szyi, ominęło obojczyk i przeszyło serce. Kzun szybko zdjął z niego ubranie i przebrał się w nie. Buty były za duże, więc odrzucił je w kąt. Poszedł do szybu i zaczął wspinać się po żelaznych stopniach osadzonych w kamieniu. W górze ujrzał jasne gwiazdy na ciemnym niebie. Na ten widok ścisnęło go gardle. Wspinając się nieco wolniej, dotarł na górę i rozejrzał się. Opodal stała grupka budynków, w których przerabiano rudę i baraki strażników. Kzun wygramolił się z szybu i powoli przeszedł przez otwarty teren. Nocny wietrzyk przyniósł mu zapach koni, za którym trafił do stajni. Ukradł dobrego konia, opuścił teren kopalni i pojechał w świeże, czyste górskie powietrze. Wróciwszy do wioski, przekonał się, że nikt nie poznawał w nim młodzieńca porwanego zaledwie przed dwoma laty. Stracił włosy, a jego skóra i twarz przybrały odcień jak u nieboszczyka. Powypadały mu zęby z prawej strony szczęki, a niegdyś masywne ciało stało się chude i żylaste. Gothirowie nie szukali go. Nie notowali imion „dobieranych” Nadirów ani nazw wiosek, z których ich porywali. Teraz Kzun położył na stercie następny wielki kamień i odszedł od nowo stawianego muru. Ten miał już ponad metr wysokości. Piękna kobieta zbliżyła się do Kzuna, niosąc wiadro z wodą i miedzianą chochlę. Skłoniła się nisko i wręczyła mu chustkę z białego lnu. – Owiń nią sobie głowę, panie – zaproponowała uprzejmie. – Dziękuję – odparł bez uśmiechu, nie chcąc pokazywać popsutych zębów. – Kim jesteś? – spytał, obwiązując chustką łysą głowę. – Jestem Zhusai, kobieta Talismana. – Jesteś bardzo piękna, a on ma wielkie szczęście. Skłoniła się ponownie i podała mu chochlę z wodą. Napił się łapczywie, a potem oddał wiadro czekającym towarzyszom. – Powiedz mi, skąd Talisman tak dużo wie o Gothirach? – Został zabrany przez nich jako dziecko – wyjaśniła Zhusai. – Był zakładnikiem. Szkolono go w akademii bodacasańskiej, tak samo jak Quing-china i Lin-tse. – Janczar. Teraz rozumiem. Słyszałem o nich. – On jest wielkim człowiekiem, panie. – Tylko wielki człowiek zasługuje na taką kobietę jak ty – rzekł Kzun. – Dziękuję ci za chustkę. Skłoniła się i odeszła, a Kzun westchnął. Jeden z jego ludzi rzucił rubaszną uwagę i Kzun ofuknął go. – Powiedz jeszcze słowo, Chisk, a wyrwę ci z gęby ten plugawy jęzor! – Jak oceniasz wodzów? – zapytał Talisman. Lin-tse przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią, zbierając myśli. – Najsłabszym z nich jest Bartsai. Jest stary. Nie chce umierać. Quing-chin jest taki sam, jakim go pamiętam – odważny i rozsądny. Jestem wdzięczny Garganowi. Gdyby nie nadciągnął tu ze swoimi żołnierzami, musiałbym zabić Quing-china, a to wypaliłoby niezatarte piętno na mojej duszy. Kzun? Ten człowiek ma w sobie demona. Jest niezrównoważony, Talismanie, ale myślę, że okaże się wielki. – A Lin-tse? – Jest taki, jakim go znałeś. Moi ludzie nazywają mnie Człowiekiem o Dwóch Duszach. Nie sądzę, by to było prawdą, ale lata spędzone w akademii bodacasańskiej zmieniły mnie. Teraz muszę się starać, żeby być Nadirem. Quing-chin ma z tym większe kłopoty. Zabił mojego najlepszego wojownika i nie chciał wyłupić mu oczu. Ja też nie chciałbym tego zrobić, ale zmusiłbym się do tego. Rozumiesz mnie, Talismanie? – Rozumiem. Pozbawili nas czegoś. My jednak też coś im zabraliśmy. I teraz dobrze to wykorzystamy. – Umrzemy tu, przyjacielu – rzekł łagodnie Lin-tse. – Ale umrzemy chwalebnie. – Bracia do śmierci – dodał Talisman. – A może i potem. Kto wie? – No cóż... Jakie masz dla mnie rozkazy, generale? Talisman spojrzał w czarne, posępne oczy Lin-tse. – Na początek potrzebujemy jakiegoś sukcesu, obojętnie jak skromnego. Gargan będzie szedł z głównymi siłami. Przodem wyśle kilka kompanii lansjerów. Dotrą tu pierwsi i chcę, żebyś wraz z twoimi Jeźdźcami Niebios sprawił im krwawą łaźnię. Bartsai twierdzi, że osiemnaście kilometrów na zachód stąd znajduje się wąska przełęcz. Kiedy lansjerzy dojadą tam, zaatakujecie. Nie bezpośrednio, ale strzałami z łuków. Potem wycofacie się za przełęcz. Będziesz miał cały dzisiejszy dzień i część jutrzejszego na przygotowanie niespodzianek. Przywieź zdobyczną broń, jeśli zdołasz. Lin-tse skinął głową. – Myślisz o Fecremie i jego długim odwrocie. – Istotnie. Jak już powiedziałem, potrzebny nam sukces. Najważniejsze jest jednak to, żebyś nie podejmował zbytecznego ryzyka. Jeśli nadjadą więcej niż dwie kompanie, nie atakuj ich. Twoi ludzie są niezastąpieni. Lin-tse wstał. – Dam z siebie wszystko, generale. – Nie wątpię. Jesteś z nas najrozsądniejszy, Lin-tse. Dlatego wybrałem cię do tej misji. Lin-tse nawet nie mrugnął okiem i bez słowa odszedł. Gorkai przysunął się do Talismana. – To twardy człowiek – zauważył. – Tak, jak kamień – przyznał Talisman. – Gdzie Zhusai? – Poszła do świątyni, pomodlić się. Talisman wszedł do środka i zastał dziewczynę stojącą przy sarkofagu. W mrocznej komnacie było chłodno. Stał przez chwilę, obserwując ją. Odwróciła się do niego i uśmiechnęła. – Tu jest tak cicho – zauważyła. – Widziałem, jak dałaś chustkę Kzunowi. Dlaczego to zrobiłaś? – Jest niebezpiecznym człowiekiem, który mógłby... kwestionować twoje rozkazy. – Tego człowieka nie można by przekupić złotem, a ty uczyniłaś to kawałkiem lnu. Jesteś zdumiewającą kobietą, Zhusai. – Dla ciebie zrobiłabym wszystko, Talismanie. Wybacz, że jestem taka bezpośrednia, ale mamy mało czasu, prawda? – Owszem – przyznał, podchodząc do niej. Ujęła jego dłoń i przycisnęła do swej piersi. – Byłeś kiedyś z kobietą? – Nie. – A więc oboje mamy wiele do odkrycia. – Przytuliła się do niego i przycisnęła wargi do jego warg. W nozdrzach poczuł zapach jej włosów i odurzył go smak jej ust. Poczuł się słaby i oszołomiony. Cofnął się. – Kocham cię, mój Talismanie – szepnęła. Na kilka krótkich sekund zapomniał o czekających na nich niebezpieczeństwach. To było jak cios pięścią między oczy. – Dlaczego teraz? – zapytał, odsuwając się. – Ponieważ tak musiało być – odparła. Odwróciła się do sarkofagu i przesunęła dłonią po żelaznej płycie. – „Oshikai Smokogromca, Pan Wojny" – przeczytała. – Był otoczony przez wrogów, kiedy pojął za żonę Shul-sen. I mieli tak mało czasu, Talismanie. Byli razem zaledwie przez cztery lata. Jednak ich miłość była wielka. Nasza będzie taka sama. Wiem. Wyczułam to w tym miejscu. A jeśli umrzemy, pójdziemy razem przez Otchłań. To także wiem. – Nie chcę, żebyś umarła – powiedział. – Żałuję, że cię tu przywiozłem. Żałuję tego z całego serca. – A ja cieszę się, że to zrobiłeś. Zwyciężysz, Talismanie. Twoja sprawa jest słuszna. Zło nadchodzi z Gothiru. – To piękne słowa, Zhusai. I chciałbym, żeby były prawdą. Niestety, dobro nie zawsze zwycięża. Muszę iść, gdyż mam wiele do zrobienia. – Kiedy już zrobisz wszystko, co musisz i zapadnie noc, przyjdź do mnie, Talismanie. Obiecasz mi to? – Przyjdę – obiecał. Niebo pociemniało od kruków i sępów, gdy Druss z Siebenem wjechali na wzniesienie i do płytkiej doliny. W dole zobaczyli około czterdziestu namiotów z kozich skór. Wszędzie leżały ciała pokryte ruchliwą masą ścierwojadów. Tu i ówdzie preriowe pieski szarpały gnijące zwłoki. – Wielkie nieba – szepnął Sieben, ściągając wodze. Druss ubódł piętami klacz i zjechał po zboczu. Sieben podążył za nim, wiodąc zapasowe kuce. Sępy zbyt ciężkie, by rozłożyć skrzydła i odlecieć, niechętnie schodziły z drogi koniom. Te płoszyły się, czując odór rozkładu, ale jeźdźcy popędzili je dalej. Sieben z początku spoglądał przed siebie, nie chcąc patrzeć na zabitych. Były wśród nich kobiety i dzieci – leżące jedne na drugich lub zabite podczas ucieczki. Brązowy pies cofnął się pod łopoczący namiot, zaszczekał i uciekł. Druss ściągnął wodze. – Dlaczego stajemy? – zapytał Sieben. Druss zsiadł z konia i rzucił wodze poecie. Z toporem w dłoni zbliżył się do namiotu, schylił głowę i wszedł do środka. Sieben pozostał w siodle i niechętnie rozejrzał się wokół. Łatwo było odgadnąć, co się tutaj stało. Mordercy zaatakowali późnym wieczorem, gdy rozpalono ogniska, by przygotować kolację. Nadirowie próbowali rozbiec się na wszystkie strony, ale zostali zmasakrowani. Niektóre ciała były okaleczone, bez głów lub kończyn. Druss wyszedł z namiotu, podszedł do koni i wziął bukłak z wodą. – W środku jest kobieta – oznajmił. -Żyje, ale jest bliska śmierci. Ma dziecko. Sieben zsiadł i uwiązał wierzchowce do słupa namiotu. Gothiryjskie rumaki były zdenerwowane i płoszyły się na widok psów oraz sępów, lecz nadyryjskie kuce stały spokojnie. Sieben szybko spętał konie rzemieniami, a potem dołączył do Drussa. W namiocie leżała młoda kobieta z okropną raną w brzuchu i boku. Kolorowe koce, na których spoczywała, nasiąkły krwią. Miała szeroko otwarte oczy i usta. Druss uniósł jej głowę i przyłożył bukłak do ust. Woda pociekła jej po brodzie, ale ranna zdołała przełknąć łyk. Sieben obejrzał ranę. Była głęboka, ostrze przeszło na wylot. Niemowlę, schowane za stertą futer, cicho popłakiwało. Druss podniósł je i przytrzymał przy nabrzmiałej piersi kobiety. Zaczęło ssać, z początku słabo. Kobieta jęknęła i objęła je ramieniem, przytulając do siebie. – Co zrobimy? – zapytał Sieben. Spojrzał w zimne oczy Drussa. Drenaj nic nie odrzekł. Gdy Sieben wyciągnął rękę i dotknął policzka kobiety, zobaczył jej zastygłe spojrzenie. Niemowlę nadal ssało. – Zostawili ją przy życiu, żeby gwałcić – mruknął Druss. – Stado kundli! – Niech zgniją w piekle! – warknął Sieben. Dziecko przestało ssać i Druss wziął je na ręce, przytulił do szerokiej piersi i lekko masował mu plecy. Sieben spojrzał na wydatny sutek kobiety. Sączyło się z niego mleko i krew. – Dlaczego, Drussie? – Co dlaczego? – Dlaczego to zrobili? W jakim celu? – Nie mnie powinieneś pytać, poeto. Widziałem, jak zdobywano miasta i dobrzy ludzie zmieniali się w demony, gdy budziła się w nich wściekłość, żądza oraz strach. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Ci żołnierze, którzy to uczynili, wrócą do domów, do swoich żon i rodzin, i będą przykładnymi mężami i ojcami. To dla mnie zagadka. Owinąwszy niemowlę w koc, wyniósł je na zewnątrz. Sieben podążył za nim. – Myślisz, że uznają to za zwycięstwo? – ciągnął poeta. – Będą śpiewać pieśni o tym wypadzie? – Miejmy nadzieję, że w świątyni znajdziemy jakąś karmiącą kobietę – stwierdził Druss. Sieben rozwiązał konie i przytrzymał dziecko, gdy Drenaj dosiadał klaczy. Potem oddał mu niemowlę i dosiadł swego rumaka. – Piło mleko i krew – skomentował Sieben. – Ssało pierś martwej matki. – Ale żyje – zauważył Druss. – Oddycha. Pojechali dalej. Druss zasłonił kocem główkę niemowlęcia, chroniąc je przed ostrym słońcem. Dziecko zasnęło. Druss czuł zapach nowego życia, mleczną woń świeżo nakarmionego oseska. Pomyślał o Rowenie i jej pragnieniu, by mieć takiego malca i móc przytulić go do piersi. – Będę farmerem – rzekł nagle. – Kiedy wrócę do domu, zostanę tam. Koniec z wojaczką. Nie chcę już oglądać sępów. – Wierzysz w to, przyjacielu? – zainteresował się Sieben. Druss podupadł na duchu. – Nie – odparł z przygnębieniem. Jeszcze przez godzinę jechali przez rozprażony step, a potem przenieśli siodła na grzbiety nadyryjskich kuców. Dziecko zbudziło się i chwilę płakało. Druss próbował je uspokoić, a potem wziął je od niego Sieben. – Jak myślisz, ile ma tygodni? – Może miesiąc. Albo dwa... Nie wiem. Sieben zaklął i Druss zaśmiał się. – Ciebie też pokropił, co? – W moim krótkim, lecz burzliwym życiu nauczyłem się robić różne rzeczy, ty stary koniu – oświadczył poeta, trzymając dziecko w wyciągniętych rękach. – Nigdy jednak nie przypuszczałem, że będę musiał martwić się plamami moczu na jedwabiu. Myślisz, że przeżre materiał? – Miejmy nadzieję, że nie. – Co zrobić, aby przestało płakać? Opowiedz mu jedną z tych twoich opowieści. Mnie one zawsze usypiają. Sieben przytulił niemowlę i zaczął śpiewać uroczą pieśń o księżniczce Ulastay, która chciała nosić gwiazdy we włosach. Miał dobry głos, dźwięczny i melodyjny. Nadyryjski osesek oparł główkę na jego piersi i szybko zasnął. Przed zmrokiem ujrzeli chmurę kurzu w oddali i Druss natychmiast zjechał ze szlaku do najbliższego parowu. Dwie kompanie lansjerów przemknęły obok nich, kierując się na zachód. Ich pancerze lśniły, a hełmy rzucały czerwone błyski w zachodzącym słońcu. Serce biło Siebenowi jak młotem. Dziecko cicho kwiliło, lecz tętent kopyt zagłuszał ten dźwięk. Kiedy jeźdźcy przejechali, Druss ruszył na północny wschód. O zachodzie zrobiło się chłodniej i Sieben czuł ciepło bijące od małego ciałka. – Myślę, że ma gorączkę – zwrócił się do Drussa. – Wszystkie dzieci są takie ciepłe – rzekł Drenaj. – Naprawdę? Ciekawe dlaczego. – Tak po prostu jest. Wielkie nieba, poeto, czy musisz wciąż o wszystko pytać? – Mam dociekliwy umysł. – A więc wymyśl, jak je nakarmić, kiedy się zbudzi. Wygląda na zdrowego malca i jego krzyki będą niosły się daleko. A tutaj raczej nie spotkamy przyjaciół. – No właśnie, Druss. Zawsze powiesz coś krzepiącego na zakończenie. Gargan, lord Larness, cierpliwie czekał, aż jego służący Bren rozepnie i zdejmie z niego ciężki napierśnik. Kiedy ostatnio go nakładał, był znacznie chudszy i teraz odetchnął z ulgą, gdy pozbył się ciężaru. W zeszłym miesiącu zamówił nowy pancerz, lecz ten nie był jeszcze gotowy, kiedy Garen-Tsen powiedział mu o klejnotach i koniecznym pośpiechu. Bren rozwiązał rzemienie osłon ud i nagolenników, a Gargan usiadł na składanym stołku i wyciągnął nogi. Kraj stacza się w otchłań, pomyślał z goryczą. Obłęd imperatora pogłębia się z każdym dniem, a dwie pozostałe frakcje szykują się do walki o władzę. Wojna domowa może wybuchnąć w każdej chwili. Szaleństwo! I wszyscy bierzemy w tym udział, dodał w duchu. Magiczne klejnoty, akurat! Jedyna licząca się magia to ta, jaka kryje się w ostrzach królewskich gwardzistów i lśniących grotach lansjerów. To, czego teraz potrzeba Gothirowi, to zewnętrznego zagrożenia, które zjednoczyłoby naród. Wojna z koczowniczymi plemionami odwróciłaby uwagę obywateli. Pozwoliłaby zyskać trochę czasu. Imperator powinien odejść. Pytanie tylko kiedy, jak i kto go zastąpi? A na razie Gargan musiał dać rywalizującym frakcjom coś, czym mogłyby się zająć. Bren opuścił namiot i po chwili wrócił, niosąc na tacy wino, masło, chleb i ser. – Kapitanowie pytają, kiedy się z nimi zobaczysz, milordzie – oznajmił. Gargan spojrzał na niego. Sługa był stary i zmęczony. – W ilu kampaniach ze mną brałeś udział? – zapytał Gargan. – W dwunastu, milordzie – odparł Bren, krojąc chleb i smarując trzy kromki. – Którą z nich najlepiej wspominasz? Starzec zastygł na chwilę. – Gassimę – wyznał. Bren napełnił puchar winem, dolał wody i podał napój generałowi. Gargan upił łyk. Gassima! Ostatnia wojna domowa, prawie dwadzieścia lat temu. Przy przeważającej przewadze wroga, Gargan przeprowadził odwrót przez pogranicze, a potem przegrupował siły i przypuścił atak, który powinien być samobójczy. Na swym olbrzymim białym rumaku, Skallu, wpadł do nieprzyjacielskiego obozu i zabił Barina w bezpośrednim starciu. W tym dniu odnieśli zwycięstwo i zakończyła się wojna. Gargan wypił wino i podał puchar Brenowi, który ponownie go napełnił. – To był koń, na Missaela! Niczego się nie bał. Skoczyłby nawet w sam ogień piekieł. – Wspaniały rumak – przytaknął Bren. – Nigdy nie widziałem drugiego takiego. Znasz tego ogiera, na którym jeżdżę teraz? Ma w sobie krew Skalla, jest jego wnukiem. Nie ma jednak jego zalet. Skall był księciem wśród koni. – Gargan zachichotał. – W dniu, kiedy padł, jeszcze sparzył się z trzema klaczami, mając trzydzieści dwa lata. Płakałem tylko dwa razy w życiu, Bren. Za pierwszym razem, kiedy zdechł Skall. – Tak, milordzie. Co mam przekazać kapitanom? – Za godzinę. Najpierw muszę przeczytać listy. – Tak, milordzie. Zostawiwszy jedzenie na stole, Bren wyszedł z namiotu. Gargan wstał i nalał sobie trzeci kielich wina. Tym razem nie dolał do niego wody. Wieczorem kurierzy dogonili tylną straż oddziału i przywieźli mu trzy listy. Otworzył pierwszy, opatrzony pieczęcią Garen-Tsena. Z trudem odszyfrował pisaną maczkiem wiadomość. Zdjął lampę z haka na słupie i postawił na biurku. Jego oczy nie były już takie jak dawniej. Nic już nie jest takie jak kiedyś – pomyślał. Garen zawiadamiał go o śmierci królowej i o tym, że wywiózł króla z miasta, zabierając go do letniego pałacu w Siccus. Frakcje zaczęły otwarcie mówić w senacie o „potrzebie zmian". Garen-Tsen nalegał na szybkie zakończenie kampanii i pospieszny powrót do stolicy. Drugi list był od żony. Przejrzał go pobieżnie: cztery strony nie zawierające niczego interesującego, jedynie opisy wydarzeń z codziennego życia na wsi. Służąca spadła z krzesła przy myciu okien i złamała rękę, rasowe cielę zostało sprzedane za tysiąc raq, trzej niewolnicy uciekli z północnej farmy, lecz zostali schwytani w pobliskim burdelu. Ostatni list był od córki, Mirkel. Urodziła chłopca, któremu dała na imię Argo. Miała nadzieję, że Gargan wkrótce go zobaczy. Oczy starego żołnierza zaszły mgłą. Argo. Widok jego okaleczonego ciała był jak pchnięcie nożem w serce i Gargan nadal czuł ten ból. Zawsze wiedział, że wpuszczenie tych nadyryjskich śmieci do akademii doprowadzi do jakiegoś nieszczęścia. Nigdy jednak nie przyszło mu do głowy, że spowoduje śmierć jego jedynego syna. W dodatku jaką bolesną śmierć! Ogarnął go gniew i żal. Stary imperator był mądrym człowiekiem i na ogół dobrze rządził państwem. Jednak w ostatnich latach życia pogubił się i zanadto zmiękł. To za tego człowieka Gargan walczył pod Gassimą. To ja włożyłem ci na głowę koronę – pomyślał. I to przez ciebie zginął mój syn. Nadyryjscy janczarzy! Idiotyczny i perfidny pomysł. Dlaczego stary władca nie pojmował, że to idiotyzm? Nadirów było niezliczone mrowie i marzyli tylko o nadejściu Zjednoczyciela, który stworzy z nich jedną niezwyciężoną armię. A stary imperator zażyczył sobie, aby synów wodzów uczyć gothiryjskiej sztuki wojennej. Gargan do tej pory nie mógł w to uwierzyć. Posępnie wspominał ten dzień, w którym Okai został najlepszym absolwentem akademii. A najgorsza była świadomość, że człowiek, który wszedł na podium, był mordercą syna Gargana. Miał go tak blisko. Mógł wyciągnąć ręce i wyrwać mu serce. Gargan sięgnął po dzban – i zawahał się. Wkrótce przyjdą kapitanowie, a mocny trunek nie pomoże w układaniu planów. Podniósł się od stołu, przetarł zmęczone oczy i wyszedł z namiotu. Dwaj wartownicy stanęli na baczność. Gargan spojrzał na obóz, z zadowoleniem zauważając równo rozstawione namioty i uwiązane w pięciu rzędach wierzchowce. Ziemia wokół ognisk była starannie uprzątnięta, skopana i zlana wodą, tak by sucha jak chrust stepowa trawa nie zajęła się od przypadkowej iskry. Przeszedł przez obóz, wypatrując oznak nieporządku czy niedbalstwa. Nie znalazł żadnych, jedynie jedna latryna została wykopana w takim miejscu, że wiatr niósł przykry zapach do obozu. Zanotował to w pamięci. Do słupa przed jednym z namiotów przywiązano dwie głowy Nadirów. W pobliżu przy ognisku siedziała grupka lansjerów. Na widok nadchodzącego Gargana zerwali się z ziemi i sprężyście zasalutowali. – Zakopcie je – rozkazał. – Zwabiają muchy i moskity. – Tak jest, generale! – odpowiedzieli chórem. Gargan wrócił do namiotu. Usiadł przy stole, wziął pióro oraz kałamarz i skreślił krótki list do Mirkel, gratulując jej i wyrażając nadzieję, że wkrótce się zobaczą. „Dobrze opiekuj się małym Argo" – napisał. „Nie polegaj na mamkach. Dziecko wiele korzysta, żywiąc się mlekiem matki, czerpiąc z niego nie tylko siłę, ale także ducha i odwagę. Nigdy nie należy pozwalać, by niemowlę ze szlacheckiego rodu ssało pierś kobiety z pospólstwa. To wypacza charakter". Podążając ostrożnie, wykorzystując suche parowy i kotliny, Quing-chin ze swoimi dziewięcioma jeźdźcami ominął gothiryjskie patrole. Z nadejściem zmroku skryli się na południe od obozu Gothirów. Przyjaciel Quing-china, Shi-da, skulił się obok niego za zasłoną suchych krzaków. Razem spoglądali na obóz. Nocny wiatr wzmagał się. Wiał z południowego wschodu. Shi-da położył dłoń na ramieniu wodza. – Gotowe, bracie. Quing-chin przykucnął. Sprawdził kierunek wiatru. – Dobrze. – Kiedy? – spytał niecierpliwie Shi-da. – Jeszcze nie. Zaczekamy, aż położą się spać. – Opowiedz mi o Talismanie – poprosił Shi-da, przykucając obok niego. – Dlaczego to on jest wybrańcem? Nie jest tak silny jak ty. – Silne ciało nie jest najważniejsze – odparł Quing-chin. – On ma wielkie serce i umysł ostrzejszy niż sztylet. – Ty także masz wielkie serce, mój bracie. Quing-chin uśmiechnął się. Dziecięcy podziw chłopca był dla niego jednocześnie źródłem irytacji i zadowolenia. – Ja jestem sokołem, a on orłem. Ja jestem wilkiem, a on tygrysem. Pewnego dnia Talisman zostanie wodzem Nadirów. Poprowadzi armie, mały bracie. On ma głowę do... – Zawahał się. Nadirowie nie znali słowa „logistyka". – Do układania planów – dokończył. – Maszerujące wojsko potrzebuje zaopatrzenia, żywności i wody, a co najważniejsze: informacji. Mało który człowiek potrafi ułożyć plan uwzględniający wszystkie możliwości. Talisman jest takim człowiekiem. – Był z tobą w akademii? – Tak. I ukończył ją jako najlepszy student, pokonując wszystkich innych. – Walczył z nimi wszystkimi? – W pewien sposób. – Za ich plecami zarżał kuc i Quing-chin spojrzał w kierunku kryjówki pozostałych wojowników. – Wróć do nich – rzekł – i powiedz Lingowi, że jeśli nie przypilnuje swego konia, to odeślę go w niesławie do obozu. Gdy chłopiec odczołgał się ze szczytu wzniesienia, Quing-chin przygotował się na długie oczekiwanie. Fanlon często powtarzał, że największą zaletą dowódcy jest cierpliwość. Trzeba wiedzieć, kiedy uderzyć i cierpliwie czekać na odpowiedni moment. Robiło się chłodniej i wiatr wiał coraz silniej. Niósł wilgoć skroploną w wyniku zmiany temperatur. Wszystkie te czynniki należało wziąć pod uwagę. Quing-chin spojrzał na obóz wroga i poczuł, że ogarnia go gniew. Nie stworzyli obronnego szyku, jaki należy sformować na terytorium nieprzyjaciela. Nie okopali się i nie obwarowali. Rozbili obóz zgodnie z przepisami obowiązującymi podczas pokojowych manewrów: jedna linia wart, dwieście koni uwiązanych w pięciu, namioty ustawione w czworobok. Strasznie aroganccy byli ci gajinowie. Jak dobrze rozumieli naturę Nadirów. Trzej gothiryjscy zwiadowcy nadjechali ze wschodu. Quing-chin schował się za wzniesienie, dopóki nie przejechali. Jadąc, rozmawiali i śmiali się. Jutro nie będzie im do śmiechu. Będą gryźć rzemienie, gdy bat spadnie na ich plecy. Quing-chin ostrożnie zszedł po zboczu do czekających wojowników. Chrust i gałęzie związano we wiązkę i przymocowano do długiej liny. – Już czas – oświadczył. Shi-da wystąpił naprzód. – Mogę rozpalić ogień? – zapytał. – Nie. – Chłopiec był bardzo rozczarowany, lecz Quing-chin minął go i zatrzymał się przed niskim, krzywonogim wojownikiem. – Tobie przypadnie ten zaszczyt, Nien – oznajmił. – Pamiętaj, przejedź przynajmniej pół kilometra na południe, zanim puścisz sznur. Nie za szybko, a potem wróć po swoich śladach. – Tak się stanie – odparł mężczyzna. Szybko wsiedli na konie i wjechali na szczyt wzniesienia. Quing-chin z dwoma wojownikami zeskoczyli z siodeł i używając krzesiwa, podpalili wiązkę przywiązaną do kuca Niena. Buchnął ogień. Nien popędził wierzchowca i wolnym kłusem pojechał po suchej stepowej trawie. Za jego plecami zamigotały płomienie i uniósł się czarny oleisty dym. Wiatr rozdmuchał ogień i wkrótce jego fala z rykiem pomknęła w kierunku obozu Gothirów. – Czy mogę spytać, generale, jaki jest cel tej misji? – zapytał Premian, siedząc z dziesięcioma innymi oficerami w namiocie Gargana. – Możesz – odparł generał. – Nasz wywiad donosi, że Nadirowie przygotowują powstanie i naszym obowiązkiem jest temu zapobiec. Zebrane i przeanalizowane raporty wykazują, że plemię Krzywych Rogów szykuje się do najazdu na ziemie wokół Gulgothiru. Zniszczymy je, co da do myślenia innym nadyryjskim wodzom. Jednakże najpierw pomaszerujemy do świątyni Oshikaia i zrównamy ją z ziemią. Kości ich bohatera zetrzemy na proch i rozsypiemy po stepie. Przemówił weteran Marlham. – Generale, przecież to miejsce jest święte dla wszystkich plemion. Czy ich wodzowie nie uznają tego za prowokację? – Istotnie – warknął Gargan. – Niech zrozumieją, raz na zawsze, że są rasą niewolników. Gdybym tylko mógł poprowadzić na te stepy czterdziestotysięczną armię... Na Shemaka, zniszczyłbym ich wszystkich! Premian chciał znów zabrać głos, lecz Gargan sporo wypił. Był czerwony na twarzy i zirytowany. Oparł się o biurko, a światło latarni uwydatniło potężne mięśnie jego ramion i groźny błysk w oczach. – Czy komuś z obecnych nie podoba się ta misja? Oficerowie przecząco pokręcili głowami. Gargan wyprostował się i wyszedł zza biurka, stając przed niewysokim Premianem. – A co z tobą? Jeśli dobrze pamiętam, masz słabość do tych brudasów. – Jestem żołnierzem, generale. Moim obowiązkiem jest wykonywać rozkazy wyższych stopniem oficerów. – Ale nie zgadzasz się z nimi, co? – prychnął Gargan, przysuwając się tak blisko do Premiana, że ten poczuł kwaśny odór wina w jego oddechu. – Nie czuję się powołany do kwestionowania polityki rządu, generale. – Nie czuję się powołany – przedrzeźniał go Gargan. – Nie, kapitanie, nie jesteś do tego powołany. Czy wiesz, ilu jest tych koczowników? – Nie, generale. – Nie, generale. Ja też nie wiem, chłopcze. Ani nikt inny. Jednak jest ich mnóstwo. Możesz sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli się zjednoczą i obiorą jednego przywódcę? Zaleją nas jak morze. – Zamrugał i wrócił za biurko, po czym ciężko opadł na składany taboret, który zatrzeszczał pod jego ciężarem. – Jak morze – wymamrotał. Nabrał tchu i próbował przezwyciężyć działanie wypitego alkoholu. – Trzeba ich upokorzyć. Zmiażdżyć. Zdemoralizować. Na zewnątrz wybuchło jakieś zamieszanie i Premian usłyszał krzyki. Razem z pozostałymi oficerami wybiegł z namiotu. Ściana płomieni rozświetlała niebo, a nad obozem już unosiły się kłęby dymu. Konie zaczęły rżeć ze strachu. Premian omiótł spojrzeniem obóz. Pożar był coraz bliżej namiotów. – Do wozów z wodą! – zawołał Premian. – Zaprzęgać konie! Pobiegł między namiotami w kierunku ustawionych w czworobok dwudziestu wozów z wodą. Na każdym znajdowało się szesnaście beczek. Premian załapał za ramię uciekającego w panice żołnierza. – Przyprowadź konie do tych wozów – rozkazał stanowczo. – Tak jest – odparł żołnierz, salutując. Pobiegł. Premian zobaczył grupkę żołnierzy usiłujących wynieść dobytek ze wspólnego namiotu. – Zostawcie to! – krzyknął. – Jeśli te wozy spłoną, wszyscy umrzemy. Wy trzej biegnijcie do koni. Przyprowadźcie je tutaj. Reszta niech zacznie ustawiać wozy i przygotowywać je do przyprzęgania. Płomienie już lizały skraj obozu. Ludzie usiłowali ugasić ogień kocami lub płaszczami, ale Premian zauważył, że bezskutecznie. Przybiegli wysłani przez niego żołnierze, prowadząc konie. Jakiś namiot stanął w płomieniach. Pierwszy wóz zaprzężono, żołnierz wspiął się na kozioł i chwycił lejce. Konie szarpnęły uprząż i wóz ruszył z miejsca. Po nim odjechał drugi i trzeci. Inni żołnierze przyszli z pomocą. Premian pobiegł do wartownika. – Odetnij resztę koni! -rozkazał mu. – Złapiemy je jutro! – Tak jest – odrzekł żołnierz, przecinając nożem linkę. Premian chwycił wodze najbliższego rumaka i wskoczył na jego grzbiet. Przestraszone zwierzę stanęło dęba, lecz Premian był wytrawnym jeźdźcem. Pochylił się i poklepał konia po karku. – Odwagi, mój śliczny – powiedział. Jadąc w kierunku wozów, zobaczył, że kolejne sześć wierzchowców zaprzężono i odprowadzano poza zasięg płomieni. Następne namioty stanęły w ogniu i powietrze było gęste od dymu i sadzy. Na lewo jakiś człowiek wrzasnął, gdy zajęło się na nim ubranie. Towarzysze przewrócili go i nakryli kocami, zduszając płomienie. Było gorąco i Premian z trudem łapał oddech. Płomienie lizały ostatnie wagony, ale już zaprzęgano konie do następnych dwóch. – Wystarczy! – zawołał Premian do ratujących tabor ludzi. – Ratujcie się! Dosiedli koni i galopem opuścili płonący obóz. Premian obejrzał się i zobaczył uciekających żołnierzy. Kilku potknęło się i upadło – tych pochłonęły płomienie. Obrócił konia i ujrzał błądzącego w dymie Gargana. Generał był oszołomiony i zdezorientowany. – Bren! – krzyczał. – Bren! Premian usiłował podjechać do niego, ale wierzchowiec nie chciał zbliżyć się do ognia. Premian zdjął koszulę, pochylił się, zasłonił nią oczy zwierzęcia i zawiązał rękawy. Popędziwszy oślepionego rumaka, podjechał do Gargana. – Generale! Wsiadaj na mojego konia! – Nie mogę zostawić Brena. Gdzie on jest? – Może już się wydostał, generale. Jeśli tu zostaniemy, płomienie odetną nam drogę! Gargan zaklął, złapał wyciągniętą rękę Premiana i ze zręcznością doświadczonego jeźdźca wskoczył na koński grzbiet. Młody oficer popędził ogiera galopem przez płonący step, omijając ścianę ognia, która przesuwała się na północny zachód. W potwornym skwarze Premian ledwie widział, dokąd jedzie. Koń miał osmalone boki. Gdy w końcu umknęli poza zasięg pożaru, Premian zatrzymał zmęczonego wierzchowca. Zeskoczył z niego, odwrócił się i patrzył na płonący obóz. Gargan też zsiadł. – Dobrze się spisałeś, chłopcze – pochwalił, kładąc szeroką dłoń na jego ramieniu. – Dziękuję, generale. Myślę, że uratowaliśmy większość wozów z wodą. Ogier miał mocno poparzone boki i drżał ze zmęczenia. Premian poprowadził go na wschód, gdzie zebrało się najwięcej żołnierzy. Kiedy ogień dogasł w oddali, ludzie powoli zaczęli wracać do obozu i przetrząsać zgliszcza. Do świtu pozbierano wszystkie ciała. Dwudziestu sześciu ludzi i dwanaście koni padło ofiarą płomieni. Wszystkie namioty spłonęły, lecz większość zapasów ocalała. Ogień przeszedł zbyt szybko, by spalić wszystkie worki z mąką, solą, kaszą i suszonym mięsem. Z dziewięciu pozostawionych wozów z wodą sześć nie nadawało się do niczego, chociaż prawie wszystkie beczki zostały nie uszkodzone. Tylko z trzech wylała się zawartość. Gdy poranne słońce wstało nad poczerniałą ziemią obozowiska, Gargan sprawdził straty. – Ogień podłożono od południa – zwrócił się do Premiana. – Sprawdź, kto w nocy stał tam na warcie. Trzydzieści batów każdemu. – Tak jest, generale. – Zniszczenia są mniejsze, niż można by się spodziewać – zauważył Gargan. – Tak jest, generale. Chociaż straciliśmy ponad tysiąc strzał i około osiemdziesiąt lanc. Przykro mi z powodu pańskiego służącego. Znaleźliśmy jego ciało za namiotem. – Bren był dobrym człowiekiem. Wiernie mi służył. Wziąłem go na służbę, kiedy artretyzm nie pozwolił mu już utrzymać miecza w dłoni. Porządny człowiek! Drogo zapłacą za jego śmierć. – Straciliśmy także sześć wozów, generale. Za pańskim pozwoleniem zmniejszę dzienną rację, by wyrównać tę stratę, i cofnę rozkaz zobowiązujący lansjerów do codziennego golenia się. Gargan kiwnął głową. – Nie odzyskamy wszystkich koni – stwierdził. – Młode pobiegną z powrotem do Gulgothiru. – Obawiam się, że ma pan rację. – No cóż. Niektórych lansjerów trzeba będzie przenieść do piechoty. W przyszłości będą lepiej pilnować swoich koni. – Gargan odkaszlnął i splunął. – Poślij cztery kompanie na przełęcz. Czekam na raporty o każdym ruchu Nadirów. I na jeńców. Ten atak był dobrze przeprowadzony. Przypomina mi Adriusa i jego zimową kampanię, podczas której opóźniał marsz nieprzyjaciela, podpalając step. Premian milczał przez chwilę, a potem zauważył, że generał patrzy na niego, oczekując odpowiedzi. – Okai był z Wilczych Łbów, generale. Nie z plemienia Krzywych Rogów. Prawdę mówiąc, chyba nie mieliśmy żadnego janczara z tego plemienia. – Nie znasz ich zwyczajów, Premianie. Świątyni pilnują wojownicy czterech plemion. Może on jest wśród nich. Mam nadzieję. Oddałbym lewą rękę, żeby tylko go dopaść. Księżyc wisiał wysoko nad Doliną Łez Shul-sen, gdy śmiertelnie znużony Talisman po raz ostatni obszedł mury, ostrożnie przestępując przez śpiących nadyryjskich wojowników. Oczy miał podkrążone i przekrwione, a ciało obolałe i zesztywniałe, gdy powoli wchodził po schodach na galerię. Nowa drewniana platforma zatrzeszczała pod jego ciężarem. Z powodu braku gwoździ deski przywiązano do belek, ale była wystarczająco solidna, a nazajutrz miała zostać jeszcze wzmocniona przez Bartsaia i jego ludzi. Budowane przez Kzuna i jego Samotne Wilki podium z głazów było prawie gotowe. Kzun pracował dobrze i niestrudzenie, ale niepokoił Talismana. W ciągu dnia kilkakrotnie wychodził za bramę i stawał na stepie. A teraz nie spał ze swoimi wojownikami, ale wrócił samotnie do dawnego obozu Samotnych Wilków. Gorkai podszedł do Talismana. Zgodnie z jego rozkazami były Notas przez cały dzień pracował razem z Kzunem i jego ludźmi. – Co zauważyłeś? – zapytał Talisman. – On jest dziwny – odparł Gorkai. – Nigdy nie sypia w namiocie, ale bierze koce i rozkłada je pod gwiazdami. I nigdy nie pojął żony. W ziemi Krzywych Rogów żyje samotnie, z dala od szczepu. Nie ma żadnych braci po mieczu. – Dlaczego więc wybrano go na wodza strażników grobowca? – zainteresował się Talisman. – Jest zawziętym wojownikiem. Stoczył jedenaście pojedynków i nawet nie został draśnięty. Wszyscy jego przeciwnicy zginęli. Jego ziomkowie nienawidzą go, ale i szanują. – Co o nim sądzisz? Gorkai wzruszył ramionami i podrapał się po wygolonej czaszce. – Nie lubię go, Talismanie, ale gdybym miał stawić czoło wielu wrogom, chciałbym mieć go u mego boku. – Talisman usiadł na blankach i Gorkai mu się przyjrzał. – Powinieneś iść spać. – Jeszcze nie. Mam wiele spraw do przemyślenia. Gdzie jest Nosta Khan? – W świątyni. Rzuca czary – odparł Gorkai – ale jeszcze niczego nie odkrył. Niedawno słyszałem, jak przeklinał. Gorkai spojrzał na dół. Kiedy po raz pierwszy zobaczył świątynię, miał wrażenie, że jest mała, lecz teraz te dwudziestometrowe mury wydawały się za długie. – Zdołamy się tu utrzymać? – spytał nagle. – Przez jakiś czas – odrzekł Talisman. – Wiele zależy od tego, ile drabin będzie miał nieprzyjaciel. Jeśli są dobrze zaopatrzeni, zaleją nas. – Niech spadnie na nich tysiąc klątw! – syknął Gorkai. Talisman uśmiechnął się. – Nie będą mieli wielu drabin. Nie spodziewają się, że będą musieli oblegać świątynię. A tutaj nie ma drzew, które mogliby porąbać na drabiny. Mamy już prawie dwustu wojowników, po pięćdziesięciu na każdy mur, jeśli spróbują atakować ze wszystkich stron. Powstrzymamy ich, Gorkaiu – przynajmniej przez kilka dni. – I co potem? – Przeżyjemy albo umrzemy – podsumował Talisman, ze znużeniem wzruszając ramionami. Daleko na południowym zachodzie niebo zapłonęło migotliwą czerwoną łuną. – Co to? – zdziwił się Gorkai. – Jeśli dopisało nam szczęście, to płonie nieprzyjacielski obóz – odparł ponuro Talisman. – To nie powstrzyma ich marszu, ale pozbawi pewności siebie. – Mam nadzieję, że wielu z nich zginie. – Dlaczego zostałeś? Gorkai zdziwił się. – O czym ty mówisz? A dokąd miałbym pójść? Teraz jestem Wilczym Łbem, Talismanie. Ty jesteś moim wodzem. – Mogę poprowadzić cię ścieżką, z której nie ma powrotu, Gorkaiu. – Wszystkie ścieżki prowadzą ku śmierci, Talismanie. Tutaj jestem jednością z bogami kamienia i wody. Znowu jestem Nadirem i tylko to się liczy. – Istotnie. I powiem ci, przyjacielu, że w nadchodzących latach będzie się liczyło jeszcze bardziej. Kiedy Zjednoczyciel poprowadzi wojska, świat zadrży przed Nadirami. – Z tą miłą myślą pójdę spać – stwierdził z uśmiechem Gorkai. W tym momencie obaj ujrzeli Zhusai, która wyszła z części mieszkalnej. Miała na sobie tylko koszulę z białego lnu i szła powoli, bezwiednie, w kierunku bramy. Talisman zbiegł po schodach. Gorkai deptał mu po piętach i dogonili ją, kiedy wyszła na step. Talisman delikatnie chwycił ją za ramię. Oczy miała otwarte i nieruchome. – Gdzie jest mój pan? – zapytała. – Zhusai? Co się stało? – szepnął Talisman. – Zgubiłam się. Dlaczego mój duch jest przykuty w ciemnościach? Łza spłynęła jej po policzku. Talisman wziął ją w ramiona i ucałował w czoło. – Kto mówi? – spytał Gorkai, ujmując dłoń Zhusai. – Czy znasz mego pana? – zwróciła się do niego. – Kim jesteś? – dopytywał się. Talisman puścił dziewczynę i spojrzał na wojownika. Ten gestem nakazał mu milczenie i zwrócił się do Zhusai. – Powiedz nam twoje imię. – Jestem Shul-sen, żona Oshikaia. Czy możecie mi pomóc? Gorkai uniósł jej dłoń do ust i ucałował. – Jak możemy ci pomóc, milady? – Gdzie jest mój pan? – Nie... – Gorkai zamilkł i spojrzał na Talismana. – Nie ma go tutaj – dokończył młodzieniec. – Czy pamiętasz, jak się tu znalazłaś? – Byłam ślepa – odparła – ale teraz mogę widzieć, słyszeć i mówić. – Powoli rozejrzała się wokół. – Chyba znam tę dolinę – ciągnęła – ale nie pamiętam tych budynków. Próbowałam opuścić to ciemne miejsce, ale rządzą nim demony. Moje zaklęcia nie działały. Straciłam moc i nie mogłam się wydostać. – A jednak dokonałaś tego – rzekł Gorkai. – Bo jesteś tutaj. – Nie rozumiem – szeptała. – Czy ja śnię? Ktoś mnie zawołał i obudziłam się tutaj. To ubranie nie należy do mnie. I gdzie jest mój lon-tsia? Gdzie moje pierścienie? Nagle drgnęła, jakby ktoś ją uderzył. – Nie! – krzyknęła. – To ciągnie mnie z powrotem. Pomóżcie mi! Nie mogę wrócić do tego ciemnego miejsca! Rozpaczliwie wyciągnęła ręce, chwytając Talismana za rękę, a potem zwiotczała i osunęła się w jego ramiona. Zamrugała i spojrzała na niego. – Co się stało, Talismanie? – zdziwiła się. – A co pamiętasz? – Miałam sen. Pamiętasz? Tę kobietę w jaskini? Szła, trzymając za rękę jakiegoś mężczyznę. Potem nagle słońce zgasło i wokół nas... niej... pojawiły się ściany z czarnego kamienia. Światło zgasło i zapadła ciemność. Tamten mężczyzna znikł. Ja... ona... próbowała znaleźć drzwi w skale, lecz nie było żadnych. A wokół rozlegały się jęki i krzyki. Tylko tyle pamiętam. Czy ja tracę zmysły, Talismanie? – Nie sądzę, milady – odparł łagodnie Gorkai. – Powiedz mi, czy miewałaś kiedyś wizje? – Nie. – Czy słyszałaś głosy, chociaż w pobliżu nikogo nie było? – Nie. Do czego zmierzasz? – Uważam, że nawiedza cię duch Shul-sen. Nie wiem dlaczego. Wiem jednak, że nie tracisz zmysłów. Ja widywałem duchy i rozmawiałem z nimi. Mój ojciec także. To, co tu widzieliśmy, to nie było zwyczajne chodzenie we śnie. Zmienił się nie tylko twój głos, ale i zachowanie. Zgadzasz się, Talismanie? – Nie pojmuję tego – przyznał przywódca Nadirów. – Co powinniśmy zrobić? – Nie wiem, co moglibyśmy zrobić – rzekł Gorkai. – Mówiłeś mi, że Oshikai szuka swojej żony, a teraz wiemy, że Shul-sen również szuka jego. Jednak ich świat nie jest naszym, Talismanie. Nie możemy doprowadzić do ich spotkania. Księżyc znikł za chmurami, pogrążając stepy w ciemnościach. Gdzieś w oddali ktoś krzyknął. Talisman dostrzegł pospiesznie skrzesane iskry i przed namiotem Kzuna zamigotała latarnia. Rozdział 9 Ślepy nadyryjski kapłan, Enshima, siedział w milczeniu na skałach, wysoko nad stepem. Za nim, przy ukrytym źródle, prawie dwa tuziny uciekinierów – głównie staruszek i małych dzieci – odpoczywały w cieniu. W nocy widział łunę w oddali i czuł odchodzące do Otchłani dusze. Bladoniebieskie szaty kapłana były zakurzone, stopy obolałe i krwawiące od otarć o ostrą wulkaniczną skałę, która dominowała w tej części gór. Enshima odmówił cichą dziękczynną modlitwę w imieniu tej mizernej grupki z plemienia Krzywych Rogów, która przed dwoma dniami dotarła do źródła. Byli częścią większej grupy zaatakowanej przez gothiryjskich lansjerów i zdołali uciec między skały, gdzie ciężkozbrojni jeźdźcy nie mogli ich ścigać. Chwilowo byli bezpieczni. Głodni, nieszczęśliwi i osamotnieni, ale bezpieczni. Enshima podziękował Źródłu za ich ocalenie. Wyzwoliwszy swą duszę z ziemskich łańcuchów, uniósł się wysoko nad góry, spoglądając na bezkresną pustkę stepów. Dwadzieścia kilometrów na północny zachód ujrzał maleńką świątynię, lecz nie poleciał ku niej. Szukał dwóch jeźdźców. Wiedział, że wkrótce przyjadą do źródełka. Zobaczył ich wyjeżdżających z parowu trzy kilometry od miejsca, gdzie zostawił swoje ciało. Wojownik z toporem wiódł zapasowe konie, a poeta Sieben jechał za nim, trzymając owinięte w czerwony koc dziecko. Enshima podleciał bliżej pierwszego jeźdźca i przyjrzał mu się. Jadący na wielkiej klaczy mężczyzna był odziany w kaftan z czarnej skóry, nabijanej na ramionach srebrnymi ćwiekami, i uzbrojony w ogromny topór. Podążając dalej w obranym kierunku, ominęliby ukryte źródełko. Enshima zbliżył się do poety. Wyciągnął swoją widmową dłoń i dotknął jego ramienia. – Hej, Druss! – rzekł Sieben. – Myślisz, że wśród tych skał może być woda? – Nie potrzebujemy wody – odparł Drenaj. – Według Nuanga świątynia powinna być najwyżej piętnaście kilometrów stąd. – Może to prawda, stary koniu, ale kocyk dzieciaka zaczyna śmierdzieć. A ja też chętnie uprałbym swoje rzeczy, zanim pokażemy się ludziom. Druss zachichotał. – No tak, poeto, to nie do pomyślenia, że mógłbyś pojawić się tam w takim godnym pożałowania stanie. Szarpnąwszy wodze, Druss skręcił w lewo, ku czarnym wulkanicznym skałom. Sieben zrównał się z nim. – Jak znajdziesz te magiczne klejnoty? Wojownik zastanowił się nad odpowiedzią. – Sądzę, że ukryto je w trumnie – wyjaśnił. – Tak zwykle się robi, prawda? – To stara świątynia. Sądzę, że już nieraz ją splądrowano. Druss milczał chwilę, a potem wzruszył ramionami. – Cóż, stary szaman mówił, że one tam są. Zapytam o to, kiedy go zobaczę. Sieben rzekł z krzywym uśmiechem: – Chciałbym tak wierzyć w ludzi jak ty, przyjacielu. Klacz podniosła łeb i poruszyła nozdrzami, po czym przyspieszyła kroku. – Tam rzeczy wiście jest woda – mruknął Sieben. – Konie już ją zwęszyły. Pojechali wąską i krętą ścieżką pod górę, a gdy dotarli na szczyt, zastąpili im drogę dwaj nadyryjscy starcy. Obaj byli uzbrojeni w miecze. Pojawił się jakiś mały kapłan w wyblakłej niebieskiej szacie i powiedział coś do starców, którzy niechętnie zeszli jeźdźcom z drogi. Druss podjechał do źródła i zsiadł, czujnie spoglądając na grupkę siedzących w pobliżu Nadirów. Kapłan podszedł do niego. – Jesteście mile widziani w naszym obozie, rębaczu. Był niewidomy, jego oczy były szare i opalizujące. Oparłszy Snagę o skałę, Druss wziął od Siebena dziecko i zaczekał, aż poeta zsiądzie z konia. – Ten malec potrzebuje mleka – oświadczył Drenaj. Kapłan zawołał młodą kobietę, która z wahaniem podeszła do przybyłych. Wzięła dziecko od Drussa i wróciła do swojej grupki. – To ci, którzy uszli z życiem po ataku Gothirów – tłumaczył kapłan. – Ja jestem Enshima, kapłan Źródła. – Druss – przedstawił się Drenaj. – A to jest Sieben. Jedziemy... – Do świątyni Oshikaia – przerwał mu Enshima. – Wiem. Chodźcie i usiądźcie ze mną na chwilę. Poszedł ku stercie głazów opodal źródełka. Druss ruszył za nim, a Sieben napoił konie i napełnił bukłaki. – Przy świątyni będzie wielka bitwa – rzekł Enshima. – Wiesz o tym. Druss usiadł obok niego. – Wiem. To mnie nie interesuje. – A powinno, gdyż ma związek z twoją misją. Nie znajdziesz tych klejnotów przed bitwą, Druss. Drenaj przyklęknął nad źródełkiem i napił się. Woda była zimna i orzeźwiająca, ale pozostawiała dziwny posmak na języku. Spojrzał na ślepca i zapytał: – Jesteś jasnowidzem? – Po trosze – przyznał Enshima. – A więc możesz mi powiedzieć, o co toczy się ta przeklęta wojna? Nie widzę w niej żadnego sensu. Kapłan uśmiechnął się smutno. – To pytanie sugeruje, że są wojny, które mają sens. – Nie jestem filozofem, kapłanie, więc oszczędź mi tych wywodów. – Nie, Druss, nie jesteś filozofem – potwierdził przyjaźnie Enshima – tylko idealistą. O co toczy się ta wojna? Jak wszystkie wojny, wybuchła z powodu chciwości i strachu. Chciwość polega na tym, że Gothirowie są bogaci i chcą takimi pozostać, a strach na tym, że widzą w Nadirach przyszłe zagrożenie dla ich dobrobytu i pozycji. Czy jakąkolwiek wojnę toczono z innych powodów? – A zatem te klejnoty istnieją – rzucił Druss, zmieniając temat. – Och, istnieją. Oczy Alchazzara zostały oszlifowane przed kilkuset laty. Wyglądają jak ametysty, oba są wielkości jajek i każde z nich ma w sobie ogromną moc tej ziemi. – Dlaczego nie znajdę ich przed bitwą? – odezwał się Druss, gdy Sieben podszedł i usiadł z nimi. – Nie jest ci to przeznaczone. – Mój przyjaciel bardzo ich potrzebuje – powiedział Druss. – Byłbym wdzięczny, gdybyś mógł mi pomóc. Enshima uśmiechnął się. – Z przykrością muszę odmówić ci pomocy, Drenaju. Po prostu nie mogę spełnić twojej prośby. Jutro poprowadzę tych ludzi dalej w góry, w nadziei – choć może próżnej – że uratuję im życie. Ty udasz się do świątyni i będziesz tam walczył. Ponieważ umiesz robić to najlepiej. – Czy dla mnie też masz jakieś krzepiące słowa, starcze? – wtrącił się Sieben. Stary znów się uśmiechnął, wyciągnął rękę i poklepał go po ramieniu. – Miałem problem, a ty pomogłeś go rozwiązać, za co serdecznie ci dziękuję. To co zrobiłeś w tamtej skalnej komorze, było dobrym i pięknym uczynkiem. Mam nadzieję, że Źródło pobłogosławi cię za to. Pokaż mi ten lon-tsia. Sieben sięgnął do kieszeni i wyjął ciężki srebrny medalion. Kapłan podniósł go na wysokość oczu i zamknął powieki. – Męski profil należy do Oshikaia Smokogromcy, a kobiecy do jego żony, Shul-sen. Napis jest w języku Chiatze. W dosłownym tłumaczeniu głosi: „Oshka-Shul-sen – razem". Dokładnie oznacza to jednak „złączeni duchem". Bardzo się kochali. – Dlaczego ktoś skazał ją na takie męki? – zapytał Sieben. – Na to nie mogę ci odpowiedzieć, młodzieńcze. Nie rozumiem postępowania złych ludzi, nie pojmuję takiego barbarzyństwa. Rzucono silny czar, aby uwięzić duszę Shul-sen. – Uwolniłem ją? – Nie wiem. Pewien nadyryjski wojownik powiedział mi, że duch Oshikaia szukał jej w niezmierzonych ciemnych dolinach Otchłani. Może teraz ją znalazł. Mam nadzieję. Jak już wspominałem, zaklęcia miały straszliwą moc. Enshima oddał lon-tsia Siebenowi. – Ten medalion również ma w sobie magię – dodał. – Mam nadzieję, że nie jest przeklęty – mruknął poeta, ostrożnie biorąc lon-tsia. – Nie, nie jest. Myślę, że to raczej zaklęcie maskujące. Ukrywające coś przed ludzkimi oczami. Możesz spokojnie go nosić, Siebenie. – To dobrze. Wytłumacz mi... Mówiłeś, że tym mężczyzną był Oshikai, a przecież tu napisano Oshka. Czy to zdrobnienie? – W alfabecie Chiatze nie ma litery „i". Zaznacza się ją jako małą skośną kreskę nad poprzedzającą literą. Sieben schował medalion do kieszeni, a Enshima wstał. – Niechaj Źródło strzeże was obu – rzekł. Druss poszedł do koni i osiodłał klacz. – Zostawimy wam dwa kuce – obiecał. – To bardzo uprzejmie z waszej strony. Sieben zatrzymał się jeszcze na chwilę. – Ilu wojowników broni świątyni? – Sądzę, że kiedy nadciągną Gothirowie, zastaną tam najwyżej dwustu Nadirów. – I te klejnoty tam są? – Istotnie, są. Sieben zaklął i uśmiechnął się bezradnie. – Miałem nadzieję, że ich tam nie ma. Nie lubię bitew. – Jak każdy cywilizowany człowiek. – Dlaczego właśnie tam je ukryto? Enshima wzruszył ramionami. – Obrobiono je kilkaset lat temu i osadzono w oczodołach Kamiennego Wilka. Pewien szaman ukradł je. Widocznie pragnął posiąść ich moc. Ścigany, ukrył je gdzieś i próbował uciec Przez góry. Schwytano go, torturowano i zabito niedaleko miejsca, gdzie znaleźliście kości Shul- sen. Nie wyjawił miejsca ukrycia klejnotów. – Ta historia nie ma sensu – podsumował Sieben. – Jeśli te klejnoty naprawdę miały wielką moc, to dlaczego je zostawił? Przecież mógł wykorzystać ich magię przeciwko ścigającym? – Czy ludzkie uczynki zawsze mają sens? – odparł kapłan. – Jakiś mają – upierał się Sieben. – Jaką magią są obdarzone te kamienie? – To trudno powiedzieć. Wiele zależy od umiejętności tego, kto je posiada. Mogą leczyć rany i zdjąć każde zaklęcie. Podobno mają właściwość regenerowania i powielania. – Czy ich moc mogła go ukryć przed oczami ścigających? – Tak. – A więc czemu ich nie wykorzystał? – Obawiam się, młodzieńcze, że to na zawsze pozostanie tajemnicą. – Nienawidzę tajemnic – rzekł Sieben. – Powiedziałeś „regenerowania". Czy mogą wskrzeszać zmarłych? – Miałem na myśli regenerowanie tkanek, ubytków powstałych w wyniku głębokich ran lub chorób. Podobno pewien stary wojownik odmłodniał, kiedy został przez nie uzdrowiony. Sądzę jednak, że to tylko bajka. Druss wstał. – Czas ruszać, poeto – ponaglił towarzysza. Młoda Nadiryjka podeszła do nich, niosąc niemowlę. Bez słowa podała je Siebenowi. Poeta cofnął się. – Nie, nie, moja droga – zwrócił się do niej. – Chociaż polubiliśmy tego szkraba, myślę, że lepiej będzie mu z wami, jego ziomkami. Talisman przeszedł po wąskiej drewnianej galerii wzdłuż północnego muru, sprawdzając stan konstrukcji, oglądając stare belki, które ją podtrzymywały. Wyglądały na solidne. Parapety miały szczeliny strzelnicze dla łuczników. Niestety, nadyryjskim wojownikom zostało najwyżej po dwadzieścia strzał i wypuszczą je, odpierając pierwszy atak. Wróg też użyje strzał, które będzie można zbierać. Mimo to, tej walki nie wygrają łucznicy. Rozejrzawszy się wokół, zobaczył Kzuna kierującego pracą przy pękniętym murze. Wzniesiono tam solidne podwyższenie dla obrońców. Wódz Samotnych Wilków nadal nosił chustkę, którą dała mu Zhusai. Kzun zauważył patrzącego, ale nie pomachał do niego. Quing-chin ze swoimi ludźmi pracował przy bramie, smarując zawiasy zwierzęcym tłuszczem, aby zamknąć wrota. Od jak dawna ich nie zamykano? – zastanawiał się Talisman. Od dziesięciu lat? Stu? Bartsai ze swymi dziesięcioma wojownikami naprawiali blanki wschodniego muru, które częściowo się rozsypały. W pobliskich zabudowaniach zerwano podłogi i wykorzystano deski do naprawy. Quing-chin wspiął się na mur i zasalutował po gothiryjsku. – Niech to będzie ostatni gothiryjski salut – rzekł chłodno Talisman. – To nie bawi wojowników. – Przepraszam, bracie. Talisman uśmiechnął się. – Nie przepraszaj, przyjacielu. Nie chciałem cię ganić. Dobrze się spisałeś tej nocy. Szkoda, że uratowali wozy z wodą. – Nie wszystkie, Talismanie. Będą musieli zmniejszyć racje. – Jak zareagowali, kiedy wybuchł pożar? – Bardzo sprawnie. Są dobrze dowodzeni – ocenił Quing-chin. – Gargan o mało nie zginął. Obserwowałem wszystko ze wzniesienia i widziałem, jak zataczał się w płomieniach. Jakiś młody oficer pojechał i uratował go. Ten sam człowiek, który ocalił wozy. Talisman przechylił się przez parapet i spojrzał na dolinę. – Chociaż nienawidzę Gargana, trzeba przyznać, że jest doświadczonym dowódcą. Zapisał cały rozdział w historii Gothiru. Miał dwadzieścia dwa lata, kiedy poprowadził natarcie, które zakończyło wojnę domową. Był najmłodszym generałem gothiryjskiej armii. – Teraz nie ma już dwudziestu dwóch lat – zauważył Quing-chin. – Jest stary i gruby. – Odwaga pozostaje, nawet gdy przemija młodość – przypomniał Talisman. – W tym człowieku jest wiele jadu – dodał Quing-chin, zdejmując obszyty futrem hełm i przygładzając palcami zlepione potem włosy. – I złości, która go spala. Myślę, że będzie szalał z wściekłości jak wczorajszy pożar, kiedy dowie się, że jesteś naszym przywódcą. – Jeśli dopisze nam szczęście, twoje słowa się spełnią. W gniewie człowiek rzadko podejmuje rozsądne decyzje. Quing-chin podszedł do blanków i usiadł. – Czy zdecydowałeś już, kto będzie dowodził wojownikami przy wodopoju? – Tak. Kzun. Quing-chin spojrzał z powątpiewaniem. – Sądziłem, że stawu mają pilnować Krzywe Rogi? – I będą. Pod wodzą Kzuna. – Samotnego Wilka? Jak oni to zniosą? – Zobaczymy – rzekł Talisman. – Każ twoim ludziom zbierać ciężkie kamienie oraz głazy i układać je na murze. Powinniśmy mieć czym rzucać w piechotę, kiedy zacznie piąć się na mury. Nie mówiąc nic więcej, Talisman odszedł. Zszedł po schodach i zbliżył się do Bartsaia, który przerwał pracę. Jego ludzie odpoczywali i pili wodę ze studni. – Wybrałeś już wojowników? – chciał wiedzieć Talisman. – Tak. Dwudziestu, tak jak kazałeś. Mogłoby wyruszyć więcej. Dołączyło do nas jeszcze trzydziestu wojowników. – Jeśli ścieżka do wodopoju wygląda tak, jak ją opisałeś, dwudziestu powinno wystarczyć. Niech ci ludzie przyjdą teraz do mnie. Chcę z nimi porozmawiać. Bartsai odszedł, a Talisman podążył tam, gdzie Kzun i jego ludzie kończyli pracę nad podwyższeniem. Pokryto je deskami wyjętymi z gruzów wieży. Talisman wstąpił na nie i spojrzał przez poszarpaną szczelinę. – Dobrze – ocenił, gdy Kzun stanął przy nim. – Wystarczy – rzekł Kzun. – Czy chcesz, żebym tutaj walczył ja i moi ludzie? – Twoi ludzie, tak, ale nie ty. Wyznacz tego, kto będzie nimi dowodził. Chcę, żebyś objął dowodzenie nad wojownikami Krzywych Rogów, którzy będą bronili wodopoju. – Co? – Kzun poczerwieniał. – Chcesz, żebym dowodził tymi tchórzliwymi małpami? – Jeżeli Gothirowie dotrą do wodopoju, zdobędą świątynię – tłumaczył wyraźnie i spokojnie Talisman. – To serce naszej obrony. Bez wody nieprzyjaciel będzie musiał wciąż atakować. Jeśli wytrzymamy dostatecznie długo, zaczną umierać z pragnienia. W przeciwnym razie będą mieli tuzin innych możliwości. Mogą nawet wziąć nas głodem. – Nie musisz przekonywać mnie, jak ważne jest to zadanie – warknął Kzun. – Dlaczego jednak mam dowodzić Krzywymi Rogami? To mięczaki. Moi ludzie mogliby utrzymać wodopój. Jestem pewny, że walczyliby do śmierci. – Poprowadzisz Krzywe Rogi – uciął Talisman. – Jesteś wojownikiem i pójdą za tobą. Kzun zamrugał. – Powiedz mi tylko dlaczego. Czemu ja? – Ponieważ tak każę – odrzekł Talisman. – Nie, chodzi o coś więcej. Co przede mną ukrywasz? – Nic – skłamał gładko Talisman. – Ten wodopój jest bardzo ważny i według mojej oceny ty jesteś najlepszym człowiekiem do tego zadania. Jednakże woda leży na terytorium Krzywych Rogów, którzy czuliby się urażeni, gdybym kazał jej bronić członkom innego plemienia. – Myślisz, że nie poczują się urażeni, kiedy wyznaczysz mnie na ich dowódcę? – Muszę podjąć takie ryzyko. Teraz chodź ze mną, bo już na nas czekają. Bartsai był wściekły, ale skrywał gniew, patrząc, jak Kzun wyjeżdża z jego wojownikami przez bramę. Znów poczuł ten ból w piersi – jakby żelazna obręcz zaciskała się wokół jego żeber. Tak bardzo chciał walczyć w obronie wody. Tam miałby wiele dróg ucieczki. Razem ze swymi ludźmi broniłby wodopoju, ale także, w razie potrzeby, mógłby umknąć w bezpieczne miejsce. Teraz tkwił uwięziony w tej walącej się niby-fortecy. Talisman podszedł do niego. – Pozwól, musimy porozmawiać. Patrząc na tego młodego człowieka, znów poczuł ukłucie bólu. – Porozmawiać? Mam dosyć rozmów. Gdybyśmy nie byli w takiej rozpaczliwej sytuacji, wyzwałbym cię, Talismanie. – Rozumiem twój gniew, Bartsai – przyznał Talisman. – Teraz posłuchaj mnie. Kzun byłby bezużyteczny podczas oblężenia. Patrzyłem, jak kręcił się po podwórzu, a w nocy widziałem migoczącą w jego obozie latarnię. On sypia pod gołym niebem. Nie zauważyłeś tego? – Tak, jest dziwny. Tylko dlaczego sądzisz, że powinien dowodzić moimi ludźmi? Talisman zaprowadził Bartsaia do ocienionego stołu. – Nie wiem, jakie demony ścigają Kzuna, ale najwidoczniej boi się zamknięcia. Nie lubi ciemności i unika ograniczonych przestrzeni. Kiedy zacznie się oblężenie, wszyscy będziemy tu uwięzieni. Myślę, że to załamałoby Kzuna. Jest dobrym wojownikiem i będzie bronił wodopoju nawet za cenę swego życia. – Ja też broniłbym – oświadczył Bartsai, unikając spojrzenia Talismana. – Jak każdy wódz. – Każdy z nas nosi własne lęki – tłumaczył łagodnie Talisman. – Co to ma znaczyć? – warknął wódz Krzywych Rogów. Poczerwieniał. Niespokojnie spojrzał w czarne, nieprzeniknione oczy młodzieńca. – To oznacza, że ja także obawiam się nadchodzących dni. Tak jak Quing-chin, Lin-tse i wszyscy wojownicy. Nikt z nas nie chce umierać. Właśnie z tego powodu cenię sobie twoją obecność tutaj, Bartsaiu. Jesteś starszy i bardziej doświadczony od innych wodzów. Twoje opanowanie i siła będą niezwykle ważne, kiedy Gothirowie zaatakują. Bartsai westchnął i jego ból zelżał. – Kiedy byłem w twoim wieku, przejechałbym dwieście kilometrów, żeby wziąć udział w tej bitwie. Teraz czuję na karku zimny oddech śmierci. Zmienia moje wnętrzności w wodę, Talismanie. Jestem za stary i nie powinieneś zbytnio na mnie liczyć. – Mylisz się, Bartsaiu. Tylko głupcy się nie boją. Jestem młody, ale znam się na ludziach. Wytrwasz i będziesz przykładem dla innych wojowników. Jesteś Nadirem! – Nie potrzebuję pięknych przemówień. Znam swoje obowiązki. – To nie było przemówienie, Bartsaiu. Przed dwunastu laty, kiedy banda Ciętoplecych najechała twoją wioskę, zaatakowałeś ich obóz z czterdziestoma wojownikami. Rozpędziłeś ich i odzyskałeś wszystkie konie. Pięć lat temu wyzwał cię młody wojownik z plemienia Samotnych Wilków. Zadał ci cztery rany, ale zabiłeś go. A potem, chociaż ranny, wsiadłeś na konia i odjechałeś. Jesteś dzielnym mężczyzną, Bartsaiu. – Dużo o mnie wiesz, Talismanie. – Każdy wódz musi znać swoich ludzi. Wiem o tym od twoich wojowników. Bartsai uśmiechnął się. – Wytrwam – obiecał. – A teraz lepiej wrócę do pracy przy murze. Inaczej nie będę miał na czym stać! Talisman uśmiechnął się i stary wódz odszedł. Nosta Khan wyszedł ze świątyni i przeszedł przez podwórze. Dobry humor natychmiast opuścił Talismana, gdy szaman zbliżył się do niego. – Nic tam nie ma – oznajmił Nosta Khan. – Rzucałem zaklęcia poszukiwawcze, ale nie pomogły. Może Chorin-Tsu pomylił się. Może wcale ich tam nie ma. – Oczy Alchazzara są tutaj – zapewnił Talisman – lecz my nie zdołamy ich dojrzeć. Duch Oshikaia powiedział mi, że znajdzie je cudzoziemiec. Nosta Khan splunął na piach. – Przybywa tu dwóch, Druss i ten poeta. Miejmy nadzieję, że jeden z nich okaże się tym wybranym. – Po co jedzie tu Druss? – zapytał Talisman. – Powiedziałem mu, że oczy uleczą jego przyjaciela, który został ranny w walce. – A mogą? – Oczywiście, tylko że on ich nie dostanie. Myślisz, że pozwoliłbym, by święta przyszłość Nadirów pozostała w rękach gajinów? Nie, Talismanie. Druss jest wielkim wojownikiem. Przyda nam się w nadchodzącej bitwie, a potem trzeba będzie go zabić. Talisman uważnie przyjrzał się małemu człowieczkowi, ale nic nie powiedział. Szaman usiadł przy stole i nalał sobie wody do kubka. – Mówisz, że w trumnie jest lon-tsia? – Tak. Srebrny. – To dziwne – mruknął Nosta Khan. – Świątynia została splądrowana już wieki temu. Dlaczego złodzieje zostawili tę srebrną ozdobę? – Noszono ją na szyi – zauważył młodzieniec. – Pod koszulą. Może ją przeoczyli. A potem koszula rozpadła się i dlatego ja go znalazłem. – Hm – mruknął bez przekonania szaman. – Sądzę, że rzucono nań zaklęcie, które z czasem straciło moc. – Wbił pałający wzrok w Talismana. – Teraz porozmawiajmy o dziewczynie. Nie możesz jej mieć, Talismanie. Jest obiecana Zjednoczycielowi, a ty nim nie jesteś. Jego potomkowie będą w przyszłości wielkimi wodzami. Zhusai będzie jego pierwszą żoną. Gniew ścisnął gardło Talismana. – Nie chcę słuchać twoich przepowiedni, szamanie. Kocham ją nad życie. Jest moja. – Nie! – syknął Nosta Khan, nachylając się do niego. – Twoim pierwszym i jedynym obowiązkiem jest dbać o dobro Nadirów. Chcesz doczekać dnia Zjednoczyciela? Więc nie przeszkadzaj jego przeznaczeniu. Gdzieś tam – Nosta Khan machnął ręką w powietrzu – jest człowiek, na którego czekamy. Drogi jego przeznaczenia krzyżują się z losami Zhusai. Rozumiesz mnie, Talismanie? Nie możesz jej mieć! Młody Nadir spojrzał w czarne oczy Nosty Khana i ujrzał czającą się w nich nienawiść. Co więcej, zauważył, że mały człowieczek był szczerze przestraszony. Całe swe życie, tak samo jak Talisman, poświęcił jednemu celowi – przybliżeniu nadejścia Zjednoczyciela. Talisman poczuł, że serce zmienia mu się w kamień. – Rozumiem – oświadczył. Szaman uspokoił się i spojrzał na wojowników naprawiających mury. – To robi wrażenie. Dobrze się spisałeś. – Zostaniesz z nami? – zapytał zimno Talisman. – Przez jakiś czas. Wykorzystam moją moc przeciwko Gothirom. Jednak nie mogę tu zginąć, Talismanie. Moje dzieło jest zbyt ważne. Jeśli wedrą się do świątyni, zabiorę stąd dziewczynę. Talisman poczuł głęboką ulgę. – Możesz ją uratować? – Oczywiście. Będę jednak szczery, Talismanie. Jeśli pozbawisz ją cnoty, zostawię ją tu. – Masz moje słowo, Nosto Khanie. Czy to ci wystarczy? – Zawsze, Talismanie. Nie nienawidź mnie, chłopcze – ciągnął ze smutkiem. – Zbyt wielu mnie nienawidzi. Większość ma po temu powody. Byłoby mi przykro, gdybyś i ty do nich należał. Wiem, że będziesz dobrze służył Zjednoczycielowi. – Znasz moje przeznaczenie? – Tak. O pewnych sprawach jednak lepiej nie mówić. Teraz muszę odpocząć. Szaman chciał odejść, lecz Talisman powstrzymał go. – Jeśli masz dla mnie choć odrobinę serca, wyjaw mi, co widziałeś. – Nic nie widziałem – odparł Nosta Khan, nie odwracając się. Zgarbił się. – Nic. Nie widziałem cię jadącego ze Zjednoczycielem. Nie ma dla ciebie przyszłości, Talismanie. To twoja wielka chwila. Ciesz się nią. Odszedł, nie odwracając się. Talisman przez chwilę stał nieruchomo, a potem ruszył w kierunku części mieszkalnej i wszedł po schodach do pokoju Zhusai. Czekała na niego. Długie czarne włosy miała starannie wyczesane i lśniące od wonnego olejku. Gdy wszedł, podbiegła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w usta. Delikatnie uwolnił się z jej objęć i powtórzył jej słowa szamana. – Nie dbam o to, co mówi. Nigdy nie będę czuła do innego mężczyzny tego, co czuję do ciebie. Nigdy! – Ani ja do innej kobiety. Posiedźmy przez chwilę, Zhusai. Chcę poczuć dotyk twojej dłoni. Zaprowadził ją do wąskiego łóżka. Wzięła go za rękę i ucałowała ją. Poczuł na skórze jej ciepłe łzy. – Kiedy wszystko przepadnie – szepnął – Nosta Khan zabierze cię stąd w bezpieczne miejsce. Jest wielkim magiem i przeprowadzi cię przez szeregi Gothirów. Przeżyjesz, Zhusai. – Nie chcę żyć bez ciebie. Nie odejdę. Jej słowa wzruszyły i przestraszyły Talismana. – Nie mów tego, ukochana. Musisz zrozumieć, że dla mnie świadomość tego, że jesteś bezpieczna, będzie zwycięstwem. Umrę szczęśliwy. – Nie chcę, żebyś umarł! – odparła załamującym się głosem. – Pragnę być z tobą w górach. Chcę urodzić ci synów. Talisman przycisnął ją do piersi, wdychając zapach jej włosów i skóry, gładząc twarz i szyję. Zabrakło mu słów i ogarnął go głęboki smutek. Sądził, że jego marzenia o wielkości Nadirów są ważniejsze niż życie. Teraz zmienił zdanie. Ta piękna, smukła kobieta ukazała mu prawdę, której istnienia nawet nie podejrzewał. Dla niej prawie byłby gotów zrezygnować ze swego przeznaczenia. Prawie. Zaschło mu w ustach i z najwyższym trudem wypuścił ją z objęć. Wstał. – Muszę już iść – wykrztusił. Pokręciła głową i wstała razem z nim. – Nie, jeszcze nie – powiedziała opanowanym głosem. – Jestem Chiatze, Talismanie. Nauczono mnie wielu rzeczy. Zdejmij koszulę. – Nie mogę. Dałem słowo Noście Khanowi. Uśmiechnęła się. – Ściągnij koszulę. Jesteś zmęczony i spięty, zesztywniały ci mięśnie. Pomasuję ci kark i ramiona. Potem zaśniesz. Zrób to dla mnie, Talismanie. Zdjął kaftan z koźlej skóry, ściągnął koszulę, odpiął pas z szablą i usiadł na łóżku. Zhusai uklękła za nim, uciskając kciukami węzły jego mięśni. Po chwili kazała mu położyć się na brzuchu. Zrobił to, a ona wtarła mu wonny olejek w plecy. Talisman wdychał delikatny zapach i poczuł, że opuszcza go napięcie. Kiedy się zbudził, leżała obok niego pod jednym kocem. Jedną rękę trzymała na jego piersi, a głowę na poduszce obok jego głowy. Ostrożnie podniósł jej rękę, wyślizgnął się z łóżka i wstał. Obudziła się. – I jak się czujesz, mój panie? – Bardzo dobrze, Zhusai. Jesteś zręczną masażystką. – Miłość czyni cuda – powiedziała, siadając. Była naga i słońce wyzłacało jej skórę. – Miłość czyni cuda – przytaknął, z trudem odrywając wzrok od jej piersi. – Nie śniła ci się Shul-sen? – Śniłam tylko o tobie, Talismanie. Włożył koszulę i kaftan, przypasał szablę i opuścił pokój. Gorkai czekał na dole. – Zbliżają się dwaj jeźdźcy – oznajmił. – To mogą być zwiadowcy Gothirów. Jeden ma wielki topór. Chcesz mieć ich żywych czy martwych? – Przepuśćcie ich. Spodziewałem się ich przybycia. Druss wstrzymał klacz przed zachodnim murem i uważnie Przyjrzał się poszarpanej szczelinie. – Widziałem lepsze fortyfikacje – zwrócił się do Siebena. – I przyjaźniejsze powitania – mruknął Sieben, spoglądając na łuczników, którzy stali na murach, celując w nich. Druss uśmiechnął się i popędził klacz, która znów ruszyła stępa. Brama była stara i na pół przegniła, ale zauważył, że zawiasy świeżo oczyszczono z rdzy. Na ziemi pozostały dwa półokrągłe ślady, świadczące o tym, że wrota niedawno zamknięto. Ubódłszy piętami wierzchowca, wjechał na dziedziniec i zsiadł. Zobaczył nadchodzącego Talismana. – Znów się spotykamy, przyjacielu – przywitał go. – Tym razem nie ścigają cię bandyci? – Owszem i jest ich dwa tysiące – odparł młodzieniec. – Lansjerzy, piechota i łucznicy. – Lepiej każ twoim ludziom, by nasączyli te wrota wodą – poradził Druss. – Drewno jest suche. Nawet nie spróbują ich wyważyć. Po prostuje spalą. Drenaj okiem znawcy ocenił przygotowania do obrony. Był pod wrażeniem. Blanki zostały naprawione, a pod szczeliną w zachodnim murze wzniesiono podwyższenie. Na murach ułożono głazy i kamienie, gotowe do rzucania na nacierającą piechotę. – Ilu masz ludzi? – Dwustu. – Będą musieli dobrze walczyć. – Są Nadirami. I bronią kości największego nadyryjskiego wojownika wszechczasów. Będą walczyć. A ty? Druss zachichotał. – Lubię dobrą bitwę, chłopcze. Ta jednak nie jest moja. Pewien nadyryjski szaman wyjawił mi, że są tu ukryte klejnoty, które mają leczniczą moc. Potrzebuję ich dla przyjaciela. – Tak, słyszałem. Nam jednak nie udało się ich znaleźć. Powiedz mi, czy ten szaman obiecał ci klejnoty? – Niezupełnie – przyznał Druss. – Powiedział tylko, że są tutaj. Czy masz coś przeciwko temu, że ich poszukamy? – Zupełnie nic – zapewnił Talisman. – Uratowałeś mi życie, więc przynajmniej tak mogę ci się odwdzięczyć. – Wskazał na główny budynek. – Oto świątynia Oshikaia Smokogromcy. Jeśli te klejnoty są gdzieś ukryte, to na pewno tam. Nosta Khan – ten szaman, o którym wspomniałeś – rzucał zaklęcia, ale nie zdołał znaleźć tych klejnotów. Ja wezwałem ducha Oshikaia, ale nie chciał mi wyjawić, gdzie się znajdują. Powodzenia, Drenaju! Zrzuciwszy topór na ramię, Druss przeszedł przez dziedziniec, a Sieben za nim. Wnętrze świątyni było słabo oświetlone. Druss przystanął przed kamiennym sarkofagiem. Komnata była zakurzona i pozbawiona wszelkich ozdób. – Została splądrowana – orzekł Sieben. – Spójrz na te kołki w ścianach. Kiedyś wisiała na nich jego zbroja i sztandar. – Tak nie traktuje się bohatera – mruknął Druss. – Czy masz jakiś pomysł, gdzie szukać? – W sarkofagu – odparł Sieben. – Tylko że niczego tam nie znajdziesz. Druss odłożył topór i podszedł do trumny. Chwycił kamienne wieko, napiął mięśnie i pchnął. Kamień zazgrzytał i zaskrzypiał, odsuwany na bok. Sieben zajrzał do środka. – No, no – skomentował. – Są tam? – Oczywiście, że nie – warknął poeta. – Tylko że nieboszczyk ma na szyi taki sam lon-tsia, jaki znaleźliśmy przy tamtej kobiecie. – Nic więcej? – Nic. On nie ma palców, Drussie. Pewnie ktoś obciął mu je, żeby zabrać pierścienie. Zasuń wieko z powrotem. Druss zrobił to. – I co teraz? – Pomyślę nad tym – obiecał poeta. – Coś tutaj jest nie tak. Zaraz dojdę do tego, co. – Pospiesz się, poeto. Inaczej możesz znaleźć się w centrum bitwy. – Czarująca myśl. Z dziedzińca dobiegł tętent końskich kopyt. Druss skierował się do drzwi i wyszedł na słońce. Sieben podążył za nim i zobaczył zeskakującego z kuca Nuang Xuana oraz jego ludzi wjeżdżających na podwórze. – Zdawało mi się, że jedziesz jak najdalej stąd! – zawołał Druss. Wódz odchrząknął i splunął. – Tak też było, rębaczu. Tylko że jakiś dureń podpalił step i musieliśmy uciekać przed pożarem. A kiedy próbowaliśmy skręcić na wschód, zobaczyliśmy kolumnę lansjerów. Bogowie kamienia i wody naprawdę mnie nienawidzą. – Nadal żyjesz, stary. – Phi, pewnie już niedługo. Tamtych są tysiące i wszyscy kierują się tutaj. Dam moim ludziom odpocząć tu przez noc. – Jesteś kiepskim łgarzem, Nuang Xuanie – uznał Druss. – Przybyłeś tu, by walczyć w obronie świątyni. To nie najlepszy sposób na szukanie szczęścia. – Zadaję sobie pytanie, czy nie ma końca gothiryjskim nieprawościom? Co im przyjdzie ze zniszczenia tego, co jest nam drogie? – Zaczerpnął tchu. – Zostanę tu – oznajmił. – Odeślę kobiety i dzieci, ale ja zostanę tutaj z moimi wojownikami. A co do szczęścia, rębaczu, śmierć w obronie tego świętego miejsca to zaszczyt. I wcale nie jestem jeszcze taki stary. Myślę, że sam zabiję setkę Gothirów. Ty też tu zostajesz? – To nie moja bitwa, Nuangu. – To co zamierzasz zrobić, Druss, jest złe. – Nagle posłał mu szeroki, szczerbaty uśmiech. – Sądzę, że ty też zostaniesz. Myślę, że bogowie kamienia i wody sprowadzili cię tutaj, abyś mógł patrzeć, jak zabijam stu wrogów. Teraz muszę znaleźć tego, kto jest tu wodzem. Sieben podszedł do stojącej w cieniu Niobe. Niosła brezentowy tobołek, który położyła u swych stóp. Sieben uśmiechnął się do niej. – Tęskniłaś za mną? – zapytał. – Jestem zbyt zmęczona, by się kochać – odparła beznamiętnie. – Ach, ten nadyryjski romantyzm – skwitował Sieben. – Czekaj, przyniosę ci wody. – Sama mogę sobie przynieść. – Jestem tego pewny, moja śliczna, ale chcę nacieszyć się twoim towarzystwem. Wziął ją za rękę i zaprowadził do ocienionego stołu. Stały na nim kamionkowe dzbany z wodą i gliniane kubki. Sieben napełnił jeden z nich i podał dziewczynie. – Czy w twoim kraju mężczyźni służą kobietom? – spytała. – W taki czy inny sposób – przyznał. Niobe opróżniła kubek i podała mu, a Sieben ponownie go napełnił. – Jesteś dziwny – orzekła. – I nie jesteś wojownikiem. Co będziesz tu robił, kiedy zacznie się rozlew krwi? – Jeśli dopisze mi szczęście, już mnie tu wtedy nie będzie. Jeżeli jednak będę... – Rozłożył ręce. – Umiem trochę opatrywać rany. Zostanę chirurgiem. – Ja też umiem zszywać rany. Będziemy potrzebowali szmat na bandaże i dużo nici. I igły. Pozbieram te rzeczy. I trzeba będzie znaleźć miejsce do składania trupów, inaczej będą śmierdzieć, puchnąć, pękać i przyciągać muchy. – Ładnie to ujęłaś – zauważył. – Czy możemy porozmawiać o czymś innym? – Dlaczego? – Ponieważ ten temat jest... demoralizujący. – Nie znam tego słowa. – Pewnie – przytaknął. – Tak też sądziłem. Powiedz mi, czy ty wcale się nie boisz? – Czego? – Gothirów. Przecząco pokręciła głową. – Przyjdą tu, to ich zabijemy. – Albo oni was. Wzruszyła ramionami. – Będzie, co ma być – podsumowała ponuro. – Moja droga, jesteś fatalistką. – Mylisz się. Jestem z Samotnych Wilków. Mieliśmy być szczepem Orlego Skrzydła, pod wodzą Nuanga. Teraz jest nas za mało, więc znów będziemy Samotnymi Wilkami. – Niobe z Samotnych Wilków, uwielbiam cię – wyznał z uśmiechem. – Jesteś tchnieniem świeżego powietrza w moim zatęchłym życiu. – Poślubię tylko wojownika – odparła surowo. – Dopóki jednak taki się nie znajdzie, będę sypiała z tobą. – Który mężczyzna oparłby się takim wyrafinowanym awansom? – rzekł. – Dziwak – mruknęła i odeszła. Druss przeszedł przez dziedziniec. – Nuang mówi, że ma dość uciekania. Zostanie tu ze swymi ludźmi, aby walczyć. – Czy mogą zwyciężyć, Drussie? – Wyglądają na zaciętą bandę, a Talisman dobrze przygotował obronę. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – Bo nie ma na nie odpowiedzi – stwierdził Druss. – Są tylko szanse. Nie postawiłbym pół miedziaka na to, że wytrzymają dłużej niż jeden dzień. Sieben westchnął. – Oczywiście to wcale nie oznacza, że postąpimy rozsądnie na przykład wynosząc się stąd? – Gothirowie nie mają prawa bezcześcić tej świątyni – oznajmił Druss z zimnym błyskiem w szarych oczach. – To zły pomysł. Ten Oshikai jest bohaterem wszystkich Nadirów. Jego kości należy zostawić w spokoju. – Wybacz, że przypomnę ci pewien oczywisty fakt, stary koniu, lecz ten grobowiec już został splądrowany, a kości bohatera rozrzucone. Poza tym myślę, że jemu jest to już obojętne. – Nie chodzi o niego, ale o nich – wyjaśnił Druss, wskazując na Nadirów. – Bezczeszcząc świątynię, pozbawią ich dziedzictwa. Takiego postępku nie można usprawiedliwić. Rodzi się z pogardy, a tego nie znoszę. – A więc zostajemy? Druss uśmiechnął się. – Powinieneś odjechać. To nie miejsce dla poety. – Kusząca myśl, Druss, ty stary koniu. Może jeszcze to zrobię, gdy tylko zobaczymy ich sztandary. Nuang zawołał Drussa i Drenaj odszedł. Talisman podszedł i usiadł przy stole obok pijącego wodę Siebena. – Opowiedz mi o tym umierającym przyjacielu – poprosił. Sieben zrelacjonował mu wszystko, co wiedział o potyczce, w wyniku której Klay został okaleczony. Talisman uważnie go wysłuchał. – To właściwe – orzekł – by zaryzykować wszystko dla przyjaciela. To dowodzi, że on ma dobre serce. Walczył w wielu bitwach? – W wielu – przyznał z goryczą Sieben. – Wiesz, że wysokie drzewo przyciąga pioruny? No cóż, Druss jest jak takie drzewo. Gdziekolwiek się zjawi, zaraz zaczyna się jakaś wojna. To naprawdę przygnębiające. – A jednak wychodzi z nich cało. – Taki ma dar. Gdziekolwiek pójdzie, śmierć kroczy tuż za nim. – Będzie tu mile widziany – zapewnił Talisman. – A co z tobą, Siebenie? Niobe mówi mi, że chcesz być naszym chirurgiem. Dlaczego miałbyś to zrobić? – W naszej rodzinie głupota jest dziedziczna. Siedząc na grzbiecie kuca, Lin-tse spoglądał na przełęcz. Po prawej wznosiło się czerwone urwisko Świątynnej Skały, monumentalnego pomnika majestatu Natury, o bokach zniszczonych przez wichry czasu i kształtach wyrzeźbionych przez dawno zapomniane morze, które niegdyś pokrywało tę rozległą ziemię. Po lewej ręce miał szereg poszarpanych zboczy, usłanych głazami. Nieprzyjaciel będzie musiał przejść wąską dróżką biegnącą wzdłuż Świątynnej Skały. Lin-tse zsiadł z konia i wbiegł na pierwsze zbocze, przystając przy kilku sterczących głazach. Mając dość ludzi i czasu, mógłby obruszyć kilka większych i strącić lawinę na szlak. Przez chwilę zastanawiał się nad tym. Wróciwszy biegiem do kuca, wskoczył na jego grzbiet i poprowadził swój niewielki oddziałek dalej, między skały. Talisman potrzebował zwycięstwa, czegoś, co podniosłoby obrońców na duchu. Tylko jak to osiągnąć? Talisman wspomniał o Fecremie i jego długim odwrocie, w czasie którego wykonał szereg błyskawicznych wypadów, atakując linie zaopatrzeniowe nieprzyjaciela. Fecrem był bratankiem Oshikaia i doświadczonym wojownikiem. Spod końskich kopyt unosiły się obłoczki czerwonego pyłu i Lin-tse zaschło w gardle. Pochylił się w siodle, poganiając rumaka na strome wzniesienie. Na szczycie zatrzymał go i ponownie zsiadł. Tutaj szlak poszerzał się. Po lewej sterczała wysoka skalna turnia, pochylając się ku stercie głazów po prawej. Dzielący je przesmyk miał około sześć metrów szerokości. Lin- tse wyobraził sobie kolumnę lansjerów. Będą podążali powoli, prawdopodobnie dwójkami. Gdyby w tym miejscu pojechali szybciej... Dosiadł konia i przyjrzał się wiodącej na szczyt ścieżce. Zbocze za jego plecami było strome, lecz wprawny jeździec mógłby zjechać po nim galopem. A lansjerzy byli dobrymi jeźdźcami. – Zaczekajcie tutaj – rozkazał swoim ludziom i popędził rumaka. Kuc stanął dęba i próbował zawrócić, ale Lin-tse popędził go w dół stoku. Na dole gwałtownie ściągnął wodze. Za nim nad szlakiem wznosiła się chmura kurzu jak czerwona mgła – Lin-tse skierował kuca w prawo i pojechał nieco ostrożniej. Po obu stronach szlaku zbocza były jeszcze bardziej strome i wkrótce kończyły się krawędzią urwisk, za którymi ziała kilkudziesięciometrowa przepaść. Znowu zsiadł z konia, podszedł na skraj wąwozu i przeszedł kawałek. W najszerszym miejscu grań miała co najmniej piętnaście metrów, ale w najwęższym zaledwie trzy. Dalej szlak wznosił się stromo w górę i był usiany głazami. Wkrótce jednak zaczynał biec znacznie szerzej i Lin-tse powiódł po nim wzrokiem. Mógł tędy zjechać do zachodniego podnóża Świątynnej Skały. Przez chwilę siedział tam sam, obmyślając plan. Potem wrócił do swoich wojowników. Premian powiódł swych lansjerów w głąb czerwonych gór. Był zmęczony, oczy miał podkrążone i przekrwione. Żołnierze w milczeniu jechali za nim dwójkami. Wszyscy byli nie ogoleni, a racje wody pitnej zmniejszono o jedną trzecią. Po raz czwarty tego ranka Premian podniósł rękę i oddział się zatrzymał. Młody oficer, Mikal, podjechał do Premiana. – Zauważył pan coś, kapitanie? – zapytał. – Nic. Wyślij zwiad na to wzniesienie na północnym wschodzie. – Przecież nie walczymy z regularnym wojskiem – narzekał Mikal. – Po co te środki ostrożności? – Otrzymałeś rozkaz. Wykonaj go – powtórzył Premian. Młodzik poczerwieniał i zawrócił. Premian nie chciał brać go ze sobą. Chłopak był młody i zapalczywy. Co gorsze, gardził Nadirami, nawet po pożarze obozu. Gargan jednak narzucił mu jego obecność. Lubił Mikala, w którym widział siebie z młodych lat. Premian wiedział, że żołnierze nie mieli nic przeciwko takiemu powolnemu pochodowi w głąb terytorium wroga. Wszyscy królewscy lansjerzy w przeszłości walczyli z Nadirami i w większości byli rozważnymi ludźmi, którzy woleli znosić niewygody w siodle, niż wpaść w zasadzkę. Jedno było pewne: ten, kto zaplanował atak na obóz, na pewno nie miał tylko tej jednej strzały w kołczanie. Premian nie był wcześniej w tych okolicach, ale dokładnie przestudiował mapy w wielkiej bibliotece w Gulgothirze i wiedział, że teren wokół Świątynnej Skały obfituje w kryjówki, z których łucznicy mogli zaatakować jego oddział lub strącić lawinę głazów. W żadnym wypadku nie zamierzał wprowadzić swoich żołnierzy prosto w paszczę wroga. Siedząc na koniu, obserwował wjeżdżającego na wzniesienie zwiadowcę. Żołnierz wjechał na szczyt i pomachał ręką, dając znak, że mają wolną drogę. Premian poprowadził dalej swoje cztery kompanie. Zaschło mu w gardle. Sięgnął do juków i wyjąwszy małą srebrną monetę, włożył ją do ust, żeby zwiększyć wydzielanie śliny. Jego ludzie obserwowali go i gdyby się napił, oni też by to zrobili. A według map w okolicy nie było żadnych źródeł wody, chociaż można było znaleźć kilka wyschniętych rzek. Jeśli w takim korycie rzecznym wykopać dostatecznie głęboki dół, często na jego dnie pojawia się woda, którą można by przynajmniej napoić konie. A może są tu jakieś zbiorniki skalne, o których nie wiedzieli kartografowie? Premian wypatrywał pszczół, które nigdy nie odlatują daleko od wody. Na razie nie zauważył ani jednej. Wierzchowce też nie reagowały na podmuchy wiatru, a przecież potrafiły wywęszyć wodę nawet ze znacznej odległości. Premian wezwał starszego sierżanta Jomila. Ten zbliżał się do pięćdziesiątki i był weteranem wielu kampanii w kraju Nadirów. Podjechał do oficera i oddał mu honory. Z siwą szczeciną dwudniowego zarostu jego pomarszczona twarz wyglądała teraz jeszcze starzej. – Co o tym myślisz? – zapytał Premian. – Są blisko – odparł Jomil. – Prawie czuję ich zapach. – Lord Larness chce mieć jeńców – oświadczył Premian. – Przekaż to ludziom. – Dobrze byłoby wyznaczyć jakąś nagrodę – zasugerował sierżant. – Będzie nagroda, ale nie mów im tego. Nie chcę niepotrzebnej brawury. – Ach, jest pan ostrożnym człowiekiem – stwierdził z uśmiechem Jomil. Premian też się uśmiechnął. – Chciałbym, żeby to powiedziały moje wnuki, kiedy będę siedział z nimi w chłodzie jesiennego ogrodu. „Był ostrożnym człowiekiem". – Ja już mam wnuki – oznajmił mu weteran. – Może jest ich więcej, niż przypuszczasz. – Żadne „może", kapitanie. Jomil wrócił do swoich żołnierzy i przekazał im rozkaz brania jeńców. Premian zdjął z głowy hełm, ozdobiony białą kitą końskich włosów, po czym przygładził palcami mokre od potu, jasne włosy. Przez moment wiatr przyjemnie chłodził skórę, z której parował pot, a potem znów zaczął parzyć. Premian z powrotem nałożył hełm. Szlak przed nimi skręcał i w polu widzenia pojawiła się Świątynna Skała. Miała kształt olbrzymiego dzwonu i majestatycznie wznosiła się ku niebu. Wywarła ogromne wrażenie na Premianie, który pożałował, że nie ma czasu, by ją naszkicować. Szlak stromo piął się na szczyt. Premian wezwał Mikala, kazał mu wjechać z dwudziestoma pięcioma żołnierzami na przełęcz i tam zaczekać na resztę oddziału. Młodzieniec zasalutował i oddalił się ze swoimi ludźmi na wschód. Premian zmarszczył brwi. Tamci jechali za szybko. Czy ten dureń nie rozumie, że konie są zmęczone i mają mało wody? Mikal i jego ludzie wjechali na wierzchołek – i ujrzeli grupkę zaskoczonych nadyryjskich wojowników, biegnących do koni. Lord Gargan chciał mieć jeńców i Mikal już słyszał słowa pochwały, jakie padły z ust generała. – Złoty raq dla tego, kto pochwyci jednego z nich! – wrzasnął i popędził rumaka. Wierzchowiec pomknął naprzód. Nadirowie wskoczyli na konie i pogonili je galopem. Wzbijając chmurę czerwonego kurzu, zjeżdżali po zboczu. Ich kuce nie mogły się równać z gothiryjskimi rumakami, więc wystarczy kilka chwil, a Mikal i jego żołnierze dopędzą uciekających. Mikal wyjął szablę i mrużąc oczy, pochylił się na grzbiecie wierzchowca, popędzając go do szybszego biegu. Nadirowie wjechali za zakręt... Ledwie ich widział przez chmurę pyłu. Jego rumak gnał pełnym galopem, a pozostali żołnierze jechali tuż za nim, gdy minął zakręt. Zauważył, że Nadirowie nieznacznie skręcili w lewo. Ich konie przybliżyły się do siebie i skoczyły, jakby pokonując jakąś przeszkodę. Mikal w ostatniej chwili ujrzał przed sobą przepaść, rozwierającą się przed nim jak paszcza straszliwej bestii. Odchylił się do tyłu i z całej siły szarpnął wodze – ale za późno. Rumak pełnym galopem przeleciał przez krawędź i runął w dół, wyrzucając z siodła Mikala, który z wrzaskiem wpadł w przepaść. Jadący za nim lansjerzy też rozpaczliwie wstrzymywali konie. Siedmiu spadło w ślad za oficerem, a pozostali zbili się w bezładną kupę na skraju urwiska. Piętnastu nadyryjskich wojowników, wrzeszcząc ile tchu w płucach, wyskoczyło z kryjówek między głazami. Rzucili się w kierunku jeźdźców. Przestraszone konie poniosły, zrzucając w przepaść jeszcze dziesięciu żołnierzy. Pozostała ósemka zeskoczyła z siodeł i próbowała się bronić. Mający przed sobą przeważającego liczebnie przeciwnika, a za plecami przepaść, przerażeni żołnierze zostali rozsiekani, szybko i bezlitośnie. Tylko jeden Nadir był ranny – skóra z rozciętego policzka opadła mu aż do brody. Chwyciwszy konie Gothirów i pozbierawszy hełmy zabitych, wojownicy pospiesznie odjechali szlakiem. Premian i jego trzy kompanie dotarli na szczyt kilka chwil później. Jomil pojechał na dół i znalazł ciała. Wrócił i złożył meldunek kapitanowi. – Wszyscy nie żyją, kapitanie. Większość chyba spadła w przepaść. Ich ciała leżą porozrzucane na skałach na dole. Straciliśmy kilku dobrych ludzi. – Dobrych ludzi – powtórzył Premian, ledwie hamując wściekłość. – Dowodzonych przez oficera o ptasim móżdżku. – Słyszałem, jaki wydał mu pan rozkaz. Kazał mu pan czekać. To nie pańska wina. – Zjedziemy tam i pogrzebiemy ciała – oświadczył Premian. – Jak sądzisz, ilu było napastników? – Ze śladów wynika, że nie więcej jak dwudziestu. Kilku Nadirów uciekało przed naszymi chłopcami. Przeskoczyli nad przepaścią w najwęższym miejscu. – A więc straciliśmy dwudziestu sześciu ludzi, a nieprzyjaciel ilu? – Mieli kilku rannych. Widziałem krew na ziemi w miejscu, gdzie ukryli konie. Może dziesięciu. Premian spojrzał mu w oczy. – No, może jednego czy dwóch – przyznał Jomil. Minęły trzy godziny, zanim Gothirowie zjechali do podnóża góry. Gdy dotarli do ciał, już zapadał zmrok. Znaleźli osiemnaście trupów odartych ze zbroi, oręża i z poucinanymi głowami. Rozdział 10 Sieben stał i rozglądał się po starym magazynie. Niobe z innymi Nadiryjkami oczyściły pomieszczenie z kurzu, brudu i ogromnych pajęczyn. W uchwytach na ścianach tkwiło pięć lamp. Teraz paliła się tylko jedna i w jej migotliwym świetle przyjrzał się wyposażeniu swego nowego szpitala. Na końcu dużego, prostokątnego pomieszczenia ustawiono dwie beczki z wodą, w pobliżu dwóch długich stołów, które Nadirowie wnieśli wcześniej. Sieben obejrzał ułożone na nich narzędzia: stare cęgi, trzy ostre noże, kilka krzywych igieł z rogu i jedna prosta, żelazna. Zauważył, że trzęsą mu się ręce. Niobe cicho podeszła do niego. – Czy to wszystko, czego ci potrzeba, poeto? – zapytała, kładąc na stole pudełko ze szpulkami nici. – Koce – odrzekł. – Będą potrzebne koce. I miski. – Po co miski? – spytała. – Jeśli ranny ma siłę jeść, to może też i walczyć. – Ranny traci krew, a z nią siły. Żywność i woda pomogą mu ją odzyskać. – Dlaczego drżysz? – Trzy razy w życiu asystowałem chirurgom. Kiedyś nawet zszywałem pacjentowi ranę ramienia. Tylko że moja znajomość anatomii... ludzkiego ciała... jest bardzo ograniczona. Na przykład nie wiem, co robić z głęboką raną brzucha. – Nic – odparła z prostotą. – Głęboka rana brzucha to śmierć. – Jakie to pocieszające! Użyłbym miodu. Dobrze robi na rany, szczególnie zmieszany z winem. Zapobiega infekcji. – Nie ma pszczół, poeto. Nie ma pszczół, więc nie ma miodu. Mamy jednak trochę suszonych liści lorassium. Są dobre na ból i na sny. I korzenie hakka, które odpędzają demony niebieskiej skóry. – Demony niebieskiej skóry? A co to takiego? – Rzeczywiście niewiele wiesz o ranach. To niewidzialne stwory, które wnikają do ran w ciele i nadają mu niebieski kolor, tak że zaczyna śmierdzieć i człowiek umiera. – Gangrena. Rozumiem. I co się robi z tymi korzeniami hakka? – Robimy z nich kataplazmy i przykładamy do rany. One potwornie cuchną. Demony uciekają od tego zapachu. – A jakie masz lekarstwo, moja pani, na drżenie rąk? – zapytał. Roześmiała się, położyła dłoń na jego brzuchu i przesunęła niżej. – Mam świetne – oznajmiła. Objęła lewą ręką jego szyję, przyciągnęła go do siebie i pocałowała. Poczuł w ustach jej ciepły i słodki języczek. Ogarnęło go podniecenie. Odsunęła się. – Spójrz teraz na swoje ręce – poleciła. Już mu nie drżały– Świetne, no nie? – Nie będę się spierał – odparł. – Dokąd pójdziemy? – Nigdzie. Mam dużo roboty. Shi-sai wkrótce zacznie rodzić i obiecałam jej pomóc, kiedy odejdą wody. Jeśli jednak w nocy będą ci drżały ręce, możesz przyjść do mnie pod północny mur. Pocałowała go jeszcze raz, wyślizgnęła się z jego objęć i odeszła. Sieben jeszcze raz rozejrzał się wokół, a potem zgasił lampę i opuścił pomieszczenie. W świetle księżyca nadal prowadzono prace naprawcze przy pękniętym zachodnim murze. Wszędzie wokół nadyryjscy wojownicy siedzieli przy ogniskach. Druss rozmawiał z Talismanem i Bartsaiem na murze nad bramą. Sieben zamierzał dołączyć do nich, ale zdał sobie sprawę z tego, że nie ma ochoty znów słuchać rozmów o walce i śmierci. Wrócił myślami do Niobe. Była inna od wszystkich znanych mu kobiet. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, uznał ją za umiarkowanie atrakcyjną i na pewno nic ponadto. Z bliska jej roześmiane oczy kazały mu zmienić tę ocenę. Mimo to jej uroda zbladłaby, gdyby porównać ją z pięknościami, które dzieliły z nim łoże. A jednak za każdym razem kiedy się z nią kochał, wydawała mu się coraz piękniejsza. To było niesamowite. Żadna z jego wcześniejszych kochanek nie mogła się z nią równać. Gdy tak rozmyślał, podeszli do niego dwaj nadyryjscy wojownicy. Jeden z nich powiedział coś w swoim języku. – Przykro mi, chłopcy – odparł Sieben z nerwowym uśmiechem. – Nie rozumiem waszej mowy. Wyższy z tych dwóch, groźnie wyglądający mężczyzna o skośnych i złośliwych oczkach, wskazał na towarzysza i powiedział: – Jego wielka ból. – Wielka ból – powtórzył Sieben. – Ty lekarz. Zrobić to. Sieben spojrzał na drugiego wojownika. Ten miał twarz szarą jak popiół, zapadnięte oczy i zaciskał zęby. – My wejść – mruknął pierwszy Nadir, wprowadzając przyjaciela do nowego szpitala. Ze ściśniętym sercem Sieben poszedł za nimi, ponownie zapalił lampę i podprowadził ich do stołu. Niższy wojownik spróbował zdjąć wyblakłą szkarłatną koszulę i jęknął. Towarzysz pomógł mu to zrobić i w migotliwym świetle Sieben zobaczył na plecach Nadira wrzód wielkości małego jabłka. Ciało wokół było czerwone, opuchnięte i podrażnione. – Ty przeciąć – rzekł wyższy mężczyzna. Sieben gestem kazał pacjentowi położyć się na stole. Potem wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął opuchlizny. Wojownik zesztywniał, ale nawet nie pisnął. Wrzód był twardy jak kamień. – Przynieś lampę – polecił Sieben wyższemu. Ten zrobił to, a poeta dokładnie obejrzał wrzód. Potem wziął najostrzejszy nóż i nabrał tchu. Nie miał pojęcia z czym ma do czynienia. Wyglądało to na olbrzymi wrzód, lecz równie dobrze mogła to być rakowata narośl. Z pewnością nie miał innego wyjścia, jak spełnić oczekiwania obu wojowników. Przyłożył ostrze noża do wrzodu i mocno nacisnął. Z nacięcia trysnęła żółta ropa, a skóra rozeszła się jak skórka z obieranego owocu. Wojownik krzyknął zduszonym i nieludzkim głosem. Sieben odłożył nóż, chwycił wrzód i nacisnął. Z rany wypłynęło więcej ropy, tym razem zmieszanej z krwią, oblewając mu palce. Pacjent westchnął i rozluźnił mięśnie. Sieben podszedł do beczki z wodą, napełnił drewnianą miskę i starannie umył ręce. Później wrócił do wojownika. Wilgotną szmatką oczyścił ranę, a potem kazał mu usiąść, przyłożył do niej czysty lniany gałgan i przymocował opatrunek bandażem. Pacjent powiedział coś po nadyryjsku do towarzysza, a potem bez słowa obaj wyszli z budynku. Sieben usiadł. – Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie – rzekł tak, by nie usłyszeli go odchodzący wojownicy. Ponownie zgasił lampę, opuścił budynek bocznymi drzwiami i znalazł się tuż przy głównym wejściu do świątyni. Niobe była zajęta, a on nie miał nic do roboty... Pchnął drzwi i wszedł do środka. Coś w tym wnętrzu wciąż budziło w nim podświadomy niepokój, ale nie miał pojęcia, co też to mogło być. Spojrzał na pociemniałą metalową tabliczkę na kamiennej trumnie. Widniały na niej symbole Chiatze – częściowo litery, a częściowo symbole. Talisman wyjaśnił mu, co głosi ten napis: „Oshikai Smokogromca, Pan Wojny". Sieben klęknął przy sarkofagu i przyjrzał się tym znakom. Były głęboko wyryte w żelazie i nic mu nie mówiły. Zirytowany tym, że nie może rozwiązać zagadki, opuścił świątynię i wszedł na północny mur, gdzie siadł na parapecie w blasku księżyca, spoglądając na odległe góry. Myślami znów wrócił do Niobe i jej urody. Przez chwilę na próżno nasłuchiwał krzyku noworodka. Bądź cierpliwy, powiedział sobie. Wyjął z kieszeni lon-tsia i spojrzał na wygrawerowany na nim profil. Ona też była piękna. Odwrócił w dłoni medalion i spojrzał na profil Oshikaia. – Sprawiasz mnóstwo kłopotów jak na kogoś, kto jest martwy od kilkuset lat – stwierdził. I w tym momencie zrozumiał. Wstał, zbiegł po schodach i wrócił do świątyni. Przykucnął przed żelazną płytką. Porównawszy imię Oshikaia z tym wyrytym na medalionie, upewnił się, że to na płytce miało dwa dodatkowe, identyczne symbole. Przyjrzawszy się dokładniej, zauważył, że były wyryte głębiej od pozostałych. – Co znalazłeś? – zapytał od progu Talisman. Szczupły wódz Nadirów podszedł i przyklęknął obok poety. – Czy to oryginalna płytka? – chciał wiedzieć Sieben. – Czy zrobili ją towarzysze Oshikaia? – Tak sądzę – odparł Talisman. – Dlaczego pytasz? – Co to za symbole? – To nadyryjska litera „i". – W języku Chiatze nie ma takiej litery – przypomniał Sieben. – Tak więc ta tabliczka nie jest oryginalna albo napis został zmieniony. – Nie rozumiem, o co ci chodzi – rzekł Talisman. Sieben usiadł. – Nie lubię tajemnic – wyjaśnił. – Jeśli to oryginał, to nie Powinno być żadnych „i". A jeżeli płyta nie jest oryginalna, to skąd napis w języku Chiatze? Dlaczego nie po nadyryjsku? Sieben ponownie klęknął przy tabliczce i położył na niej dłonie, naciskając palcami oba wyryte w niej symbole. Coś ustąpiło pod jego dotknięciem, rozległ się cichy szczęk i tabliczka odpadła. Pod nią była niewielka nisza wycięta w sarkofagu, a w niej znajdował się skórzany mieszek. Talisman odepchnął Siebena i złapał sakiewkę. Zetlała skóra pękła i zawartość mieszka wysypała się na podłogę. Dwie kości palców pokryte czarnymi symbolami, kosmyk włosów i kawałek pergaminu. Talisman spojrzał na to z rozczarowaniem. – Myślałem, że znalazłeś oczy Alchazzara. Sieben podniósł pergamin i spróbował go odwinąć, lecz zwój łamał mu się w palcach. – Co to takiego? – zapytał. – To leki szamana. Kostki palców są używane do przepowiadania, a ten kosmyk włosów należy do jego największego wroga. Pergamin? Nie mam pojęcia. – Dlaczego ktoś to tutaj umieścił? – Nie wiem – warknął Talisman. Sieben pochylił się i podniósł kostki. Świat zawirował. Poeta krzyknął i pochłonął go mrok... Zaskoczony jego nagłym omdleniem, Talisman przyklęknął nad nieruchomym ciałem jasnowłosego Drenaja i wskazującym palcem nacisnął tętnicę szyjną. Serce biło, ale niewiarygodnie wolno. Chwycił Siebena za ramiona i mocno nim potrząsnął, ale bez skutku. Wstał i wybiegł ze świątyni. Gorkai siedział pod murem, ostrząc miecz osełką. – Zawołaj tu Nostę Khana i drenajskiego rębacza – rozkazał Talisman i wrócił do nieprzytomnego Siebena. Druss przybiegł pierwszy. – Co się stało? – zapytał, klękając obok przyjaciela. – Rozmawialiśmy i nagle upadł. Czy on miewa takie ataki? – Nie. – Druss cicho zaklął. – Serce ledwie mu bije. Talisman spojrzał na wojownika i ujrzał lęk na jego szerokiej, brodatej twarzy. Przybył Nosta Khan i bystrymi żółtymi oczkami natychmiast dostrzegł zwisającą metalową płytkę. – Oczy...? – zaczął. – Nie – rzekł Talisman i opowiedział mu, co zaszło. – Ty głupcze! – syknął Nosta Khan. – Powinieneś był mnie wezwać. – To tylko woreczek z lekami. Nie było w nim klejnotów – odparł Talisman, czując, jak budzi się w nim gniew. – To woreczek z lekami szamana – warknął Nosta Khan. – Rzucono nań klątwę. – Ja też go dotknąłem i nic mi się nie stało – upierał się Talisman. Mały szaman przyklęknął nad Siebenem i rozwarł palce jego prawej ręki. Poeta trzymał w niej kostki, które teraz były zupełnie białe. Czarne symbole przeniosły się na skórę dłoni Siebena. – Woreczek pękł – odgadł szaman – i to nie ty podniosłeś wróżebne kości. Druss wstał i spojrzał na Nostę Khana. – Nie obchodzi mnie, czyja to wina – oznajmił złowieszczo spokojnym głosem, z groźnym błyskiem w oku. – Masz go sprowadzić z powrotem. Natychmiast! Wyczuwając niebezpieczeństwo, Nosta Khan spojrzał w zimne oczy rębacza i na moment ogarnął go przeraźliwy strach. Oparł dłoń o pierś Drenaja i wyszeptał dwa słowa zaklęcia. Druss zdrętwiał i jęknął. To było bardzo stare zaklęcie, skuwające ofiarę kajdanami potwornego cierpienia. Każda próba poruszenia się wywołałaby okropny ból i natychmiastową utratę przytomności. Teraz, pomyślał triumfalnie Nosta Khan, ten gajin poczuje moc Nadira! Już miał coś powiedzieć, gdy nagle Drenaj wydał głuchy, gardłowy pomruk. Oczy rozbłysły mu jak wilcze ślepia, błyskawicznie wyciągnął rękę i chwyciwszy ogromnymi Paluchami Nostę Khana za gardło, uniósł go w powietrze. Mały człowieczek bezradnie wierzgał nogami, gdy Druss wycedził Przez zaciśnięte z bólu zęby: – Zdejmij... zaklęcie... człowieczku... albo... skręcę ci... kark! Talisman wyrwał zza pasa nóż i skoczył na pomoc szamanowi. – Jeszcze krok i on zginie – ostrzegł go Drenaj. Nosta Khan zacharczał i zdołał wypowiedzieć trzy słowa w jakimś nie znanym Drussowi i Talismanowi języku. Ból dręczący Drussa ustąpił. Drenaj puścił szamana i dźgnął go palcem w pierś. – Jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, ty paskudny karle, zabiję cię! Talisman ujrzał zdumienie i lęk na twarzy Nosty Khana. – Jesteśmy przyjaciółmi – przypomniał łagodnie, chowając nóż do pochwy i stając między Nostą Khanem a groźnie pochylonym Drussem. – Lepiej pomyślmy, co należy zrobić. Nosta Khan masował posiniaczoną szyję. Był tak zdumiony, że ledwie zdołał zebrać myśli. Zaklęcie podziałało, był tego pewny. To niemożliwe, żeby śmiertelnik zdołał znieść taki ból. Widząc, że tamci dwaj czekają, aż coś powie, szaman z trudem skupił się, podniósł białe kostki i mocno ścisnął je w dłoni. – Jego dusza została porwana – rzekł ochrypłym głosem. – Ten woreczek z lekami należał do renegata Shaoshada. To on był tym szamanem, który ukradł oczy Alchazzara, niech jego dusza będzie przeklęta na zawsze i płonie w tysiącu ognisk! – Dlaczego miałby ukrywać je tutaj? – dziwił się Talisman. – Jaki to miałoby sens? – Nie wiem. Zobaczmy jednak, czy uda nam się odwrócić działanie zaklęcia. Ujął bezwładną dłoń Siebena i zaczął nucić. Sieben spadał całą wieczność, wirując i koziołkując, a potem nagle się ocknął. Leżał przy ognisku, rozpalonym w kamiennym kręgu. Naprzeciwko niego siedział jakiś starzec. Nagi, z wypchanym workiem zwisającym z chudego ramienia i długą rozwidloną brodą, która sięgała mu do połowy piersi, lewą stroną głowy miał gładko wygoloną, a włosy na drugiej połowie związane w kucyk. – Witaj – odezwał się starzec. Sieben usiadł i już miał odpowiedzieć, gdy ze zgrozą zauważył, że stary jest straszliwie okaleczony. Obcięto mu obie dłonie i krew jeszcze sączyła się z kikutów. – Wielkie nieba, to musi bardzo boleć – wykrztusił. – Zawsze – przytaknął z uśmiechem tamten. – Kiedy jednak coś nigdy nie przemija i po prostu trwa, można to znieść. Wzruszył ramieniem, pozwalając workowi zsunąć się na ziemię, i sięgnął do niego okaleczonymi i krwawiącymi kikutami. Wyjął z worka dłoń i przycisnął prawy kikut do przeciętego przegubu. Ręka drgnęła i przyczepiła się do ramienia. Poruszył palcami. – Och, jak dobrze – westchnął. Sięgnął do worka i wyjął lewą dłoń, którą przycisnął lewym ramieniem. Ona też połączyła się z przegubem. Klasnął w dłonie, wyjął sobie oczy i wrzucił je do worka. – Dlaczego tak się dręczysz? – zainteresował się Sieben. – To odruch wywołany przez czary – odparł przyjaźnie starzec. – Nie wystarczyło im to, że mnie zabili. O nie! Teraz mogę mieć dłonie lub oczy, ale nigdy jednocześnie. Jeśli spróbuję mieć jedne i drugie, ból staje się nie do zniesienia. Żywię ogromny podziw dla zręczności, z jaką rzucono tę klątwę. Nie sądziłem, że tak długo zachowa swą siłę. Zdołałem złamać czar rzucony na moje uszy i język. Widzę, że znalazłeś mój woreczek z lekami. Ogień zaczął przygasać, ale starzec skinął ręką i płomienie znowu strzeliły w górę. Sieben spojrzał w puste oczodoły rozmówcy. – Czy próbowałeś używać jednej ręki i jednego oka? – zapytał. – Wydaje ci się, że masz do czynienia z idiotą? Oczywiście, że próbowałem. I udało się... ale ból był tak straszny, że nie da się go opisać. – Muszę ci wyznać, że to najstraszniejszy sen, jaki kiedykolwiek mi się przyśnił – rzekł Sieben. – To nie sen. Naprawdę tu jesteś. Sieben już miał go o to zapytać, gdy spomiędzy głazów dobiegł głuchy, nieludzki ryk. Starzec podniósł rękę, z której trysnęła błękitna błyskawica, z ogłuszającym hukiem uderzając między kamienie. Zapadła cisza. – Widzisz, ręce są mi potrzebne, żeby tu przetrwać, ale bez oczu nigdzie nie mogę się ruszyć. To cudownie okrutna kara. Żałuję, że sam na to nie wpadłem. – Co... to było? – Sieben wyciągnął szyję i zajrzał między skały. Niczego nie dostrzegł. Tylko ciemność, nieprzeniknioną i ostateczną. – Trudno powiedzieć. Na pewno jednak nie miało wobec nas przyjaznych zamiarów. Jestem Shaoshad. – Sieben. Sieben Poeta. – Poeta? Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz cieszyłem się cudownymi dźwiękami starannie dobranych słów. Obawiam się jednak, że nie pozostaniesz tu długo, więc może innym razem. .. Opowiedz, jak znalazłeś mój woreczek. – Ta nadyryjska litera „i" – przypomniał mu Sieben. – No tak. To był żart, rozumiesz. Wiedziałem, że Nadirowie nigdy na to nie wpadną. Oni nie znają się na żartach. Szukali Oczu Alchazzara. Oczy – wiście. Dobre, no nie? – Bardzo zabawne – przytaknął Sieben. – Rozumiem, że nie jesteś Nadirem? – Częściowo. Po trosze Chiatze, Sechuinem i Nadirem. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Niestety, niczym nie mogę ci się odwdzięczyć. – Czego chcesz? – Mój woreczek z lekami. Chcę, żebyś wziął ten kosmyk włosów i spalił go. Kostki palców musisz wrzucić do wody. Pergamin skruszyć i rozrzucić na cztery wiatry, a sam woreczek zakopać. Zapamiętasz? – Włosy spalić, kości utopić, pergamin rozsypać, mieszek zakopać – powtórzył Sieben. – I co się wówczas stanie? – Sądzę, że odzyskam moją moc i przezwyciężę tę klątwę, a wtedy znów będę miał i dłonie, i oczy. A skoro o nich mowa... Wyjął oczy z worka i włożył je z powrotem w oczodoły. Wyciągnął ręce nad worek i dłonie odpadły mu, znikając w sakwie. Natychmiast znów zaczął krwawić. – Jesteś przystojnym mężczyzną i masz twarz uczciwego człowieka. Myślę, że mogę ci zaufać. – To ty ukradłeś Oczy Alchazzara. – Istotnie. To był przykry błąd. Tylko ten jednak nie popełnia żadnych błędów, kto nic nie robi, no nie? – Po co to zrobiłeś? – Miałem nadzieję, jak się okazało, złudną. Myślałem, że zdołam dać memu ludowi Zjednoczyciela pięć wieków przed zapowiedzianym terminem. Arogancja zawsze była moim największym grzechem. Zamierzałem wykorzystać Oczy Alchazzara do wskrzeszenia Oshikaia. Zregenerować jego ciało i przywołać ducha. No cóż, rzeczywiście go przywołałem. – I co się stało? – Nie uwierzysz. Sam z trudem mogę w to uwierzyć. – Chyba wiem – rzekł poeta. – Nie chciał żyć bez Shul-sen. – Właśnie. Jesteś bystrym młodzieńcem. A potrafisz odgadnąć, co było potem? – Ruszyłeś na poszukiwanie jej ciała i dlatego schwytali cię w pobliżu jej grobu. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie wykorzystałeś magii tych klejnotów. – Ależ wykorzystałem. Dlatego złapali mnie i zabili. – Opowiedz mi o tym – szepnął zafascynowany Sieben... Jęknął i otworzył oczy. Zobaczył nachylonego nad nim Nostę Khana i zaklął. Druss złapał go za ramię i pomógł wstać. – Wielkie nieba, poeto, ale nas przestraszyłeś! Jak się czujesz? – Rozczarowany! – warknął Sieben. – Jeszcze chwilę, a wyjawiłby mi, gdzie ukrył klejnoty. – Rozmawiałeś ze Shaoshadem? – spytał szaman. – Tak. Powiedział mi, dlaczego je zabrał. – Opisz mi go. – Mężczyzna z dziwną brodą, raz nie mający dłoni, a raz oczu. – Aha! – wykrzyknął z zadowoleniem Nosta Khan. – A więc zaklęcie nadal działa. Czy cierpi? – Tak, ale całkiem nieźle to znosi. Możesz odesłać mnie do niego? – Tylko wyrywając ci serce i rzucając na nie siedem zaklęć – wyjaśnił szaman. – Rozumiem, że nie – mruknął Sieben. W oddali rozległ się krzyk nowo narodzonego dziecka i Sieben uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że mi wybaczycie. To było wyczerpujące przeżycie i muszę odpocząć. Pochylił się i podniósł kosmyk włosów, kostki palców, woreczek i strzępy pergaminu. – Co zamierzasz z nimi zrobić? – zainteresował się Nosta Khan. – Wezmę je na pamiątkę tej interesującej przygody – odparł gładko poeta. – Pokażę je moim wnukom i będę się chwalił wizytą w Podziemiu. Zhusai bała się, choć nie był to zwyczajny lęk, taki jak obawa przed śmiercią. To było coś o wiele gorszego. Śmierć była bramą do innego życia, tymczasem to wyglądało raczej na ostateczne unicestwienie. Z początku jej sny o Shul-sen były tylko dziwnymi i nieprzyjemnymi wizjami, jakie nawiedzały ją, gdy spała. Teraz jednak słyszała szepczące w podświadomości głosy, a jej własne wspomnienia powoli zacierały się w pamięci. W przeciwieństwie do wspomnień innego życia – jako kochanki nadyryjskiego wodza Oshikaia Smokogromcy. Te stawały się coraz wyraźniejsze i bardziej rzeczywiste. Pamiętała długą podróż przez góry, to jak kochali się w trawie w cieniu Jiang-shin, Matki Gór, oraz długą suknię z białego jedwabiu, którą miała na sobie w dniu zaślubin w Białym Pałacu Pechuinu. – Dość! – zawołała do napierających wspomnień. – To nie ja. To nie moje życie. Ja urodziłam się w... w... – Nie mogła sobie przypomnieć. – Moi rodzice umarli. Wychował mnie dziadek... – Po chwili przypomniała sobie imię. – Chorin-Tsu! – wykrzyknęła triumfalnie. Podbiegła do wchodzącego do komnaty Talismana. – Pomóż mi! – zawołała błagalnie. – Co się stało, moja miłości? – Ona próbuje mnie zabić – załkała Zhusai. – A ja nie mogę z nią walczyć. Z jej szeroko otwartych migdałowych oczu wyzierał lęk. – Kto chce cię zabić? – zapytał Talisman. – Shul-sen. Pragnie mego życia... mojego ciała. Czuję ją w sobie, a jej wspomnienia zacierają moje. – Uspokój się – rzekł łagodnie, prowadząc ją do łóżka i sadzając. Podszedł do okna i zawołał Gorkaia, który przybiegł co tchu. Talisman opowiedział mu o obawach Zhusai. – Słyszałem o takich przypadkach – przytaknął Nadir. – Opętanie przez ducha. – Co możemy zrobić? – chciał wiedzieć Talisman. – Dowiedzieć się, czego chce – poradził Gorkai. – A jeśli po prostu chce mnie? – wtrąciła się Zhusai. – Mojego życia? – Dlaczego nie porozmawiasz o tym z waszym szamanem? – zasugerował Gorkai. – On lepiej ode mnie zna się na takich sprawach. – Nie chcę, żeby się do mnie zbliżał – wyjaśniła Zhusai załamującym się głosem. – Nigdy więcej. Nie ufam mu. On... mógłby zechcieć, żeby mnie zabiła. Ona jest Shul-sen, matką wszystkich Nadirów. Czarownicą. Ma moc, a on chciałby to wykorzystać. Ja nie mam nic. – Nie potrafię sobie z tym poradzić, Talismanie – przyznał Gorkai. – Nie znam żadnych zaklęć. Talisman ujął dłoń ukochanej. – A zatem musimy poprosić o pomoc Nostę Khana. Sprowadź go. – Nie! – krzyknęła Zhusai, usiłując wstać. Talisman przytrzymał ją i mocno przytulił. – Zaufaj mi! – nalegał. – Nie pozwolę, aby stała ci się krzywda. Będę pilnie obserwował Nostę Khana. W razie potrzeby zabiję go. Zaufaj mi! Gwałtowny spazm wstrząsnął jej ciałem i na moment zamknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, nie było w nich lęku. – Och, ufam ci, Talismanie – wyznała cicho. Poczuł, że odchyliła rękę do tyłu i jakiś szósty zmysł kazał mu odsunąć się od niej – w samą porę, by zobaczyć ostrze noża. Prawą ręką błyskawicznie sparował cios, a lewą uderzył ją w szczękę. Głowa Zhusai odskoczyła do tyłu i dziewczyna osunęła się na łóżko. Wyjął nóż z jej bezwładnej dłoni i cisnął pod ścianę. Wszedł Nosta Khan. – Co się tutaj dzieje? – zapytał. – Wyrwała mi nóż zza pasa i próbowała mnie zabić. Nie była sobą. Jest nawiedzona. – Twój sługa mówił mi o tym. Duch Shul-sen chce się uwolnić. Powinieneś przyjść do mnie od razu, Talismanie. Co jeszcze przede mną ukrywasz? Nie czekając na odpowiedź, podszedł do łóżka. – Zwiąż jej ręce na plecach – polecił Gorkaiowi. Wojownik zerknął na Talismana, który kiwnął głową. Gorkai cienkim sznurem związał dziewczynie ręce w przegubach, a potem razem z Nostą Khanem podnieśli ją i posadzili, wspierając na poduszkach. Ze starej sakwy u pasa Nosta Khan wyjął naszyjnik z ludzkich zębów i zawiesił go na szyi nieprzytomnej. – Od tej pory – rzekł – niech nikt się nie odzywa. Położył dłoń na głowie dziewczyny i zaczął nucić. Patrzącym na to wojownikom wydawało się, że w komnacie zrobiło się chłodniej i przez otwarte okno wpadł zimny wiatr. Szaman nadal podśpiewywał, to głośniej, to ciszej. Talisman nie znał tego języka – jeśli był to ludzki język – lecz ten śpiew miał zdumiewający efekt. Na ścianach i parapecie zaczęły tworzyć się sople i Gorkai dygotał z zimna. Nosta Khan pozostał niewzruszony. W końcu zamilkł i odjął dłoń od czoła Zhusai. – Otwórz oczy – rozkazał – i powiedz mi twe imię. Czarne oczy otworzyły się. – Jestem... -Na jej ustach pojawił się uśmiech. – Jestem błogosławioną spośród wszystkich kobiet. – Jesteś duchem Shul-sen, żony Oshikaia Smokogromcy? – Jestem nią. – Ty nie żyjesz, kobieto. Nie ma tu dla ciebie miejsca. – Wcale nie czuję się martwa, szamanie. Czuję, jak bije mi serce i sznur wrzynający mi się w nadgarstki. – Ukradłaś to ciało. Twoje kości spoczywają w komnacie wykutej w wulkanicznej skale. A może nie pamiętasz dnia twojej śmierci? – Och, pamiętam – powiedziała, zaciskając wargi i sypiąc z oczu skry. -Pamiętam Chakatę i jego złote ćwieki. Wtedy był człowiekiem. Nadal czuję ten ból, gdy powoli wbijał je, tak by oślepić, lecz nie dostatecznie głęboko, by zabić. Pamiętam. Och, dobrze to pamiętam. Teraz jednak wróciłam. Rozwiąż mi ręce, szamanie. – Nie mam zamiaru – odparł Nosta Khan. – Jesteś martwa, Shul-sen, i twój mąż także. Wasz czas przeminął. Roześmiała się, a jej śmiech odbił się echem w komnacie. Talisman poczuł przeszywający do szpiku kości ziąb. Obok niego Gorkai ledwie trzymał się na nogach, dygocząc i chwiejąc się. Śmiech ucichł. – Jestem czarownicą i mam wielką moc. Oshikai wiedział o tym i dobrze z niej korzystał. Ze wspomnień tej dziewczyny wiem, że nadciąga tu wojsko. Mogę wam pomóc, szamanie. Uwolnij mnie! – Jak możesz nam pomóc? – Rozwiąż mnie, a zobaczysz. Talisman sięgnął po nóż, lecz jego dłoń znalazła pustą pochwę. Wyciągnął rękę i wyrwał sztylet Gorkaia. Kobieta zwróciła na niego swe czarne oczy. – On zamierza cię zabić – zwróciła się do Nosty Khana. – Nie odzywajcie się obaj! – ostrzegł szaman. Odwrócił się do kobiety i zaczął nucić. Skrzywiła się i wyszczerzyła zęby w zwierzęcym grymasie. Wypowiedziała jakieś słowo. Nosta Khan przeleciał w powietrzu i uderzył o ścianę pod oknem. Dźwignął się na kolana, lecz ona znów rzuciła jakieś zaklęcie i ponownie ciśnięty o ścianę, uderzywszy głową o framugę, nieprzytomny osunął się na podłogę. Kobieta spojrzała na Gorkaia. – Rozwiąż mnie – poleciła. Wojownik chwiejnie ruszył naprzód. – Stój! – rozkazał Talisman. Gorkai krzyknął z bólu, ale usłuchał. Kolana ugięły się pod nim i runął na podłogę. – A więc – oznajmiła, patrząc na Talismana – masz władzę nad ludźmi. Twój sługa usłuchał cię pomimo bólu, jaki czuł. Bardzo dobrze, ty też możesz mnie uwolnić. – Czy nie kochałaś Oshikaia? – zapytał nagle. – Co takiego? Kwestionujesz moje uczucie, ty arogancki wieśniaku? – To było tylko pytanie. – A więc odpowiem ci. Tak, kochałam go. Kochałam jego oddech na mojej skórze, dźwięk jego śmiechu, nawet jego gniew. Teraz uwolnij mnie! – On nadal cię szuka. – Umarł tysiąc lat temu. Jego dusza jest w raju. – Wcale nie, pani. Rozmawiałem z nim, kiedy tutaj przybyłem. Wezwałem jego ducha. Pierwsze, o co mnie zapytał, to czy przynoszę wieści o Shul-sen. Powiedziałem mu, że opowiadają o niej wiele legend, ale nie wiem, co naprawdę się z tobą stało. Wtedy rzekł: „Przeszukałem Dolinę Duchów, Dolinę Potępionych, Pola Bohaterów i Sale Potężnych. Przeszedłem Otchłań, szukając jej, lecz nigdzie nie mogę jej znaleźć". A co do raju, to powiedział: „Jakiż mógłby to być raj bez Shul-sen? Śmierć mogę znieść, lecz nie tę rozłąkę naszych dusz. Znajdę ją, nawet jeśli zajmie mi to całą wieczność". Milczała przez chwilę, lecz złowrogi błysk w jej oczach zgasł. – Wiem, że mówisz prawdę, gdyż umiem czytać w ludzkich sercach. Jednak Oshikai nigdy mnie nie znajdzie. Chakata zawlókł moją duszę w Ciemne Miejsce, strzeżone przez demony, które niegdyś były ludźmi. On też tam jest, lecz żaden człowiek nie rozpoznałby w nim teraz Chakaty: drwi ze mnie i dręczy mnie, ilekroć przyjdzie mu na to ochota. A przynajmniej robił to, zanim uciekłam. Nie mogę pójść do Oshikaia, Talismanie. Jeśli tam umrę, ponownie trafię do Ciemnego Miejsca. – Czy to tam wysłałaś Zhusai? – zapytał. – Tak. Lecz czym jest jej życie w porównaniu z moim? Ja byłam królową. I znów nią będę. – A więc zostawisz Oshikaia, by szukał cię przez wieczność, narażając się na okropności Otchłani? – Nic nie mogę na to poradzić! – wrzasnęła z wściekłością. Nosta Khan poruszył się pod oknem, ale jeszcze nie odzyskał przytomności. Gorkai leżał nieruchomo, ledwie oddychając. – Gdzie jest to Ciemne Miejsce? – chciał wiedzieć Talisman. – Dlaczego Oshikai go nie znalazł? – Ono nie jest częścią Otchłani – wyjaśniła beznamiętnie. – Czy rozumiesz naturę Podziemia? Otchłań jest podzielona na dwa poziomy. Krótko mówiąc, dzieli się na raj i Giragast, niebo i piekło. Otchłań jest miejscem pomiędzy nimi i tam odchodzi dusza w poszukiwaniu miejsca swego ostatecznego spoczynku. Chakata uwięził mnie w samym środku Giragastu, w jaskini Pośród jezior ognia. Żadna ludzka dusza nie uda się tam dobrowolnie i Oshikai nie będzie podejrzewał, że mógłby mnie tam znaleźć. On ufał Chakacie. Nie domyślał się jego skrywanej żądzy ani ogromu jego zdrady. Gdyby jednak wiedział, wtedy umarłby ponownie i na zawsze. Ponieważ żaden wojownik – nawet tak potężny jak mój pan – nie zdoła przedostać się przez przejścia, których strzegą demony. I pokonać potwora, w jakiego zmienił się Chakata. – Pójdę z nim – obiecał Talisman. – Ty? A kim ty jesteś? Dzieckiem w ciele mężczyzny. Ile masz lat, dzieciaku? Siedemnaście? Dwadzieścia? – Dziewiętnaście. I pójdę z Oshikaiem przez Otchłań, do bram Giragastu. – Nie, to nie wystarczy. Widzę, że jesteś dzielny, Talismanie. A także szybki i inteligentny. Aby jednak przejść przez tę bramę, potrzeba czegoś więcej. Chcesz, żebym naraziła na wieczystą ciemność i męki duszę moją i człowieka, którego kocham. Trzy to mistyczna liczba. Czy masz wojownika, który mógłby się równać z Oshikaiem? Czy jest tu ktoś, kto mógłby pójść tam z tobą? – Ja pójdę – rzekł Gorkai, podnosząc się z podłogi. Przywarła do niego wzrokiem, wytrzymując jego spojrzenie. – Jeszcze jeden dzielny człowiek. Jednak nie dość silny. Talisman podszedł do okna i wychylił się przez parapet. Zobaczył Drussa, który zdjął kaftan i mył się przy studni. Wódz Nadirów zawołał go po imieniu i skinął na niego. Zarzuciwszy kaftan na ramię, Druss wszedł do budynku i po schodach na piętro. Wszedł i omiótł wzrokiem komnatę. Gorkai nadal klęczał, a Nosta Khan siedział pod oknem. Z rozciętej skóry na skroni płynęła mu strużka krwi. Drenaj zauważył, że Zhusai jest związana, ale nie odezwał się słowem. – Ten człowiek przeszedł przez Otchłań – wyjaśnił Talisman – w poszukiwaniu swej żony. I odnalazł ją. – Czytam w jego myślach, Talismanie. On nie jest Nadirem. Przybył tu w poszukiwaniu... – Uważnie przyjrzała się Drenajowi. – Kamieni, które uzdrowiłyby jego umierającego przyjaciela. Dlaczego miałby narażać się na niebezpieczeństwa Giragastu? On mnie nie zna. Talisman zwrócił się do Drussa. – To nie jest Zhusai. Jej ciało opętał duch Shul-sen. Aby ją uwolnić, muszę posłać swoją duszę do otchłani. Udasz się tam ze mną? – Tak jak powiedziała, przybyłem tu, by znaleźć klejnoty, o których wspominał szaman – rzekł Druss. – A on mnie okłamał. Dlaczego miałbym to zrobić? Talisman westchnął. – Nie mogę podać ci żadnego rozsądnego powodu poza tym, że kobieta, którą kocham, jest teraz uwięziona w mrocznym i okropnym miejscu. A Oshikai, nasz największy bohater, od tysiąca lat usiłuje odnaleźć ducha swojej żony. Nie wie, gdzie powinien szukać. Mógłbym mu powiedzieć, lecz Shul-sen twierdzi, że na zawsze zgubiłby swoją duszę, gdyby próbował do niej dotrzeć. Dwaj mężczyźni nie poradzą sobie z tamtejszymi demonami. – A trzej mogliby tego dokonać? – Nie znam odpowiedzi na to pytanie – przyznał Talisman. – Ona nie uwolni duszy Zhusai, jeśli nie znajdę człowieka, który dorównałby Oshikaiowi. Ty jesteś tu jedynym, którego imię otacza legenda. Cóż więcej mogę rzec? Druss ominął go i podszedł do związanej kobiety. – W jaki sposób umarłaś? – zapytał. – Chakata wbił złote ćwieki... – Urwała i szeroko otworzyła oczy. – To ty! Ty i twój przyjaciel uwolniliście mnie. Teraz to widzę, w tamtej komnacie. On wrócił i wyjął ćwieki. Znalazł mój lon-tsia. Druss wstał i spojrzał w oczy Talismana. – Jeśli tam z tobą pójdę, chłopcze, musisz mi coś przyrzec. – Proś, o co chcesz! – Pozwolisz, bym wykorzystał te klejnoty, by ocalić przyjaciela. – Czy nie po to tutaj przyjechałeś? – odparł Talisman. – To mi nie wystarczy – skwitował Drenaj i ruszył do drzwi. – No dobrze. Masz moje słowo. Jeśli znajdziemy te kamienie, dam ci je i będziesz mógł je zabrać do Gulgothiru. – Nie! – krzyknął Nosta Khan. – Co ty mówisz? Talisman uciszył go machnięciem ręki. – Musisz mi jednak obiecać, że zwrócisz je, gdy tylko twój przyjaciel wyzdrowieje. – Tak się stanie – przyrzekł Druss. – Podejdź do mnie, czarnobrody – odezwała się Shul-sen. Druss podszedł do łóżka i usiadł przy niej. Spojrzała mu głęboko w oczy. – To, kim jestem i kiedykolwiek będę, teraz zależy wyłącznie od ciebie. Czy mogę ci zaufać? – Możesz – odparł. – Wierzę ci. – Znów spojrzawszy na Talismana, oznajmiła: – Wrócę do Ciemnego Miejsca i uwolnię dusze Zhusai. Nie zawiedź mnie. Jej powieki zamknęły się i zatrzepotały. Z ust wydobyło się przeciągłe westchnienie. Talisman podbiegł do łóżka i przeciął więzy na jej rękach. Otworzyła oczy i rozchyliła usta do krzyku. Talisman przytulił ją do piersi. – Wszystko w porządku, Zhusai. Znów jesteś z nami! Nosta Khan podszedł do łóżka i położył dłoń na jej głowie. Po chwili oznajmił: – Powróciła. To Zhusai. Teraz rzucę zaklęcia, aby zapobiec jej ponownemu odejściu. Dobrze zrobiłeś, Talismanie, zwodząc tę kobietę. – Nie zwiodłem jej – odparł zimno wódz Nadirów. – Dotrzymam danego słowa. – Phi! To szaleństwo! Maszerują na nas Gothirowie i w twoich rękach spoczywa los Nadirów. To nie jest odpowiednia chwila, by bawić się w człowieka honoru. Talisman zbliżył się do ściany i podniósł swój sztylet. Powoli podszedł do Nosty Khana. – Kto jest tu wodzem? – zapytał cicho, ale groźnie. – Ty, ale... – Tak, ja, ty nędzny robaku. Ja jestem wodzem. Ty jesteś moim szamanem. Nie będę więcej tolerował nieposłuszeństwa. Ja nie bawię się w człowieka honoru. Ja nim jestem. Mam tylko jedno słowo. Teraz pójdziemy do świątyni. Przywołasz Oshikaia, a potem zrobisz, co trzeba, aby wysłać mnie i Drussa do Otchłani. Czy to jasne, szamanie? – Jasne, Talismanie. – Dla ciebie nie jestem Talismanem! – zagrzmiał wojownik.– Czy to jasne? – Jasne... panie. – Dlaczego trzymasz mnie za rękę, poeto? – zapytała Niobe, idąc razem z Siebenem po galerii zachodniego muru. Drenaj, zmęczony po dwóch godzinach spędzonych z dziewczyną, posłał jej znużony uśmiech. – To taki zwyczaj mojego ludu – oznajmił, podnosząc jej palce do ust i całując je. – Kochankowie często spacerują, trzymając się za ręce. Może to rodzaj duchowego połączenia. W każdym razie w ten sposób dają znać, że są kochankami. Ponadto uważa się to za przyjemność. Nie lubisz tego? – Lubię, jak jesteś we mnie – wyznała, zabierając rękę i siadając na murze. -Lubię smak twojego języka na moim. I te liczne przyjemności, jakie potrafią wyczarować twoje dłonie. Jednak idąc, chcę czuć się swobodnie. Tylko matka trzyma dziecko za rączkę. Nie jestem twoim dzieckiem. Sieben zachichotał i usiadł, podziwiając jej długie włosy, lśniące w blasku księżyca. – Jesteś cudowna. Jak świeże powietrze po całym życiu spędzonym w dusznych pokoikach. – Masz bardzo ładne rzeczy – zauważyła, wyciągając rękę i gładząc niebieski jedwab jego koszuli. – Te guziki mienią się tyloma kolorami. – Są z macicy perłowej – wyjaśnił. – Niezwykłe, prawda? Pod wpływem nagłego impulsu ściągnął koszulę przez głowę i stanął półnagi na murze. – Masz. Jest twoja. Niobe zachichotała, a potem zdjęła swoją koszulę z wyblakłej zielonej wełny. Sieben spojrzał na jej pełne piersi i sterczące sutki. Znów poczuł przypływ pożądania. Zrobił krok naprzód i wyciągnął ręce, żeby ją popieścić. Niobe odskoczyła, przyciskając niebieski jedwab do piersi. – Nie. Najpierw porozmawiamy. – Porozmawiamy? O czym chcesz mówić? – Czemu nie masz żony? Twój przyjaciel ma żonę. Jesteś już stary. – Stary? Trzydzieści cztery lata to niewiele. Jestem w kwiecie wieku. – Masz łysinę na czubku głowy. Widziałam. Sieben podniósł rękę, odgarnął jasne włosy i przesunął dłonią po głowie. – Łysieję? Niemożliwe. Zaśmiała się perliście. – Jesteś jak paw. Gorszy od kobiety. – Mój ojciec miał bujną czuprynę aż do swej śmierci w wieku dziewięćdziesięciu lat. W mojej rodzinie nie ma łysych. Niobe nałożyła niebieską koszulę i przysunęła się do Siebena. Chwyciła go za rękę. – Czemu więc nie masz żony? – Żartowałaś z tymi włosami, prawda? – Nie. Dlaczego nie masz żony? – To trudne pytanie. – Wzruszył ramionami. – Znałem wiele pięknych kobiet, ale żadnej, z którą chciałbym spędzić życie. Chcę powiedzieć, że lubię jabłka, ale nie chciałbym żywić się wyłącznie nimi. – Co to są jabłka? – Owoce. Hm... tak jak figi. – Dobre dla wnętrzności. – Właśnie. Dajmy już temu spokój, dobrze? Próbuję ci powiedzieć, że lubię towarzystwo wielu kobiet. Łatwo się nudzę. – Nie jesteś silnym mężczyzną – podsumowała ze smutkiem w głosie. – Jesteś przestraszonym mężczyzną. Wiele kobiet, to łatwe. Wiele dzieci, to też łatwe. Żyć z nimi, pomagać je wychowywać, to trudne. Patrzeć, jak umierają... to trudne. Ja miałam dwóch mężów. Obaj zginęli. Obaj byli dobrymi mężczyznami. Silnymi. Mój trzeci też będzie silny. Dużo dzieci, tak by niektóre przeżyły. Sieben posłał jej krzywy uśmiech. – Ja jestem skłonny uważać, że życie to coś więcej niż tylko robienie zdrowych dzieci. Żyję dla przyjemności, dla rozkosznych doznań. Dla niespodzianek. Jest dość ludzi, którzy robią dzieci i wiodą nudne życie na pustyni lub wśród zielonych wzgórz. Świat nie odczuje braku moich dzieci. Starannie rozważyła jego słowa. – Moi przodkowie przybyli zza wysokich gór wraz z Oshikaiem. Robili dzieci, które rosły dumne i silne. Dali swoją krew tej ziemi, a ona wychowała ich potomstwo. Przez tysiąc lat. Teraz jestem tu ja. Powinnam przynieść życie tej ziemi. Jestem to winna moim przodkom, żeby za tysiąc lat byli tu tacy, w których żyłach będzie krew Niobe i jej przodków. Jesteś dobrym kochankiem, poeto. Kochanie się z tobą daje wiele dreszczy rozkoszy. Jednak dreszcz rozkoszy to łatwe. Mogę mieć go sama. Mam dla ciebie wiele miłości. Jednak nie poślubię przestraszonego mężczyzny. Widziałam silnego wojownika Krzywych Rogów. On nie ma żony. Chyba pójdę do niego. Jej słowa były dla Siebena jak uderzenie w brzuch. Mimo to odpowiedział z uśmiechem: – Oczywiście, moja śliczna. Idź i rób dzieci. – Chcesz z powrotem twoją koszulę? – Nie. Dobrze ci w niej. Wyglądasz... bardzo ładnie. Odeszła bez słowa. Sieben zadrżał, gdy zimny wiatr owiał jego półnagie ciało. Co ja tu robię? – zastanawiał się. Nadyryjski wojownik o krótko ściętych włosach i ze sterczącym kosmykiem wspiął się na mur i nie zwracając uwagi na Siebena, zapatrzył się na zachód. – Miły wieczór – zagadnął go Sieben. Wojownik odwrócił się i popatrzył na niego. – To będzie długa noc – oświadczył głębokim i chłodnym głosem. Sieben zauważył płomień świecy migoczący w oknie świątyni. – Wciąż szukają – rzekł. – Nie szukają – zaprzeczył Nadir. – Mój pan, Talisman, wyrusza z twoim przyjacielem do Giragastu. – Obawiam się, że źle cię zrozumiałem. Giragast to nie miejsce, lecz mit. – To miejsce – rzekł z uporem mężczyzna. – Ich ciała leżą zimne na zimnej posadzce, a ich dusze odeszły do Giragastu. Siebenowi nagle zaschło w ustach. – Chcesz powiedzieć, że nie żyją? – Nie, lecz odeszli tam, gdzie mieszkają zmarli. Nie sądzę, by mieli powrócić. Sieben zostawił go i pobiegł do świątyni. Tak jak powiedział Nadir, Druss i Talisman leżeli obok siebie na zakurzonej posadzce. Szaman, Nosta Khan, siedział obok nich. Na wieku sarkofagu stała zapalona świeca z siedmioma kreskami zrobionymi czarnym atramentem. – Co się dzieje? – zapytał szamana. – Poszli z Oshikaiem ratować tę wiedźmę, Shul-sen – szepnął Nosta Khan. – Do Otchłani? – Jeszcze dalej. – Nosta Khan spojrzał na niego czarnymi i gniewnymi oczami. – Widziałem, jak rozsypałeś okruchy pergaminu. Czy wrzuciłeś kości do wody? – Tak. Spaliłem też kosmyk włosów i zakopałem woreczek. – Wy, gajinowie, jesteście miękcy i słabi. Shaoshad zasłużył na karę. – Chciał przywrócić do życia Oshikaia i Shul-sen, aby zjednoczyć Nadirów – relacjonował Sieben. – To nie wydaje się taką straszną zbrodnią. Nosta Khan pokręcił głową. -Pragnął władzy i sławy. Och, mógł wskrzesić ciało i może nawet ożywić je duchem Oshikaia. Jednak to ciało nieustannie potrzebowałoby mocy klejnotów, więc byłby niewolnikiem Shaoshada. Teraz, przez jego arogancję, nie mamy tych kamieni i straciliśmy moc tej ziemi. A tacy gajinowie jak ty traktują nas jak robactwo. Jego żądza władzy skazała nas na pięćset lat niewoli. Powinno się go zostawić, żeby gnił przez wieczność. Sieben usiadł obok szamana. – Nie jesteście wyrozumiali, prawda? Nosta Khan obdarzył go jednym ze swych rzadkich uśmiechów. – Nasze dzieci umierają przy narodzinach. Nasi mężczyźni są tropieni jak zwierzyna. Nasze wioski są palone, a ich mieszkańcy mordowani. Dlaczego mielibyśmy wybaczać? – I co zamierzacie z tym zrobić? Zebrać jedną wielką armię i polować na gajinów jak na zwierzęta, palić ich wioski i miasta, mordować ich kobiety i dzieci? – Tak! Od tego się zacznie. Aż podbijemy cały świat i ujarzmimy wszystkie narody. – A wtedy niczym nie będziecie się różnić od tych gajinów, którymi tak pogardzacie. Czyż nie? – Nie chcemy być inni – odparł Nosta Khan. – Chcemy być zwycięzcami. – Czarująco uczciwy punkt widzenia – skwitował poeta. – Powiedz mi, po co oni wyruszyli do Otchłani? – Z powodu honoru – powiedział z podziwem Nosta Khan. – Talisman jest wielkim człowiekiem. Gdyby przeznaczone mu było przeżyć, zostałby dobrym generałem Zjednoczyciela. – A więc ma zginąć? – Tak – potwierdził ze smutkiem Nosta Khan. – Kroczyłem licznymi ścieżkami przyszłości, lecz nie ma go na żadnej z nich. Teraz milcz, bo mam wiele do zrobienia. Nosta Khan wyjął z mieszka dwa suche listki i umieścił je pod językiem. Podniósł ręce, rozcapierzył chude palce i zamknął oczy. Ciała Drussa i Talismana otoczyła wielobarwna poświata: purpurowa wokół serc, jasno biała i pulsująca wokół głów, czerwona przy torsach, a biało-żółta nad nogami. Był to niezwykły widok. Sieben się nie odzywał. W końcu Nosta Khan westchnął i otworzył oczy. – Co im zrobiłeś? – szepnął poeta. – Nic – odrzekł szaman. – Ja tylko sprawiłem, że uwidoczniła się ich siła życiowa. To potężny wojownik, ten Druss. Widzisz jak energia jego zhi przytłacza tę Talismana? A Talisman jest silniejszy od przeciętnego człowieka. Sieben spojrzał na leżących. Szaman mówił prawdę. Poświata nad Drenajem unosiła się prawie na metr, podczas gdy nad Talismanem miała trzykrotnie mniejszą średnicę. – Czym jest ta... zhi? – zainteresował się Sieben. Nosta Khan milczał chwilę. – Żaden człowiek nie zdoła w pełni pojąć tej tajemnicy – odparł. – Ta energia otacza ludzkie ciało, niosąc życie i zdrowie. Przygasa i zmienia się, gdy człowiek choruje. Widziałem starców o powykręcanych reumatyzmem kończynach, którzy nie mieli już zhi. I widziałem mistyków, którzy przekazywali swoją zhi chorym, uzdrawiając ich. Ta siła jest jakoś związana z duszą. Na przykład po śmierci zhi powiększa się pięciokrotnie. I zostaje taka przez trzy dni. Potem nagle znika. – A dlaczego ją uwidoczniłeś? – Ich dusze udały się do miejsca, gdzie czyhają niewypowiedziane niebezpieczeństwa, gdzie będą walczyć z demonami. Każdy cios, jaki otrzymają, każda odniesiona przez nich rana, wpłynie na ich zhi. Będę ją obserwował i jeśli będą bliscy śmierci, może uda mi się sprowadzić ich z powrotem. – Chcesz powiedzieć, że nie jesteś tego pewny? – W Giragaście nie ma niczego pewnego – warknął Nosta Khan. – Wyobraź sobie walkę. Żołnierz zostaje ranny w rękę, ale żyje. Inny dostaje cios w serce i ginie na miejscu. To samo może zdarzyć się w Otchłani. – Przecież powiedziałeś, że zhi płonie jeszcze przez trzy dni – przypomniał Sieben. – Jeśli dusza pozostaje w ciele. Ich dusze odeszły. Obaj zamilkli. Przez kilka minut nic się nie działo, a potem ciało Talismana zadrżało. Jasna poświata wokół niego zamigotała i prawą nogę otoczył zielony blask. – Zaczęło się – rzekł Nosta Khan. Minęła godzina i świeca spaliła się do pierwszej z czarnych kresek, jakimi ją oznaczono. Sieben z trudem znosił narastające napięcie. Wstał, wyszedł i zbliżył się do wschodniego muru, pod którym zostawił swoje juki. Wyjął i nałożył czystą koszulę z białego lnu haftowanego złotą nicią. Podszedł do niego sługa Talismana, Gorkai. – Czy jeszcze żyją? – Tak – odparł Sieben. – Powinienem pójść z nimi. – Dlaczego nie wejdziesz tam ze mną? Wtedy sam ich zobaczysz. Wojownik odmownie pokręcił głową. – Zaczekam na zewnątrz. Sieben zostawił go i wrócił do świątyni. Aura wokół Drussa była równie jasna jak poprzednio, lecz zhi Talismana była teraz słabsza. Sieben usadowił się pod ścianą. To takie charakterystyczne dla Drussa, żeby zgodzić się na wyprawę do piekła. Co z tobą jest, przyjacielu? – pomyślał. Dlaczego uwielbiasz ryzykować? Czyżbyś myślał, że jesteś nieśmiertelny? A może wierzysz, że Źródło pobłogosławiło akurat ciebie spośród wszystkich innych ludzi? Sieben się uśmiechnął. Może tak jest, pomyślał. Może masz w sobie coś niezniszczalnego. Ciało Talismana drgnęło i jego zhi rozjarzyło się zielono. Druss również zadrżał i zacisnął pięści. – Walczą – szepnął Nosta Khan, klękając i wyciągając ramiona. Zhi Talismana zamigotało, ściemniało i zupełnie zgasło. Nosta Khan wykrzyknął trzy słowa chrapliwym i łamiącym się głosem. Talisman wyprężył się i jęknął. Szeroko otworzył oczy i z ust wyrwał mu się zduszony krzyk. Machnął ręką, jakby trzymał w niej miecz. – Uspokój się! -zawołał Nosta Khan. – Jesteś bezpieczny. Talisman przetoczył się na bok i klęknął. Twarz miał zlaną potem. Ciężko dyszał. – Odeślij... mnie... z powrotem – wysapał. – Nie. Twoje zhi jest za słabe. Umrzesz. – Odeślij mnie z powrotem, niech cię szlag! Talisman spróbował wstać, ale upadł twarzą do podłogi. Sieben doskoczył do niego i pomógł mu usiąść. – Twój szaman ma rację, Talismanie. Byłeś bliski śmierci. Co tam się stało? – Bestie, jakich jeszcze nigdy nie widziałem! Olbrzymie. Pokryte łuskami. Z ognistymi ślepiami. Przez pierwsze dni podróży nie widzieliśmy żadnych. Potem zaatakowały nas wilki. Wielkie zwierzęta, prawie wielkości kuców. Zabiliśmy cztery. Pozostałe uciekły. To była zaciekła potyczka, ale – na bogów kamienia i wody – te wilki były szczeniakami w porównaniu z potworami, jakie napotkaliśmy potem. – Nagle zadrżał. – Ile dni byłem nieobecny? – Niecałe dwie godziny – odrzekł Sieben. – To niemożliwe. – W Otchłani czas nie ma znaczenia – wtrącił się Nosta Khan. – Jak daleko dotarliście? – Aż do wrót Giragastu. Tam spotkaliśmy człowieka. Oshikai znał go. To był mały szaman z rozwidloną brodą. – Talisman zwrócił się do Siebena. – Kazał podziękować ci za dar. Będzie o tym pamiętał. – Shaoshad Przeklęty – syknął Nosta Khan. – Może i przeklęty, lecz bez niego nigdy nie poskromilibyśmy demonów strzegących wrót. Druss i Oshikai są... olbrzymami. Nigdy nie widziałem takiej siły i takiej kontrolowanej furii. Gdy nadciągnęły łuskowate bestie, myślałem, że już po nas. Oshikai zaatakował je, a Druss stanął u jego boku. Ja byłem ranny i ledwie mogłem się ruszać. – Sięgnął ręką do boku, szukając rany. Uśmiechnął się. – Jestem taki osłabiony. – Musisz odpocząć – stwierdził Nosta Khan. – Twoje zhi skurczyło się. Kiedy zaśniesz, rzucę na ciebie uzdrawiające zaklęcia. – Nie uda im się. Tam wszędzie jest pełno demonów. – W jakim byli stanie, kiedy ich opuszczałeś? – zapytał Sieben. – Druss był ranny w udo i w lewe ramię. Oshikai miał zakrwawioną pierś i biodro. Kiedy widziałem ich po raz ostatni, wchodzili do ciemnego tunelu. Prowadził ich ten mały człowieczek, Shaoshad. Trzymał laskę, która tryskała ogniem jak pochodnia. Chciałem iść za nimi, ale nagle znalazłem się tutaj. Nie powinienem się zgodzić na żądanie Shul-sen. Zabiłem Drussa i zgubiłem duszę Oshikaia. – Druss jest jeszcze silny – rzekł Sieben, wskazując na poświatę pałającą wokół rębacza. - Znam go od dawna i założę się, że tu wróci. Możesz mi wierzyć. Talisman znów zadrżał. Nosta Khan okrył mu ramiona kocem. – Teraz odpocznij, Talismanie – zwrócił się do młodzieńca. – Niech sen zetrze słabość. – Muszę czekać – wymamrotał zmęczony młodzian. – Jeśli tak chcesz, mój panie – szepnął Nosta Khan. Gdy Talisman położył się, szaman zaczął cicho podśpiewywać. Talisman zamknął oczy. Nosta Khan zawodził przez kilka długich minut, a potem nagle zamilkł. – Będzie spał wiele godzin – oznajmił staruch. – Tak! Lecz moje serce przepełnia duma. On jest wojownikiem nad wojownikami. Tak, i człowiekiem honoru! Sieben zerknął na ciało Drussa. Poświata zaczęła przygasać. – Lepiej sprowadź go z powrotem – poradził. – Jeszcze nie. Wszystko w porządku. Druss oparł swe potężne ciało o czarną skałę i osunął się na kolana. Siły prawie go opuściły i biała jak mleko krew płynęła mu z licznych ran na górnej połowie ciała. Oshikai położył swój złocisty topór na kamieniu i usiadł. On też był ciężko ranny. Mały szaman, Shaoshad, podszedł do Drussa i położył kościstą dłoń na jego głęboko rozciętym ramieniu. Rana natychmiast zasklepiła się. – Już prawie jesteśmy na miejscu – oznajmił szaman. – Trzeba przejść przez jeszcze jeden most. – Nie sądzę, żebym zdołał zrobić choć jeden krok – mruknął Druss. Szaman po kolei dotykał jego ran, z których przestawał sączyć się biały płyn. – Jeszcze jeden most, Drenaju – powtórzył Shaoshad, zbliżając się do Oshikaia i zasklepiając również jego rany. – Czy Talisman zginął? – słabym głosem zapytał Oshikai. – Nie wiem. Jednak tutaj już go nie ma. Tak czy inaczej, nie może nam pomóc. Możesz iść? – Odnajdę Shul-sen – rzekł z uporem Oshikai. – Nic mnie nie powstrzyma. Druss rozejrzał się po ogromnej i mrocznej jaskini. Gigantyczne stalagmity wznosiły się pod wysokie kopulaste sklepienie, napotykając tam kolosalne stalaktyty – niczym dwa rzędy kłów potwornej paszczęki. Jedyny pozostały przy życiu nietoperzowaty stwór znajdował się w bezpiecznej odległości, skulony na wysokim skalnym występie. Druss spojrzał w złowrogie czerwone ślepia. Ciała innych nietoperzy leżały na dnie jaskini, z rozpostartymi i połamanymi szarymi skrzydłami. Ostatni nie próbował atakować. Odbyli długą i przerażającą podróż przez krainę niepodobną do jakiejkolwiek w materialnym świecie. Druss był już kiedyś w Otchłani, aby przywrócić Rowenę do świata żywych. Wtedy jednak kroczył Drogą Dusz, która w porównaniu z tą podróżą była przyjemną wycieczką. Ta kraina nie rządziła się żadnymi znanymi mu prawami natury. Nieustannie zmieniała się i przekształcała pod ołowianoszarym niebem: urwiska nagle zmieniały się w bezkresne równiny, a z nieba spadały głazy wielkości domów. W suchej ziemi nagle pojawiały się przepastne rozpadliny, jakby wyorane przez niewidzialny pług. Czarne i poskręcane drzewka rozrastały się w las, wyciągając gałęzie jak szpony, by szarpać ciała wędrowców. Jakiś czas temu – mogło to być przed kilkoma godzinami lub dniami – zeszli do parowu, którego dno wydawało się wybrukowane zardzewiałymi żelaznymi hełmami. Błyskawice nieustannie przecinały niebo, rzucając wokół odrażające cienie. Talisman szedł pierwszy, gdy hełmy zaczęły drżeć. Ziemia rozstąpiła się i z jej czarnej czeluści wyskoczyli martwi wojownicy. Przegniła skóra odchodziła im z twarzy, a w odsłoniętych tkankach roiły się robaki. Zaatakowali wędrowców. Talisman ściął głowę pierwszemu, lecz drugi ciężko zranił go w bok. Druss i Oshikai skoczyli na pomoc młodzieńcowi, rąbiąc rozkładające się ciała. Walka była długa i zażarta. Shaoshad obrzucał szeregi zombie pęcherzami eksplodującego ognia i w powietrzu unosił się dym i odór palonego mięsa. W końcu Oshikai i Druss stali plecami do siebie, otoczeni wałem trupów. Po Talismanie nie było śladu. Na drugim końcu parowu znaleźli tunel wiodący w głąb największej góry, jaką Druss widział w swoim życiu. W sercu góry znaleźli tę jaskinię, w której odparli zaciekły atak demonicznych nietoperzy. – Powiedz mi – mruknął Druss do Shaoshada – że nie ma już więcej strażników. Bardzo by mnie to ucieszyło. – Jest ich jeszcze wielu, rębaczu, ale znasz to powiedzenie? – odparł ze złośliwym uśmiechem szaman. – To, co ma jakąś wartość, nigdy łatwo nie przychodzi. – Czego możemy oczekiwać? – chciał wiedzieć Oshikai. – Mostu strzeże Wielki Niedźwiedź. Potem... nie wiem. Na pewno jednak pozostał jeszcze jeden demon. Chakata. To on w okrutny sposób zamordował Shul-sen. Jest tam... w takiej czy innej postaci. – Będzie mój – obiecał Oshikai. – Słyszysz, Druss? On jest mój! Druss spojrzał na krępego wojownika w pogiętej złocistej zbroi. – Nie będę się z tobą spierał, chłopcze. Oshikai zachichotał, podszedł i usiadł obok Drenaja. – Na bogów kamienia i wody, Druss, byłbym dumny, mogąc nazywać cię bratem. Żałuję, że nie znałem cię za życia. Osuszylibyśmy tuzin antałków wina i przechwalali się całą noc. – Wino to dobra rzecz – zgodził się rębacz – ale ja nigdy nie umiałem się przechwalać. – Tego trzeba się nauczyć – przyznał Oshikai. -Przekonałem się, że opowieść zawsze brzmi lepiej, jeśli dziesięciokrotnie pomnożyć siły przeciwnika. No, chyba że powszechnie wiadomo, iż było ich – powiedzmy – trzech. Wtedy trzeba zrobić z nich olbrzymów. – Mam przyjaciela, który doskonale to rozumie – rzekł Druss. – Czy jest dobrym wojownikiem? Druss spojrzał we fiołkowe oczy Oshikaia. – Nie, poetą. – Ach! Zawsze brałem ze sobą poetę, aby spisywał moje zwycięstwa. Sam jestem niezłym samochwałą, ale kiedy słuchałem pieśni o moich wyczynach, paliłem się ze wstydu. Kiedy ja opowiadałbym o zabijaniu olbrzymów, on śpiewał o pokonywaniu samych bogów. Odpocząłeś? – Prawie – skłamał Druss. – Powiedz mi, mały człowieczku – zagadnął Shaoshada. – Kim jest ten Wielki Niedźwiedź, o którym mówiłeś? – Strażnikiem giragastańskiego mostu. Podobno ma trzy metry wysokości i dwa łby: jeden niedźwiedzi o ostrych kłach, a drugi gadzi. Łeb węża pluje jadem, który przepali zbroję. Jego pazury mają długość krótkich mieczy i są ostre jak brzytwy. Ma dwa serca: jedno wysoko w piersi, a drugie w brzuchu. – I jak mamy pokonać tę bestię? – Moja magiczna moc jest już na wyczerpaniu, ale mogę rzucić jeszcze jeden czar, który uczyni Oshikaia niewidzialnym. Resztę pozostawię w waszych rękach i będę czekał, aż wrócicie. Oshikai wstał i położył dłoń na ramieniu małego szamana. – Dobrze mi służyłeś, Shaoshadzie. Nie jestem już królem, lecz jeśli w tym królestwie podziemi jest jakaś sprawiedliwość, zostaniesz wynagrodzony. Przykro mi, że odrzucając twoją propozycję, doprowadziłem do twojej śmierci. – Każdy kiedyś musi umrzeć, wielki królu. Sam doprowadziłem do swojej śmierci. Nikogo o to nie winie. Jeśli jednak... kiedy... znajdziesz się w raju, powiedz o mnie słówko strażnikowi przy bramie. – Zrobię to. – Wojownik podniósł swój złocisty topór, Kolmisai, po czym zwrócił się do Drussa. – Jesteś już gotowy, mój bracie? – Urodziłem się gotowy – mruknął Druss, wstając. – Idąc w tym kierunku, zobaczycie most o długości prawie stu kroków – tłumaczył Shaoshad. – Biegnie nad Ognistą Przepaścią. Gdybyście w nią wpadli, spadalibyście przez wieczność, zanim pochłonąłby was ogień. Most na początku jest szeroki na prawie piętnaście metrów, ale potem szybko się zwęża. Druss musi spotkać się z niedźwiedziem w szerszym miejscu, żeby Oshikai mógł prześlizgnąć się obok. – Nie – zaprzeczył Oshikai – stawimy mu czoło razem. – Zaufaj mi, wielki królu, i posłuchaj mojej rady. Kiedy Niedźwiedź zginie, Chakata dowie się, że nadchodzisz. Wtedy zabije Shul-sen. Musisz wcześniej przejść przez most i dotrzeć do Ciemnego Miejsca. – A tymczasem ja mam tańczyć z niedźwiedziem i starać się go nie zabić? – spytał Druss. – Zwlekaj najdłużej, jak będziesz mógł – doradził Shaoshad – i nie patrz mu w ślepia. Ujrzysz w nich tylko śmierć. Szaman zamknął oczy i uniósł ręce. Powietrze wokół Oshikaia przecięły jasne, migotliwe błyski. Postać wielkiego władcy zblakła, zbladła i stała się przezroczysta. Potem znikła. Shaoshad otworzył oczy i klasnął w dłonie z uciechy. – Może jestem arogancki – zaśmiał się – ale jeszcze coś umiem! – Spoważniał i zwrócił się do Drussa. – Kiedy wejdziesz na most, Oshikai musi iść tuż za tobą. Inaczej niedźwiedź wyczuje dwie dusze. Kiedy Druss zajmie się nim, ty, wielki królu, powinieneś przemknąć obok i wbiec do środka. Nie odzywaj się. Nie nawołuj Shul-sen. Wyczujesz jej obecność, kiedy znajdziesz się w pobliżu niej. – Rozumiem – usłyszeli głos Oshikaia. – Ruszaj, Druss, a ja pójdę za tobą. Drenaj chwycił topór i poszedł pierwszy. Powłóczył nogami i ramiona ciążyły mu, jakby były z ołowiu. Jeszcze nigdy w życiu, nawet po latach spędzonych w lochu, nie czuł się taki słaby. Narastał w nim lęk. Potknął się o kamień i o mało nie upadł. Usłyszał łopot skrzydeł. Odwrócił się na pięcie i zobaczył, że ostatni nietoperz nadlatuje na niego z szeroko rozpostartymi skrzydłami i nastawionymi szponami. Snaga mignął w powietrzu, przecinając cienką szyję, lecz stwór zdążył rozorać mu szponami policzek. Ciało zabitego stwora z impetem uderzyło Drenaja, zwalając go z nóg. Oshikai chwycił go za rękę i postawił na nogi. – Jesteś wyczerpany, przyjacielu – rzekł Nadir. – Odpocznij tutaj. Sam spróbuję przemknąć obok niedźwiedzia. – Nie, zajmę się nim – mruknął Druss. – Nie martw się o mnie. Chwiejnie wstał i minął załom jaskini. Zobaczył przed sobą most przerzucony nad bezdenną przepaścią. Druss wszedł nań i spojrzał w dół. Wydało mu się, że spogląda w nieskończoność. Zakręciło mu się w głowie i pospiesznie cofnął się na środek mostu. Dzierżąc oburącz Snagę, poszedł po czarnych kamieniach. Z tego miejsca jeszcze nie mógł dostrzec końca mostu. – Chyba ma kilka kilometrów długości – szepnął, czując, że ogarnia go rozpacz. – Powoli, przyjacielu – uspokajał go Oshikai. Druss kroczył naprzód, walcząc z obezwładniającym zmęczeniem. Z otchłani powiał zimny wiatr, w którym Druss wyczuł kwaśny zapach dymu. Szedł dalej, z trudem zmuszając ciało do każdego kolejnego kroku. Wydawało mu się, że minęły wieki, zanim dotarli na środek mostu. Teraz Druss widział jego koniec: wyniosłą wieżę z czarnego kamienia, sterczącą na tle ołowianoszarego nieba. Na moście pojawiła się jakaś postać i Druss wytężył wzrok, usiłując dokładniej się jej przyjrzeć. Stwór poruszał się powoli na tylnych łapach, szeroko rozstawiwszy przednie. Druss popatrzył nań uważnie i stwierdził, że opis Shaoshada pod każdym względem odpowiadał rzeczywistości: dwa łby, jeden niedźwiedzia, drugi węża. Czego szaman nie powiedział, to tego, że ten demon emanował złem, które uderzyło Drussa jak paraliżujące szpony zimowej nawałnicy o potwornej sile, z jaką nie mógł się mierzyć żaden człowiek. Most w tym miejscu miał już zaledwie trzy metry szerokości. Zbliżający się stwór zajmował prawie całą jego szerokość. – Niechaj uśmiechną się do ciebie bogowie kamienia i wody, Drussie! – szepnął Oshikai. Druss zrobił krok naprzód. Bestia ryknęła przeraźliwie, ogłuszająco. Fala dźwięku uderzyła rębacza jak ściana wody, odpychając go w tył. – Jesteśmy Wielkim Niedźwiedziem, pożeraczem dusz! – ryknął stwór. – Zginiesz w męczarniach, śmiertelniku! – Chyba w twoim śnie, skurwysynu! – warknął Druss. – Sprowadź go z powrotem! – krzyknął Sieben. – Widzisz, że umiera! – W słusznej sprawie – rzucił Nosta Khan. Sieben spojrzał na niego i dostrzegł złośliwy błysk w jego oczkach. – Ty podstępny kundlu! – syknął, zrywając się na równe nogi i rzucając na szamana. Nosta Khan uniósł prawą rękę i ogniste igły przeszyły głowę Siebena. Z krzykiem runął na wznak, lecz mimo bólu sięgnął po nóż. Nosta Khan rzucił zaklęcie i poeta znieruchomiał. – Nie rób mu tego – błagał Sieben. – On zasługuje na coś lepszego. – To nie ma nic do rzeczy, ty głupcze! Sam postanowił pójść do Piekieł. Ja go do tego nie zmuszałem. I jeszcze nie dokonał tego, po co tam poszedł. Jeśli przy tym zginie, to trudno. Teraz milcz! Sieben chciał coś powiedzieć, lecz nagle język przywarł mu do podniebienia. Ból minął, lecz poeta nie mógł się poruszyć. Bestia przemówiła, przy czym głos wydobywał się z obu jej łbów. – Chodź do mnie i giń, Drenaju! Druss zważył w dłoni topór i ruszył naprzód. Wielki Niedźwiedź ze zdumiewającą szybkością opadł na cztery łapy i rzucił się do ataku. Snaga błysnął, unosząc się i opadając. Trafił między dwa łby, przecinając ciało i kości. Bestia z impetem wpadła na rębacza, zwalając go z nóg. Wypuściwszy z rąk topór, Druss przejechał na plecach po skale, aż jego nogi znalazły się za krawędzią przepaści. Obrócił się na brzuch i chwycił czarne kamienie, powstrzymując upadek, a potem wciągnął się na most. Wielki Niedźwiedź stał teraz na tylnych łapach i czarna posoka tryskała mu spomiędzy łbów. Druss rzucił się na bestię. Ta machnięciem szponiastej łapy rozdarła mu kaftan, przeszywając ciało ognistymi włóczniami bólu. Drenaj wyciągnął ręce, chwycił rękojeść topora i wyrwał go z rany. Krew bestii zalała mu twarz, paląc jak kwas. Stwór rozdziawił gadzi łeb i splunął strumieniem jadu, który zalał kaftan wojownika i zapalił się płomieniem. Nie zważając na ból, Druss uderzył Snagą w wężowy kark, przecinając go. Gadzi łeb spadł i odbił się od czarnych kamieni, a z odciętego karku buchnął dym. Wielki Niedźwiedź ponownie machnął łapą, odrzucając przeciwnika. Druss ciężko upadł na plecy, lecz nie wypuścił topora i natychmiast zerwał się i ziemi. Bestia powoli ruszyła na niego. Jad przeżarł kaftan Drenaja i zaczął palić mu ciało. Wojownik ryknął z bólu i wściekłości, po czym rzucił się na śmiertelnie rannego strażnika. Ten znów machnął łapą, lecz zareagował zbyt wolno i Druss z rozpędem uderzył barkiem w pierś bestii. Wielki Niedźwiedź odleciał w tył, stracił równowagę i runął w przepaść. Druss podszedł na skraj mostu i patrzył na spadające ciało. Potem osunął się na kamienie i obrócił na plecy. Czuł potworne zmęczenie i chciało mu się spać. – Nie zamykaj oczu – usłyszał głos Shaoshada. Druss zamrugał oczami i ujrzał klęczącego nad nim szamana. Shaoshad delikatnie dotknął jego ran i ból osłabł. – Sen tutaj to śmierć – ostrzegł szaman. Oshikai pobiegł, błyskawicznie pokonał most i znalazł się na jego końcu, gdy Wielki Niedźwiedź spadł w przepaść. Ujrzał przed sobą czarne wzgórze. Szybko wspiął się po jego zboczu, nawołując w myślach Shul-sen. Z początku niczego nie widział, lecz potem dojrzał przed sobą prostokątne drzwi z czarnego kamienia, osadzone w stoku. Oshikai pchnął je, lecz nie ustąpiły. Cofnął się i z całej siły uderzył w nie toporem. Trysnęły skry i kamień pękł. Oshikai jeszcze dwukrotnie uderzył Kolmisaiem w drzwi. Przy trzecim ciosie kamienna płyta rozpadła się na cztery kawałki. Za nią ział ciemny tunel. Gdy Oshikai ruszył naprzód, z ciemności wypadł czarny lew o gorejących ślepiach. Kolmisai śmignął mu na spotkanie i jego ostrze uderzyło w pierś stwora, który z ogłuszającym rykiem runął na ziemię obok Oshikaia. Król obrócił się i zamachnął toporem w gruby kark, odcinając łeb zwierza. Chwycił za grzywę i niosąc łeb, poszedł dalej. Ogniste oczy stwora powoli gasły, lecz wciąż rozjaśniały mrok korytarza. Oshikai szedł dalej. Nagle usłyszał jakiś szmer po lewej. Błyskawicznie obrócił się w tę stronę i cisnął łbem demona. Olbrzymie gadzie szczęki z trzaskiem zamknęły się na pocisku, miażdżąc kości czaszki, aż mózg trysnął spomiędzy rzędów kłów w wydłużonym, krokodylim pysku. Jaszczur rozdziawił paszczę i potrząsnął łbem, wypluwając zmiażdżoną czaszkę. W tym momencie Oshikai doskoczył i ciął Kolmisaiem w pokryty grubą łuską łeb. Złociste ostrze przecięło kości. Bestia osunęła się na ziemię, zacharczała i zdechła. Oshikai brnął dalej przez mrok, wodząc dłonią po ścianie tunelu. – Shul-sen! – zawołał. – Słyszysz mnie? – Jestem tutaj – usłyszał jej głos. – Och, mój panie, czy to naprawdę ty? Głos dobiegał z przodu, nieco z lewej. Oshikai przeszedł na drugą stronę tunelu i znalazł wąskie drzwi. Na oślep uderzył w nie. Rozleciały się w drzazgi. Komnatę za nimi spowijał gęsty mrok. Szczupłe palce dotknęły jego twarzy. – To naprawdę ty? – szepnęła. – Naprawdę – odparł zduszonym ze wzruszenia głosem. Lewą ręką przycisnął ją do siebie i opuściwszy głowę, stał tak, drżąc jak liść. – Moja kochana, moje serce – szeptał. Ich wargi zetknęły się i poczuł, jak łzy Shul-sen łączą się z jego łzami. Na chwilę zapomnieli o wszystkim, o czekających na nich wciąż niebezpieczeństwach. Nagle z tunelu dobiegł cichy szmer kroków. Oshikai wziął Shul-sen za rękę i cofnął się do drzwi. Odgłosy dochodziły z prawej. Skręcił w lewo i – wciąż trzymając dłoń Shul-sen – ruszył w głąb tunelu. Ten po pewnym czasie zaczął się wznosić. Pięli się coraz wyżej. Wreszcie ujrzeli przed sobą nikły blask sączący się przez szczelinę w skale. Oshikai zatrzymał się i czekał. W polu widzenia pojawił się lew o ognistych ślepiach, ryknął donośnie i zaatakował. Oshikai skoczył mu na spotkanie, zamachnął się Kolmisaiem i rozpłatał czaszkę zwierzęcia. Lew runął na ziemię. Oshikai wspiął się do szczeliny w skale i uderzył w nią toporem. Pęknięcie poszerzyło się i deszcz kamieni obsypał króla. Szeroką na pół metra szczelinę blokował spory głaz. Oshikai zebrał wszystkie siły i pchnął. Głaz ustąpił. Król przecisnął się przez otwór i wyciągnął ręce do Shul-sen. Pokryta mchem ziemia zadrżała mu pod nogami. Oshikai runął na bok i o mało nie wypuścił topora z ręki. To, co wziął za mech, zadygotało pod jego stopami i uniosło się z ziemi, podrzucając go w powietrze. Zdawało się, że całe zbocze się zatrzęsło, gdy stwór rozłożył dwa gigantyczne skrzydła. Nagle uniosło się w powietrze i zmieniło w łeb olbrzymiego nietoperza. Oshikai chwycił się skrzydła, gdy stwór wzbił się w górę. Leciał coraz wyżej i wyżej, nad most i bezdenną przepaść. Oshikai mocniej wbił palce w jego futro i trzymał. Nietoperz obrócił łeb i rozdziawił pysk. W ciemnej paszczy mignęła dobrze znana Oshikaiowi twarz. – Jak ci się podoba moje nowe wcielenie, wielki królu? – prychnął Chakata. – Czyż nie jest wspaniałe? Oshikai nie odpowiedział, tylko zaczął przesuwać się w kierunku karku potwora. – Czy mam ci powiedzieć, ile razy cieszyłem się Shul-sen? Czy mam ci opisać rozkosze, jakich musiała doznawać? Król przesuwał się dalej. Chakata uśmiechnął się. Nietoperz ostro skręcił w bok i Oshikai zaczął spadać, lecz błyskawicznie uderzył toporem, wbijając go głęboko w czarne skrzydło. Powoli przesuwał się coraz bliżej karku, wyciągając ostrze i znów wbijając je w ciało wroga. – Nie bądź głupcem, Oshikaiu! – wrzasnął Chakata. – Jeśli mnie zabijesz, spadniesz razem ze mną. Już nigdy nie zobaczysz Shul-sen! Wolno, nieustępliwie, król zbliżał się do celu. Nietoperz zanurkował w powietrzu, a potem wywinął koziołka i spróbował strącić intruza uderzeniami skrzydeł. Jednak Oshikai trzymał się mocno i coraz bardziej zbliżał się do szyi stwora. Nietoperz kłapnął zębami, lecz chybił. Oshikai wyrwał ostrze z jego ciała i z całej siły ciął w szyję stwora. Z rany trysnęła czarna krew. Nadir zadał jeszcze dwa ciosy. Nagle nietoperz złożył skrzydła i zaczął spadać w kierunku ledwie widocznego w dole mostu. Oshikai nadal rąbał toporem na pół rozpłatany kark, rozcinając ciało i kości. W końcu łeb odpadł i martwa bestia spiralnym ruchem zaczęła opadać w przepaść. Nie chcąc umierać razem z tym obmierzłym potworem, Oshikai zeskoczył z grzbietu nietoperza. Daleko w dole naga Shul-sen wydostała się z otworu tunelu i teraz stała, spoglądając na toczącą się na szarym niebie walkę. Uwolniona z pęt zaklęć, jakie rzucił na nią Chakata, poczuła, że odzyskuje swą moc. Błyskawicznie odziała się w koszulę i spodnie ze srebrnego jedwabiu oraz jasnoszary płaszcz. Zerwała płaszcz z ramion i wymówiła pięć słów jedenastego zaklęcia, po czym rzuciła go wysoko w górę. Poleciał, zawirował, wyraźnie widoczny na tle ołowianoszarego nieba. Shul-sen stała z wyciągniętą ręką, wykorzystując wszystkie swe powracające siły, żeby kierować ruchami płaszcza. Martwy stwór, który niegdyś był Chakatą, runął w przepaść. Oshikai też spadał, lecz płaszcz poszybował do niego i spowił go całego. Jego ciało na moment zawisło w powietrzu, lecz zaraz znów zaczęło spadać, owinięte płaszczem. Shul-sen krzyknęła i płaszcz rozpostarł się, powstrzymując upadek Oshikaia. Łagodnie opadł na most, gdzie Nadir zeskoczył z niego. Shul-sen zbiegła po zboczu pagórka, wyciągając ramiona. On puścił topór i ruszył jej na spotkanie. Wpadła w jego objęcia. Przez moment trzymał ją tak, a potem odsunął się i ujrzała łzy na jego policzkach. – Tak długo szukałem – rzekł. – Już zacząłem myśleć, że nigdy cię nie odnajdę. – Jednak znalazłeś, mój panie – szepnęła, po czym pocałowała go w usta i zalany łzami policzek. Stali tak przez długą chwilę, trzymając się w objęciach. Potem wziął ją za rękę i poprowadził do leżącego na moście Drussa. Oshikai klęknął przy nim. – Na wszystko co święte, Druss, nigdy nie spotkałem drugiego takiego jak ty. Będę się modlił, żebyśmy zobaczyli się znowu. – Może jednak nie tu, co? – mruknął Druss. – Mógłbyś znaleźć jakieś bardziej... gościnne miejsce? Na moście pojawiły się dwie świetliste postacie otoczone jasną łuną. Druss zmrużył oczy i osłonił je dłonią, kiedy aniołowie zbliżyli się. Nie wyczuł żadnego zagrożenia. Oshikai wstał i wyszedł im na spotkanie. – Już czas – usłyszeli łagodny głos. – Możecie zabrać nas oboje – powiedział. – Nie. Tylko ciebie. – A więc nie pójdę. Pierwsza z świetlistych postaci zwróciła się do kobiety. – Jeszcze nie jesteś gotowa, Shul-sen. Masz w sobie zbyt wiele tego, co jest ciemnością. Wszystko co dobre, zawdzięczasz związkowi z tym mężczyzną. Jedyne nie samolubne uczynki czyniłaś dla niego. On już dwukrotnie odmówił wejścia do raju. Trzecia odmowa będzie ostateczna... Więcej po niego nie przyjdziemy. – Zostawcie mnie z nim na chwilę – poprosiła. – Samą. Świetliste postacie odpłynęły jakieś pięćdziesiąt kroków dalej. Shul-sen podeszła do Oshikaia. – Nie zostawię cię – oświadczył. – Już nigdy. Wyciągnęła rękę, objęła jego szyję, przyciągnęła głowę i mocno go ucałowała. Kiedy w końcu rozdzielili się, pogłaskała urodziwą twarz króla i uśmiechnęła się smutnie. – Czy odmówisz mi raju, ukochany? – zapytała. – O czym ty mówisz? – Jeśli odmówisz im teraz, już nigdy nie zobaczysz krainy niebiańskich snów. A jeśli ty tam nie wejdziesz, to ja również nie. Odmawiając, skażesz nas oboje na wieczne błąkanie się w Otchłani. Uniósł jej dłoń do ust i czule ucałował palce. – Tak długo na ciebie czekałem. Nie zniosę następnego rozstania. – A jednak będziesz musiał – odparła z wymuszonym uśmiechem. – Jesteśmy jednością, Oshikaiu. Spotkamy się znowu. Kiedy jednak zobaczymy się ponownie, nastąpi to pod błękitnym niebem, przy szemrzącym strumieniu. Teraz idź już i czekaj na mnie. – Kocham cię – wyznał. – Jesteś dla mnie gwiazdami i księżycem. Odsunąwszy się od niego, zwróciła się do jaśniejących postaci. – Zabierzcie go. Niechaj zazna radości. – A kiedy podeszły bliżej, bacznie spojrzała w twarz pierwszej. – Powiedz mi, czy mogę zasłużyć sobie na miejsce obok niego? – To, co tutaj uczyniłaś, to wielki krok w tym kierunku, Shul-sen. Wiesz, gdzie jesteśmy. Czeka cię długa wędrówka i liczne wyzwania. Podróżuj ze Shaoshadem. On także wiele musi się nauczyć. Druga z postaci przypłynęła do Drussa i dotknęła go złocistą dłonią. Wszystkie jego rany zasklepiły się i natychmiast poczuł przypływ nowych sił. Po chwili postacie znikły, a Oshikai z nimi. Gdy Shul-sen osunęła się na kolana, a długie czarne włosy zasłoniły jej twarz, Shaoshad stanął przy niej. – Znajdziemy go, pani. Razem. I wielka będzie nasza radość, kiedy tak się stanie. Shul-sen odpowiedziała na to głośnym, przeciągłym westchnieniem. – Chodźmy więc – przytaknęła i podniosła się z ziemi. Druss też wstał. – Chciałbym móc ci pomóc – odezwał się. Ujęła jego dłoń i ucałowała ją. – Wiedziałam, że to ty będziesz wybranym – rzekła. – Pod wieloma względami jesteś taki jak on. Teraz wracaj do świata, który znasz. Dotknęła jego głowy i pochłonęła go ciemność. Rozdział 11 Druss ocknął się i zobaczył szare światło świtu za oknem grobowca. Jeszcze nigdy nie witał wstającego dnia z takim zadowoleniem. Sieben doskoczył do niego, a Nosta Khan przysunął się bliżej, zasłaniając światło. – Mów! – zażądał szaman. – Udało ci się? – Tak – mruknął Druss, siadając. – Połączyli się. – Czy spytałeś o Oczy Alchazzara? – Nie. – Co? – wybuchnął szaman. – To jaki sens miała ta obłąkańcza wyprawa? Nie zważając na niego, Druss wstał i podszedł do śpiącego Talismana. Położył szeroką dłoń na ramieniu młodzieńca i wymówił jego imię. Talisman otworzył czarne oczy. – Zwyciężyliśmy? – zapytał. – Zwyciężyliśmy, chłopcze, w pewien sposób. Druss spokojnie opowiedział mu o przybyciu aniołów i ponownym rozstaniu kochanków. Talisman wstał. – Mam nadzieję, że uda jej się go znaleźć – oznajmił i wyszedł z budynku, a za nim Nosta Khan. – Ich wdzięczność wyciska mi łzy z oczu – skomentował zgryźliwie Sieben. Druss wzruszył ramionami. – Dokonaliśmy tego. Tylko to się liczy. – Opowiedz mi o wszystkim. – Nie zamierzam, poeto. Nie chcę żadnych pieśni na ten temat. – Nie będzie pieśni. Masz moje słowo honoru – skłamał poeta. Druss zachichotał. – Może później. Teraz muszę znaleźć coś do zjedzenia i spokojnie napić się zimnej wody. – Była piękna? – Nadzwyczaj. Jednak miała surowy wyraz twarzy – rzekł Druss, odchodząc. Sieben wyszedł za nim na światło dnia. Druss stał na podwórzu, spoglądając na błękitne niebo. – Otchłań to paskudne miejsce, pozbawione barw oprócz czerwieni płomieni oraz szarości kamieni, popiołu i nieba. To przygnębiające, że pewnego dnia wszyscy będziemy musieli przez nią przejść. – To rzeczywiście przykre – przyznał Sieben. – A teraz opowieść, Drussie. Opowiedz mi wszystko. Na murze nad nimi Talisman z Gorkaiem i Nostą Khanem spoglądali na Drussa i poetę. – Powinien tam umrzeć – rzekł szaman. – Jego siła życiowa prawie się wyczerpała. Jednak wrócił. Talisman skinął głową. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego – potwierdził. – Patrząc na Drussa i Oshikaia zmagających się z demonami i potworami... To było niesamowite. Od pierwszej chwili byli jak bracia miecza, a kiedy walczyli razem, wydawało się, że znają się od zawsze. Nie mogłem się z nimi równać, szamanie. Byłem przy nich jak dziecko. A jednak nie jestem urażony. Czuję się... zaszczycony. – Tak – szepnął Gorkai. – Walczyć u boku Oshikaia Smokogromcy to rzeczywiście zaszczyt. – A jednak nie jesteśmy przez to bliżej Oczu – warknął Nosta Khan. – On może sobie być wielkim wojownikiem, ale jest głupcem. Shaoshad powiedziałby mu, gdyby go o to spytał! – Znajdziemy je albo nie. Nie będę się więcej tym przejmował – oznajmił Talisman. Zostawiając szamana, zszedł po schodach i przeciąwszy podwórze, wstąpił do budynku mieszkalnego. Zhusai spała w jego łóżku i Talisman usiadł przy niej. Pogładził jej włosy. Otworzyła oczy i obdarzyła go sennym uśmiechem. – Zaczekałam, aż Gorkai powiedział mi, że jesteś bezpieczny. Wtedy zasnęłam. – Wszyscy jesteśmy bezpieczni, a Shul-sen nie będzie cię już nawiedzać. Zamilkł. Usiadła, wzięła go za rękę i ujrzała smutek w jego oczach. – Co się stało, Talismanie? Dlaczego jesteś taki smutny? – Ich miłość przetrwała wieczność – odparł cicho. – Tymczasem my nie możemy się połączyć. Przez całe życie chciałem pomóc Zjednoczycielowi w jego dziele. Sądziłem, że nie ma ważniejszej sprawy. Ty wypełniasz wszystkie moje myśli, Zhusai. Teraz wiem, że kiedy zabierze cię Zjednoczyciel, ja za nim nie pójdę. Nie będę mógł. – A więc nie zważajmy na przepowiednię – zachęciła, biorąc go w ramiona. – Bądźmy razem. Łagodnie, lecz stanowczo uwolnił się z jej objęć i odsunął. – Tego także nie mogę uczynić. Nie pozwala mi na to poczucie obowiązku. Powiem Noście Khanowi, żeby cię stąd zabrał. Jutro. – Nie! Nie pójdę. – Zrobisz, to, jeśli naprawdę mnie kochasz, Zhusai. Muszę mieć trzeźwą głowę przed czekającą nas bitwą. Wstał, opuścił ją i wrócił na dziedziniec. Przez następną godzinę krążył po fortyfikacjach, sprawdzając naprawione mury. W końcu posłał Quing-china i trzech jeźdźców na zwiady. – Nie nawiązuj walki, przyjacielu – poradził Quing-chinowi. – Będziesz mi tu potrzebny, kiedy zacznie się bitwa. – Będę tu – obiecał wojownik i wyjechał z fortu. Gorkai podszedł do Talismana. – Powinieneś wziąć tę kobietę – odezwał się cicho. Talisman obrzucił go gniewnym spojrzeniem. – Słyszałeś? – Tak. Każde słowo – odparł przyjaźnie Gorkai. – Powinieneś ją wziąć. – A co z poczuciem obowiązku? Co z przyszłością Nadirów? Gorkai uśmiechnął się. – Jesteś wielkim człowiekiem, Talismanie, lecz w tej sprawie nie myślisz rozsądnie. Nie utrzymamy fortu i wszyscy tu zginiemy. Tak więc gdybyś ją poślubił, za kilka dni i tak zostałaby wdową. Nosta Khan twierdzi, że może ją stąd zabrać. Dobrze. Wówczas Zjednoczyciel poślubi wdowę po tobie. Czy w ten sposób zmieni się przeznaczenie? – A jeśli zwyciężymy? – Jeżeli szczenię zagryzie lwa? – Gorkai wzruszył ramionami. – Ja widzę to tak, Talismanie. Poszedłem za tobą. Jeśli mam być wierny Zjednoczycielowi, to chcę ujrzeć go tutaj, walczącego razem z nami! Zeszłej nocy połączyłeś Oshikaia i Shul-sen. Rozejrzyj się wokół. Są tu wojownicy z pięciu plemion. Zjednoczyłeś ich wysiłki i dla mnie jesteś Zjednoczycielem. – Nie ja jestem tym przepowiedzianym. – Nic mnie to nie obchodzi. Jesteś tutaj. Jestem starszy od ciebie, chłopcze, i popełniłem wiele błędów. Ty popełniasz poważny błąd teraz, rezygnując z Zhusai. Prawdziwa miłość to rzadkość. Nie trać jej, jeśli ją spotkasz. Tylko tyle mam ci do powiedzenia. Druss w milczeniu siedział na murze, spoglądając na obrońców, którzy nadal uwijali się, wnosząc głazy przeznaczone do ciskania w nacierającą piechotę. W forcie było teraz prawie dwustu wojowników, przeważnie z plemienia Krzywych Rogów. Nuang Xuan odesłał swoich na wschód, ale kilka kobiet pozostało, a wśród nich Niobe. Stary pomachał do Drussa, a potem wspiął się po sfatygowanych schodach na mur. Zasapał się, zanim dotarł na górę. – Piękny dzień, rębaczu – zagadnął, nabrawszy tchu. – Owszem – przyznał Drenaj. – Teraz to całkiem niezły fort, prawda? – Solidny fort ze starą bramą – odparł Druss. – To jest słaby punkt. – Tam będzie moje stanowisko – rzekł Nuang z kamienną twarzą. – Talisman kazał mi zająć miejsce wśród tych, którzy będą bronić bramy. Jeśli ją wyważą, mamy zapełnić przejście ciałami. – I dodał z wymuszonym uśmiechem: – Od dawna tak się nie bałem, ale to przyjemne uczucie. Druss skinął głową. – Jeśli wyłamią wrota, starcze, znajdziesz mnie obok siebie. – Ha! A więc będzie mnóstwo zabijania. – Nuang dodał z łagodniejszym wyrazem twarzy: – Znów będziesz walczył z twoimi ziomkami. Jak ci się to podoba? Druss wzruszył ramionami. – To nie są moi ziomkowie i nie ja ich szukałem. To oni tu nadchodzą. Sami będą winni swej śmierci. – Jesteś twardym człowiekiem, Drussie. Może masz w sobie krew Nadirów. – Może. Nuang dostrzegł na dole swego bratanka, Menga. Zawołał coś do niego i bez słowa pożegnania zszedł po schodach. Druss przeniósł spojrzenie na zachód i na linię wzgórz. Wróg wkrótce tu będzie. Pomyślał o Rowenie, która pozostała na farmie, o dniach pracy wśród stad, o nocach w przestronnej chacie. Jak to jest, rozmyślał, że kiedy jestem daleko, tęsknię za jej towarzystwem, a gdy przebywam z nią, pragnę bitewnej wrzawy? Wrócił myślami do czasów dzieciństwa i podróży z ojcem, usiłującym umknąć przed niesławą Bardana Zabójcy. Zerknął na Snagę spoczywającego pod murem. Ten straszliwy topór należał do jego dziada, Bardana. Wówczas w tej broni tkwił demon, który zamienił Bardana we wściekłego mordercę, w rzeźnika. Druss także znalazł się pod jego wpływem. Czy to dlatego jestem tym, kim jestem? – zastanawiał się. I chociaż demon już dawno został przegnany, jego jad działał na Drussa przez długie lata poszukiwań Roweny. Zazwyczaj niezbyt skłonny do rozmyślań, Druss wpadł w ponury nastrój. Nie przybył do kraju Gothirów wojować, lecz wziąć udział w igrzyskach. Teraz, nie ze swojej winy, czekał na potężne wojsko i rozpaczliwie usiłował odnaleźć klejnoty, które uzdrowiłyby Klaya. – Wyglądasz na zirytowanego, stary koniu – odezwał się Sieben, podchodząc do niego. Druss spojrzał na przyjaciela. Poeta włożył bladoniebieską koszulę z guzikami z polerowanej kości. Jego bandolet był świeżo natarty olejem, a z pochew wystawały lśniące rękojeści noży. Jasne włosy miał starannie uczesane i przytrzymywane opaską z umocowanym na środku opalem. – Jak ty to robisz? – spytał Druss. – Jesteśmy na dzikim stepie, a ty wyglądasz tak, jakbyś właśnie wyszedł z łaźni? – Należy zawsze trzymać fason – odparł z szerokim uśmiechem poeta. – Te dzikusy powinny wiedzieć, jak zachowuje się cywilizowany człowiek. Druss zachichotał. – Podnosisz mnie na duchu, poeto. Jak zawsze. – Skąd ten ponury nastrój? Wkrótce zacznie się walka i zabijanie. Sądziłem, że będziesz tańczył z radości. – Myślałem o Klayu. Nie ma tu tych klejnotów i nie mogę spełnić obietnicy. – Och, nie bądź tego taki pewien, stary koniu. Mam pewną teorię, ale nie będziemy o tym mówić, do czasu aż nadejdzie odpowiednia chwila. – Myślisz, że zdołasz je znaleźć? – Jak już powiedziałem, mam pewną teorię. Jednak teraz nie czas na to. Wiesz, Nosta Khan chciał, żebyś umarł i mało brakowało, a tak by się stało. Nie możemy mu ufać, Druss. Ani Talismanowi. Te klejnoty są dla nich zbyt ważne. – Masz rację – mruknął Drenaj. – Ten szaman to nędzny szczur. – Co to? – zawołał Sieben, wskazując na pasmo wzgórz. – Wielkie nieba, już tu są! Druss zmrużył oczy. Po zboczu jednego pagórka zjeżdżał rząd lansjerów w lśniących zbrojach. Na murach rozległy się krzyki i wojownicy z łukami w dłoniach przybiegli z dziedzińca, aby zająć swoje stanowiska. – Jadą na kucach – rzucił Druss. – Co, u licha...? Talisman i Nosta Khan podeszli do niego. Jeźdźcy ruszyli galopem i gnali po równinie, wysoko unosząc lance. Na końcu każdej tkwiła ucięta głowa. – To Lin-tse! – krzyknął Talisman. Nadyryjscy obrońcy zaczęli wiwatować i krzyczeć, a trzydziestu jeźdźców zwolniło i stępa objechało mury, podnosząc lance i pokazując swe ponure trofea. Potem jeden po drugim wbili lance w ziemię i przejechali przez otwarte wrota. Lin-tse zeskoczył z konia i zdjął gothiryjski hełm. Wojownicy zbiegali z murów i otaczali wodza oraz jego Jeźdźców Niebios. Lin-tse zaczął śpiewać w języku Nadirów. Podskakiwał i tańczył przy wtórze dzikich okrzyków innych wojowników. Zafascynowany Sieben obserwował to z muru, chociaż nie mógł zrozumieć ani słowa. Zwrócił się do Nosty Khana. – Co on mówi? – Opowiada, jak zabili wrogów i przemknęli po niebie, aby ich pokonać. – Przemknęli po niebie? Co to oznacza? – To oznacza, że pierwsze zwycięstwo jest nasze – warknął szaman. – A teraz milcz i daj mi posłuchać. – Irytujący staruch – ocenił Sieben, siadając z powrotem obok Drussa. Lin-tse opowiadał przez prawie kwadrans, a potem wojownicy wzięli go na ramiona i unieśli w górę. Talisman siedział spokojnie, czekając, aż ucichnie gwar. Kiedy postawili Lin-tse na ziemi, podszedł do Talismana i nisko się skłonił. – Twój rozkaz został wykonany – rzekł. – Wielu lansjerów nie żyje, a my mamy ich zbroje. – Dobrze się spisałeś, mój bracie. Talisman podszedł do schodów, wspiął się na nie i spojrzał na zebranych wojowników. – Można ich pokonać – oświadczył, nadal mówiąc po nadyryjsku. – Nie są niezwyciężeni. Pokosztowaliśmy ich krwi, i zakosztujemy jej znowu. Gdy przyjdą tu bezcześcić naszą świątynię, powstrzymamy ich. Gdyż jesteśmy Nadirami i nasz dzień nadchodzi. To dopiero początek. To, czego tu dokonamy, przejdzie do naszych legend. Opowieść o waszym bohaterstwie przeleci na skrzydłach ognia do każdego nadyryjskiego plemienia, każdego obozu i wioski. I przybliży Dzień Zjednoczyciela. A pewnego dnia staniemy przed murami Gulgothiru i to miasto zatrzęsie się w posadach. – Powoli podniósł prawą rękę i zacisnął pięść. – Jesteśmy Nadirami! Wojownicy poszli za jego przykładem i podjęli pieśń. Jesteśmy Nadirami, Dziećmi młodości, Rozlewem krwi, Ciosem topora, Zwyciężymy. – Mrożąca krew w żyłach zapowiedź – zauważył Sieben. Druss skinął głową. – Jest sprytny. Wie, że nadchodzi nieszczęście i budzi w nich poczucie dumy. Teraz będą walczyć jak demony. – Nie wiedziałem, że znasz nadyryjski? – Nie znam, ale nie muszę znać ich języka, aby zrozumieć, co się tu dzieje. Wysłał Lin-tse, żeby poszczerbił wroga. Potrzebował jakiegoś zwycięstwa. Ono ich zwiąże. Pewnie powiedział im, że wszyscy będą bohaterami i razem mogą stawić czoło każdemu przeciwnikowi. Coś w tym stylu. – A mogą? – Trudno powiedzieć, poeto. Przynajmniej do pierwszego starcia. Zbrojny oddział jest jak ostrze miecza. Nie można go sprawdzić, dopóki nie zahartuje się w ogniu. – Tak, tak – potwierdził niecierpliwie Sieben – ale pomijając te celne analogie, co o tym myślisz? Znasz się na ludziach. Polegam na twojej ocenie. – Nie znam tych ludzi. Och, są zawziętymi wojownikami, to pewne. Są jednak niezdyscyplinowani i przesądni. Nie mają sukcesów, które mogliby wspominać i krzepić się nimi w godzinie potrzeby. Nigdy nie pokonali Gothirów. Wszystko zależy od pierwszego dnia bitwy. Potem zapytaj mnie jeszcze raz! – Do licha, ależ masz dziś kiepski humor, przyjacielu – zauważył Sieben. – Dlaczego? – To nie moja wojna, poeto. Nie mam do niej przekonania, wiesz? Walczyłem u boku Oshikaia. Wiem, że on nie dba o to, co się stanie z jego kośćmi. To bitwa o nic i zwycięska strona niczego nie zyska. – Sądzę, że możesz się mylić, stary koniu. Posłuchaj tylko tych opowieści o Zjednoczycielu. Mówisz, że oni nie mają żadnych sukcesów, jakimi mogliby się pocieszać. No cóż, może ten będzie ich pierwszym. – Sieben podszedł do muru i usiadł naprzeciw przyjaciela. – Przecież dobrze o tym wiesz. Chodzi o coś innego, prawda? O coś ważniejszego. Druss posłał mu znużony uśmiech, a potem przygładził szeroką dłonią czarną brodę. – Tak, masz rację, poeto. Po prostu nie lubię ich. Nic mnie nie łączy z tymi koczownikami. Nie wiem, co myślą i co czują. Jedno jest cholernie pewne: oni nie myślą tak jak my. – Lubisz Nuanga i Talismana. A obaj są Nadirami – przypomniał Sieben. – Tak, wiem. To nie ma sensu. Sieben się zaśmiał. – Bynajmniej, Druss. Jesteś z krwi i kości Drenajem, przedstawicielem największego narodu na ziemi. Tak nam mówiono. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi pośród morza dzikusów. Bez wahania walczyłeś u boku Ventryjczyków, bo są podobni do nas, wysocy i okrągłoocy. Mamy wspólne mity. Tymczasem Nadirowie wywodzą się z Chiatze i nic nas z nimi nie łączy. Tak jak psy i koty, Drussie. Albo wilki i lwy, jeśli wolisz. Myślę jednak, że mylisz się, sądząc, że oni nie myślą i nie czują tak jak my. Oni tylko inaczej to okazują, to wszystko. Różnice kulturowe. – Nie jestem bigotem – obraził się Druss. Sieben roześmiał się. – Oczywiście, że jesteś i masz to we krwi. Jesteś jednak dobrym człowiekiem, Druss, więc to w najmniejszym stopniu nie wpłynie na twoje postępowanie. Może twoja głowa jest nabita drenajskimi naukami, lecz masz dobre serce. I zawsze idziesz za jego głosem. Druss odprężył się i poczuł, że opuszcza go napięcie. – Mam nadzieję, że się nie mylisz – rzekł. – Mój dziad był straszliwym rzeźnikiem i jeszcze dziś dręczą mnie jego okropne postępki. Nigdy nie chciałem popełniać takich złych czynów. Nigdy nie chciałem walczyć po niewłaściwej stronie. Ventryjska wojna była sprawiedliwa i słuszna, do dziś tak uważam. Tamtejszy lud ma teraz za przywódcę Gorbena, a on jest największym człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu. – Może – odparł z powątpiewaniem Sieben. – Historia osądzi go lepiej niż ty czyja. Jeśli jednak niepokoisz się tym obecnym... szaleństwem, to mogę cię uspokoić. Jesteśmy w świątyni, w której spoczywają kości największego bohatera, jakiego kiedykolwiek mieli Nadirowie. To miejsce ma ogromne znaczenie dla nich wszystkich. Przybywający tu żołnierze służą obłąkanemu władcy i chcą zbezcześcić to miejsce tylko dlatego, aby upokorzyć nadyryjskie plemiona i pokazać im ich miejsce. Źródło wie, jak bardzo nienawidzę przemocy, lecz tym razem nie jesteśmy po niewłaściwej stronie, Druss. Wielkie nieba, na pewno nie! Druss klepnął go w ramię. – Zaczynasz mówić jak wojownik – oświadczył z szerokim uśmiechem. – Hm, to dlatego, że nieprzyjaciel jeszcze nie przybył. Kiedy się zjawi, znajdziesz mnie schowanego w beczce po mące. – Ani przez chwilę w to nie wierzę – zaprzeczył Druss. W izdebce obok prowizorycznego szpitala Zhusai siedziała w milczeniu, gdy Talisman i Lin- tse omawiali wypad. Zewnętrznie bardzo różnili się od siebie. Lin-tse był wysoki, o poważnej twarzy świadczącej o domieszce obcej krwi: miał tylko lekko skośne oczy i wydatną szczękę. Jego włosy również nie były kruczoczarne jak u większości Nadirów, lecz przetykane jaśniejszymi pasemkami. Talisman z włosami ściągniętymi w ciasny kucyk, ze złocistą skórą, szeroką twarzą i czarnymi nieruchomymi oczami, w każdym calu wyglądał na nadyryjskiego wojownika. A jednak, pomyślała Zhusai, łączy ich podobieństwo psychiczne, aura sugerująca braterstwo krwi. Zastanawiała się, czy sprawiły to ich wspólne doświadczenia w bodacasańskiej akademii, czy też pragnienie uczynienia Nadirów wolną i dumną rasą? Może jedno i drugie, stwierdziła. – Będą tu jutro po południu. Najpóźniej – rzekł Lin-tse. – Nic więcej nie możemy zrobić. Wojownicy są gotowi do walki. Lepiej przygotowani nie będą. – Tylko czy wytrzymają, Talismanie? Nigdy nie słyszałem niczego dobrego o Krzywych Rogach. A co do Samotnych Wilków... No cóż, bez wodza są trochę zdenerwowani. I widzę, że poszczególne grupki nie łączą się ze sobą. – Wytrzymają – zapewnił go Talisman. – A co do tego, co słyszałeś o Krzywych Rogach, to nie wiem, co oni słyszeli o Jeźdźcach Niebios. Nie jest naszym zwyczajem dobrze myśleć o wrogim plemieniu. Chociaż zauważyłem, że nie wspomniałeś o Rączych Kucach. Czyżby dlatego, że dowodzi nimi nasz przyjaciel Quing-chin? Lin-tse uśmiechnął się z przymusem. – Rozumiem, o co ci chodzi. Ten rębacz wygląda na wojownika. – I jest nim. Byłem z nim w Otchłani, przyjacielu, i możesz mi wierzyć, że budzi szacunek. – Mimo to jestem niespokojny, mając w tych murach gajina. Czy on jest przyjacielem? – Nadirów? Nie. Moim? Może. W każdym razie rad jestem, że on tu jest. Cieszy się sławą niepokonanego. – Talisman wstał. – Powinieneś odpocząć, Lin-tse. Zasłużyłeś na to. Żałuję, że nie widziałem, jak przeskakiwałeś ze swoimi ludźmi przez przepaść. W tym momencie naprawdę byliście Jeźdźcami Niebios. Ludzie będą śpiewać o tym pieśni. – Tylko jeśli przeżyjemy, generale. – A więc musimy przeżyć, bo chciałbym usłyszeć tę pieśń. Lin-tse wstał i uścisnęli sobie dłonie. Potem Lin-tse skłonił się Zhusai i opuścił komnatę. Talisman opadł na krzesło. – Jesteś bardziej zmęczony od niego – zauważyła Zhusai. – To ty potrzebujesz odpoczynku. Talisman obdarzył ją znużonym uśmiechem. – Jestem młody i pełen sił. Zhusai przeszła przez pokój i uklękła przed nim, kładąc dłonie na jego udach. – Nie odejdę z Nostą Khanem – oznajmiła. – Długo nad tym myślałam. Wiem, iż zgodnie z nadyryjskim zwyczajem ojciec wybiera męża dla córki, lecz mój ojciec nie był Nadirem, a dziadek nie miał prawa obiecywać mojej ręki. Powiem ci coś, Talismanie. Jeśli każesz mi odejść, będę oczekiwała wiadomości o tobie. Jeżeli zginiesz... – Nie mów tego! Zabraniam ci! – Niczego nie możesz mi zabraniać – odparła spokojnie. – Nie jesteś moim mężem, tylko opiekunem. I nim też już nie jesteś. Bardzo dobrze, nie powiem tego. Wiesz jednak, co zrobię. Gniewnie złapał ją za ramiona i postawił na nogi. – Dlaczego mnie tak dręczysz? – krzyknął. – Czy nie widzisz, że twoje bezpieczeństwo dałoby mi siłę i nadzieję? – Osunęła się w jego ramiona, siadając mu na kolanach. – Nadzieję? Jaka byłaby nadzieja dla Zhusai, gdybyś zginął, mój kochany? Co obiecywałaby mi przyszłość? Małżeństwo z nieznajomym mężczyzną o fiołkowych oczach? Nie, to nie dla mnie. To będziesz ty albo nikt. Pochyliła się i pocałowała go, i poczuł na wargach ciepłą miękkość jej języka. Umysł nakazywał mu odsunąć się od niej, lecz ogarnięty szałem zmysłów przytulił ją do ciebie i odpowiedział na pocałunek z żarem, o jaki sam się nie podejrzewał. Przesunął dłonią po jej ramieniu, czując gładkość białej jedwabnej koszuli i okrytego nią ciała. Muskał jej smukłe ciało, lewą pierś, poczuł twardy sutek, na którym zatrzymał dłoń, pieszcząc go kciukiem i wskazującym palcem. Nie usłyszał otwierających się drzwi, lecz poczuł ciepły podmuch wpadającego z zewnątrz powietrza. Odsunął się od dziewczyny i obejrzawszy się, ujrzał Nuang Xuana. – Przychodzę w nieodpowiedniej chwili? – spytał stary wojownik i mrugnął. – Nie – odparł chrapliwym głosem Talisman. – Wejdź. Zhusai wstała, a potem nachyliła się i pocałowała go w policzek. Patrzył, jak wychodziła z komnaty, kołysząc szczupłymi biodrami. Nuang Xuan niezgrabnie usiadł na drewnianym krześle. – Lepiej siedzieć po nadyryjsku na podłodze – mruknął – ale nie chciałem zadzierać głowy, żeby na ciebie patrzeć. – Czego ode mnie chcesz, starcze? – Kazałeś mi strzec bramy, ale chciałbym stanąć na murze obok Drussa. – Dlaczego? Nuang westchnął. – Myślę, że umrę tutaj, Talismanie. Nie mam nic przeciwko temu, bo żyłem długo. I zabiłem wielu ludzi. Wątpisz w moje słowa? – Dlaczego miałbym wątpić? – Bo to nieprawda – odparł z krzywym uśmiechem Nuang. – Zabiłem w życiu tylko pięciu ludzi: trzech za młodu, w pojedynkach, i dwóch atakujących nas lansjerów. Obiecałem temu rębaczowi, że na murach zabiję stu wrogów. Powiedział, że pomoże mi liczyć. – Tylko stu? – spytał Talisman. Nuang uśmiechnął się. – Ostatnio kiepsko się czuję. – Powiedz mi, dlaczego naprawdę chcesz walczyć u jego boku – poprosił Talisman. Nuang zmrużył oczy i nabrał tchu. – Widziałem, jak walczy. Jest niesamowity. Wielu gajinów umrze z jego ręki. Jeśli będę przy nim, ludzie zobaczą, jak walczę. Może nie zabiję stu wrogów, ale patrzący na to będą tak myśleli. A kiedy będą śpiewali o nim pieśni, moje imię też w nich przetrwa. Rozumiesz? – Nuang i Krocząca Śmierć – rzekł cicho Talisman. – Tak, rozumiem. – Dlaczego tak go nazywasz? – Byłem razem z nim w otchłani. Zasługuje na takie imię. – Doskonałe. Nuang i Krocząca Śmierć. Podoba mi się. Mogę? – Możesz? Ja też będę na ciebie patrzył, starcze. I będę liczył. – Ha! Teraz jestem szczęśliwy, Talismanie. – Nuang wstał i rozmasował pośladki. – Nie lubię tych krzeseł. – Następnym razem będziemy rozmawiać, siedząc na podłodze – obiecał Talisman. Nuang przecząco pokręcił głową. – Nie będzie już okazji. Gajinowie dotrą tutaj jutro. Czy twoja kobieta zostaje z nami? – Tak. – Powinna – ocenił Nuang. – Jest bardzo piękna i seks z nią pomoże ci w nadchodzących dniach. Jednakże pamiętaj, że ma bardzo wąskie biodra. U takich kobiet pierwszy poród zawsze jest bardzo ciężki. – Będę o tym pamiętał, starcze. Nuang podszedł do drzwi. Przystanął przy nich na moment i obejrzał się na Talismana. – Jesteś jeszcze bardzo młody. Jeżeli przeżyjesz, będziesz wielkim człowiekiem. Znam się na tym. I wyszedł. Talisman zbliżył się do drugich drzwi po przeciwnej stronie pokoju i wszedł do szpitala. Sieben rozkładał koce na podłodze, a młoda Nadiryjka zamiatała. – Wszystko gotowe, generale – oznajmił raźnie Sieben. – Mamy mnóstwo nici i ostrych igieł. A także bandaży i najpaskudniej śmierdzących ziół, jakie kiedykolwiek wąchałem. Sądzę, że sam ich zapach sprawi, iż ranni pędem wrócą na mury. – Suszony grzyb drzewny – powiedział Talisman. – Zapobiega zakażeniom. Czy macie alkohol? – Nie umiem operować. Nie będzie trzeba nikogo upijać. – Użyj alkoholu do przemywania ran i narzędzi. To również zapobiega infekcjom. – Może to ty powinieneś być chirurgiem – wtrącił poeta. – Zdaje się, że wiesz o tym znacznie więcej niż ja. – W akademii mieliśmy zajęcia z medycyny wojskowej. Czytałem wiele ksiąg. Gdy Talisman odchodził, Nadiryjka zastąpiła mu drogę. Miała oryginalną urodę i była zabójczo atrakcyjna. Przysunęła się bliżej. – Jesteś młody jak na generała – zagadnęła, napierając na niego piersiami. – Czy to prawda, co mówią o tobie i tej kobiecie Chiatze? – A co mówią? – Powiadają, że ona jest obiecana Zjednoczycielowi i nie możesz jej mieć. – Tak mówią? A jeśli to prawda, jakie to ma dla ciebie znaczenie? – Ja nie jestem obiecana Zjednoczycielowi. A generała nie powinno niepokoić jednocześnie to, co na górze i to, co na dole. Mówią, że człowiek nie ma tyle krwi, aby jedno i drugie dobrze pracowało. Może powinieneś zadowolić jedno, żeby drugie działało jak należy? Talisman roześmiał się. – Ty jesteś jedną z kobiet Nuanga... Niobe? – Tak, Niobe – potwierdziła, zadowolona z tego, że zapamiętał jej imię. – Cóż, Niobe, dziękuję ci za propozycję. To wielki komplement i podniósł mnie na duchu. – To oznacza tak czy nie? – spytała rozbawiona. Talisman uśmiechnął się, odwrócił i wyszedł z pomieszczenia. Gdy Niobe spojrzała na Siebena, poeta zachichotał. – Wielkie nieba, ale z ciebie bezwstydna dziewka. Co się stało z tamtym wojownikiem, na którego miałaś oko? – Ma dwie żony i jednego kuca – odparła. – I popsute zęby. – No, nie przejmuj się. Masz jeszcze prawie dwustu innych, wśród których możesz wybierać. Popatrzyła na niego i przechyliła głowę. – Nikogo tu nie ma. Chodź, połóż się ze mną. – Niektórzy mężczyźni, moja droga, byliby urażeni i upokorzeni, gdybyś postawiła ich na drugim miejscu za człowiekiem mającym jednego kuca i popsute zęby. Natomiast ja nie mam nic przeciwko takiej niezbyt wyszukanej propozycji. Po prostu mężczyźni w mojej rodzinie zawsze mieli słabość do atrakcyjnych kobiet. – Czy wszyscy mężczyźni z twojej rodziny tyle mówią? – zapytała, rozwiązując pasek i pozwalając spódniczce upaść na podłogę. – Umiejętność prowadzenia rozmowy to nasz drugi największy talent. – A jaki jest pierwszy? – Piękna i sarkastyczna, tak? Ach, jesteś cudownym stworzeniem. Sieben rozebrał się, rozłożył na podłodze koc i pociągnął ją na posłanie. – Będziesz musiał się pospieszyć – zauważyła. – Najwidoczniej los poskąpił mi daru szybkości w tych sprawach. Na całe szczęście – dodał Sieben. Kzun z uniesieniem spoglądał na dwa płonące wozy. Wyskoczył zza głazów i podbiegł do gothiryjskiego woźnicy, który usiłował odczołgać się ze strzałą w szyi. Wbił mu sztylet między łopatki i przekręcił. Żołnierz krzyknął i zadławił się własną krwią. Kiedy Kzun wstał i wydał mrożący krew w żyłach okrzyk, wojownicy Krzywych Rogów wyszli z kryjówek i pobiegli do niego. Wiatr zmienił kierunek i kwaśny dym wycisnął łzy z oczu Kzuna. Pospiesznie spojrzał na płonące wozy i piach wokół nich. Nadjechało siedem wozów i oddział piętnastu lansjerów. Dwunastu zginęło – ośmiu przeszytych strzałami, czterech w bezpośredniej walce. Kzun sam zabił dwóch. Potem Gothirowie zawrócili pozostałe wozy i uciekli. Kzun bardzo chciał pojechać za nimi, lecz miał rozkaz pozostać przy wodopoju i nie dopuszczać do niego wroga. Wojownicy Krzywych Rogów dobrze walczyli. Tylko jeden był ciężko ranny. – Pozbierajcie ich zbroje i broń! – zawołał Kzun. – A potem wracajcie między skały. Podszedł do niego młody wojownik, trzymając hełm zabitego lansjera. – Teraz odjedziemy, co? – spytał. – Dokąd mamy odjechać? – odparł Kzun. – Dokąd? – powtórzył ze zdziwieniem młodzieniec. – Daleko stąd, zanim tutaj wrócą. Kzun zostawił go i wrócił po usianym głazami zboczu nad staw. Klęknął nad wodą i zmył krew z nagiej, górnej połowy ciała. Potem zdjął z głowy białą chustkę, zamoczył ją w wodzie i ponownie zawiązał sobie na łysej czaszce. Wojownicy zebrali się wokół niego. Kzun podniósł się i stanął na wprost nich. Popatrzywszy na ich twarze, ujrzał na nich strach. Zabili gothiryjskich żołnierzy. Teraz przyjdą tu następni – wielu. – Chcecie uciekać? – zapytał. Szczupły wojownik z siwizną z na skroniach wysunął się naprzód. – Nie możemy walczyć z całą armią, Kzunie. Spaliliśmy ich wozy, no nie? Oni wrócą. Może stu. Może dwustu. Nie możemy z nimi walczyć. – A więc uciekajcie – rzekł wzgardliwie Kzun. – Niczego innego nie oczekiwałem po tchórzliwych Krzywych Rogach. Ja jednak jestem z Samotnych Wilków, a my nie uciekamy. Kazano mi utrzymać ten wodopój i bronić go nawet za cenę życia. Tak też zrobię. Dopóki żyję, żaden gajin nie pokosztuje tej wody. – Nie jesteśmy tchórzami! – krzyknął tamten, czerwony na twarzy. Wśród zebranych wokół wojowników rozległy się gniewne pomruki. – Tylko jaki sens tutaj umierać? – A jaki sens umierać gdziekolwiek? – odparł Kzun. – Dwustu wojowników czeka w świątyni Oshikaia. Są gotowi bronić jego kości. Wśród nich są wasi bracia. Myślicie, że uciekną? – Czego od nas chcesz? – zapytał inny wojownik. – Nie obchodzi mnie, co zrobicie! – wrzasnął Kzun. – Wiem tylko, że ja zostanę tu i będę walczył. Siwowłosy wojownik zawołał towarzyszy i razem odeszli na drugą stronę jeziorka, gdzie usiedli w kręgu, aby omówić sytuację. Kzun zignorował ich. Usłyszał cichy jęk i zobaczył rannego wojownika Krzywych Rogów, który siedział oparty plecami o czerwoną skałę, ściskając zakrwawionymi rękami głęboką ranę brzucha. Kzun podniósł hełm lansjera, zaczerpnął nim wody i zaniósł ją rannemu. Przykucnął i przytknął hełm do ust wojownika. Ten wypił dwa łyki, a potem zakaszlał i krzyknął z bólu. Kzun usiadł przy nim. – Dobrze walczyłeś – wyraził swoje uznanie. Młodzik rzucił się na lansjera i ściągnął go z siodła. Podczas szamotaniny żołnierz zdołał wyrwać zza pasa sztylet i wbić go w brzuch Nadira. Kzun przyszedł z pomocą wojownikowi i zabił lansjera. Słońce wstało nad czerwonymi skałami, oświetlając twarz młodzieńca i Kzun zobaczył, że to najwyżej piętnastoletni chłopiec. – Upuściłem miecz – wyznał wojownik. – Teraz umrę. – Zginąłeś w obronie twojej ziemi. Bogowie kamienia i wody przyjmą cię do siebie. – Nie jesteśmy tchórzami – powiedział umierający chłopiec. – Tylko... zbyt często... uciekaliśmy przed... gajinami- – Wiem. – Boję się Otchłani. Jeśli... zaczekam... pójdziesz razem ze mną przez ciemność? Kzun zadrżał. – Ja już byłem w ciemności, chłopcze. I wiem, co to strach. Tak, zaczekaj na mnie. Pójdę razem z tobą. Młodzik uśmiechnął się ze znużeniem i głowa opadła mu na bok. Kzun zamknął mu oczy i wstał. Odwrócił się na pięcie i poszedł na drugą stronę jeziorka, gdzie wojownicy wciąż się spierali. Popatrzyli na niego, gdy się zbliżał. Przecisnął się przez krąg i stanął w środku. – Jest czas, by walczyć – rzekł – i czas, by uciekać. Zastanówcie się nad waszym życiem. Czy już nie dosyć uciekaliście? I dokąd pójdziecie? Jak daleko będziecie musieli odejść, żeby umknąć przed lansjerami? Wojownicy broniący świątyni staną się nieśmiertelni. Jak daleko musicie uciec przed dręczącymi słowami pieśni o ich czynach? Nieprzyjaciel będzie mógł walczyć, tylko dopóki będzie miał wodę. To jedyny głęboki staw. Każdy dzień, w którym nie dopuścimy wroga do wodopoju, zwiększy szansę naszych braci na zwycięstwo i w ten sposób my też staniemy się bohaterami tej pieśni. Ja nie mam przyjaciół ani braci miecza. Moją młodość skradziono mi w gothiryjskich kopalniach, gdzie pracowałem w ciemności, z ciałem pokrytym wrzodami. Nie mam żony ani synów. Kzun nic nie ofiarował przyszłości. Kiedy zginę, kto będzie po mnie płakał? Nikt. Krew Kzuna nie płynie w żyłach żadnej żywej istoty. Gothirowie zakuli moją duszę w łańcuchy, a kiedy zabiłem strażników i uciekłem, ona pozostała tam, uwięziona w mroku. Myślę, że nadal tam jest, żyjąc w brudzie i ciemności, kryjąc się w mrocznych tunelach. Ja nie mogę... nie czuję tej więzi, jaka jest sercem tego, czym wszyscy jesteśmy. Pozostało mi tylko pragnienie, aby ujrzeć wszystkich Nadirów – mój lud – dumnie kroczący i wolny. Nie powinienem nazywać was tchórzami, gdyż wszyscy jesteście odważnymi ludźmi. Jednak wasze dusze też zostały skute łańcuchami przez gajinów. Rodzimy się, aby bać się ich, uciekać przed nimi, kłaniać się im. Oni są panami świata. My robactwem tych stepów. Cóż, Kzun już tak nie sądzi. Kzun jest zagubiony i rozgoryczony – wyznał załamującym się głosem. – Kzun nie ma nic do stracenia. Wasz towarzysz nie żyje. Zapytał mnie, czy pójdę z nim przez ciemność, i powiedział, że jego duch na mnie zaczeka. Wtedy zrozumiałem, że umrę tutaj. Jestem na to przygotowany. Może w ten sposób odzyskam swoją duszę? Spotkam się z nim na ciemnej drodze. I razem pójdziemy przez Otchłań. Każdy z was, kto nie jest na to przygotowany, powinien odejść stąd teraz. Nie pożegnam go przekleństwami. Oto, gdzie stoi Kzun. I tutaj padnie. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Ponownie przecisnął się przez krąg i wszedł na skały, z których miał widok na step. Wozy już nie płonęły, lecz ze zwęglonego drewna dym nadal unosił się w niebo. Sępy zaczęły szarpać ciała. Kzun przysiadł w cieniu. Ręce mu się trzęsły i rósł w nim strach, podchodzący wielką kulą do gardła. Wieczysta ciemność przyzywała go i Kzun nigdy w życiu tak się nie bał. Zerknął na czyste błękitne niebo. Powiedział im prawdę – kiedy umrze, żaden z żyjących na tym stepie ludzi po nim nie zapłacze. Nie miał niczego prócz tego pooranego bliznami, bezwłosego ciała i zepsutych zębów. W kopalniach nie było luksusu przyjaźni. Każdy sam walczył o życie. Kiedy stamtąd uciekł, nadal dręczyła go spuścizna spędzonych w ciemności lat. Nie potrafił spać pod namiotem z innymi, potrzebował otwartej przestrzeni i cudownego smaku samotności. Była jedna kobieta, której pragnął, lecz nigdy o tym nie mówił. Był już wtedy wojownikiem i miał wiele koni, i mógł o nią poprosić. Nie zrobił tego i patrzył w niemej rozpaczy, jak poślubiła innego. Ktoś położył dłoń na jego ramieniu. Wojownik o siwiejących włosach przykucnął obok niego. – Mówisz, że nie masz braci miecza. Teraz już masz. Zostaniemy z tobą, Kzunie z Samotnych Wilków. I razem pójdziemy z tobą ciemną drogą! Po raz pierwszy, od kiedy zawleczono go do kopalni, Kzun poczuł, że gorące łzy cisną mu się do oczu. Pochylił głowę i płakał, nie wstydząc się łez. Gargan, lord Larness, ściągnął wodze potężnego ogiera i pochylił się nad wysokim łękiem siodła. Przed nim leżały budynki świątyni Oshikaia Smokogromcy. Za nim czekały oddziały: ośmiuset żołnierzy piechoty cierpliwie stojących czwórkami, dwustu łuczników na skrzydłach, a dalej królewscy lansjerzy w czterech kolumnach po dwustu pięćdziesięciu jeźdźców. Gargan uważnie przyjrzał się białym murom i dostrzegł pęknięcie w jednym z nich. Osłoniwszy oczy, przypatrywał się obrońcom, szukając znienawidzonej twarzy Okaia. Jednak z tej odległości nie widział ich rysów. Otworzył i zacisnął dłonie, tak mocno ściskając łęk siodła, aż pobielały mu opalone palce. – Dostanę cię, Okaiu – szepnął. – Będziesz cierpiał tysięczne męki, zanim umrzesz. Podniósłszy rękę, Gargan przywołał herolda. Młody żołnierz podjechał do niego. – Wiesz, co masz mówić. Zrób to! I staraj się trzymać poza zasięgiem strzał. Te dzikusy nie wiedzą, co to honor. Żołnierz zasalutował i odjechał na swym czarnym wierzchowcu w kierunku murów, wzbijając chmurę czerwonego pyłu. Rumak zarżał, a herold zawołał dźwięcznym głosem: – Wiedzcie oto, iż lord Gargan, za którym stoi cała władza boga-króla, przybył z wizytą do świątyni Oshikaia Smokogromcy. Macie w ciągu godziny otworzyć bramę i wydać zdrajcę Okaia, znanego pod imieniem Talismana, który ma zostać przyprowadzony przez oblicze lorda Gargana. Jeśli to uczynicie, żadna krzywda nie stanie się nikomu w świątyni. – Odczekał chwilę, aż jego słowa zapadną w pamięć słuchaczy, a potem zawołał znowu: – Jeżeli tego nie uczynicie, lord Gargan uzna wszystkich obecnych w środku za zdrajców. Zmusimy was do kapitulacji i weźmiemy do niewoli. Każdemu z was obetniemy dłonie i wyłupimy oczy, a potem powiesimy. Wszyscy pójdziecie ślepi i okaleczeni przez otchłań. Oto słowa lorda Gargana. Macie godzinę. Zawróciwszy konia, młody lansjer wrócił do szeregu. Premian podjechał do Gargana. – Oni się nie poddadzą, generale – stwierdził. – Wiem – odparł Gargan. Premian spojrzał mu w twarz i dostrzegł triumfalny błysk w oczach. – Mamy tylko trzydzieści drabin, generale. Szturm na mury będzie nas drogo kosztował. – Za to płaci się tym żołnierzom. Rozbijcie obóz i wyślijcie pięćdziesięciu lansjerów, by sprawdzili okolicę. Zaatakujemy o zmierzchu. Skoncentrujcie się na tym pękniętym murze i podpalcie bramę. Gargan okręcił konia i zawrócił, a Premian rozkazał oddziałom rozejść się i przygotować obóz. Namiot Gargana został zniszczony w czasie pożaru, ale zrobiono mu nowy z płóciennych worków oraz resztek materiału, których nie strawił ogień. Generał osadził rumaka przy rozstawiających namiot żołnierzach, zsiadł i wszedł do środka. Krzesła też się spaliły, ale łóżko polowe ocalało. Gargan usiadł na nim, z ulgą chroniąc się przed prażącym słońcem. Zdjął zwieńczony kitą hełm, rozpiął napierśnik i wyciągnął się na łóżku. Poprzedniego dnia po południu przybył goniec ze stolicy. Garen-Tsen zawiadamiał, że w Gulgothirze wybuchły zamieszki, lecz tajna policja aresztowała dziesiątki arystokratów i na razie opanowano sytuację. Bóg-król przebywał w bezpiecznym miejscu, strzeżony przez pomocników Garen-Tsena. Ten zalecał Garganowi jak najszybsze zakończenie misji i powrót do stolicy. No cóż, pomyślał, do świtu powinniśmy zdobyć świątynię. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, za dziesięć dni będziemy z powrotem w Gulgothirze. Sługa wszedł do namiotu, niosąc puchar z wodą. Gargan napił się ciepłej i słonawej cieczy. – Przyślij do mnie Premiana i Marlhama – rozkazał słudze. – Tak jest, panie. Oficerowie przybyli, zasalutowali i zdjęli hełmy, wkładając je pod pachy. Marlham wyglądał na strasznie znużonego, a siwa szczecina na policzkach dodawała mu dziesięć lat. Premian, chociaż znacznie młodszy, też wydawał się strudzony. Wokół jasnoniebieskich oczu miał ciemne kręgi. – Jak morale ludzi? – zapytał Gargan starszego z nich. – Lepiej, kiedy już tu jesteśmy – odparł oficer. – Nadirowie nie umieją bronić fortów. Większość żołnierzy uważa, że rzucą się do ucieczki, gdy tylko wedrzemy się na mury. – Zapewne mają rację – przytaknął Gargan. – Chcę, by lansjerzy otoczyli świątynię. Nikt nie może uciec, ani jeden z nich. Zrozumiano? – Zrozumiano, generale. – Nie sądzę, żeby chcieli uciekać – wtrącił Premian. – Będą walczyć do śmierci. Ta świątynia jest dla nich świętym miejscem. – Nie znasz Nadirów – warknął Gargan. – Nie rozumiesz tego robactwa. Tchórzostwo mają we krwi! Myślisz, że będą się przejmowali kośćmi Oshikaia, kiedy posypią się na nich strzały i poczują, jak smakuje nasza stal? Na pewno nie. Premian nabrał tchu. – Okai będzie bronił świątyni. On nie jest tchórzem. Jest zręcznym taktykiem, najlepszym, jakiego mieliśmy w akademii. Gargan zerwał się na równe nogi. – Nie wychwalaj go! – ryknął. – Ten człowiek zamordował mojego syna! – Współczuję panu tej straty, generale. Argo był moim przyjacielem. Jednak ten okropny czyn nie przekreśla umiejętności Okaia. Zjednoczył tych ludzi i potrafi utrzymać wśród nich dyscyplinę. Oni nie uciekną. – A więc niech walczą i giną! – wrzasnął Gargan. – Jeszcze nie spotkałem Nadira, który mógłby pokonać gothiryjskiego szermierza. Ilu ich jest? Dwustu. O zmroku dwa razy tyle żołnierzy uderzy na mury. Nie ma znaczenia, czy uciekną, czy będą walczyć. – Jest też wśród nich ten Druss – przypomniał Premian. – I co z tego? Czy on jest półbogiem? Czy zrzuci na nas góry? – Nie, generale – odrzekł spokojnie Premian – lecz jest legendą dla swoich rodaków. I na własnej skórze przekonaliśmy się, że potrafi walczyć. Zabił siedmiu naszych lansjerów, kiedy zaatakowali obóz renegatów. Jest wspaniałym wojownikiem i ludzie już o nim mówią. Nikt nie cieszy się na myśl o spotkaniu z jego toporem. Gargan przeszył go spojrzeniem. – Co proponujesz, Premianie? Może mamy wracać do domu? – Nie, generale. Mamy rozkazy i musimy je wykonać. Chcę tylko powiedzieć, że powinniśmy traktować ich z odrobinę większym respektem. Za godzinę nasza piechota zacznie szturmować mury. Jeżeli – mylnie – będą sądzić, że napotkają znikomy opór, może czekać ich przykra niespodzianka. Możemy stracić setkę ludzi. Już są głodni i spragnieni, więc byłby to zabójczy cios dla ich morale. – Nie zgadzam się z tym, generale – wtrącił Marlham. – Jeśli powiemy im, że szturm będzie trudny, to możemy zasiać w ich sercach strach przed klęską. A takie obawy bywają samospełniającymi się przepowiedniami. – Nie o to mi chodzi – nalegał Premian. – Powiedzmy im, że obrońcy są gotowi oddać życie i bitwa nie będzie łatwa. A potem przypomnijmy im, że są gothiryjskimi żołnierzami i nikt nie zdoła im się oprzeć. Gargan wrócił na łóżko i przez kilka minut siedział na nim w milczeniu. W końcu spojrzał na oficerów. – Nadal sądzę, że oni uciekną. Byłbym jednak lekkomyślnym dowódcą, gdybym nie wziął pod uwagę wszystkich ewentualności. Zrób to, Premianie. Ostrzeż ich i dodaj im animuszu. – Tak jest, generale. Dziękuję. – Po upływie godziny wypuśćcie jeńca. Poślijcie go w kierunku murów. Kiedy znajdzie się dostatecznie blisko, by obrońcy mogli go widzieć, niech trzej łucznicy zastrzelą go. Premian zasalutował i nałożył hełm. – Żadnych słów potępienia, Premianie? – zapytał Gargan. – Nie, generale. Nie lubuję się w takich rzeczach, ale ten widok pozbawi ducha obrońców. Co do tego nie ma wątpliwości. – Dobrze. Widzę, że szybko się uczysz. Sieben spojrzał na gothiryjskie wojska i zimny skurcz strachu ścisnął mu wnętrzności. – Myślę, że zaczekam w szpitalu, stary koniu – zwrócił się do Drussa. Wojownik kiwnął głową. – Tak pewnie będzie najlepiej – rzekł posępnie. – Wkrótce będziesz miał tam pełne ręce roboty. Na uginających się nogach Sieben zszedł z murów. Nuang Xuan zbliżył się do Drussa. – Stanę przy tobie – oświadczył z pobladłą twarzą, nerwowo mrugając oczami. Około dwudziestu Nadirów czekało w milczeniu opodal. – Z jakiego jesteście szczepu? – zapytał Druss najbliższego, młodzieńca o rozbieganych oczach. – Samotnych Wilków – odpowiedział tamten, nerwowo oblizując usta. – Cóż – rzekł z humorem Druss, podnosząc głos, by słyszeli go wszyscy na zachodnim murze. – Ten stary obok mnie obiecał, że zabije stu gothiryjskich żołnierzy. Ja mam liczyć. Nie chcę, żeby któryś z was, Samotnych Wilków, przeszkadzał mu w tym. Żeby zabić stu wrogów, trzeba dobrze się skupić! Młodzieniec zerknął na Nuanga. Potem się uśmiechnął. – Ja zabiję ich więcej niż on. – Wygląda na to, że powinniśmy zacząć stawiać zakłady – mruknął Druss. – Jak się nazywasz? – Jestem Chisk. – No cóż, Chisk, stawiam jedną srebrną monetę, że gdy nadejdzie zmierzch, ten stary zabije więcej wrogów niż ty. Młodzian spojrzał z przygnębieniem. – Nie mam srebrnej monety, którą mógłbym postawić. – A co masz? – zapytał rębacz. Nadyryjski wojownik sięgnął do kieszeni brudnej kurtki z kozich skór i wyjął mały amulet z lapis Lazuli. – Odpędza złe duchy – wyjaśnił. – Jest wart wiele sztuk srebra. – Na pewno – zgodził się Druss. – Chcesz go postawić? Młodzian kiwnął głową. – Zabiję więcej Gothirów niż ty – obiecał. Druss zaśmiał się i poklepał go po ramieniu. – Zakład z jednym ci wystarczy, chłopcze. Czy jeszcze ktoś z was, Samotnych Wilków, chce się założyć? Wojownicy zaczęli cisnąć się do niego, proponując zdobione pasy, zakrzywione sztylety i rzeźbione guziki z rogu. Druss przyjmował wszystkie zakłady. Krępy wojownik z głęboko osadzonymi oczami klepnął go w ramię. – A kto będzie liczył? – zapytał. – Nikt nie da rady obserwować nas wszystkich. Druss uśmiechnął się. – Wszyscy jesteśmy bohaterami – rzekł – i ludźmi godnymi zaufania. Liczcie sami. Wieczorem, kiedy wróg czmychnie do obozu, zbierzemy się i zobaczymy, kto wygrał. Teraz wracajcie na stanowiska. Godzina już prawie minęła. Nuang podszedł do niego. – Myślę, że straciłeś mnóstwo srebra, rębaczu – szepnął. – To tylko pieniądze – odrzekł Drenaj. Nadszedł Talisman. – Co to za poruszenie? – zainteresował się. Kilku wojowników otoczyło go, tłumacząc po nadyryjsku. Talisman skinął głową i uśmiechnął się ze znużeniem. – Uważają, że jesteś głupcem – wyjawił Drussowi. – Już mi to mówiono – przyznał wojownik. Z obozu nieprzyjaciela wyjechali trzej jeźdźcy. Jeden z nich ciągnął na sznurze jeńca. Podjechali bliżej i wstrzymali konie. Więzień runął na ziemię i z trudem wstał. – To Quing-chin – powiedział Talisman beznamiętnie, z nieprzeniknioną miną. Jeniec miał obcięte dłonie, a kikuty oblepione smołą. Prowadzący go jeździec przeciął sznur. Quing-chin chwiejnie ruszył naprzód, zataczając się. – Oślepili go – szepnął Nuang. Kilku Nadirów na murach zawołało okaleczonego wojownika. Podniósł głowę i ruszył w kierunku głosów. Trzej jeźdźcy pozwolili mu podejść do murów, potem nałożyli strzały na cięciwy i poderwali konie do galopu. Jedna strzała wbiła mu się w plecy, ale nawet nie krzyknął. Druga trafiła go między łopatki. Upadł i zaczął pełznąć. Jeździec podjechał do niego i wpakował mu trzecią strzałę w plecy. Z murów śmignęła strzała i upadła na ziemię, nie dolatując do jeźdźców. – Niech nikt nie strzela! – krzyknął Talisman. – Okropna śmierć – szepnął Nuang Xuan. – Chcą nam pokazać, że to samo czeka wszystkich. – Mieli swoją chwilę – rzekł Druss zimnym i groźnym głosem. – Niech się nią cieszą. Niedługo przyjdzie nasza chwila. Wtedy nie będzie im wesoło! W nieprzyjacielskim obozie zagrzmiał werbel i setki żołnierzy ruszyły ku zachodniej ścianie fortecy. Ich srebrne hełmy i napierśniki lśniły w słońcu. Za nimi szło dwustu łuczników za strzałami na cięciwach. Druss zwrócił się do Talismana, który wyjął szablę z pochwy. – To nie miejsce dla ciebie, generale – powiedział cicho. – Chcę walczyć! – syknął Talisman. – Właśnie o to im chodzi. Jesteś przywódcą i nie możesz polec przy pierwszym ataku, to byłby druzgoczący cios dla twoich ludzi. Zaufaj mi. Zejdź z muru. Nie pozwolę im tu wejść. Talisman stał przez chwilę, a potem wepchnął broń do pochwy i obrócił się na pięcie. – Dobrze, chłopcy! – krzyknął Druss. – Uważajcie na głowy, bo najpierw zasypią nas strzałami. Rozstawcie się i odłóżcie miecze. Kiedy zaczną się piąć po drabinach, obrzucimy skurwysynów kamieniami. Potem używajcie sztyletów – są skuteczniejsze z bliska. Chwyćcie za miecze dopiero wtedy, kiedy wedrą się na mury. Szeregi piechoty zwolniły marsz tuż za zasięgiem strzału z łuku. Druss przyklęknął i spojrzał na nadbiegających łuczników. Setki strzał poszybowały w powietrzu. – Kryć się! – wrzasnął i Nadirowie na murze schowali się za blankami. Drenaj spojrzał na dziedziniec. Talisman stał na otwartej przestrzeni z dwudziestoosobowym odwodem pod dowództwem Lin-tse, kiedy strzały zaczęły przelatywać za mur. Jeden wojownik został trafiony w nogę. Pozostali schronili się do budynku mieszkalnego. Piechota na równinie ruszyła, z początku powoli, a znalazłszy się bliżej muru, rzuciła się pędem, osłaniając się okrągłymi tarczami. Nadirowie wypuścili strzały i kilku Gothirów padło. Ich łucznicy słali jedną chmurę strzał po drugiej nad głowami nacierającej piechoty. Trafili dwóch nadyryjskich łuczników. Tragarze z drabinami dotarli pod zachodni mur. Druss przyklęknął, chwycił oburącz głaz wielkości byczego łba, sapnął i zaniósł go na blanki. Drabina z łoskotem uderzyła o mur. Mocno trzymając głaz w dłoniach, Drenaj dźwignął go nad głowę i zrzucił z muru. Na drabinie było siedmiu żołnierzy, gdy pocisk uderzył pierwszego, miażdżąc mu czaszkę. Potem głaz uderzył w ramię trzeciego, łamiąc mu obojczyk. Żołnierz spadł, strącając trzech następnych. Głazy i kamienie posypały się na atakujących, którzy jednak pięli się na mur. Pierwszy dotarł na górę, osłaniając głowę tarczą. Chisk doskoczył do niego i wbił mu sztylet w oko. Napastnik wydał głuchy jęk i spadł. – Jeden dla Chiska! – wrzasnął Nadir. Dwaj następni żołnierze dotarli na górę. Druss podskoczył, przeciął Snagą drewniany hełm i ciosem na odlew rozpłatał głowę drugiego. Nuang dopadł muru i pchnął sztyletem w twarz nacierającego Gothira. Ostrze przecięło czoło żołnierza, który krótkim mieczem trafił Nadira w lewy przegub i lekko skaleczył. Snaga spadł mu na bark, rozcinając napierśnik. Krew trysnęła z rany i napastnik runął z muru. Na lewo od Drussa czterej Gothirowie wdarli się na mur, tworząc przyczółek, którym mogli wtargnąć następni. Druss skoczył na nich, zataczając morderczy łuk Snagą. Pierwszego żołnierza ściął od razu, drugiego uderzył barkiem, strącając z muru na dziedziniec, a trzeciego powalił potężnym ciosem, który strzaskał mu żebra. Czwarty pchnął mieczem w brzuch Drenaja. Ostrze Nuanga śmignęło jak wąż, parując pchnięcie, a potem przecięło szyję żołnierza. Upuściwszy miecz, Gothir zatoczył się, brocząc krwią z rozciętej tętnicy. Druss wypuścił topór, chwycił umierającego za gardło i krocze, po czym uniósł go w powietrze. Obrócił się na pięcie i cisnął nieszczęśnikiem w dwóch następnych żołnierzy, którzy wdzierali się na mur. Obaj spadli. Nuang podbiegł i pchnął mieczem w otwarte usta brodatego Gothira, który wyłonił się zza krawędzi. Ostrze przebiło podniebienie żołnierza, wychodząc mu przez kark. Runął w dół, wyrywając broń z ręki Nadira. Druss chwycił krótki miecz leżący na kamieniach i rzucił go staremu. Nuang zręcznie złapał broń w powietrzu. Wzdłuż całej zachodniej ściany Nadirowie odpierali kolejne fale atakujących. Talisman stał na dziedzińcu z Lin-tse i dwudziestoma wojownikami, czekając na najlepszy moment, by ruszyć z pomocą. Lin-tse trzymał szablę w dłoni. Pięciu nieprzyjacielskich żołnierzy przerwało obronę, tnąc na prawo i lewo, zmierzając do schodów. Lin-tse zrobił krok naprzód, lecz Talisman powstrzymał go. Druss skoczył na napastników i w mgnieniu oka zarąbał trzech z nich. – Jest przerażający – ocenił Lin-tse. – Nigdy nie widziałem takiego jak on. Talisman nie odezwał się. Wojownicy Samotnych Wilków walczyli jak demony, idąc za przykładem odzianego w czerń Drenaja. Nadirowie na pozostałych trzech murach obserwowali to w niemym podziwie. – Ciągną na bramę! – zawołał Gorkai. – Mają wiadra i siekiery. Talisman uniesioną ręką dał mu znak, że słyszy, ale nie ruszył się z miejsca. Ponad dwudziestu obrońców zachodniej ściany odniosło rany. Pięciu walczyło nadal, a kilku innych chwiejnie schodziło na dziedziniec, by udać się do szpitala. – Teraz! – krzyknął do Lin-tse. Wysoki Jeździec Niebios skoczył naprzód i wbiegł na schody. Siekiery zadudniły o belki bramy i Talisman zobaczył Gorkai oraz wojowników z plemienia Rączych Kuców, zrzucających głazy z muru. Dym sączył się przez stare belki. Te jednak, zgodnie z radą Drussa, codziennie nasączano wodą i ogień zaraz zgasł. Talisman dał znać Gorkaiowi, żeby przysłał mu dziesięciu wojowników. Bitwa szalała dalej. Zbryzgany krwią Druss przebiegł po murze i zeskoczył na podwyższenie, obalając kilku Gothirów, którzy wdarli się przez szczelinę. Talisman pchnął tam na pomoc dziesięciu wojowników, a potem wyjął szablę i ruszył za nimi. Wiedział, że Druss miał rację, mówiąc o druzgoczącym ciosie, jakim byłaby dla Nadirów śmierć przywódcy. Mimo to jego ludzie powinni zobaczyć go w walce. Wspiął się na podwyższenie i ciął szablą w gardło atakującego Gothira. Dwaj następni skoczyli na niego, lecz Druss strzaskał toporem bark jednego, a stary Nuang Xuan rozpłatał brzuch drugiemu. Gothirowie uciekli, zabierając ze sobą drabiny. Nadirowie wydali chóralny okrzyk triumfu. Szydzili z wroga i wymachiwali mieczami. Talisman zawołał Lin-tse. – Policz straty i każ przenieść najciężej rannych do szpitala. Wojownicy Samotnych Wilków cisnęli się do Drussa, poklepując go po plecach i wychwalając. W podnieceniu mówili po nadyryjsku i Druss nie rozumiał ani słowa. Zwrócił się do krępego Chiska. – No, chłopcze. Ilu zabiłeś? – Nie wiem. Wielu. – Myślisz, że więcej niż ten stary? – zapytał Druss, obejmując ramieniem Nuanga. – Nie dbam o to! – zawołał uradowany Chisk. – Ucałuję go! Upuściwszy miecz, chwycił zaskoczonego Nuanga w ramiona i uściskał go. – Pokazaliśmy im, jak walczą Nadirowie, no nie? Pobiliśmy tych kundli. Nuang uśmiechnął się, zrobił krok i ze zdziwioną miną osunął się na ziemię. Chisk klęknął przy nim i rozchylił kaftan starca. Nuang miał na piersi trzy rany, z których obficie płynęła krew. – Trzymaj się, bracie – Chisk chciał go podnieść na duchu. – Te rany nie są ciężkie. Zaniesiemy cię do lekarza, dobrze? Dwaj inni wojownicy Samotnych Wilków pomogli Chiskowi zanieść starca do szpitala. Druss podszedł do studni i wyciągnął wiadro czystej zimnej wody. Wyjął kawał szmaty zza pasa, zmył krew z twarzy i kaftana, a potem wylał sobie zawartość wiadra na głowę. Na murze rozległ się gromki śmiech. – Warn też przydałaby się kąpiel, sukinsyny! – wrzasnął. Ponownie spuścił wiadro do studni i znów je wyciągnął, po czym napił się. Talisman podszedł do niego. – Zabiliśmy lub raniliśmy siedemdziesięciu – oznajmił przywódca Nadirów. – Straciliśmy dziewięciu zabitych i piętnastu rannych. Jak myślisz, co teraz zrobią? – To samo, tylko nowymi siłami – odparł Druss. – I jeszcze przed zmrokiem. Sądzę, że przeprowadzą dziś jeszcze co najmniej dwa ataki. – Masz rację. A my odeprzemy je, teraz to wiem. Druss zaśmiał się. – Masz dzielnych wojowników. Tamci jutro uderzą na bramę całą siłą. – Dlaczego nie dzisiaj? – Jeszcze się nie nauczyli – wyjaśnił Druss. Talisman się uśmiechnął. – Jesteś dobrym nauczycielem, Drenaju. Jestem pewny, że nauczą się, zanim skończy się ten dzień. Druss pociągnął jeszcze jeden łyk wody, a potem wskazał na grupkę ludzi uwijających się przy ruinach starej wieży. Oddzielali granitowe bloki i wyjmowali je z rumowiska. – Po co to robią? – zapytał rębacz. – Gothirowie zdobędą bramę – tłumaczył Talisman – ale przygotujemy niespodziankę dla pierwszych, którzy przez nią przejdą! Nuang Xuan leżał spokojnie na podłodze, trzymając głowę na wypchanej słomą poduszce, nakryty jednym kocem. Szwy na piersi i ramieniu ciągnęły, a rany bolały go, ale czuł wielki spokój. Stał koło Drenaja i zabił pięciu wrogów. Pięciu! Na drugim końcu pomieszczenia ktoś krzyknął z bólu. Nuang ostrożnie obrócił się na bok i zobaczył, że lekarz zaszywa ranę na brzuchu wojownika. Ten zaczął wymachiwać rękami, lecz Niobe przytrzymała go. Strata czasu, pomyślał Nuang. Po chwili ranny wydał zduszony krzyk i znieruchomiał. Lekarz zaklął. Niobe ściągnęła zwłoki ze stołu, a dwaj mężczyźni położyli na nim następnego rannego. Sieben rozchylił kaftan mężczyzny. Zobaczył głęboką ranę ciętą na piersi i w boku. Miecz złamał się i utkwił nad biodrem. – Potrzebne mi cęgi – rzekł Sieben, ocierając zakrwawioną ręką czoło i pozostawiając na nim szkarłatną smugę. Niobe podała mu zardzewiałe cęgi, a Sieben włożył palce do rany, szukając ułomka. Znalazł go. Wepchnął kleszcze w ranę i jednym energicznym szarpnięciem wyrwał kawałek żelaza. Dwie Nadiryjki krążyły po pomieszczeniu, zszywając i bandażując. Nosta Khan wszedł, rozejrzał się i przeszedł przez pokój, mijając Nuanga. Wszedł do następnego pomieszczenia. Nuang usłyszał dobiegające zza drzwi słowa: – Opuszczam was dziś wieczorem – oświadczył szaman. – Musisz przygotować kobietę. – Ona zostaje – odparł Talisman. – Nie zrozumiałeś tego, co powiedziałem ci o jej przeznaczeniu? – To ty nic nie rozumiesz! – krzyknął Talisman. – Nie znasz przyszłości, szamanie. Widziałeś tylko jej strzępy, kuszące i niekompletne. Pomimo całej swej wiedzy nie potrafisz odnaleźć Ulryka. Czy to tak trudno znaleźć przywódcę o fiołkowych oczach? Nie umiałeś znaleźć Oczu Alchazzara. I nie ostrzegłeś mnie, że schwytają Quing-china. Odejdź stąd, jeśli musisz, ale sam. – Ty głupcze! – syknął Nosta Khan. – To nie czas na zdradę. Ważą się losy wszystkiego, co ci drogie. Jeśli ją zabiorę, przeżyje. Nie możesz tego zrozumieć? – Znów się mylisz, szamanie. Jeśli ją zabierzesz, ona się zabije. Tak mi powiedziała i wierzę jej. Idź. Odszukaj człowieka o fiołkowych oczach. Niech wykorzysta to, co tutaj osiągniemy. – Umrzesz tutaj, Talismanie – oznajmił Nosta Khan. – Tak jest zapisane w gwiazdach. Druss ujdzie z życiem, bowiem widziałem go w wielu przyszłościach. Dla ciebie nie ma w nich miejsca. – Tu jest moje miejsce – upierał się młodzieniec. – I tu zostanę. Szaman dodał jeszcze coś, lecz Nuang nie dosłyszał tego, bo nagle zaczęli mówić ciszej. Niobe klęknęła przy Nuangu, podając mu gliniany kubek pełny lyrrdu. – Pij, ojczulku. To przywróci siłę twoim starym kościom. – Może kości mam stare, ale krew jeszcze gorącą, Niobe. Zabiłem pięciu. Czuję się taki silny, że może mógłbym nawet przeżyć noc z tobą. – Aż tak silny nigdy nie byłeś – odparła i poklepała go po policzku. – Poza tym Chisk mówił nam, że zabiłeś co najmniej tuzin. – Ha! Porządni ludzie, te Samotne Wilki. Wstała i wróciła do stołu. Wzięła czystą szmatę, po czym otarła krew i pot z czoła Siebena. – Dobrze pracujesz – pochwaliła. – Bez błędów. Z murów doleciały krzyki rannych i szczęk oręża. – To szaleństwo – mruknął. – Czyste szaleństwo. – Powiadają, że twój przyjaciel jest bogiem wojny. Nazywają go Krocząca Śmierć. – To imię do niego pasuje. Otworzono drzwi i wniesiono kolejnych dwóch rannych. – Więcej bandaży i nici – rzucił poeta do Niobe. Na murze Druss odprężył się. Wróg został odparty po raz drugi. Chisk podszedł do Drenaja. – Jesteś ranny, Krocząca Śmierć? – To nie moja krew – mruknął Druss. – Mylisz się. Krew leci ci z ramienia. Druss spojrzał na rozcięty kaftan. Z otworu sączyła się krew. Zdjął kaftan i obejrzał ranę, która była długa na zaledwie trzy centymetry, ale głęboka. Zaklął. – Utrzymajcie ten przeklęty mur, do czasu aż wrócę – polecił. – Dopóki te góry nie rozsypią się w pył – obiecał Chisk. I dodał do odchodzącego Drenaja: – Ale wróć szybko, dobrze? Druss wszedł do szpitala i zawołał Niobe, która natychmiast podbiegła do niego. – Nie chcę tym zawracać głowy Siebenowi – stwierdził – To jak ugryzienie psa. Przynieś mi igłę i nici. Sam to zaszyję. Wróciła z tym, o co prosił i długim pasem bandaża. Rana znajdowała się tuż poniżej obojczyka i Druss niezgrabnie zaszył ją, zaciskając brzegi cięcia. – Masz wiele blizn – zauważyła Niobe, patrząc na jego obnażone do pasa ciało. – Każdy czasem bywa nieuważny – rzucił na odczepne. Rana zaczęła pulsować bólem. Wstał i wyszedł z pomieszczenia na zachodzące słońce. Przy bramie trzydziestu wojowników układało półokrągłą ścianę z granitowych bloków. Praca była ciężka i powolna, lecz wykonywali ją bez słowa skargi. Zmontowali prymitywny podnośnik, za pomocą którego stawiali granitowe bloki jeden na drugim, zagradzając bramę. Nagle dźwig pękł i wielki głaz runął na ziemię, obalając dwóch wojowników. Druss podbiegł do nich. Pierwszy nie żył, miał rozbitą czaszkę, lecz drugiemu tylko zaparło dech. Odciągnąwszy zabitego na bok, pozostali wojownicy z ponurymi minami kontynuowali pracę. Tworzyli wygiętą ścianę o podstawie czterech bloków, mającą dwa metry grubości. – Czeka ich przykra niespodzianka, gdy wedrą się do środka – skomentował Lin-tse, schodząc po schodach z galeryjki i dołączając do Drenaja. – Jak wysoko możecie wznieść ten mur? – zapytał Druss. – Ma mieć cztery metry z przodu, a dwa i pół z tyłu. Tylko że potrzebna nam mocniejsza belka i wsporniki. – Rozbierzcie podłogi w budynku mieszkalnym – poradził Druss. – Wykorzystajcie dźwigary. Powróciwszy na mur, nałożył kaftan i srebrne naramienniki. Podszedł do niego sługa Talismana, Gorkai. – Krzywe Rogi staną przy tobie podczas następnego szturmu – oznajmił. – To jest Bartsai, ich wódz. Druss kiwnął głową, a potem wyciągnął rękę i uścisnął dłoń krępego Nadira. – No, chłopcy – rzekł z szerokim uśmiechem. – Czy walczycie równie dobrze jak Samotne Wilki? – Lepiej – mruknął jakiś młody wojownik. – Chcesz się o to założyć, chłopcze? Rozdział 12 Księżyc jasno świecił, gdy Talisman i Lin-tse spoglądali na Gothirów znoszących swoich zabitych i rannych. Noszowi pracowali sprawnie i odważnie, podchodzili pod mury, żeby zabrać towarzyszy. Nadirowie nie strzelali do nich. Talisman zabronił tego, bynajmniej nie z litości, lecz ponieważ każdego rannego gothiryjskiego żołnierza trzeba było opatrywać i karmić, co skutecznie nadwątli zapasy wroga. Nadyryjskich poległych owijano w koce i umieszczano w chłodnej świątyni. – Stracili sześćdziesięciu czterech zabitych i osiemdziesięciu jeden rannych – podsumował z zadowoleniem Lin-tse. – Nasze straty wynoszą mniej niż jedną trzecią tej liczby. – Dwudziestu trzech zabitych – uściślił Talisman – oraz dziewięciu rannych i nie nadających się do dalszej walki. – To chyba dobry wynik, no nie? – Mają nad nami dziesięciokrotną przewagę liczebną. Stosunek ofiar pięć do jednego nie wystarczy – przypomniał mu Talisman. – Jednakże, jak mawiał Fanlon, pierwsi zawsze giną najgorsi, ci najmniej zręczni lub mający najmniej szczęścia. Dobrze się dziś spisaliśmy. – Lansjerzy nie wyjechali na patrol – zauważył Lin-tse. – Ich wierzchowce są spragnione i strudzone – tłumaczył Talisman. – Tak samo jak ludzie. Rano znów wysłali wozy. Nie wróciły. Kzun nadal broni im dostępu do wody. Lin-tse podszedł do krawędzi muru. – Żałuję, że nie możemy tu przynieść ciała Quing-china. Zasmuca mnie myśl, że jego duch błądzi ślepy i okaleczony. Talisman nie odpowiedział. Dwa lata wcześniej nadyryjscy wojownicy pomścili śmierć towarzysza. Porwali i zabili syna Gargana, którego również okaleczyli i oślepili. Teraz cykl przemocy zatoczył kolejny krąg i ciało Quing-china leżało jako zimne świadectwo okrutnej rzeczywistości i zemsty. Talisman potarł oczy. Poczuł zapach palonego drewna. Brama wytrzymała już dwa ataki. Gothirowie oblali ją olejem i usiłowali spalić. Nie udało im się i prawie dwudziestu gothiryjskich żołnierzy przypłaciło to życiem. Talisman zadrżał. – Co się stało, bracie? – zapytał Lin-tse. – Przestałem ich nienawidzić – odparł Talisman. – Nienawidzić? Gothirów? Dlaczego? – Nie zrozum mnie źle, Lin-tse. Będę z nimi walczył, a jeśli bogowie kamienia i wody pozwolą, zobaczę, jak runą ich wieże i upadną miasta. Nie potrafię jednak już ich nienawidzić. Kiedy zabili Zhen-shi, łaknęliśmy krwi. Pamiętasz przerażenie w oczach Argo, kiedy zakneblowaliśmy go i wynieśliśmy z komnaty? – Oczywiście. – Teraz jego ojciec żywi tę nienawiść, która wisi mu na szyi jak nietoperz. Jest gotowy przekazywać ją dalej. – Przecież to on spowodował to wszystko przez swoją nienawiść do Nadirów – spierał się Lin-tse. – Właśnie. A co ją spowodowało? Może jakiś okrutny czyn Nadirów w czasach jego młodości? Moim marzeniem jest ujrzeć Nadirów zjednoczonych, dumnych i wolnych. Nie będę jednak już nienawidził wrogów. – Jesteś zmęczony, Okaiu. Powinieneś odpocząć. Dzisiaj już nie zaatakują. Talisman odszedł wzdłuż murów. Nosta Khan znikł, chociaż nikt nie widział, żeby opuszczał fort. Próbował dostać się do Zhusai, lecz znalazł Gorkaia stojącego na straży u jej drzwi. Myśląc o tym, Talisman zobaczył ją przechodzącą przez dziedziniec. Miała na sobie białą bluzkę z błyszczącego jedwabiu i srebrzystoszare spodnie. Pomachała ręką, podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. – Jesteśmy razem, teraz i zawsze – zawyrokowała. – Teraz i zawsze – potwierdził. – Chodź. W pokoju mam wonny olejek i uwolnię cię od zmęczenia. Wzięła go za rękę i poprowadziła do swojej komnaty. Druss i Sieben obserwowali to z blanków zachodniego muru. – Miłość w obliczu śmierci – rzekł Druss. – Dobrze. – Nie ma tu niczego dobrego – warknął Sieben. – Wszystko to cuchnie jak dziesięciotygodniowa ryba. Żałuję, że w ogóle tu przyjechałem. – Mówią, że jesteś wielkim lekarzem. – Raczej wielkim szwaczem. Jedenastu ludzi umarło mi na stole, Druss, dławiąc się krwią. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo mam tego dość. Nienawidzę wojny i wojowników. Zakały tej ziemi! – To i tak nie powstrzyma cię od układania o nich pieśni, jeżeli przeżyjemy – przypomniał Druss. – Co chcesz przez to powiedzieć? – A kto głosi chwałę, honor i rycerskość wojny? – zapytał łagodnie Druss. – Rzadko robi to żołnierz, który widział wylewające się wnętrzności i kruki wydziobujące trupom oczy. Nie, to robią poeci i pieśniarze. To oni karmią młodych heroicznymi opowieściami. Ilu młodych Drenajów słuchało twoich pieśni i marzyło o bitwach? – No, to coś nowego – mruknął Sieben. – Teraz wszystkiemu są winni poeci, tak? – Nie tylko poeci. Wielkie nieba, przyjacielu, człowiek jest stworzeniem skłonnym do przemocy. Chcę tylko powiedzieć, że żołnierze nie są zakałą tej ziemi. Każdy z obecnych tutaj walczy o to, w co wierzy. Wiedziałeś o tym, zanim zaczęło się zabijanie. I znów sobie przypomnisz, kiedy się skończy. – Nigdy się nie skończy, Drussie – odparł ze smutkiem Sieben. – Dopóki są ludzie z toporami i mieczami. Myślę, że lepiej wrócę do szpitala. Jak twoje ramię? – Piecze jak diabli. – To dobrze – uśmiechnął się ze znużeniem Sieben. – Jak Nuang? – W porządku. Rany nie są śmiertelne, ale nie będzie walczył. Gdy Sieben odszedł, Druss wyciągnął się na murze. Wszędzie wokół spali zmęczeni nadyryjscy wojownicy. Dla wielu miał to być ostatni sen na tej ziemi. Może dla mnie też – pomyślał Druss. Może jutro umrę. A może nie – zdecydował. I zapadł w głęboki sen. Gargan przechadzał się między rannymi, rozmawiając z ocalałymi i wychwalając ich bohaterstwo. Wróciwszy do namiotu, wezwał Premiana. – Zdaje się, że Nadirowie nadal nie dopuszczają nas do wody – stwierdził. – Ilu broni dostępu do wodopoju? – Trudno powiedzieć, generale. Droga do stawku jest wąska i naszych żołnierzy atakują wojownicy ukryci między skałami. Sądzę, że przeciwników jest najwyżej trzydziestu. Dowodzi nimi szaleniec w białej chustce na głowie. Zeskoczył z sześciometrowej skały i wylądował na grzbiecie oficerskiego konia, łamiąc mu kręgosłup. Potem zabił jeźdźca, zranił drugiego żołnierza i pędem uciekł między skały. – Kim był ten oficer? – Mersham, generale. Niedawno promowany. – Znam jego rodzinę. Dobrzy żołnierze. – Gargan usiadł na łóżku polowym. Twarz miał szarą i ściągniętą, wargi wyschnięte. – Weź stu ludzi i oczyść drogę. Prawie skończyła nam się woda, a bez niej będzie po nas. Ruszaj jeszcze dziś. – Tak jest, generale. Kazałem dziesięciu ludziom kopać w korycie wyschniętego strumienia na wschodzie. Dotarli do wody. Nie ma jej dużo, ale będzie kilka beczek. – To dobrze – rzekł ze znużeniem Gargan. Wyciągnął się na łóżku i zamknął oczy. Kiedy Premian już miał wyjść, generał ponownie się odezwał. – Zabili mojego syna. Wyłupili mu oczy. – Wiem, generale. – Zaatakujemy dopiero późnym rankiem. Chcę, żebyś do tej pory wrócił z wodą. – Tak jest, generale. Sieben cicho przeszedł przez dziedziniec i obudził Drussa. – Chodź ze mną – szepnął. Druss wstał i obaj zeszli po schodach, przecięli podwórze i weszli do świątyni. W środku było ciemno i przez chwilę stali nieruchomo, pozwalając oczom przywyknąć do słabego blasku księżyca wpadającego przez jedyne okno. Nadyryjskich zabitych ułożono pod północną ścianą i w powietrzu już unosił się odór rozkładu. – Co my tu robimy? – szepnął Druss. – Chcę znaleźć te uzdrawiające kamienie – odparł Sieben. – Wtedy ludzie nie będą umierali mi na rękach. – Przecież już przeszukaliśmy to miejsce. – Owszem, i myślę, że widzieliśmy te klejnoty. Podnieś wieko. Druss podszedł do sarkofagu i pchnął pokrywę, bez trudu przesuwając ją na bok i robiąc dość miejsca, by poeta mógł wsunąć do środka rękę. Namacał suche kości i strzępy odzieży. Szybko przesunął dłoń, aż dotknął czaszki. Zamknąwszy oczy i skupiwszy się, szukał pod pękniętą szczęką, aż jego palce wyczuły zimny metal lon-tsia Oshikaia. Pociągnął medalion i wyjął go na blade światło księżyca. – Teraz masz dwa – rzekł Druss. – I co? – Shaoshad przyszedł tutaj zapytać Oshikaia, czy ten zgodzi się odrodzić. Oshikai odmówił, chyba że szaman wskrzesiłby również Shul-sen. Jak Shaoshad zabrał się do poszukiwań? – Nie wiem – oznajmił Druss, starając się zachować cierpliwość. – Nie znam się na czarach. – Wytrzymaj jeszcze chwilę, przyjacielu, i spójrz na dowody. Oboje, Oshikai i Shul-sen, nosili lon-tsia. Grobowiec Oshikaia już został splądrowany, lecz rabusie nie znaleźli medalionu. Dlaczego? Tamten ślepy kapłan powiedział mi o zaklęciu skrywającym, jakie rzucono na lon-tsia noszony przez Shul-sen. Można przypuszczać, że na ten należący do Oshikaia rzucono podobny czar. Sądzę, że Shaoshad zdjął z tego zaklęcie – dodał Sieben, podnosząc medalion. – Po co? Aby pomógł mu odnaleźć Shul-sen. Człowiek Talismana, Gorkai, wyjawił mi, że lon-tsia bogatych ludzi zawiera wiele różnych zaklęć. Myślę, że Shaoshad wykorzystał ten medalion, aby znaleźć drugi. Rozumiesz? – Nie, ale słucham uważnie – rzekł sennie Druss. – Dlaczego nie miał przy sobie kamieni, kiedy go schwytano? – Przestaniesz zadawać mi pytania, na które nie ma odpowiedzi? – warknął Druss. – To było retoryczne pytanie, stary koniu. Przestań mi wreszcie przerywać. Według Gorkaia zaklęcie poszukujące jest jak pies gończy. Sądzę, że Shaoshad tchnął w medalion Oshikaia moc jednego z kamieni, a drugi wysłał na poszukiwanie lon-tsia. Potem próbował ruszyć jego śladem. Dlatego został schwytany w pobliżu miejsca, gdzie znaleźliśmy szczątki Shul-sen. – I co to nam daje? – Druss nadal nie rozumiał. Sieben sięgnął do kieszeni i wyjął drugi medalion, który przytrzymał blisko pierwszego. – Właśnie to! – rzekł triumfalnie, składając dłonie i przyciskając lon-tsia do siebie. Nic się nie stało... – Czyli co? – ponaglał go Druss. Sieben otworzył dłonie. Dwa lon-tsia zabłysły w blasku księżyca i poeta zaklął. – Byłem pewny, że mam rację. Myślałem, że kiedy się zetkną, pojawią się klejnoty. – Idę spać – mruknął Druss, obrócił się na pięcie i wyszedł ze świątyni. Sieben schował medaliony do kieszeni i już miał pójść za nim, gdy przypomniał sobie, że zostawili otwarty sarkofag. Ponownie zaklął i chwycił wieko, wytężając siły, by zasunąć je na miejsce. – Byłeś tak blisko, przyjacielu – szepnął głos i obróciwszy się na pięcie, Sieben zobaczył maleńką postać Shaoshada, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na posadzce. – Jednak ja nie ukryłem Oczu w lon-tsia. – A więc gdzie? – zapytał poeta. – I po co w ogóle je chowałeś? – Nie powinny były zostać zrobione – oświadczył Shao-shad ze szczerym smutkiem w głosie. – W tej ziemi była magia, a teraz zgasła. To był potwornie arogancki czyn. A co do tego, dlaczego je ukryłem... No cóż, wiedziałem, że mogą mnie złapać. Nie mogłem pozwolić, aby Oczy znów dostały się w niepowołane ręce. Nawet teraz zasmuca mnie myśl, że znów muszą się pojawić. – Gdzie one są? – Tutaj. Miałeś rację. Wykorzystałem ich moc, by odnaleźć grób Shul-sen i rzeczywiście obdarzyłem jej lon-tsia mocą, która mogła ją wskrzesić. Patrz i podziwiaj! Oba medaliony uniosły się z dłoni Siebena i przepłynęły nad kamienną trumną, by zatrzymać się nad metalową płytą z napisem. – Domyślasz się już? – zapytał duch szamana. – Tak! – odparł Sieben, podchodząc i chwytając w powietrzu oba medaliony. Przytrzymał je przed wygrawerowanym słowem OSHIKAI, po czym wcisnął je bokiem w obie szczeliny wgłębień oznaczających „i". Oba lon-tsia znikły. Z sarkofagu zaczęło promieniować fioletowe światło. Sieben wstał i zajrzał do środka. Oba klejnoty spoczywały w oczodołach Oshikaia Smokogromcy. Poeta wyciągnął rękę i chwycił je. Były wielkości wróblich jajek. – Nikomu nie mów, że je masz – ostrzegł Shaoshad. – Nawet Drussowi. Jest wielkim człowiekiem, lecz nazbyt szczerym. Jeśli Nadirowie dowiedzą się, że je znalazłeś, będą chcieli cię zabić, aby ci je odebrać, tak więc nie korzystaj zbyt jawnie z ich mocy. Lecząc rannych, zaszywaj ich i bandażuj tak jak dotychczas, a potem skup się i uzdrawiaj. Nie będziesz musiał wyjmować tych klejnotów. Wystarczy, jeśli będziesz je miał przy sobie. Ich moc i tak będzie przez ciebie przepływać. – Skąd będę wiedział, jak mam leczyć? Shaoshad uśmiechnął się. – Nie musisz wiedzieć. Na tym właśnie polega piękno ich magii, poeto. Po prostu połóż dłonie na ranie i pomyśl, że się zasklepiła. Jeśli zrobisz to raz, zrozumiesz, o czym mówiłem. – Dziękuję ci, Shaoshadzie. – Nie, poeto, to ja ci dziękuję. Korzystaj z nich mądrze. A teraz zasuń wieko sarkofagu. Sieben chwycił kamienną pokrywę i robiąc to, zajrzał do środka. Przez moment widział jak lon-tsia lśni wśród kości Oshikaia, a potem błysk zgasł. Zasunąwszy wieko na miejsce, Sieben odwrócił się do szamana. – Znów ma go na szyi – rzekł. – Owszem i tak powinno być. Znowu skrywa go zaklęcie. Nikt go nie zrabuje. Drugi powrócił do miejsca spoczynku Shul-sen. – Czy możemy zwyciężyć? – zapytał Sieben, gdy szaman zaczął znikać. – Zwycięstwo czy klęska zależą wyłącznie od tego, o co walczycie – odparł Shaoshad. – Wszyscy tu obecni mogą zginąć, a jednocześnie zwyciężyć. Albo wszyscy mogą przeżyć, a mimo to przegracie. Żegnaj, poeto. Duch znikł. Sieben zadrżał i wepchnął ręce do kieszeni, zaciskając w palcach kamienie. Wróciwszy do szpitala, cicho szedł między rzędami rannych. W przeciwległym kącie ktoś jęczał; Sieben podszedł do wojownika i klęknął przy jego posłaniu. W pełgającym świetle wiszącej na ścianie latarni spojrzał na jego wychudłą twarz. Mężczyzna otrzymał pchnięcie w brzuch i chociaż Sieben zaszył ranę, nastąpił wewnętrzny krwotok. Oczy rannego błyszczały z gorączki. Sieben delikatnie położył dłoń na bandażach i zamknął oczy, usiłując się skupić. Przez chwilę nic się nie działo, a potem oczami duszy ujrzał jaskrawe barwy rozdartych mięśni, przeciętych wnętrzności i zbierającej się w ranie krwi. W mgnieniu oka poznał każdy mięsień i tkankę, ścięgna, układ krwionośny, źródła bólu i cierpienia. Jakby wniknął w tę ranę. Z szerokiego rozcięcia wypływał kręty strumyk krwi... Sieben spojrzał nań i rana zasklepiła się. Po kolei goił wszystkie obrażenia, sięgając myślą w głąb ciała i uzdrawiając je. W końcu dotarł do szwów i zawahał się. Lepiej pozwolić, by ten człowiek sam usunął sobie nici po przebudzeniu – pomyślał. Jeśli będę całkowicie goił rany, Nadirowie poznają tajemnicę. Wojownik, zamrugał. – Coś długo umieram – mruknął. – Nie umrzesz – obiecał mu Sieben. – Twoja rana się goi, a ty jesteś silnym mężczyzną. – Przebili mi trzewia. – Śpij. Rano poczujesz się lepiej. – Mówisz prawdę? – Tak. Twoja rana nie była tak głęboka, jak sądzisz. Dobrze się goi. Śpij. Sieben dotknął czoła mężczyzny, który natychmiast zamknął powieki i głowa opadła mu na bok. Sieben po kolei podchodził do każdego rannego. Większość spała. Przemawiał łagodnie do tych, którzy nie spali i uzdrawiał ich. Na końcu podszedł do Nuanga. Lecząc rany starca, zbliżył się do serca i znalazł tam fragment tkanki tak cienkiej, że prawie przezroczystej. Zdał sobie sprawę z tego, że Nuang w każdej chwili może umrzeć na serce, które pod wpływem napięcia mogło rozedrzeć się jak mokra bibuła. Sieben skoncentrował się na tym miejscu i patrzył, jak grubieje. Arterie były twarde, ich wewnętrzne kanały zwapniałe i wąskie. Udrożnił je i uelastycznił. Wreszcie wycofał się i usiadł. Nie czuł zmęczenia, tylko uniesienie i niezwykłą radość. Niobe spała w drugim końcu pomieszczenia. Schował klejnoty do sakiewki i umieścił ją pod manierką, po czym podszedł do Niobe i położył się obok niej. Poczuł ciepło jej ciała. Nakrywszy się kocem, obrócił się i pocałował ją w policzek. Jęknęła i przytuliła się do niego, szepcząc nie jego imię. Sieben uśmiechnął się. W tym momencie obudziła się i podparła na łokciu. – Czemu się śmiejesz, poeto? – zapytała. – A dlaczego nie? Jest piękna noc. – Chcesz się kochać? – Nie, ale chętnie się przytulę. Przysuń się. – Jesteś bardzo ciepły – zamruczała, wtulając się w niego i kładąc dłoń na jego piersi. – Czego ty chcesz od życia? – szepnął. – Chcę? A czego mogę chcieć? Oprócz dobrego męża i silnych dzieci? – Czy to wszystko? – Koce – dodała, zastanowiwszy się chwilę. – Porządne koce. I żelazne wiadro na ogień. Mój wuj miał takie żelazne wiadro na ogień. Grzało mu namiot w zimowe noce. – A co z pierścionkami i bransoletkami, błyskotkami ze złota i srebra? – Tak, to też – przytaknęła. – Kupisz mi jakieś? – Tak sądzę. – Obrócił głowę i pocałował ją w policzek. – Chociaż to może wydawać się zdumiewające, zakochałem się w tobie. Chcę, żebyś była ze mną. Zabiorę cię do mojej krainy i kupię ci żelazne wiadro na ogień oraz stertę koców. – A dzieci? – Dwadzieścioro, jeśli zechcesz. – Siedmioro. Chcę mieć siedmioro. – A zatem będzie ich siedmioro. – Jeśli ze mnie drwisz, poeto, wytnę ci serce. Sieben zachichotał. – Nie żartuję, Niobe. Jesteś największym skarbem, jaki znalazłem. Usiadła i rozejrzała się po pomieszczeniu. – Wszyscy śpią – zauważyła nagle. – Tak. – Pewnie niektórzy umarli. – Nie sądzę. A nawet jestem pewny, że nie. Tak samo jak jestem przekonany, że żaden z nich nie obudzi się przez kilka godzin. Tak więc powróćmy do twojej wcześniejszej propozycji. – Chcesz się teraz kochać? – Istotnie. Może pierwszy raz w życiu. Starszy sierżant Jomil zacisnął grubymi palcami ranę na twarzy, usiłując zatamować strumień krwi. Słony pot spływał mu w płytką ranę i szczypał. Żołnierz zaklął. – Robisz się zbyt powolny, Jomilu – zganił go Premian. – Ten mały drań prawie wykłuł mi oko... kapitanie – wykrztusił żołnierz. Ciała nadyryjskich obrońców wywleczono spomiędzy skał i ułożono rzędem niedaleko stawku. Czternastu martwych Gothirów owinięto w płaszcze. Ciała sześciu lansjerów przywiązano do siodeł, a żołnierzy piechoty pogrzebano tam, gdzie padli. – Na krew Missaela, nieźle walczyli, prawda, kapitanie? – odezwał się Jomil. Premian skinął głową. – Walczyli o honor i z miłości do swej ojczyzny – rzekł. – Nie ma lepszej motywacji. Premian osobiście poprowadził szarżę na wzgórze, kiedy piechota wpadła między skały. Zwyciężyli dzięki przewadze liczebnej, lecz Nadirowie drogo sprzedali swoje życie. – Trzeba zaszyć tę ranę twarzy. Zaraz zajmę się tym osobiście. – Dziękuję, kapitanie – rzekł bez entuzjazmu Jomil. Premian uśmiechnął się do niego. – Jak to możliwe, że człowiek bez zmrużenia oka staje naprzeciw mieczy, toporów, strzał i włóczni, a obawia się małej igły z kawałkiem nitki? – Draniowi z mieczem lub toporem mogę przyłożyć – odparł Jomil. Premian ryknął śmiechem i podszedł do stawu. Woda była głęboka, czysta i chłodna. Klęknął, zaczerpnął ją w złożone dłonie i napił się chciwie, a potem wstał i podszedł do rzędu zabitych Nadirów. Było ich osiemnastu, niektórzy dopiero co osiągnęli wiek młodzieńczy. Poczuł gniew. Co za strata! Śmieszna, niepotrzebna wojna! Dwa tysiące doskonale wyszkolonych gothiryjskich żołnierzy maszerowało przez pustkowia, żeby złupić świątynię. Miał wrażenie, że coś jest nie tak. Nie opuszczał go podświadomy niepokój. Żołnierz piechoty podszedł do Premiana i zasalutował. Głowę miał owiniętą zakrwawionym bandażem. – Czy możemy rozpalić ogniska, kapitanie? – zapytał. – Tak, ale wejdźcie głębiej między skały. Nie chcę, by dym spłoszył konie, kiedy przyjadą tu wozy. I tak trudno im będzie wjechać na to zbocze. – Tak jest. Premian podszedł do koni i wyjął z juków igłę oraz nici. Jomil zobaczył to i zaklął pod nosem. Od świtu minęły zaledwie dwie godziny, a już panował nieznośny skwar bijący od czerwonych skał. Premian klęknął przy Jomilu i naciągnął płat skóry na miejsce, na prawą kość policzkową. Wprawnie zszył ranę. – No – mruknął w końcu. – Będziesz miał piękną bliznę, którą będziesz mógł czarować damy. – Mam aż za dużo takich blizn – narzekał Jomil. Potem uśmiechnął się. – Pamięta pan tę bitwę przy przełęczy Lincairn, kapitanie? – Tak. Jeśli dobrze pamiętam, odniosłeś bardzo przykrą ranę. – Czy ja wiem? Panie uwielbiają słuchać o tym, jak ją otrzymałem. Sam nie wiem dlaczego. – Rany pośladków zawsze wywołują rozbawienie – wyjaśnił Premian. – O ile pamiętam, otrzymałeś pięćdziesiąt złotych koron za odwagę. Zaoszczędziłeś choć trochę? – Ani miedziaka. Większość wydałem na mocne trunki, grube kobiety i hazard. Resztę roztrwoniłem. Premian znów zerknął na zwłoki Nadirów. – Coś pana niepokoi, kapitanie? – zapytał Jomil. – Tak... Sam nie wiem co. – Spodziewał się pan, że będzie ich więcej, kapitanie? – Chyba tak. – Premian przeszedł wzdłuż rzędu zabitych, a potem przywołał młodego gothiryjskiego lansjera. Ten przybiegł co sił w nogach. – Byłeś tutaj, kiedy zaatakowali po raz pierwszy. Który z nich był ich wodzem? Lansjer spojrzał na ciała. – Trudno powiedzieć, kapitanie. Dla mnie oni wszyscy wyglądają tak samo, o skórze koloru rzygowin i skośnych oczach. – Tak, tak – warknął zirytowany Premian. – Jak wyglądał ten człowiek? – Miał białą chustkę na głowie. Och... i popsute zęby. Teraz sobie przypominam. Były żółte i poczerniałe. Paskudne. – Sprawdźcie zęby zabitych – rozkazał Premian. – Znajdźcie go. – Tak jest, kapitanie – odparł bez entuzjazmu lansjer. Premian wrócił do Jomila, chwycił wyciągniętą dłoń sierżanta i szarpnięciem postawił go na nogi. – Do roboty, sierżancie – ponaglił go. – Niech piechota wejdzie na stok. Chcę, żeby usunęli z drogi wszystkie większe kamienie. Posiadamy czternaście wozów i będziemy mieli dostatecznie dużo kłopotów z wciągnięciem ich na to zbocze. Nie chcę, żeby musiały manewrować w labiryncie głazów. – Tak jest, kapitanie. Wrócił lansjer, który oglądał ciała. – Nie ma go tu, kapitanie. Pewnie uciekł. – Uciekł? Człowiek, który zeskoczył z sześciometrowej skały i rzucił się na grupę lansjerów? Człowiek, który potrafił skłonić swoich ludzi, by oddali życie? Uciekł? To mało prawdopodobne. Jeśli go tu nie ma... Słodka Karno! – Premian odwrócił się do Jomila. – Wozy! Pojechał do wozów! – Ma najwyżej garść ludzi! – upierał się Jomil. – Woźniców jest czternastu, twardych i uzbrojonych. Premian podbiegł do konia i wskoczył na jego grzbiet. Zawołał do swych oficerów, by poderwali kompanie i ruszyli za nim. Popędził rumaka do galopu, opuścił stawek i pomknął po stoku. Wjeżdżając na kolejne wzniesienie, ujrzał słup dymu bijący w niebo dwa kilometry dalej na południe. Pełnym galopem ruszył w tym kierunku. Za nim jechało pięćdziesięciu lansjerów. Po kilku minutach minęli zakręt szlaku i zobaczyli płonące wozy. Poodcinano od nich zaprzęgi, a wokół leżały naszpikowane strzałami ciała woźniców. Premian zatrzymał zmęczonego wierzchowca i pospiesznie rozejrzał się wokół. Kłęby dymu snuły się po ziemi, wyciskając łzy z oczu. Pięć wozów płonęło. Nagle zobaczył mężczyznę z pochodnią biegnącego wśród dymu. Wojownik miał na głowie białą chustkę. – Brać go! – wrzasnął Premian, popędzając konia. Lansjerzy ruszyli do ataku i wpadli w oleistą chmurę dymu. Mała grupka Nadirów rozpaczliwie usiłowała podpalić pozostałe wozy. Gdy przez ryk płomieni usłyszeli tętent kopyt, rzucili pochodnie i pobiegli do koni. Lansjerzy wpadli na nich i położyli pokotem. Premian obrócił wierzchowca i w tym momencie z płonącego wozu wypadł jakiś cień. Gothir instynktownie uchylił się, lecz nadyryjski wojownik w białej chustce na głowie wpadł na niego, wyrzucając go z siodła. Runęli na ziemię. Premian przetoczył się po niej, usiłując wyrwać szablę z pochwy. Jednak wojownik nie zwrócił na niego uwagi i chwyciwszy łęk siodła, wskoczył na jego konia. Z szablą w dłoni zaatakował lansjerów, tnąc i kłując. Jeden jeździec padł z rozpłatanym gardłem, a drugi osunął się na ziemię, gdy lśniące ostrze trafiło go w twarz. Lanca wbiła się w plecy Nadira, prawie podnosząc go z siodła. Obrócił się i usiłował dosięgnąć lansjera. Inny żołnierz spiął rumaka i ciął mieczem w ramię wojownika. Umierający Nadir zdążył jeszcze raz pchnąć szablą, przeszywając mu ramię. Potem przechylił się w prawo. Rumak stanął dęba, zrzucając go na ziemię. Głęboko wbita lanca nadal tkwiła w plecach Nadira. Ten chwiejnie wstał i podniósł z ziemi swoją szablę. Krew płynęła mu z ust i chwiał się na nogach. Jeden z Gothirów podjechał do niego, lecz wojownik machnął szablą, przecinając bok rumaka. – Zostawcie go! – krzyknął Premian. – On umiera! Jakiś lansjer spiął konia i zaatakował mieczem wojownika. Nadir uchylił się, doskoczył, chwycił wroga za płaszcz i szarpnięciem ściągnął w dół, nabijając na ostrze szabli, które wraził mu w brzuch. Lansjer z wrzaskiem runął na ziemię, przygniatając wojownika. Żołnierze zeskoczyli z koni i otoczyli leżącego nieruchomo wojownika, rąbiąc i dźgając. Premian dobiegł do nich. – Zostawcie go, durnie! – zawył. – Ratujcie wozy! Lansjerzy próbowali płaszczami zdusić płomienie, ale na próżno. Suche deski zajęły się już i ognia nie dało się ugasić. Premian kazał odciągnąć pięć pozostałych wozów i wysłał jeźdźców, by łapali konie pociągowe, które zwietrzyły zapach wody i powoli szły w kierunku wodopoju. Znaleziono również dziesięciu woźniców, którzy ukryli się w pobliskim parowie. Przyprowadzono ich przed Premiana. – Uciekliście – powiedział – przed siedmioma nadyryjskimi wojownikami. Teraz straciliśmy połowę wozów. Wasze tchórzostwo naraziło na niebezpieczeństwo nas wszystkich. – Nadjechali z wrzaskiem, w chmurze pyłu – tłumaczył się jeden z woźniców. – Myśleliśmy, że jest ich więcej. – Obsadzicie pozostałe wozy, napełnicie beczki wodą i wrócicie do obozu. Kiedy tam będziecie, staniecie przed lordem Garganem. Nie wątpię, że wasze plecy poczują, co to bat. A teraz zejdźcie mi z oczu! Zostawiwszy ich, Premian pospiesznie przeliczył wszystko w myślach. Pięć wozów, a w każdym osiem beczek. W każdej z nich mieściło się około piętnaście galonów. W tym klimacie walczący żołnierz potrzebował co najmniej litr wody dziennie. Zgodnie z tymi obliczeniami jedna beczka wystarczy dla około sześćdziesięciu żołnierzy. Czterdzieści beczek ledwie zaspokoiłoby potrzeby ludzi, nie mówiąc już o koniach. Te potrzebują dziennie... Wozy będą musiały nieustannie krążyć między obozem a stawem. Mimo wszystko, myślał, mogło być gorzej. Gdyby nie zorientował się w porę, straciliby wszystkie wozy. Jednak ta myśl nie pocieszała go. Gdyby zostawił wozom eskortę, Nadirom nie powiódłby się atak. Te rozmyślania przerwały mu głośne śmiechy i odgłosy uderzeń. Żołnierze odcięli głowę i kończyny Nadira, który nosił białą chustkę. Rozwścieczony Premian podbiegł do rozbawionej grupki. – Baczność! – ryknął i żołnierze pospiesznie stanęli w szeregu. – Jak śmiecie! – wybuchnął Premian. – Jak śmiecie zachowywać się jak dzikusy! Czy macie pojęcie, jak teraz wyglądacie? Czy ktoś z was chciałby, żeby bliscy zobaczyli was w tej chwili, jak pląsacie, wywijając kończynami martwego wojownika? Jesteście Gothirami! Takie... barbarzyństwo pozostawiamy dzikusom! – Można coś dodać? – zapytał chudy lansjer. – Gadaj. – Przecież lord Gargan powiedział, że każdemu zabitemu Nadirowi obetniemy ręce, no nie, kapitanie? – Ta groźba miała wystraszyć Nadirów, którzy wierzą, że utraciwszy kończynę, będą pozbawieni jej także po śmierci. Sądzę, iż lord Gargan nie zamierzał wprowadzać tej groźby w życie. Może się mylę. Tutaj jednak ja dowodzę. Wykopiecie grób temu człowiekowi i pochowacie go razem z jego kończynami. Był moim wrogiem, lecz także odważnym człowiekiem i oddał życie za sprawę, w którą wierzył. Ma być pochowany cały. Zrozumiano? Żołnierze przytaknęli. – Zajmijcie się tym. Jomil zbliżył się do Premiana i obaj odeszli od skwaszonej grupki. – To nie było rozsądne, kapitanie – tłumaczył Jomil, ściszając głos. – Będą pana nazywać miłośnikiem Nadirów. Rozejdzie się wieść, że ma pan do nich słabość. – Guzik mnie to obchodzi, przyjacielu. Zamierzam podać się do dymisji zaraz po zakończeniu tej bitwy. – Być może, kapitanie, ale – proszę wybaczyć mi szczerość – nie sądzę, by lord Gargan tylko groził. I nie chcę, by stanął pan przed sądem za złamanie rozkazów. Premian uśmiechnął się i spojrzał na pomarszczoną twarz starego żołnierza. – Jesteś dobrym przyjacielem, Jomilu. Wysoko cię cenię. Jednak ojciec uczył mnie, że powinienem zawsze postępować honorowo. Kiedyś powiedział mi, że nie ma większej satysfakcji dla mężczyzny, niż móc spojrzeć przy goleniu w lustro i być dumnym z tego, co się zobaczy. A w tym momencie nie jestem dumny. – Myślę, że powinien pan być – dodał cicho Jomil. Była trzecia po południu, a wróg jeszcze nie zaatakował. Piesi żołnierze siedzieli w obozie. Wielu z nich z mieczy i płaszczy sporządziła prymitywne osłony przed palącym słońcem. Konie lansjerów uwiązano na zachodzie. Większość spragnionych zwierząt stała ze smutnie spuszczonymi łbami, niektóre kładły się już na ziemi. Osłoniwszy dłonią oczy, Druss ujrzał pięć wracających wozów z wodą i zaklął pod nosem. Gothirowie rzucili się do wozów i otoczyli je. Talisman wszedł na mur i stanął obok Drenaja. – Powinienem był wysłać więcej ludzi z Kzunem – stwierdził. Druss wzruszył ramionami. – O ile pamiętam, zeszłej nocy wysłali czternaście wozów. Twój człowiek dobrze się spisał. W tych wozach jest mało wody i nie wystarczy jej na cały dzień. Same konie potrzebują więcej, niż zdołają przywieźć tymi wozami. – Brałeś już udział w oblężeniach? – spytał Nadir. – Tak, chłopcze. Aż za często. – Jak oceniasz sytuację? – Myślę, że zaatakują wszystkimi siłami. Nie mogą sobie pozwolić na czekanie. Nie mają inżynierów, żeby podkopać się pod mury, ani tarana, by rozbić bramę. Myślę, że wyślą wszystkich, piechotę i lansjerów. Spróbują wedrzeć się na mury dzięki przewadze liczebnej. – Sądzę, że nie – zaprzeczył Talisman. – Moim zdaniem spróbują ataku z trzech stron. Najsilniejsze uderzenie przeprowadzą na zachodni mur, ale spróbują też sforsować bramę i jeszcze jeden mur. Będą chcieli rozproszyć nasze siły. Dopiero jeśli ta próba się nie powiedzie, przeprowadzą zmasowany atak. – Wkrótce się przekonamy – uciął Druss. – Jeśli zrobią to, co przewidujesz, jak odeprzemy szturm? Talisman uśmiechnął się ze znużeniem. – Nie mamy wielkiego wyboru, Druss. Postaramy się utrzymać. Druss pokręcił głową. – Musimy założyć, że część ich żołnierzy wedrze się na mury, a może i na dziedziniec. Nasza odpowiedź na to będzie miała decydujące znaczenie. Instynkt nakazuje walczyć z najbliżej stojącym wrogiem, ale instynktowne działania w takich wypadkach okazują się zgubne. W razie wyrwy w obronie, przede wszystkim należy zlikwidować przyczółek. Dopiero potem zająć się tymi, którzy wdarli się do środka. – Co proponujesz? – Masz już niewielki odwód gotowy do zapełnienia luki. Powiększ go i podziel na dwa oddziały. Jeśli wróg opanuje część muru, jedna grupa powinna wzmocnić obronę i odbić go. Druga niech zaatakuje tych, którzy dostali się na dziedziniec. Mamy tylko jedną linię obrony. Nie mamy się dokąd wycofać, więc musimy utrzymać blanki. Żaden obrońca nie może ich opuścić, obojętnie co będzie się działo na dziedzińcu. Mury, Talismanie! Wszystko inne nie ma takiego znaczenia. Młody Nadir skinął głową. – Rozumiem twój punkt widzenia, rębaczu. Powiem o tym ludziom. Czy wiesz, że wojownicy ciągnęli losy, któremu plemieniu przypadnie zaszczyt walki u twego boku? Druss się zaśmiał. – A więc o to chodziło! I kto wygrał? – Jeźdźcy Niebios. Są bardzo zadowoleni. Rzadko się zdarza, żeby jakiś gajin cieszył się taką popularnością. – Tak sądzisz? – Druss zważył w dłoni topór. – W takich sytuacjach zwykle jestem bardzo popularny. Można by o tym ułożyć pieśń, no nie? Kiedy wybucha wojna i ludzi ogarnia strach, podziwiają wojownika. Potem bywa zapomniany lub znienawidzony. Zawsze tak jest. – Nie mówisz o tym z goryczą – zauważył Talisman. – Bo nie martwię się zachodem słońca ani zimnym wiatrem z północy. Tak już jest. Kiedyś wziąłem udział w wypadzie, podczas którego odbiliśmy tuzin bogatych farmerów z rąk Sathulisów. Och, ci ludzie pięknie mówili o naszej odwadze i zapewniali, że zawsze będą nas szanować. Jeden młody żołnierz stracił w walce rękę. Pochodził z ich miasta. W ciągu sześciu następnych miesięcy on i jego rodzina o mało nie umarli z głodu. Tak już jest. – I umarli? – Nie. Wróciłem na sentrańską równinę i porozmawiałem z przywódcą tych farmerów. Przypomniałem mu o zobowiązaniach. – Nie dziwię się, że cię wysłuchał – skomentował Talisman, spoglądając w zimne oczy Drenaja. – Z nami będzie inaczej. Nadirowie mają dobrą pamięć. Jesteś Kroczącą Śmiercią i twoja legenda zawsze będzie żyła wśród nas. – Legendy. Phi! Mam dosyć legend. Gdybym miał połowę tej odwagi co farmer, siedziałbym w domu z żoną, pilnując swojej ziemi. – Nie masz synów? – Nie. I nie będę miał – odparł chłodno Druss. – Nie. Wszystko co po mnie zostanie, to te przeklęte legendy. – Są ludzie, którzy chętnie oddaliby życie, byle zyskać twoją sławę. – I wielu oddało – zauważył Druss. Stali w milczeniu, obserwując cisnących się do wozów z wodą Gothirów. – Żałujesz, że tu przyjechałeś? – chciał wiedzieć Talisman. – Staram się nie żałować niczego – skwitował Druss. – To bezcelowe. Dwudziestu Jeźdźców Niebios weszło na mury i stanęło, spoglądając na rozmawiających wojowników. Druss zerknął na pierwszego, młodzieńca o orlich rysach i piwnych oczach. – Byłeś jednym z tych, którzy przeskoczyli przez przepaść? – zagadnął go. Wojownik skinął głową. – Chciałbym o tym posłuchać – oświadczył Druss. – Później, kiedy przepędzimy Gothirów, opowiesz mi o tym. – Tak też zrobię, Krocząca Śmierci. – Dobrze. Teraz podejdźcie tu, chłopcy, dam wam kilka rad, jak odpierać oblężenie. Talisman zszedł z muru. Gdy dotarł na dziedziniec, usłyszał śmiechy ludzi, którzy otaczali Drenaja. Lin-tse podszedł do wodza Nadirów. – Powinienem tam być, Talismanie. Na murze wraz z moimi ludźmi. – Nie. – Talisman kazał mu wybrać czterdziestu wojowników z pozostałych plemion. – Ty poprowadzisz pierwszą grupę, Gorkai drugą. Potem przedstawił mu plan Drussa. Minął ich młody wojownik, zmierzający w kierunku muru. Talisman zawołał go. – Jak się zwiesz? – Shi-da, generale. – Byłeś przyjacielem Quing-china? – Tak. – Widziałem, że wczoraj zostałeś ranny. W brzuch i w pierś. – Rany nie były tak poważne, jak się obawiałem. Lekarz uleczył mnie. Mogę walczyć. – Nie boli cię? – No, trochę boli. Ciągną mnie szwy. Jednak stanę z Rączymi Kucami, generale. – Pokaż mi te rany – polecił Talisman. Zaprowadził młodzieńca w cień i posadził na rozstawionym tam stole. Shi-da zdjął kaftan z koziej skóry. Pierś miał owiniętą zakrwawionym bandażem. Zaczął go odwijać, lecz Talisman powstrzymał go. – Rana jest dobrze opatrzona. Nie ruszaj jej. Walcz dziś dobrze, Shi-da. Młodzieniec posępnie skinął głową i odszedł. – Co się stało? – zainteresował się Lin-tse. – Wszyscy ranni są dziś z powrotem na murach – wyjaśnił Talisman. – Ten poeta jest naprawdę zręcznym lekarzem. Widziałem, jak zraniono Shi-dę. Przysiągłbym, że ostrze przeszyło go prawie na wylot. – Myślisz, że on znalazł Oczy Alchazzara? – szepnął Lin-tse. – Jeśli tak, odbiorę mu je. – Zdawało mi się, że mówiłeś, iż są potrzebne Drussowi? – Druss jest wojownikiem, którego podziwiam bardziej niż innych. Jednak Oczy należą do Nadirów. Są częścią naszego przeznaczenia i nie mogę pozwolić, by zabrali je gajinowie. Lin-tse położył dłoń na ramieniu Talismana. – Jeśli przeżyjemy, mój bracie, i jeżeli Sieben ma te klejnoty, to wiesz, co się stanie, kiedy spróbujesz mu je odebrać. Druss nie odda ich bez walki. A on nie jest człowiekiem, który przestraszyłby się liczebnej przewagi. Będziemy musieli go zabić. – A więc zabijemy go – uciął Talisman – chociaż zrobię to z ciężkim sercem. Talisman nalał do glinianego kubka wodę z kamionkowego dzbana, wypił i odszedł z Lin-tse do nowego muru wokół bramy. Niobe wyszła z cienia i wróciła do szpitala. Sieben siedział z Zhusai. Śmieli się i Niobe ze zdziwieniem poczuła, że na ten widok ogarniają gniew. Kobieta Chiatze była smukła i piękna, a jej strój z białego jedwabiu był naszywany macicą perłową. Niobe nadal miała na sobie niebieską koszulę Siebena, lecz teraz poplamioną krwią rannych i potem swojego strudzonego ciała. Sieben zobaczył ją i jego urodziwa twarz rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. Przeszedł przez pustą salę i uścisnął dziewczynę. – Jesteś prawdziwym zjawiskiem – oznajmił, całując ją. – Co ona tu robi? – spytała Niobe. – Zaproponowała, że pomoże mi przy rannych. No chodź i przywitaj się. Wziął Niobe za rękę i zaprowadził do Zhusai. Kobieta Chiatze nerwowo wierciła się pod jej przenikliwym spojrzeniem, gdy Sieben przedstawiał jej Nadiryjkę. – Powinnam wcześniej zaproponować pomoc – Zhusai zwróciła się do Niobe. – Wybacz mi. Niobe wzruszyła ramionami. – Nie potrzebujemy pomocy. Poeta jest bardzo zręczny. – Jestem tego pewna, ale ja też znam się na opatrywaniu ran. – Przyda nam się – wtrącił Sieben. – Nie chcę jej tu – rzekła Niobe. Sieben zdziwił się, ale nie dał tego po sobie poznać i poradził Zhusai: – Może powinnaś się przebrać, pani. Krew zniszczy ten piękny jedwab. Wróć do nas, kiedy rozpocznie się bitwa. Zhusai skłoniła się i wyszła z pokoju. – Co się z tobą dzieje? – spytał Sieben Niobe. – Jesteś zazdrosna, moja gołąbeczko? – Nie jestem gołąbeczką. I nie jestem zazdrosna. Naprawdę nie wiesz, po co tu przyszła? – Chce nam pomóc. Przecież powiedziała. – Grozi ci niebezpieczeństwo, poeto. – Z jej strony? Nie sądzę. – Nie tylko z jej strony, głupcze. Każdy Nadir zna opowieść o Oczach Alchazzara, purpurowych klejnotach mocy. Talisman myśli, że je znalazłeś i ja też tak sądzę. Ci, którzy wczoraj leżeli tu umierający, dzisiaj stoją na murach. – Nonsens. Oni... – Nie okłamuj mnie! – warknęła. – Słyszałam, co powiedział Talisman. Twierdzi, że jeśli masz te klejnoty, to ci je odbierze i zabije Drussa, gdy spróbuje mu przeszkodzić. Oddaj te kamienie Talismanowi, wtedy będziesz bezpieczny. Sieben usiadł na świeżo wyszorowanym stole. – Nie mogę tego zrobić, moja miłości. Druss obiecał coś umierającemu, a on dotrzymuje słowa. Rozumiesz? Jednak nie zatrzymam ich, obiecuję ci to. Jeśli przeżyjemy – co jest w najlepszym razie mało prawdopodobne – zawiozę je do Gulgothiru i wyleczę przyjaciela Drussa. Potem zwrócę je Talismanowi. – On na to nie pozwoli. Dlatego przysłał tu tę kobietę. Ona będzie obserwowała cię jak wąż. Nie uzdrawiaj już umierających, poeto. – Muszę. Do tego służy ta moc. – To nie czas na słabość. Ludzie giną w walce. Idą do ziemi i użyźniają ją. Rozumiesz? – Spojrzała mu w oczy i zorientowała się, że nie przekonała go. – Głupiec! Głupiec! – mruknęła. – No dobrze. Ratuj im życie. Tylko nie uzdrawiaj ich zupełnie, żeby od razu stawali na nogi. Słyszysz, co mówię? – Tak, Niobe. I masz rację. Nie mogę pozwolić, żeby zginął przez nie Druss. – Uśmiechnął się, wyciągnął rękę i pogładził dłonią jej czarne włosy. – Kocham cię. Jesteś światłem mojego życia. – A ty jesteś dla mnie kłopotem – odparła. – Żaden z ciebie wojownik i jesteś miękki jak szczenię. Kogoś takiego nie powinnam darzyć uczuciem. – Ale darzysz, prawda? – spytał, biorąc ją w ramiona. – Powiedz! – Nie. – Wciąż jesteś na mnie zła? – Tak. – To pocałuj mnie, a zaraz ci przejdzie. – Nie chcę, żeby mi przeszło – burknęła, odsuwając się. Na zewnątrz zagrał róg. – Znów się zaczyna – westchnął Sieben. Gothiryjska piechota sformowała trzy oddziały liczące blisko dwustu żołnierzy. Druss uważnie je obserwował. Tylko w dwóch oddziałach szli ludzie z drabinami. – Trzecia grupa zmierza do bramy – odgadł, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. Za piechotą czekało ponad pięciuset lansjerów, stojących w dwóch szeregach, bez lanc, lecz z szablami w dłoniach. Zagrzmiał werbel i Gothirowie powoli ruszyli naprzód. Druss poczuł lęk otaczających go Nadirów. – Nie myślcie o tym, że jest ich tylu – poradził. – Liczy się tylko liczba drabin, a tych nie mają nawet trzydziestu. Tak więc tylko trzydziestu żołnierzy może jednocześnie dotrzeć na górę. Pozostali będą bezużytecznie tłoczyć się pod murem. Nie przejmujcie się ich liczebnością. – Czy ty nie znasz strachu, rębaczu? – zapytał Nuang Xuan. Druss odwrócił się i uśmiechnął. – A ty co tu robisz, starcze? Jesteś ranny. – Jestem twardy jak wilk i silny jak niedźwiedź. Ilu brakuje mi do setki? – Według moich obliczeń jeszcze ponad dziewięćdziesięciu. – Ee, chyba ci się pomyliło. – Trzymaj się mnie, Nuang – rzekł łagodnie Druss. – Tylko nie za blisko. – Kiedy skończy się ten dzień, będę tutaj, a obok mnie sterta martwych Gothirów – obiecał Nuang. Łucznicy przebiegli wśród szeregów wroga, śląc tuziny strzał ku obrońcom, którzy schowali się za blanki. Nikt nie został ranny. Werbel przyspieszył i został zagłuszony przez tupot nóg biegnących żołnierzy. Drabiny uderzyły o mur i wojownik obok Drussa chciał wstać, lecz Drenaj ściągnął go z powrotem. – Jeszcze nie, chłopcze. Łucznicy czekają. Wojownik nerwowo zamrugał oczami. Druss odczekał jeszcze dziesięć uderzeń serca, a potem zerwał się. Wielki topór zabłysł w słońcu. W tej samej chwili gothiryjski wojownik dotarł na szczyt drabiny i Snaga opadł ze świstem, rozcinając mu głowę. – Chodźcie tu i gińcie! – ryknął Druss, waląc ciosem na odlew w brodatą twarz następnego napastnika. Wokół niego Nadirowie cięli i dźgali atakujących. Dwaj Gothirowie wdarli się na mur, lecz natychmiast ich zarąbano. Jeden nadyryjski wojownik padł ze strzałą w skroni. Z muru nad bramą Talisman obserwował Drussa i Jeźdźców Niebios broniących zachodniego muru. Drugi oddział Gothirów uderzył na północną ścianę, której bronił Bartsai i jego Krzywe Rogi. Siekiery uderzyły w bramę, rozcinając stare drewno. Nadyryjscy wojownicy obrzucali głazami stłoczonych pod bramą żołnierzy, lecz trzask rąbanego drewna nie cichł ani na moment. – Przygotujcie się! – ostrzegł Talisman wojowników z plemienia Rączych Kuców. Nałożywszy strzały na cięciwy, uklękli na galerii i nowej ścianie wokół wrót. W tym momencie Talisman poczuł nagły przypływ dumy. To byli Nadirowie, jego lud! Walczyli razem przeciwko wspólnemu wrogowi. I tak powinno być, pomyślał młody wódz. Dość niewolniczego posłuszeństwa wobec przeklętych gajinów. Koniec z uciekaniem przed ich lansjerami, ekspedycjami karnymi, ich mordercami. Nagle brama pękła i kilka tuzinów żołnierzy wpadło do środka tylko po to, by stanąć przed ponad dwumetrowym murem. – Teraz! Teraz! – wrzasnął Talisman. Strzały śmignęły w kierunku zbitej masy żołnierzy. Gothirowie stali ciasno stłoczeni, a następni napierali na nich z tyłu, tak że mało który mógł zasłonić się tarczą. Każda strzała trafiała w cel, a z góry sypał się grad kamieni. Talisman złapał wielki głaz, dwaj wojownicy pomogli mu, i razem zrzucili pocisk z muru, na głowy Gothirów. W szeregach wroga wybuchła panika i żołnierze rzucili się do ucieczki, tratując rannych towarzyszy. Talisman z ponurą satysfakcją spojrzał w dół, na ponad trzydzieści ciał. Strzała przemknęła mu nad uchem i odruchowo uchylił się. Łucznicy wroga czaili się za wyważoną bramą, ostrzeliwując obrońców. Dwaj Nadirowie padli, trafieni strzałami w piersi. – Chować głowy! – zawołał Talisman. Za plecami usłyszał stuk uderzających o mur drabin i zaklął. Trudno będzie odeprzeć ten atak, jeśli łucznicy zaczną strzelać do nich z tyłu. Przypadłszy do ziemi, Talisman podczołgał się do krawędzi muru i zawołał do swoich łuczników: – Niech dziesięciu z was ostrzeliwuje ich łuczników! Pozostali za mną! Nie bacząc na świszczące strzały, Talisman runął naprzód i wyjął szablę. Nad krawędzią muru pojawiły się głowy trzech Gothirów. Doskoczył do pierwszego i pchnął go w twarz, trafiając w otwarte usta. Na dziedzińcu na dole Gorkai czekał z dwudziestoma wojownikami. Pot spływał mu po twarzy, gdy patrzył, jak Talisman z Rączymi Kucami walczy z pnącymi się na mur żołnierzami. – Powinienem mu pomóc – odezwał się do Lin-tse. – Jeszcze nie, bracie. Stój spokojnie. Na północnej ścianie Bartsai cofał się ze swymi ludźmi pod naporem nacierających lansjerów. Nagle linia obrony pękła i tuzin nieprzyjacielskich żołnierzy wdarł się do fortu, zbiegając po schodach na dziedziniec. Lin-tse i jego wojownicy skoczyli im na spotkanie. Gorkai przerzucił szablę do lewej ręki i otarł prawą o spodnie. Linia obrony Krzywych Rogów zaczynała się załamywać i Gorkai szykował się, by ruszyć im z odsieczą. W tym momencie, widząc zagrożenie, Druss przebiegł po szczycie zachodniego muru, przeskoczył przez szczelinę i wpadł między napastników na północnej ścianie, rozrzucając ich na wszystkie strony. Srebrzyste ostrze jego topora zamigotało w powietrzu. Nagłe pojawienie się Drussa podniosło na duchu nadyryjskich wojowników, którzy ze zdwojoną zaciekłością natarli na nieprzyjaciela, spychając go w tył. Lin-tse stracił ośmiu ludzi, lecz z dwunastu gothiryjskich lansjerów pozostało już tylko czterech. Walczyli parami, opierając się plecami o siebie. Zanim Lin-tse i jego wojownicy zabili ich, padło jeszcze dwóch Nadirów. Gorkai obrócił się i obserwował Talismana. Linia obrony nie została przerwana, lecz ponad dziesięciu Nadirów poległo, chociaż atak trwał dopiero kilka minut. Kilku rannych wlokło się do szpitala, inni leżeli tam, gdzie upadli, usiłując rękami zatamować krew. Lin-tse wycofał pozostałych wojowników na dziedziniec. Wysoki wódz Nadirów spojrzał na Gorkaia. Krew płynęła mu z rany na czole. – Możesz zająć się następnym wyłomem – rzekł z wymuszonym uśmiechem. Gorkai nie musiał na to długo czekać. Nadirowie Talismana zostali odrzuceni na bok na długim odcinku muru, a sam Talisman otrzymał pchnięcie włócznią w pierś. Gorkai z przeraźliwym okrzykiem powiódł swoich ludzi na mur, przeskakując po dwa stopnie naraz. Talisman rozpruł brzuch napastnika, wyrwał włócznię z piersi i upadł. Gorkai przeskoczył przez niego, gdy na mur wdarła się następna grupa Gothirów. Talismanowi pociemniało w oczach i poczuł, że ogarnia go straszliwe zmęczenie. Nie mogę umrzeć, pomyślał. Nie teraz! Dźwignął się na kolana, szukając swej szabli. Zmagał się z ogarniającym go mrokiem. Gorkai i jego wojownicy odbili mur, odrzucając Gothirów. Z piersi Talismana płynęła spieniona krew. Wiedział, że ma przebite płuco. Dwaj wojownicy wzięli go pod ręce i postawili na nogi. – Zanieście go do lekarza! – rozkazał Gorkai. Na pół zaprowadzono, a na pół zaniesiono go do budynku. Kiedy znalazł się w środku, usłyszał krzyk Zhusai. Rozpaczliwie usiłował skupić wzrok, ujrzał nad sobą twarz Siebena... i stracił przytomność. Gothirowie zaniechali ataku na północną ścianę i Druss – bez hełmu, który stracił w walce – skoczył na pomoc Rączym Kucom. Nuang Xuan, ponownie raniony w pierś i ramię, siedział bezwładnie pod murem. Gothirowie cofnęli się. Druss przyklęknął przy starym wodzu. – Jak ci idzie? – zapytał. – Ponad stu – odparł Nuang. – Chyba pozabijałem już wszystkich Gothirów, a tam zostały tylko ich duchy. Druss wstał i rozejrzał się wokół. Na północnym murze pozostało tylko osiemnastu obrońców. Przy nim, na zachodnim, było około dwudziestu pięciu Jeźdźców Niebios. Nad bramą naliczył trzydziestu, włącznie z człowiekiem Talismana, Gorkaiem. Lin-tse na dziedzińcu miał zaledwie tuzin. Druss usiłował dodać te liczby, lecz pogubił się ze zmęczenia. Zaczerpnął tchu i zaczął dodawać jeszcze raz. Naliczył prawie setkę obrońców, ale wszędzie leżały ciała zabitych Nadirów. Zobaczył wodza Krzywych Rogów, Bartsaia, leżącego na bruku dziedzińca obok ciał trzech zabitych Gothirów. – Krwawisz, Krocząca Śmierci – zauważył jeden z Jeźdźców Niebios. – To nic – uciął Druss, rozpoznając młodzieńca o orlich rysach twarzy, z którym rozmawiał wcześniej. – Zdejmij kaftan – poradził młodzian. Druss jęknął, ściągając z potężnych barów porwany i pocięty skórzany kubrak. Na ramionach i plecach miał cztery rany cięte i głębszą ranę pod prawą łopatką. Krew zbierała się wokół szerokiego pasa. – Hej, trzeba to zaszyć – ocenił Nadir. – Inaczej wykrwawisz się na śmierć. Druss oparł się o blanki i spojrzał na gothiryjskie oddziały, które wycofały się poza zasięg strzał. – Zabierz ze sobą tego starca – rzekł z uśmiechem młodzieniec. – Walczy tak dobrze, że zawstydza nas wszystkich. Druss z wymuszonym uśmiechem postawił Nuang Xuana na nogi. – Chodź ze mną, stary. – A do nadyryjskiego wojownika powiedział: – Wrócę, zanim się obejrzycie. Talisman poczuł, że ból przechodzi i zobaczył, iż leży na nagim zboczu góry pod ołowianoszarym niebem. Serce zabiło mu mocniej, gdy poznał krajobraz Otchłani. – Nie jesteś martwy – usłyszał znajomy głos. Talisman usiadł i zobaczył czarownika Shaoshada siedzącego przy ognisku. Obok niego stała Shul-sen, w srebrzystym płaszczu migoczącym w blasku płomieni. – Czemu więc tu jestem? – zapytał. – Musisz się czegoś dowiedzieć – odparł szaman. – Kiedy przybyłem z Oshikaiem na te stepy, urzekło nas ich piękno, lecz jeszcze bardziej ich magia. Była w każdym kamieniu, w każdej roślinie. Pierwotna siła emanowała z gór i płynęła w strumieniach. Nazywaliśmy ją bogami kamienia i wody. Czy wiesz, co zrodziło tę magię, Talismanie? – Nie. – Życie i śmierć. Życie milionów ludzi i zwierząt, owadów i roślin. Wszelkie życie wywodzi się z ziemi, a potem do niej wraca. To harmonijny krąg. – Co to ma ze mną wspólnego? – Nie tyle z tobą, chłopcze, ile ze mną – ciągnął Shaoshad. – To ja byłem jednym z tych trzech magów, którzy pozbawili tę ziemię magii. Zabraliśmy ją i umieściliśmy w Oczach Alchazzara. Uczyniliśmy tę ziemię jałową, usiłując wykorzystać jej cudowną energię dla dobra Nadirów. Czyniąc to, zniszczyliśmy więź między Nadirami a bogami kamienia i wody. Nasz naród powoli stał się ludem koczowników, nie kochających ziemi pod nogami ani wznoszących się nad nami gór. Rozeszliśmy się i podzieliliśmy, odizolowaliśmy się od siebie. – Dlaczego mi to mówisz? – A jak sądzisz? – Ja nie mam Oczu. Myślałem, że ma je poeta, ale teraz uważam, że on jest tylko zręcznym chirurgiem. – Gdybyś je miał, Talismanie, czy zrobiłbyś to, co jest dobre dla tej ziemi? – Co takiego? – Zwrócił to, co jej skradziono. – Miałbym zrezygnować z mocy Oczu? Mając je, mógłbym zjednoczyć wszystkie plemiona w niepowstrzymaną armię. – Być może – przyznał Shaoshad – lecz nie kochając tej ziemi, po co by walczyli? Aby plądrować i gwałcić, mścić się i mordować? A ta armia, o jakiej mówisz, składałaby się z ludzi, których życie jest zaledwie jednym uderzeniem serca wieczności. Ta ziemia jest nieśmiertelna. Oddaj jej magię, a odpłaci ci tysiąckrotnie. Da wam Zjednoczyciela, o którym marzysz, da wam Ulryka. – Jak mam to zrobić? – szepnął Talisman. – Nie jest tak głęboka, jak myślałeś – orzekł Sieben, gdy Druss leżał na stole, czując palce poety badające ranę na plecach. Istotnie, teraz prawie go nie bolała. Czuł tylko pieczenie założonych szwów. – Jesteś niesamowity – uznał Druss i sapnął, siadając, gdyż naciągnął przy tym szwy. – I kto by pomyślał? – Istotnie, kto? Jak tam na zewnątrz? – Zmasowany atak... nastąpi wkrótce – oświadczył Drenaj. – Jeśli wytrzymamy... Zamilkł. – Przegramy, prawda? – zapytał Sieben. – Tak sądzę, poeto, chociaż mówię to z przykrością. Czy Talisman nie żyje? – Nie, tylko śpi. Jego rany nie są tak poważne, jak się obawialiśmy. – Lepiej wrócę na mury. – Druss wyprostował się. – Zdumiewające – mruknął. – Czuję się tak, jakbym spał osiem godzin. Odzyskałem siły. Te twoje okłady mają cudowną moc. Chciałbym wiedzieć, z czego są zrobione. – Ja też. Przygotowuje je Niobe. Druss wciągnął kaftan i zapiął pas. – Przykro mi, że cię w to wpakowałem – rzucił. – Jestem wolnym człowiekiem i sam podejmuję decyzje – odrzekł Sieben – i niczego nie żałuję. Poznałem Niobe. Wielkie nieba, Drussie, jak ja kocham tę kobietę! – Ty kochasz wszystkie kobiety. – Nie. Naprawdę, tym razem jest inaczej. I co jeszcze dziwniejsze, nawet gdybym mógł, niczego bym nie zmienił. To musi być okropne, umrzeć, nie zaznawszy prawdziwej miłości. Podszedł do nich Nuang. – Jesteś gotów, rębaczu? – Uparty z ciebie kozioł – odparł Druss i razem wrócili na mury. Sieben przez chwilę odprowadzał ich wzrokiem, a potem wrócił do rannych. Pochwycił spojrzenie Niobe i uśmiechnął się, gdy wskazała na Zhusai, która siedziała przy Talismanie, trzymając go za rękę. Dziewczyna Chiatze płakała. Sieben przeszedł przez pokój i stanął przy niej. – On będzie żył – zapewnił łagodnie. Tępo kiwnęła głową. – Obiecuję – rzekł, kładąc dłoń na piersi Talismana. Nadyryjski wojownik poruszył się i otworzył oczy. – Zhusai...? – wyszeptał. – Tak, moja miłości. Jęknął i spróbował się podnieść. Sieben pomógł mu wstać. – Co się dzieje? – zapytał przywódca Nadirów. – Nieprzyjaciel przygotowuje następny atak – wyjaśnił poeta. – Muszę tam iść. – Nie, musisz zostać tutaj! – zawołała Zhusai. Talisman zwrócił czarne oczy na Siebena. – Daj mi siłę – poprosił. Poeta wzruszył ramionami. – Nie mogę. Straciłeś dużo krwi i jesteś osłabiony. – Masz Oczy Alchazzara. – Chciałbym je mieć, stary koniu. Uleczyłbym wszystkich w tej sali. Na niebiosa, nawet wskrzesiłbym umarłych. Talisman zmierzył go przenikliwym spojrzeniem, lecz Sieben obojętnie popatrzył mu w oczy. Położywszy dłoń na ramieniu Zhusai, Talisman pocałował ją w policzek. – Pomóż mi wejść na mur, moja żono – rzekł. – Staniemy tam razem. Gdy wychodzili, Sieben usłyszał cichy głos szepczący mu do ucha: Idź z nimi. Odwrócił się, lecz w pobliżu nie było nikogo. Zadrżał i nie ruszył się z miejsca. Zaufaj mi, chłopcze – nalegał głos Shaoshada. Sieben wyszedł na dziedziniec i pobiegł, doganiając Talismana i kobietę. Chwycił wojownika pod rękę i pomógł mu wejść po schodach na zachodni mur. – No, znów się zbierają – mruknął Druss. Na równinie Gothirowie ponownie stanęli w szyku bojowym, czekając na sygnał werbla. Zmęczeni nadyryjscy obrońcy też czekali, z mieczami w dłoniach. – Musi ich być więcej niż tysiąc – ocenił Sieben, czując, że ogarnia go strach. Zawarczał werbel i gothiryjskie oddziały ruszyły naprzód. Zhusai zesztywniała i głośno wciągnęła powietrze. Połóż dłoń na jej ramieniu – rozkazał Shaoshad. Kiedy Sieben wyciągnął rękę i delikatnie dotknął Zhusai, poczuł, jak wypływa z niego moc klejnotów, jak woda z przerwanej tamy. Chiatze puściła Talismana i podeszła do krawędzi muru. – Co robisz, Zhusai? -jęknął Talisman. Obejrzała się i posłała mu promienny uśmiech. – Ona wróci – przemówiła głosem Shul-sen. Kobieta wspięła się na blanki i uniosła ramiona. Wiszące na czystym błękitnym niebie słońce oświetliło jej zbroczoną krwią szatę. Powiał wiatr, rozwiewając jej kruczoczarne włosy. Ze zdumiewającą szybkością na niebie zaczęły formować się chmury: małe białe obłoczki, które pęczniały i rosły, ciemniały i przesłaniały słońce. Wiatr z rykiem przeleciał nad fortem. Niebo stawało się coraz ciemniejsze i nagle przeciął je zygzak błyskawicy. Rozdwoiła się i uderzyła w ziemię, w sam środek gothiryjskich wojsk. Kilku żołnierzy potoczyło się po ziemi. Poszarpane włócznie oślepiającego światła zaczęły uderzać w szeregi wroga, a po niebie przetaczał się głuchy pomruk. Gothirowie rzucili się do ucieczki, lecz błyskawice wciąż uderzały, wyrzucając ludzi w powietrze. Silny wiatr przyniósł odór spalonego ciała do zaskoczonych obrońców. Gothiryjskie rumaki powyrywały paliki ogrodzenia i pogalopowały w dal. Żołnierze na równinie zdzierali z siebie zbroje i odrzucali broń – na próżno. Sieben widział, jak piorun trafił jednego z nich, rozbijając w kawałki napierśnik. Gothirowie znajdujący się najbliżej nieszczęśnika runęli na ziemię, wijąc się w konwulsjach. Potem słońce przedarło się przez chmury, a kobieta w bieli odwróciła się i zeszła na galerię. – Mój pan jest w raju – zwróciła się do Talismana. – Spłaciłam dług. I bezwładnie osunęła się w jego ramiona. Na równinie ponad połowa gothiryjskich żołnierzy zginęła, a wielu innych było okropnie poparzonych. – Już nie będą walczyć – stwierdził Gorkai, gdy rozeszły się chmury. – Oni nie – mruknął Druss, wskazując na oddział kawalerii, który wyjechał zza wzgórza i skierował się ku rozbitemu obozowi Gothirów. Sieben z przygnębieniem zobaczył ponad tysiąc zbliżających się kawalerzystów, jadących dwójkami. – I gdzie podziało się moje szczęście? – skomentował z goryczą Nuang. Rozdział 13 Premian przetoczył się na brzuch i wepchnął poparzone dłonie w zimne błoto. Piorun zabił trzech stojących w pobliżu żołnierzy. Teraz byli nie do rozpoznania. Z trudem dźwignął się z ziemi, oszołomiony i półprzytomny. Wszędzie leżeli zabici i umierający, a pozostali przy życiu zataczali się jak pijani. Nieco dalej po lewej Premian zobaczył lorda Gargana siedzącego obok martwego konia. Generał zgarbił się jak starzec i skrył twarz w dłoniach. Premian nie miał na sobie zbroi, bowiem Gargan zdegradował go i skazał na trzydzieści uderzeń batem za nieposłuszeństwo. Dzięki temu, że nie miał na sobie metalowego pancerza ściągającego pioruny, wyszedł żywy z tej burzy. Powoli podszedł do generała. Połowa twarzy Gargana była czarna i pokryta oparzeliną. Spojrzał na podchodzącego Premia-na, który z trudem ukrył zgrozę. Gargan stracił lewe oko i krew płynęła strumieniem z pustego oczodołu. – Wszystko skończone... – wymamrotał. – Dzikusy zwyciężyły. Premian klęknął przy nim i ujął jego dłoń, nie wiedząc, co powiedzieć. – Zamordowali moją matkę – wyznał Gargan. – Miałem pięć lat. Ukryła mnie pod workami. Zgwałcili ją i zamordowali. A ja na to patrzyłem. Chciałem... jej pomóc. Nie mogłem. Tylko leżałem tam i zmoczyłem się ze strachu. A potem mój syn... Gargan z trudem łapał oddech. – Daj mi miecz. – Nie potrzebujesz go, generale. To już koniec. – Koniec? Myślisz, że to koniec? To nigdy się nie skończy. Oni albo my, Premianie. Teraz i zawsze. Gargan przechylił się na bok. Premian złapał go i położył na ziemi. – Słyszę konie – szepnął generał. I umarł. Premian podniósł głowę i zobaczył nadjeżdżających kawalerzystów. Wstał. Dowódca oddziału zbliżył się i spojrzał na martwego lorda Larness. – Otrzymałem rozkaz, by go aresztować i niezwłocznie stracić. Dobrze, że umarł. Żywiłem dla niego wiele szacunku. – Aresztować? Pod jakim zarzutem? – zapytał Premian. – Kim jesteś? – Premian, generale. – Ach, to dobrze. Dla ciebie również mam rozkazy. Masz objąć dowodzenie nad lansjerami i wrócić do Gulgothiru. – Obróciwszy się w siodle, spojrzał na pobojowisko. – Obawiam się, że twój oddział nie będzie zbyt liczny. Co tu się stało? Premian krótko wyjaśnił mu sytuację. – Czy będziemy kontynuować atak? – chciał wiedzieć. – Oblężenie świątyni? Wielkie nieba, nie! Co za okropne marnotrawstwo dobrych żołnierzy. Nie mam pojęcia, co wstąpiło w Gargana, że podjął się tak obłąkańczego przedsięwzięcia. – Sądzę, że otrzymał rozkazy, generale. – Te rozkazy zostały odwołane, Premianie. Mamy nowego władcę. Szaleniec nie żyje, został zabity przez własnych gwardzistów. W Gulgothirze znów panuje spokój. – Źródłu niech będą dzięki – rzekł z przekonaniem Premian. Na murach wokół świątyni Druss, Talisman i pozostali obrońcy obserwowali wolno zbliżającego się do nich jeźdźca. Nie miał na sobie zbroi, a jego siwe włosy lśniły w słońcu. – Na jaja Shemaka, to Majon! – skomentował Sieben. – Siedzi na tym koniu z gracją wora marchwi. – Kim jest ten Majon? – zainteresował się Talisman z twarzą poszarzałą z bólu. – To drenajski ambasador. Lepiej powiedz twoim ludziom, żeby do niego nie strzelali. Talisman wydał rozkaz, a Majon podjechał pod mur. Był spięty i niespokojny, a w oczach miał lęk. – Hej, Drussie! – zawołał. – Nie jestem uzbrojony. Przybywam jako herold. – Nikt tu nie zrobi ci krzywdy, ambasadorze. Spuścimy ci linę. – Dziękuję, tutaj jest mi całkiem wygodnie – odparł drżącym głosem Drenaj. – Bzdura – zaprzeczył Druss. – Nasza gościnność jest powszechnie znana, a moi przyjaciele poczuliby się urażeni, gdybyś nie przyłączył się do nas. Spuszczono sznur i ambasador zsiadł z konia. Zdjął błękitny płaszcz, przerzucił go przez siodło, po czym chwycił linę i został wciągnięty na mur. Kiedy się tam znalazł, Druss przedstawił go Talismanowi. – To jeden z nadyryjskich wodzów. Ważna osoba. – Miło mi cię poznać, panie – przywitał się Majon. – Jakie wieści przynosisz od nieprzyjaciela? – zapytał Talisman. – Nie ma tu nieprzyjaciół, panie – wyjaśnił ambasador. – Ta... bitwa jest zakończona. Oddział kawalerii, który tam widzicie, przysłano, by aresztować renegata Gargana. Generał Cuskar poprosił mnie, abym zapewnił was, że nie zamierza podjąć jakichkolwiek wrogich działań i świątynia nie zostanie zbezczeszczona przez gothiryjskich żołnierzy. Ty i twoi ludzie możecie odejść i nikt nie będzie próbował was zatrzymać. Wasze działania przeciwko renegatowi Garganowi nie zostaną uznane za przestępstwo przeciwko nowemu władcy. – Nowemu władcy? – wtrącił Druss. – No właśnie. Szaleniec nie żyje, został zabity przez własnych gwardzistów. W Gulgothirze rządzi nowy władca. Szkoda że nie widziałeś, co się działo w stolicy, Drussie. Ludzie tańczyli i śpiewali na ulicach. Nowym rządem kieruje niezwykle kulturalny i dobrze wychowany premier. Nazywa się Garen-Tsen i wygląda na to, że od jakiegoś czasu podejmował zakulisowe działania zmierzające do obalenia boga-króla. Czarujący człowiek, doskonale znający się na dyplomacji. Podpisaliśmy już trzy traktaty handlowe. – Chcesz powiedzieć, że zwyciężyliśmy? – chciał się upewnić Sieben. – I ujdziemy z życiem? – Sądzę, że tak należy to rozumieć – potwierdził Majon. – Jeszcze jedna drobna sprawa, Druss, mój przyjacielu – dodał ambasador, odciągając rębacza na bok. – Garen-Tsen prosił mnie, żebym zapytał cię o pewne klejnoty, które podobno tutaj ukryto. – Nie było żadnych klejnotów – odparł z goryczą Druss. – Tylko stare kości i nowe trupy. – Ty... hm... przeszukałeś trumnę, prawda? – Tak. Niczego nie znalazłem. To tylko mit. – No cóż. Jestem pewien, że to nie ma większego znaczenia. – Odwróciwszy się do Talismana, ambasador ponownie się skłonił. – Generał Cuskar zabrał ze sobą trzech chirurgów. Prosił mnie, żebym zaproponował ci ich usługi. – Mamy świetnego chirurga, ale dziękuję generałowi za uprzejmą propozycję – odparł Talisman. – W dowód wdzięczności za jego dobrą wolę przekaż generałowi, że jeśli ich beczkowozy podjadą pod mury, każę napełnić je wodą. Druss z Gorkaiem spuścili ambasadora na dół. Dosiadł konia, pomachał im i odjechał galopem do obozu Gothirów. Talisman usiadł na murze. – Zwyciężyliśmy – szepnął. – Zgadza się, chłopcze. Jednak niewiele brakowało. Talisman wyciągnął rękę. – Jesteś niezwykłym człowiekiem, Krocząca Śmierci – oświadczył z uznaniem. – W imieniu mego ludu dziękuję ci. – Powinieneś wrócić do szpitala – zasugerował Druss – i pozwolić, by zajął się tobą nasz świetny chirurg. Talisman uśmiechnął się i – podtrzymywany przez Zhusai oraz Gorkaia – zszedł po schodach na dziedziniec. Nadirowie stali tam w kilku grupkach, z ożywieniem rozmawiając o bitwie. Lin- tse obserwował ich beznamiętnie, lecz w oczach miał smutek. – Co się stało? – zainteresował się Sieben. – Nic takiego, co zauważyłby gajin – odparł wojownik i odszedł. – O czym on mówił, Drussie? – Plemiona znów się podzieliły. Łącząca ich więź pękła. Zjednoczyli się na czas tej bitwy, a teraz znów się rozdzielą, jak to jest we zwyczaju Nadirów. – Druss westchnął. – Ach, jaki jestem zmęczony, poeto. Chcę znów zobaczyć Rowenę, odetchnąć górskim powietrzem. Wielkie nieba, jak miło byłoby poczuć słodki wietrzyk nad wysoką trawą i leśnymi polanami. – Istotnie, Druss, stary koniu. – Najpierw musimy wrócić do Gulgothiru. Chcę zobaczyć się z Klayem. Odpoczniemy parę godzin, a potem odjedziemy. Sieben skinął głową. – Niobe jedzie z nami. Zamierzam ożenić się z nią, Druss. Dam jej dzieci i żelazne wiadro na ogień! Druss zachichotał. – Spodziewam się, że właśnie w takiej kolejności. Sieben wrócił do szpitala, gdzie Talisman leżał pogrążony w głębokim śnie. Poeta znalazł w izdebce kawałek pergaminu, gęsie pióro i kałamarz z resztką atramentu. Dolał do niego trochę wody i skreślił krótki list. Kiedy atrament wysechł, Sieben złożył pergamin we czworo i wrócił na izbę chorych. Ukląkłszy przy Talismanie, wsunął list pod bandaż na piersi wojownika i użył mocy Oczu Alchazzara, by uleczyć wodza Nadirów. Kolejno podchodził do wszystkich rannych i pozostawiał ich uśpionych, z wygojonymi ranami. W końcu stanął w progu i z satysfakcją spojrzał na swoje dzieło. Wielu wojowników zginęło w obronie świątyni, lecz wielu innych, w tym i Talisman, umarłoby, gdyby nie on. Ta myśl radowała poetę. Spojrzał na mur, gdzie leżał śpiący Druss. Sieben wszedł tam po schodach i uleczył również jego rany. Lin-tse i jego Jeźdźcy Niebios rozbierali mur przed bramą. Sieben usiadł na kamieniach i przyglądał się im. Niebo było błękitne i nawet rozgrzane powietrze miało przyjemny smak. Jestem żywy, pomyślał. Żywy i zakochany. Jeśli jest jakieś przyjemniejsze uczucie, to jeszcze go nie zaznałem. Rozdział 14 Okar, dozorca hospicjum, zaklął, słysząc coraz głośniejsze łomotanie w drzwi. Usiadł na pryczy, wciągnął spodnie, powlókł się korytarzem i odsunął rygle. – Ciszej! – warknął, otwierając masywne drzwi. – Są tutaj chorzy ludzie, którzy próbują zasnąć. Ogromny czarnobrody mężczyzna wszedł do środka, chwycił go za ramiona i podniósł do góry. – Już niedługo będą chorzy – rzekł z szerokim uśmiechem. Okar nie był ułomkiem, lecz ten olbrzym podniósł go i odstawił na bok, jakby dozorca był dzieckiem. – Musisz wybaczyć mojemu przyjacielowi – odezwał się drugi mężczyzna, szczupły i przystojny. – Jest bardzo podekscytowany. Młoda kobieta weszła za nimi do środka. Była uderzająco urodziwą Nadiryjką. – A dokąd to? – sapnął Okar, gdy przybysze ruszyli schodami na górę. Nie odpowiedzieli. Pobiegł za nimi. Opat stał na końcu schodów, zagradzając im drogę. Miał na sobie nocną koszulę, a w dłoni lichtarz. – Co ma oznaczać to najście? – zapytał surowo. – Przyszliśmy wyleczyć naszego przyjaciela, ojcze opacie – odparł olbrzym. – Dotrzymałem obietnicy. Okar czekał na ostre słowa, które z pewnością zaraz padną z ust opata. Ten jednak milczał chwilę z nieprzeniknioną miną. – Chodźcie za mną – powiedział łagodnie. – I bądźcie cicho. Przeprowadził ich przez długą salę chorych do niewielkiego biura w zachodniej części budynku. Zapalił dwie lampy i usiadł przy zasypanym papierami biurku. – Teraz wyjaśnijcie mi, o co chodzi. Olbrzym przemówił pierwszy. – Znaleźliśmy uzdrawiające kamienie, ojcze. One naprawdę działają! Na wszystko co święte, działają! Teraz zaprowadź nas do Klaya. – To niemożliwe – wyjaśnił mu opat i westchnął. – Klay pożegnał się z życiem trzy dni po waszym odjeździe. Został pochowany w zwyczajnym grobie za ogrodem. Wykuto mu skromny nagrobek. Bardzo mi przykro. – Obiecał mi – upierał się Druss. – Obiecał mi, że dożyje do mojego powrotu. – Tej obietnicy nie mógł dotrzymać – tłumaczył opat. – Bełt, którym go postrzelono, był zatruty jakąś silnie działającą substancją i natychmiast wdała się gangrena. Żaden człowiek nie zdołałby się jej oprzeć. – Nie wierzę – szepnął Druss. – Przywiozłem kamienie! – Dlaczego wam, wojownikom, tak trudno w to uwierzyć? – warknął opat. – Myślicie, że świat kręci się wokół was. Czy naprawdę sądzisz, że możesz wedle swej woli zmieniać prawa natury? Słyszałem o tobie, Druss. Przeszedłeś świat, żeby odnaleźć swoją żonę. Walczyłeś w wielu bitwach, jesteś niepokonany. Mimo to jesteś tylko człowiekiem. Będziesz żył i umrzesz, jak każdy inny śmiertelnik. Klay był wielkim człowiekiem, dobrym i wyrozumiałym. Jego śmierć jest tragedią, jakiej nie potrafię nawet wyrazić słowami. Jednakże takie już jest życie i nie wątpię, że Źródło przyjęło go z radością. Byłem przy nim w ostatnich chwilach jego życia. Chciał zostawić ci wiadomość, więc posłaliśmy po pióro i atrament, lecz umarł, zanim zdążył ją podyktować. Myślę, że wiem, o co chciał cię prosić. – O co? – zapytał oniemiały Druss. – Opowiedział mi o tym chłopcu, Kellsie, który uważał Klaya za boga, mogącego samym dotykiem rąk uzdrowić jego matkę. Ten chłopiec wciąż tu jest. Siedział przy Klayu, trzymając go za rękę i płakał gorzkimi łzami, kiedy pięściarz umarł. Jego matka jeszcze żyje. Jeśli te kamienie mają taką moc, jak twierdzisz, myślę, że Klay chciałby, abyś ją uzdrowił. Druss nic nie powiedział, tylko opadł na krzesło, wpatrując się w swoje dłonie. Sieben zrobił krok naprzód. – Myślę, że możemy zrobić coś więcej, ojcze. Zaprowadź mnie do chłopca. Pozostawiwszy Drussa w biurze, Sieben z Niobe i opatem w milczeniu przeszli przez hospicjum i wreszcie dotarli do długiego wąskiego pomieszczenia, w którym pod ścianami stało dwadzieścia łóżek, po dziesięć z obu stron. Kells spał skulony na podłodze przy pierwszym łóżku. Obok niego na krześle drzemała wysoka i chuda kobieta. Na łóżku, z bladą twarzą oświetloną wpadającym przez okno blaskiem księżyca, leżała wychudła i umierająca kobieta. Cienka jak papier skóra opinała jej czaszkę, a wokół oczu widniały czarne kręgi. Sieben klęknął przy chłopcu i delikatnie dotknął jego ramienia. Kells natychmiast obudził się, szeroko otwierając przestraszone oczy. – Wszystko w porządku, chłopcze. Przynoszę dar od lorda Klaya. – On nie żyje – oznajmił chłopiec. – Mimo to przynoszę jego dar. Wstań. Kells usłuchał. Ten ruch i głosy obudziły kobietę na krześle. – Co się stało? Czy ona odeszła? – Nie odeszła – odparł Sieben. – Wraca do domu. Weź ją za rękę – zwrócił się do chłopca i Kells zrobił to. Sieben pochylił się i położył dłoń na rozpalonym gorączką czole umierającej. Skórę miała gorącą i suchą. Poeta zamknął oczy i poczuł przepływającą przez niego moc klejnotów. Kobieta na łóżku cicho jęknęła i opat przysunął się bliżej, ze zdumieniem patrząc, jak jej policzki nabierają kolorów, a ciemne kręgi pod oczami znikają. Kości policzkowe też znikły, gdy wyschnięte mięśnie twarzy znów napęczniały zdrowiem. Suche i matowe włosy nabrały połysku. Sieben odetchnął i cofnął się. – Czy jesteś aniołem Źródła? – zapytała chuda kobieta. – Nie, tylko człowiekiem – rzekł Sieben. Przyklęknął przy chłopcu i ujrzał łzy w jego oczach. – Ona jest zdrowa, Kells. Teraz śpi. Czy chcesz, żebym uzdrowił innych? – Tak. Tak, chcę. Przysłał cię lord Klay? – W pewnym sensie. – I moja mama będzie żyła? – Tak. Będzie żyła. Sieben razem z chłopcem chodzili od łóżka do łóżka i kiedy nad Gulgothirem wstał świt, mury hospicjum rozbrzmiewały śmiechem i radosnym gwarem. Druss tego nie słyszał. Siedział samotnie w gabinecie opata, zupełnie osowiały. Na przekór wszystkiemu obronił fortecę przez przeważającymi siłami wroga, lecz nie zdołał zapobiec śmierci przyjaciela. Mógł przepłynąć ocean i walczyć w stu bitwach. Mógł stanąć przeciwko każdemu żyjącemu człowiekowi, a mimo to Klay umarł. Druss wstał z krzesła i podszedł do okna. Poranne słońce wypełniło okoliczne ogrody wszystkimi barwami tęczy: szkarłatne róże rosły wokół fontanny z białego marmuru, wśród dywanu purpurowych naparstnic i żółtych mniszków, między krętymi ścieżkami. – To niesprawiedliwe – stwierdził głośno. – Nie pamiętam, żeby ktoś obiecywał ci sprawiedliwość – usłyszał głos opata. – Ten bełt był przeznaczony dla mnie, ojcze. Klay został postrzelony przez pomyłkę. Dlaczego ja żyję, a on umarł? – Na takie pytania nie ma odpowiedzi, Druss. Wielu ludzi będzie go dobrze wspominać. Znajdą się nawet tacy, którzy zechcą uczcić jego pamięć, naśladując go. Nikt z nas nie przebywa długo na tym świecie. Czy chciałbyś zobaczyć jego nagrobek? – Tak. Chciałbym. Razem opuścili gabinet i zeszli tylnymi schodami do ogrodów. W powietrzu unosił się słodki zapach kwiecia, a słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie. Grób Klaya znajdował się pod kamiennym murem i starą wierzbą płaczącą. W ziemi osadzono długi prostokątny blok z białego marmuru, na którym wyryto słowa: „Jeśli mogę uczynić coś dobrego, pozwól mi zrobić to teraz, Gdyż może już nigdy nie będę tędy przechodził". – To cytat ze starej księgi – wyjaśnił opat. – Nie prosił o to, lecz pomyślałem, że do niego pasuje. – Tak, pasuje – przyznał Druss. – Powiedz mi, kim jest ta kobieta, którą Klay chciał ocalić? – O ile mi wiadomo, jest prostytutką i pracuje w południowej dzielnicy. Druss potrząsnął głową i nic nie powiedział. – Uważasz, że dziwka nie jest godna ocalenia? – spytał opat. – Wcale tak nie twierdzę – odparł Druss – ani nie myślę. Jednak właśnie wracam z bitwy, ojcze, w której setki ludzi straciły życie. Wróciłem tutaj – i dowiedziałem się o śmierci wielkiego człowieka. I w ostatecznym rezultacie zdołałem dokonać tego, że jeszcze jedna dziwka będzie pracowała w południowej dzielnicy. Wracam do domu – oświadczył ze smutkiem Druss. – Żałuję, że w ogóle przyjechałem do Gulgothiru. – Gdybyś nie przyjechał, nie poznałbyś go. I wiele byś stracił. Radzę ci zachować go w pamięci i często wracać do niego myślami. Może przyjść taki czas, kiedy przydadzą ci się te wspomnienia i wykorzystasz je, aby czynić dobro, tak jak robiłby to on. Druss nabrał tchu, jeszcze raz spojrzał na prosty grób i odwrócił się. – Gdzie mój przyjaciel? Wkrótce powinniśmy wyruszyć. – Odszedł razem ze swoją żoną, Drussie. Kazał ci powiedzieć, że spotkacie się na drodze. Ma zamiar zwrócić te kamienie człowiekowi zwanemu Talismanem. Talisman, Gorkai i Zhusai wjechali po piaszczystym zboczu na szczyt pagórka i zatrzymali strudzone kuce. Niżej, pokrywając całe dno doliny, stały namioty północnego szczepu Wilczych Łbów. – Jesteśmy w domu – rzekł Talisman. – Może teraz, generale – zagadnął go Gorkai – powiesz mi, dlaczego jechaliśmy tak szybko? – To Dzień Kamiennego Wilka. Zebrali się tu wodzowie wszystkich szczepów Wilczych Łbów. W południe odbędzie się uroczystość w Wysokiej Jaskini. – I musisz wziąć w niej udział? – Dzisiaj stanę przed moim ludem i przyjmę nadyryjskie imię. Odmówiono mi tego prawa, kiedy wróciłem do domu z akademii. Niektórzy ze starszyzny uważali, że jestem skażony gothiryjskim wychowaniem. Nosta Khan nazwał mnie Talismanem i powiedział, że mam używać tego imienia, do czasu aż znajdę Oczy Alchazzara. – Jakie teraz wybierzesz imię, moja miłości? – spytała Zhusai. – Jeszcze nie zdecydowałem. No, jedźmy już. Talisman poprowadził ich w dolinę. Wysoko na zboczu góry, z wylotu ogromnej jaskini, Nosta Khan obserwował ich przybycie. Miał mieszane uczucia. Wyczuwał obecność Oczu i wiedział, że Talisman wypełnił swoją misję. Już samo to było dostatecznym powodem do radości, gdyż odzyskanie mocy Kamiennego Wilka znacznie przybliżało nadejście Dnia Zjednoczyciela. A jednak szaman miał też powód do gniewu, gdyż Talisman nie usłuchał go i pozbawił dziewczynę cnoty. Była w ciąży i prawie stracona dla sprawy. Tylko w jeden sposób można było to naprawić i ta myśl smuciła Nostę Khana. Talisman, mimo swej siły i zręczności, będzie musiał umrzeć. Potem nalewka z ziół sprawi, że Zhusai straci dziecko. Może wtedy wszystko skończy się tak, jak powinno. Wstał, odwrócił się plecami do słońca i wszedł do jaskini. Była ogromna i kulista, z wielkimi stalaktytami zwisającymi jak włócznie z kopulastego sklepienia. Kamienny Wilk został wy- rzeźbiony przed wieloma wiekami w skalnej ścianie i teraz siedział tam z szeroko rozdziawioną paszczą, a jego ślepe oczy czekały na powrót światła. Dzisiaj w południe te Oczy znów zabłysną – choć na krótko. Były zbyt potężne, by zostawiać je w kamiennych oczodołach na pastwę każdego złodzieja mającego dość sprytu i odwagi, by je ukraść. Nie. Od tej pory Oczy Alchazzara będzie nosił przy sobie Nosta Khan, szaman Wilczych Łbów. Trzej akolici weszli do jaskini, niosąc wiązki nasączonych oliwą pochodni, które umieścili w zardzewiałych kagańcach na ścianach wokół Kamiennego Wilka. Nosta Khan wyszedł znowu na słońce i spojrzał na szeroki strumień maszerujących w górę ludzi. – Zapalcie pochodnie – rozkazał akolitom. Wrócił do Kamiennego Wilka, przykucnął przed nim i zamknął oczy, skupiając moc. Ponad czterdziestu wodzów przybędzie tu dzisiaj. Żaden z nich nie miał fiołkowych oczu, lecz po ceremonii wypyta każdego z nich. Zjednoczyciel był gdzieś tu, na tych stepach. Mając moc Oczu Alchazzara, Nosta Khan znajdzie go. Wodzowie weszli do jaskini i usiedli szerokim półokręgiem, sześć metrów od Kamiennego Wilka. Każdemu z nich towarzyszyli dwaj wybrani, najlepsi wojownicy. Stanęli za plecami swych przywódców, trzymając dłonie na rękojeści mieczy, gotowi odeprzeć zdradziecki atak. Kiedy wszyscy usiedli, Nosta Khan wstał. – To wielki dzień – rzekł do zgromadzonych. – Odzyskaliśmy to, co straciliśmy. To pierwszy Dzień Zjednoczyciela. Odnaleźliśmy Oczy Alchazzara! Tłum wydał cichy jęk i zapadła pełna zdumienia cisza. – Podejdź tu, Talismanie – rozkazał szaman. Talisman wyszedł ze środka półokręgu i przeszedłszy między rzędami, stanął u boku szamana. – Oto człowiek, który dowodził obrońcami świątyni Oshikaia Smokogromcy. Oto człowiek, który doprowadził do klęski gajinów. Dziś z dumą przyjmie swe nadyryjskie imię i po wsze czasy będzie pamiętany jako wielki bohater Wilczych Łbów. – I zwrócił się do Talismana: – Daj mi Oczy, mój chłopcze. – Za chwilę – odparł Talisman. Odwrócił się do zgromadzonych. – Świątynia Oshikaia nadal stoi – oznajmił dźwięcznym głosem. – Stoi, ponieważ nadyryjscy wojownicy wysoko mierzyli i dumnie stawili czoło wrogowi. Teraz, w tym miejscu, składam hołd Bartsaiowi, wodzowi Krzywych Rogów, który poległ, broniąc kości Oshikaia. Składam hołd Kzunowi z Samotnych Wilków, który został zabity, gdy dowodził wojownikami Krzywych Rogów walczących w obronie naszej świątyni. Składam hołd Quing-chinowi z Rączych Kuców, który został okaleczony i zamordowany przez gajinów. Składam hołd Lin-tse z Jeźdźców Niebios. I chcę przedstawić nowego wojownika Wilków. Podejdź tu, Gorkaiu. Gorkai wstał i zbliżył się do niego. Na ramieniu niósł ciężki żelazny młot na długim trzonku. – Oto Gorkai, który był Notasem, a teraz jest Wilczym Łbem. Nosta Khan powiedział wam, że dzień Zjednoczyciela jest bliski i miał rację. Czas zapomnieć o dawnych urazach. Spójrzcie na siebie! Jesteście Wilczymi Łbami, a jednak siedzicie tu z eskortą, obawiając się własnych braci. I słusznie! Gdyż nie ma takiego wśród was, który nie skorzystałby z okazji i nie zabił brata, aby przejąć władzę. Sami jesteśmy sobie wrogami. To czysta głupota. Podczas gdy Gothirowie rosną w siłę, my toczymy wojny między sobą. Dlaczego? Czyżbyśmy urodzili się głupi? Przed wiekami mędrcy Nadirów popełnili potworny błąd. Pozbawili tę ziemię magii i umieścili ją w nich – powiedział, wyjmując Oczy Alchazzara z kieszeni kurtki z kozich skór. Klejnoty rozbłysły w świetle pochodni, gdy podniósł je w górę. – Oto moc tych stepów i gór! – zawołał. – Magia bogów kamienia i wody. Uwięziona tu... w tych purpurowych kamieniach, dzięki którym każdy może być chanem. Może być nieśmiertelny. Widziałem ich moc. Zostałem ranny w bitwie o świątynię. Gothiryjska włócznia przeszyła moją pierś, a jednak nie mam nawet blizny. Oczy wszystkich obecnych były teraz skierowane na kamienie i w każdym spojrzeniu widział nie skrywaną żądzę. – Oto Oczy Alchazzara! – krzyknął, a jego głos odbił się echem od sklepienia jaskini. – Tylko czy ktoś z was wierzy, iż Bartsai, Kzun czy Quing-chin zginęli po to, aby jeden człowiek mógł władać magią bogów kamienia i wody? Czy któryś z was jest godny tego zaszczytu? Jeśli taki jest, niechaj wstanie i powie nam, dlaczego zasługuje na ten honor! Wodzowie popatrzyli po sobie, ale żaden się nie poruszył. Talisman obrócił się na pięcie i podszedł do Kamiennego Wilka. Wyciągnął rękę i wepchnął mu klejnoty w oczodoły. Potem ponownie odwrócił się i skinął na Gorkaia, który rzucił mu młot. Talisman złapał narzędzie. – Nie! – wrzasnął Nosta Khan. Talisman cofnął się o krok i z całej siły uderzył młotem. Żelazo spadło na kamienne czoło, rozbijając wilczy łeb. Klejnoty rozbłysły oślepiającym purpurowym blaskiem, który spowił Talismana i wypełnił komorę. Między stalaktytami przeleciała błyskawica i głuchy pomruk, jak odgłos odległego gromu, wstrząsnął całą jaskinią. Ze sklepienia posypał się pył, który w purpurowym świetle zamigotał niczym tysiące zawieszonych w powietrzu diamentów. Kiedy kurz opadł, a blask przygasł, Talisman wypuścił z ręki młot i stanął spoglądając na resztki Kamiennego Wilka. Po oczach Alchazzara nie pozostał żaden ślad. – Coś ty zrobił? – krzyknął Nosta Khan, podbiegając do niego i chwytając go za ramię. Talisman odwrócił się i szaman odskoczył z jękiem, rozdziawiając usta i mrugając oczami. Gorkai zrobił krok naprzód... i stanął. Oczy Talismana zmieniły barwę, jakby to oślepiające purpurowe światło osiadło w nich, lśniąc w blasku pochodni. Już nie były czarne, lecz jarzyły się fiołkowym blaskiem. – Twoje oczy... – szepnął Gorkai. – Wiem – odparł Talisman. Minąwszy oszołomionego szamana, Talisman stanął przed zdjętymi podziwem wodzami. – Dziś przyjmuję moje nadyryjskie imię – rzekł. – Nie ma już Talismana. Umarł, gdy magia wróciła do tej ziemi. Od dzisiaj jestem Ulrykiem z Wilczych Łbów. Dros Delnoch Trzydzieści lat później Siedząc obok młodego żołnierza, Pellina, Druss Legenda zachichotał, kończąc swą opowieść. – Tak więc okazało się – powiedział – że zrobiliśmy to wszystko dla młodej dziwki! Sieben wcale się tym nie przejął. Miał Niobe, zabrał ją do domu i kupił jej bajecznie ozdobne wiadro na ogień. Była dobrą kobietą i przeżyła go o dziesięć lat. Nie był jej wierny – nie wiem, czy Sieben wiedział, co oznacza to słowo. Był jednak lojalnym mężem i sądzę, że to też się liczy. Lekarz Calvar Syn podszedł do rębacza. – Ten chłopak nie żyje, Druss. – Wiem o tym, niech cię licho! Wszyscy mi umierają. – Delikatnie poklepał jeszcze ciepłą dłoń Pellina, a potem wstał od jego łóżka. – Dobrze walczył, wiesz? Bał się, ale nie uciekł. Stawił czoło wrogom, jak mężczyźnie przystało. Myślisz, że słyszał choć część tej opowieści? – Trudno powiedzieć. Może. Teraz powinieneś trochę odpocząć. Nie jesteś już młodzikiem. – Tak, słyszałem już tę radę od Reka, Hoguna i wszystkich pozostałych. Wkrótce odpocznę. Jak my wszyscy. Oni wszyscy odeszli, wiesz – wszyscy moi przyjaciele. Bodasena zabiłem osobiście, a Sieben poległ pod Skeln. – A co z Talismanem? Widziałeś go jeszcze kiedyś? – Nie. Sądzę, że zginął w jednej z bitew Ulryka. – Druss uśmiechnął się z przymusem i pogładził powykręcanymi palcami siwą brodę. – Byłby dumny, gdyby mógł teraz zobaczyć te plemiona, co? Oblegające mury Dros Delnoch. Zjednoczone. – Odpocznij trochę, stary – rozkazał Calvar Syn. – W przeciwnym razie jutro nie będziesz tu siedział, ale leżał na jednym z tych łóżek. – Słyszę cię, lekarzu. Wziąwszy topór, Druss wyszedł w księżycową noc i wstąpił na mury, skąd spojrzał na morze nadyryjskich namiotów zapełniających całą przełęcz, jak daleko sięgnąć okiem. Trzy z sześciu wielkich murów już zdobyto i Druss stał teraz przy bramnej wieży czwartego. – O czym myślisz, stary koniu? – zapytał Bowman, wychodząc z cienia. – Ulryk stwierdził, że jego szaman przepowiedział, iż umrę tutaj... przy tej bramie. To równie dobre miejsce jak każde inne. – Ty nie umrzesz, Drussie. Jesteś nieśmiertelny. Wszyscy o tym wiedzą. – Jestem stary i zmęczony – przyznał Druss. – I zanim tu przybyłem, wiedziałem, że tutaj spocznę na zawsze. – Uśmiechnął się. – Zawarłem pakt ze śmiercią, chłopcze. Bowman zadrżał i zmienił temat. – Spodobał ci się, prawda? Mówię o Ulryku. Co jeszcze się od niego dowiedziałeś? Druss milczał. To spotkanie z Ulrykiem jeszcze teraz budziło w nim jakiś dziwny niepokój, ale nie miał pojęcia, z jakiego powodu. Nigdy się nie dowiedział. Kilka dni później, siedząc samotnie w swoim namiocie, Ulryk też myślał o rębaczu, wspominając ich ostatnie spotkanie na ziemi niczyjej między pierwszym a drugim murem. Słońce jasno świeciło na bezchmurnym niebie i nieprzyjaciel wycofał się z Eldibaru, pierwszego muru. Ulryk wyszedł na ziemię niczyją i rozłożył na trawie szkarłatny dywan. Jeden z jego ludzi przyniósł mu dzban wina oraz tacę z daktylami i kawałkami sera. Wielki Chan siedział i czekał. Zobaczył, jak spuszczają Drussa na linie z drugiego muru. Wojownik postarzał się, siwa broda lśniła mu w słońcu. Czy pamiętasz mnie, Druss? – zastanawiał się Ulryk. Nie, skądże. Ten młody wojownik o gładkiej twarzy i ciemnych oczach, którego znałeś przed trzydziestoma laty, teraz jest poznaczonym bliznami wodzem o fiołkowych oczach. Rębacz podszedł bliżej i serce Ulryka zaczęło mocniej bić. Druss trzymał w dłoni swój straszliwy topór, Snagę, którym czynił takie spustoszenie, broniąc świątyni Oshikaia. Czy chcesz mnie nim zarąbać? – rozmyślał Ulryk. Zaraz jednak zrozumiał, że nie. Druss, jak zawsze, był człowiekiem honoru. – Jestem obcy w twoim obozie – odezwał się starzec. – Witaj, przybyszu, i jedz – zaprosił go Ulryk i Druss usiadł naprzeciw niego, podwijając nogi. Wódz Nadirów powoli odpiął paski lakierowanego czarnego napierśnika, zdjął go i starannie ułożył obok. Następnie zsunął czarne nagolenniki i naramienniki. – Jestem Ulryk z Wilczych Łbów. – Ja jestem Druss, Kapitan Topora. Rębacz zmrużył bladoniebieskie oczy, spoglądając na Wielkiego Chana. Czyżby mnie poznał? – zastanawiał się Ulryk. Powiedz mu! Wyjaw to teraz. Wyraź swoją wdzięczność. – Co za spotkanie! Jedz – zachęcił gościa Ulryk. Druss wziął garść daktyli ze stojącego przed nim srebrnego talerza i jadł powoli. Potem poczęstował się serem z koziego mleka i popił łykiem czerwonego wina. Uniósł brwi i uśmiechnął się. – Lentryjskie czerwone – wyjaśnił Ulryk. – Bez trucizny. Druss się roześmiał. – Trudno mnie zabić. Taki mam dar. – Nieźle sobie radziłeś. Cieszy mnie, że mam takiego przeciwnika. – Zasmuciła mnie wiadomość o twoim synu. Ja nie mam synów, ale wiem jak to jest, kiedy człowiek traci ukochaną osobę. – To był okrutny cios – wyznał Ulryk. – Był dobrym chłopcem. Cóż, życie jest okrutne, prawda? Człowiek musi wznieść się ponad smutek. Druss milczał i znów poczęstował się daktylami. – Jesteś wielkim człowiekiem, Druss. Przykro mi, że masz tutaj umrzeć. – Tak. Miło byłoby żyć wiecznie. Z drugiej strony staję się zbyt powolny. Paru twoich wojowników o mało nie naznaczyło mnie swą stalą. To zawstydzające. – Wyznaczyłem nagrodę dla tego, który cię zabije. Sto koni wybranych z mojej stajni. – W jaki sposób udowodni, że mnie zabił? – Przyniesie mi twoją głowę i przyprowadzi dwóch świadków. – Nie pozwól, żeby dowiedzieli się o tym moi ludzie. Zrobiliby to za pięćdziesiąt koni. – Nie sądzę! Dobrze się spisywałeś. Jak radzi sobie nowy książę? – Zapewne wolałby mniej hałaśliwe powitanie, ale myślę, że dobrze się bawi. Nieźle walczy. – Jak wy wszyscy. To jednak nie wystarczy. – Zobaczymy – skwitował Druss. – Te daktyle są naprawdę wyśmienite. – Wierzysz w to, że zdołacie mnie powstrzymać? Odpowiedz szczerze, Krocząca Śmierci. – Chciałbym móc służyć pod twoimi rozkazami – przyznał Druss. – Podziwiam cię od lat. Służyłem wielu władcom. Jedni byli słabi, inni uparci. Znałem wielu wspaniałych ludzi, ty jednak... Masz w sobie znamię wielkości. Sądzę, że w końcu osiągniesz to, czego pragniesz. Lecz nie za mojego życia. – Ty nie pożyjesz długo, Druss – stwierdził łagodnie Ulryk. – Nasz szaman zna się na tych sprawach. Powiedział mi, że widział cię stojącego w bramie czwartego muru. Zdaje się, że nazywacie go Sumitosem? Na twoich ramionach tkwiła trupia czaszka – widmo śmierci. Druss ryknął śmiechem. – Śmierć zawsze krąży wokół mnie, Ulryku. Ja jestem tym, który kroczy ze śmiercią. Czy twój szaman nie zna waszych własnych legend? Być może przyjdzie mi zginąć na Sumitosie, może na Musifie. Lecz gdziekolwiek to będzie, wiedz jedno: odchodząc w Dolinę Cieni, zabiorę ze sobą więcej niż kilku Nadirów, aby towarzyszyli mi w drodze. – Będą dumni, mogąc iść z tobą. Odejdź w pokoju. Ciało Drussa Legendy leżało na stosie. Ramiona miał skrzyżowane na piersi, a w martwych dłoniach dzierżył swój wielki topór. Spojrzawszy na pogrzebowy stos, Ulryk poczuł przeszywający ból w sercu, a potem bolesną pustkę. Druss zabił w pojedynku mistrza Nadirów, Nogushę. Jednakże ten posmarował trucizną ostrze swego miecza. W chwili gdy rozpoczął się następny szturm, stary wojownik był już konający, lecz wciąż walczył, a jego straszliwy topór szerzył spustoszenie wśród atakujących, aż zalała go fala Nadirów. – Dlaczego wyświadczasz mu taki zaszczyt, panie? – spytał Ogasi. – Był gajinem i naszym wrogiem. Ulryk westchnął. – Walczył razem z twoim ojcem i ze mną o świątynię Oshikaia. Pomógł przywrócić magię naszej ziemi. Bez niego nie byłoby nadyryjskiej armii. A może i żadnej przyszłości dla naszego ludu. – A więc był głupcem – zauważył Oshikai. Ulryk stłumił gniew. Ogasi był odważny i lojalny, lecz nigdy nie pojmie wielkości takich ludzi jak Druss Legenda. – Miałem przywilej i zaszczyt walczyć u jego boku – tłumaczył Ulryk. – Był człowiekiem, który zawsze walczył o to, w co wierzył, niezależnie od szans. Wiem, że nienawidzisz gajinów, Ogasi. Jednak Druss był niezwykłym człowiekiem, który wznosił się ponad rasowe uprzedzenia. Dawno temu on i ja razem przeszliśmy przez Otchłań, aby ocalić duszę Shul-sen i połączyć ją z duszą Oshikaia. Tak, walczył przeciwko nam, lecz nie było w nim nienawiści. Był wielkim człowiekiem i – przez pewien czas – moim przyjacielem. Oddaj mu cześć ze względu na mnie. – Zrobię to, panie – zgodził się Ogasi. Milczał chwilę, a potem uśmiechnął się. – Na bogów kamienia i wody, ależ on umiał walczyć, co? – Tak – rzekł cicho Ulryk. – Umiał walczyć.