11730
Szczegóły |
Tytuł |
11730 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11730 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11730 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11730 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tony Parsons
Mężczyzna i Żona
(Man and Wife)
Przełożył Andrzej Szulc
Część pierwsza
Mężczyzna jej marzeń
Najpiękniejsza dziewczyna na świecie
Mój syn przychodzi na mój ślub.
Jest moim pierwszym drużbą. Mówię mu to: „Jesteś moim drużbą Pat”. Chyba jest
zadowolony. Jeszcze nigdy nie był drużbą. To oczywiście nie znaczy, że będzie wygłaszał
„jajcarskie” komentarze o tym, co wyprawiałem z owcami w latach mojej szalonej młodości,
próbował zwiać z panną młodą, ani nawet pilnował obrączek. Ma dopiero sześć lat.
W związku z czym jego obowiązki są głównie ceremonialne. Ale oznajmiając, że będzie moim
pierwszym drużbą, wcale nie żartuję.
Jest tym, co we mnie najlepsze, i ten wyjątkowy dzień byłby bez niego niepełny.
Za kilka dni, kiedy skończy się weselny tort, zacznie nowe małżeńskie życie i świat wróci do
normy, jakaś nauczycielka zapyta Pata, co robił w ten weekend.
– Byłem na ślubie taty – poinformuje ją.
I choć nie opowie mi na ten temat nic więcej, potrafię się domyślić, ile znaczących
uśmieszków wywoła ta nieopatrzna niewinna uwaga w pokoju nauczycielskim. Jak chichocząc,
będą ją bez końca powtarzać. Jak będą wzdychać. Oto znak naszych czasów, pomyślą
nauczyciele mojego syna. Dzieci, które w czasie weekendu są świadkami uroczystości, podczas
której jedno z ich rodziców wiąże się z kimś innym. Co za świat!
Wiem, że mój ojciec czułby to samo, chociaż stary w żadnym wypadku nie uznałby tego za
coś śmiesznego.
Nawet w podeszłym wieku, kiedy zaczął się w końcu godzić z tym, co współcześni mężczyźni
i kobiety robią ze swoim życiem oraz życiem swoich dzieci, wiem, że tak naprawdę tato nie
chciałby, żeby jego wnuk był w sobotnie popołudnie świadkiem mojego ślubu. Jego zdaniem
o wiele większą atrakcją byłaby dla niego gra w piłkę w parku.
Mam jednak wrażenie, że wszyscy oni się mylą – nauczyciele mojego syna i ojciec, każdy, kto
uważa, że ten pierwszy raz jest bardziej wyjątkowy od ostatniego.
Nie będę stawiał innych przed tobą...
Cóż może być złego w stawianiu innych przed tobą? Jak może być zła kolejna próba
wyprostowania swojego życia? Jeśli się nie jest Elizabeth Taylor.
Z upływem lat zaczynam widzieć w lustrze coraz więcej ze swojego ojca i uświadamiam
sobie, że na ogół zgadzam się z jego poglądami na współczesny parszywy świat.
W tej kwestii nie miałeś jednak racji, tato.
Wszyscy zasługujemy na drugą szansę, żeby odnaleźć miłość, o której marzymy, wszyscy
mamy prawo do szczęśliwego zakończenia, do tego, by zmienić nasze życie w historię
zaczerpniętą z jednej z tych piosenek, które tak uwielbiałeś.
No wiesz.
Jednej z tych starych piosenek.
To skromny ślub. Właściwie kameralny. Kilkoro przyjaciół, nasze rodziny, a raczej to, co
z nich pozostało – nasze matki, nasze dzieci, jej siostry, bracia mojego taty, bracia mojej mamy –
no i nas dwoje.
Ja i najpiękniejsza dziewczyna na świecie.
Nie mogę przestać się na nią gapić.
Nie mogę oderwać oczu od jej prześlicznej buzi.
Nie mogę się nadziwić, jak pięknie dzisiaj wygląda, uśmiechając się na tylnym siedzeniu
naszej czarnej taksówki, kiedy jedziemy do małej salki przy Roseberry Avenue, gdzie ma się
odbyć nasz ślub.
Czuję się, jakbym widział Cyd po raz pierwszy w życiu. Czy każdy mężczyzna ma takie
odczucie? Nawet ci z brzydkimi pannami młodymi? Czy każdy mężczyzna ma wrażenie, że jego
narzeczona jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie? Możliwe.
Z całego serca chcę dla niej tego, co najlepsze. Chcę, żeby ten dzień był idealny, i to mnie
zżera, ponieważ wiem, że nigdy taki nie będzie.
Nie ma ojca, który stanąłby u jej boku, nie ma ojca, który przywitałby ją w nowej rodzinie.
Obaj nasi ojcowie byli ludźmi pracy ze starej szkoły, silnymi, łagodnymi
i niesentymentalnymi, i ci twardzi mężczyźni z twardego pokolenia mieli serca i płuca, które
okazały się zaskakująco kruche.
Nasi ojcowie odeszli, zanim nadeszła ich pora, i wiedziałem, Że będzie nam ich dzisiaj
brakować, dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek indziej.
Były i inne przyczyny, dla których nad tym idealnym dniem zawisło kilka chmur.
Nie zadźwięczą dla nas kościelne dzwony, nie zagrają hymny. Nie będzie życzliwego pastora,
który by nas połączył i powiedział, kiedy wolno nam się pocałować. Za dużo mamy mil na
liczniku. Za dużo przeżyliśmy.
Sądziłem, że tego też mi będzie brakować. Świętości. Sądziłem, że to w negatywny sposób
odbije się na całej ceremonii.
Lecz kiedy ona bierze mnie za rękę, ta sprawa przestaje nagle mieć znaczenie. Wyczuwam
obecność czegoś świętego w tym małym świeckim pomieszczeniu z kobietami w kapeluszach,
mężczyznami w garniturach i dziećmi odzianymi w to, co moja mama nazwałaby najlepszym
niedzielnym ubraniem.
Wszyscy się uśmiechają, ciesząc się razem z nami, wszędzie widać białe lilie, ich zapach
unosi się w powietrzu.
Nie ma miejsca, które byłoby bardziej święte.
I jeśli ktokolwiek jest błogosławiony, my także jesteśmy błogosławieni.
To skromny ślub. Takiego oboje chcieliśmy. Uprawomocnienie tego, o czym wiedzieliśmy
prawie od samego początku – że budujemy razem życie.
I oznajmienie światu, że najlepsze jest jeszcze przed nami. W czym może zawierać się więcej
nadziei? Cóż może być bardziej słuszne? Bardziej święte?
Jeśli mam być szczery, właściwie cieszę się, że udało nam się uniknąć tradycyjnego wesela.
Cieszę się, że tak wiele jego atrybutów nas ominęło – poczynając od słodkiej kościelnej
pobożności i zatęchłego cmentarza czekającego tuż za deszczem konfetti, po wielopokoleniową
dyskotekę, na której pijani wujowie wymachują w powietrzu ramionami w rytmie Wake Me Up
Before You Go-Go.
Wszystko to sobie darowaliśmy.
To prosta ceremonia łącząca dwa skomplikowane istnienia. Nie te, które się dopiero
rozpoczęły, lecz te, które mają już swoją historię. Najpiękniejszą część tych istnień, tych historii,
można ujrzeć w dzieciach, które stoją ze swoimi babciami w pierwszym rzędzie tego, co może
uchodzić za kongregację.
Poważna mała dziewczynka ubrana w długą żółtą sukienkę, przyciskająca do piersi bukiecik
białych kwiatów, dziecko z szeroko osadzonymi oczyma, ciemnymi włosami i śliczną buzią swojej
matki.
I troszeczkę młodszy chłopiec w muszce i koszuli z żabotami, bez marynarki (co on zrobił
z marynarką?... kiedy ostatni raz na niego zerknąłem, miał ją na sobie), chłopiec, który nigdy nie
zdoła przywdziać maski chłodnej oficjalności, nawet nie powinien tego próbować, w związku
z czym uśmiecha się nieśmiało i przestępuje z nogi na nogę w świeżo kupionych półbutach,
zachowując się tak, jakby pierwszy raz w życiu włożył na stopy coś innego niż tenisówki.
Peggy i Pat.
Jej córka i mój syn.
Mój piękny syn.
Pat trzyma za rękę moją matkę. I kiedy urzędnik stanu cywilnego pyta o obrączki, widzę, Że
twarz mojego syna się zmienia.
Gładkie zaokrąglone rysy niemowlęcia i brzdąca, którym kiedyś był, ustępują miejsca
ostrzejszym, bardziej kanciastym liniom. Czas biegnie do przodu, czas ucieka, kiedy odwracam
wzrok, i mój chłopak nie jest już ładny – zaczyna być przystojny. Codziennie dorasta.
Cyd uśmiecha się do mnie, jakbyśmy byli ostatnimi ocalałymi z zagłady kochankami. I myślę
sobie: żadnych ale. Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do tej kobiety. Jest tą jedyną.
W smutku i radości, począwszy od dzisiaj. Jest tą jedyną.
I rośnie mi serce, ponieważ czuję się dziś jak nowo narodzony, jak gdyby miały w końcu
nadejść stare dobre czasy. Chociaż mamy za sobą wiele przeżyć, czasami paskudnych, smutnych
i bolesnych, mamy również wiele przed sobą, mamy tak wiele rzeczy, których wypatrujemy i które
mają dopiero nadejść.
Jestem pewien tej kobiety. Chcę z nią spędzić resztę mojego Życia. W chorobie i w zdrowiu.
W dostatku i w biedzie. Odrzekając się innych. Jeśli o mnie chodzi, zgoda. Chcę, żeby jej twarz
była ostatnią rzeczą, którą widzę wieczorem, i pierwszą rzeczą, którą widzę rano. Chcę oglądać
tę twarz, kiedy będzie się zmieniać z biegiem lat. Chcę poznać każde znamię na jej ciele,
zapamiętać każdy pieg. Troszczyć się i bronić. Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Na mnie możecie
liczyć. Świetnie. Wspaniale. Gdzie mam podpisać?
Jest tylko jedna mała, malutka wątpliwość.
Wyrzucam ją z umysłu, nie chcę uznać jej istnienia. Ale ona nie znika. To drobna i błaha
obawa, czająca się w jakimś odległym zakamarku mego serca, nie mogę jednak zaprzeczyć, Że
się pojawiła.
Nie tyle nawet chmurka na idealnym błękicie, co odległy pomruk grzmotu.
Bo widzicie, mam świadomość, że jestem w tej salce z dwóch powodów. Ponieważ ją kocham,
to oczywiste. Kocham moją przyszłą żonę. Kocham moją Cyd. Lecz jestem tutaj również dlatego...
jak mam to ująć?... bo chcę odbudować moją rodzinę.
Chodzi nie tylko o to, że tym razem chcę się okazać dobrym mężem.
Chodzi również o bycie ojcem.
Dla jej córki. Dla każdego dziecka, które możemy mieć razem. I dla mojego syna. Chcę
rodziny także dla niego, nie tylko dla siebie. Chcę rodziny dla mojego Pata. Dla nas obu.
Rodziny po raz kolejny.
Jestem tutaj dla tej niesamowitej kobiety. Lecz jestem tutaj również dla mojego syna.
Czy to w porządku? Czy można wybaczyć, że jestem tutaj z dwóch powodów? Dla dwojga
ludzi? Czy to w porządku, że w tej miłosnej historii nie chodzi tylko o naszą miłość?
Ktoś mówi do nas i staram się zignorować pomruk tego odległego grzmotu. Urzędnik pyta
pannę młodą, czy przyrzeka kochać i troszczyć się.
– Przyrzekam – mówi moja żona.
Biorę głęboki oddech.
Ja też przyrzekam.
1
Mój syn ma nowego ojca.
Właściwie nie mówi do tego faceta tato – no nie, tego by mi nie zrobił – ale nie mam co się
oszukiwać. Ten facet – Richard, cholerny Richard – zastąpił mnie we wszystkich sprawach, które
się liczą.
Richard jest przy nim, kiedy mój syn je śniadanie (Coco Pops, prawda? Widzisz, Pat,
pamiętam Coco Pops). Richard jest przy nim, kiedy mój syn bawi się cicho swoimi zabawkami
z Gwiezdnych wojen (bawi się cicho, ponieważ Richard jest raczej zwolennikiem Harry’ego
Pottera i nie rajcują go tak bardzo świetlne miecze, Gwiazda Śmierci oraz Rycerze Jedi).
I jest tam w nocy, dzieląc łoże z matką mojego syna.
Nie zapominajmy o tym szczególe.
– Więc jak ci leci?
Zadaję mojemu synowi to samo pytanie w każdą niedzielę, kiedy siadamy z naszymi Happy
Meals w barze z hamburgerami, pośród innych podobnych do nas tatusiów i małych chłopców
i dziewczynek. Pośród innych weekendowych rodzin.
– Dobrze – odpowiada.
To wszystko. Dobrze? Po prostu dobrze? To zabawne i zarazem trochę smutne, bo kiedy był
mniejszy, nie zamykały mu się usta, stale o coś pytał.
Skąd wiem, że już się obudziłem? Dokąd idę, kiedy śpię? Jak to się dzieje, że rosnę?
Dlaczego niebo się nie kończy? Ty chyba nie umrzesz, prawda? Oczywiście, że nie umrzesz,
powiedz! I czy Gwiazda Śmierci jest większa od księżyca?
W dawnych czasach nie zamykały mu się usta.
– W szkole wszystko w porządku? Dobrze ci się układa z kolegami w klasie? I jak ci się
w ogóle teraz żyje?
Nigdy nie pytałem go o Richarda.
– Dobrze – powtórzył z pokerowym obliczem, spuszczając tym jednym małym słowem
nieprzeniknioną zasłonę na swoje życie. Złapał w obie ręce swojego hamburgera, niczym mała
wiewiórka uwielbiająca niezdrowe żarcie. A ja, patrząc na niego, uświadomiłem sobie, że ma na
sobie ubranie, którego nigdy przedtem nie widziałem. Dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej?
Tyle było pytań, których nie miałem nawet odwagi mu zadać.
– Lubisz swoją nauczycielkę?
Pat kiwnął głową, po czym odgryzł większy kęs, niż mógł przeżuć, uniemożliwiając w ten
sposób dalszą rozmowę. Co tydzień przerabialiśmy to samo. Robiliśmy to od dwóch lat, odkąd
zamieszkał ze swoją matką.
Ja pytałem go o szkołę, przyjaciół i dom.
On podawał mi nazwisko, stopień i numer identyfikacyjny.
W dalszym ciągu rozpoznawałem w nim słodkie pogodne dziecko z przybrudzonymi blond
włosami, jeżdżące kiedyś rowerem marki Blue Bell. Tego samego chłopca, który w wieku dwóch
lat był tak śliczny, że ludzie stawali na ulicy, aby mu się przyjrzeć, w wieku trzech lat upierał się,
że nazywa się Luke Skywalker, a w wieku czterech starał się być bardzo dzielny, kiedy opuściła
mnie jego matka i wszystko zaczęło się sypać w gruzy.
To wciąż mój Pat.
A jednak nie otwiera już przede mną swego serca – nie mówi o tym, co go przeraża i co go
uszczęśliwia, nie opowiada, co mu się śni i co go fascynuje – dlaczego niebo się nie kończy? –
tak jak to robił, kiedy był mały.
Tyle rzeczy się zmienia, kiedy dzieci idą do szkoły. Właściwie wszystko. Traci się ich wtedy
i tak naprawdę nigdy nie odzyskuje. Lecz nie chodziło tylko o szkołę.
Istniał między nami dystans, którego nie mogłem przezwyciężyć bez względu na to, jak
bardzo się starałem. Istniały mury, które nas dzieliły: mury jego nowego domu. Teraz już nie tak
bardzo nowego. Za parę lat będzie mógł powiedzieć, że większą część swojego życia spędził
z dala ode mnie.
– Jak ci smakuje Happy Meal, Pat? Przewrócił oczyma.
– Jadłeś kiedyś Happy Meal?
– Właśnie go jem.
– No więc tak właśnie smakuje – poinformował mnie. Mój syn w wieku siedmiu lat. Czasami
grałem mu na nerwach. Widziałem to.
Wciąż spędzaliśmy razem przyjemnie czas. Kiedy przestawałem go nieudolnie
przesłuchiwać, całkiem dobrze się bawiliśmy. Tak jak to się zawsze działo w przeszłości. Pat był
wspaniałym kumplem – wyrozumiałym, pogodnym, wesołym. Ale i to się zmieniło – teraz, gdy
nasz wspólny czas był racjonowany. Ten czas podszyty był desperacją, ponieważ załamałbym
się, widząc, że cokolwiek go rozczarowało albo zasmuciło. Każde dotykające go drobne
nieszczęście, niezależnie od tego, w jakim stopniu tymczasowe, dręczyło mnie tak, jak nie
dręczyło nigdy, kiedy mieszkaliśmy pod jednym dachem.
Te niedziele były najjaśniejszym punktem mojego tygodnia. Chociaż w pracy szło mi teraz
całkiem dobrze, nic nie mogło się równać z tym dniem, tym wspaniałym dniem, który miałem
spędzić z moim synem.
Nie robiliśmy nic specjalnego, po prostu to samo co zawsze – czas upływał nam pomiędzy
barem z hamburgerami, parkiem, gdzie graliśmy w piłkę, kinem, salonem gier i centrum
handlowym. Na szczęśliwym mitrężeniu kolejnych godzin.
Wyglądało to jednak inaczej niż wówczas, gdy mieszkaliśmy razem, ponieważ teraz pod
koniec tych zwyczajnych idealnych dni musieliśmy sobie powiedzieć do widzenia.
Zegar nie przestawał tykać.
W pewnym okresie naszego życia – kiedy się nim samotnie opiekowałem, a jego matka była
w Japonii, próbując odzyskać to wszystko, co dla mnie poświęciła – wydawało mi się, że ja i Pat
jesteśmy wyjątkowi.
Stojąc przed szkołą podstawową, odizolowany od wszystkich matek czekających na swoje
dzieci, miałem wrażenie, że na świecie nie ma nikogo takiego jak my. Teraz już tego nie czułem.
Świat pełen był ludzi takich jak my. Nawet w McDonaldzie pełno było takich ludzi.
W niedzielę zawsze roiło się tutaj od jednodniowych tatusiów prowadzących koturnowe
rozmowy ze swoimi pociechami, tymi nieufnymi dzieciakami występującymi we wszystkich
możliwych rozmiarach, od uroczych małych brzdąców aż po opryskliwe nastolatki
z poprzekłuwanymi nosami, wszystkich tych ojców spoglądających co chwila na zegarek
i usiłujących nadrobić stracony czas, co nigdy im się zresztą nie udawało.
Unikaliśmy kontaktu wzrokowego, ja i ci inni jednodniowi tatusiowie. Lecz istniał między
nami rodzaj cichego braterstwa. Kiedy zdarzały się nieprzyjemne sceny – łzy albo podniesione
głosy, porzucone w pół kęsa Egg McMuffin, kategoryczne żądania, żeby natychmiast połączyć
się z mamą przez komórkę – współczuliśmy sobie, ja i inni niedzielni tatusiowie.
Kiedy Pat i ja umilkliśmy, zauważyłem, że jednego z nich torturuje przy sąsiednim stoliku
córka, dziesięciolatka z oczyma jak spodki i z opaską na włosach.
– Je suis vegetarienne – oznajmiła, odsuwając od siebie nietkniętego Big Maca.
Ojcu opadła szczęka.
– Jak możesz być wegetarianką, Louise? W zeszłym tygodniu jeszcze nią nie byłaś. Zjadłaś
hot doga przed Królem Lwem, pamiętasz?
– Je ne mange pas de viande – upierała się dziewczynka. – Je ne mange pas de boeuf.
– Nie wierzę – stwierdził ojciec. – Dlaczego nie powiedziałaś mi, że zostałaś wegetarianką?
Dlaczego nie powiedziałaś matce?
Biedny sukinsyn, pomyślałem i ujrzałem w jednym błysku jego miłosne perypetie.
Biurowy romans, przyjeżdżająca z paryskiej filii kobieta, która roztacza dookoła zapach
Chanel i mówi z akcentem, od którego taje serce każdego dorosłego mężczyzny. Ekspresowe
zaloty, zwiedzanie obu miast, upojne chwile w blasku księżyca, kwiaty z Interflory, wczesna,
prawdopodobnie nieplanowana ciąża, a potem, gdy seks stracił urok nowości, bilet powrotny do
starego kraju.
– Je suis allergique aux Happy Meals – oświadczyła dziewczynka.
Pat przestał jeść i otworzył usta ze zdumienia. Panienka przy sąsiednim stoliku najwyraźniej
wywarła na nim wielkie wrażenie. Imponowało mu wszystko, co mówiły i robiły większe dzieci.
Ale to było coś innego. Prawdopodobnie po raz pierwszy zobaczył na własne oczy – poza filmem
i telewizją – dziecko, które mówiło w obcym języku.
– To japoński? – szepnął do mnie. Uważał, że obcych języków używają wyłącznie
Japończycy. Jego matka mówiła nim płynnie.
– Francuski – odparłem szeptem.
Pat uśmiechnął się do dziewczynki w opasce na włosach. Popatrzyła na niego jak na
powietrze.
– Ale dlaczego ona mówi po francusku? – zapytał, nagle się ożywiając. I zrobiło się tak jak
dawniej: Pat chciał, żebym rozwikłał jedną z jego małych zagadek. Serce skoczyło mi w górę
z radości.
– Ta dziewczynka jest Francuzką – odparłem półgłosem, zerkając na biednego sukinsyna,
który był jej ojcem. – Pół-Francuzką.
Pat otworzył szerzej oczy.
– To bardzo daleko – mruknął. – Francuski jest bardzo daleko.
– Masz na myśli Francję. Francja nie jest tak daleko jak myślisz, skarbie.
– Nieprawda, jest. Francja jest tak daleko, jak myślę. Może nawet dalej.
– Bynajmniej. Do Francji... to znaczy do Paryża... jedzie się z Londynu tylko trzy godziny
pociągiem.
– Jakim pociągiem?
– Specjalnym. Bardzo szybkim pociągiem, który jedzie z Londynu do Paryża. Nazywa się
Eurostar. Pokonuje tę odległość w trzy godziny. Jedzie tunelem pod dnem morza.
Mój syn popatrzył na mnie z powątpiewaniem.
– Pod dnem morza?
– Owszem.
– Nie wydaje mi się. Bernie Cooper był w lecie we Francji. – Bernie Cooper, zawsze
wymieniany z imienia i nazwiska, był najlepszym przyjacielem Pata. Najlepszym przyjacielem
w życiu. Przyjacielem, którego miał na zawsze zapamiętać. Pat przytaczał opinie Berniego
z całym ferworem czerwonogwardzisty cytującego myśli przewodniczącego Mao w szczytowym
okresie rewolucji kulturalnej. – Bemie Cooper pojechał nad morze do francuskiego. To znaczy do
Francji. Polecieli jumbo jetem. Więc nie można pojechać do Francji pociągiem. Bernie Cooper
powiedział.
– Bernie i jego rodzina musieli polecieć na południe Francji. Paryż jest o wiele bliżej.
Naprawdę, kochanie. Można tam dojechać z Londynu w trzy godziny. Kiedyś tam pojedziemy.
Ty i ja. Paryż to piękne miasto.
– Kiedy pojedziemy?
– Kiedy będziesz dużym chłopcem.
– Ale ja już jestem duży – stwierdził, spoglądając na mnie z ukosa.
A ja pomyślałem, że to prawda. Jesteś już duży. Dziecko, które trzymałem w ramionach,
odeszło i nigdy go nie odzyskam.
Spojrzałem na zegarek. Było jeszcze wcześnie. W McDonaldzie serwowali śniadania.
– Chodź – powiedziałem. – Pomogę ci włożyć kurtkę. Idziemy. Nie zapomnij zabrać piłki
i rękawiczek.
Pat spojrzał przez okno na zalane deszczem ulice północnego Londynu.
– Idziemy do parku?
– Jedziemy do Paryża.
Mogło nam się udać. Wszystko sobie obliczyłem. Myślicie, że nie mógłbym, ot tak sobie,
wybrać się z nim do Paryża? Mogliśmy to zrobić. Niezbyt wygodnie, lecz w znośnych
warunkach. Trzy godziny Eurostarem do Paryża, popołudniowe zwiedzanie, a potem migiem
z powrotem, żeby zdążyć przed dobranocką. Dobranocką Pata, nie moją.
Nikt nie będzie wiedział, że pojechaliśmy do Paryża – to znaczy nie będzie wiedziała jego
matka – dopóki nie powrócimy bezpiecznie do Londynu. Potrzebowaliśmy tylko naszych
paszportów.
Sprzyjało nam szczęście. Cyd i Peggy nie było u mnie w domu. U Pata zastaliśmy tylko Uli –
senną niemiecką opiekunkę do dziecka. Nie musiałem zatem wyjaśniać żonie, dlaczego
potrzebuję paszportu, żeby móc pokopać piłkę w Primrose Hill, i nie musiałem wyjaśniać byłej
żonie, dlaczego potrzebuję paszportu Pata, żeby mógł zagrać na automatach w Funlandzie.
Dotarliśmy szybko na dworzec Waterloo i wkrótce nasz Eurostar wyjeżdżał ze stacji, a Pat
przyciskał twarz do okna wagonu. Od jego oddechu szyba pokryła się mgiełką.
Mój syn posłał mi chytre spojrzenie.
– Przeżyjemy przygodę, prawda? – zapytał. – To będzie coś ekstra?
– Coś ekstra – potwierdziłem.
– Ale numer – oświadczył z uśmiechem.
Chciałem dotrzymać niewypowiedzianych obietnic, które złożyłem mojemu synowi.
Chciałem wciąż dla niego coś znaczyć. Zawsze coś znaczyć. Starałem się przekonać go, a może
i samego siebie, że nie zmieniło się między nami nic podstawowego. Bo brakowało mi tego
chłopca.
Docierało do mnie, jak bardzo go kocham, dopiero gdy go przy mnie nie było. Kochałem go
tak bardzo, że aż mnie fizycznie bolało, tak bardzo, że bałem się, iż spotka go jakaś nieokreślona
krzywda, że mnie zapomni, że znajdę się na marginesie jego życia, że moja miłość, moja tęsknota
przestanie się w ogóle liczyć.
Dręczyła mnie obawa, że zjawię się tam któregoś dnia z wizytą, a on nie będzie mógł mnie
do końca umiejscowić. Śmieszne? Być może. Ale większą część tygodnia spędzaliśmy
oddzielnie. Także większą część weekendu mimo naszych prawnie zagwarantowanych schadzek.
Nie było mnie nigdy, kiedy trzeba było go przytulić, przeczytać mu bajkę, otrzeć oczy, gdy
płakał, ukoić jego lęki, być po prostu facetem, który wraca doń wieczorem do domu. Facetem,
jakim był dla mnie mój stary.
Czy w dzisiejszych czasach można być prawdziwym tatą? Czy możemy być prawdziwymi
ojcami dla swoich dzieci, skoro nigdy nie ma nas w pobliżu?
Już teraz, dwa lata po tym, jak Pat zamieszkał u swojej matki, znalazłem się na ścieżce, po
której krocząc, mogłem szybko stać się dla niego kimś obcym. Kimś, kto nie jest prawdziwym
tatą. W najlepszym razie tatą weekendowym. W podobnym stopniu przyszywanym tatą jak
Richard. Nie chciałem być takim ojcem. Chciałem, żeby mój syn stanowił część mojego życia.
Mojego nowego życia.
Cyd i ja byliśmy małżeństwem od ponad roku. To był wspaniały rok. Najlepszy rok. Stała się
moim najlepszym przyjacielem i nie przestała być moją kochanką. Znajdowaliśmy się na tym
etapie, kiedy odczuwa się zarówno zażyłość, jak i podniecenie, kiedy wszystko zmierza ku
lepszemu i nic się jeszcze nie opatrzyło, w tym szczęśliwym okresie, kiedy czas upływa na
budowaniu domu i pieprzeniu się do upadłego. Robieniu zakupów w Habitat*[* Habitat,
brytyjska sieć hipermarketów meblowych oraz ze sprzętem gospodarstwa domowego (przyp.
tłum.)] i dzikim atletycznym seksie. Nie ma nic lepszego pod słońcem.
Cyd była najmilszą osobą, jaką znałem, a poza tym szalałem na jej punkcie. Poszedłem do
siłowni wyłącznie dlatego, żeby nie przestać się jej podobać. Tylko dla niej robiłem swoje
pompki. Miałem nadzieję, że tak będzie już zawsze. Ale kiedy ktoś raz się paskudnie poparzył,
nigdy nie jest do końca ufny. Ktoś, kto raz przeszedł przez młyn postępowania rozwodowego,
nigdy nie zapomni, jak długo to trwało. I może to nawet dobrze. Może nie pozwala mu to
traktować miłości jego życia niczym kompletu mebli do składania.
Ten związek różnił się od tego, co łączyło mnie z moim synem. Planowałem pozostać z Cyd,
aż oboje będziemy starzy i siwi jak gołąbki. A przecież nigdy nic nie wiadomo, prawda?
Z mojego doświadczenia wynikało, że choć związki zaczynają się i kończą, ojcem jest się przez
całe życie. Jak brzmi to powiedzenie?
Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
W Paryżu planowaliśmy zrobić mnóstwo rzeczy. Pat chciał wjechać na wieżę Eiffla, jednak
kolejki były beznadziejnie długie i odłożyliśmy to na kiedy indziej. Zastanawiałem się, czy nie
zabrać go do Luwru, w końcu jednak uznałem, że jest za mały, a muzeum za duże.
Ostatecznie zatem popłynęliśmy statkiem po Sekwanie, a później schrupaliśmy kilka croque-
monsieur w małej kafejce w Marais.
– Francuski ser na grzance – stwierdził, opychając się, Pat. – Naprawdę pyszne.
Następnie poszliśmy pokopać trochę piłkę w Ogrodzie Luksemburskim i truchtaliśmy pod
kasztanowcami, podczas gdy młode pary obściskiwały się na parkowych ławkach,
wypielęgnowane pieski stąpały z wysoko zadartymi nosami, a wszyscy kopcili papierosy, jakby
to były lata pięćdziesiąte.
Oprócz wycieczki statkiem po Sekwanie i fikuśnych grzanek z serem ta niedziela nie różniła
się tak bardzo od naszych zwyczajnych spotkań. Ale wydawała się wyjątkowa i sądzę, że było
nam lżej na sercu niż kiedykolwiek indziej w Londynie. To był jeden z tych dni, które chciałoby
się zamknąć w butelce i zachować na resztę życia, żeby nikt ich nigdy nas nie pozbawił.
Wszystko szło dobrze do chwili, gdy zjawiliśmy się ponownie na Gare du Nord. Wjeżdżając
ruchomymi schodami do hali odjazdów, zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku.
Wszędzie kłębili się ludzie. Młodzież z plecakami, biznesmeni, grupy turystów. Nie mogli się
stąd ruszyć, ponieważ coś się stało na linii. Mokre liście czy uchodźcy? Nikt nie wiedział.
W każdym razie żaden pociąg nie odjeżdżał ani nie przyjeżdżał.
Wtedy właśnie się zorientowałem, że jesteśmy w opałach.
Cieszyłem się, że mój ojciec nie dożył tego wszystkiego. Szok zabiłby go, przysięgam na
Boga, że by zabił.
W głębi duszy pamiętałem jednak, że nigdy nie spędzałem długich godzin sam na sam
z moim tatą. Mój stary nigdy nie zabrał mnie na jeden dzień do Paryża.
Może i dorastałem z nim pod jednym dachem, lecz ojciec pracował przez sześć dni
w tygodniu, wracał wieczorem do domu otępiały ze zmęczenia i zajadał odgrzewany obiad przed
telewizorem, oglądając w milczeniu najnowszy taneczny numer Pan’s People.
Mojego ojca oddzieliła ode mnie potrzeba zarabiania pieniędzy. Mnie oddzieliły od Pata
rozwód oraz miejsce zamieszkania. Czy to naprawdę taka wielka różnica? Tak, to jest różnica.
Jeśli nawet rzeczywiście rzadko widywałem ojca – może mi się zdaje, ale mam wrażenie, że
pamiętam każdy wypad do parku, w trakcie którego kopałem z nim piłkę, każdy mecz futbolowy
i każdą wspólną wycieczkę do kina – mój stary nigdy się nie bał, że ktoś mu mnie ukradnie, że
mogę mówić do jakiegoś innego mężczyzny „tato”.
Przeszedł w swoim życiu wiele, poczynając od dzieciństwa w skrajnej nędzy i wojny
światowej, a kończąc na nowotworze, który go zabił, nigdy jednak nie był skazany na coś
takiego.
– Poczekaj, aż twój ojciec wróci do domu – powtarzała mi bez przerwy matka.
A ja czekałem. Przez całe dzieciństwo czekałem, aż ojciec wróci do domu. I może Pat też
czekał. Choć w głębi serca wiedział, że jego ojciec nigdy nie wróci do domu. Już nie.
Mój stary uważał, że najgorsza rzecz na tym świecie to być złym rodzicem dla swojego
dziecka. Lecz istnieje coś prawie tak samo złego, tato.
Można stać się dla niego kimś obcym.
A ja oczywiście chciałem, żeby mój syn był szczęśliwy. Chciałem, żeby był dobry dla swojej
matki, żeby ułożył sobie jakoś stosunki z jej nowym mężem, żeby dobrze mu szło w szkole
i żeby zdawał sobie sprawę, jakie to szczęście, że znalazł przyjaciela w osobie Berniego Coopera.
I chciałem również, żeby kochał mnie tak samo jak kiedyś.
Nie zapominajmy o tym szczególe.
2
Kiedy czarna taksówka dowlokła się w końcu pod jego dom, Pat spał jak suseł.
W tych dniach rzadko widywałem mojego syna śpiącego i zdumiało mnie to, jak wiele lat
ujął mu sen. Gdy nie spał, wydawał się bez przerwy na baczności – na jego słodkiej buzi
malowała się rozdzierająca serce czujność dziecka, które musi sobie znaleźć miejsce między
rozwiedzionymi rodzicami. Uważny i ostrożny, stąpał po polu minowym między ojcem i matką,
którzy w którymś momencie jego krótkiego życia uznali, że mają serdecznie dosyć mieszkania
pod jednym dachem. Ale gdy spał, jego twarz ponownie robiła się okrągła i bezbronna. Nic nie
spędzało mu snu z powiek.
W jego domu paliły się wszystkie światła. I wszyscy wylegli na małą oświetloną alejkę,
czekając na nasz powrót.
Giną, z grymasem furii na twarzy – tej twarzy, w której się kiedyś zakochałem.
I Richard, jej podrasowany na siłowni sobowtór Clarka Kenta w patrzałkach, w każdym calu
zadowolony z siebie drugi małżonek, oferujący otuchę i wsparcie.
Wartę pełniła nawet Uli, opiekunka do dziecka, stojąc ze skrzyżowanymi na piersi rękoma
niczym przekupka z bazaru.
Tylko olbrzymi policjant, który im towarzyszył, spoglądał na mnie z odrobiną współczucia.
Może on też był niedzielnym tatusiem.
Giną ruszyła ku nam alejką, gdy płaciłem kierowcy. Otworzyłem drzwi taksówki i wziąłem
delikatnie syna w ramiona. Z każdym tygodniem robił się coraz cięższy. Giną odebrała go,
patrząc na mnie, jakbyśmy się w ogóle nie znali.
– Czy jesteś klinicznie chory?
– Pociąg...
– Straciłeś do reszty rozum? A może robisz to specjalnie? Żeby mnie zranić?
– Zadzwoniłem, kiedy tylko zorientowałem się, że nie zdążymy do domu przed dobranocką.
To była prawda. Zadzwoniłem do nich z pożyczonej komórki z Gare du Nord. Giną
zareagowała z lekką histerią na wiadomość, że ugrzęźliśmy w obcym kraju. Na szczęście
musiałem się streszczać.
– Pojechaliście do Paryża! Do cholernego Paryża! Nawet mnie nie pytając. W ogóle bez
zastanowienia.
– Przykro mi, Gino. Naprawdę mi przykro.
– Przykro mi, Gino – zaczęła mnie przedrzeźniać. – Tak mi przykro, Gino.
Mogłem się tego domyślić. Jeśli było się z kimś związanym małżeństwem, wie się dokładnie,
w jaki sposób ta osoba się kłóci. Zupełnie jak dwaj bokserzy, którzy walczyli ze sobą już
wcześniej. Ali i Frazier. Duran i Sugar Ray. Ja i Giną. Ludzie za dobrze się znają.
Robiła to, kiedy nasze małżeństwo zaczęło się walić w gruzy – powtarzała moje słowa,
łapała je, uznawała, że jej się przydadzą, i ciskała we mnie z powrotem wraz z różnymi
domowymi sprzętami, które były akurat pod ręką. Wszelkie moje przeprosiny, wyjaśnienia i alibi
wydawały się wówczas puste i nieudolne. Zawsze uważałem, że to chwyt poniżej pasa.
Właściwie nie kłóciliśmy się tak często. To nie było tego rodzaju małżeństwo. Niemal do
samego końca. Chociaż teraz trudno byłoby się tego domyślić.
– Byliśmy chorzy ze zmartwienia. Miałeś go zabrać do parku, a nie ciągnąć ze sobą na drugi
koniec Europy.
Drugi koniec Europy? To była lekka przesada. Ale skłonność do wybujałej przesady była
kolejną cechą jej stylu walki.
Przypomniałem sobie, że ta kobieta wyjechała jako nastolatka do Japonii i mieszkała tam
przez rok. To był rzeczywiście drugi koniec świata. Bardzo jej się spodobało w Japonii.
I wróciłaby tam.
Gdyby mnie nie spotkała.
Gdyby nie zaszła w ciążę.
Gdyby nie poświęciła Japonii dla swoich chłopców.
Dla Pata i dla mnie. Byliśmy kiedyś jej chłopcami. Obaj. To było dawno temu.
– To tylko Paryż, Gino – odparłem, wiedząc, że doprowadzi ją to do białej gorączki, lecz nie
mogąc się powstrzymać. Znaliśmy się oboje o wiele za dobrze, by kłócić się w cywilizowany
sposób. – To tak jakby przejechać kilka przecznic dalej. Paryż jest praktycznie tuż za rogiem.
– Tylko Paryż? Pat ma siedem lat. Jutro rano musi iść do szkoły. A ty mówisz, że to tylko
Paryż? Dzwoniliśmy na policję. Obdzwoniłam wszystkie szpitale.
– Przecież do ciebie zatelefonowałem.
– W końcu zadzwoniłeś. Kiedy nie miałeś już innego wyjścia. Kiedy wiedziałeś, że to ci nie
ujdzie na sucho. – Giną uniosła Pata w ramionach. – Co ty sobie wyobrażałeś, Harry? Co za
myśli chodzą ci po głowie? Czy ty w ogóle myślisz?
Jak mogła zrozumieć, jakie myśli chodzą mi po głowie? Ona miała go codziennie. Ja miałem
go przez jeden parszywy dzień w tygodniu.
Niosła teraz Pata alejką. Wlokłem się za nimi, unikając kontaktu wzrokowego z jej mężem,
opiekunką do dziecka oraz olbrzymim gliniarzem. Swoją drogą, co tu w ogóle robił gliniarz?
Wyglądało na to, że ktoś zawiadomił policję o kidnapingu. Co za kretyn mógłby zrobić coś
takiego?
– Słuchaj, Gino. Naprawdę mi przykro, że tak się zamartwiałaś – powiedziałem i była to
szczera prawda. Nie mogłem sobie darować, że dzwoniła po szpitalach i na policję, obawiając się
najgorszego. Wyobrażałem sobie, jak się czuła. – To się już więcej nie powtórzy. W następną
niedzielę...
– Muszę się zastanowić co do następnej niedzieli.
Zatrzymałem się w pół kroku.
– Co to znaczy? Przecież mogę się z nim widywać w niedziele?
Nie odpowiedziała. Skończyła ze mną rozmawiać. Skończyła ze mną na dobre.
Wyprzedzając męża i wynajętą opiekunkę do dziecka, Giną przestąpiła wraz z moim synem
próg domu, do którego nie miałem prawa wstępu.
Pat ziewnął, przeciągnął się i prawie obudził. Giną szepnęła, żeby spał dalej, i zrobiła to tak
miękkim i łagodnym głosem, że coś ścisnęło mnie w dołku. A potem stanął między nami
Richard, wbijając we mnie wzrok, który mówił „jak mogłeś jej to zrobić?”. Potrząsnął głową i z
tym swoim doprowadzającym do szału uśmieszkiem zamknął mi drzwi tuż przed nosem.
Dotknąłem ręką dzwonka.
Musiałem po prostu wyjaśnić kwestię najbliższej niedzieli.
I wtedy właśnie poczułem na ramieniu dłoń policjanta.
Niegdyś byłem mężczyzną jej marzeń.
Nie tylko facetem, który zajmował się jej synkiem w niedzielę. Byłem mężczyzną jej
marzeń, dawno temu, kiedy wszystkie jej marzenia skupiały się wokół rodziny.
Giną pragnęła życia rodzinnego, pragnęła aż do bólu, w sposób, w jaki mogą go pragnąć
wyłącznie osoby pochodzące z – jak to się kiedyś mówiło – rozbitych domów.
Jej ojciec odszedł, jeszcze zanim Giną poszła do szkoły. Był muzykiem, całkiem dobrym
gitarzystą, któremu nigdy się do końca nie udało. Pisana mu była klęska, zarówno w branży
muzycznej, jak i w kolejnych porzucanych przez niego rodzinach. Glenn – dla wszystkich był
Glennem, a dla nikogo, już najmniej dla swoich dzieci, tatą – oddał najlepsze lata życia rock and
rollowi. Porzucanym kobietom i dzieciom nie dawał nic poza bólem serca i sporadycznie
wypłacanymi alimentami.
Giną i jej matka, która zrezygnowała z umiarkowanie udanej kariery modelki dla swojego
spektakularnie nieudanego męża, były pierwszymi z wielu. Glenn porzucał po nich kolejne
rodziny – kobiety, które w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych były uznanymi
pięknościami, oraz dzieci, które cierpiały z powodu zerwania, zanim jeszcze nauczyły się jeździć
na rowerze.
Po matce Giną odziedziczyła idealnie symetryczne rysy, klasyczną urodę, o której zawsze
wypowiadała się z lekceważeniem, tak jak to może robić wyłącznie ktoś naprawdę piękny. Glenn
pozostawił jej w spadku głód stabilności. Pragnienie własnej rodziny, której nikt nigdy nie
mógłby jej odebrać. Myślała, że znajdzie ją ze mną, ponieważ z takiej właśnie rodziny
pochodziłem. Myślała, że jestem kimś w rodzaju eksperta, jeśli chodzi o tradycyjny model
składający się z ojca, matki i dziecka, mieszkających w podmiejskim domku, ojca, matki
i dziecka, których nie dotyczy statystyka rozwodów i którzy są ze sobą związani do końca życia.
Dopóki nie spotkałem Giny, zawsze wydawało mi się, że moja rodzina jest żenująco zwyczajna.
Giną sprawiła, że poczuliśmy się egzotyczni – i tacy naprawdę byliśmy: moja mama, tato i ja. Ta
uśmiechnięta blond zjawa wkroczyła do naszego świata, do naszego ogródka i do naszego
saloniku i zakomunikowała nam, że jesteśmy wyjątkowi.
Wszyscy nasi przyjaciele uważali, że Giną i ja jesteśmy za młodzi na małżeństwo. Giną
studiowała japoński i szukała sposobu, żeby spędzić życie w Tokio, Jokohamie albo Osace. Ja
byłem producentem radiowym i szukałem sposobu, żeby dostać się do telewizji. I wszyscy nasi
przyjaciele byli zdania, że za wcześnie jeszcze na małżeńskie śluby i dziecko, na monogamię
i hipotekę. O dziesięć lat za wcześnie.
Wszyscy oni – studenci filologii, uważający, że świat stoi przed nimi otworem, i trochę starsi
cynicy z mojej stacji radiowej, którym się wydawało, że wszystko już w życiu widzieli – byli
zdania, że są jeszcze miejsca, do których trzeba polecieć, kochankowie, których trzeba poznać,
prochy, które trzeba zażyć, muzyka, którą trzeba usłyszeć, przygody, które trzeba przeżyć,
zagraniczne mieszkania, które trzeba wynająć, plaże, na których trzeba zatańczyć o świcie.
Wszystko to na nich czekało. Na nich. Lecz my zrzekliśmy się tego dla samych siebie. A potem
przyszedł na świat nasz syn. I był najlepszą rzeczą, jaka się nam przydarzyła.
Pat był dobrym, pogodnym dzieckiem, uśmiechniętym przez większą część dnia i śpiącym
przez większą część nocy, pięknym jak jego matka, aż się proszącym, by go pokochać. Ale nasze
życie – życie ludzi, którzy wcześnie, w wieku zaledwie dwudziestu paru lat wzięli ślub
i wcześnie doczekali się dziecka – nie było idealne. W żadnym wypadku.
Nie chodziło tylko o pracę. Giną wyrzekła się dla swoich chłopców zupełnie innego życia
w Japonii i czasami – kiedy było krucho z pieniędzmi, kiedy wracałem z pracy zbyt zmęczony,
żeby się odezwać, kiedy fabrycznie nowe zęby Pata wyrzynały się z różowych lśniących dziąseł
i nie mógł spać przez całą noc – zastanawiała się pewnie, czy czegoś jej nie brakuje. Tak
naprawdę jednak niczego nie żałowaliśmy. Przez kilka lat było dobrze. Przez kilka lat to było to,
na co czekaliśmy. Oboje.
To była rodzina, która zastąpiła tę, w której dorastałem.
Rodzinę, której moja żona nigdy nie miała okazji poznać.
A potem spędziłem noc z koleżanką z pracy. Z jedną z tych bladych irlandzkich ślicznotek,
która zdawała się trochę bystrzejsza i trochę bardziej wiotka od większości kobiet, z jakimi
pracowałem.
I to było szaleństwo. Po prostu szaleństwo.
Bo gdy Giną się o tym dowiedziała, wszyscy musieliśmy zaczynać od nowa.
Co miesiąc wysyłałem pieniądze.
Nigdy się z tym nie spóźniałem. Chciałem je wysyłać. Chciałem, jak tylko mogłem, pomagać
w wychowaniu mojego syna. Było to pod każdym względem właściwe i słuszne. Czasem jednak
zastanawiałem się nad tymi pieniędzmi. Czy wszystkie wydawane są na Pata? Na pewno? Co do
pensa? Skąd mogłem wiedzieć, czy jakaś ich część nie jest przepuszczana na faceta, którego
poślubiła moja była żona? Na cholernego Richarda?
Nie wiedziałem. Nie mogłem tego wiedzieć.
I nawet to było w porządku, czułem jednak, że te pieniądze powinny gwarantować mi pewne
podstawowe ludzkie prawa. Żebym mógł na przykład zatelefonować do mojego syna, kiedy tylko
poczuję taką potrzebę. To nie powinno nastręczać żadnych problemów. Powinno być normalne.
Jak bardzo brakowało mi tego, co normalne. Kilka dni normalności, z pełnym wypasem – jakaż
to by była miła odmiana.
Gdy jednak brałem do ręki słuchawkę, zawsze okazywało się, że nie mogę wystukać numeru.
Zastanawiałem się, co będzie, jeśli odbierze Richard – to dziwne, ale w myślach byłem z nim
zawsze po imieniu, jakbyśmy się przyjaźnili. Co wtedy? Czy mam wdać się z nim w pogawędkę?
Pogawędka wydawała się nieadekwatna w naszej sytuacji. Nie wiedząc, co powiedzieć,
odkładałem słuchawkę i nie dzwoniłem. Trzymałem się ustalonego z Giną rozkładu jazdy; ja oraz
moje jedyne dziecko mogliśmy równie dobrze mieszkać na różnych planetach.
Mimo to wciąż uważałem, że te comiesięczne wpłaty – które moja obecna, to znaczy druga
żona uważała za nieco zbyt hojne (biorąc pod uwagę, że chcieliśmy przeprowadzić się do
większego mieszkania w lepszej dzielnicy) – powinny coś znaczyć.
Nie byłem przecież jakimś niestałym sukinsynem, który ma wszystko w nosie, który założył
nową rodzinę i chce jak najszybciej zapomnieć o tym, co było. Nie byłem jedną z tych kanalii.
Nie byłem podobny do taty Giny. Ale cóż można poradzić?
Jestem tylko ojcem Pata.
Moja żona mnie rozumie.
Moja żona. Tak o niej myślę. „Druga żona” zawsze brzmi okropnie. Jak „drugi dom” –
miejsce, gdzie wyjeżdża się na weekend albo na szkolne ferie. Albo „drugi samochód”,
zardzewiały volkswagen garbus.
„Druga żona” brzmi jak coś kupionego z drugiej ręki, jak drugi wybór, a Cyd zasługiwała na
coś zdecydowanie lepszego. Wszystko to, co drugie, nie było dla niej dość dobre, w ogóle do niej
nie pasowało. A nowa żona... to też nie było dobre określenie.
Za bardzo kojarzyło się z żoną, którą się zdobyło, żoną, „która jest o tyle lat młodsza”,
z wyobrażeniem lubieżnego faceta, który uciekł ze swoją sekretarką.
Nie – ani druga, ani nowa. Po prostu moja żona. Moja Cyd.
Podobna do Cyd Charisse. Tej tancerki. Dziewczyny z Deszczowej piosenki, która tańczyła
z Gene’em Kellym i ani razu się nie odezwała. Ponieważ nie musiała. Miała te cudowne nogi, tę
twarz, ten czysty płomień. Gene Kelly spojrzał na Cyd Charisse i słowa były niepotrzebne.
Znałem to uczucie.
Cyd rozumiała mnie. Zrozumiałaby nawet niedzielny wyjazd do Paryża.
Cyd była moją żoną. Właśnie tak. Nie inaczej. I to życie, do którego teraz wracałem, nie było
nowe, drugie ani gorsze w stosunku do czegokolwiek.
To było moje małżeństwo.
Przed wejściem do naszej sypialni zajrzałem do Peggy. Zrzuciła z siebie kołdrę i przyciskała
do bawełnianej piżamy dziewięciocalową plastikową lalkę. Peggy była bladym, ładnym
dzieckiem, niezwykle poważnym, nawet kiedy, jak określiłaby to moja mama, spała jak nowo
narodzona.
Lalka, którą zaciskała w swojej małej piąstce, była dziwną istotą o kakaowej skórze, długich
blond włosach i niebieskich jak bławatki oczach. Lucy Doli. Lalka Lucy. Slogan marketingowy:
Kocham Lucy Doli. Wyprodukowana w Japonii, ale skierowana na rynek globalny. Stawałem się
ekspertem w tych sprawach.
W Lucy Doli nie było nic z Barbie, nic, co kojarzyłoby się z białą elitą. Przypominała trochę
blondynkę z zespołu Destiny’s Child albo jedną z tych nowego chowu piosenkarek, Anastacię,
Alicie Keys i kilka innych, których nie potrafię wymienić z nazwiska i które są tak bardzo
rasowo nieokreślone, że mogłyby pochodzić z każdego miejsca na ziemi. Lucy Doli. Miała
w pełni ruchome ręce i nogi. Peggy szalała na jej punkcie. Zakryłem je obie oficjalną kołdrą
Lucy Doli.
Peggy była dzieckiem Cyd z jej pierwszego małżeństwa z przystojnym nicponiem o imieniu
Jim. Z nieudacznikiem, którego jedynym tytułem do sławy był fakt, że pomógł stworzyć małą
Peggy. Z Jimem mającym słabość do Azjatek oraz do wielkich motocykli, które stale rozbijał. Co
jakiś czas przychodził do nas, żeby odwiedzić swoją córkę, jednak w przeciwieństwie do mnie
i do Pata nie miał stałego terminarza. W gruncie rzeczy tato Peggy pojawiał się, kiedy mu się
podobało.
A jego córka szalała za nim.
Sukinsyn.
Poznałem Peggy, zanim jeszcze poznałem Cyd. W tamtych czasach, w tamtych strasznych
miesiącach, kiedy Pat był obolały i przerażony po moim rozstaniu z jego matką, Peggy była
dziewczynką, która wzięła go w opiekę. Opiekowała się nim w pierwszych dniach szkoły,
spędzała z nim tyle czasu, że chwilami ktoś mógłby ich wziąć za brata i siostrę. Ta więź nieco
teraz osłabła: Pat miał Berniego Coopera, a Peggy przyjaciółkę, która także kochała Lucy Doli,
jednak córka Cyd była dla mnie czymś więcej niż tylko pasierbicą. Pamiętałem, jak dorastała.
Zostawiłem ją ściskającą Lucy Doli i wślizgnąłem się do naszej sypialni. Cyd spała na swojej
połowie łóżka snem kobiety zamężnej.
Kiedy się rozbierałem, poruszyła się, otworzyła jedno oko i na pół śpiąc, wysłuchała mojej
relacji o Pacie, Paryżu oraz zepsutych pociągach. Wzięła moje ręce w swoje i pokiwała głową,
dodając mi otuchy. Natychmiast wszystko zrozumiała.
– Biedacy. Ale wszystko będzie dobrze, obiecuję ci. Giną się uspokoi. Zrozumie, że nie
zrobiłeś tego specjalnie. Jaka była pogoda w Paryżu?
– Było pochmurno. Lecz Giną powiedziała, że musi przemyśleć kwestię następnej niedzieli.
– Daj jej kilka dni. Ma prawo się wściekać. Lecz ty masz prawo zabrać swojego syna do
Paryża. Wskakuj do łóżka. No już.
Wślizgnąłem się pod kołdrę, czując, jak ogarnia mnie olbrzymia fala wdzięczności. To, co
dla Giny było aktem skrajnej bezmyślności, Cyd uznała za dobry pomysł, który nie wypalił. Była
oczywiście subiektywna. Mimo to odmówiłem modlitwę dziękczynną za to, że ożeniłem się z tą
kobietą.
I wiedziałem, że to nie obrączka, akt zawarcia małżeństwa ani nawet śluby, jakie sobie
złożyliśmy, uczyniły ją moją żoną. Czynił to fakt, że była po mojej stronie, że zawsze mogłem
liczyć na jej miłość i wsparcie.
Mówiłem do niej w ciemności, czując przy sobie jej ciepłe ciało i próbując przekonać sam
siebie, że zdołam naprawić to, co sknociłem.
Jutro rano zadzwonię do Giny, oznajmiłem. Muszę przeprosić ją za to, że umierała ze
zmartwienia. Nie miałem zamiaru narobić tego kramu. Pojechaliśmy do Paryża wyłącznie
dlatego, że nie chciałem, by Pat był podobny do innych dzieciaków z tatusiami na ćwierć etatu.
Do małej pół-Francuzki, która przeszła na wegetarianizm, i milionów innych takich jak ona.
Chciałem, żeby Pat czuł, że ma prawdziwego ojca, kogoś, kto wyprawia z nim niesamowite
rzeczy, przeżywa z nim przygody, które jego syn na zawsze zapamięta. Tak jak to robił mój
ojciec.
Moja żona pocałowała mnie, żeby dodać mi otuchy, a także, bez wątpienia, żeby zamknąć mi
w końcu usta, i całowała mnie jeszcze przez jakiś czas.
Charakter tych pocałunków wkrótce się zmienił. Ten rodzaj pocałunków nie miał nic
wspólnego z pocieszaniem, podnoszeniem na duchu i przytulaniem. To były pocałunki, od
których wszystko się zaczęło. I muszę przyznać, że ślub nie zmienił ich jakości.
A potem czekała na mnie, z rozrzuconymi na poduszce czarnymi włosami i twarzą, na którą
padało prześwitujące przez żaluzje światło ulicznej latarni. Ta kobieta, na której punkcie
szalałem. Moja żona.
Nachyliłem się nad nią, nie sięgając wcale do szuflady nocnej szafki, w której znajdowało się
małe drewniane pudełko służące nam do planowania rodziny.
I wtedy usłyszałem, jak wzdycha.
– Nie zmuszaj mnie, żebym za każdym razem powtarzała to samo, Harry. Proszę, kochanie.
Daj spokój. Masz już dziecko. Chyba to uzgodniliśmy?
Dużo ostatnio czytałem o głodzie dzieci. Regularnie pisano o tym w niedzielnym dodatku
naszej gazety. O kobietach rozpaczliwie pragnących mieć dzieci. Miał to być ostatni krzyk mody.
Lecz moja żona nie odczuwała głodu dzieci. Zachowywała się tak, jakby już go zaspokoiła.
D