Tony Parsons Mężczyzna i Żona (Man and Wife) Przełożył Andrzej Szulc Część pierwsza Mężczyzna jej marzeń Najpiękniejsza dziewczyna na świecie Mój syn przychodzi na mój ślub. Jest moim pierwszym drużbą. Mówię mu to: „Jesteś moim drużbą Pat”. Chyba jest zadowolony. Jeszcze nigdy nie był drużbą. To oczywiście nie znaczy, że będzie wygłaszał „jajcarskie” komentarze o tym, co wyprawiałem z owcami w latach mojej szalonej młodości, próbował zwiać z panną młodą, ani nawet pilnował obrączek. Ma dopiero sześć lat. W związku z czym jego obowiązki są głównie ceremonialne. Ale oznajmiając, że będzie moim pierwszym drużbą, wcale nie żartuję. Jest tym, co we mnie najlepsze, i ten wyjątkowy dzień byłby bez niego niepełny. Za kilka dni, kiedy skończy się weselny tort, zacznie nowe małżeńskie życie i świat wróci do normy, jakaś nauczycielka zapyta Pata, co robił w ten weekend. – Byłem na ślubie taty – poinformuje ją. I choć nie opowie mi na ten temat nic więcej, potrafię się domyślić, ile znaczących uśmieszków wywoła ta nieopatrzna niewinna uwaga w pokoju nauczycielskim. Jak chichocząc, będą ją bez końca powtarzać. Jak będą wzdychać. Oto znak naszych czasów, pomyślą nauczyciele mojego syna. Dzieci, które w czasie weekendu są świadkami uroczystości, podczas której jedno z ich rodziców wiąże się z kimś innym. Co za świat! Wiem, że mój ojciec czułby to samo, chociaż stary w żadnym wypadku nie uznałby tego za coś śmiesznego. Nawet w podeszłym wieku, kiedy zaczął się w końcu godzić z tym, co współcześni mężczyźni i kobiety robią ze swoim życiem oraz życiem swoich dzieci, wiem, że tak naprawdę tato nie chciałby, żeby jego wnuk był w sobotnie popołudnie świadkiem mojego ślubu. Jego zdaniem o wiele większą atrakcją byłaby dla niego gra w piłkę w parku. Mam jednak wrażenie, że wszyscy oni się mylą – nauczyciele mojego syna i ojciec, każdy, kto uważa, że ten pierwszy raz jest bardziej wyjątkowy od ostatniego. Nie będę stawiał innych przed tobą... Cóż może być złego w stawianiu innych przed tobą? Jak może być zła kolejna próba wyprostowania swojego życia? Jeśli się nie jest Elizabeth Taylor. Z upływem lat zaczynam widzieć w lustrze coraz więcej ze swojego ojca i uświadamiam sobie, że na ogół zgadzam się z jego poglądami na współczesny parszywy świat. W tej kwestii nie miałeś jednak racji, tato. Wszyscy zasługujemy na drugą szansę, żeby odnaleźć miłość, o której marzymy, wszyscy mamy prawo do szczęśliwego zakończenia, do tego, by zmienić nasze życie w historię zaczerpniętą z jednej z tych piosenek, które tak uwielbiałeś. No wiesz. Jednej z tych starych piosenek. To skromny ślub. Właściwie kameralny. Kilkoro przyjaciół, nasze rodziny, a raczej to, co z nich pozostało – nasze matki, nasze dzieci, jej siostry, bracia mojego taty, bracia mojej mamy – no i nas dwoje. Ja i najpiękniejsza dziewczyna na świecie. Nie mogę przestać się na nią gapić. Nie mogę oderwać oczu od jej prześlicznej buzi. Nie mogę się nadziwić, jak pięknie dzisiaj wygląda, uśmiechając się na tylnym siedzeniu naszej czarnej taksówki, kiedy jedziemy do małej salki przy Roseberry Avenue, gdzie ma się odbyć nasz ślub. Czuję się, jakbym widział Cyd po raz pierwszy w życiu. Czy każdy mężczyzna ma takie odczucie? Nawet ci z brzydkimi pannami młodymi? Czy każdy mężczyzna ma wrażenie, że jego narzeczona jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie? Możliwe. Z całego serca chcę dla niej tego, co najlepsze. Chcę, żeby ten dzień był idealny, i to mnie zżera, ponieważ wiem, że nigdy taki nie będzie. Nie ma ojca, który stanąłby u jej boku, nie ma ojca, który przywitałby ją w nowej rodzinie. Obaj nasi ojcowie byli ludźmi pracy ze starej szkoły, silnymi, łagodnymi i niesentymentalnymi, i ci twardzi mężczyźni z twardego pokolenia mieli serca i płuca, które okazały się zaskakująco kruche. Nasi ojcowie odeszli, zanim nadeszła ich pora, i wiedziałem, Że będzie nam ich dzisiaj brakować, dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek indziej. Były i inne przyczyny, dla których nad tym idealnym dniem zawisło kilka chmur. Nie zadźwięczą dla nas kościelne dzwony, nie zagrają hymny. Nie będzie życzliwego pastora, który by nas połączył i powiedział, kiedy wolno nam się pocałować. Za dużo mamy mil na liczniku. Za dużo przeżyliśmy. Sądziłem, że tego też mi będzie brakować. Świętości. Sądziłem, że to w negatywny sposób odbije się na całej ceremonii. Lecz kiedy ona bierze mnie za rękę, ta sprawa przestaje nagle mieć znaczenie. Wyczuwam obecność czegoś świętego w tym małym świeckim pomieszczeniu z kobietami w kapeluszach, mężczyznami w garniturach i dziećmi odzianymi w to, co moja mama nazwałaby najlepszym niedzielnym ubraniem. Wszyscy się uśmiechają, ciesząc się razem z nami, wszędzie widać białe lilie, ich zapach unosi się w powietrzu. Nie ma miejsca, które byłoby bardziej święte. I jeśli ktokolwiek jest błogosławiony, my także jesteśmy błogosławieni. To skromny ślub. Takiego oboje chcieliśmy. Uprawomocnienie tego, o czym wiedzieliśmy prawie od samego początku – że budujemy razem życie. I oznajmienie światu, że najlepsze jest jeszcze przed nami. W czym może zawierać się więcej nadziei? Cóż może być bardziej słuszne? Bardziej święte? Jeśli mam być szczery, właściwie cieszę się, że udało nam się uniknąć tradycyjnego wesela. Cieszę się, że tak wiele jego atrybutów nas ominęło – poczynając od słodkiej kościelnej pobożności i zatęchłego cmentarza czekającego tuż za deszczem konfetti, po wielopokoleniową dyskotekę, na której pijani wujowie wymachują w powietrzu ramionami w rytmie Wake Me Up Before You Go-Go. Wszystko to sobie darowaliśmy. To prosta ceremonia łącząca dwa skomplikowane istnienia. Nie te, które się dopiero rozpoczęły, lecz te, które mają już swoją historię. Najpiękniejszą część tych istnień, tych historii, można ujrzeć w dzieciach, które stoją ze swoimi babciami w pierwszym rzędzie tego, co może uchodzić za kongregację. Poważna mała dziewczynka ubrana w długą żółtą sukienkę, przyciskająca do piersi bukiecik białych kwiatów, dziecko z szeroko osadzonymi oczyma, ciemnymi włosami i śliczną buzią swojej matki. I troszeczkę młodszy chłopiec w muszce i koszuli z żabotami, bez marynarki (co on zrobił z marynarką?... kiedy ostatni raz na niego zerknąłem, miał ją na sobie), chłopiec, który nigdy nie zdoła przywdziać maski chłodnej oficjalności, nawet nie powinien tego próbować, w związku z czym uśmiecha się nieśmiało i przestępuje z nogi na nogę w świeżo kupionych półbutach, zachowując się tak, jakby pierwszy raz w życiu włożył na stopy coś innego niż tenisówki. Peggy i Pat. Jej córka i mój syn. Mój piękny syn. Pat trzyma za rękę moją matkę. I kiedy urzędnik stanu cywilnego pyta o obrączki, widzę, Że twarz mojego syna się zmienia. Gładkie zaokrąglone rysy niemowlęcia i brzdąca, którym kiedyś był, ustępują miejsca ostrzejszym, bardziej kanciastym liniom. Czas biegnie do przodu, czas ucieka, kiedy odwracam wzrok, i mój chłopak nie jest już ładny – zaczyna być przystojny. Codziennie dorasta. Cyd uśmiecha się do mnie, jakbyśmy byli ostatnimi ocalałymi z zagłady kochankami. I myślę sobie: żadnych ale. Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do tej kobiety. Jest tą jedyną. W smutku i radości, począwszy od dzisiaj. Jest tą jedyną. I rośnie mi serce, ponieważ czuję się dziś jak nowo narodzony, jak gdyby miały w końcu nadejść stare dobre czasy. Chociaż mamy za sobą wiele przeżyć, czasami paskudnych, smutnych i bolesnych, mamy również wiele przed sobą, mamy tak wiele rzeczy, których wypatrujemy i które mają dopiero nadejść. Jestem pewien tej kobiety. Chcę z nią spędzić resztę mojego Życia. W chorobie i w zdrowiu. W dostatku i w biedzie. Odrzekając się innych. Jeśli o mnie chodzi, zgoda. Chcę, żeby jej twarz była ostatnią rzeczą, którą widzę wieczorem, i pierwszą rzeczą, którą widzę rano. Chcę oglądać tę twarz, kiedy będzie się zmieniać z biegiem lat. Chcę poznać każde znamię na jej ciele, zapamiętać każdy pieg. Troszczyć się i bronić. Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Na mnie możecie liczyć. Świetnie. Wspaniale. Gdzie mam podpisać? Jest tylko jedna mała, malutka wątpliwość. Wyrzucam ją z umysłu, nie chcę uznać jej istnienia. Ale ona nie znika. To drobna i błaha obawa, czająca się w jakimś odległym zakamarku mego serca, nie mogę jednak zaprzeczyć, Że się pojawiła. Nie tyle nawet chmurka na idealnym błękicie, co odległy pomruk grzmotu. Bo widzicie, mam świadomość, że jestem w tej salce z dwóch powodów. Ponieważ ją kocham, to oczywiste. Kocham moją przyszłą żonę. Kocham moją Cyd. Lecz jestem tutaj również dlatego... jak mam to ująć?... bo chcę odbudować moją rodzinę. Chodzi nie tylko o to, że tym razem chcę się okazać dobrym mężem. Chodzi również o bycie ojcem. Dla jej córki. Dla każdego dziecka, które możemy mieć razem. I dla mojego syna. Chcę rodziny także dla niego, nie tylko dla siebie. Chcę rodziny dla mojego Pata. Dla nas obu. Rodziny po raz kolejny. Jestem tutaj dla tej niesamowitej kobiety. Lecz jestem tutaj również dla mojego syna. Czy to w porządku? Czy można wybaczyć, że jestem tutaj z dwóch powodów? Dla dwojga ludzi? Czy to w porządku, że w tej miłosnej historii nie chodzi tylko o naszą miłość? Ktoś mówi do nas i staram się zignorować pomruk tego odległego grzmotu. Urzędnik pyta pannę młodą, czy przyrzeka kochać i troszczyć się. – Przyrzekam – mówi moja żona. Biorę głęboki oddech. Ja też przyrzekam. 1 Mój syn ma nowego ojca. Właściwie nie mówi do tego faceta tato – no nie, tego by mi nie zrobił – ale nie mam co się oszukiwać. Ten facet – Richard, cholerny Richard – zastąpił mnie we wszystkich sprawach, które się liczą. Richard jest przy nim, kiedy mój syn je śniadanie (Coco Pops, prawda? Widzisz, Pat, pamiętam Coco Pops). Richard jest przy nim, kiedy mój syn bawi się cicho swoimi zabawkami z Gwiezdnych wojen (bawi się cicho, ponieważ Richard jest raczej zwolennikiem Harry’ego Pottera i nie rajcują go tak bardzo świetlne miecze, Gwiazda Śmierci oraz Rycerze Jedi). I jest tam w nocy, dzieląc łoże z matką mojego syna. Nie zapominajmy o tym szczególe. – Więc jak ci leci? Zadaję mojemu synowi to samo pytanie w każdą niedzielę, kiedy siadamy z naszymi Happy Meals w barze z hamburgerami, pośród innych podobnych do nas tatusiów i małych chłopców i dziewczynek. Pośród innych weekendowych rodzin. – Dobrze – odpowiada. To wszystko. Dobrze? Po prostu dobrze? To zabawne i zarazem trochę smutne, bo kiedy był mniejszy, nie zamykały mu się usta, stale o coś pytał. Skąd wiem, że już się obudziłem? Dokąd idę, kiedy śpię? Jak to się dzieje, że rosnę? Dlaczego niebo się nie kończy? Ty chyba nie umrzesz, prawda? Oczywiście, że nie umrzesz, powiedz! I czy Gwiazda Śmierci jest większa od księżyca? W dawnych czasach nie zamykały mu się usta. – W szkole wszystko w porządku? Dobrze ci się układa z kolegami w klasie? I jak ci się w ogóle teraz żyje? Nigdy nie pytałem go o Richarda. – Dobrze – powtórzył z pokerowym obliczem, spuszczając tym jednym małym słowem nieprzeniknioną zasłonę na swoje życie. Złapał w obie ręce swojego hamburgera, niczym mała wiewiórka uwielbiająca niezdrowe żarcie. A ja, patrząc na niego, uświadomiłem sobie, że ma na sobie ubranie, którego nigdy przedtem nie widziałem. Dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej? Tyle było pytań, których nie miałem nawet odwagi mu zadać. – Lubisz swoją nauczycielkę? Pat kiwnął głową, po czym odgryzł większy kęs, niż mógł przeżuć, uniemożliwiając w ten sposób dalszą rozmowę. Co tydzień przerabialiśmy to samo. Robiliśmy to od dwóch lat, odkąd zamieszkał ze swoją matką. Ja pytałem go o szkołę, przyjaciół i dom. On podawał mi nazwisko, stopień i numer identyfikacyjny. W dalszym ciągu rozpoznawałem w nim słodkie pogodne dziecko z przybrudzonymi blond włosami, jeżdżące kiedyś rowerem marki Blue Bell. Tego samego chłopca, który w wieku dwóch lat był tak śliczny, że ludzie stawali na ulicy, aby mu się przyjrzeć, w wieku trzech lat upierał się, że nazywa się Luke Skywalker, a w wieku czterech starał się być bardzo dzielny, kiedy opuściła mnie jego matka i wszystko zaczęło się sypać w gruzy. To wciąż mój Pat. A jednak nie otwiera już przede mną swego serca – nie mówi o tym, co go przeraża i co go uszczęśliwia, nie opowiada, co mu się śni i co go fascynuje – dlaczego niebo się nie kończy? – tak jak to robił, kiedy był mały. Tyle rzeczy się zmienia, kiedy dzieci idą do szkoły. Właściwie wszystko. Traci się ich wtedy i tak naprawdę nigdy nie odzyskuje. Lecz nie chodziło tylko o szkołę. Istniał między nami dystans, którego nie mogłem przezwyciężyć bez względu na to, jak bardzo się starałem. Istniały mury, które nas dzieliły: mury jego nowego domu. Teraz już nie tak bardzo nowego. Za parę lat będzie mógł powiedzieć, że większą część swojego życia spędził z dala ode mnie. – Jak ci smakuje Happy Meal, Pat? Przewrócił oczyma. – Jadłeś kiedyś Happy Meal? – Właśnie go jem. – No więc tak właśnie smakuje – poinformował mnie. Mój syn w wieku siedmiu lat. Czasami grałem mu na nerwach. Widziałem to. Wciąż spędzaliśmy razem przyjemnie czas. Kiedy przestawałem go nieudolnie przesłuchiwać, całkiem dobrze się bawiliśmy. Tak jak to się zawsze działo w przeszłości. Pat był wspaniałym kumplem – wyrozumiałym, pogodnym, wesołym. Ale i to się zmieniło – teraz, gdy nasz wspólny czas był racjonowany. Ten czas podszyty był desperacją, ponieważ załamałbym się, widząc, że cokolwiek go rozczarowało albo zasmuciło. Każde dotykające go drobne nieszczęście, niezależnie od tego, w jakim stopniu tymczasowe, dręczyło mnie tak, jak nie dręczyło nigdy, kiedy mieszkaliśmy pod jednym dachem. Te niedziele były najjaśniejszym punktem mojego tygodnia. Chociaż w pracy szło mi teraz całkiem dobrze, nic nie mogło się równać z tym dniem, tym wspaniałym dniem, który miałem spędzić z moim synem. Nie robiliśmy nic specjalnego, po prostu to samo co zawsze – czas upływał nam pomiędzy barem z hamburgerami, parkiem, gdzie graliśmy w piłkę, kinem, salonem gier i centrum handlowym. Na szczęśliwym mitrężeniu kolejnych godzin. Wyglądało to jednak inaczej niż wówczas, gdy mieszkaliśmy razem, ponieważ teraz pod koniec tych zwyczajnych idealnych dni musieliśmy sobie powiedzieć do widzenia. Zegar nie przestawał tykać. W pewnym okresie naszego życia – kiedy się nim samotnie opiekowałem, a jego matka była w Japonii, próbując odzyskać to wszystko, co dla mnie poświęciła – wydawało mi się, że ja i Pat jesteśmy wyjątkowi. Stojąc przed szkołą podstawową, odizolowany od wszystkich matek czekających na swoje dzieci, miałem wrażenie, że na świecie nie ma nikogo takiego jak my. Teraz już tego nie czułem. Świat pełen był ludzi takich jak my. Nawet w McDonaldzie pełno było takich ludzi. W niedzielę zawsze roiło się tutaj od jednodniowych tatusiów prowadzących koturnowe rozmowy ze swoimi pociechami, tymi nieufnymi dzieciakami występującymi we wszystkich możliwych rozmiarach, od uroczych małych brzdąców aż po opryskliwe nastolatki z poprzekłuwanymi nosami, wszystkich tych ojców spoglądających co chwila na zegarek i usiłujących nadrobić stracony czas, co nigdy im się zresztą nie udawało. Unikaliśmy kontaktu wzrokowego, ja i ci inni jednodniowi tatusiowie. Lecz istniał między nami rodzaj cichego braterstwa. Kiedy zdarzały się nieprzyjemne sceny – łzy albo podniesione głosy, porzucone w pół kęsa Egg McMuffin, kategoryczne żądania, żeby natychmiast połączyć się z mamą przez komórkę – współczuliśmy sobie, ja i inni niedzielni tatusiowie. Kiedy Pat i ja umilkliśmy, zauważyłem, że jednego z nich torturuje przy sąsiednim stoliku córka, dziesięciolatka z oczyma jak spodki i z opaską na włosach. – Je suis vegetarienne – oznajmiła, odsuwając od siebie nietkniętego Big Maca. Ojcu opadła szczęka. – Jak możesz być wegetarianką, Louise? W zeszłym tygodniu jeszcze nią nie byłaś. Zjadłaś hot doga przed Królem Lwem, pamiętasz? – Je ne mange pas de viande – upierała się dziewczynka. – Je ne mange pas de boeuf. – Nie wierzę – stwierdził ojciec. – Dlaczego nie powiedziałaś mi, że zostałaś wegetarianką? Dlaczego nie powiedziałaś matce? Biedny sukinsyn, pomyślałem i ujrzałem w jednym błysku jego miłosne perypetie. Biurowy romans, przyjeżdżająca z paryskiej filii kobieta, która roztacza dookoła zapach Chanel i mówi z akcentem, od którego taje serce każdego dorosłego mężczyzny. Ekspresowe zaloty, zwiedzanie obu miast, upojne chwile w blasku księżyca, kwiaty z Interflory, wczesna, prawdopodobnie nieplanowana ciąża, a potem, gdy seks stracił urok nowości, bilet powrotny do starego kraju. – Je suis allergique aux Happy Meals – oświadczyła dziewczynka. Pat przestał jeść i otworzył usta ze zdumienia. Panienka przy sąsiednim stoliku najwyraźniej wywarła na nim wielkie wrażenie. Imponowało mu wszystko, co mówiły i robiły większe dzieci. Ale to było coś innego. Prawdopodobnie po raz pierwszy zobaczył na własne oczy – poza filmem i telewizją – dziecko, które mówiło w obcym języku. – To japoński? – szepnął do mnie. Uważał, że obcych języków używają wyłącznie Japończycy. Jego matka mówiła nim płynnie. – Francuski – odparłem szeptem. Pat uśmiechnął się do dziewczynki w opasce na włosach. Popatrzyła na niego jak na powietrze. – Ale dlaczego ona mówi po francusku? – zapytał, nagle się ożywiając. I zrobiło się tak jak dawniej: Pat chciał, żebym rozwikłał jedną z jego małych zagadek. Serce skoczyło mi w górę z radości. – Ta dziewczynka jest Francuzką – odparłem półgłosem, zerkając na biednego sukinsyna, który był jej ojcem. – Pół-Francuzką. Pat otworzył szerzej oczy. – To bardzo daleko – mruknął. – Francuski jest bardzo daleko. – Masz na myśli Francję. Francja nie jest tak daleko jak myślisz, skarbie. – Nieprawda, jest. Francja jest tak daleko, jak myślę. Może nawet dalej. – Bynajmniej. Do Francji... to znaczy do Paryża... jedzie się z Londynu tylko trzy godziny pociągiem. – Jakim pociągiem? – Specjalnym. Bardzo szybkim pociągiem, który jedzie z Londynu do Paryża. Nazywa się Eurostar. Pokonuje tę odległość w trzy godziny. Jedzie tunelem pod dnem morza. Mój syn popatrzył na mnie z powątpiewaniem. – Pod dnem morza? – Owszem. – Nie wydaje mi się. Bernie Cooper był w lecie we Francji. – Bernie Cooper, zawsze wymieniany z imienia i nazwiska, był najlepszym przyjacielem Pata. Najlepszym przyjacielem w życiu. Przyjacielem, którego miał na zawsze zapamiętać. Pat przytaczał opinie Berniego z całym ferworem czerwonogwardzisty cytującego myśli przewodniczącego Mao w szczytowym okresie rewolucji kulturalnej. – Bemie Cooper pojechał nad morze do francuskiego. To znaczy do Francji. Polecieli jumbo jetem. Więc nie można pojechać do Francji pociągiem. Bernie Cooper powiedział. – Bernie i jego rodzina musieli polecieć na południe Francji. Paryż jest o wiele bliżej. Naprawdę, kochanie. Można tam dojechać z Londynu w trzy godziny. Kiedyś tam pojedziemy. Ty i ja. Paryż to piękne miasto. – Kiedy pojedziemy? – Kiedy będziesz dużym chłopcem. – Ale ja już jestem duży – stwierdził, spoglądając na mnie z ukosa. A ja pomyślałem, że to prawda. Jesteś już duży. Dziecko, które trzymałem w ramionach, odeszło i nigdy go nie odzyskam. Spojrzałem na zegarek. Było jeszcze wcześnie. W McDonaldzie serwowali śniadania. – Chodź – powiedziałem. – Pomogę ci włożyć kurtkę. Idziemy. Nie zapomnij zabrać piłki i rękawiczek. Pat spojrzał przez okno na zalane deszczem ulice północnego Londynu. – Idziemy do parku? – Jedziemy do Paryża. Mogło nam się udać. Wszystko sobie obliczyłem. Myślicie, że nie mógłbym, ot tak sobie, wybrać się z nim do Paryża? Mogliśmy to zrobić. Niezbyt wygodnie, lecz w znośnych warunkach. Trzy godziny Eurostarem do Paryża, popołudniowe zwiedzanie, a potem migiem z powrotem, żeby zdążyć przed dobranocką. Dobranocką Pata, nie moją. Nikt nie będzie wiedział, że pojechaliśmy do Paryża – to znaczy nie będzie wiedziała jego matka – dopóki nie powrócimy bezpiecznie do Londynu. Potrzebowaliśmy tylko naszych paszportów. Sprzyjało nam szczęście. Cyd i Peggy nie było u mnie w domu. U Pata zastaliśmy tylko Uli – senną niemiecką opiekunkę do dziecka. Nie musiałem zatem wyjaśniać żonie, dlaczego potrzebuję paszportu, żeby móc pokopać piłkę w Primrose Hill, i nie musiałem wyjaśniać byłej żonie, dlaczego potrzebuję paszportu Pata, żeby mógł zagrać na automatach w Funlandzie. Dotarliśmy szybko na dworzec Waterloo i wkrótce nasz Eurostar wyjeżdżał ze stacji, a Pat przyciskał twarz do okna wagonu. Od jego oddechu szyba pokryła się mgiełką. Mój syn posłał mi chytre spojrzenie. – Przeżyjemy przygodę, prawda? – zapytał. – To będzie coś ekstra? – Coś ekstra – potwierdziłem. – Ale numer – oświadczył z uśmiechem. Chciałem dotrzymać niewypowiedzianych obietnic, które złożyłem mojemu synowi. Chciałem wciąż dla niego coś znaczyć. Zawsze coś znaczyć. Starałem się przekonać go, a może i samego siebie, że nie zmieniło się między nami nic podstawowego. Bo brakowało mi tego chłopca. Docierało do mnie, jak bardzo go kocham, dopiero gdy go przy mnie nie było. Kochałem go tak bardzo, że aż mnie fizycznie bolało, tak bardzo, że bałem się, iż spotka go jakaś nieokreślona krzywda, że mnie zapomni, że znajdę się na marginesie jego życia, że moja miłość, moja tęsknota przestanie się w ogóle liczyć. Dręczyła mnie obawa, że zjawię się tam któregoś dnia z wizytą, a on nie będzie mógł mnie do końca umiejscowić. Śmieszne? Być może. Ale większą część tygodnia spędzaliśmy oddzielnie. Także większą część weekendu mimo naszych prawnie zagwarantowanych schadzek. Nie było mnie nigdy, kiedy trzeba było go przytulić, przeczytać mu bajkę, otrzeć oczy, gdy płakał, ukoić jego lęki, być po prostu facetem, który wraca doń wieczorem do domu. Facetem, jakim był dla mnie mój stary. Czy w dzisiejszych czasach można być prawdziwym tatą? Czy możemy być prawdziwymi ojcami dla swoich dzieci, skoro nigdy nie ma nas w pobliżu? Już teraz, dwa lata po tym, jak Pat zamieszkał u swojej matki, znalazłem się na ścieżce, po której krocząc, mogłem szybko stać się dla niego kimś obcym. Kimś, kto nie jest prawdziwym tatą. W najlepszym razie tatą weekendowym. W podobnym stopniu przyszywanym tatą jak Richard. Nie chciałem być takim ojcem. Chciałem, żeby mój syn stanowił część mojego życia. Mojego nowego życia. Cyd i ja byliśmy małżeństwem od ponad roku. To był wspaniały rok. Najlepszy rok. Stała się moim najlepszym przyjacielem i nie przestała być moją kochanką. Znajdowaliśmy się na tym etapie, kiedy odczuwa się zarówno zażyłość, jak i podniecenie, kiedy wszystko zmierza ku lepszemu i nic się jeszcze nie opatrzyło, w tym szczęśliwym okresie, kiedy czas upływa na budowaniu domu i pieprzeniu się do upadłego. Robieniu zakupów w Habitat*[* Habitat, brytyjska sieć hipermarketów meblowych oraz ze sprzętem gospodarstwa domowego (przyp. tłum.)] i dzikim atletycznym seksie. Nie ma nic lepszego pod słońcem. Cyd była najmilszą osobą, jaką znałem, a poza tym szalałem na jej punkcie. Poszedłem do siłowni wyłącznie dlatego, żeby nie przestać się jej podobać. Tylko dla niej robiłem swoje pompki. Miałem nadzieję, że tak będzie już zawsze. Ale kiedy ktoś raz się paskudnie poparzył, nigdy nie jest do końca ufny. Ktoś, kto raz przeszedł przez młyn postępowania rozwodowego, nigdy nie zapomni, jak długo to trwało. I może to nawet dobrze. Może nie pozwala mu to traktować miłości jego życia niczym kompletu mebli do składania. Ten związek różnił się od tego, co łączyło mnie z moim synem. Planowałem pozostać z Cyd, aż oboje będziemy starzy i siwi jak gołąbki. A przecież nigdy nic nie wiadomo, prawda? Z mojego doświadczenia wynikało, że choć związki zaczynają się i kończą, ojcem jest się przez całe życie. Jak brzmi to powiedzenie? Dopóki śmierć nas nie rozłączy. W Paryżu planowaliśmy zrobić mnóstwo rzeczy. Pat chciał wjechać na wieżę Eiffla, jednak kolejki były beznadziejnie długie i odłożyliśmy to na kiedy indziej. Zastanawiałem się, czy nie zabrać go do Luwru, w końcu jednak uznałem, że jest za mały, a muzeum za duże. Ostatecznie zatem popłynęliśmy statkiem po Sekwanie, a później schrupaliśmy kilka croque- monsieur w małej kafejce w Marais. – Francuski ser na grzance – stwierdził, opychając się, Pat. – Naprawdę pyszne. Następnie poszliśmy pokopać trochę piłkę w Ogrodzie Luksemburskim i truchtaliśmy pod kasztanowcami, podczas gdy młode pary obściskiwały się na parkowych ławkach, wypielęgnowane pieski stąpały z wysoko zadartymi nosami, a wszyscy kopcili papierosy, jakby to były lata pięćdziesiąte. Oprócz wycieczki statkiem po Sekwanie i fikuśnych grzanek z serem ta niedziela nie różniła się tak bardzo od naszych zwyczajnych spotkań. Ale wydawała się wyjątkowa i sądzę, że było nam lżej na sercu niż kiedykolwiek indziej w Londynie. To był jeden z tych dni, które chciałoby się zamknąć w butelce i zachować na resztę życia, żeby nikt ich nigdy nas nie pozbawił. Wszystko szło dobrze do chwili, gdy zjawiliśmy się ponownie na Gare du Nord. Wjeżdżając ruchomymi schodami do hali odjazdów, zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku. Wszędzie kłębili się ludzie. Młodzież z plecakami, biznesmeni, grupy turystów. Nie mogli się stąd ruszyć, ponieważ coś się stało na linii. Mokre liście czy uchodźcy? Nikt nie wiedział. W każdym razie żaden pociąg nie odjeżdżał ani nie przyjeżdżał. Wtedy właśnie się zorientowałem, że jesteśmy w opałach. Cieszyłem się, że mój ojciec nie dożył tego wszystkiego. Szok zabiłby go, przysięgam na Boga, że by zabił. W głębi duszy pamiętałem jednak, że nigdy nie spędzałem długich godzin sam na sam z moim tatą. Mój stary nigdy nie zabrał mnie na jeden dzień do Paryża. Może i dorastałem z nim pod jednym dachem, lecz ojciec pracował przez sześć dni w tygodniu, wracał wieczorem do domu otępiały ze zmęczenia i zajadał odgrzewany obiad przed telewizorem, oglądając w milczeniu najnowszy taneczny numer Pan’s People. Mojego ojca oddzieliła ode mnie potrzeba zarabiania pieniędzy. Mnie oddzieliły od Pata rozwód oraz miejsce zamieszkania. Czy to naprawdę taka wielka różnica? Tak, to jest różnica. Jeśli nawet rzeczywiście rzadko widywałem ojca – może mi się zdaje, ale mam wrażenie, że pamiętam każdy wypad do parku, w trakcie którego kopałem z nim piłkę, każdy mecz futbolowy i każdą wspólną wycieczkę do kina – mój stary nigdy się nie bał, że ktoś mu mnie ukradnie, że mogę mówić do jakiegoś innego mężczyzny „tato”. Przeszedł w swoim życiu wiele, poczynając od dzieciństwa w skrajnej nędzy i wojny światowej, a kończąc na nowotworze, który go zabił, nigdy jednak nie był skazany na coś takiego. – Poczekaj, aż twój ojciec wróci do domu – powtarzała mi bez przerwy matka. A ja czekałem. Przez całe dzieciństwo czekałem, aż ojciec wróci do domu. I może Pat też czekał. Choć w głębi serca wiedział, że jego ojciec nigdy nie wróci do domu. Już nie. Mój stary uważał, że najgorsza rzecz na tym świecie to być złym rodzicem dla swojego dziecka. Lecz istnieje coś prawie tak samo złego, tato. Można stać się dla niego kimś obcym. A ja oczywiście chciałem, żeby mój syn był szczęśliwy. Chciałem, żeby był dobry dla swojej matki, żeby ułożył sobie jakoś stosunki z jej nowym mężem, żeby dobrze mu szło w szkole i żeby zdawał sobie sprawę, jakie to szczęście, że znalazł przyjaciela w osobie Berniego Coopera. I chciałem również, żeby kochał mnie tak samo jak kiedyś. Nie zapominajmy o tym szczególe. 2 Kiedy czarna taksówka dowlokła się w końcu pod jego dom, Pat spał jak suseł. W tych dniach rzadko widywałem mojego syna śpiącego i zdumiało mnie to, jak wiele lat ujął mu sen. Gdy nie spał, wydawał się bez przerwy na baczności – na jego słodkiej buzi malowała się rozdzierająca serce czujność dziecka, które musi sobie znaleźć miejsce między rozwiedzionymi rodzicami. Uważny i ostrożny, stąpał po polu minowym między ojcem i matką, którzy w którymś momencie jego krótkiego życia uznali, że mają serdecznie dosyć mieszkania pod jednym dachem. Ale gdy spał, jego twarz ponownie robiła się okrągła i bezbronna. Nic nie spędzało mu snu z powiek. W jego domu paliły się wszystkie światła. I wszyscy wylegli na małą oświetloną alejkę, czekając na nasz powrót. Giną, z grymasem furii na twarzy – tej twarzy, w której się kiedyś zakochałem. I Richard, jej podrasowany na siłowni sobowtór Clarka Kenta w patrzałkach, w każdym calu zadowolony z siebie drugi małżonek, oferujący otuchę i wsparcie. Wartę pełniła nawet Uli, opiekunka do dziecka, stojąc ze skrzyżowanymi na piersi rękoma niczym przekupka z bazaru. Tylko olbrzymi policjant, który im towarzyszył, spoglądał na mnie z odrobiną współczucia. Może on też był niedzielnym tatusiem. Giną ruszyła ku nam alejką, gdy płaciłem kierowcy. Otworzyłem drzwi taksówki i wziąłem delikatnie syna w ramiona. Z każdym tygodniem robił się coraz cięższy. Giną odebrała go, patrząc na mnie, jakbyśmy się w ogóle nie znali. – Czy jesteś klinicznie chory? – Pociąg... – Straciłeś do reszty rozum? A może robisz to specjalnie? Żeby mnie zranić? – Zadzwoniłem, kiedy tylko zorientowałem się, że nie zdążymy do domu przed dobranocką. To była prawda. Zadzwoniłem do nich z pożyczonej komórki z Gare du Nord. Giną zareagowała z lekką histerią na wiadomość, że ugrzęźliśmy w obcym kraju. Na szczęście musiałem się streszczać. – Pojechaliście do Paryża! Do cholernego Paryża! Nawet mnie nie pytając. W ogóle bez zastanowienia. – Przykro mi, Gino. Naprawdę mi przykro. – Przykro mi, Gino – zaczęła mnie przedrzeźniać. – Tak mi przykro, Gino. Mogłem się tego domyślić. Jeśli było się z kimś związanym małżeństwem, wie się dokładnie, w jaki sposób ta osoba się kłóci. Zupełnie jak dwaj bokserzy, którzy walczyli ze sobą już wcześniej. Ali i Frazier. Duran i Sugar Ray. Ja i Giną. Ludzie za dobrze się znają. Robiła to, kiedy nasze małżeństwo zaczęło się walić w gruzy – powtarzała moje słowa, łapała je, uznawała, że jej się przydadzą, i ciskała we mnie z powrotem wraz z różnymi domowymi sprzętami, które były akurat pod ręką. Wszelkie moje przeprosiny, wyjaśnienia i alibi wydawały się wówczas puste i nieudolne. Zawsze uważałem, że to chwyt poniżej pasa. Właściwie nie kłóciliśmy się tak często. To nie było tego rodzaju małżeństwo. Niemal do samego końca. Chociaż teraz trudno byłoby się tego domyślić. – Byliśmy chorzy ze zmartwienia. Miałeś go zabrać do parku, a nie ciągnąć ze sobą na drugi koniec Europy. Drugi koniec Europy? To była lekka przesada. Ale skłonność do wybujałej przesady była kolejną cechą jej stylu walki. Przypomniałem sobie, że ta kobieta wyjechała jako nastolatka do Japonii i mieszkała tam przez rok. To był rzeczywiście drugi koniec świata. Bardzo jej się spodobało w Japonii. I wróciłaby tam. Gdyby mnie nie spotkała. Gdyby nie zaszła w ciążę. Gdyby nie poświęciła Japonii dla swoich chłopców. Dla Pata i dla mnie. Byliśmy kiedyś jej chłopcami. Obaj. To było dawno temu. – To tylko Paryż, Gino – odparłem, wiedząc, że doprowadzi ją to do białej gorączki, lecz nie mogąc się powstrzymać. Znaliśmy się oboje o wiele za dobrze, by kłócić się w cywilizowany sposób. – To tak jakby przejechać kilka przecznic dalej. Paryż jest praktycznie tuż za rogiem. – Tylko Paryż? Pat ma siedem lat. Jutro rano musi iść do szkoły. A ty mówisz, że to tylko Paryż? Dzwoniliśmy na policję. Obdzwoniłam wszystkie szpitale. – Przecież do ciebie zatelefonowałem. – W końcu zadzwoniłeś. Kiedy nie miałeś już innego wyjścia. Kiedy wiedziałeś, że to ci nie ujdzie na sucho. – Giną uniosła Pata w ramionach. – Co ty sobie wyobrażałeś, Harry? Co za myśli chodzą ci po głowie? Czy ty w ogóle myślisz? Jak mogła zrozumieć, jakie myśli chodzą mi po głowie? Ona miała go codziennie. Ja miałem go przez jeden parszywy dzień w tygodniu. Niosła teraz Pata alejką. Wlokłem się za nimi, unikając kontaktu wzrokowego z jej mężem, opiekunką do dziecka oraz olbrzymim gliniarzem. Swoją drogą, co tu w ogóle robił gliniarz? Wyglądało na to, że ktoś zawiadomił policję o kidnapingu. Co za kretyn mógłby zrobić coś takiego? – Słuchaj, Gino. Naprawdę mi przykro, że tak się zamartwiałaś – powiedziałem i była to szczera prawda. Nie mogłem sobie darować, że dzwoniła po szpitalach i na policję, obawiając się najgorszego. Wyobrażałem sobie, jak się czuła. – To się już więcej nie powtórzy. W następną niedzielę... – Muszę się zastanowić co do następnej niedzieli. Zatrzymałem się w pół kroku. – Co to znaczy? Przecież mogę się z nim widywać w niedziele? Nie odpowiedziała. Skończyła ze mną rozmawiać. Skończyła ze mną na dobre. Wyprzedzając męża i wynajętą opiekunkę do dziecka, Giną przestąpiła wraz z moim synem próg domu, do którego nie miałem prawa wstępu. Pat ziewnął, przeciągnął się i prawie obudził. Giną szepnęła, żeby spał dalej, i zrobiła to tak miękkim i łagodnym głosem, że coś ścisnęło mnie w dołku. A potem stanął między nami Richard, wbijając we mnie wzrok, który mówił „jak mogłeś jej to zrobić?”. Potrząsnął głową i z tym swoim doprowadzającym do szału uśmieszkiem zamknął mi drzwi tuż przed nosem. Dotknąłem ręką dzwonka. Musiałem po prostu wyjaśnić kwestię najbliższej niedzieli. I wtedy właśnie poczułem na ramieniu dłoń policjanta. Niegdyś byłem mężczyzną jej marzeń. Nie tylko facetem, który zajmował się jej synkiem w niedzielę. Byłem mężczyzną jej marzeń, dawno temu, kiedy wszystkie jej marzenia skupiały się wokół rodziny. Giną pragnęła życia rodzinnego, pragnęła aż do bólu, w sposób, w jaki mogą go pragnąć wyłącznie osoby pochodzące z – jak to się kiedyś mówiło – rozbitych domów. Jej ojciec odszedł, jeszcze zanim Giną poszła do szkoły. Był muzykiem, całkiem dobrym gitarzystą, któremu nigdy się do końca nie udało. Pisana mu była klęska, zarówno w branży muzycznej, jak i w kolejnych porzucanych przez niego rodzinach. Glenn – dla wszystkich był Glennem, a dla nikogo, już najmniej dla swoich dzieci, tatą – oddał najlepsze lata życia rock and rollowi. Porzucanym kobietom i dzieciom nie dawał nic poza bólem serca i sporadycznie wypłacanymi alimentami. Giną i jej matka, która zrezygnowała z umiarkowanie udanej kariery modelki dla swojego spektakularnie nieudanego męża, były pierwszymi z wielu. Glenn porzucał po nich kolejne rodziny – kobiety, które w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych były uznanymi pięknościami, oraz dzieci, które cierpiały z powodu zerwania, zanim jeszcze nauczyły się jeździć na rowerze. Po matce Giną odziedziczyła idealnie symetryczne rysy, klasyczną urodę, o której zawsze wypowiadała się z lekceważeniem, tak jak to może robić wyłącznie ktoś naprawdę piękny. Glenn pozostawił jej w spadku głód stabilności. Pragnienie własnej rodziny, której nikt nigdy nie mógłby jej odebrać. Myślała, że znajdzie ją ze mną, ponieważ z takiej właśnie rodziny pochodziłem. Myślała, że jestem kimś w rodzaju eksperta, jeśli chodzi o tradycyjny model składający się z ojca, matki i dziecka, mieszkających w podmiejskim domku, ojca, matki i dziecka, których nie dotyczy statystyka rozwodów i którzy są ze sobą związani do końca życia. Dopóki nie spotkałem Giny, zawsze wydawało mi się, że moja rodzina jest żenująco zwyczajna. Giną sprawiła, że poczuliśmy się egzotyczni – i tacy naprawdę byliśmy: moja mama, tato i ja. Ta uśmiechnięta blond zjawa wkroczyła do naszego świata, do naszego ogródka i do naszego saloniku i zakomunikowała nam, że jesteśmy wyjątkowi. Wszyscy nasi przyjaciele uważali, że Giną i ja jesteśmy za młodzi na małżeństwo. Giną studiowała japoński i szukała sposobu, żeby spędzić życie w Tokio, Jokohamie albo Osace. Ja byłem producentem radiowym i szukałem sposobu, żeby dostać się do telewizji. I wszyscy nasi przyjaciele byli zdania, że za wcześnie jeszcze na małżeńskie śluby i dziecko, na monogamię i hipotekę. O dziesięć lat za wcześnie. Wszyscy oni – studenci filologii, uważający, że świat stoi przed nimi otworem, i trochę starsi cynicy z mojej stacji radiowej, którym się wydawało, że wszystko już w życiu widzieli – byli zdania, że są jeszcze miejsca, do których trzeba polecieć, kochankowie, których trzeba poznać, prochy, które trzeba zażyć, muzyka, którą trzeba usłyszeć, przygody, które trzeba przeżyć, zagraniczne mieszkania, które trzeba wynająć, plaże, na których trzeba zatańczyć o świcie. Wszystko to na nich czekało. Na nich. Lecz my zrzekliśmy się tego dla samych siebie. A potem przyszedł na świat nasz syn. I był najlepszą rzeczą, jaka się nam przydarzyła. Pat był dobrym, pogodnym dzieckiem, uśmiechniętym przez większą część dnia i śpiącym przez większą część nocy, pięknym jak jego matka, aż się proszącym, by go pokochać. Ale nasze życie – życie ludzi, którzy wcześnie, w wieku zaledwie dwudziestu paru lat wzięli ślub i wcześnie doczekali się dziecka – nie było idealne. W żadnym wypadku. Nie chodziło tylko o pracę. Giną wyrzekła się dla swoich chłopców zupełnie innego życia w Japonii i czasami – kiedy było krucho z pieniędzmi, kiedy wracałem z pracy zbyt zmęczony, żeby się odezwać, kiedy fabrycznie nowe zęby Pata wyrzynały się z różowych lśniących dziąseł i nie mógł spać przez całą noc – zastanawiała się pewnie, czy czegoś jej nie brakuje. Tak naprawdę jednak niczego nie żałowaliśmy. Przez kilka lat było dobrze. Przez kilka lat to było to, na co czekaliśmy. Oboje. To była rodzina, która zastąpiła tę, w której dorastałem. Rodzinę, której moja żona nigdy nie miała okazji poznać. A potem spędziłem noc z koleżanką z pracy. Z jedną z tych bladych irlandzkich ślicznotek, która zdawała się trochę bystrzejsza i trochę bardziej wiotka od większości kobiet, z jakimi pracowałem. I to było szaleństwo. Po prostu szaleństwo. Bo gdy Giną się o tym dowiedziała, wszyscy musieliśmy zaczynać od nowa. Co miesiąc wysyłałem pieniądze. Nigdy się z tym nie spóźniałem. Chciałem je wysyłać. Chciałem, jak tylko mogłem, pomagać w wychowaniu mojego syna. Było to pod każdym względem właściwe i słuszne. Czasem jednak zastanawiałem się nad tymi pieniędzmi. Czy wszystkie wydawane są na Pata? Na pewno? Co do pensa? Skąd mogłem wiedzieć, czy jakaś ich część nie jest przepuszczana na faceta, którego poślubiła moja była żona? Na cholernego Richarda? Nie wiedziałem. Nie mogłem tego wiedzieć. I nawet to było w porządku, czułem jednak, że te pieniądze powinny gwarantować mi pewne podstawowe ludzkie prawa. Żebym mógł na przykład zatelefonować do mojego syna, kiedy tylko poczuję taką potrzebę. To nie powinno nastręczać żadnych problemów. Powinno być normalne. Jak bardzo brakowało mi tego, co normalne. Kilka dni normalności, z pełnym wypasem – jakaż to by była miła odmiana. Gdy jednak brałem do ręki słuchawkę, zawsze okazywało się, że nie mogę wystukać numeru. Zastanawiałem się, co będzie, jeśli odbierze Richard – to dziwne, ale w myślach byłem z nim zawsze po imieniu, jakbyśmy się przyjaźnili. Co wtedy? Czy mam wdać się z nim w pogawędkę? Pogawędka wydawała się nieadekwatna w naszej sytuacji. Nie wiedząc, co powiedzieć, odkładałem słuchawkę i nie dzwoniłem. Trzymałem się ustalonego z Giną rozkładu jazdy; ja oraz moje jedyne dziecko mogliśmy równie dobrze mieszkać na różnych planetach. Mimo to wciąż uważałem, że te comiesięczne wpłaty – które moja obecna, to znaczy druga żona uważała za nieco zbyt hojne (biorąc pod uwagę, że chcieliśmy przeprowadzić się do większego mieszkania w lepszej dzielnicy) – powinny coś znaczyć. Nie byłem przecież jakimś niestałym sukinsynem, który ma wszystko w nosie, który założył nową rodzinę i chce jak najszybciej zapomnieć o tym, co było. Nie byłem jedną z tych kanalii. Nie byłem podobny do taty Giny. Ale cóż można poradzić? Jestem tylko ojcem Pata. Moja żona mnie rozumie. Moja żona. Tak o niej myślę. „Druga żona” zawsze brzmi okropnie. Jak „drugi dom” – miejsce, gdzie wyjeżdża się na weekend albo na szkolne ferie. Albo „drugi samochód”, zardzewiały volkswagen garbus. „Druga żona” brzmi jak coś kupionego z drugiej ręki, jak drugi wybór, a Cyd zasługiwała na coś zdecydowanie lepszego. Wszystko to, co drugie, nie było dla niej dość dobre, w ogóle do niej nie pasowało. A nowa żona... to też nie było dobre określenie. Za bardzo kojarzyło się z żoną, którą się zdobyło, żoną, „która jest o tyle lat młodsza”, z wyobrażeniem lubieżnego faceta, który uciekł ze swoją sekretarką. Nie – ani druga, ani nowa. Po prostu moja żona. Moja Cyd. Podobna do Cyd Charisse. Tej tancerki. Dziewczyny z Deszczowej piosenki, która tańczyła z Gene’em Kellym i ani razu się nie odezwała. Ponieważ nie musiała. Miała te cudowne nogi, tę twarz, ten czysty płomień. Gene Kelly spojrzał na Cyd Charisse i słowa były niepotrzebne. Znałem to uczucie. Cyd rozumiała mnie. Zrozumiałaby nawet niedzielny wyjazd do Paryża. Cyd była moją żoną. Właśnie tak. Nie inaczej. I to życie, do którego teraz wracałem, nie było nowe, drugie ani gorsze w stosunku do czegokolwiek. To było moje małżeństwo. Przed wejściem do naszej sypialni zajrzałem do Peggy. Zrzuciła z siebie kołdrę i przyciskała do bawełnianej piżamy dziewięciocalową plastikową lalkę. Peggy była bladym, ładnym dzieckiem, niezwykle poważnym, nawet kiedy, jak określiłaby to moja mama, spała jak nowo narodzona. Lalka, którą zaciskała w swojej małej piąstce, była dziwną istotą o kakaowej skórze, długich blond włosach i niebieskich jak bławatki oczach. Lucy Doli. Lalka Lucy. Slogan marketingowy: Kocham Lucy Doli. Wyprodukowana w Japonii, ale skierowana na rynek globalny. Stawałem się ekspertem w tych sprawach. W Lucy Doli nie było nic z Barbie, nic, co kojarzyłoby się z białą elitą. Przypominała trochę blondynkę z zespołu Destiny’s Child albo jedną z tych nowego chowu piosenkarek, Anastacię, Alicie Keys i kilka innych, których nie potrafię wymienić z nazwiska i które są tak bardzo rasowo nieokreślone, że mogłyby pochodzić z każdego miejsca na ziemi. Lucy Doli. Miała w pełni ruchome ręce i nogi. Peggy szalała na jej punkcie. Zakryłem je obie oficjalną kołdrą Lucy Doli. Peggy była dzieckiem Cyd z jej pierwszego małżeństwa z przystojnym nicponiem o imieniu Jim. Z nieudacznikiem, którego jedynym tytułem do sławy był fakt, że pomógł stworzyć małą Peggy. Z Jimem mającym słabość do Azjatek oraz do wielkich motocykli, które stale rozbijał. Co jakiś czas przychodził do nas, żeby odwiedzić swoją córkę, jednak w przeciwieństwie do mnie i do Pata nie miał stałego terminarza. W gruncie rzeczy tato Peggy pojawiał się, kiedy mu się podobało. A jego córka szalała za nim. Sukinsyn. Poznałem Peggy, zanim jeszcze poznałem Cyd. W tamtych czasach, w tamtych strasznych miesiącach, kiedy Pat był obolały i przerażony po moim rozstaniu z jego matką, Peggy była dziewczynką, która wzięła go w opiekę. Opiekowała się nim w pierwszych dniach szkoły, spędzała z nim tyle czasu, że chwilami ktoś mógłby ich wziąć za brata i siostrę. Ta więź nieco teraz osłabła: Pat miał Berniego Coopera, a Peggy przyjaciółkę, która także kochała Lucy Doli, jednak córka Cyd była dla mnie czymś więcej niż tylko pasierbicą. Pamiętałem, jak dorastała. Zostawiłem ją ściskającą Lucy Doli i wślizgnąłem się do naszej sypialni. Cyd spała na swojej połowie łóżka snem kobiety zamężnej. Kiedy się rozbierałem, poruszyła się, otworzyła jedno oko i na pół śpiąc, wysłuchała mojej relacji o Pacie, Paryżu oraz zepsutych pociągach. Wzięła moje ręce w swoje i pokiwała głową, dodając mi otuchy. Natychmiast wszystko zrozumiała. – Biedacy. Ale wszystko będzie dobrze, obiecuję ci. Giną się uspokoi. Zrozumie, że nie zrobiłeś tego specjalnie. Jaka była pogoda w Paryżu? – Było pochmurno. Lecz Giną powiedziała, że musi przemyśleć kwestię następnej niedzieli. – Daj jej kilka dni. Ma prawo się wściekać. Lecz ty masz prawo zabrać swojego syna do Paryża. Wskakuj do łóżka. No już. Wślizgnąłem się pod kołdrę, czując, jak ogarnia mnie olbrzymia fala wdzięczności. To, co dla Giny było aktem skrajnej bezmyślności, Cyd uznała za dobry pomysł, który nie wypalił. Była oczywiście subiektywna. Mimo to odmówiłem modlitwę dziękczynną za to, że ożeniłem się z tą kobietą. I wiedziałem, że to nie obrączka, akt zawarcia małżeństwa ani nawet śluby, jakie sobie złożyliśmy, uczyniły ją moją żoną. Czynił to fakt, że była po mojej stronie, że zawsze mogłem liczyć na jej miłość i wsparcie. Mówiłem do niej w ciemności, czując przy sobie jej ciepłe ciało i próbując przekonać sam siebie, że zdołam naprawić to, co sknociłem. Jutro rano zadzwonię do Giny, oznajmiłem. Muszę przeprosić ją za to, że umierała ze zmartwienia. Nie miałem zamiaru narobić tego kramu. Pojechaliśmy do Paryża wyłącznie dlatego, że nie chciałem, by Pat był podobny do innych dzieciaków z tatusiami na ćwierć etatu. Do małej pół-Francuzki, która przeszła na wegetarianizm, i milionów innych takich jak ona. Chciałem, żeby Pat czuł, że ma prawdziwego ojca, kogoś, kto wyprawia z nim niesamowite rzeczy, przeżywa z nim przygody, które jego syn na zawsze zapamięta. Tak jak to robił mój ojciec. Moja żona pocałowała mnie, żeby dodać mi otuchy, a także, bez wątpienia, żeby zamknąć mi w końcu usta, i całowała mnie jeszcze przez jakiś czas. Charakter tych pocałunków wkrótce się zmienił. Ten rodzaj pocałunków nie miał nic wspólnego z pocieszaniem, podnoszeniem na duchu i przytulaniem. To były pocałunki, od których wszystko się zaczęło. I muszę przyznać, że ślub nie zmienił ich jakości. A potem czekała na mnie, z rozrzuconymi na poduszce czarnymi włosami i twarzą, na którą padało prześwitujące przez żaluzje światło ulicznej latarni. Ta kobieta, na której punkcie szalałem. Moja żona. Nachyliłem się nad nią, nie sięgając wcale do szuflady nocnej szafki, w której znajdowało się małe drewniane pudełko służące nam do planowania rodziny. I wtedy usłyszałem, jak wzdycha. – Nie zmuszaj mnie, żebym za każdym razem powtarzała to samo, Harry. Proszę, kochanie. Daj spokój. Masz już dziecko. Chyba to uzgodniliśmy? Dużo ostatnio czytałem o głodzie dzieci. Regularnie pisano o tym w niedzielnym dodatku naszej gazety. O kobietach rozpaczliwie pragnących mieć dzieci. Miał to być ostatni krzyk mody. Lecz moja żona nie odczuwała głodu dzieci. Zachowywała się tak, jakby już go zaspokoiła. Dyskutowaliśmy oczywiście o tym, czy nie sprawić sobie własnego dzidziusia. Ja chciałem tego teraz, ponieważ uczyniłoby to z nas rodzinę. Cyd chciała tego w przyszłości, bo były inne rzeczy, które chciała zrobić najpierw. Rzeczy związane z pracą. Z własnym biznesem. Oboje mieliśmy wizje szczęśliwego życia. Ale bez względu na to, jak bardzo uwielbiałem tyłeczek mojej żony, nie mogłem się oszukiwać, że to ta sama wizja. Sięgnąłem zatem do małego pudełeczka z kondomami, zastanawiając się, co mogły oznaczać słowa, że mam już dziecko. Czy miała na myśli Pata? Czy Peggy? Czy też to z nich, z którym akurat byłem? Na tym właśnie polega problem, kiedy jest się facetem takim jak ja. Wszystko się komplikuje. Wszystkie te fragmenty życia, które nie pasują do siebie nawzajem. Czasami trudno nawet rozpoznać własną rodzinę. A gdy już się pokochaliśmy, zasnąłem zwrócony w tę samą stronę co moja żona, przytulony mocno do jej ciała, obejmując ją lekko w pasie. I przez te wszystkie słodkie godziny, kiedy leżeliśmy, tuląc się do siebie i śniąc, była moją jedyną i nie było to wcale skomplikowane. 3 – Nie usmażysz omletu, chowając fiuta w spodniach – oznajmił mi Marty Mann. – Na tym polega twój problem, Harry. Jesteś niepoprawnym romantykiem. Czekasz, aż ktoś złamie ci to twoje głupie serce. Czekasz, aż dostaniesz w dupę od losu. Jak inaczej może się to skończyć? Siedzieliśmy w jego elegancko urządzonym biurze w Mad Mann Productions, rozmawiając o sprawach służbowych. Wyłącznie o sprawach służbowych. Ale Marty był jednym z tych przebojowych domorosłych biznesmenów, w których ustach sprawy służbowe zawsze brzmią jak coś innego. W gruncie rzeczy jak najbardziej wyuzdany więzienny seks. Marty zawsze obiecywał redaktorkom w średnim wieku, że „zrobi im dobrze”. Produkowane przez niego programy nie były po prostu ekscytujące, lecz „stawała od nich pyta”. Kiedy ktoś nie dotrzymał warunków kontraktu, Marty twierdził że „go wydupczył”. Marty nie harował ciężko, on „zapierdalał jak grzechotnik”. Ciekawe, jak wyglądało jego życie małżeńskie. Wyobrażałem sobie, jak po kilku drinkach w sobotnią noc pyta swoją żonę, czy nie ma ochoty na małą koprodukcję. Znałem Marty’ego od bardzo dawna. Siobhan, z którą przed dwoma laty się ożenił, była niegdyś przez jakieś dwie godziny moją dziewczyną. Tuż zanim zawaliło się moje małżeństwo. Marty i ja zaczynaliśmy razem w radiu, pracując nocami, na zmianie dla świrów. Ja byłem producentem, a Marty sprawiał, że wypowiedzi samotnych smutnych ludzi brzmiały jak pierwszej wody rozrywka. A potem przeszliśmy razem do telewizji i myślałem, że nasza współpraca jest czymś, od czego będę odcinał kupony do końca życia. Aż do pewnego lunchu, podczas którego mnie wylał. Po pewnym czasie się pogodziliśmy. Ponieważ ja wróciłem do branży z młodszym, lepiej się sprzedającym gospodarzem programu, a Marty do reszty stracił swój czar. Kiedy odpowiednio upokorzyły go ponure realia porannego pasma o zerowej oglądalności i zaczął reklamować wyroby jubilerskie, od których zielenieje skóra, odkryliśmy, że znowu możemy zostać przyjaciółmi. Obecnie staliśmy po tej samej stronie kamery. Mad Mann Productions nie produkowało już programów z tlenionym blondynem, wzbudzającym tyle kontrowersji w latach dziewięćdziesiątych. Marty był obecnie producentem. Stale mi dogryzał, bo moja firma produkowała wyłącznie jeden program, Fish on Friday. Niewykluczone, że go widzieliście. To ten, w którym występuje Eamon Fish, młody irlandzki komik. Eamon znany był ze słabości do panienek zapowiadających pogodę. Powiadano, że wie o ciepłych frontach więcej niż jakikolwiek inny mężczyzna w tym kraju. Marty nigdy nie oparłby działalności firmy na jednym komiku udającym gospodarza talk-show. Marty miał całą furę programów. – Sześciu wkurzonych studentów w wynajętym mieszkaniu – powiedział, wciskając przycisk pilota. Całą ścianę jego gabinetu zajmowały ekrany telewizyjne, i na wszystkich leciał jego najnowszy program. Piękni młodzi ludzie w skąpym przyodziewku wrzeszczeli na siebie w wynajętym lokalu. – To jest to, o co chodzi: seks, młodość, dramatyzm, niskie koszty, przekłute brodawki. Sześciu wkurzonych studentów w wynajętym mieszkaniu, Harry. Reklamodawcy całują mnie po rękach z wdzięczności – stwierdził i wcisnął kolejny przycisk. Na ekranach pojawiła się filmowana pod dziwnym kątem scena przedstawiająca dwóch młodych ludzi szarpiących się z właścicielem nocnego sklepu. – Ach, ten kawałek jest wspaniały – zachichotał Marty, kiedy facet za ladą złapał kij bejsbolowy i zaczął nim wściekle okładać napastników. Jeden z młodzieńców wyciągnął pistolet. – Napadli cię! – wyjaśnił Marty. – Zabawne... czasami tragiczne... autentyczne taśmy przedstawiające rabunek z użyciem przemocy. Ostre... eee... rozumiesz... oskarżenie naszego hołdującego przemocy społeczeństwa. – Kolejny przycisk. Obrazy płonących wietnamskich wiosek, hipisi spółkujący ze sobą w błocie Woodstocku, studenci stawiający czoło Gwardii Narodowej, a w tle w charakterze melancholijnego podkładu muzycznego Waterloo Sunset zespołu Kinks. – Wasze młode lata. Przeszłość w stylu funky. Program dla ludzi z wyżu demograficznego oraz ich dzieci. Pokazuje rozpieszczonym małym bachorom, co stracili. Nasze firmy producenckie nie mogłyby się bardziej różnić. Ja pracowałem w kanciapie na Soho z kilkoma ludźmi na pół etatu. Marty miał wielkie biuro i masę personelu. Ja miałem Eamona Fisha na nocnej zmianie, Marty miał Sześciu wkurzonych studentów w wynajętym mieszkaniu w porze największej oglądalności. – Nie możesz mieć tylko jednego programu – upierał się Marty. – To niedobrze, kiedy wszystkie jaja znosi jedna kura. A Eamon nie będzie miał zawsze takiego wzięcia. – Ale ja lubię produkować tylko jeden program. To oznacza, że mogę się naprawdę skoncentrować na Eamonie. Jak najwięcej z niego wycisnąć. – A co będzie, jeśli powinie mu się noga? Co wtedy? Wiesz, do czego są podobne programy telewizyjne? – Do kobiet? Marty walnął dłonią w biurko. – Dokładnie. Programy telewizyjne są jak kobiety. Trzeba mieć dużo kurek w kurniku. Trzeba dywersyfikować, brachu. Rozsiewać swoje nasienie. Marty miał w domu żonę, która oczekiwała ich drugiego dziecka. Siobhan, bystra piękna ruda Irlandka, brała kiedyś udział w produkcji programów, teraz jednak siedziała w domu. Spotykałem ją czasami na promocjach i pokazach, nie miałem jednak pojęcia, czy jest szczęśliwa, czy nie. Nie mogłem nie spostrzec, że w Mad Mann Productions pracowało o wiele więcej atrakcyjnych młodych kobiet, aniżeli można było oczekiwać w firmie tej wielkości. Słuchałem jednak Marty’ego. Wiedział, o czym mówi. Słuchałem go, ponieważ praca stawała się dla mnie coraz ważniejsza. Nie tylko dlatego, że prowadziłem teraz własną firmę. I nie tylko dlatego, że z każdym rokiem miałem do płacenia więcej rachunków. Prawdziwym powodem, dla którego tak dużo pracowałem, było to, że czułem się w tym dobry. Właśnie to umiałem robić najlepiej. Miałem do czynienia z redaktorami prowadzącymi, koordynatorami produkcji oraz wykonawcą. Potrafiłem rozmawiać z tymi ludźmi, potrafiłem skłonić ich, żeby robili to, co trzeba było robić. Z zapłakanymi makijażystkami, nadąsanymi kierownikami planu, pijanymi oświetleniowcami. Wszystko już widziałem. Gości, których paraliżowała trema, gości, którzy przychodzili nagrzani, gości, którzy zastygali w bezruchu, kiedy tylko zapalała się czerwona lampka nad kamerą. Nie była to dla mnie żadna nowość. To był mój świat i spędzałem w nim wiele czasu, ponieważ nigdzie indziej nie czułem się tak wyluzowany. Nawet jeśli ma się tylko jeden program, telewizja wymaga pracy przez cały dzień. To oznacza wstawanie z kurami i późne powroty do domu, wieczne spotkania w sprawie scenopisu, próby generalne, za dużo kawy i za mało dziennego światła. Czasami sam nie wiedziałem, dlaczego tak haruję. A potem sobie przypominałem. Harowałem oczywiście dla Pata. A także dla Cyd i Peggy. No i dla mojej mamy, teraz kiedy zmarł ojciec. I bez względu na to, co mówiła moja żona, miałem poczucie, że pracuję dla mojego dziecka. Nie dla tego małego chłopca, który mieszkał ze swoją matką, ani dla tej małej dziewczynki, która mieszkała u mnie, lecz dla tego dziecka, które jeszcze się nie narodziło. Do gabinetu Marty’ego weszła bez pukania młoda kobieta, jedna ze szczupłych młodych rudowłosych panienek, które pracowały w Mad Mann Productions, dziewcząt wyglądających kubek w kubek jak Siobhan, kiedy nie była jeszcze z nikim związana. Pochyliła się nad dyrektorskim biurkiem Marty’ego i zaczęła przetrząsać jedną z jego szuflad. – O co chodzi, kochanie? – zapytał z uśmiechem Marty. – Zgubiłaś zszywacz? – Szukam pilota Sześciu wkurzonych studentów w wynajętym mieszkaniu. Dla twoich Węgrów. Marty wyjął poobijaną kasetę i podał jej. – Wszędzie sprzedajemy ten pomysł – poinformował mnie. – Będziemy mieli Sześciu wkurzonych chińskich studentów w wynajętym mieszkaniu i Sześciu wkurzonych polskich studentów w wynajętym mieszkaniu. Świat normalnie sztywnieje. Popatrzyliśmy obaj w ślad za wychodzącą rudą. – Idziemy się czegoś napić do Meny Lepera – dodał Marty. – Masz ochotę pójść z nami? Ona ma koleżankę. – Muszę wracać do domu. Mamy coś w rodzaju przyjęcia. – Brzmi zachęcająco. – Tak naprawdę to przyjęcie dla siedmioletnich dziewczynek. – Więc może innym razem. – Marty odprowadził mnie do drzwi gabinetu. – Nie zapominaj o tym, co mówiłem o znoszeniu jaj przez jedną kurę. – Nie zapomnę. Marty objął mnie. – Wiesz, na czym polega twój problem, Harry? – Na czym? – Ty wierzysz w prawdziwą miłość. – Mój stary kumpel smutnie się uśmiechnął. – Takie rzeczy zawsze kończą się we łzach. To powinna być szczęśliwa chwila. Nasza czwórka zajadała tort. Cyd, ja, Peggy i Pat. Nasza nowa mieszana rodzina delektowała się deserem. Skończywszy pałaszować swój kawałek, Pat – będący w wieku, w którym zabawne wydają się wszelkie czynności fizjologiczne – mimowolnie wydał z siebie zaskakująco głośne beknięcie. – Ha! – oznajmił, uśmiechając się z zakłopotaniem. – Ale śmieszne! Peggy z gracją wytarła usta serwetką. – Nie, w gruncie rzeczy to nie było w najmniejszym stopniu śmieszne, Pat – stwierdziła. – To było niesmaczne. Prawda, mamo? Cyd uśmiechnęła się do nich obojga. – To po prostu... no cóż... nie było to zbyt eleganckie. Ale jestem przekonana, że Pat więcej tego nie zrobi. – Mnie to wcale nie śmieszy – upierała się Peggy, która jak na małą dziewczynkę potrafiła zaskakująco udatnie naśladować daleką krewną rodziny królewskiej. – A ja jestem pewna, że taki duży chłopiec jak Pat też nie uzna tego za śmieszne – powiedziała Cyd. – Kiedy się nad tym zastanowi. Mój syn był zdruzgotany. Wiedziałem, że beknięcie wyrwało mu się całkiem bezwiednie i zwrócił na nie uwagę, ponieważ był przekonany, że stanie się źródłem ogólnej uciechy i żartów. I po raz pierwszy, choć nie ostatni, byłem rozdarty. Pomiędzy lojalnością wobec mojego syna i lojalnością wobec żony. Szczerze mówiąc, ja też nie chciałem, żeby czkał, bekał i puszczał wiatry w mojej obecności – mógł zachować tego rodzaju fizjologiczne atrakcje dla swoich łypiących spode łba szkolnych koleżków, którzy nagrodziliby bez wątpienia każdą emisję gazów stojącą owacją, łzami szczęścia oraz klepaniem się po udach. Ale widząc, jak policzki płoną mu z upokorzenia, a w oczach stają łzy, poczułem, że gotuje się we mnie krew. Nie zasłużył na taki wstyd. Za jedno parszywe beknięcie. – To jeszcze dziecko – powiedziałem do Cyd. – Czego się spodziewacie? Oscara Wilde’a? Dajcie mu zjeść tort w spokoju, dobrze? Peggy i Cyd wbiły we mnie wzrok. Moja żona nie odezwała się ani słowem, lecz zdziwiona otworzyła szerzej swoje piękne oczy. Jej córka uśmiechnęła się z wyższością. – O mój Boże, ktoś chyba wstał dzisiaj z łóżka lewą nogą. Proszę, czy mogłabym dostać jeszcze jeden kawałek tortu, mamo? Cyd sięgnęła po tort. Na górze cukiernik ozdobił go obrazkiem nowożeńców. Ponieważ było to nasze ślubne przyjęcie. Byliśmy małżeństwem od jakichś dwóch godzin. I chociaż nie zdawałem sobie wówczas z tego sprawy, w tym momencie skończył się nasz miesiąc miodowy. Kiedy moja żona była jeszcze moją dziewczyną, miała wspaniały kontakt z moim synem. Rozmawiała z nim o szkole, zasięgała jego fachowej opinii w kwestii Mrocznego widma i tego, czy ten film dorównuje trzem pierwszym częściom Gwiezdnych wojen, dopytywała się, czy nie chce więcej lodów. Pat uśmiechał się nieśmiało do tej wysokiej cudzoziemki z teksaskim akcentem i widziałem, że czuje do niej to samo co jego stary. Szalał na jej punkcie. Cyd zachowywała się tak, jakby znała go od urodzenia – tego małego chłopca, którego spotkała dopiero, kiedy szykował się do pójścia do szkoły. Nie starała się być jego matką, ponieważ miał matkę, i nie próbowała być jego najlepszym kumplem, ponieważ miał już Berniego Coopera. Nie narzucała się Patowi – i dlatego było im ze sobą dobrze. Przychodziło jej to całkiem naturalnie. Łączyła ich autentyczna zażyłość i prawdziwe uczucie i było to więcej, aniżeli mogłem się spodziewać. Cyd traktowała Pata tak samo jak własną córkę – była wobec niego troskliwa i słodka, lecz równocześnie nie bała się przywołać go do porządku, gdy zanadto się rozbrykał. To ostatnie nie zdarzało mu się zbyt często – kiedy go poznała, Pat był ujmującym sympatycznym czterolatkiem i do największych wykroczeń dochodziło na ogół w trakcie zabaw osnutych na Gwiezdnych wojnach. Podskakiwanie na sofie w zabłoconych tenisówkach i wymachiwanie świetlnym mieczem – to były jego najgorsze zbrodnie. I kiedy rozmawiała z Patem – ta dziewczyna, która miała stać się moją żoną – kiedy słyszałem w jej głosie czułość, tę serdeczną naturalną sympatię, którą go darzyła, kręciło mi się w głowie ze szczęścia i wdzięczności. Po ślubie potrzebowałem jednak czegoś więcej. Wiedziałem, że to nie w porządku, zdecydowanie nie w porządku, lecz ta potrzeba zrodziła się w jakimś sekretnym zakątku mojego serca i nie mogłem udać, że jej nie ma. Od chwili gdy ogłoszono nas mężem i żoną, chciałem, żeby go pokochała. W domu powitała mnie głośna muzyka, dzikie tańce oraz tłum mających średnio trzy stopy wzrostu kobiet w balowych sukniach. Peggy kończyła dzisiaj osiem lat. Ściany jej pokoju zdobiły plakaty napakowanych bezwłosych młodzieńców z boys bandów naklejone na pochodzące sprzed kilku lat obrazki księżniczki Pocahontas, a w wielu jej zabawach występował Brucie Doli – oficjalny plastikowy stały partner Lucy Doli. Mimo to w trakcie wszystkich wydawanych przez Peggy przyjęć obowiązywał teraz ścisły apartheid płciowy. Przed paroma laty Pata na pewno zaproszono by na te urodziny. Teraz już nie. Przecisnąłem się przez salon wypełniony dziewczynkami starającymi się poruszać jak Kylie Minogue w jej najnowszym wideo. Pod pachą trzymałem prezent kupiony u Hamleya. Oczy Peggy zabłysły teatralną radością, kiedy go jej wręczyłem. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie. Zdarła papier z paczki i westchnęła z zachwytu. – Lucy Doli Balerina! – przeczytała, pożerając wzrokiem słowa wydrukowane na różowym pudełku. – Pokochacie ją! Zachwyci was jej elegancja! Dla dzieci powyżej trzeciego roku życia! Drobne części mogą grozić udławieniem! Wszystkie prawa zastrzeżone! – Peggy objęła mnie za szyję. – Dziękuję, Harry! – powiedziała i oddała mi lalkę. – Zatańcz z nią! Niech Lucy Doli zatańczy do piosenki Kylie! Potańczyłem więc trochę z Lucy Doli Baleriną. Nie można było wiele zrobić z jej rękoma – tkwiły sztywno przy bokach albo unosiły się w faszystowskim pozdrowieniu – za to z alarmującą łatwością potrafiła wykonać szpagat; jej plastikowa miednica była giętka jak u gwiazdki porno. Peggy odebrała mi lalkę, żeby pokazać ją swoim małym przyjaciółkom. – Patrz, Agnes – powiedziała. – Lucy Doli Balerina. Drobne części mogą grozić udławieniem! Fantastyczne! Cyd siedziała w kuchni z innymi matkami. Nie wiem, gdzie się podziewali ojcowie, ale tutaj ich nie było. Moja żona przykrywała folią tackę z tapas. Prowadziła własną firmę cateringową, w związku z czym w naszym domu zawsze było pełno jedzenia, które miał zjeść ktoś inny. Podeszła i pocałowała mnie w usta. – Kupiłeś jej Bruciego Didżeja z Ibizy? – Wyprzedany. Następna dostawa Bruciego Didżeja z Ibizy spodziewana jest dopiero w przyszłym tygodniu. Zamiast tego kupiłem jej Lucy Balerinę. – Nigdy nie mają na składzie dość lalek Bruciego – stwierdziła jedna z matek. – Naprawdę mnie to wkurza. – Może nie powinniśmy ich zachęcać do tego szaleństwa z Lucy Doli – rzuciłem. Wszystkie matki spojrzały na mnie w milczeniu. Większość była znacznie starsza od Cyd. Moja żona została matką, mając dwadzieścia kilka lat. Podobnie jak ja ojcem. Wiele współczesnych matek zwlekało z tym do chwili, gdy ich biologiczny zegar zbliżał się do północy. – Dlaczego, u licha? – zapytała jedna z nich tonem, od którego skurczyły się kiedyś ze strachu jaja całej rady dyrektorów w średnim wieku. – No cóż – bąknąłem, widząc ich pełne dezaprobaty twarze. – Czy cały ten duet Lucy-Brucie nie umacnia przypadkiem chorych seksualnych stereotypów? – Moim zdaniem Lucy Doli stanowi wspaniały wzór do naśladowania – stwierdziła jedna z matek. – Moim też – powiedziała inna. – Pozostaje w stałym związku z Bruciem. – Pracuje – dodała kolejna. – Potrafi się bawić. Podróżuje. Ma masę przyjaciół. – Jest tancerką, księżniczką, muzykiem. – Prowadzi bardzo urozmaicone i satysfakcjonujące życie – oznajmiła moja żona. – Sama chciałabym być Lucy Doli. – Ale... ale... – jąkałem się – czyż nie ubiera się jak cizia? Tylko po to, żeby podobać się mężczyznom? Czyż nie jest trochę dziwką? Zapadła cisza przed burzą. – Trochę dziwką? – Lucy Doli? – Ona rozumie własną seksualność – stwierdziły wszystkie razem. Przeprosiłem je i wycofałem się do mojego gabinetu na górze. Coś w tych matkach nie dawało mi spokoju. Były to wykształcone inteligentne kobiety, które dorastały, czytając Germaine Greer i Naomi Wolf, kobiety, które wspięły się na szczyty kariery, zarabiając grube pieniądze i wychowując często samotnie swoje dzieci. Mimo to, bawiąc się Lucy Doli ich małe córeczki udawały, że są kobietami, które nie były do nich wcale podobne. Gotowały, sprzątały i czekały, kiedy Brucie Didżej z Ibizy raczy wrócić do domu. Peggy i jej koleżanki, urodzone w latach dziewięćdziesiątych dziewczynki, były pewnymi siebie, zrównoważonymi panienkami, które spędzały chyba każdą wolną chwilę, parodiując stare kobiece cnoty. Pasjonowały się modą, uwielbiały się przebierać, znały wszystkie najnowsze plotki o piosenkarkach i supermodelkach. Na punkcie butów miały obsesję, która zawstydziłaby Imeldę Marcos. Całymi godzinami stroiły się, pozowały, przeglądały w lustrach. Stale się malowały – w wieku siedmiu, ośmiu lat były trwale uzależnione od kosmetyków, chodząc do drugiej klasy podstawówki nakładały tanie kremy i mikstury na swą fabrycznie nową, idealnie gładką skórę. Aspirowały do tego wszystkiego, przed czym uciekały ich rodzicielki. Marzyły o tym, żeby być kurami domowymi z lat pięćdziesiątych. Dlatego pewnie ich matki wyglądały tak, jakby zaraz miały dostać białej gorączki. Moja żona zachowywała w tych kwestiach równowagę. Była wspaniałą matką, ale miała również tę swoją firmę, która naprawdę prężnie się rozwijała. Mogła zarabiać pieniądze i prowadzić dom i wszystko to wyglądało w jej wykonaniu jak najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Byłem z niej taki dumny. Kiedy odważyłem się w końcu zejść na dół, matki poszły sobie, a razem z nimi ich dzieci. Cyd i Peggy zbierały serpentyny z dywanu. – Biedny Harry – roześmiała się moja żona. – Bardzo ci dopiekły? Peggy spojrzała na mnie z uśmiechem. – Co się stało Harry’emu? – zapytała. – Nie jest po prostu przyzwyczajony do świata, w którym rządzą kobiety – stwierdziła Cyd. To była prawda. Przez pierwsze trzydzieści lat żyłem w świecie, w którym mężczyźni dwukrotnie przewyższali liczebnie płeć piękną. Najpierw z moją mamą i tatą, później z Giną i Patem. Teraz to ja byłem w mniejszości. Cyd podała mi ręce obwinięte kolorowymi serpentynami. – Chodź, przystojniaczku, zatańcz ze swoimi dwiema dziewczynami. Czasami mój świat przypominał jedno z tych pudełek opatrzonych ostrzeżeniami – tym o częściach, które mogą grozić udławieniem. A jednak tańcząc pośród pękniętych baloników, kolorowych serpentyn i wdeptanych w parkiet kawałków tortu, Cyd, Peggy i ja zanosiliśmy się głośnym śmiechem, śmiechem niezakłóconej niczym radości i śmieliśmy się tak mocno, że z trudem udawało nam się śpiewać do wtóru Kylie Minogue wykonującej Can‘t Get You Out of My Head. I chociaż raz moje życie wydawało się tak samo urozmaicone i satysfakcjonujące jak to, które prowadziła Lucy Doli. 4 Moja mama wciąż spała przy zapalonych światłach. W domu, gdzie spędziła większą część małżeńskiego życia, gdzie była młodą mężatką i matką i gdzie tak długo mieszkała, zasypiała przy palących się w sypialni wszystkich światłach. – Za nic nie mogę zasnąć, Harry. Leżę w łóżku z egzemplarzem „Hello!” i słucham cicho drugiego programu radia... Mówiłam ci, że sąsiadom obok urodziła się córeczka? Prawdziwa ślicznotka. No i kiedy tylko zasnę, zaraz się budzę. Zabawne, prawda? Czy to nie dziwne? – To nie jest wcale dziwne, mamo. Nie możesz zasnąć, ponieważ tuż nad twoją głową wisi stuwatowa żarówka. To technika deprywacji snu. Rodzaj tortury. – Nie znam się na tym, kochanie. – To oczywiste, że nie możesz spać. Nie możesz spać, ponieważ nie gasisz światła. Czy nie mogłabyś spróbować zasnąć przy zgaszonych lampach? Nie mogłabyś chociaż raz spróbować, mamo? Proszę. – Och, nie mogłabym tego zrobić – odpowiedziała, gładząc złote loki mojego syna, który siedział na podłodze między nami i przeglądał program telewizyjny w „Radio Times”. – Nie mogłabym leżeć przez całą noc po ciemku. Nie bez twojego taty. Mój ojciec nie żył od dwóch lat. Minęły już dwa lata od czasu, kiedy znalazł się w szpitalu z umysłem otępiałym od bólu i leków uśmierzających ból, i w końcu poddał się chorobie. A mnie wydawało się, że rak, który zaatakował płuca starego, z całą pewnością zabije ich oboje. Nie sądziłem, że matka zdoła bez niego żyć. Były jednak twardsze, niż na to wyglądały – te kobiety pokroju mojej mamy, te żony, które poślubiało się na całe życie, te gospodynie domowe, których jedynym aktem buntu było noszenie minispódniczek w krótkim okresie, gdy lata sześćdziesiąte przechodziły w siedemdziesiąte. Kobiety takie jak moja mama potrafiły przeżyć wszystko. Nawet swoich mężów twardzieli. Nie mogła spać przy zgaszonych światłach, to prawda. Ale mogła bez niego żyć. Udowodniła to. Moi rodzice tak długo wydawali się jednym organizmem – Paddy i Elizabeth, którzy odbyli długą wędrówkę od szczenięcej miłości aż po etap kochających dziadków, wielką podróż, której nie jest dane przebyć wielu parom – że nie potrafiłem sobie wyobrazić jednego bez drugiego. Wiedziałem, że ojciec nie potrafiłby żyć bez matki. Gdyby odeszła pierwsza, to by go zabiło, odebrało mu rację bytu. I zawsze zakładałem, że ona nie przetrwałaby bez niego. Myliłem się. Moja matka należała do ostatniego pokolenia kobiet, które oczekiwały od swoich mężczyzn, że się nimi zaopiekują. Nie widziała nic dziwnego w tym, że tato prowadził samochód, zarabiał pieniądze, że po przyjściu z pracy zasiadał w wielkim fotelu i domagał się obiadu niczym wracający z potyczki plemienny wódz. Lecz w podeszłym wieku, gdy stała się wdową, okazało się, że to pokolenie kobiet ma w sobie żyłkę niezależności, o którą nigdy ich nie posądzano. Wszystkie gospodynie domowe z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, wszystkie te panny młode z czasów niedostatku, ostatnia generacja kobiet, które szyły ubrania swoim dzieciom – kryły pod swoimi praktycznymi pastelowymi blezerami serca ze stali. Moja mama nie umarła. Śmierć mojego taty nie zabiła jej. Nie pozwoliła, żeby zabrał ją ze sobą do grobu. Chodziła na kawę i ciasteczka do swoich przyjaciółek, wymieniała plotki na towarzyskim forum określanym prostym mianem „dziewczyn z autobusu”, robiła na drutach sweterki dla dziecka sąsiadów, tej małej ślicznotki – dla mojej mamy wszystkie niemowlęta były śliczne – i puszczała na pełny regulator Dolly Parton na swojej miniwieży Sony. – Ma uroczy głos – mówiła o Dolly Parton. – Uroczą figurę. Codziennie rozmawiała ze swoimi braćmi – nie sposób było się do niej dodzwonić, zawsze wisiała na telefonie – interesując się ich pracą, ich dziećmi, ich zdrowiem. Mama żyła bez mojego ojca, bez człowieka, wokół którego zbudowała swój świat. Prowadziła bez niego życie. To wydawało mi się niewiarygodne. I podejrzewam, że jej samej też trudno było w to uwierzyć. Po śmierci ojca szalała z rozpaczy. Płakała w supermarkecie, w autobusie, w najmniej odpowiednich momentach. Nie mogła się powstrzymać. Płakała, aż wypłakała wszystkie łzy. W końcu jednak się otrząsnęła. Co więcej, nauczyła się cieszyć życiem, radzić sobie sama, nauczyła się znowu śmiać. – Jeszcze nie umarłam – lubiła powtarzać. Z wyjątkiem tych palących się w nocy świateł – co jej zdaniem mogło jej się przytrafić w ciemności? – mama żyła tak jak dawniej. Nie tak, jakby nic się nie stało, ponieważ było to niemożliwe, lecz w świecie, który się zmienił, świecie bez jej ukochanego Paddy’ego. I udało jej się to, bo była kobietą, która kochała nie tylko ojca. Moja matka kochała ludzi. Wszelkiego rodzaju ludzi. Młodych sąsiadów z ich nowo narodzonym dzidziusiem. Mieszkającą po drugiej stronie ulicy starą ciotkę Ethel, która tak naprawdę wcale nie była moją ciotką, lecz przed ponad półwieczem taką samą jak ona młodą matką i mężatką. Kochała stare przyjaciółki, z którymi spotykała się w nowej kawiarni Starbucks przy głównej ulicy swojego przedmieścia. Kochała swoją rodzinę. Wszystkich braci, których liczba dopiero niedawno zaczęła się kurczyć. Kobiety, które poślubili. Ich dorosłe dzieci, które teraz miały już własne dzieci. No i byłem jeszcze ja, jej jedynak. Przede wszystkim jednak i o wiele mocniej niż innych mama kochała swojego wnuka. Swojego Pata. Mój syn był najważniejszym powodem, dla którego musiała się pozbierać po śmierci męża. – On jest miłością mojego życia, prawda, moje śliczności? Jest moim małym skarbem. Mój syn uśmiechnął się cierpliwie, sięgając po pilota. Matka miała pewien dar. Polegał na tym, że przy niej człowiek czuł się kochany. Nie tylko dlatego, że w rozmowie stale używała czułych słówek, wszystkich tych śliczności, skarbów, kochaneczków, aniołków i kotuniów, które wydawały się tak naturalne w jej ustach i ustach kobiet z jej środowiska i pokolenia. Potrafiła sprawić, że człowiek czuł się dla niej kimś najważniejszym pod słońcem, jeśli nawet zaparzyła mu tylko herbatę, pogładziła po włosach albo zrobiła na drutach sweter, który wkładał wyłącznie, wybierając się do niej w gości. Nie była właściwie wesołą wdówką – spędzała za dużo dni na cmentarzu i bałem się, że już zawsze będzie spała przy zapalonych światłach – ale nauczyła się żyć dalej. Ubrania ojca wciąż wisiały w szafie, nie nadszedł jeszcze czas, by oddać je potrzebującym, lecz jego duch nie nawiedzał tego domu. Moja mama wypełniła go swoją obecnością. Zniknęły zapachy old holborna i old spice’a. Na lodówce nie stała już butelka brązowego ale, nie było irlandzkiej whiskey na małej komódce ochrzczonej mianem barku. Zmieniła się również muzyka. To uderzyło mnie najbardziej. Przekonało, że duch ojca odpłynął. Wchodząc do domu, w którym dorastałem jako chłopiec, nie słyszałem już Sinatry, Deana Martina ani Nat King Cole’a. Nie słychać było żadnej ze starych piosenek – Sammy’ego Davisa Juniora, zawodzącego What Kind of Fool Am I?; Franka z lat, kiedy nagrywał w Capitolu, 16 Most Requested Songs Tony’ego Bennetta, albumów ze ścieżkami dźwiękowymi musicali od Oklahomy po West Side Story. Mama oddała mi wszystkie płyty ojca. Miała swoje własne. Uwielbiała muzykę country. Piosenki z własnymi historiami i melodią, piosenki, w których wiadomo było dokładnie, o co chodzi. Wesołe i smutne. Piosenki, do których się tańczyło, piło i opłakiwało utraconych mężczyzn. Miała słabość do wszystkich tych hałaśliwych łzawych kawałków, chociaż nie mam pojęcia, czy lubiła je zawsze, czy dopiero teraz pokochała Dolly Parton, Tammy Wynette i Patsy Cline. To mój stary był zawsze didżejem w naszym domu. Paddy Silver i jego wirujące winylowe krążki. Ale to już się skończyło. W ostatnich latach matkę spotkały dwa straszliwe ciosy. Straciła męża, mężczyznę, którego kochała od chwili, gdy wróciła do domu na East Endzie po sparingu, jaki odbył z jednym z jej braci w miejscowym klubie bokserskim. Straciła człowieka, którego kochała przez całe życie, tego rozhukanego zabijakę, tego osiłka, który nauczył się łagodności. Zabrał go rak płuc, zabrał go upływający czas. I chociaż niełatwo było mi się do tego przyznać, nie tylko przed nią, ale i przed samym sobą, w jakiś zasadniczy sposób straciła również swojego wnuka. Teraz, kiedy się rozwiodłem, nie było to takie łatwe. Teraz gdy Pat mieszkał ze swą matką, a ja nie mieszkałem z nimi, nie było mowy o tym, żeby mój syn spędzał niekończące się godziny z babcią. Z całego serca pragnąłem, żeby było inaczej. Pragnąłem, żeby wyglądało to tak jak dawniej, kiedy wciąż byłem z Giną, a mama stale widywała Pata, albo później, kiedy Giną próbowała szczęścia w Japonii, próbowała odzyskać to, co dla nas poświęciła, ja opiekowałem się sam Patem, a mama matkowała nam obu. Pragnąłem, żeby wyglądało to tak jak niegdyś, ponieważ wiedziałem, że Pat jest dla mojej mamy środkiem wszechświata. Wiedziałem jednak, że tak już nie będzie. Środek wszechświata zmienił położenie. O tych osobach zapomina się podczas rozwodu. O dziadkach. O starych ludziach, którzy wielbią te małe szkraby, spłodzone przez ich własne dorosłe, popaprane dzieci – idealne istoty stworzone przez tych, którzy tak bardzo dalecy są od ideału. Po rozwodzie dziadkowie nie mogą się oprzeć wrażeniu, że cała ta bezwarunkowa miłość, którą mieli do oddania, stała się nagle zbyteczna. W związku z czym bardzo się starałem. Udawałem, że środek wszechświata jest tam, gdzie zawsze. Połowę mojego czasu z Patem spędzałem u mamy. Wskakiwaliśmy do samochodu i jechaliśmy do Essex drogami, które znałem całe życie. Pamiętałem, jak jeździłem tędy jako dziecko, wracając z domu babci na East Endzie i śpiąc na tylnym siedzeniu naszego morrisa. Pamiętałem, jak mknąłem tędy swoim escortem jako nastolatek, starając się zaimponować siedzącej obok długowłosej lasce. I później, gdy jako młody mąż i ojciec wiozłem swoją małą rodzinę w odwiedziny do dumnych rodziców. I jeszcze później, kiedy pędziłem tymi drogami dwumiejscowym sportowym samochodem, z Patem, który walczył ze snem, tęsknił za swoją matką i nie chciał o tym mówić. Znałem dobrze te drogi. Pamiętam, jak jechałem nimi, żeby odwiedzić coraz bardziej chorego, konającego ojca, pamiętałem dzień jego pogrzebu. Wszystkie te jazdy samochodem z Londynu do Essex, od skraju metropolii do skraju morza, w trakcie których analizowałem swoje życie, nigdy nie wiedząc, co będzie dalej, nigdy nie marząc. A teraz ponownie wiozłem tędy Pata, jadąc do mamy i domu, w którym spała przy zapalonych światłach. Giną odeszła. Mój stary odszedł. A Cyd i Peggy nie brały raczej udziału w tych przejażdżkach do Essex, w tym, co w naszym życiu było stare i ustalone. Moja nowa żona i jej córka miały swoje sprawy w Londynie i zostawialiśmy je, nawet o tym nie dyskutując. Dorastanie, starzenie się. Wszystkiego tego człowiek się spodziewa. Moja mała rodzina robiła się jednak coraz mniejsza i bardziej krucha. A na to człowiek nigdy nie jest gotów. Pat czuł się dobrze w domu, gdzie dojrzewałem. Coś, co było w nim ściśnięte, tu się rozluźniało. Spędził tutaj najlepszą część swojego dzieciństwa. Rodzice nie kłócili się tu, nie krzyczeli, nie rozchodzili. W tym miejscu, gdzie miasto ustępuje ostatecznie miejsca wsi, nie było żadnych wielkich kryzysów, niewierności, rzucania komórkami. Wyłącznie puszczane na wideo Gwiezdne wojny, filiżanki herbaty i zaglądanie do lodówki bez konieczności pytania kogokolwiek o zgodę. Zwyczajne słodkie godziny, które spędzał, siedząc na podłodze i słuchając znajomych głosów śpiewających stare piosenki w ogródku. Darzony nieskomplikowaną, bezwarunkową miłością. Najpierw obojga moich rodziców, teraz tylko mojej matki. Miłość pozostała. – On jest mężczyzną moich marzeń. Prawda, kochanie? Mój syn uśmiechnął się cierpliwie, po czym wstał i poszedł pomyszkować na górze. Pozostały tam jego najstarsze zabawki, z których liczne były już dla niego zbyt dziecinne. Oczywiście cała kolekcja Gwiezdnych wojen, inne filmy, których już nie oglądał, obrastające kurzem kasety z walkami zapaśniczymi oraz kreskówki Disneya. Miał tutaj swoją sypialnię, stosy starych ciuchów, swoje życie. Z zamkniętymi oczyma mógł przejść od telewizora do lodówki i z powrotem. Wszystko było tu łatwe. Niepotrzebne były sztywne rozmowy, które często wiedliśmy przy swoich niedzielnych Happy Meals. Siadaliśmy przed telewizorem, mój syn i ja, a mama podawała nam lunch, który nazywała obiadem, względnie obiad, który nazywała podwieczorkiem, albo filiżankę herbaty, którą nazywała filiżanką dobrej herbaty. Stawiając na stole filiżanki, spodeczki i sztućce, nie pozwalała nam sobie pomóc. Pat i ja zostaliśmy dobrze wytresowani przez nasze kobiety i wypełnialiśmy domowe obowiązki, nawet o tym nie myśląc, nawet o to nieproszeni. Lecz moja mama nie chciała o tym słyszeć. W swoim domu to ona ustanawiała reguły, a jedna z nich mówiła, że nikt nie ma prawa jej pomóc. Była szefową kuchni, która osobiście podawała posiłki. Jej słowo było prawem, jej wyobrażenia, jak trzeba zrobić to lub tamto, nie podlegały negocjacjom. Czasami obserwowałem przez małe okienko z salonu, jak kręci się po kuchni, podśpiewując piosenki Dolly Parton, i miałem ochotę uściskać ją w ten sam gwałtowny, bezpośredni sposób, w jaki ściskał ją czasem mój syn. Kochaliśmy ją i uwielbialiśmy ten dom, gdyż nie musieliśmy tam o niczym myśleć. Co za ulga – po prostu wyłączyć umysł, który nauczył się pokonywać ruchome piaski rozwodu, ponownego ślubu i mieszanych rodzin. Czy on może napić się coli? Czy może pooglądać wideo? Czy może odejść od stołu i czy rzeczywiście musi jeść tę soczewicę? Jak dobrze jest nie myśleć o tym, co dla ciebie dobre. Ale to nigdy nie trwa zbyt długo. Po naszej wycieczce do Paryża skrupulatnie trzymałem się harmonogramu. Wracając do Londynu, odwożąc Pata do jego matki, zawsze brałem poprawkę na roboty drogowe na drodze A127, na korki na M25 i na niedzielny mecz futbolowy w północnym Londynie. Po prostu nie mogliśmy się znowu spóźnić. – Pora wracać do domu – mówiłem synowi. I wtedy na jego twarzy pojawiał się wyraz, którego nie widuje się nigdy u siedmioletniego chłopca. Ten wyraz twarzy mówił mi, że to miejsce jest moim domem bardziej niż jakiekolwiek inne. Czym w takim razie było to inne miejsce? Wyjeżdżaliśmy od mojej mamy, kiedy zaczynało się ściemniać, i wiedziałem, że wkrótce zapalą się światła i będą się palić całą noc. Moja mama będzie leżeć w łóżku, nucąc piosenki Dolly Parton, żeby dodać sobie otuchy, a stare garnitury ojca będą czekać w szafie, zbyt drogocenne, by oddać je organizacjom charytatywnym. 5 Giną czekała na mnie na parkingu przed szkołą. Musiała przyjechać prosto z biura, ponieważ była w dwuczęściowym kostiumie i szpilkach i trzymała w ręku sfatygowany stary neseser. Prezentowała się wspaniale, tak jak mógłby sobie wyobrazić pracującą kobietę jakiś redaktor pisma poświęconego modzie, wydawała się jednak chudsza, niż pamiętałem. Moja była żona zachowała swoją urodę, w dalszym ciągu oglądali się za nią mężczyźni. Wyglądała jednak poważniej niż wtedy, kiedy nie skończyła jeszcze trzydziestki. – Przepraszam za spóźnienie, Gino. – Nie ma sprawy. Oboje przyszliśmy wcześniej. Cmoknęła mnie w policzek i ścisnęła za ramię. Wybaczyła mi chyba Paryż. – Chodźmy do tej nauczycielki, dobrze? Weszliśmy do głównego budynku szkoły i zaczęliśmy przemierzać korytarze nieróżniące się zbytnio od tych, które zapamiętałem sprzed wielu lat. Dziecinne rysunki na ścianach, stołówkowe zapachy, dobiegające z sali gimnastycznej krzyki. Stłumione śmiechy, woń środków dezynfekcyjnych i brudu. Trafiliśmy do gabinetu dyrektorki, nie pytając wcale o drogę. Nie po raz pierwszy wzywano nas do szkoły mojego syna. Dyrektorka Pata, panna Wilkins, była młodą kobietą z jasnoblond czupryną i bladą fizjonomią. Ze swoją fryzurą w stylu Eminema a i modnymi tenisówkami wyglądała trochę zbyt młodo na tak wysokie stanowisko; można by sądzić, że sama dopiero ukończyła szkołę. Ale w tym miejscu nie trzeba było długo czekać na promocję. Szkoła Pata mieściła się w nieciekawej okolicy i wielu nauczycieli po prostu nie wytrzymywało presji. – Państwo Silverowie. Proszę, wejdźcie. – Właściwie to pan Silver i pani McRae – uściśliła Giną. Panna Wilkins uraczyła nas typową łagodną preambułą – wasz syn jest uroczym chłopcem, ma taki słodki charakter, nauczyciele i uczniowie po prostu go uwielbiają. Następnie podała powód, dla którego nas wezwano. Kompletnie i absolutnie nie dawał się utrzymać w ryzach. – W przeciwieństwie do innych Pat nie jest nigdy ordynarny ani gwałtowny – dodała panna Wilkins. – Robi wszystko z uśmiechem. – Z tego, co pani mówi, wynika, że to ulubieniec wszystkich – powiedziałem. Nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie bronić. Zawsze czułem potrzebę wtrącenia o nim dobrego słowa. – Byłby ulubieńcem. Gdyby tylko potrafił usiedzieć w miejscu. – Chodzi po klasie – wyjąkała Giną, obgryzając nerwowo kciuk, jakby wezwano ją tu za jej własne wykroczenia. – Chodzi po klasie, prawda? Włóczy się między ławkami. Zagaduje inne dzieci. Zagaduje je, kiedy próbują pracować. – Spojrzała na mnie. – Byliśmy tu już wcześniej. Niejeden raz. – Czy mogę wam zadać osobiste pytanie? – zapytała panna Wilkins. Mogła się inaczej czesać, lecz w gruncie rzeczy nie różniła się od innych nauczycieli, których znałem. – Oczywiście – odparła Giną. Piknęło mi szybciej serce. – Czy wasz rozwód był stresujący? – Czy są jakieś inne? – odpowiedziałem pytaniem. Ruszyliśmy za panną Wilkins korytarzem. W masywnych drzwiach każdej klasy osadzona była mała kwadratowa szybka niczym judasz w więziennej celi. Biała jak u albinosa głowa panny Wilkins zatrzymała się na chwilę przy jednej z nich, a potem dyrektorka cofnęła się o krok i uśmiechając się ponuro, przystawiła palec do ust. Gina i ja zerknęliśmy przez szybkę do klasy naszego syna. Natychmiast go zauważyłem. Mimo że otaczało go trzydziestu innych siedmio – i sześciolatków, z których część miała podobnie jak on zmierzwioną czuprynę, i mimo że wszyscy ubrani byli w takie same zielone sweterki, które w tych stronach zastępowały mundurek, nie mogłem go nie dostrzec. Nauczycielka narysowała na tablicy Ziemię, kredową kulę zagubioną w czarnym kosmosie, z ledwie dającymi się rozpoznać zarysami kontynentów. Pisała właśnie coś nad swoim rysunkiem. „Nasz świat”, głosił napis. Wszystkie dzieci rysowały w skupieniu. Nawet Pat. I przez chwilę mogłem się oszukiwać, że wszystko jest w porządku. W całej tej scenie było coś wzruszającego. Ponieważ te śródmiejskie dzieci pochodziły oczywiście ze wszystkich grup etnicznych, jakie można spotkać na naszej planecie. Jedyny kłopot polegał na tym, że rysunek, nad którym pochylał się mój syn, należał do kogoś innego. Pomagał jakiejś małej dziewczynce go pokolorować. – Pat? – powiedziała nauczycielka, odwracając się od tablicy. – Przepraszam? Prosiłam cię już wcześniej, żebyś siedział we własnej ławce, prawda? Mój syn zignorował ją. Roztaczając dookoła swój zawadiacki urok i popatrując nieśmiało spod złocistej grzywki, krążył po klasie, zaglądał kolegom przez ramię, posyłał uśmiechy i mruczał coś do dzieci, które skupiały uwagę na planecie Ziemi. – Owszem – stwierdziła Giną i nie musiałem na nią patrzeć, żeby się domyślić, że jest bliska łez. – Odpowiadam na pani pytanie. To był bardzo stresujący rozwód. Braliśmy w tym udział oboje. Nie było nigdy mowy o tym, że tylko jedno z nas powinno chodzić do szkoły i wysłuchiwać kazań zaskakująco sztywnej dyrektorki w stylu punk, że tylko jedno z nas powinno się martwić o naszego syna. Bez względu na to gdzie mieszkał, oboje byliśmy jego rodzicami i nic nie mogło tego zmienić. Takie było nasze podejście do sprawy. Giną była w tych rzeczach o niebo lepsza ode mnie – nie czuła, że powinna bronić Pata, znajdowała wspólny język z nauczycielami i nie kryła naszych osobistych problemów, wywlekając wobec każdego, kto okazał choćby zdawkowe zaciekawienie, wszystkie nasze brudy, które z pewnością były już trochę wystrzępione i stare. Ja brałem to sobie do serca o wiele bardziej od niej. W każdym razie pozwalałem, by mnie to bardziej przygnębiało, bo w głębi duszy również uważałem, że Pat ma kłopoty w szkole z powodu naszego rozwodu. – Rozchmurz się, Harry, on z tego wyrośnie – powiedziała Giną w kawiarni. Bo tam właśnie poszliśmy. Po każdym wezwaniu do szkoły, które zdarzało się co kilka tygodni, chodziliśmy do małej kawiarenki przy Upper Street. Odwiedzaliśmy ją jeszcze w dawnych czasach, zanim urodził się Pat. Teraz poranne cappuccino było przedłużeniem naszej znajomości. – To dobry dzieciak. Wszyscy go lubią, jest bystry. Ma po prostu problemy ze skupieniem uwagi. Trudno mu się na czymś skoncentrować. To nie jest wcale zespół nadpobudliwości psychomotorycznej, czy jak to tam nazywają. To zwykłe problemy z koncentracją. – Pani Wilkins uważa, że to nasza wina. Jej zdaniem popapraliśmy mu w głowie. I może ma rację, Gino. – To, co uważa cholerna panna Wilkins, nie ma znaczenia. Liczy się tylko szczęście Pata. – Ale on nie jest szczęśliwy, Gino. – O co ci chodzi? – Nie jest szczęśliwy, odkąd... no wiesz. Odkąd się rozeszliśmy. – Zmień płytę, Harry. – Mówię serio. Stracił ten blask, który miał. Pamiętasz ten przepiękny blask? Słuchaj, ja nie winię ciebie ani Richarda... – Richard jest bardzo dobrym ojczymem. – Zawsze robiła się drażliwa, gdy sugerowałem, że rozwód nie był może najszczęśliwszą chwilą w życiu naszego dziecka. – Pat ma szczęście, że jego ojczymem jest ktoś taki jak Richard, który dba o jego edukację i nie chce, żeby spędzał każdą wolną chwilę, wymachując świetlnym mieczem lub kopiąc piłkę. Ktoś, kto pragnie, żeby interesował się muzeami. – I Harrym Potterem. – A cóż jest złego w Harrym Potterze? Harry Potter jest wspaniały. Wszystkie dzieci kochają Harry’ego Pottera. – Ale on musi się dopasowywać, biedny mały sukinsyn. To znaczy Pat. Nie Harry Potter. Musi się wszędzie dopasowywać. Nie widzisz tego? Kiedy jest z tobą i Richardem. Kiedy jest ze mną i Cyd. Zawsze musi stawiać ostrożnie kroki. Przyznajesz chyba, że tak jest? – Nie wiem, o czym mówisz. – Może się odprężyć jedynie wtedy, kiedy jest z moją mamą. Dzieci nie powinny się dopasowywać. Nasz mały dramat sprawił, że Pat musi odgrywać różne role. Żadne dziecko sobie na to nie zasłużyło. Giną nie miała ochoty tego słuchać. Nie winiłem jej. Chciałbym uważać, że kłopoty naszego syna w szkole nie mają nic wspólnego z nami, że wszystko wynika z faktu, że jest leniwym wałkoniem. Lecz nie potrafiłem po prostu w to uwierzyć. Nie mógł usiedzieć w miejscu, ponieważ chciał być lubiany, potrzebował miłości. I wiedziałem, że ma to coś wspólnego ze mną i moją byłą żoną. Może wyłącznie z nami. Jak mogłem nie zastanawiać się nad tym, co by było, gdybyśmy ze sobą nie zerwali? – Czy myślisz czasem o przeszłości? – zapytałem. – O co ci chodzi? – Czy czasami ci nas brakuje? – wyjaśniłem, przekraczając linię między tym, co dozwolone i niedozwolone. – Od czasu do czasu. Choć trochę? Uśmiechnęła nad niedopitą filiżanką cappuccino. Ten uśmiech, podobnie jak kawa, był kompletnie zimny. – Czy mi nas brakuje? Chcesz zapytać, czy brakuje mi siedzenia w domu, podczas gdy ty udawałeś ważniaka w blasku telewizyjnych jupiterów? – No, niezupełnie o to... – Masz na myśli chodzenie na twoje promocje, twoje przyjęcia i twoje juble, gdzie traktowano mnie jak powietrze, ponieważ wychowywałam naszego syna, zamiast prezentować jakiś dziadowski program w telewizorze? – Właściwie chciałem tylko... – Ludzie uważali, że jestem do niczego, bo zajmowałam się dzieckiem... podczas gdy moim zdaniem to była najważniejsza praca na świecie. Kiedy mówiłam, że jestem gospodynią domową, niektórzy autentycznie się uśmiechali, Harry. Myśleli, że to coś zabawnego, że to żart. Nie, znowu od początku. – Zapłacę rachunek, dobrze? – Gdy tymczasem naprawdę śmieszne było to, że miałam dyplom, o którym ci durni karierowicze mogli tylko marzyć. Naprawdę śmieszne było to, że mówiłam płynnie w dwóch językach, podczas gdy większość tych kretynów nie opanowała w wystarczającym stopniu angielskiego. Czy brakuje mi tych rzeczy? Nie, skoro już o tym wspomniałeś, Harry, niespecjalnie mi tego brakuje. I nie brakuje mi nocy, kiedy spałam sama w naszym łóżku, z naszym małym synkiem w drugim pokoju, podczas gdy ty posuwałeś jedną ze swoich podwładnych... – Wiesz, o co mi chodzi. Po prostu o brak komplikacji. Jedynie o to. Nie ma potrzeby wyciągania tego wszystkiego... – Nie, nie mogę powiedzieć, żeby mi tego brakowało. I tobie też nie powinno brakować. Nie powinieneś tęsknić za tym dawnym życiem, bo było zbudowane na kłamstwie. Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, podoba mi się, jak jest teraz. To nas różni. Mnie się podoba, jak jest teraz. Podoba mi się moje życie z Richardem. Dla mnie to są właśnie stare dobre czasy. A ty powinieneś się cieszyć, Harry. – Dlaczego? – Bo Pat ma ojczyma, który się o niego troszczy. Są tacy, którzy znęcają się nad pasierbami. Wykorzystują ich seksualnie. Wielu w ogóle się nimi nie interesuje. – Mam się cieszyć z tego, że mój syn nie jest wykorzystywany seksualnie? Odpuść sobie, Gino. – Powinieneś się cieszyć, że Richard jest wspaniałym, czułym mężczyzną, który chce dla Pata tego, co najlepsze. – Richard próbuje go zmienić. A on nie potrzebuje się zmieniać. Jest w porządku taki, jaki jest. – Pat nie jest doskonały, Harry. – Ja też nie jestem. – Och, Harry. Wszyscy o tym wiemy. Piorunowaliśmy się przez chwilę wzrokiem, po czym Giną poprosiła o rachunek. Znałem ją dość dobrze, żeby nie próbować płacić. Zawsze tak to między nami wyglądało – wspieraliśmy się wzajemnie, staraliśmy się być przyjaciółmi, a potem na bis doprowadzaliśmy się do szału. Najwyraźniej nie mogliśmy się powstrzymać. Na koniec zawsze jątrzyliśmy stare rany, zmieniając łączącą nas bliskość w irytującą klaustrofobię. Wiedziałem, że ją dzisiaj rozwścieczyłem. Dlatego właśnie wiadomość, którą zakomunikowała mi, kiedy szliśmy do naszych samochodów, zabrzmiała jak akt skrajnej złośliwości i okrucieństwa. – Żadna z tych rzeczy nie ma już znaczenia – oznajmiła nagle. – Kłopoty w szkole. Wszystkie te stare bzdurne pretensje, które wyciągamy przy każdej okazji. Nic z tego nie ma już znaczenia, Harry. – O czym ty mówisz? – Wyjeżdżamy do Ameryki. Wlepiłem w nią wzrok. – Miałam zamiar powiedzieć ci wcześniej. Ale sprawa rozstrzygnęła się definitywnie dopiero w tym tygodniu. Przez chwilę się nad tym zastanawiałem. Sens jej słów nie docierał do mnie. Jeszcze nie. – Na jak długo wyjeżdżacie? Nie mówię, że zabranie Pata ze szkoły na parę tygodni to zły pomysł. Możliwe, że okaże się dla niego korzystne. Mała przerwa może być tym, czego potrzebuje. W tym momencie nie ma aż tak dużo nauki. Moja była żona potrząsnęła głową. Nie mogła uwierzyć, że jestem tak mało pojętny. – Daj spokój, Harry. I stojąc na pustym szkolnym parkingu, zacząłem powoli pojmować, o co chodzi. Zrozumiałem wreszcie, że moja była żona może robić, co jej się żywnie podoba. Jakim ja byłem frajerem. – Chwileczkę. Powiedz, że masz na myśli wakacje, Gino. Powiedz, że mówimy o Disneylandzie na Florydzie. – Mówię o wyjeździe z Londynu, Harry. O wyjeździe z kraju. Mówię o wyniesieniu się stąd na dobre. O tym, że będziemy mieszkać gdzie indziej. Richard, ja i Pat. Kontrakt Richarda kończy się, a on nigdy tu się naprawdę nie zadomowił... – Richard się nie zadomowił? Richard? A co z Patem? Może byście pozwolili, do cholery, zadomowić się Patowi? – Czy mógłbyś nie wyrażać się wulgarnie? Pat ma siedem lat. Dzieci bardzo łatwo się adaptują. Do wszystkiego się przyzwyczajają. – Ale tu jest jego szkoła. Tu jest jego babcia. I jest Bernie Cooper. – Kim, do cholery, jest... a, chodzi ci o małego Berniego. Boże, Harry, przecież on może znaleźć sobie nowych przyjaciół. Chodzi o pracę, rozumiesz? Richard może dostać lepszą posadę w Stanach. – Ale ty masz tu swoją pracę. Pomyśl o sobie, Gino. W końcu udało ci się odzyskać to, co straciłaś. Dlaczego miałabyś to rzucić? – Moja praca to nie jest zupełnie to, czego chciałam. Nie mam nawet okazji wykorzystać mojej znajomości japońskiego. Jaki jest sens pracować w japońskiej firmie, skoro nie muszę nawet mówić po japońsku? Nie martw się, nie mówimy o mieszkaniu w środku miasta. Z Connecticut jedzie się na Manhattan tylko... – Mam się nie martwić? Kiedy go zobaczę? Co będzie z jego babcią? – Będziesz go widywał przez cały czas. Szkolne wakacje trwają całe wieki. Możesz do nas przyjechać. Lot z Londynu do Nowego Jorku to przecież chwilka. Ile to trwa? Sześć godzin? – Czy rozmawiałaś o tym z Patem? Czy on wie, że to nie będzie krótka wycieczka do Myszki Minnie, po której wrócicie do domu? – Jeszcze nie. Potrząsnąłem głową, starając się uspokoić oddech. – Nie mogę uwierzyć, że masz zamiar zawlec go gdzieś na drugi koniec świata – powiedziałem, chociaż to nie była prawda. Powoli docierało do mnie, że zawsze to w niej tkwiło: przekonanie, że będzie się jej żyło lepiej gdzieś tam na antypodach. Giną żywiła to przekonanie przez długie lata; kiedy była sama i kiedy się rozeszliśmy. W przeszłości ziemią obiecaną była Japonia. Teraz była nią Ameryka. To przeświadczenie tkwiło w jej naturze: pragnienie rozpoczęcia wszystkiego od początku gdzieś daleko stąd. Mogłem w to łatwo uwierzyć. – Co jest złego w Londynie? To miejsce, do którego Pat należy. Tutaj ma rodzinę i przyjaciół... tutaj jest szczęśliwy. Giną podniosła dłonie do nieba, obejmując nimi wszystko – pannę Wilkins, kłopoty w szkole, niezdolność naszego syna do przesiedzenia lekcji w jednym miejscu, Paryż i awarię Eurostaru, życie w północnym Londynie. – Wszystko wskazuje na to, że nie. Tam będzie się nam lepiej żyło. Nam wszystkim. Nie chcę, żeby dzieciństwo Pata było podobne do mojego: ciągle w innych domach, ciągle z innymi ludźmi. Chcę, żeby jego dzieciństwo było podobne do twojego, Harry. – Położyła mi rękę na ramieniu. – Musisz mi zaufać. Chcę tylko tego, co dla niego najlepsze. Strąciłem gniewnie jej dłoń. – Wcale nie chcesz tego, co dla niego najlepsze. Nie chcesz nawet tego, co jest najlepsze dla ciebie. Ani dla tego dupka, za którego wyszłaś. – Możesz się nie wyrażać? – Chcesz się po prostu zemścić. – Myśl sobie, co chcesz, Harry. Naprawdę nie ma już dla mnie znaczenia, co myślisz. – Nie możesz mi tego zrobić, Gino. Nagle dostała białej gorączki. I ponownie uświadomiłem sobie, że nigdy nie zdołamy odtworzyć tego, co nas kiedyś łączyło. Mogliśmy być mili, nawet czuli, kiedy szło o Pata, ale nie sposób było odnaleźć miłości, którą utraciliśmy. Ponieważ cała się zużyła. Jak to mówią? Poślubieni na lata, rozwiedzeni na zawsze. To odnosiło się do nas. Giną i ja byliśmy rozwiedzeni na zawsze. – To ty, nie ja, złamałeś obietnice, Harry. To ty, nie ja, rżnąłeś się na lewo i prawo. To ciebie znudziło małżeńskie łoże, Harry. Nie mnie. Potrząsnęła głową i roześmiała się, a ja spojrzałem w twarz tej nieznanej mi bliskiej osoby. Po swojej matce Pat odziedziczył niebieskie jak bławatki oczy, przybrudzone blond włosy i trochę końskie zęby. Była definitywnie jego matką, lecz ja już jej nie poznawałem. – A teraz mówisz, że nie mogę ci tego zrobić? Masz tupet, Harry. Zabieram mojego syna z tego kraju. Zacznij przyzwyczajać się do tej myśli – oświadczyła. Wcisnęła przycisk otwierający drzwi samochodu i światła centralnego zamku odbiły się na jej ślubnej obrączce. Nie na tej, którą miała, kiedy była ze mną. Na tej nowej. 6 Richard był jednym z tych nadętych biznesmenów, których coraz więcej widziało się na mieście. Jednym z tych byczków w patrzałkach. Patentowanych głupków. Przed dziesięciu laty facet pokroju Richarda – czyli ktoś, kto zajmował się cudzymi pieniędzmi – miał pałąkowate nogi i wąskie ramiona. Ale żeby w naszych czasach przeżyć w City, trzeba być twardzielem albo wyglądać na twardziela. Nie wiem, co takiego robił – podnosił ciężary, uprawiał ćwiczenia na krążenie, może nawet boks – lecz kiedy wpadłem do restauracji, w której jadł lunch ze swoimi koleżkami z firmy, po raz pierwszy w życiu przypominał bardziej Supermana aniżeli jego fajtłapowate alter ego. Richard zauważył mnie ostatni. Pozostali trzej widzieli, jak się zbliżam. Może sprawił to mój strój – marynarka, którą mama określiłaby mianem kanadyjki, stare drelichowe spodnie i wysokie buty. Dość typowy uniform telewizyjnego producenta, rzucający się jednak w oczy we frymuśnych restauracjach, gdzie podają proste wiejskie toskańskie żarcie dyrektorom z sześciocyfrowymi rocznymi poborami. Towarzysze Richarda – młody nygus w garniturze od Armaniego, stary siwy dziadyga oraz tłusty palant – z pewnością mnie spostrzegli, nie domyślili się jednak chyba, z kim mają do czynienia. Przysięgam, że jeden z nich – tłusty palant – chciał mnie chyba poprosić o kolejną butelkę mineralnej z bąbelkami. Dopiero kiedy otworzyłem usta, zorientował się, że nie przyszedłem, żeby mu nalać perriera. – Nie zabierzesz mi Pata, ty sukinsynu – powiedziałem. – Nie myśl nawet, że uda ci się wywieźć Pata z tego kraju. Towarzysze Richarda popatrywali to na niego, to na mnie, nie wiedząc, jak mają rozumieć całą scenę. Czy byłem mężem, któremu Richard przyprawił rogi? Porzuconym homoseksualnym partnerem? Widziałem, że nie znają go dość dobrze, żeby natychmiast wybrać właściwą opcję. Wyjaśnił im więc to sam, ani na chwilę nie odrywając ode mnie wzroku. – Ten dżentelmen jest ojcem mojego pasierba – oznajmił. – Biedny mały kurdupel. I w tym momencie straciłem nad sobą panowanie. Rzuciłem się na niego przez stół, roztrącając pieczywo i małe srebrne spodeczki z oliwą z oliwek, które – jestem tego prawie pewien – trudno znaleźć w wiejskich domostwach Toskanii. Towarzysze Richarda cofnęli się, unosząc się z krzeseł i nie chcąc brać udziału w awanturze, ale dwaj kelnerzy złapali mnie, zanim go dopadłem. Zaczęli mnie odciągać. Jeden z nich chwycił mnie w niedźwiedzi uścisk, a drugi starał się złapać za kołnierz mojej kanadyjki. – Zostaw nas w spokoju! – wrzasnąłem, zapierając się piętami w wysypaną trocinami podłogę. Mimo unieruchomionych ramion udało mi się złapać lniany obrus. – Zostaw w spokoju mojego syna, Richardzie. Kelnerzy byli dla mnie za silni. W przeciwieństwie do Richarda nie podnosiłem przez długie godziny ciężarów ani nie truchtałem po bieżni. Czułem, jak tracę siły. Ponieważ jednak zaciskałem w pięściach obrus, pociągnąłem go za sobą i wszystko zjechało ze stołu: kieliszki, talerze z pożywnymi porcjami makaronu, kromki gruboziarnistego chleba oraz małe srebrne spodeczki z oliwą. Wszystko runęło na podłogę i na ich kolana. Wówczas dopiero Richard zerwał się na nogi, nareszcie zagniewany, gotów wypróbować swoje nowe bicepsy i znokautować mnie jednym uderzeniem. Ze spodni spływało mu linguini z owocami morza. – Nie zabierzesz mojego syna tylko dlatego, że nie dajesz sobie rady w tym mieście, Richardzie! – krzyknąłem. – O tym zdecydujemy ja i Giną. – To ja jestem jego ojcem, ty sukinsynu. I zawsze będę jego ojcem. Nie zdołasz tego zmienić. – Jedno pytanie, Harry. – Jakie pytanie, dupku? Patrzyłem, jak strząsa krewetkę z poplamionych pomidorami spodni. – Co ona w tobie kiedykolwiek widziała? To Eamon Fish pierwszy powiedział mi o mieszanych rodzinach. Co zakrawa na ironię, ponieważ Eamon był najbardziej niezależnym facetem, jakiego znałem. W jego żyłach płynęła gorąca krew, ale nie uderzyła mu jeszcze do głowy. Chociaż znał wilcze prawa wielkiego miasta, Eamon był aż do bólu staroświecki, gdy szło o takie rzeczy jak miłość i małżeństwo. Może dlatego, że pochodził z Kilcarney. Na ślub patrzył jak typowy samotny mężczyzna – jednocześnie z nieufnością i romantyzmem. Muszę jednak przyznać, że on jeden ostrzegł mnie, w co się pakuję. – Zacny z ciebie człowiek, Harry – zawołał do mnie w trakcie przyjęcia weselnego. – Chcę z tobą zamienić słówko. Patrzyłem, jak przeciska się przez tłum, kłaniając się i uśmiechając, grzeczny i przyjazny w stosunku do ludzi, którzy go rozpoznali, wdzięczny tym, którym to się nie udało. Trzymał wysoko swój kieliszek z szampanem, żeby go nie rozlać, i choć wydawał się jeszcze bardziej rozmamłany niż zwykle, z wystającą ze spodni koszulą, potarganą grzywką i oklapniętymi powiekami, miał w sobie tę mroczną irlandzką urodę, którą odznaczał się młody Jack Kennedy, i dlatego nawet na rauszu przypominał bardziej rozpustnika aniżeli flejtucha. Objął mnie ramieniem i trąciliśmy się kieliszkami. – Twoje zdrowie. I zdrowie uroczej panny młodej. No i zdrowie twojej... jak je nazywają... mieszanej rodziny. – Mojej co? – zapytałem, wciąż się śmiejąc. – Twojej mieszanej rodziny. No wiesz... twojej mieszanej rodziny. – Co to jest mieszana rodzina? – No wiesz. Jak w serialu The Brady Bunch.*[* Popularny w latach sześćdziesiątych amerykański serial o mężczyźnie, który ma trzech synów z poprzedniego małżeństwa i który żeni się z matką trzech córek.]Kiedy mężczyzna i kobieta łączą razem swoje dwie stare rodziny, żeby stworzyć jedną nową. No wiesz, Harry. Mężczyzna mieszkający z dzieciakami, które nie są jego własne. Kobieta stająca się mamusią dla dzieci, których nie wydała na świat. Mieszana rodzina. Jak w Brady Bunch. Jak u ciebie. Jak u ciebie i w Brady Bunch. Niech was Bóg wszystkich błogosławi. – Przysunął swoją twarz do mojej i przyciągnął mnie do siebie. – Niech ci się szczęści, przyjacielu. Chodź, klapniemy gdzieś na chwilę. Znaleźliśmy cichy stolik w kącie. Eamon natychmiast sięgnął do kieszeni marynarki, w której butonierce tkwił zmaltretowany goździk, i wyciągnął z niej małą celofanową torebkę. To było coś nowego. Koka była czymś nowym. Kiedy go poznałem, nigdy nie próbował czegoś mocniejszego od beczkowego guinnessa z paczką chrupek. Rozejrzałem się nerwowo po sali, kiedy Eamon wysypał trochę białego proszku na kartonik z zaproszeniem na nasz ślub i zaczął go siekać czarną kartą American Express. – Jezu, Eamon. Nie tutaj. Nie możesz tego zażywać, kiedy obok są dzieci. Idź z tym przynajmniej do toalety. To nie jest odpowiedni czas ani miejsce. Trzeba zachować umiar we wszystkim – dodałem, powtarzając jedno z ulubionych powiedzonek mojego ojca. Eamon zachichotał i zaczął zwijać dziesięciofuntowy banknot. – Umiar? Ile ty masz lat? Trzydzieści trzy? Trzydzieści dwa? Wziąłeś już drugi ślub. Masz syna, który z tobą nie mieszka, i pasierbicę, która z tobą mieszka. Więc nie praw mi kazań na temat umiaru, Harry. W tobie nie ma nic z umiaru. – Są tutaj dzieci. I moja mama. I ciotka Ethel. – Ciotce Ethel wcale to nie przeszkadza. – Posiekany biały proszek został wessany zgrabnie do nosa. – To ona mi to sprzedała. – Eamon podał mi zwiniętą w rulonik, lekko wilgotną dziesiątkę. Potrząsnąłem głową, odsuwając kokainę. – Tak czy inaczej, wszystkiego najlepszego, chłopie. – Dziękuję. – Nie schrzań tego tym razem. – Co masz na myśli? – Nie trzymaj głowy w chmurach i trzymaj rycerza w spodniach. – Rzeczywiście, tak brzmi chyba tradycyjna formuła małżeńskich ślubów. W kościele anglikańskim. – Mówię serio. Nie niecierpliw się, kiedy minie pierwsza gorączka. Nie wyobrażaj sobie, że w sąsiednim ogródku trawa jest bardziej zielona, bo to nieprawda. Pamiętaj, że to twój fiut jest przytwierdzony do ciebie, a nie odwrotnie. Patrzyliśmy, jak Cyd idzie ku nam przez zatłoczoną salę. Uśmiechała się i chyba nigdy jeszcze nie wydawała się bardziej urocza. – I nie zapomnij, jak się dzisiaj czujesz – dodał Eamon. – To najważniejsze. Wiem, jaki z ciebie gagatek, bo wszyscy mężczyźni są tacy sami. Zapominamy, co mamy w sercach. Ja jednak już go nie słuchałem. Pomyślałem, że dzień, w którym zapytam o małżeńską radę odurzonego koką komika, będzie zaiste najczarniejszym dniem w moim życiu. Wstałem, żeby porozmawiać z moją żoną. – Wyglądasz na szczęśliwego – stwierdziła. – Szczęśliwy to mało powiedziane. – Kurczę... Szczęśliwy to mało powiedziane. W takim razie mam nadzieję, że cię nie rozczaruję. – Nie możesz mnie nigdy rozczarować. Pod warunkiem że zrobisz jedną rzecz. – Co takiego? – Zatańcz ze mną. – Tak łatwo cię zadowolić. Wziąłem ją w ramiona, czując przy sobie to długie, szczupłe ciało w ślubnej sukni. Ella Fitzgerald śpiewała Every Time We Say Goodbye, a my poruszaliśmy się w idealnej harmonii i chociaż wszędzie dookoła roiło się od krewnych i przyjaciół, dopóki grała muzyka, widziałem przed sobą tylko twarz mojej żony. Policja w końcu mnie wypuściła. Zarówno Richard, jak i restauracja zdecydowali się nie wnosić skargi. Pojechałem zatem do domu, rozmyślając o tych wszystkich rzeczach, o których Cyd i ja rozmawialiśmy jeszcze przed ślubem. Godzinami omawialiśmy te ważne problemy. Na tym opierał się nasz związek. Na tym oraz oczywiście na pragnieniu, żeby pieprzyć się do utraty tchu. Rozmawialiśmy o naszych rodzicach, o staroświeckich małżonkach, którzy młodo brali ślub, żyli ze sobą całe życie, ale zbyt wcześnie rozdzieliła ich śmierć. Rozmawialiśmy o naszych rodzicach nie tylko dlatego, że ich kochaliśmy, lecz dlatego że tak właśnie wyobrażaliśmy sobie nasze małżeństwo. Rozmawialiśmy także o naszych nieudanych związkach – zmarnowanym przez łajdaczenie się Jima związku Cyd i moim, unicestwionym przez jeden głupi skok w bok, który wyszedł na jaw. Mówiliśmy o naszych dzieciach, o tym, jaką chcemy im zapewnić przyszłość i o obawach przed tym, że rozwody pozostawią im blizny na całe życie. Zastanawialiśmy się, jak mój syn dopasuje się do naszej nowej rodziny, co zrobimy, żeby czuł się jej pełnym członkiem, mimo że mieszkał u matki, mimo że nas tylko odwiedzał. Rozmawialiśmy o moich stosunkach z Peggy, o tym, jak będę starał się stać dla niej kimś w rodzaju ojca, aczkolwiek miała przecież własnego tatę. Kiedy analizowaliśmy nasze biografie, wydawały się czasami pokręcone i straszne, uważaliśmy jednak, że jakoś sobie poradzimy dzięki temu, że za sobą szalejemy. I przez jakiś czas nam się udawało. Ponieważ się kochaliśmy. Ponieważ potrafiliśmy rozmawiać o wszystkim. Prawie o wszystkim. Jedynym tematem, którego unikaliśmy, było nasze własne dziecko. Temat dziecka – najważniejszy temat ze wszystkich – został odłożony na półkę. Powodem była praca. Czy ktoś kiedyś wymawiał się innym powodem? – Zanim zaczniemy myśleć o dziecku, chcę postawić na odpowiednim poziomie Food Glorious Food – stwierdziła Cyd. – To dla mnie naprawdę ważne, Harry. Proszę, staraj się mnie zrozumieć. Firma Cyd, która wzięła swoją nazwę z piosenki Lionela Barta z musicalu Oliver!, dostarczała sushi, pieczone ziti, sajgonki, satay z kurczaka i minipizze na obszarze całego West Endu oraz City. – Ale z dzieckiem nigdy nic nie wiadomo – odparłem. – Czasami ludzie starają się o nie i trwa to bardzo długo. Moi rodzice czekali na mnie całe lata. – I warto było czekać. Na naszego dzidziusia też warto będzie poczekać. Ona będzie pięknym dzieckiem. – To może być chłopiec. – Chłopiec też będzie piękny. Tyle że to nie jest odpowiedni moment. Posłuchaj, chcę dziecka tak samo mocno jak ty. Zastanawiałem się, czy to prawda. – Ale nie teraz. Pozwól mi wystartować z moją firmą. Daj mi trochę czasu, dobrze? Nie więcej. Są rzeczy, które chcę załatwić w pierwszej kolejności. Firma Food Glorious Food naprawdę szybko się rozwijała. Organizatorzy wernisaży, promocji i premier chcieli, żeby to właśnie Food Glorious Food nakarmiło ich gości. Zajmowało to Cyd mnóstwo czasu, ale o czymś takim zawsze marzyła. O swojej własnej firmie. Biegała więc z modnego nowego hotelu na premierę, a ja kupowałem w kiosku kondomy niczym jakiś nastolatek z zamierzchłych czasów. Coś jeszcze, proszę pana? Owszem, tak... skoro pani pyta, chciałbym dziecko. Macie jakieś na składzie? – Chcę zbudować coś własnego – mówiła Cyd. – Nigdy tego nie robiłam. Zawsze pracowałam dla innych ludzi w miejscach, które nic dla mnie nie znaczyły. Od urodzenia Peggy byłam przeważnie kelnerką. Ale teraz mam tę rzecz, w której jestem dobra, Harry. Tę rzecz, którą naprawdę potrafię dobrze robić. Mogę przyrządzić wszystko, nie boję się ciężkiej pracy i jestem wystarczająco bystra, żeby wiedzieć, czego chcą moi klienci. Nie jestem bezużyteczna. Potrafię coś robić. – Wiem, że potrafisz, naprawdę wiem, że potrafisz. – Chcę stworzyć coś własnego, zarobić trochę pieniędzy, chcę, żebyście ty i Peggy byli ze mnie dumni. – Ja już teraz jestem z ciebie dumny. – Ale rozumiesz mnie? Proszę, spróbuj mnie zrozumieć. Chcę, żeby to małżeństwo funkcjonowało. A dzieci są oczywiście jedną z rzeczy, o które chodzi w małżeństwie. Lecz jest nią również wzajemne zrozumienie. – Rozumiem cię. Mówiąc to, uśmiechnąłem się, żeby pokazać, że to prawda. Rozumiałem ją. Przynajmniej tak mi się wydawało. Chciałem, żeby jej firma prosperowała. Wiedziałem, że to dla niej ważne. Widziałem, że Cyd nie jest podobna do matek koleżanek Peggy, kobiet, które zrezygnowały z zawrotnej kariery, żeby urodzić dzieci. Moja żona robiła to na odwrót. I była co najmniej tak samo bystra jak tamte inne matki. Dlaczego ona także nie miałaby poradzić sobie ze wszystkim? Domyślałem się jednak, że głód dzieci powstrzymuje w niej nie tylko firma cateringowa. Jim dał się jej nieźle we znaki i być może chciała dać naszemu małżeństwu więcej czasu, chciała, żeby dojrzało, zanim pojawią się nowe komplikacje. A w głębi serca podejrzewałem, że jest jeszcze inna niewypowiedziana przyczyna, dla której Cyd nie chciała na razie zajść w ciążę. Miałem wrażenie, że moja żona nie do końca wierzy, że potrafię dochować wszystkich małżeńskich ślubów. Bała się, że po jakimś czasie okaże się, iż nie jestem wcale taki wyjątkowy. Że nie różnię się wiele od Jima. Nie chciała mieć dziecka z kimś, kto z nią nie zostanie. Nie po raz drugi. I mogłem to zrozumieć. Ponieważ ja czułem to samo. A jednak jadąc do domu po utarczce z Richardem, zrozumiałem, że dziecko wcale nie skomplikowałoby naszej sytuacji. Przeciwnie, znacznie by wszystko uprościło. Nasze własne dziecko było dokładnie tym, czego potrzebowaliśmy. Żeby to wszystko utrzymać. Żeby stworzyć dom, w którym wszyscy znaleźlibyśmy swoje miejsce. Łącznie z Patem. I czując, jak pulsuje mi krew w ramieniu, wciąż obolałym po siłowaniu się z kelnerami, zdałem sobie sprawę, że potrzebujemy dziecka, żeby zmienić naszą mieszaną rodzinę w rodzinę prawdziwą. Musiałem znowu stać się prawdziwym ojcem. Dla Peggy. Dla dziecka, które mieliśmy spłodzić ja i Cyd. I dla chłopca, którego chcieli mi odebrać. – Mógłbyś mi pomóc z tym wszystkim, kochanie? Cyd szykowała się do bankietu. W kuchni pełno było srebrnych tacek nakrytych folią. Dziś wieczorem to były antipasti: pomidory nadziewane ryżem, prosciutto z figami, grube plastry mozzarelli ozdobione listkami bazylii, pane alle olive i malutkie pizza marinara wielkości płyt kompaktowych. Pomogłem mojej żonie znieść tacki do samochodu, a ona opowiedziała mi po drodze o całej imprezie. Wszystko to bardzo ją jeszcze podniecało. – Premiera. Przy Shaftesbury Avenue. Hollywoodzka gwiazda próbuje swoich sił w teatrze. To chyba Ibsen. Nie wiem. Jakiś skandynawski autor. Obsługujemy przyjęcie na dwieście osób. Kiedy załadowaliśmy do jej kombi wszystkie włoskie delikatesy, zatrzasnęła drzwiczki i spojrzała na mnie. I wtedy się zorientowała, że coś jest nie w porządku. – Co się stało? – Chodzi o Ginę. I o tego gamonia, którego poślubiła. Chcą wyjechać z kraju. I zabrać ze sobą Pata. – Na dobre? Pokiwałem głową. – Oboje są siebie warci, sukinsyny. – Jaki jest powód tego wszystkiego? – Richard. W Londynie nie bardzo mu się wiodło. Chce spróbować szczęścia w Nowym Jorku. Jakby liczyła się tylko jego zasrana kariera. Jakby Pat nie miał żadnych praw. Cyd objęła mnie. Wiedziała, co to dla mnie znaczy. – Co byś powiedziała, gdyby Pat zamieszkał z nami? – zapytałem. – Przecież Giną nigdy się na to nie zgodzi. – A gdyby się zgodziła? Nie miałabyś nic przeciwko? – Uczynię wszystko, żebyś był szczęśliwy, kochanie. – Dzięki. Zrobiło mi się smutno. Bo nie powiedziała, że jeśli Pat zamieszka z nami, będzie także szczęśliwa. Oczywiście, że tego nie powiedziała. Jak mogła? Powiedziała, że nie ma nic przeciwko... i wiedziałem, że moja żona jest dobrą, wielkoduszną kobietą, że mnie kocha i nie rzuca słów na wiatr. Więc dlaczego to mi nie wystarczało? Ponieważ chciałem, żeby Pat był dla niej tak samo ważny jak dla mnie. Mimo że nasze małżeństwo zmieniło wszystko, a bycie żoną ojca Pata było czymś zupełnie innym aniżeli bycie jego dziewczyną. Chciałem, żeby spojrzała na niego moimi oczyma – zobaczyła, jaki jest piękny, jaki niepowtarzalny. Chciałem, żeby Cyd spojrzała na Pata oczyma rodzicielki. Ale to jest możliwe tylko wtedy, kiedy dwie osoby łączą więzy krwi. I choćby miało się najlepsze chęci, nie sposób czegoś takiego udać. – Jezu – mruknęła, zerkając na zegarek. – Muszę lecieć. Możemy o tym pomówić, kiedy wrócę do domu? – Jasne. Uścisnęła moją dłoń i pocałowała mnie w policzek. – Wszystko będzie dobrze, kochanie, obiecuję. Muszę jechać. Nie zapomnij, że Jim przyjedzie po Peg. Jak mógłbym o tym zapomnieć? Sporadyczne odwiedziny Jima nabierały wagi wizyt państwowych. Już na parę dni przed tym wydarzeniem w naszym domu wyczuwało się rosnące podniecenie. Powinienem współczuć Jimowi – kolejnemu tacie na pół etatu, odizolowanemu od swojego potomstwa. Lecz ja żywiłem do niego urazę, zazdrościłem mu. Ze wszystkich oczywistych powodów: moja żona kochała go przede mną (zdecydowanie) i kochała go mocniej (prawdopodobnie). Były jeszcze inne powody, które nie miały nic wspólnego z moją zazdrością. Jim pojawiał się, kiedy chciał. Kiedy mu nie pasowało, nie przychodził. I choć w związku z tym jego akcje powinny w naszym domu zniżkować, bynajmniej tak się nie działo. Bez względu na to, co robił, Peggy szalała na jego punkcie. Kręciło jej się w głowie z podniecenia, kiedy przyjeżdżał na swoim motorze marki BMW. Obserwując Jima i Peggy, przekonałem się, że dzieci chcą kochać swoich rodziców, chcą ich kochać z całego serca. Nawet kiedy ci na to nie zasługują. Jim się spóźniał. Bardzo się spóźniał. Peggy przycupnęła na krześle przy oknie i przyciskała twarz do szyby, wypatrując motocykla ojca. Jima jednak nie było. Czułem, że nie przyjedzie, bo zdarzało mu się to już wcześniej. Peggy nie wypuści się na miasto ze swoim starym. Nie tym razem. Zadzwonił telefon i Peggy pobiegła go odebrać. Ukląkłem na podłodze i zacząłem zbierać akcesoria Lucy Doli Pilotki oraz jej przyjaciół z personelu latającego. Dzieci tak łatwo gubią te drobiazgi, a potem wariują, nie mogąc ich znaleźć. Ostrożnie umieściłem na miejscu tackę stewarda. Peggy wróciła do pokoju ze słuchawką, starając się być dzielna, ssąc dolną wargę, żeby nie było widać, jak drży. – To tatuś. Chce z tobą rozmawiać. – Wziąłem do ręki słuchawkę. – Jim? W tle słyszałem słowa piosenki: „Kotku, zrób mi loda! Kotku, zrób mi loda! Tylko nie tak ostro jak poprzednio”. – Jestem u dentysty – oznajmił Jim, przekrzykując muzykę. – Dzisiaj nie dam rady. Strasznie żałuję. Spróbuj jej to wyjaśnić, dobrze, Harry? Naprawdę czuję się paskudnie, ale znalazłem coś, co pilnie wymaga wypełnienia. Odłożyłem słuchawkę. Peggy zniknęła. Odnalazłem ją w jej sypialni, schowaną pod kołdrą. Na ścianach wisiały plakaty Lucy Doli we wszystkich możliwych wcieleniach oraz szczerzących zęby młodzieńców z boys bandów, którzy z wyżyn swoich idealnych światów zerkali na jedną smutną dziewczynkę. Pogładziłem ją po głowie. – Tato odwiedzi cię następnym razem, kochanie. Wiesz, że cię kocha. – Ma zepsuty ząb. – Wiem. – I go boli. Usiadła na łóżku, a ja wytarłem jej oczy oficjalną serwetką Lucy Doli, rozmyślając, jakim jest wspaniałym dzieciakiem, jak bardzo zasługuje na ojca lepszego od tego nicponia Jima. Każde dziecko zasługiwało na kogoś lepszego od Jima. – Opowiedz mi jakąś historię, Harry. Ale nie z książki. Opowiedz historię z głowy. Prawdziwą. – Prawdziwą? – Uhum. – Dobrze, Peg. – Przez chwilę się namyślałem. – Dawno temu żył pewien starzec o imieniu Geppetto. – Śmieszne imię. – I ten Geppetto znalazł kiedyś zaczarowany kawałek drewna, który... zgadnij co... potrafił się śmiać i płakać. Peggy uśmiechnęła się do mnie z powątpiewaniem. – Naprawdę? – Słowo. – Zmyślasz, Harry – stwierdziła, coraz szerzej się uśmiechając. – Wcale nie – odparłem, odwzajemniając jej uśmiech. – Nie zmyślam ani trochę. I z kawałka tego zaczarowanego drewna Geppetto zrobił... zgadnij co...? Pinokia. – Kim był Pinokio? – Był kukiełką, Peg. Kawałkiem drewna, które zachowywało się jak człowiek. Potrafił śmiać się, płakać i robić inne rzeczy. Jednak najbardziej, bardziej niż czegokolwiek, pragnął zostać prawdziwym tatą. Czy powiedziałem „tatą”? Chciałem powiedzieć „chłopcem”. Pinokio chciał przecież zostać prawdziwym chłopcem. 7 – Tylko dwa razy w życiu urząd wypowiada się definitywnie na wasz temat – stwierdził Eamon. – Za pierwszym razem, kiedy ogłasza was mężem i żoną. Za drugim razem, kiedy stwierdza wasz zgon. Zawsze była jeszcze praca. Nawet kiedy moja matka spała przy zapalonych światłach, żona wysyłała mnie do sklepu z kondomami, a syn pakował się, żeby zacząć nowe życie po drugiej stronie oceanu, zawsze była jeszcze praca. Praca jest zdecydowanie łatwiejsza od życia rodzinnego. W pracy łatwiej jest wyobrazić sobie, że jesteś człowiekiem, który odniósł jakiś sukces. Cokolwiek robisz, nie próbuj tego w domu. – Pochodzę z jednej z tych licznych irlandzkich rodzin – oznajmił Eamon, idąc przez telewizyjne studio, urządzone i oświetlone jak jeden z klubów, w których kiedyś szlifował swój styl. – Dziesięcioro dzieci. Gwizdy na widowni, którą zachęcano, by zachowywała się tak, jakbyśmy znajdowali się w jakimś kameralnym wnętrzu w Soho, a nie w aseptycznym telewizyjnym studiu w White City. – Tak, wiem. Potraficie w to uwierzyć? Było nas dziesięcioro. Ale po dziesiątym bachorze moi rodzice zaczęli stosować tę fenomenalną metodę zapobiegania ciąży. Co noc, zanim poszli do łóżka, spędzali parę godzin, baraszkując ze mną i moimi braciszkami i siostrzyczkami. Nawet kiedy moja była żona oskarżała mnie o napastowanie swojego małżonka i napomykała o sądowym zakazie zbliżania się – którego tak naprawdę nie trzeba było wydawać, skoro wkrótce miał nas rozdzielić Atlantyk – zawsze była jeszcze praca. I gdy każda spędzona z moim synem godzina miała posmak godziny utraconej – to właśnie najdotkliwiej odczuwają niedzielni tatusiowie, nie czas spędzony razem, lecz odliczanie minut do momentu, gdy trzeba będzie się rozstać – zawsze była jeszcze praca, z jej jakimś tam poczuciem komfortu oraz szybką szprycą spełnienia, z Eamonem i jego błyskotliwą karierą. – Któregoś dnia tato przyszedł wcześniej do domu i zastał mamę w łóżku z mleczarzem – mówił Eamon. – Była oczywiście przerażona. Boże, zawołała. Nie mów nic listonoszowi! Eamon Fish przebył długą drogę, odkąd zapukał przed dwoma laty do moich drzwi, ciemnooki, przystojny i wystraszony, świeżo po swoich klubowych występach, zastanawiający się, czy telewizja uczyni go sławnym, czy też połknie żywcem. Teraz mógł się poszczycić wszelkimi atrybutami sukcesu: własnym programem, którego czwartą serię właśnie nadawano, czterema ogólnokrajowymi nagrodami telewizyjnymi, dwoma nieumeblowanymi mieszkaniami w modnych dzielnicach (w Tempie Bar w Dublinie i w Docklands w Londynie), a także – omal bym zapomniał – kosztującym dwieście funtów dziennie uzależnieniem od kokainy. Mimo że zawędrował tak daleko od zielonych pól Kilcarney, mimo że tak było o nim głośno w Londynie, Eamon lubił udawać naiwnego irlandzkiego wieśniaka, prosto od pługa, wieśniaka, który dopiero co przyleciał porannym lotem Aer Lingus z Cork. Trzymał się mitów swojej przeszłości, tak jak tonący trzyma się chybotliwego koła ratunkowego. Produkowałem wieczorny talk-show Eamona od samego początku. Fish on Friday był udanym programem, ponieważ opieraliśmy się w nim na mocnych stronach Eamona. Mimo dwóch lat spędzonych w telewizji w głębi serca wciąż był klubowym komikiem. Potrafił rozmawiać z gośćmi, gawędzić ze wszystkimi rekinami show-biznesu, ale najlepszy był, kiedy mówił do siebie. – Niemowlaki w Kilcarney są na ogół bardzo piękne. To prawda, mówię wam. – Nerwowe kaszlnięcie było u niego czymś w rodzaju znaku przestankowego. Ukradł je swojemu idolowi, Woody’emu Allenowi, i teraz uczynił swoją własnością. – Ale ja, kiedy się urodziłem, byłem taki brzydki, że akuszerka powiedziała „jeszcze nie dojrzał” i wepchnęła mnie z powrotem. Nie wiem... Tam wszystko jest takie inne... wszyscy ginekolodzy to mężczyźni. Co wy na to? To tak jakby wybrać mechanika, który nigdy nie miał własnego samochodu. Jego monologi o mężczyznach i kobietach z rodzinnego miasta Kilcarney były zawsze najlepszymi fragmentami, najgłośniej się z nich śmiano i był wtedy najbardziej wyluzowany. I dość młody, żeby się jeszcze rozwijać. Po dwóch latach przed kamerami Eamon zyskał pewność, której niegdyś mu brakowało. Teraz nie zależało mu już tak bardzo, by go lubiano, teraz mógł się swobodnie skupić na materiale, wiedząc, że panuje nad swoją publicznością. Podobnie jak w wypadku innych ludzi, z którymi pracowałem w telewizji, potrafił zapanować jedynie nad publicznością. – Myślę o tym, żeby wrócić do mojej dziewczyny, do Mem. Jest Tajką. Tancerką. No, właściwie niezupełnie tancerką. – Kaszlnięcie. – Bardziej striptizerką. – Głośne chichoty. Widownia w studiu jadła mu z ręki. Śmiali się nawet wtedy, gdy nie żartował. – Świetna, naprawdę świetna dziewczyna. Oglądam wszystkie te fotografie, kiedy byliśmy razem... na wakacjach w Koh Samui, na Boże Narodzenie w Kilcarney, w moje urodziny, gdy wykonała dla mnie erotyczny taniec... i po prostu czuję, że powinniśmy być razem. Ale te zdjęcia dają spaczony obraz naszego związku. Wiem o tym. Gdzie się podziały wszystkie złe chwile? Nie fotografujemy ich. Ciekawe, dlaczego robimy zdjęcia tylko wtedy, kiedy jest nam dobrze? Dlaczego nie pstryknąłem Mem fotki, gdy miała zapalenie pęcherza? Jej napięcie przedmiesiączkowe... gdzie go szukać w naszym albumie? – Smutne śmiechy. Drwiące gwizdy dziewcząt. – Zerwaliśmy z powodu różnicy zdań na temat małżeństwa. Samotni faceci wiedzą właściwie o małżeństwie więcej niż ci żonaci. Gdybyśmy tyle nie wiedzieli, my też bylibyśmy żonaci. Osobiście uważam, że małżeństwo opiera się na zbyt przesadnej ocenie tego, co różni jedną kobietę od wszystkich innych. A moja była dziewczyna uważa... o Jezu, Jezu! Nagle wszędzie pojawiła się krew. Krew była na rękach i twarzy Eamona, krew tryskała na mikrofon. Było jej tyle, że nie sposób było dostrzec, skąd się wzięła. Kierownik planu spojrzał na mnie, a Eamon zatoczył się do tyłu, zasłaniając twarz rękoma. Ludzie na widowni westchnęli – byli zszokowani, przerażeni, ale trochę się śmiali, sądząc, że to być może część występu. Przejechałem ręką po gardle, dając znaki reżyserowi na górze, żeby robił cięcie, i w tym momencie uświadomiłem sobie, że krew tryska z nosa Eamona. Zawsze była jeszcze praca. Bez względu na to, jak fatalna robiła się sytuacja w domu, zawsze miałem jeszcze pracę. A potem Eamonowi o mało nie odpadł nos w nadawanym na żywo programie. I nie miałem już nawet pracy. Pat nie mówił nic o wyjeździe. Wiedziałem, że Giną z nim rozmawiała, próbowała wyjaśnić, dlaczego to robią i co to będzie oznaczać. Mówiła o pracy Richarda na Manhattanie i rodzinnym domu w Connecticut... te nazwy były dla Pata równie odległe jak Wenus i Mars. Zapewniała go, że chociaż nie będzie widywać mnie w każdą niedzielę tak jak teraz, będzie miał długie, długie wakacje, w trakcie których będzie mógł mieszkać u mnie i odwiedzać babcię, Berniego Coopera, a także wszystkie te miejsca, które pokochał w Londynie. Powtarzała naszemu synowi, że będzie szczęśliwy. Wszystkie te stare bzdury. A na samym końcu – wyobrażam sobie jego bladą twarz, kiedy wpatrywał się w nią, nie dając po sobie nic poznać, nawet strachu – wyciągnęła z rękawa swoją kartę atutową. Kiedy wyjadą z Londynu i wprowadzą się do nowego domu w Connecticut, pośród zielonych pastwisk na odległych wzgórzach, wtedy kupi mu coś, czego zawsze pragnął. Psa. To właśnie moja była żona obiecała Patowi, taka miała być rekompensata za porzucenie Londynu, babci, ojca, najlepszego przyjaciela, życia, które tu prowadził. Kiedy wyjedzie do innego kraju, kupi mu psa. Zaczarowanego kundla, który sprawi, że wszystko będzie dobrze. Przeklinałem Ginę i to, że jej decyzje, jej wybory w dalszym ciągu były w stanie zniszczyć mój świat. Minęło już tyle czasu, a ja wciąż nie mogłem się od niej wyzwolić. Fragmenty Giny tkwiły w moim życiu niczym odłamki granatu, który wybuchł przed wieloma laty, niczym czarne kawałki szrapnela, które przez pół wieku wychodziły z ciała mojego ojca. Nie sposób wyzwolić się na dobre od przeszłości. Nigdy nie mogłem być wolny, ponieważ miałem syna. A teraz ona zamierzała zabrać go ze sobą. Mogli ją powstrzymać tylko adwokaci. Kiedy poruszałem temat wyjazdu – obowiązkowo lekkim tonem, chociaż wcale nie było mi lekko na sercu – mała buzia Pata, ta twarz, którą tak kochałem, zmieniała się w maskę. – Wyślesz mi pocztówkę, Pat? Wyślesz swojemu tacie pocztówkę, kiedy tylko przyjedziesz do Ameryki? – Wyślę ci SMS-a. Albo maila. A może zadzwonię przez telefon. – Nie chcesz mi wysłać pocztówki? Lubię dostawać pocztówki. Pocztówki są fajne. – Ale nie wiem jak. – Mama ci pokaże. – Na pewno? Wtedy może ci wyślę. Może. – Najważniejsze jest... przyjedź szybko do domu. Przyjedź i zamieszkaj u mnie. Podczas wakacji. To jest to, co się liczy. Tak, kochanie? – Tak. – I wiesz co, Pat? – Co? – Będę za tobą tęsknił. – Ja też będę tęsknił – odpowiedział, a ja ukląkłem i wziąłem go w ramiona, kryjąc twarz w jego przybrudzonych blond włosach, wdychając zapach gorącej czekolady, którym przesycony był jego oddech, i czując, że dławi mnie miłość, jaką go darzyłem. – Ameryka jest urocza – stwierdziła moja mama i domyśliłem się, że chce dodać otuchy zarówno wnukowi, jak i synowi. – New York, New York... taki fajny, że nazwali go aż dwa razy! Szczęśliwy z ciebie chłopak, słowo daję. – Jest za morzem – oświadczył Pat, przekrzywiając do niej głowę. – Jak Francja. Jak Paryż. Tylko trochę dalej. Nie można tam dojechać pociągiem, wiecie. Trzeba lecieć samolotem. – Będziesz się świetnie bawił w Ameryce, skarbie – powiedziała. I zabawne było to, że chyba naprawdę tak myślała. Kochała swojego wnuka tak mocno, tak czystą miłością, że obchodziło ją tylko jego szczęście. I jeśli nawet uważała, że to czyste szaleństwo – ciąganie go na drugi koniec świata, pozbawianie kolegów i szkoły, zmuszanie, żeby zostawił ojca, babcię i życie, które zaczęło się w końcu jakoś układać – nie zająknęła się o tym ani słowem. Staliśmy przy grobie mojego ojca. Oboje, moja matka i syn, uznali, że wycieczka na cmentarz jest idealnym sposobem spędzenia niedzielnego popołudnia. Oboje uwielbiali odwiedzać groby. Ja mniej. Widziałem ciało mojego ojca w domu pogrzebowym i nie miałem wątpliwości, że ta iskra, która czyniła go człowiekiem, uleciała. Nie wierzyłem, że znajdziemy go na cmentarzu przy starym kościele na wzgórzu, tym kościele, skąd widać było pola, po których włóczyłem się z wiatrówką jako chłopak. Mój ojciec był teraz gdzie indziej. Ale odwiedzanie tego miejsca już mnie nie zasmucało. Nie pamiętam, kiedy przychodzenie na grób ojca przestało być przykre. Stało się to mniej więcej po roku, kiedy wszyscy zaczęliśmy być wdzięczni za to, że w ogóle żył, a nie zdruzgotani tym, że umarł. Teraz te wizyty nie miały w sobie elementu żałoby. Były bardziej praktyczne – składaliśmy je, żeby zmienić kwiaty, wytrzeć do czysta nagrobek, wyrzucić stare niedopałki i puszki po piwie, zostawione przez jakiegoś miejscowego punka próbującego udowodnić, że jest mężczyzną. Było w tych wizytach także trochę ceremonii. Przychodziliśmy tutaj, żeby uczcić pamięć mojego ojca, zaznaczyć, że wciąż jest dla nas ważny, że wciąż go kochamy. Przychodziliśmy, ponieważ nie było żadnego innego miejsca, gdzie można by go odwiedzić. Z wyjątkiem pamięci, snów i fotografii, które zaczynały już blaknąć. I było coś jeszcze. Kiedy zaczęło się już pakowanie przed wyjazdem do Ameryki, uznałem, że powinienem przyprowadzić mojego syna na grób dziadka, podobnie jak – wbrew radom wszystkich – czułem potrzebę przyprowadzenia go do dziadka, gdy ten konał w szpitalu. Uwielbiali się wzajemnie, ten stary twardy wojak i dzieciak o słodkiej buzi, i wierzyłem – zarówno wówczas, jak i teraz – że powinienem pozwolić im się ze sobą pożegnać. Później wróciliśmy do domu mamy, która nałożyła kapcie i poszła z Patem do ogródka pokopać piłkę. Wydawała się podniesiona na duchu, posyłając plastikową piłkę w różane krzaki, podśpiewując fragmenty piosenek Dolly Parton i twierdząc, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, że nazywa się Pele. Dopiero kiedy jej wnuk znudził się i poszedł oglądać wideo, maska spadła z jej twarzy. – Biedak wpadł jak śliwka w kompot – stwierdziła, potrząsając głową i energicznie szorując lśniący czystością zlew. – Mój słodki chłopak wpadł jak śliwka w kompot. Miała rację. I jej słowa uświadomiły mi, jaki to będzie poważny krok, jak niewyobrażalnie wielki krok w życiu mojego syna. Pat opuszczający Londyn, opuszczający jedno z rodziców, swojego najlepszego przyjaciela Berniego Coopera, szkołę i dom, zrywający z jedynym życiem, jakie dotąd znał. W dalszym ciągu nie mogłem zrozumieć, jak to wszystko jest możliwe. Mama miała rację. Pat wpadł jak śliwka w kompot. Jej chłopak wpadł w poważne tarapaty. Dopiero po dłuższym czasie zdałem sobie sprawę, że matka mówi o mnie. Siedzieliśmy w moim samochodzie przed domem Giny i obaj nie bardzo mieliśmy ochotę wysiąść. Siedzieliśmy tam całe wieki – Pat kręcił gałkami radia, próbując znaleźć jakiś przebój Kylie Minogue, a ja po prostu wpatrywałem się w jego potargane włosy i poplamione trawą ubranie, podziwiając jego niedbałą urodę. Eamon uważał, że odzyskam go, kiedy dorośnie. Ja jednak wiedziałem, że wtedy mój syn będzie kimś innym i na zawsze utracę to dziecko, które tak bardzo kochałem. Siedzieliśmy więc w aucie, czując, jak dławi nas to wszystko, co mieliśmy stracić. A potem w domu Giny zapaliły się światła i wiedziałem, że czas już wejść do środka. Normalnie Pat przekazywany był z rąk do rąk niczym zakładnik zimnej wojny w punkcie kontrolnym Charlie. Ja eskortowałem go do furtki, Giną czekała przy drzwiach wejściowych. I oboje patrzyliśmy, jak pokonuje ziemię niczyją – ogrodową ścieżkę – która dzieliła dwa światy. Dziś wieczór wyglądało to inaczej. Dziś wieczór Giną wyszła z domu i podeszła do samochodu. Opuściłem szybę, oczekując, że natrze mi uszu za napastowanie męża, zbyt późny powrót, zrujnowanie jej życia albo jeszcze coś innego. Ona jednak uśmiechnęła się i w tym uśmiechu dostrzegłem coś z dawnej serdeczności. – Wejdź na chwilę do środka, Harry. Nie rób takiej miny. Nie ma problemu. Richard gra w golfa. Pat nagle bardzo się ożywił i zapomniał o Kylie. – Tak, chodź do środka, tato. Zobaczysz pokój, w którym mieszkam! Nigdy przedtem nie byłem w ich domu. Na ironię zakrawał fakt, że miałem zostać po nim oprowadzony teraz, kiedy na zewnątrz stała tablica z napisem „Na sprzedaż”. Trochę się krygowałem, ale oni nalegali. I przyznaję, że byłem ciekaw. Trzymając zatem za rękę syna, wkroczyłem z eskortującą nas z tyłu Giną do prawdziwego stołecznego domu, świątyni miejskiej zamożności. W środku było dużo światła, szkła i otwartej przestrzeni, polerowane parkiety, azjatyckie bibeloty i czarno-białe fotografie na ścianach. – Ładnie mieszkasz, Gino. – Spłaty kredytu nas zabijają. To jedna z przyczyn... Nie dokończyła zdania. Wiedziała, że nie interesują mnie ich finansowe kłopoty. Nikt by nie zgadł, że w tym domu mieszka dziecko. Gdzie były zabawki, bałagan, cała graciarnia? Pat wziął mnie za rękę i pociągnął na górę po schodach. Giną szła za nami, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, wciąż się uśmiechając. Pokój Pata był jedyną rzeczą, która wyglądała znajomo. Wszędzie walały się stare zabawki z Gwiezdnych wojen – parę plastikowych świetlnych mieczy, mnóstwo ośmiocalowych postaci z filmu, brudne szare wraki Sokoła Milenium i myśliwców X-Wing, którymi bawił się przed kilku laty. A także książki, które pamiętałem z czasów, kiedy układałem go spać, książki, które czytałem mu, póki nie zasnął – Gdzie czają się dzikie rzeczy, Tygrys, który przyszedł na podwieczorek; Bałwanek; Lew, czarownica i szafa, no i oczywiście kupowane razem z zabawkami albumy do Gwiezdnych wojen. Były również naprawdę stare zabawki, pognieciona gra Mów i literuj oraz poobijana wypchana małpka, którą nazwaliśmy George, jedyna wycieczka Pata w krzepiący świat pluszowych zwierzaków. Zobaczyłem również nowe rzeczy – kołdrę i poduszki z Mrocznego widma, szkolne książki oraz tanie wydania Harry’ego Pottera na jego biureczku. Pokój był większy niż ten, w którym sypiał, kiedy mieszkaliśmy razem. I o wiele bardziej schludny. Pat albo zmienił swoje obyczaje, albo przebywał w miejscu, gdzie panowała o wiele większa dyscyplina. – Jak ci się podoba mój pokój, tato? – Uważam, że jest fantastyczny, kochanie. Widzę, że masz tu wszystkie swoje rzeczy. – To prawda, mam. Giną dotknęła jego włosów. – Może zejdziesz na dół, Pat, i pooglądasz trochę wideo? Nasz syn lekko osłupiał. – Naprawdę mogę? Nie muszę iść do łóżka? – To jest wyjątkowy wieczór. Może pooglądasz pierwszy film? – Mówiąc o pierwszym filmie, miała oczywiście na myśli pierwszy film z cyklu Gwiezdnych wojen. – Nie cały... tylko do momentu, kiedy androidy biorą jeńców, dobrze? – Czy nie na tym polegał nasz stary układ? Taki zawsze stawiała warunek: „tylko do momentu, kiedy androidy biorą jeńców”. Słyszałem go nieraz z jej ust. Nawet sam go stawiałem. – A potem umyj zęby i włóż piżamę. Chcę porozmawiać z twoim tatą. Pat zbiegł na dół, nie wierząc we własne szczęście, a Giną uśmiechnęła się do mnie w sypialni naszego syna. – Harry – powiedziała. – Gino – odparłem. Była taka chuda i ładna. Moja była żona. – Chciałam ci po prostu coś powiedzieć. – Mów. – Nie wiem, jak to ująć w słowa. Chcę ci chyba po prostu powiedzieć, że nie próbuję ci go ukraść. – To dobrze. – Cokolwiek się stanie... gdziekolwiek będziemy... zawsze będziesz jego ojcem. I nic tego nigdy nie zmieni. Milczałem. Nie wspomniałem, że rano byłem u adwokata. Nie wspomniałem, że Pat wsiądzie do samolotu po moim trupie. Zdawałem sobie sprawę, że stara się być miła. Ale nie mówiła mi niczego, o czym sam bym wcześniej nie wiedział. – Zycie nie może się zawsze toczyć wokół przeszłości, Harry. Richard i ja myślimy po prostu o przyszłości. Przyszłości naszej rodziny. Stąd w ogóle ten cały wyjazd. Chcę, żebyś spróbował to zrozumieć. Myślimy o przyszłości. O to właśnie chodzi w rodzinie, Harry – stwierdziła i roześmiała się. – Mogę ci coś pokazać? – Nagle zrobiła zatroskaną minę, jakby dopiero przed chwilą nas sobie przedstawiono i paraliżowała ją grzeczność. – Masz trochę czasu? – Mam mnóstwo czasu, Gino. Ruszyłem w ślad za nią z sypialni Pata do pokoju pół piętra wyżej. Był to rodzaj małego gabinetu z niebieskim iMakiem oraz szafkami na dokumenty i książki. Na biurku stała fotografia dwuletniego gołego Pata w nadmuchiwanym basenie. Gabinet należał do niej. Giną otworzyła duże, płaskie tekturowe pudełko i wyjęła z niego plik zdjęć. Wszystkie przedstawiały Pata. Musiało ich być ze dwa tuziny. Osiem na dziesięć, czarno-białe, profesjonalna jakość. I były piękne. Musiały zostać zrobione kilka miesięcy temu, kiedy trwało jeszcze lato, ponieważ włosy Pata były długie i kudłate – potem dopiero je ściął – a skóra lekko opalona. Był obnażony do pasa, szczęśliwy, tryskający życiem. Na większości fotografii śmiał się, na pozostałych uśmiechał z nieśmiałym zadowoleniem. Wszystkie zrobione były tego samego słonecznego popołudnia. Wygłupiał się przed obiektywem w ogrodzie, którego nie znałem. Zapewne w ogrodzie Giny. Ogrodzie tego domu. Oglądając te czarno-białe fotografie mojego syna, poczułem, że brakuje mi tchu. Ponieważ fotograf idealnie go uchwycił. Na zdjęciach Pat mącił stopą lśniącą taflę wody w basenie, ślizgał się po mokrej trawie, niemal pękając z radości, posyłał plastikową piłkę w płot ogrodu, zataczał się ze śmiechu. Jego oczy, twarz, płochliwe kończyny – fotograf nie pominął niczego. Zaskoczyło mnie, że ktoś może go tak bezbłędnie uchwycić. – Ty je robiłaś? – zapytałem. Giną potrząsnęła głową. – Tylko to – odparła. I pokazała mi jeszcze jedno zdjęcie. Najwyraźniej zrobione tego samego dnia, tym samym aparatem, lecz nie przez tego samego fotografa. Pat stał na nim nieruchomo, uśmiechając się wstydliwie do obiektywu. Jego nagie ramiona obejmowała ręką młoda kobieta – uśmiechnięta i egzotyczna. Była piękna. Ponętna. I miła. Miała w sobie wszystko, czego ktokolwiek mógł pragnąć. – Nigdy nie poznałeś mojej przyjaciółki Kazumi? – zapytała Giną. – Mieszkałam z nią przez rok w Tokio w jednym mieszkaniu. Jest teraz w Londynie. Próbuje sił w zawodzie fotografa. Zakochała się w Pacie. Łatwo to zauważyć. A ja natychmiast zapragnąłem się z nią zobaczyć. Z tą panią fotograf, która popatrzyła na mojego syna i ujrzała z totalną jasnością jego łagodny, radosny charakter. Z tą nieznajomą, która zobaczyła, co kryje się pod ostrożną poważną maską, jaką nauczył się nosić. Z tą kobietą, która patrzyła na mojego syna dokładnie takimi samymi oczyma jak ja. W mojej głowie pojawiła się nagle ta myśl, która stoi u zarania każdej zdrady, najbardziej niebezpieczna myśl, jaka może się zrodzić w umyśle żonatego mężczyzny. Ona gdzieś tam jest. Ona istnieje. Po prostu jeszcze jej nie spotkałem. 8 Sądziłem, że mój adwokat pomoże mi zatrzymać syna. Oczekiwałem, że powie mi, iż Giną chce złamać jakieś nienaruszalne naturalne prawo i że wymiar sprawiedliwości nie pozwoli, żeby uszło jej to na sucho. I śmiertelnie się myliłem. – Rodzice mają przecież jakieś prawa. Czyż nie? – Zależy, co rozumiesz przez słowo rodzice – odparł Nigel Batty. – Są najróżniejsze rodzaje rodziców, nieprawdaż? Rodzice pozostający w związku małżeńskim. Rodzice niepozostający w takim związku. Rodzice adopcyjni. Rodzice przyrodni. Rodzice zastępczy. Niech pan uściśli, o jakich rodziców panu chodzi, panie Silver. – Wiesz, o co mi chodzi, Nigel. O rodziców związanych miłością i małżeństwem. Spermą i jajeczkiem. Rodziców takich jak u ptaszków i pszczółek. O rodziców biologicznych. Tradycyjnego rodzaju. – Aha, zatem chodzi ci o rodziców tradycyjnych. Tego rodzaju rodziców. Nigel Batty był niedużym, wojowniczym facetem znanym z tego, że walczył o prawa mężów i ojców, których wystrychnięto na dudków w sądach rozwodowych. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy – reprezentował mnie w trakcie rozwodu z Giną i sporów o to, gdzie ma zamieszkać Pat – paciorkowate oczy Nigela kryły się za soczewkami z butelkowego szkła. Laserowy zabieg skorygował jego krótkowzroczność i uwolnił od okularów, lecz Nigel siłą przyzwyczajenia w dalszym ciągu zezował na świat zmrużonymi oczyma, co nadawało mu wygląd człowieka nieufnego, mającego się na baczności i wrogo nastawionego, kogoś, kto może łatwo napytać sobie biedy. Tak naprawdę nigdy nie spuściłem go ze smyczy podczas rozprawy z Giną. Chciał z niej zrobić babilońską nierządnicę, zniszczyć ją w sądzie, lecz ja po prostu nie miałem do tego serca. Cokolwiek zaszło między nami, Giną nie zasługiwała na tego rodzaju batalię. Podobnie jak mój syn. Rzuciłem ręcznik podczas sporu o prawo do opieki, sądząc, że tak będzie najlepiej dla Pata. Chciałem załatwić to przyzwoicie. A teraz czułem się jak największy frajer wszech czasów. Batty miał własne powody, by z fanatyzmem bronić praw mężczyzn. W jego życiorysie było międzynarodowe małżeństwo, córki bliźniaczki oraz bolesny rozwód. Wiedziałem, że nie widuje swoich córek. Z jakiegoś powodu sądziłem jednak, że dzięki niemu w moim wypadku zakończy się to inaczej. – Moja żona nie może tego zrobić, prawda? Nie może mi zabrać syna i zamieszkać z nim w innym kraju? Na pewno nie może? – Czy rodzic współzamieszkujący uniemożliwia kontakt? – Mów po angielsku, Nigel, dobrze? Batty westchnął. – Czy jeśli dojdzie do tego wyjazdu, twoja była żona uniemożliwi ci widywanie się z dzieckiem? – To Atlantyk uniemożliwi mi widywanie się z synem. – Ale twoja była żona nie zamierza utrudniać ci dostępu do dziecka? ?– Utrudnia mi dostęp do dziecka, wyjeżdżając do innego kraju. – Rozumiem. – Posłuchaj... co możemy zrobić? Jak możemy ją powstrzymać? Nie obchodzi mnie, do czego będziemy musieli się posunąć. Nie obchodzi mnie, co będziesz musiał zrobić albo powiedzieć. Na wszystko się godzę. – Nienawidzę powtarzać „a nie mówiłem?”. Ale to ty chciałeś rozegrać całą sprawę w białych rękawiczkach. – Jednym zdaniem, Nigel. Czy ona może tak po prostu wyjechać z moim synem z kraju? – Jednym zdaniem? Nie może bez twojej zgody. – Nie może bez mojej zgody? Batty pokiwał głową. – Wywożąc syna z kraju bez twojej zgody, zachowa się bardzo niegrzecznie – stwierdził ze złośliwym uśmieszkiem. – Nazywamy to porwaniem. – Potrzebuje mojej zgody? – Właśnie. – Ależ to jest przecież wspaniała wiadomość! Czyż nie? To cudowna wiadomość, Nigel. A co ona może zrobić, jeśli się nie zgodzę? – Będzie musiała zwrócić się do sądu o pozbawienie cię prawa opieki na stałe. – Więc mogę być pewien, że ją powstrzymam, nie udzielając po prostu zgody? – Jeśli nie udzielisz zgody, a ona chce walczyć, w takim razie decyzja będzie należała do sądu. Do tego się to sprowadza. Czy w razie ich wyjazdu będzie ci trudno odwiedzać dziecko? – To Connecticut. Nie będę chyba mógł wpaść tam w niedzielne popołudnie. – Nie, lecz jej adwokat będzie bez wątpienia argumentował, że jest wiele tanich lotów z Londynu na Wschodnie Wybrzeże. A ty, z tego, co pamiętam, zarabiasz całkiem nieźle. – Zerknął do swoich notatek. – Producent telewizyjny. Oczywiście. To musi być ciekawe. Robisz może coś, co widziałem? – Na początku robiłem Marty Mann Show. Teraz Fish on Friday. – Ach, to doskonałe. „Dlaczego dziewczyny z Kilcamey zamykają oczy podczas stosunku?”. – Ciche kaszlnięcie w stylu Woody’ego Allena. Świetnie go naśladował. – „Ponieważ nie chcą patrzeć, jak mężczyzna dobrze się bawi”. Naprawdę śmieszne. Jego słowa przypomniały mi, że Barry Twist, redaktor prowadzący program, od tygodnia zostawia mi wiadomości, żebym do niego zadzwonił. Stacja zaczęła się nagle martwić o Eamona – dokładnie w tym samym momencie, kiedy ja miałem na głowie inne zmartwienia. Ale po raz pierwszy dotarło do mnie, co miał na myśli Marty, mówiąc, że trzeba mieć dużo kurek w kurniku. Wiedziałem, że jeśli Eamon zatonie, ja pójdę na dno razem z nim. – Czy po wyjeździe do Ameryki twoja była żona będzie ci uniemożliwiała widzenie się z dzieckiem? – drążył dalej Batty. – Co przez to rozumiesz? – Czy kiedykolwiek zobaczysz jeszcze swojego syna? – Cóż, ona mówi, że będę mógł go odwiedzać. Przyjeżdżać do niego na wakacje. I że on będzie mógł do mnie przyjeżdżać. Ale to przecież nie to samo. Nie to samo co wspólne mieszkanie w Londynie. Nie to samo co wspólne życie. – Potrząsnąłem głową. – Czuję... jak on mi się wymyka. – Znam to uczucie. – Nie wiem, jak możemy mu to wyjaśnić. Mam na myśli wyjazd do Ameryki. – Och, siedmiolatkowi można wmówić wszystko. Pytanie brzmi: dlaczego miałbyś to robić? Niech pan posłucha, panie Silver. Możemy zmusić ją do starania się o zgodę na zabranie dziecka z tego kraju. Możemy przekonywać sąd, że jeśli do tego dojdzie, twoje dziecko będzie w jakiś sposób zagrożone. Pójście z tym do sądu będzie jednak czasochłonne, traumatyczne i kosztowne. Muszę cię także ostrzec, że nie sposób przewidzieć, czym się skończy. I Starałem się nie patrzeć na stojące na biurku zdjęcie dwóch uśmiechniętych dziewczynek. Ponieważ wiedziałem, że Nigel Batty stoczył dokładnie ten sam bój i przegrał. – To, co mi się przydarzyło, niekoniecznie musi przydarzyć się tobie – powiedział, czytając w moich myślach. – Twoja żona będzie musiała przedstawić szczegółowo przewidywane warunki, w jakich będzie się znajdować dziecko. To dotyczy zamieszkania, edukacji, opieki zdrowotnej, środków na utrzymanie, kontaktów. Następnie sąd decyduje, czy zachodzi potrzeba skorzystania z powierzonej mu władzy. – Jakie są szanse? W ciszy, jaka zapadła, słychać było wyraźnie jego oddech. – Nieduże. Istnieje coś takiego jak uprzywilejowana pozycja matki. Rozumiesz ten termin? – Nie. – To oznacza, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto ojciec zostaje wydymany. – Ale to niesprawiedliwe. – Po rozwodzie opieka nad dzieckiem prawie zawsze przyznawana jest matce. Teoretycznie prawo ma dbać o dobro I dziecka. W rzeczywistości dba wyłącznie o zaspokojenie pragnień matki. Widzisz różnicę? Nie o dobro dziecka, lecz o zaspokojenie pragnień matki. Jeśli twoja była żona przekona sąd, że nie ma zamiaru uniemożliwiać ci kontaktów i że dobro dziecka nie ucierpi z powodu zmiany miejsca zamieszkania, wówczas w gruncie rzeczy będzie mogła zabrać twojego syna, gdzie jej się żywnie podoba. I jeśli mogę pozwolić sobie na osobisty akcent, to właśnie stało się w moim wypadku. Batty wziął do ręki stojącą na biurku fotografię, przyglądał się jej przez chwilę, po czym odwrócił w moją stronę. Zobaczyłem dwie uśmiechnięte dziewczynki, na zawsze pozbawione ojca. – Zatem nie ma nadziei... – Nadzieja jest zawsze, panie Silver. Może pan cofnąć zgodę. Możemy wystąpić o nakaz odwiedzin. To przynajmniej trocheja powstrzyma. Spowoduje, że minie wiele czasu, zanim będzie mogła wybrać się na lotnisko. Może nawet sprawić, że w ogóle nie wyjedzie z kraju. – Iw tym nakazie będzie mowa, że wolno mi widywać się z moim synem? Ona nie może zabronić mi widywać się z Patem? – Niezupełnie. W nakazie będzie pan miał prawo do kontaktu jako wymieniona z nazwiska osoba. Wymieniona z nazwiska osoba. Kiedyś byłem ojcem. Teraz byłem wymienioną z nazwiska osobą. – Opowiada się nam ciągle o ojcach, którzy nie wypełniają swoich obowiązków, panie Silver. Nie słyszy się jednak często o ojcach, których pozbawia się kontaktu z własnymi dziećmi, bo tak się akurat podoba sędziemu. Widziałem mężczyzn zniszczonych przez brak kontaktu z dziećmi. Mam na myśli dosłownie zniszczonych. Załamania nerwowe. Samobójstwa. Alkoholizm. Zawały serca. Ciśnienie krwi tak wysokie, że wylew był nieunikniony. Mężczyźni, którzy ginęli, kiedy odebrano im dzieci. Mężczyźni, którzy nie zrobili nic złego. – Ale ja zrobiłem. – Co? – Ja zrobiłem coś złego. Nie jestem podobny do tych innych mężczyzn. Mówię o moim pierwszym małżeństwie. O zerwaniu. To była moja wina. – Co było twoją winą? – Nasz rozwód. Rozpad naszego małżeństwa. To była moja wina. Przespałem się z inną kobietą. Mój adwokat głośno się roześmiał. – Panie Silver. Harry. To zupełnie bez znaczenia. Nie musisz dochowywać wierności żonie. Mój Boże, o to chyba chodzi w tym kraju. – Batty ponownie spoważniał. – Musisz zastanowić się nad czymś innym, Harry, nad czymś, co jest tutaj najważniejsze. – Co to takiego? – Musisz zapytać sam siebie, co będzie, jeśli wygrasz. – Wtedy wszystko będzie w porządku, prawda? Same dobre rzeczy. Jeśli wygram, wtedy Pat zostanie w kraju, a Giną nie będzie miała wyboru. Czyż nie o to przecież właśnie nam chodzi? – No cóż... pomyśl, jak zareaguje twoja była żona, jeśli uniemożliwisz jej wyjazd do Ameryki. – Chyba... chyba zacznie mnie nienawidzić. Wtedy naprawdę serdecznie mnie znienawidzi. Nie po raz pierwszy przypomniałem sobie, jak bardzo Giną marzyła o życiu w Japonii. Zabrałem jej to marzenie w dniu naszego ślubu. Teraz pozbawię ją marzenia o życiu w Ameryce. Po raz drugi zniweczę jej szczęście. – Zgadza się, panie Silver. Nie pozwolisz jej żyć tak, jak się jej podoba, i tam, gdzie chce żyć. I jest wysoce prawdopodobne, że odbije się w to w pewnym stopniu na twoim synu. W gruncie rzeczy, to raczej pewne. Szczerze mówiąc, jeśli uniemożliwisz jej wyjazd, może nastawić syna przeciwko tobie. Utrudnić wizyty. Wszystko utrudnić. Tak to na ogół wygląda. – Więc myślisz, że powinienem zgodzić się na wyjazd Pata z kraju? – Tego nie powiedziałem. Ale musisz zrozumieć pewną rzecz dotyczącą prawa rodzinnego. My się nie angażujemy. Mam na myśli adwokatów. Jeśli rodzice są w stanie się pogodzić, nie wtrącamy się. Wkraczamy dopiero wówczas, kiedy nie mogą się pogodzić. A potem bardzo trudno nas się pozbyć. Zastanawiałem się, jak będzie wyglądać moje życie, kiedy Pat przeniesie się do Ameryki. Jakie będzie puste. Zastanawiałem się, jak będzie wtedy wyglądało moje życie z Cyd i Peggy. Spędzaliśmy we trójkę wspaniałe chwile i na pewno będzie tak dalej. Pamiętałem głównie wygłupy – tańce do piosenek Kylie, żarty z Lucy Doli i wszystkie te ciche spokojne chwile, kiedy zamykaliśmy się przed światem i nie musieliśmy ze sobą nawet rozmawiać. Ale kiedy Pat znajdzie się w innej strefie czasowej, najpogodniejsze chwile spowije cień. Cieszyłem się, mogąc obserwować proces dorastania Peggy. Jednocześnie jednak zastanawiałem się, czy człowiek może dobrze wychować cudze dziecko, gdy odbierze mu się możność wychowania własnego. I myślałem o tym, jak będzie wyglądało moje życie, jeśli Giną i Pat zostaną. Wyobraziłem sobie, jak ona będzie mnie nienawidzić, przeklinać za złamaną karierę męża, obwiniać o wszystko, co złe w jej życiu. Starałem się ocenić, co będzie lepsze dla mojego syna – naprawdę się starałem – paraliżowała mnie jednak świadomość, jak bardzo będę za nim tęsknił. – Stracę go, cokolwiek zrobię – powiedziałem. – Nie mogę wygrać. Ponieważ to samo zdarzy się, jeśli się zgodzę i jeśli się nie zgodzę. Stracę go po raz drugi. Nigel Batty uważnie mi się przyjrzał. – Ciesz się swoją rodziną – powiedział. – To jest moja rada. Mówię to jako człowiek, nie adwokat. Dziękuj Bogu za to, co masz, Harry. Kochaj swoją rodzinę. Nie tę rodzinę, którą kiedyś miałeś. Tę, którą masz obecnie. 9 Kiedy wchodziłem z Peggy do supermarketu, zatarasowała nam drogę młoda gruba matka, która pochylona krzyczała na marudzącego, mniej więcej pięcioletniego chłopca. – Mówię ci po raz ostatni, Ronan. Nie, do jasnej cholery! – Ale ja chcę, mamo – pochlipywał Ronan. Drżący podbródek miał cały zasmarkany i zalany łzami. – Ja chcę, ja chcę, ja chcę. – Nie dostaniesz więcej, Ronan. Możesz sobie chcieć, ale nie dostaniesz, rozumiesz? Zjadłeś już dosyć, jasne? Jeśli zjesz jeszcze trochę, zrobi ci się niedobrze. Może kupię ci jutro, jeśli będziesz grzeczny i zjesz całą kolację. – Ale ja chcę teraz, mamo. Ja chcę teraz. – Nie dostaniesz i koniec, więc przymknij się, Ronan. – Ja chcę dostać, ja chcę dostać! – No to zaraz dostaniesz – oświadczyła kobieta, nagle tracąc nad sobą panowanie. Złapała Ronana za rękę, obróciła go i trzepnęła mocno po udach. Raz, drugi i trzeci. I zorientowałem się, że nie jest wcale gruba. Była w ciąży. Przez ułamek sekundy zszokowany Ronan milczał, jego oczy otworzyły się szerzej, a potem zaczęło się prawdziwe wycie. Kiedy ciężarna młoda kobieta powlokła go za sobą, dzikie wrzaski odbijały się echem na całej przestrzeni między działem mięsnym i artykułami gospodarstwa domowego. Peggy i ja wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Siedziała w sklepowym wózku twarzą do mnie, z dyndającymi w dole nogami, i widziałem, że oboje myślimy to samo. Dzięki Bogu, nie jesteśmy tacy jak oni. W supermarkecie często doświadczaliśmy poczucia wyższości. Spoglądaliśmy z niemym przerażeniem na te udręczone, często ciężarne młode mamy, odciągające swoje chlipiące bachory od kolejnych stoisk ze słodyczami, wszystkich tych pogrążonych w złowrogim milczeniu, zaczerwienionych ojców, gotowych wybuchnąć na pierwsze złe słowo nadąsanych, opryskliwych dzieci – i widząc to wszystko, uważaliśmy się za coś lepszego. Peggy była chyba zdania, że to wyłącznie kwestia dobrych manier. Jak na ośmioletnie dziecko miała wyczucie stylu godne Nancy Mitford.*[* Brytyjska pisarka, której powieści osadzone są w środowisku angielskiej arystokracji.] Ci okropni ludzie najwyraźniej nie wiedzieli, jak powinni się zachowywać w supermarkecie. Dla mnie było to jednak coś więcej aniżeli przestrzeganie sklepowej etykiety. Kiedy Cyd pracowała, dostarczając swoje dania na konferencję w City względnie na przyjęcie promocyjne na West Endzie, a Peggy i ja robiliśmy sami zakupy w supermarkecie, przyglądałem się często tym prawdziwym mamom i tatom kupującym różne rzeczy ze swoimi prawdziwymi synami i córkami i myślałem: czego tu zazdrościć? Patrząc na tę upierdliwą rzeczywistość prawdziwych rodziców i ich prawdziwych dzieci, pytałem się, co było w niej takiego pięknego? W zatłoczonym supermarkecie na chwilę przed zamknięciem łatwo było dojść do wniosku, że ich rzeczywistość nie jest wcale taka piękna, jak się wydaje. Peggy i ja dobrze się bawiliśmy. Może dlatego, że odwiedziny w supermarkecie zdarzały się wystarczająco rzadko, by stanowić coś w rodzaju małej przygody – chociaż teraz, kiedy firma Food Glorious Food zaczynała rozwijać skrzydła, bywaliśmy tam coraz częściej. Zawsze jednak przemierzaliśmy szczęśliwie sklepowe alejki, Peggy usadowiona na małym krzesełku, z listą zakupów w ręku, śmiejąca się radośnie, kiedy przekraczałem dozwoloną dla wózków szybkość, i chociaż mogliśmy wyglądać niczym kolejny tatuś ze swoją córką, nigdy nie dochodziło między nami do małodusznych sprzeczek, które obserwowaliśmy u prawdziwych rodziców i dzieci. Byliśmy od nich lepsi. Peggy i ja zawsze mieliśmy z czego się pośmiać w supermarkecie. Przynajmniej do dziś. Wszystkiemu winien był Tygrys Tony. Gdyby Peggy nie uzależniła się w beznadziejny sposób od Frosties, których pochłaniała trzy talerze dziennie, nasza kolejna wycieczka do supermarketu okazałaby się tak samo bezbolesna i zwyczajna. Wszystko popsuł Tygrys Tony. – Pieczywo – powiedziała Peggy, odczytując ze zmarszczonymi brwiami sporządzoną przez jej matkę listę zakupów. – Jest. – Mleko? Poniosłem plastikową butelkę półtłustego. – Da-da! Peggy roześmiała się i zmrużyła oczy. – Papier to... toa... toaleto... – Papier toaletowy. Sprawdzam! Jest, Peg. Mamy wszystko. Jedziemy do kasy. – Jeszcze moje śniadanie. – Znajdowaliśmy się w alejce obok płatków śniadaniowych. Wszędzie dookoła widać było kolorowe pudełka i uśmiechnięte gęby postaci z komiksów. – Frosties! Chrrrupiące Frosties! – Nie potrzebujemy Frosties, Peg. Mamy dużo płatków w domu. – Ale nie mamy Frosties, Harry. Nie mamy Tygrysa Tony’ego. Chrrrupiących Frosties! Peggy lubiła Frosties. A może lubiła tylko Tygrysa Tony’ego i jego slogan reklamowy. Miałem jednak okazję przyjrzeć się kilka razy, jak to załatwiała z nią jej matka. Peggy lubiła Frosties, lecz Cyd kupowała zawsze kilka rodzajów płatków w jednym opakowaniu. Niepisana zasada w naszym domu głosiła, że Peggy musiała zjeść wszystkie rodzaje – Coco Pops, Wheaties oraz znienawidzone Special K, zanim kupiliśmy kolejne opakowanie. Nie kupowaliśmy go, kiedy wymiotła tylko Frosties. Ilekroć dochodziło do kontrowersji w przedmiocie Frosties, Cyd jechała po prostu dalej i temat był zamknięty. Peggy wyczuła jednak, że ze mną może wygrać i wydębić dodatkowe opakowanie. – Mama powiedziała, żeby kupić – stwierdziła, wyciągając rękę i biorąc z półki wielką paczkę. Tygrys Tony wyszczerzył do mnie zęby. Szczerzył je, kiedy wyjąłem jej paczkę z dłoni i postawiłem z powrotem na półce. – Och, Harry. Zawiodłam się na tobie. Naprawdę się zawiodłam. – Nie, Peg. Słuchaj, dokupimy Frosties, kiedy zjesz inne płatki. Obiecuję, dobrze? Jej twarz zaszła chmurą. – Kupimy Frosties teraz. W tej chwili. Mówię serio, Harry. Wcale nie żartuję. – Nie, Peg. Zaczęła się gramolić ze sklepowego wózka. Była już trochę za duża, żeby nim jeździć. Nagle przechylił się na bok i musiałem ją złapać. – Jezu Chryste, Peg, mogłaś sobie rozbić głowę. – Nie przeklinaj, Harry. To bardzo wulgarne – oznajmiła, biorąc paczkę Frosties z półki. Odebrałem ją i położyłem z powrotem. Ludzie zaczęli się na nas gapić. W ten sam sposób, w jaki gapili się na Ronana, kiedy dostawał lanie za swoje mazgajstwo. – Przestań robić przedstawienie, Peg. Idziemy do domu. Chciałem ją podnieść i posadzić w wózku, ale wyrwała mi się z rąk. – Nie dotykaj mnie, Harry. Nie jesteś moim ojcem. – Co powiedziałaś? Pochyliłem się ponownie, żeby ją podnieść, ale ona zrobiła dwa kroki do tyłu i podniosła głos. – Chcę do mamy. Nie jesteś moim tatą. Przestań się zachowywać, jakbyś nim był. Starsza pani z koszykiem, w którym miała tabliczkę czekolady i dwie puszki z żarciem dla kotów, zatrzymała się, żeby przeprowadzić śledztwo. – Wszystko w porządku, kochanie? – Nic jej nie jest – odparłem. – Przepraszam – oznajmiła starsza pani. – Nie zwracałam się do pana. Rozmawiam z tą dziewczynką. – Zachowuje się tak, jakby był moim tatą, ale wcale nim nie jest – powiedziała płaczliwym tonem Peggy i w jej oczach stanęły nagle łzy. – Naprawdę nim nie jest. Tylko udaje. – No tak – prychnąłem. – Teraz będziesz się mazać. – Co za okropny człowiek – stwierdziła starsza pani. Traf chciał, że przechodziła obok nas młoda ciężarna matka z Ronanem. Jej syn był dzisiaj w znacznie lepszym humorze. Kończył właśnie chrupać torebkę chipsów California. – Nic ci nie jest, kochanie? – zapytała jego mama. – Jest podenerwowana – odparła starsza pani. – Chce do mamy. – Kim on dla niej jest? – zapytała młoda matka, wskazując mnie palcem. – Nie sądzę, żeby był kimkolwiek – stwierdziła starsza pani. – Czy kimś pan dla niej jest? Jest pan jej tatą? – No niezupełnie. – Nie, wcale nim nie jest – oświadczyła Peggy, obejmując nogę mamy Ronana. – Mój tato ma motocykl. Starsza pani wygładziła włosy. Ronan przyglądał mi się z ostrożną ciekawością. Wszędzie wokół ust miał chipsy California. Odkładał je na później, powiedziałaby moja mama. Nagle pojawił się koło mnie sklepowy detektyw, w brązowej koszuli, z ogoloną głową i bicepsami. – Co tu się dzieje? – zapytał. – To śmieszne – stwierdziłem. – Idziemy do domu. Pochyliłem się, żeby złapać Peggy, lecz ona cofnęła się, jakbym zbliżał się do niej z zakrwawioną piłą łańcuchową w rękach. – Nie pozwólcie mu mnie dotknąć! – Nigdy cię nie dotknie – przyrzekła jej starsza pani. – Niech tylko spróbuje – dodała mama Ronana. – Mamo? – jęknął Ronan i zaczął płakać. W jego otwartych ustach widać było przeżute chipsy. – Ja się tym zajmę – oznajmił sklepowy detektyw. Był krótko ostrzyżonym białym chłopakiem z krostami na różowym grubym karku. Stanął przede mną i oparł mięsiste dłonie na mojej piersi. Za jego ramieniem dostrzegłem, że starsza pani i mama Ronana obejmują Peggy i piorunują mnie wzrokiem. – Będę musiał z panem porozmawiać – powiedział detektyw, biorąc mnie pod łokieć. – Zobaczymy, czy nie trzeba będzie wezwać policji. Odtrąciłem z wściekłością jego rękę. – Policja? To jakiś obłęd! – Czy jest pan ojcem tego dziecka? – Jestem mężem jej matki. – Sprawdzimy to. – Nigdzie z panem nie pójdę. Wracamy natychmiast do domu. Cieniutka warstewka kurtuazji spełzła z jego twarzy. Miałem wrażenie, że sprawiło mu to przyjemność. – Pójdziesz ze mną, brachu – powiedział trochę ciszej, lecz zdecydowanie bardziej przekonującym tonem. – Możemy to załatwić łagodnie albo możemy to załatwić inaczej, ale tak czy owak pójdziesz ze mną. – To szaleństwo – mruknąłem. – Czyste szaleństwo. Pozwoliłem jednak odprowadzić się detektywowi, pozostawiając Peggy z jej nowymi obrońcami. – Mamo? – usłyszałem głos Ronana. – Czy mogę... – Nie, kurwa mać, niczego nie możesz – odparła jego mamusia. Spędziłem dwie godziny w małym pokoiku przeznaczonym dla sklepowych złodziejaszków, niszczycieli wózków i innych świrów. Ostatecznie nie zadzwonili na policję. Zadzwonili do mojej żony. Zanim jeszcze je zobaczyłem, usłyszałem kroki rozbrzmiewające w labiryncie magazynów i biur supermarketu. Po chwili drzwi się otworzyły i stanęły w nich moja żona i moja pasierbica, eskortowane przez jakiegoś kierownika w białym fartuchu. – Cześć, Harry – powiedziała Peggy. – Co to za pokój? – Czy to on, proszę pani? – zapytał facet w białym fartuchu. – To on – odparła Cyd. – To jest mój mąż. Sądząc po jej tonie, nie była zbyt zadowolona. – Spróbuj się dobrze bawić – powiedziała Cyd, kiedy nasza czarna taksówka wlokła się w wieczornym korku przez West End. – Wiem, że nie jesteś w nastroju, żeby wychodzić na miasto. Po tym jak cię aresztowali. – Nikt mnie nie aresztował. – Nie? – Zostałem tylko zatrzymany do wyjaśnienia. – Aha. – To różnica. – Oczywiście. Ale proszę, spróbuj się dobrze bawić. Zrób to dla mnie. – Postaram się – odparłem. – Dla ciebie. I mówiłem serio. Wiedziałem, że to dla niej ważny wieczór. Cyd zawsze chodziła na związane z moją pracą imprezy. Bankiety na rozpoczęcie serialu, bankiety na zakończenie serialu, ceremonie wręczania nagród i wszelkie inne obowiązkowe fety, w których musieliśmy uczestniczyć w ramach moich obowiązków producenta Fish on Friday. Chodziła ze mną i nigdy się nie skarżyła. W przeciwieństwie do Giny, która zawsze wracała z tych imprez zapłakana i wściekła, ponieważ ktoś potraktował ją jak idiotkę, dowiadując się, że jest gospodynią domową. W przeciwieństwie do Giny, Cyd chyba całkiem dobrze się bawiła podczas tych bankietów. Albo przynajmniej udawała, że się dobrze bawi, ze względu na mnie. Dziś wieczór przyszła kolej, żebym to ja stanął przy jej boku. Szliśmy na coroczny bankiet organizowany przez stowarzyszenie cateringowców i po raz pierwszy zaproszono nań dyrektorkę Food Glorious Food. Ja byłem jej osobą towarzyszącą. – Jesteś pewna, że nie powinienem pójść w krawacie? – zapytałem. Miałem na sobie bluzę i drelichowe spodnie, w których mnie zatrzymano. – Chyba nie wszyscy przychodzą tam w garniturach i pod krawatem, prawda? Cyd przyjrzała mi się z powątpiewaniem. Była tak pochłonięta tym, co sama ma włożyć – ostatecznie wybrała małą czarną sukienkę odsłaniającą te nogi, które tak pokochałem, nogi tancerki, które mogły należeć do samej Cyd Charisse – że nie zwracała prawie uwagi na mój strój. – No dobrze, co wkładasz na te swoje bankiety? Wiesz, te, na które musimy iść, kiedy kończy się kolejna edycja Fish on Friday! – Wkłada się to, co się nosi na co dzień. To, co się lubi. Ale to nie jest telewizja. – Och, będziesz dobrze wyglądał. Powiedziano mi, że to nieformalna impreza. Wieczór miał się odbyć w restauracji Deng, w której byłem kiedyś z Eamonem i kilkoma dyrektorami ze stacji. W wielkiej jak stodoła sali serwowano nowoczesną kuchnię azjatycką – co oznaczało nieskazitelnie prezentowane odmiany tego, co można było dostać w restauracjach w Soho i Chinatown, podawane jednak pod ironicznymi podobiznami Deng Xiaopinga w stylu Andy’ego Warhola i w znacznie mniejszych ilościach. Kelnerzy u Denga nosili piękne mundurki Mao z Shanghai Tang.*[* Założona w Hongkongu sieć wykwintnych sklepów z chińskimi wyrobami.] Klientela ubierała się na ogół w niedbałym stylu sportowym, który preferowaliśmy w mojej branży. Niestety nie tego wieczoru. Kiedy nasza taksówka podjechała pod knajpę, żołądek zacisnął mi się w węzeł. Wszyscy mężczyźni byli we frakach. Wszyscy, z wyjątkiem mnie. – O Chryste – jęknęła Cyd. – Tak mi przykro, Harry. – Kurczę blade. – Chcesz wracać do domu? – Nie, jakoś przeżyję. – Nie musisz, skarbie. To moja wina. – Chcę cię dzisiaj wspierać. Cóż strasznego może mi się przydarzyć? – Będziesz się czuł jak dupek. – No właśnie. Weszliśmy do środka. Mijałem wyfraczony tłum niczym zakonnica w burdelu, czując na sobie kpiące spojrzenia, lecz wszystkie je ignorując. Nie zamierzałem pozwolić, żeby ta zgraja oberżystów powstrzymała mnie przed towarzyszeniem mojej żonie w tak ważny dla niej wieczór. Sally, asystentka Cyd, pomachała do niej gwałtownie z drugiego końca sali i zaczęła przeciskać się w naszą stronę. Sally, która była kimś w rodzaju krewnej – przyrodnią siostrą Giny – zatrudniłem kiedyś jako opiekunkę do dziecka. Miała na sobie wymyślną jedwabną balową kieckę bez ramiączek, coś, co Lucy Doli mogłaby włożyć na randkę ze swoim Bruciem. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że wygląda jak dorosła kobieta. Była bardzo podekscytowana, ale mój widok podziałał na nią jak zimny prysznic. – Co się stało Harry’emu? – zapytała. – Nie wiedział – wyjaśniła moja żona. – Chce cię poznać Luke Moore – powiedziała Sally, biorąc Cyd pod ramię. – Luke Moore? Jest tutaj? – I chce cię poznać – nawijała Sally. – Powiedział mi, że słyszał wiele dobrego o Food Glorious Food i może nas polecić kontrahentom. – Kto to jest Luke Moore? – zapytałem. – To numer jeden, najważniejszy facet pod słońcem – wyjaśniła Sally. – Prowadzi Cakehole SA. – Luke Moore obsługuje większość dużych imprez w dzielnicy finansowej – dodała Cyd. – Jeśli opychasz się czymś w City, istnieje duże prawdopodobieństwo, że to Cakehole SA zajmowało się cateringiem. – Szybko – mruknęła Sally, pociągając ją za sobą. Ruszyłem za nimi. Luke Moore był dużym facetem. Wysokim, barczystym, zbudowanym jak były sportowiec, który dopiero niedawno zaczął przybierać na wadze. Włosy miał odrobinę za długie jak na kogoś, kto nie był Rodem Stewartem. Domyślałem się, że ma koło czterdziestki, ale dobrze wyglądał w swoim fraku. Natychmiast nabrałem do niego antypatii. Otaczali go rozchichotani pochlebcy, spijający mu z ust każde słowo. – Naukowcy odkryli potrawę, która redukuje o dziewięćdziesiąt procent żeński pociąg seksualny – oznajmił. – To tort weselny. Kiedy jego cmokierzy skończyli zataczać się ze śmiechu i otarli z oczu łzy radości, Luke Moore zobaczył Sally, która popychała przed sobą Cyd. A potem zobaczył Cyd. Zobaczył moją żonę. – To musi być ta kobieta, która prowadzi najlepszą małą firmę cateringową w mieście – powiedział, ściskając jej dłoń i przytrzymując w swojej. – A pan musi być tym diabłem o gładkim języku – odparła z uśmiechem Cyd. – Ależ to prawda... tyle dobrego słyszałem o pani firmie. Musimy się lepiej poznać. Może będziemy sobie mogli pomóc. – To brzmi zachęcająco – stwierdziła Cyd. Zauważyłem, że na razie nie wywichnęła sobie ramienia, próbując wyzwolić dłoń z uścisku tego starego rozpustnika. – To mój mąż. Luke Moore po raz pierwszy na mnie spojrzał. – Myślałem, że to pani dozorca. Pochlebcy zaczęli bić się po udach. Ale kiedy zapłonęły mi policzki, żona stanęła w mojej obronie. – Właściwie mój mąż jest bardzo ważną personą, panie Moore. To producent telewizyjny, Harry Silver. – Naturalnie – odparł Luke Moore, który najprawdopodobniej nigdy o mnie nie słyszał. – Jestem wielkim fanem pańskich programów. – Naturalnie. – Marty Mann był naprawdę kimś wyjątkowym, kiedy razem pracowaliście. To raczej smutne, jak się stoczył, nie sądzi pan? Wszystkie te chały o niskim budżecie i wysokiej oglądalności. Sześciu wkurzonych studentów i cała reszta. Nie mam nic przeciwko zbijaniu forsy. Wprost przeciwnie. Ale tak się cieszę, że pracuje pan teraz z Eamonem Fishem. Zaimponował mi. I pochlebił. – Eamon Fish – powtórzył jeden ze cmokierów. – Jest cholernie dobry. – Owszem – zgodził się Luke Moore. – W jego stylu jest coś uderzająco półinteligenckiego. Uśmiechnąłem się i przygryzłem wargę. Dlaczego o półinteligentach najczęściej rozprawiają ćwierćinteligenci? – No i nie ma nikogo bardziej fascynującego od ćpuna, prawda? – dodał Luke Moore. – Widz nigdy nie wie, co się zaraz zdarzy. – On nie jest ćpunem – stwierdziłem. – Jest przepracowany. Luke Moore jednak już ze mną skończył. Pochylił się lekko, podniósł dłoń Cyd do ust i na oczach wszystkich pocałował ją. O mało się nie porzygałem. – Zawsze potrzebuję zdolnych ludzi – stwierdził. – W mojej branży potrzebne są takie kobiety jak ty, Cyd. Naprawdę musimy spróbować coś wspólnie zrobić. – Bardzo chętnie – odparła moja żona. Wymienili między sobą wizytówki i wiedziałem, że nie chodzi tu o czystą kurtuazję. Tych dwoje miało się jeszcze spotkać. – Może to Luke Moore powinien chodzić z Peggy na zakupy – powiedziałem w jadącej do domu taksówce. Wieczór okazał się parszywy, a ja byłem pijany i zazdrosny i miałem dość ludzi spoglądających na mnie, jakbym powinien skorzystać z tylnego wejścia. – Może cholerny Luke Moore potrafiłby jej wyjaśnić, dlaczego nie może kupować Frosties, ilekroć ma na nie ochotę. Może Luke Moore potrafiłby wyjaśnić Peggy, dlaczego jej beznadziejny ojciec pojawia się tylko wtedy, kiedy mu się podoba. Może stary poczciwy Luke... Cyd wzięła mnie za rękę. – Harry. Uspokój się, skarbie. Luke Moore nie chce się ze mną ożenić. Nie chce o mnie dbać, nie chce poczytać do poduszki Peggy i pomóc nam przyrządzić bożonarodzeniowy obiad. – Pogładziła mnie po twarzy z całą dawną czułością. – On chce mnie tylko przerżnąć. – O! – mruknąłem, zaczynając trzeźwieć. – Wiesz, ile razy dziennie kobieta zauważa takie spojrzenia? – Raz albo dwa razy. – Nawet więcej – odparła z chichotem. – Ale ja jestem mężatką. Więc zamknij się i pocałuj mnie, głuptasie. Pocałowałem ją zatem, czując się głupio, lecz będąc również wdzięczny, szczęśliwy i tak samo zakochany jak zawsze. Nie było mowy, żebym stracił tę niesamowitą kobietę. Na rzecz Luke’a Moore’a ani kogokolwiek innego. Chyba że zrobiłbym coś szalonego. A po cóż miałbym kiedykolwiek to robić? 10 Na stojącej przed domem Giny tablicy z napisem „Na sprzedaż” widniały biegnące ukosem litery SPRZEDANE. Kiedy podeszła do drzwi, zobaczyłem zajmujące całą długość przedpokoju skrzynie. To działo się naprawdę. Chciałem spędzić ten czas z Patem inaczej. Nasz normalny niedzielny program składający się z kina, parku i pizzy wydawał się niewystarczający. Chciałem, żeby się świetnie bawił. Chciałem, żeby jego twarz rozjaśniła radość. Żeby zapamiętał ten dzień. Pojechaliśmy więc do Somerset House przy Strandzie. To wspaniały stary gmach, ale nie weszliśmy do środka. Pojechaliśmy tam ze względu na fontanny. Dali nam kolorowe parasole i zaczęliśmy biegać przez las fontann na dziedzińcu, mój syn z twarzą wykrzywioną ze szczęścia, gdy woda waliła w ich czasze. Gene Kelly, pomyślałem. Deszczowa piosenka. Deszczowa piosenka i deszczowy taniec. Kiedy przyjechaliśmy, dziedziniec był zatłoczony, po jakimś czasie jednak inne dzieci i ich rodzice odeszli do bardziej suchych i statecznych rozrywek. Jeden Pat nie miał dosyć minifontann, które jakiś geniusz zainstalował na dziedzińcu tej pięknej starej budowli. Spędziliśmy więc w Somerset House całe popołudnie, biegając z rozpiętymi parasolami pośród strumieni wody. Zmoczeni do nitki, z walącymi wściekle sercami, półprzytomni ze szczęścia. A potem, gdy zaczęło się ściemniać, pojechaliśmy do mojej mamy i poszliśmy do starego parku. Tylko my troje. Moja mama, mój syn i ja spacerowaliśmy wokół stawu w listopadowym zmierzchu. Park był pusty. Wszyscy już poszli. Pod stopami chrzęściły ostatnie jesienne liście, w powietrzu unosił się zimowy zapach fajerwerków i mgły, zapach kolejnego mijającego roku. Przypomniało mi to inny dzień w tym samym parku. Dzień, kiedy zdjęliśmy dodatkowe kółka z bluebella, roweru Pata. Dzień, kiedy mój ojciec – w którego organizmie, choć jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, rozwijała się choroba – biegł za rowerem, padając niemal z nóg, lecz bez przerwy powtarzając te dwa słowa: Trzymam cię. Trzymam cię. Trzymam cię. Po zmroku odwiozłem Pata do jego matki. Odprowadziłem go do drzwi i ukląkłem przed nim tak, że nasze głowy znalazły się na tej samej wysokości. Pocałowałem go, powiedziałem, żeby był grzecznym chłopcem, i uściskałem tak mocno, jakbym nigdy nie miał zamiaru go puścić. A nazajutrz rano Pat, jego matka i jej nowy mąż odlecieli wszyscy samolotem, żeby zacząć nowe życie w innym kraju. Eamon wciąż się nie pojawiał. Facet, który miał rozgrzać publiczność, odstawił swój numer i poszedł i ludzie robili się niespokojni. Nastrój pogarszał się z minuty na minutę. Przyszli tutaj, żeby się dobrze zabawić, zrywać boki ze śmiechu, jak powiedziałaby moja matka. Ale oczekiwanie na gwiazdę wieczoru za bardzo zaczęło przypominać mozolną pracę. Kamerzyści wyglądali na znudzonych. Dziewczyna obsługująca czytnik siedziała za swoim monitorem i robiła na drutach. Kierownik planu nałożył słuchawki i mruknął coś do reżysera na galerii. Ten spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. – Sprowadzę go – powiedziałem. Drzwi garderoby były zamknięte na klucz. Zacząłem w nie walić, wykrzykując imię Eamona. Bez odpowiedzi. Walnąłem jeszcze mocniej, wyzywając go od zasrańców i nakazując otworzyć. Cisza. W końcu usłyszałem odgłos kroków w tenisówkach. Eamon otworzył drzwi, wpuścił mnie do środka, po czym ukląkł i zaczął szukać czegoś pod swoją toaletką. Przekląłem go, sądząc, że chce ratować kilka rozsypanych okruchów kokainy. Ale myliłem się. – Jest gdzieś tutaj – mruczał. – Wiem, że tu jest... mam cię! Podniósł się, trzymając w ręku brudne strzępy papieru, które rozłożył na blacie i zaczął dopasowywać do siebie niczym fragmenty układanki dla dzieci poniżej piątego roku życia. To była fotografia dziewczyny. Azjatki. Ciemnoskórej. Uroczej. Dziewczyny, którą już gdzieś kiedyś spotkałem. – Mem – wyjąkał. – Moja piękna Mem. Och, jak mogłaś być taka okrutna? Tak bardzo cię kochałem, ty wstrętna mała dziwko! Patrzyłem, jak układa fotografię, którą podarł wcześniej na strzępy. To był polaroid, jedno z tych zdjęć, które kochankowie robią sobie w słynnych miejscach. Mężczyzna i kobieta w letni dzień, pozujący przed katedrą Notre Dame. Eamon i jego Mem w Paryżu. – Co się stało, Eamon? – Ma męża. Okazało się, że jest pierdoloną mężatką. – Mem ma męża? – Przypomniałem sobie Mem ściągającą sukienkę w klubie, gdzie pracowała. Nie wyglądała na mężatkę. – A zawsze wydawała się... taka niezależna. – Ma męża i dzieciaka w Bangkoku. Małego chłopca. W wieku Pata. Okazało się, że przez cały czas wysyłała im pieniądze. – Jezu. – Objąłem go ramieniem. – Przykro mi, Eamon. – Spotkaliśmy się. Żeby pomówić o tym, czy nie moglibyśmy do siebie wrócić. Wydawała się stęskniona. A ja kupiłem jej pierścionek. Zaręczynowy pierścionek u Tiffany’ego. Autentyczny. Czy to nie śmieszne? Kiedy poszła zrobić to, co one robią w toalecie, chciałem wsunąć go do jej portfela. Myślałem, że to będzie niespodzianka. I właśnie wtedy znalazłem zdjęcie jej męża i dzieciaka. Dziwka. Myślałem, że mówi prawdę, kiedy chrzaniła, że chce do mnie wrócić, Harry. Ale ja byłem dla niej tylko pierdolonym bankomatem. Obaj wpatrywaliśmy się w zniszczone zdjęcie, które chciał teraz odtworzyć. – Myślisz, że jeśli podkleję je taśmą, będzie wyglądało okej, Harry? Jak sądzisz? A może powinienem użyć kleju? – Posłuchaj, Eamon. Będziesz się o to martwił później. Pięćset osób czeka, żebyś wystąpił w Fish on Friday. – Występ? Jak mogę o tym myśleć, skoro Mem ma męża i dziecko? – Musisz. Na tym to polega. Musisz tam wyjść, kiedy nawet nie masz ochoty. Musisz dać z siebie wszystko, kiedy nawet jesteś w dołku. Takie wybrałeś życie. Nie możesz sobie odpuścić tylko dlatego, że masz kłopoty sercowe. – Kłopoty sercowe? Moje serce zostało zmiksowane i pocięte na kawałki. Dziewczyna, którą chciałem poślubić, nie może za mnie wyjść, ponieważ nie spodobałoby się to jej mężowi. Potrzebuję koki, Harry. Jest w moim płaszczu. Zachowałem ją na wszelki wypadek. Możesz przygotować dwie działki? Teraz nadeszła moja kolej, żeby się zdenerwować. Wyjąłem małą paczuszkę kokainy z jego płaszcza i cisnąłem mu w twarz. – Czy to dlatego się zupełnie rozkleiłeś? Z powodu jakiejś dziewuchy? Ma męża i dzieciaka w Tajlandii, więc sięgasz po swój magiczny proszek? Zwariowałeś? Chcesz rzucić to wszystko dla jakiejś dziewczyny? – Nie dla jakiejś... dla tej dziewczyny. Czy ty w ogóle wiesz, na czym polega miłość, ty żałosny sukinsynu? – Wiem bardzo dużo. Wiem, że Mem jest piękną kobietą. Ale w morzu pływa znacznie więcej rybek. – I wszystkie takie śliskie, Harry. Eamon podniósł kokainę i wcisnął ją do kieszeni razem ze strzępami fotografii. A potem minął mnie i stanął w drzwiach garderoby. – Jak możesz to kiedykolwiek zrozumieć, Harry? Jesteś przecież żonatym facetem. Co ty możesz wiedzieć o miłości? Niedziele były najgorsze. Po wyjeździe Pata ten wolny od pracy dzień nigdy się nie kończył. Snułem się zagubiony po domu, nie wiedząc, co się stało z moim życiem, podczas gdy w kuchni Peggy pomagała Cyd lepić pierożki według specjalnego przepisu. Domyślałem się, że pierożki są raczej dla Food Glorious Food, a nie dla nas na obiad, ponieważ było ich chyba ponad sześćset. Leżały na srebrnych tackach w całej kuchni, te małe pakieciki ciasta, które moja żona i jej córka przygotowywały do grillowania, starannie nadziewając mięsem, siekanym czosnkiem i ziołami. – Teksaskie pierożki – wyjaśniła Cyd. – Takie, jakie jedzą kowbojki – dodała Peggy. Stanąłem w progu, patrząc, jak się uwijają. Obie miały zakasane rękawy, pasujące do siebie fartuszki i ściągnięte do tyłu czarne włosy. Można było odnieść wrażenie, że świetnie się bawią. – Czujesz się bez niego samotny? – zagadnęła Cyd. Pokiwałem głową, a ona pogładziła mnie po ramieniu. Nie musiałem wyjaśniać, jak się czuję w niedzielę. Kochała mnie dość mocno, żeby to zrozumieć. – Może wam pomogę? – zaproponowałem. – Ty chcesz nam pomóc? – zdziwiła się Peggy. Cyd uśmiechnęła się. – Jasne. Peggy pokazała mi, co mam robić. Trzeba było wykroić okrągły kawałek ciasta, położyć na nim trochę mięsa, posypać je czosnkiem i ziołami, a potem zawinąć i przyszczypać na górze, tak żeby powstały charakterystyczne ząbki. Co zaskakujące, okazałem się w tym kompletną ofermą. Moje przeładowane pierożki rozpadały się, zanim zdążyłem je położyć na jednej ze srebrnych tac. Z początku fakt, że okazywały się do niczego, bardzo nas wszystkich bawił. Po jakimś czasie, kiedy dalej się rozpadały, przestało to być takie śmieszne. – Nie tak, Harry – wzdychała Peggy. – Kładziesz do środka za dużo nadzienia. Pokazała mi swoimi zgrabnymi paluszkami, jak mam to robić, i wkrótce udoskonaliłem technikę. Zauważyłem, że Peggy lubi bawić się w nauczycielkę, i przez dłuższą chwilę lepiliśmy szczęśliwi pierożki. A potem, nie wiadomo dlaczego, znowu zbudził się we mnie niepokój. – Wiecie co? – powiedziałem. – Może pojadę odwiedzić moją mamę? – Czemu nie – odparła Cyd. – Na pewno się ucieszy. – Myślisz, że sobie beze mnie poradzicie? Były obie zbyt uprzejme, żeby odpowiadać na tak głupie pytanie. Nie ja jeden tęskniłem za Patem. Przed naszym domem stał mały chłopiec. Ładny chłopczyk z brudną buzią i poobijanym starym rowerem, który był dla niego trochę za duży. – Gdzie jest Patrick? – zapytał. – Pat? Pat wyjechał. W zeszłym tygodniu. Do Ameryki. Chłopiec pokiwał głową. – Wiedziałem, że jedzie. Ale nie wiedziałem, że już wybył. – Tak, już wybył. To znaczy wyjechał. Chodziłeś z nim do szkoły? – zapytałem. Lecz jego już nie było. Odjechał tym rowerem, który wyglądał, jakby należał do starszego brata albo siostry. Ten mały chłopczyk, zastanawiający się, jak wypełnić dzień bez mojego syna. Bernie Cooper. Najlepszy przyjaciel Pata. Kiedy byłem chłopcem, miałem wiele osób, które mogłem odwiedzić bez uprzedzenia. Wielu kolegów, na których progu mogłem się po prostu pojawić, wiedząc, że będę mile widziany. Teraz koledzy dorośli, ja stałem się mężczyzną i jedyną osobą, której mogłem złożyć niezapowiedzianą wizytę, była moja mama. – Harry – powiedziała, wpuszczając mnie do środka. – Witaj, kochany. Zbierałam się właśnie do wyjścia. Oniemiałem z wrażenia. – W niedzielę? Wychodzisz gdzieś w niedzielę? – Idę do Union Hall z ciotką Ethel. Będziemy tańczyły do muzyki country. – Muzyki country? Chodzi ci o kowbojskie tańce? A ja myślałem, że pooglądamy trochę telewizję. – Och, Harry – roześmiała się moja mama. – Będę mogła oglądać telewizję, kiedy umrę. Zadzwonił dzwonek do drzwi i do przedpokoju weszła siedemdziesięcioletnia kowbojka. Zamiast swojego tradycyjnego praktycznego sweterka, sukienki w kwiaty i masywnych sandałów Scholla, mieszkająca obok ciotka Ethel, która tak naprawdę nie była wcale moją ciotką, włożyła stetsona, nabijaną ćwiekami kurtkę z frędzlami oraz kowbojskie buty. – Cześć, Harry, kochanie. Idziesz z nami na tańce? – Wyglądasz wspaniale, Ethel – stwierdziła moja mama. – Jak Annie ze swoją strzelbą.*[ * Aluzja do popularnego musicalu Annie Get Your Gun.] – Bardziej jak babcia ze swoją strzelbą – odpowiedziała ciotka Ethel i obie wybuchły niepohamowanym śmiechem. – Ethel już tam była. Jest kimś w rodzaju eksperta. Prawda, Ethel? – wyjaśniła mama. Ciotka Ethel skromnie się uśmiechnęła. – Potrafię zatańczyć Szemrany ślizg, Hołubce na twardej desce i Szalone giry. Wciąż mam problemy z Czaczą za dychę i z Szuraną koniczynką – stwierdziła, po czym zaczęła miotać się sztywno po salonie, o mało nie zderzając się z limonkowo-zielonym pufem. – Wysuń do przodu lewą stopę, oprzyj na niej całą wagę ciała, podciągnij prawe kolano trochę w górę, kołysząc stopą na boki... a potem podciągnij kolano jeszcze wyżej. – To jest Czacza za dychę, Ethel? – Nie, kochanie, to Szurana koniczynka. I wiesz, co ci powiem? Cudownie mi to pomaga na moje lumbago. Spojrzałem na ciotkę Ethel, a potem na moją mamę. – Nie wyjdziesz tak ubrana – oświadczyłem. Moje obawy były przedwczesne. Mama zamierzała najpierw zobaczyć, czy jej się to podoba, i dopiero potem nabyć kowbojski przyodziewek. Poczekała, aż ciotka Ethel wyjdzie, żeby wyjechać swoim nissanem micrą na ulicę, i odwróciła się do mnie. – Odzyskasz go, kochanie – powiedziała. – Nie martw się. Odzyskamy go. – Naprawdę? Nie jestem tego taki pewien, mamo. – Dzieciom potrzebny jest ojciec. – Ojcowie nie mają już takiego znaczenia, jakie mieli w twoich czasach. – Każde dziecko potrzebuje obojga rodziców, kochanie. Naprawdę. Do tanga trzeba dwojga. Nie miałem serca mówić mojej mamie, że nikt już dziś nie tańczy tanga. Nawet ona. Ciotka Ethel zatrąbiła i otworzyła szybę nissana. – Wozy ruszają na prerię – zawołała. Wróciłem do domu dopiero po północy. Łóżko było zajęte. Peggy spała w objęciach swojej matki, ssąc metodycznie kciuk. Jej ciemne włosy przykleiły się do wypukłego dziecinnego czoła, jakby zmagała się z gorączką. – Przyśniło jej się coś złego – szepnęła Cyd. – Coś o jej ojcu. Że spada z motoru. Poczekam, aż zaśnie, i odniosę ją z powrotem do jej sypialni. – Nie ma problemu. Spij razem z nią. – Nie masz nic przeciwko, skarbie? – Skądże znowu. Pocałowałem zatem moją żonę i poszedłem spać na sofę. I naprawdę nie miałem nic przeciwko. Peggy potrzebowała tej nocy swojej mamy. A ja, śpiąc samotnie na sofie, nie musiałem się martwić, że się obudzi, że Cyd jest zbyt zmęczona na seks, że ściągam na siebie za dużo kołdry. Na dole nie było się do kogo przytulić, lecz z drugiej strony nikt nie zakłócał mojego snu. Tak to bywa ze spaniem na sofie. Człowiek się do niego przyzwyczaja. – Potrzeba ci w życiu trochę miłości – oznajmił Eamon, przesuwając po talerzu nitkę spaghetti. Ostatnio nie jadał zbyt wiele. – Czegoś podniecającego, Harry. Jakiejś pasji. Tych nocy, kiedy nie idziesz spać, bo nie możesz bez kogoś żyć. Musisz to sobie wszystko przypomnieć. Cofnąć się pamięcią w przeszłość. – Uważasz, że powinienem kupić żonie kwiaty? Eamon przewrócił oczyma. – Uważam, że powinieneś znaleźć sobie kochankę. – Kocham moją żonę. – I co z tego? Miłość jest podstawowym prawem człowieka. Jak prawo do jedzenia, picia i własnego kąta. – Nie masz na myśli miłości. Masz na myśli dupczenie. Myślisz tylko o swoim wrednym małym fiutku. Jak zwykle. – Nazywaj to, jak chcesz – stwierdził, gapiąc się na kelnerkę, która zabrała jego talerz – ale wykonując mały skok w bok, nie wystawisz na szwank swojego małżeństwa. Wprost przeciwnie, pomożesz mu przetrwać. – Spróbuj to wyjaśnić mojej żonie. – Och... twoja żona nie będzie nic wiedzieć. – Ale ja będę. Nic nie rozumiesz. Nie chcę nowej kobiety. Chcę po prostu odzyskać moją żonę. Taką, jaka była. – Wy, żonkosie, normalnie mnie rozśmieszacie – zachichotał Eamon. – Skarżycie się na brak podniecenia pod starą małżeńską pierzyną. Nie macie jednak odwagi, żeby wyjść na miasto i poszukać przygody. Wiecie dokładnie, czego wam potrzeba, ale nie macie jaj, żeby to zdobyć. – Na tym właśnie polega małżeństwo. – Na czym? Na frustracji? Na rozczarowaniu? Traceniu złudzeń? Na spaniu z kimś, na kogo nie ma się ochoty? Brzmi to kurewsko wspaniale, Harry. Niesamowicie wspaniale. Dzięki temu pamiętam, żeby pozostać w bezżennym stanie. – Mam ochotę na Cyd – powiedziałem i mówiłem prawdę. Czasami przyglądałem się jej twarzy, kiedy nie wiedziała, że patrzę, i byłem zszokowany tym, jaka jest urocza, zszokowany, ile we mnie budzi emocji, w ogóle nic nie robiąc. – I myślę, że ona ma ochotę na mnie. To znaczy, kiedy o tym nie zapomina – dodałem i Eamon roześmiał się. – Chodzi mi o to, że małżeństwo nie może się rozpaść tylko dlatego, że skończył się miesiąc miodowy. – Ale miesiąc miodowy jest w tym wszystkim najlepszy. – Nie martw się o nasze życie erotyczne. Jest w porządku. Kiedy mamy w sobie dość energii. Chodzi o to, że... sam nie wiem. Zgasła chyba ta iskra. Ona zawsze ma tyle roboty. Albo przychodzi do domu zmęczona. Albo psuje się bojler. Kiedyś nigdy tak nie było. – Kobiety się zmieniają, Harry – stwierdził Eamon, odchylając się do tyłu i rozpierając na krześle. – Musisz zrozumieć, że w różnych okresach swojego życia kobieta jest jak różne części świata. – To znaczy? – Od trzynastego do, powiedzmy, osiemnastego roku życia jest niczym Afryka: terytorium dziewicze. Od osiemnastego roku do trzydziestki jest jak Azja: gorąca i egzotyczna. Od trzydziestki do czterdziestego piątego roku jest jak Ameryka: spenetrowana, ale pełna bogactw naturalnych. Przez następne dziesięć lat jest jak Europa: trochę wyczerpana, trochę zarżnięta, lecz wciąż jest tam wiele miejsc godnych obejrzenia. A od pięćdziesiątego piątego roku życia jest niczym Australia: wszyscy wiedzą, że gdzieś tam jest na dole, ale mało komu chce się jej szukać. – Potrzebujesz trochę lepszych grepsów, kiedy wrócisz na wizję – oceniłem. – No tak – mruknął oschle Eamon. – Kiedy wrócę na wizję. Przepraszam na chwilę. Wstał od stolika i poszedł do łazienki. Uzgodniłem ze stacją, że pójdzie na urlop, który będzie trwał tak długo, aż się pozbiera. Wiedziałem, że przerwa w nadawaniu programu wpędza go w depresję. Ale stacja żądała, żeby pozbył się nałogu, zanim wróci na wizję. Dlatego właśnie spotkaliśmy się na lunchu. Miałem go przekonać, że potrzebuje profesjonalnej pomocy. Eamon wrócił do stolika z błyszczącymi załzawionymi oczyma i bladą jak pergamin skórą. Znowu, pomyślałem. Dotknąłem palcem nosa i wytarł swoją lnianą serwetką drobiny białego proszku przy nozdrzu. – Ups... – zachichotał. – Posłuchaj, jest pewna lekarka przy Harley Street. Przyjmuje ludzi, którzy... są przemęczeni. Stacja chce, żebyś ją odwiedził. Pójdę tam z tobą. – Takiego chuja! Kim ja jestem? Dzieckiem? Nie potrzebuję żadnej pomocy. – Posłuchaj mnie, Eamon. Masz olbrzymi talent, który za chwilę możesz kompletnie zmarnować. – Nie potrzebuję pomocy, Harry. – Jeśli nie pójdziesz do tej lekarki, zabiorą ci w końcu twój program. – W porządku. – Z całą pewnością zniszczysz sobie zdrowie. – To moja sprawa. – Będziesz miał prawdopodobnie kłopoty z policją. – Pierdolę ich. – Przeputasz cały swój ciężko zarobiony szmal. – Mogę z nim robić, co chcę. – Poza tym skurczy ci się penis. – Co takiego? – To, co słyszałeś. Przez chwilę się we mnie wpatrywał. – Jak się nazywa ta lekarka? Nagle zaczęła wibrować jego komórka. Nie dzwonić, ale wibrować. Odebrał telefon i zaczął rozmawiać, mimo że było to tutaj zabronione. Telefonowała jego była dziewczyna. Mem. Natychmiast znalazł się na skraju łez i zaczął przeczesywać udręczonymi palcami zmierzwioną czarną czuprynę. – Nie narzucam ci się... wysłałem aż dwadzieścia SMS-ów? Na pewno aż tyle? Tak czy inaczej, chcę po prostu się z tobą zobaczyć, mój ty mały cytrynowy lizaczku. Po co? Żeby z tobą pogadać, wyjaśnić. Mem, możemy jeszcze do siebie wrócić... chcę być jedynym facetem, dla którego tańczysz... proszę, dziecinko... Dwaj biznesmeni przy sąsiednim stoliku spoglądali na niego z pogardą. – Co to za błazen z komórką? – zapytał jeden z nich. – Podobno nie wolno tu korzystać z telefonów. – Właśnie – mruknął drugi. – Jadę właśnie pociągiem... – wydukał, parodiując debila korzystającego z komórki. Eamon odwrócił się do nich. – Przecież nie zadzwonił – oświadczył. – Nastawiłem go na sygnał wibracyjny, bez dzwonka. Tak czy nie? Więc nie ma żadnej pierdolonej różnicy między mną, kiedy gadam przez ten pierdolony telefon, i wami, kiedy gadacie o rynkach finansowych, klubach golfowych czy co tam was jeszcze rajcuje, zasrane kutasy. Trafna uwaga, pomyślałem, dając znak kelnerowi, że będziemy płacić. Ją też powinien włączyć do swojego występu. Ale, Jezu... gotów był zaraz wybuchnąć. I w momencie kiedy dwaj biznesmeni chcieli sprawić nam manto, przypomniało mi się to, co Eamon powiedział o kobietach, które są jak kontynenty. Jeśli jego teoria była słuszna, moja żona była podobna do Ameryki. Lecz po przeszło roku małżeństwa nie wydawała się do końca odkryta. Czasami miałem wrażenie, że jej w ogóle nie znam. Nie mam pojęcia, dlaczego zacząłem jeździć koło domu Giny. Wiedziałem, że nikogo tam nie ma. Nowi właściciele jeszcze się nie wprowadzili i nawet senna opiekunka do dziecka wróciła do Bawarii. Ale jakoś mnie to – sam nie wiem – uspokajało. Mimo że to nie był wcale mój dom, mimo że Pat już tam nie mieszkał i mimo że z tą okolicą nie wiązały się zbyt miłe wspomnienia. Mijałem dawne miejsce zamieszkania mojego syna, mając świadomość, że zaledwie przed tygodniem były tam jego rzeczy – ubrania w szafie, niektóre już za małe, łóżko, kołdra z Mrocznym widmem, poduszka, na której spał – i to sprawiało, że czułem się mniej samotny. Krążyłem koło tego domu niczym stary kochanek dręczony tęsknotą, przygnieciony brzemieniem lat. I wtedy właśnie zobaczyłem rower Pata. Zostawił go w ogródku przed domem. Zawsze tak robił: parkował tam rower po powrocie z parku, a potem albo zapominał go schować, albo sądził, że cały świat jest tak samo niewinny jak on. Nikt go jeszcze nie zwędził wyłącznie dlatego, że prawie cały schowany był za małym krzakiem. Zaparkowałem samochód, przeskoczyłem przez murek i podniosłem rower z ziemi. Powinienem się nim zaopiekować do chwili, kiedy mój syn wróci do domu. A może będą chcieli, żeby im go wysłać? – Czy ona jest w domu? Podniosłem wzrok. Młody człowiek, który się do mnie odezwał, był bardzo chudy i miał farbowane żółte włosy. Azjata. Jeden z tych nowoczesnych młodych Japończyków, których spotyka się czasami w bardziej artystowskich dzielnicach Londynu, gdy zwiedzają galerie sztuki i specjalistyczne sklepy z płytami. Popatrzyłem na niego nad niskim ogrodowym murkiem. – O kim pan mówi? O Ginie? Chłopak spojrzał na dom. – O Kazumi. To imię nic mi nie mówiło. – Zły adres, chłopie. Spróbuj obok. – Nie. Ona tu mieszka. – Mówił dobrze po angielsku. – Jestem tego pewien. – Potrząsając głową, zlustrował wzrokiem ulicę. – Wiem, że to ten dom. O, jedzie! Ulicą jechała powoli rowerem młoda Azjatka. Miała błyszczące rozfalowane japońskie włosy, które wydawały się odrobinę jaśniejsze niż normalnie. Zatrzymała się przed domem Giny i odgarnęła grzywkę z oczu. I wtedy zobaczyłem jej twarz. Bladą, poważną, trochę starszą, niż myślałem. Nie twarz dziewczyny, lecz kobiety. Może nawet w tym samym wieku co ja. I uświadomiłem sobie, że od dłuższego czasu nie widziałem tak atrakcyjnej kobiety. Od czasu kiedy... kiedy zobaczyłem po raz pierwszy moją żonę. Spojrzała na młodego człowieka. Nie była zbyt uszczęśliwiona jego widokiem. Grzywka zakryła z powrotem jej zniewalająco piękną twarz. Nie odgarnęła jej, pozostawiając ten woal między sobą i światem. – Kazuchan – powiedział chłopak i nagle mnie olśniło. To była przyjaciółka Giny z Japonii. Ta, która spojrzała na Pata przez obiektyw swojego aparatu i naprawdę go zobaczyła. Kazumi. Chłopak zaczął do niej mówić cichym, naglącym tonem. Miał spuszczoną głowę; farbowane włosy maskowały jego smutek. Kazumi potrząsnęła głową, mówiąc mu, że nie, i poprowadziła rower alejką do domu. Chłopak usiadł na ogrodowym murku mojej byłej żony, schował twarz w dłoniach i zaczął płakać. Kazumi potrząsnęła ponownie głową, tym razem z przesadnym zniecierpliwieniem, i zaczęła obracać w rękach wielki zestaw kluczy, chcąc jak najszybciej otworzyć frontowe drzwi. Miała problem ze znalezieniem właściwych dwóch. W końcu jej się udało i alarm antywłamaniowy zaczął emitować ostrzegawcze dźwięki. Tuż przed zamknięciem drzwi po raz pierwszy spojrzała na mnie. Stałem pośrodku małego trawnika, trzymając w rękach porzucony rower mojego syna i patrząc, jak wystukuje kod alarmu. Udało mi się dostrzec wyraz jej twarzy, to, jak na mnie spojrzała. Jakbym był kolejnym chorym z miłości świrem. 11 Pocztówka z Nowego Jorku. Na pierwszym planie widok Central Parku na przełomie lata i jesieni. Srebrzyste drapacze chmur sterczące nad tysiącem rdzawych, zielonych i złocistych drzew. Wyżej postrzępione białe chmurki na jasnobłękitnym niebie. Z tyłu wiadomość od mojego syna, starannie wykaligrafowanymi drukowanymi literami. DROGI TATO POSZLIŚMY DO TEGO PARKU. MAJĄ KACZKI. KOCHAM CIĘ. CAŁUSY. TWÓJ SYN. PAT xxx – Pijak podchodzi do konfesjonału w Kilcarney – powiedział Eamon. – „Czego ci trzeba, synu?” – pyta ksiądz. „Masz trochę papieru w swojej kabinie, brachu?” – pyta pijak. Siedzieliśmy w poczekalni gabinetu lekarskiego przy Harley Street. Były tutaj głębokie sofy, starsza pani za biurkiem i katalogi nieruchomości na lakierowanych stolikach. W powietrzu czuć było zapach pieniędzy i choroby. Paznokcie Eamona były poobgryzane niemal do kości. – Wszystko będzie dobrze – zapewniłem go. – Szkolny autobus w Kilcarney. W środku stary pijak. Krztusi się, śpiewa powstańcze piosenki, rzyga na lewo i prawo. Kompletnie ubzdryngolony. Dzieciaki pomagają mu wysiąść. A potem jeden z nich mówi: „I kto teraz, kurwa, siądzie za kierownicą?”. – To naprawdę dobra specjalistka. Leczy modelki, muzyków, wszystkich. – Facet wchodzi do baru w Kilcarney. „Daj mi, kurwa, setę”. „Najpierw wykonaj trzy zadania – mówi barman. – Znokautuj bramkarza. Wyrwij luźny ząb mojemu rottweilerowi. I wyruchaj miejscową kurwę tak, jak jeszcze nikt w życiu jej nie wyruchał”. Facet nokautuje bramkarza zgrabnym lewym sierpowym. Potem idzie do pokoiku na zapleczu i wkrótce słychać szczekanie i skamlenie psa. Facet wraca do baru, zapinając rozporek. „W porządku – mówi. – Gdzie jest ten pies z luźnym zębem?”. – Spróbuj się odprężyć. – To kretyństwo. Nie potrzebuję żadnej pomocy. Sukinsyny ze stacji. – Pan Fish? – zapytała recepcjonistka. – Doktor Baggio zaraz pana przyjmie. Eamon cały się zatrząsł. Wstałem i objąłem go ramieniem. I wtedy właśnie rozmazały się kontury przedmiotów. Poczułem nagle, że nie mam siły w nogach, obraz przed oczyma zasnuł się mgłą, ugięły się pode mną kolana i zobaczyłem zbliżający się do mojej twarzy głęboki pluszowy dywan gabinetu przy Harley Street. Kiedy się ocknąłem, leżałem na kozetce doktor Baggio. Eamon siedział przy moim boku z zatroskaną miną, a lekarka zakładała mi coś na ramię. Zorientowałem się, że mierzy mi ciśnienie krwi. – Czy pański ojciec cierpiał na nadciśnienie? Przed oczyma zatańczyła mi twarz taty. – Co? – Ma pan ciśnienie sto dziewięćdziesiąt pięć na sto. – Ja pierdolę, Harry – stwierdził Eamon. – To ty jesteś chory, nie ja. – Rozumie pan, co to znaczy? – zapytała doktor Baggio. – To bardzo poważna sprawa. Pierwsze to ciśnienie skurczowe, które powstaje, gdy serce pompuje krew, a drugie to ciśnienie rozkurczowe, kiedy serce odpoczywa i wypełnia się krwią przed następnym skurczem. Pańskie ciśnienie krwi jest niebezpiecznie wysokie. Grozi panu zawał. Czy pański ojciec miał wysokie ciśnienie, panie Silver? Pokręciłem głową, próbując to wszystko zrozumieć. – Nie wiem – odparłem. – Nic nam nie powiedział, nawet kiedy miał raka płuc. Zapukałem do drzwi Giny, chociaż wiedziałem, że nie ma jej w domu. Zastanawiałem się, co ja tutaj robię. Zdawałem sobie sprawę, że szukam czegoś, czego nie mogłem znaleźć we własnym domu. Nie wiedziałem tylko czego. Jeszcze nie. Nad zasuwką pojawiła się migdałowa twarz Kazumi. Odgarnęła z czoła falę czarnych włosów. – Tak? – Czy jest Giną? – Giną już tu nie wróci. – Zdziwiło mnie, że w jej głosie nie słychać prawie obcego akcentu. Z wyjątkiem „r”, które brzmiało trochę po szkocku. – Już tu nie mieszka. – No tak, oczywiście. – Spojrzałem w górę i w dół ulicy i potrząsnąłem głową, jakbym nagle coś sobie przypomniał. A potem uśmiechnąłem się do Kazumi. – Jestem Harry. – Harry? Chyba nie Harry, mąż Gina-san? Gina-san. Czcigodna Giną, szanowna Giną. W ciągu pięciu lat małżeństwa z kobietą, która miała obsesję na punkcie Nipponu, nie nauczyłem się wiele japońskiego, ale tyle wiedziałem. – We własnej osobie. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak się uśmiecha. Tak jakby jakieś magiczne światło spłynęło na świat. – Słyszałam o panu. Oczywiście. Jest pan byłym... to znaczy ojcem Pata, tak? – Zgadza się. – Sakamoto Kazumi. – Gdziekolwiek nauczyła się mówić po angielsku ze szkockim akcentem, wciąż była wierna japońskim zwyczajom, które nakazywały podać najpierw swoje nazwisko. – Mieszkam tutaj. Aż wprowadzą się nowi właściciele. Pilnuję domu. Bardzo mi to pasuje. Mam szczęście. – Kazumi? To pani robiła zdjęcia mojego syna? Ponownie się uśmiechnęła. Nie mogłem od niej oderwać oczu. – We własnej osobie – odparła. Była również dowcipna. – Strasznie mi się spodobały. Mówię serio. Są niewiarygodne. Uchwyciła pani w nim to, co najważniejsze. – Nie, nie. Pstryknęłam mu tylko szybko kilka zdjęć w ogrodzie. – Mimo szkockiego akcentu i niezłej angielszczyzny górę brała japońska skromność. Pochyliła głowę w tak charakterystyczny dla swojego kraju sposób. – To piękny chłopiec – powiedziała i widziałem, że to nie jest czczy komplement. Mówiła serio. Można to było dostrzec na tych fotografiach. Ta cudzoziemka uważała, że mój syn jest piękny. – Ale pan musi przecież wiedzieć, że Gina-san jest w Ameryce ze swoim... z Richardem. I z Pat-kun. Pat-kun. To pieszczotliwe określenie chwyciło mnie za serce. Znaczyło tyle, co drogi, słodki, mały Pat. Nauczyłem się od mojej pierwszej żony więcej, niż sądziłem. – Zapomniałem – odparłem. – Czasami zapominam różne rzeczy. Co było naturalnie kłamstwem. Ale reszta była prawdą, cała ta gadka o jej wspaniałych fotografiach. Prawdą było również to, że przy niej zapominałem o różnych rzeczach. Na przykład o tym, gdzie powinienem być, do kogo powinienem zadzwonić, o tym, że jestem żonaty. Kazumi zaprosiła mnie do środka i poczęstowała herbatą. Nie musiała tego robić, ale stwierdziła, że czuje się tak, jakbyśmy od dawna się znali. Była najlepszą przyjaciółką Giny w Japonii. Mieszkały razem w małym mieszkanku w Tokio. Później Giną planowała wrócić do Japonii, tym razem może na stałe. No i spotkała mnie. Kazumi o tym wiedziała. Jeśli wiedziała również, dlaczego nie żyliśmy potem długo i szczęśliwie, a raczej musiała to wiedzieć, była zbyt grzeczna, żeby o tym wspominać. – Moi chłopcy – powiedziała. – Tak zawsze nazywała pana i Pata. Swoimi chłopcami. Teraz już nie, pomyślałem. Cieszyłem się jednak, że możemy siedzieć w domu Richarda i Giny, popijając zieloną herbatę, a Kazumi może głośno mówić, że kiedyś, dawno temu, tak wiele znaczyłem dla jej przyjaciółki. Opowiedziała mi o sobie. Nie wszystko. Dowiedziałem się jednak, że w Japonii pracowała jako architekt wnętrz i zawsze marzyła, żeby zostać fotografem. Miała obsesję na punkcie zachodniej fotografii, twórców takich, jak: Weber, Newton, Cartier-Bresson, Avedon, Bailey. Odkąd pamiętała, to właśnie chciała robić w życiu: obserwować świat i rejestrować to, co widziała. A potem coś wydarzyło się w Tokio... nie powiedziała co, ale domyśliłem się, że miało to coś wspólnego z mężczyzną... i Kazumi wsiadła do samolotu lecącego na Heathrow, porzucając swoje stare życie. Okazało się, że szkocki akcent pochodzi z uniwersytetu w Edynburgu, gdzie spędziła trzy lata, niedługo po tym, jak jeszcze przed dwudziestką dzieliła przez rok mieszkanie z Giną. – Zawsze chciałam studiować w Edynburgu – oświadczyła. – Nawet kiedy byłam wielkości małego dziecka. – Drobne błędy językowe dodawały jej uroku. – Bardzo piękne miasto. Bardzo stare. Zamieszkała w Szkocji zaraz po naszym małżeństwie z Giną i zdziwiło mnie, że się wówczas nie spotkaliśmy. – Gina-san była wtedy bardzo zajęta. Bardzo absorbowali ją jej dwaj chłopcy. Wiedziałem jednak, że to niecała prawda. We wczesnym stadium naszego związku Giną i ja uważaliśmy, że jesteśmy całkowicie samowystarczalni. Szczerze wierzyliśmy, że nie potrzebujemy nikogo więcej. Nawet naszych najstarszych i najlepszych przyjaciół. Pozwoliliśmy im się oddalić. Dopiero kiedy wszystko się rozpadło, przekonaliśmy się, jak wielki popełniliśmy błąd. – Kim był ten mężczyzna, Kazumi? Ten mężczyzna w ogrodzie? Ten, który płakał? Wiedziałem, że jestem wścibski. Ale ciekawiła mnie ta piękna, powściągliwa kobieta, która potrafiła doprowadzić do nerwowego rozstroju mężczyzn w jej ogrodzie. – Aha. Ten, który płakał? To był mój mąż. – Przez chwilę się nad tym zastanawiała. – Były mąż. Nagle wstała od stołu. Powiedziała mi dosyć. Może nawet za dużo. – Chce pan obejrzeć więcej zdjęć Pata? Właśnie wywołałam stykówki. Weszliśmy do dawnego gabinetu Giny. Dom był teraz prawie pusty. Jedyne przedmioty, które się w nim znajdowały, należały do Kazumi. Rozłożyła na podłodze odbitki o wymiarach osiem na dziesięć. Technicznie były doskonałe. Kompozycja, klarowność, wybór tematów – wszystko to w mojej opinii laika było na najwyższym poziomie. Monochromatyczne obrazki mojego wygłupiającego się w ogrodzie syna idealnie oddawały ulotne chwile jego dzieciństwa. I chociaż wszystkie były czarno-białe, emanowało z nich prawdziwe ciepło. Ponownie poczułem, że lubi mojego syna. – Dlaczego wyjechała pani z Tokio? To dziwne, lecz chciałem wiedzieć więcej. Chciałem wiedzieć, dlaczego znalazła się tak daleko od domu, poznać historię, która, jak podejrzewałem, niewiele miała wspólnego z Henri Cartier-Bressonem czy Robertem Capa. – Byłam jak Giną. – To znaczy? – Byłam shufu. Przez te kilka lat podłapałem trochę japońskiego, ale nie aż tyle. Zacząłem zgadywać. – Matką? – Nie, nie. To oka-san. Shufu znaczy dosłownie Pani Wnętrze. – Pani Wnętrze? – W Anglii mówią gospodyni domowa. W Ameryce pani domu. W Japonii shufu. Ale Giną chciała być shufu. Nie? – Tak, chyba tak. Przez jakiś czas. Do chwili gdy postanowiła odzyskać to, co dla mnie poświęciła. – U mnie to mąż chciał, żebym była shufu. Ja nie chciałam tego tak bardzo! Najwyraźniej bardzo ją to śmieszyło. Nie wiedziałem jednak, czy chodzi o pomysł, że mogłaby zostać gospodynią domową, czy o samo słowo, które można było przetłumaczyć jako Pani Wnętrze. A może maskowała po prostu zakłopotanie. – I nic z tego nie wyszło? Chyba jasne, że nic z tego nie wyszło, Harry, ty cholerny idioto. W przeciwnym wypadku nie znalazłaby się tutaj, jej mąż nie płakałby na progu, a inni mężczyźni nie pukaliby do jej drzwi i nie kłamaliby w żywe oczy. Lecz Kazumi powiedziała mi już dosyć jak na jeden dzień. – Żonaty – stwierdziła i natychmiast uświadomiłem sobie, że mówi teraz o mnie. Patrzyła na grubą złotą obrączkę na serdecznym palcu mojej lewej dłoni. – Znowu żonaty. Teraz żonaty. Z jakąś inną panią. Nie z Gin&san. Popatrzyłem na moją ślubną obrączkę, tak jakbym spostrzegł ją po raz pierwszy w życiu, tak jakby ktoś mi ją cichaczem wsadził na palec. Przychodząc do Kazumi, nie pomyślałem, żeby ją zdjąć. Nie wpadło mi to nawet do głowy. Ponieważ ostatnio nie mogłem jej zsunąć. Coś się z nią stało. Zaklinowała się. – Nic z tego nie wyszło – powiedziała do siebie Kazumi, jakby to była nowa fraza, którą miała ochotę przetestować. – Po prostu nic z tego nie wyszło. Giną przysłała mi fotografię. I zobaczyłem, że mój syn ma nowy uśmiech. Szczerbaty i wzruszający. Wypadły mu dwa zęby. Pośrodku na górze. Szczerba nadała mu groteskowo zawadiacki wygląd – przypominał wracającego z krótkiego urlopu na lądzie pijanego marynarza albo wyruszającego za miasto podejrzanego łowcę nagród. Na zdjęciu ubrany był specjalnie od stóp do głów w oficjalny kostium nowojorskich Jankesów: bejsbolową czapkę, dresy i to, co moja mama nazwałaby anorakiem. Wszystko w granatowym kolorze z emblematem drużyny. Pod anorakiem miał o kilka numerów za dużą koszulkę w biało-niebieskie paski. Wyglądał jak mały Amerykanin. Natychmiast do niego zadzwoniłem, nie czytając nawet listu od Giny, nie interesując się tym, co jeszcze było w kopercie. Odebrała Giną, ale od razu poprosiła go do telefonu. – Co się stało z twoimi zębami? – zapytałem. – Wypadły. Był zaskakująco spokojny. – Bolało? – Nie. – Wyrosną ci nowe, Pat. Będziesz miał dorosłe zęby w miejscu tych, które wypadły. – Mięsne zęby zamiast mlecznych. Wiem. Mama mi powiedziała. Te dwa przednie zęby chwiały się od wieków. Z jakiegoś powodu wierzyłem, że będę przy nim, kiedy wypadną. Teraz już ich nie było i przypominały mi wszystko to, czego mi brakowało. Spostrzegłem, że w kopercie jest pudełko zapałek z napisem: „Il Fornaio – 132a Mulberry Street – między Hester i Grand Street”. – Dobrze ci jest w Ameryce? – Nowy Jork jest bardzo duży. Większy nawet od Londynu. A taksówki, wiesz? Są żółte, wcale nie czarne. Ale tam gdzie mieszkamy, są pola. Tam gdzie mieszkamy, to nie jest miasto. – Poszedłeś do tej restauracji z mamą i Richardem? Podobało ci się w II Fornaio, kochanie? – Mają tam pizzę. Zajrzałeś do środka? W pudełku od zapałek były dwie wyszczerbione perełki. Brakujące przednie zęby mojego syna. – To dla mnie? Mogę je zatrzymać? – Możesz je sprzedać wróżce, która zabiera mleczniaki. – Może zatrzymam je dla siebie. Po prostuje przechowam. Co o tym sądzisz? – Dobrze. – Wszystko u ciebie w porządku? – Jestem bardzo zajęty. – Wyobrażam sobie. – Wciąż się rozpakowuję. – Dużo masz jeszcze do rozpakowania? – Nie wiem. Mam tylko siedem lat. – Zgadza się. Zapomniałem. No cóż, na jakiś czas skończyły się nasze wspólne niedziele. – Wiem. Koneki... konekty... – Connecticut. – Tak. Connecticut jest za daleko, żebyś przyjechał. W niedzielę. – Możemy jednak, ile tylko chcemy, rozmawiać przez telefon. Ja przyjadę do ciebie w odwiedziny. A ty możesz przyjechać tutaj z powrotem i pobyć ze mną przez wakacje. Niedługo. Bardzo niedługo. – Ale gdzie ja będę mieszkał? – Znajdę ci coś odpowiedniego. W moim domu. – A co z moimi rzeczami? Gdzie się pomieszczą wszystkie moje rzeczy? – Postaramy się, żeby znalazło się dla nich miejsce. Dużo miejsca. – No to dobrze. – W Ameryce będzie cudownie. Pokochasz ją. Tam gdzie mieszkasz, jest mnóstwo przestrzeni. – Mama powiedziała, że mogę mieć psa. Będziemy mieć psa, kiedy tylko się rozpakujemy i nie będziemy tacy zajęci. – Psa? To wspaniale. Jak go nazwiesz? – Jeszcze nie wiem. Bo to może być pies dziewczynka. A to jest różnica. – Wiesz co, Pat? – Co? – Nie zapominaj mnie, dobrze? Nie zapominaj swojego starego taty, który tak bardzo cię kocha. – Nigdy cię nie zapomnę. Następnie w słuchawce odezwała się Giną, która chciała ze mną porozmawiać. Nie miałem ochoty pytać, jak się jej układa. Dopóki u Pata było wszystko w porządku, nie chciałem o tym wiedzieć. Nie obchodziło mnie to. Ale ona uparła się, żeby mi o tym opowiedzieć. – Mieszkamy u rodziny Richarda w Connecticut. Richard jeździ codziennie pociągiem na Manhattan i szuka tam pracy. – Chwileczkę... Myślałem, że pojechał tam, bo miał już nagraną robotę. Myślałem, że wszystko jest załatwione. – Miał pracę, ale odszedł. – Tak szybko? Dopiero tam przyjechaliście. Jak mógł tak szybko odejść? – Nie tego oczekiwał. Myślał, że dostanie coś lepszego, lecz sytuacja gospodarcza nie jest najlepsza. Dla kogoś takiego jak Richard nie ma zbyt wielu ofert. A warunki mieszkaniowe są koszmarne. Człowiek albo musi jeździć trzy godziny do pracy, albo gnieździć się w klitce wielkości pudełka do butów. Do tego sprowadza się wybór. – Więc nie wygląda to tak, jak się spodziewałaś. – Ma zbyt wysokie kwalifikacje. Tak mówią o Richardzie. Jak ktoś może mieć zbyt wysokie kwalifikacje? Jak ktoś może być zbyt bystry, żeby wykonywać jakąś pracę? – Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że taka jest cena geniuszu. Ale u Pata wszystko w porządku? – Myślę, że jest zachwycony, Harry. Rodzina Richarda bardzo go rozpieszcza. Traktują go... sama nie wiem. Jak własnego syna. To bardzo przyzwoicie z ich strony, pomyślałem. Ale nic nie powiedziałem. – Siostra Richarda ma synka o rok młodszego od Pata. Zaprzyjaźnili się. Spędzają dużo czasu razem. Oni też mieszkają w Connecticut. Cała jego rodzina. – Lecz nie wygląda to tak, jak się spodziewałaś. – Ziemia obiecana nie istnieje. Zaczynam to sobie uświadamiać. – Więc kiedy wracasz do domu? Giną westchnęła. – Tu jest teraz mój dom, Harry. Richardowi zaproponowano inną pracę. W Bridle- Worthington. – Co to takiego? Nie wiem, o czym mówisz. – To firma maklerska. Bridle-Worthington to firma maklerska na Wall Street. – Myślałem, że ma zbyt wysokie kwalifikacje. – To nie jest dokładnie to, czego szukał. O wiele mniej pieniędzy. Ale zaproponowali mu pracę. Jak już powiedziałam, wynagrodzenie nie jest takie, jakiego by chciał, w tym momencie jednak... – Myślałem, że albo spędzacie pół dnia w pociągu, albo gnieździcie się w pudełku do butów. Chyba tak powiedziałaś. – Nigdzie nie jest idealnie. Za to Connecticut jest piękny. Do Nowego Jorku jest godzina jazdy pociągiem, no, może trochę dłużej. Szukamy jakiejś szkoły w Hartford i New Haven. Są milion razy lepsze od tej, do której Pat chodziłby, gdyby został w Londynie. Londyn schodzi na psy. – Nie dla mnie, Gino. Dla mnie Londyn nie schodzi na psy. Słuchaj, dlaczego mi to wszystko opowiadasz? – Ponieważ chcę, żebyś wiedział, że nie chodziło wcale o to, żeby ci zabrać Pata, Hany. Chodziło o lepsze życie. Dla naszej rodziny. – A co ze mną? – Ty masz swoją własną rodzinę. – Nie mam jej, odkąd ukradłaś mi syna. Przez chwilę milczała. Z odległości tysięcy mil słyszałem, jak wszystko się w niej gotuje. – Jaka to ulga, że nie jestem z tobą, Harry. Jakie to wspaniałe, że się ciebie pozbyłam. Na to właśnie najbardziej liczę. Że staniesz się dla mnie kimś obcym – powiedziała i rozłączyła się. A mnie w jednej ręce została milcząca słuchawka, a w drugiej dwie bezcenne małe perły. 12 Czasami kładliśmy Peggy wieczorem do łóżka, jedno z nas czytało jej, póki nie usnęła, a potem oglądaliśmy telewizję, kochaliśmy się na sofie i nasza mała rodzina wydawała się kwitnąć. W inne noce Peggy nocowała u swojego ojca i wtedy nie było już tak dobrze. Jim Mason miał nową dziewczynę, która najwyraźniej chciała mu się pokazać z jak najlepszej strony. Akceptowała obecność Peggy w ich związku, poświęcała jej wiele uwagi i obsypywała prezentami, zachowując się tak, jakby to miało trwać wiecznie. W te noce, gdy Peggy nie było w domu, Cyd zawsze pracowała do późna. Pod nieobecność małej wszystko trwało trochę dłużej. Wernisaże na West Endzie, konferencje w City – może był to zwykły zbieg okoliczności, ale tak się jakoś składało, że Cyd nigdy nie wracała wcześniej do domu, gdy nie było w nim Peggy. Tak, może to był zbieg okoliczności. Tak właśnie myślałem. Dopóki nie zacząłem rozpoznawać jego samochodu. Czekałem przy oknie, aż w polu widzenia pojawiało się porsche 911. Działo się to teraz zawsze bardzo późno, nad ranem, i znajome porsche sunęło naszą ulicą ze złowrogim wdziękiem polującego na płytkich wodach rekina. Po chwili parkowało. Widziałem ich cienie. Widziałem zarysy twarzy mojej żony i Luke’a Moore’a, którzy siedzieli w środku i rozmawiali. To wszystko. Tylko rozmawiali. A kiedy w zamku zgrzytał jej klucz, ja byłem już w łóżku – leżałem nieruchomo po mojej stronie z zamkniętymi oczyma, równo oddychając. Moja żona wchodziła na palcach do sypialni i najciszej, jak mogła, zaczynała się rozbierać. Udając, że wraca późno z pracy, podczas gdy jej mąż leżał tam, udając, że śpi. W fotelu mojego ojca siedział jakiś starszy facet. Miałem wrażenie, jakbym trafił pod zły adres. Nikt z nas nigdy nie siedział w fotelu taty – ani mama, ani Pat, ani ja. Stary fotel przy kominku nie był może najwygodniejszy – stał ustawiony bokiem do telewizora, a jego miękkie siedzenie zapadło się z biegiem lat – lecz należał zawsze do taty, był jego podmiejskim tronem w pokrytym kamyczkowym tynkiem pałacu, i chociaż ojciec nie żył już od dwóch lat, niczego to nie zmieniało. Więc co robił w nim ten facet? – Siemasz, kumpel – powiedział do mnie. Siemasz, kumpel? Co to miało znaczyć? Gość był praktycznie dokładnym fizycznym przeciwieństwem mojego ojca. Podczas gdy tato miał lśniącą chromowaną łysinę, ten piernik wyhodował bujną siwą czuprynę, starannie zaczesaną do tyłu. Mój ojciec był krępy, korpulentny i muskularny; ten typek wąski w pasie niczym podtatusiały żigolak. Poza tym w domu mój stary zawsze nosił swój uniform od Marksa i Spencera: kapcie, workowate ogrodniczki i rozpinany sweter w każdym dowolnym kolorze, pod warunkiem że nie uda się go zapamiętać. Prawdziwy podmiejski tato mimo wojennych ran, które – wiedziałem o tym – skrywał pod swoimi praktycznymi swetrami. Ten mistyfikator był ubrany jak kowboj. W koszulę z frędzlami. Spiczaste podkute buty. Obcisłe lewisy spięte wielkim pasem ze sprzączką. Widziało się niemal wypukłość, jaką tworzył jego podstarzały fiut wraz z nabiałem. Wypisz wymaluj dziadek Glena Campbella.*[ Piosenkarz country.] – Siemasz, kumpel – powtórzył, podnosząc się powoli z fotela taty. Specjalnie się przy tym nie śpieszył. – Wołają mnie Tex. A ty musisz być Harry. Cholernie się cieszę, że cię poznałem, kumpel. Elizabeth wszystko mi o tobie powiedziała. Nancy Griffith śpiewała Lone Star State of Mind. Moja mama weszła do salonu, niosąc tacę z herbatą i biskwitami i podśpiewując pod nosem. – Widzę, że już poznałeś Grahama, skarbie – powiedziała. – Grahama? Myślałem, że... – Tex to mój pseudonim artystyczny – stwierdził facet bez cienia wstydu. – Graham... sam nie wiem. Po prostu nie brzmi odpowiednio, kiedy wykonuje się Dreptanego wazi, prawda? – Och, powinieneś zobaczyć Grahama... to znaczy Texa, kiedy tańczy Dreptanego wazi – zachichotała mama, częstując nas imbirowymi ciasteczkami. – Naprawdę wycina hołubce tymi swoimi starymi kulasami. Znajomy z kowbojskiej potańcówki. A więc o to chodziło. O coś zupełnie niewinnego. Para emerytów tańczących boogie w jesieni swojego życia. Całkiem naturalne. Nie mogłem jednak na to nic poradzić. Obecność Texa wprawiała mnie w oszołomienie. Moja matka – która miała sześciu braci i ani jednej siostry lub córki i która całe życie spędziła w towarzystwie mężczyzn – w kwestii zawieranych przyjaźni była zagorzałą homoseksualistką. Przyjaźniła się wyłącznie z kobietami. Jedynym wyjątkiem był mój tato – jej największy przyjaciel. – Poznałem twoją matkę, kiedy tańczyliśmy Czterogwiazdkowe boogie – wyjaśnił Graham, jakby czytał w moich myślach. – Dałem jej kilka wskazówek. Jej i... Elsie? – Ethel. Czterogwiazdkowe boogie. – Mama cmoknęła na samo wspomnienie. – To taki trudny taniec. Wszystkie te obroty. – Piruety – poprawił ją grzecznie. – Czterogwiazdkowe boogie to taniec na cztery ściany – oznajmił, jakby mnie to w ogóle obchodziło. – W przeciwieństwie do takiego na przykład Bardzo Dzikiego Zachodu, który jest oczywiście, jak zapewne wiesz, tańcem na dwie ściany. – Jesteś z tych stron, Tex? – Z Southendu. Prosto na południe drogą A sto dwadzieścia siedem i w prawo przy starym rondzie Fortune of War. – Graham był agentem ubezpieczeniowym – wyjaśniła mama. – Teraz oczywiście jest na emeryturze. Tex nalał sobie herbaty. – Jedna czy dwie kostki? – zapytał mnie. – Ja jestem już wystarczająco słodki. Mama parsknęła śmiechem, jakby to był najlepszy żart w wykonaniu Nolla Cowarda. Kiedy wyszła do kuchni po mleczne czekoladki, przeprosiłem Texa i ruszyłem za nią. – Myślałem, że chodzisz na te potańcówki z ciotką Ethel? – Ethel zrezygnowała. To przez ten jej artretyzm, Harry. Od tego przytupywania łupie ją w krzyżu. Biedaczka. – Co robi ten John Wayne w naszym salonie? Co on robi w fotelu taty? – Stary Graham jest w porządku. Nie przejmuj się nim. Jest nieszkodliwy. Podwozi mnie do domu. Przyznaję, jest trochę przemądrzały. Wszystkie starsze panie mają do niego słabość. – A ty? – Ja? – Moja mama się roześmiała, autentycznie rozbawiona. – Nie przejmuj się, Harry, ja już mam to za sobą. Kiedy zapraszam jakiegoś pana na herbatę i ciasteczka, to właśnie mam na myśli: herbatę i ciasteczka. Więcej nie dostanie. – Czy Tex o tym wie? – Przypomniałem sobie obsceniczną wypukłość pod jego lewisami. Chociaż moja mama przekroczyła siedemdziesiątkę, wiedziałem, że może wpaść w oko jakiemuś staremu ramolowi. Wciąż była uroczą kobietą. – Nie wyciągnie przypadkiem swojego sześciostrzałowca? Powiedziałem to z uśmiechem, żeby udać, że znam odpowiedź na to pytanie. Mama jednak już się nie uśmiechała. – Miałam męża – oznajmiła. – To mi wystarczy na całe życie. – Twoja matka musi jakoś wyrazić swoją seksualność – stwierdziła Cyd. – Jest kobietą. – Jest starszą panią! Powinna się zająć... no nie wiem... szydełkowaniem. Rozbieraliśmy się przed pójściem do łóżka. Coś, co robiliśmy pewnie przedtem z tysiąc razy. Wciąż podniecał mnie widok mojej żony zdejmującej ubranie. Jej długich obnażanych od niechcenia nóg. Nie wiem, czy czuła dokładnie to samo, patrząc, jak wkładam moją pasiastą piżamę. – Moim zdaniem, to wspaniale, że znalazła sobie przyjaciela, Harry. Wiesz, jak bardzo brakuje jej twojego ojca. Nie chcesz chyba, żeby w nieskończoność spała przy zapalonych światłach? – Była z moim starym przez całe życie. Musi jej go brakować. To w porządku, że jej go brakuje. – Czy ja też mam ci być wierna, kiedy umrzesz? Parsknąłem śmiechem. – Będę się cieszył, jeśli będziesz mi wierna, zanim umrę. Znieruchomiała, wciągając przez głowę swój T-shirt. A potem pojawiła się jej twarz ze zmrużonymi oczyma. – Co to ma znaczyć? – Nic. – Powiedz. – Po prostu za bardzo się zaprzyjaźniłaś z tym facetem. – Chodzi ci o Luke’a? – Tak ma na imię? – Jezu Chryste, Harry. Nie jestem nim zainteresowana. Nie w ten sposób. – Powiedziałaś, że on chce... – Nie obchodzi mnie, czego chce. Chcieć to nie to samo co dostać. Jest dość bystry, żeby dostrzec, jak rozwinęłam swoją firmę. Wie, że potrafię mu pomóc. Podobnie jak ja uważam, że on może pomóc mi. Podziwiam go, rozumiesz? – Podziwiasz sprzedawcę sandwiczów? – To znakomity biznesmen. Ciężko zapracował na to wszystko, co ma. Wiem, że zachowuje się trochę po szpanersku. Wiem, że nie spodobało ci się to, co powiedział o Eamonie. Mnie też się to nie spodobało. Ale nasze stosunki są ściśle służbowe. Naprawdę wierzysz, że mogłabym myśleć o nim w ten sposób? Nie próbuję przelecieć wszystkiego, co się rusza, Harry. Nie jestem mężczyzną. Nie jestem tobą. – Więc jak to wygląda? Między tobą i poczciwym Lukiem? Po prostu ciekawi mnie, na czym polegają wasze stosunki. – Jego firma ma więcej zamówień, niż jest w stanie wykonać. Jeśli coś się kroi, a oni nie dają rady, wtedy dzwoni do mnie. – Nie. Chodzi mi o to, jak układa się między wami. Pod tym innym względem. Czy on wie, że jeśli o to chodzi, nie jesteś nim zainteresowana? Czy jest z tego zadowolony? Czy też ma nadzieję, że położy swoje łapska na twoich sandwiczach. Możesz mi nie odpowiadać. I tak znam odpowiedź. Wiedziałem, że powinienem się przymknąć, ale nie mogłem się powstrzymać. Bałem się, że ją tracę. Co zakrawało trochę na kpinę, ponieważ to ja przecież pukałem do drzwi Giny, wiedząc dobrze, że nie ma jej w domu. – Mam ci powiedzieć, co mnie smuci, Harry? Myślisz, że on interesuje się mną tylko z jednego powodu. A być może... tylko być może... interesuje się mną z dwóch albo trzech innych powodów. Przyszło ci to kiedykolwiek do głowy? Dlaczego tak trudno ci uwierzyć, że ktoś mógłby mnie polubić za to, co robię? Nie za to, jak wyglądam. Dlaczego to jest takie trudne? Dlatego że wciąż za tobą szaleję, pomyślałem. Dlatego że nie mogę sobie wyobrazić, iż jakikolwiek mężczyzna patrzy na ciebie i nie czuje dokładnie tego co ja. – Nie chce mi się nawet z tobą gadać – powiedziała, po czym odwróciła się do mnie plecami i zgasiła światło. Ja zgasiłem lampę z mojej strony. Przez chwilę leżeliśmy w milczeniu i kiedy się w końcu odezwała, w jej głosie nie było łez ani gniewu. Wyłącznie coś w rodzaju zdumienia. – Harry? – Co? – Dlaczego tak trudno ci uwierzyć, że jesteś kochany? Tu mnie trafiła. Kazumi poinformowała mnie, że codziennie rano chodzi na kurs fotografii w Soho. Po kilku próbnych jazdach zorientowałem się, że jeśli zjawię się o odpowiedniej porze, mogę ją spotkać na krótkim odcinku między domem Giny i stacją metra. Nie mogłem uwierzyć, że posuwam się do czegoś takiego. A jednak to robiłem. Zatrzymałem się obok niej przy krawężniku i nacisnąłem klakson. Tłoczące się za mną w porannym korku samochody zaczęły trąbić na znak protestu. Próbowałem udać zaskoczenie. – Kazumi! Zdawało mi się, że to ty. Słuchaj, może cię podwieźć do miasta? Nie nadłożę wcale drogi i w ogóle. Wsiadła do samochodu trochę niechętnie, nie ciesząc się na mój widok tak bardzo, jak się spodziewałem. Taskała ze sobą wielkie tekturowe pudło z napisem „papier fotograficzny Ilford” oraz kilka aparatów, nie wyglądała jednak wcale na turystkę. Zacząłem pytać, jak jej się podoba Londyn, jakie techniki studiuje w tej chwili, czy tęskni za Japonią. Za dużo mówiłem, mieląc bezmyślnie jęzorem, z płonącymi policzkami, zbyt podniecony, żeby na nią spojrzeć. W końcu udało jej się wtrącić słowo. – Harry – powiedziała. Nie Harry-san? Nie czcigodny, szanowny Harry? Przyznaję, że byłem nieco rozczarowany. – Jesteś żonaty, Harry. Masz piękną żonę. Żonę, którą bardzo kochasz. – Wszystko to była prawda. Kazumi spojrzała na uwięzione w korku, trąbiące gniewnie samochody. – Czy może ja czegoś nie rozumiem? Nie, pomyślałem. To ja. To ja czegoś nie rozumiałem. I nagle uświadomiłem sobie dokładnie, co to jest. Zapach kuchni Cajun. Cyd stała w kuchni, eksperymentując z czerwoną fasolką, ryżem i jakąś rybą podobną do suma. Podszedłem do niej i rzuciłem na deskę do krojenia plik kolorowych katalogów. – Co to jest? Wziąłem pierwszy z brzegu i niczym zachwalający swoje towary uliczny handlarz zacząłem jej pokazywać palmy, niebieskie morze i biały piasek. – Barbados, kochanie – powiedziałem, przerzucając kartki. – Antigua. Saint Lucia. Kajmany. – Oszalałeś? Nie możemy lecieć na Karaiby. Nie teraz. – W takim razie co powiesz na Malediwy? Morze Czerwone? Koh Samui? – Nie jadę do Tajlandii, Harry. Muszę pracować. Wziąłem jej ręce w swoje. – Ucieknij gdzieś ze mną. – Nie dotykaj mnie. Śmierdzę rybą. – Nie szkodzi. Jesteś miłością mojego życia. Chcę cię zabrać do jakiegoś tropikalnego raju. – A co z Peggy? – Pojedzie z nami. Ocean Indyjski. Floryda. Wszędzie na świecie. Na parę tygodni. Na tydzień. Może nurkować. Opalić się. Pływać na nadmuchiwanych łódkach. Będzie wniebowzięta. – Nie mogę jej zabrać ze szkoły. – Giną zabrała Pata ze szkoły. – Ale ja nie jestem Giną. I nie możemy wyjechać na dwa tygodnie. Były i inne katalogi. Trochę cieńsze z pełnymi neonów wielkomiejskimi pejzażami zamiast spalonych przez słońce plaż. – Więc może zrobimy sobie krótką przerwę? Tylko kilka dni? Praga. Wenecja. Albo Paryż. Pat był zachwycony Paryżem. – Jestem teraz za bardzo zajęta, Harry. Firma naprawdę się rozkręca. Sally i ja ledwie dajemy sobie radę. Myślimy o zatrudnieniu kogoś jeszcze. – Barcelona? Madryt? Sztokholm? – Przykro mi. Westchnąłem. – Więc może chcesz obejrzeć jakiś film? Moglibyśmy coś zjeść w Chinatown. Sally posiedzi z Peggy. – Jaki dzień masz na myśli? Mnie pasuje niedziela. Moja żona i ja wyjęliśmy zatem nasze kalendarze i otoczeni jej eksperymentalnymi daniami kuchni Cajun, staraliśmy się znaleźć okienko na chwilę miłości. Część druga TWOJE SERCE TO MAŁY CUD 13 Moja żona. Zawsze rozpoznałbym ją w zatłoczonej sali. Było coś takiego w owalu jej twarzy, pochyleniu głowy, geście, jakim odgarniała włosy z czoła. Wystarczyło jedno spojrzenie. Nie pomyliłbym mojej żony z nikim innym. Nawet kiedy nie spodziewałem się jej ujrzeć. To był bankiet wydany przez stację z okazji wprowadzenia nowej ramówki. Wino i kanapki, plotki i pochlebstwa, a na okrasę przemówienie Barry’ego Twista o czekających nas atrakcjach. Wieczór obligatoryjnej zabawy. W mojej branży było ich wiele. I mimo że Eamon oficjalnie odpoczywał i w wiosennym rozkładzie jazdy nie było Fish on Friday, uznałem, że powinienem tam być. Rada Marty’ego Manna zapadła mi w pamięć bardziej, niż byłem to skłonny przyznać. Może powinienem poszukać nowego wykonawcy, postarać się dywersyfikować. Może tylko głupiec wiąże wszystkie swoje nadzieje zjedna osobą. Teraz jednak nie mogłem o tym w ogóle myśleć, bo ujrzałem moją żonę. Przecisnąłem się do niej przez tłum. Cyd nie zaskoczył wcale mój widok. – Harry. Co ty tu robisz? – Pracuję. – Jeśli można było nazwać pracą kilka godzin pogaduszek i sączenia chardonnay. Mój stary uznałby to za wspaniały wieczór. Dla mnie był to kolejny dzień harówki. – A ty? – zapytałem, mimo że zdążyłem się już domyślić. – Ja też pracuję. – Dopiero teraz zauważyłem, że trzyma w ręku srebrną tacę, na której zostały tylko okruszki rybnych ciasteczek lub satay. – Sally zastąpiła mnie przy Peggy. To znaczy nas. Zatelefonowano do mnie dziś po południu. Normalnie obsługuje takie rzeczy Luke i jego ludzie, ale nie mogli się akurat wyrobić. To dobrze, że dostałam tę fuchę. Luke. Ten palant. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Tak się cieszyłem, że ją widzę. Czułem się taki wyobcowany i nagle ujrzałem jej twarz. Cyd była ze mną na paru podobnych imprezach, lecz nie ostatnio. I chociaż nigdy się nie wymawiała, nie było to dla niej coś, o czym marzyła – za dużo dymu, za dużo alkoholu, za dużo bezmyślnej gadaniny z ludźmi, których nie miała zobaczyć nigdy więcej, za dużo osób bez przerwy oglądających się przez ramię, w poszukiwaniu kogoś sławniejszego. Za bardzo przypominało to wyrabianie normy na przodku. Ale była już tutaj ze mną wcześniej i dlatego jej widok specjalnie mnie nie zdziwił. Nawet ze srebrną tacą w ręku. – Przynieść ci drinka? – zapytałem, dotykając jej ramienia. Roześmiała się. – Muszę pracować, dziecinko. Zobaczymy się później, dobrze? Możemy wrócić razem do domu, jeśli będzie ci się chciało czekać, aż wszystko uprzątnę. Cmoknęła mnie w policzek i poszła do kuchni po więcej satay i rybnych ciasteczek, a ja ruszyłem dalej, starając się unikać ludzi, którzy chcieliby porozmawiać o Eamonie i jego nerwowym wyczerpaniu. Pośrodku sali stał rząd telewizorów, w których leciały bez końca zwiastuny nowych programów. Wśród nich wiele produkcji Marty’ego Manna. Na antenę wracało Sześciu wkurzonych studentów w wynajętym mieszkaniu, podobnie zresztą jak program Napadli cię! Stanąłem tam, popijając piwo i oglądając zajawki prześmiewczych teleturniejów, prześmiewczych talk-show oraz prześmiewczych telewizyjnych sztuk. Wytarta stara ironia, pomyślałem. To ona zabija telewizję. Przy moim boku pojawiło się dwóch typków w garniturach i wysokich butach, którzy sypali sobie do ust orzeszki i wpatrywali się w ekrany, jakby nigdy przedtem nie widzieli telewizji. Nie mogli być z żadnej stacji ani firm produkujących programy, ponieważ byli zbyt oficjalnie wystrojeni. W stacji mieliśmy surowe wymagania dotyczące stroju – musiał być zawsze w wysmakowany sposób niechlujny. Niewykluczone, że byli to ludzie z reklamy, których zaproszono, by dać im skosztować przecenionego splendoru. Cyd przemknęła koło mnie, niosąc dwie tace wypełnione po brzegi saskimi. Puściła do mnie oko i pochyliła się, żeby postawić jedną z nich na stole. Faceci odwrócili się od ekranów, w dalszym ciągu żując wściekle orzeszki. – Spójrz, jakie nogi ma ta lala – powiedział jeden z nich. – Sięgają aż do szyi – stwierdził drugi. – Ale nie ma tyłka. – Płaska jak naleśnik. – I nie ma cycków. – Z takimi nogami nie ma się cycków. – Ale tyłek by się przydał. – Zgadzam się. – Potrzebujesz cycków albo tyłka, nawet z takimi nogami. Musisz się przecież czegoś złapać, kiedy zaczynasz się wspinać. – Ale nogi ekstra. – Kiedy ci je zawinie wokół szyi, brachu, nie będziesz chciał nawet zaczerpnąć oddechu. Zarechotali zgodnie, patrząc, jak moja żona odchodzi w głąb sali. Przyglądałem im się spode łba, czując, jak płoną mi policzki. Wbijałem w nich przez dłuższą chwilę wzrok, pragnąc, żeby mnie zauważyli. Niestety, nie zauważyli. A potem skończyły im się orzeszki i pogrzebawszy chwilę w miseczkach, zmyli się w poszukiwaniu smaczniejszych zakąsek. Zacząłem szukać mojej żony. Kiedy ją dopadłem, podawała saskimi kilku kobietom, które skądś znałem. Częstując się surową rybą, potrafiły przy tym kompletnie ignorować Cyd. Cholerne baby. Jak one ją traktowały? Jak powietrze? Cyd uśmiechnęła się do mnie. Miała uroczą twarz. Zawsze będzie ją miała bez względu na to, ile upłynie lat. Lecz ja nie mogłem odwzajemnić jej uśmiechu. – Weź płaszcz – powiedziałem. – Wychodzimy. – Wychodzimy? Ja nie mogę wyjść. Jeszcze nie, dziecinko. Co się stało? Wyglądasz, jakbyś... – Chcę wyjść. – Ja muszę pracować. Przecież wiesz. Kobiety zaczęły się na nas gapić. W swoich tłustych paluchach trzymały kawałki łososia i tuńczyka. Wziąłem Cyd pod ramię i odciągnąłem ją na bok. Jej srebrna taca uderzyła w czyjeś plecy. Saskimi niebezpiecznie się zakołysały. – Mówię serio, Cyd. Idę do domu. W tej chwili. I chcę, żebyś poszła razem ze mną. Proszę. Cyd już się nie uśmiechała. – Ty możesz iść do domu, Harry, ale ja tu pracuję. Co się stało? No, powiedz. Ktoś powiedział coś o Eamonie? Dlatego jesteś taki zdenerwowany? Zapomnij o Eamonie. Marty ma rację... załatw sobie jakiś nowy program. Chciałem jej powiedzieć, żeby nie marnowała tutaj swojego czasu. Że wiem dokładnie, co to za sukinsyny, ponieważ sam jestem jednym z nich. Ona jednak nie wiedziałaby, o czym mówię. Była wcieloną niewinnością, uważała, że chodzi po prostu o surową rybę, kawałki kurczaka na patyku i o to, żeby ludzie docenili dobrze wykonaną pracę. – Proszę, Cyd. Chodź ze mną. – Nie, Harry. – Wobec tego rób, co chcesz. – Zrobię to. Opuściłem więc przyjęcie, zostawiłem ją, żeby nakarmiła wszystkie te twarde puste gęby, i wyszedłem w poszukiwaniu taksówki. Zostawiłem ją tam, zdaną tylko na siebie, mimo iż wiedziałem, że jest za dobra na to miejsce, za dobra dla tych ludzi. Kiedy wróciłem do domu, Peggy spała już od kilku godzin. Sally leżała na sofie, jedną ręką zmieniając leniwie kanały, a drugą lulając do snu swoje leżące w nosidle niemowlę. Lulając Precious. Tak miało na imię jej dziecko. Precious. Sally zapytała, jak udał się wieczór – mając na myśli oczywiście Food Glorious Food, a nie moją stację. Odparłem, że się udał, i wezwałem jej taksówkę. Luke Moore odwiózł moją żonę do domu. Leżałem już wtedy po mojej stronie łóżka, udając, że śpię, starając się nadać oddechowi swobodny rytm snu. Słyszałem, jak moja żona rozbiera się po ciemku, słyszałem, jak ubranie zsuwa się z jej długiego smukłego ciała, i wyrywało mi się ku niej serce. A potem leżeliśmy bardzo długo w ciemności, starając się sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Odwróceni do siebie plecami w małżeńskim łożu, nawet przez moment się nie dotykając. – Pańskie serce to mały cud, panie Silver – oświadczyła doktor Baggio. – Mały cud. Moja żona ma romans, pomyślałem. Pieprzy się z tym facetem. Po prostu o tym wiedziałem. – Serce jest pompą o rozmiarach pięści – powiedziała pani doktor, nadmuchując opaskę, którą założyła mi na ramię. Czułem, jak zaciska się na mojej skórze. – Wszyscy mamy ciśnienie krwi. To ciśnienie, które powstaje w wyniku jej ciągłego pompowania w różne części ciała. U zdrowego dorosłego osobnika normalne ciśnienie krwi wynosi sto dwadzieścia na osiemdziesiąt. Pańskie jest... o mój Boże... To się zdarza. Ludzie przyrzekają, że będą się kochać. Naprawdę mają taki zamiar. Nie chcą spać z nikim innym do końca życia. Później czas podmywa miłość tak jak przypływ podmywa skałę. I w końcu wasze uczucia – jej uczucia – nie są już takie jak dawniej. Pojawiają się inni ludzie – zupełnie tak jak wpada światło do ciemnego pokoju. Nie można ich potem wyprosić. Trudno to zrobić, kiedy już się tych ludzi wpuściło. Co można wtedy począć? – Może pan włożyć z powrotem koszulę – powiedziała pani doktor. Cyd nie chciała się już kochać. Nie chciała się kochać ze mną. Nawet wtedy gdy nakładałem jeden z moich magicznych kondomów. To znaczy, wciąż mieliśmy naszą upojną sobotnią noc, która czasami, kiedy jej firma miała dużo zamówień, przekładana była na niedzielę lub poniedziałek. Miałem jednak wrażenie, że robi to tylko po to, żeby zamknąć mi usta. Że łatwiej jej położyć się i nie myśleć o niczym, aniżeli się o to spierać. Jestem zbyt zmęczona, mówiła zawsze. To prawda. Była zmęczona mną. Zresztą to wcale nie seksu brakowało mi najbardziej. Chodziło mi o tę drugą rzecz. O bycie kochanym. – Jest mnóstwo rzeczy, które można robić, żeby obniżyć ciśnienie krwi – mówiła moja lekarka. – Można ograniczyć konsumpcję alkoholu. Schudnąć. Więcej się ruszać. I co najważniejsze, można zmienić swoje pożycie. Zmienić pożycie? Nie było jeszcze tak źle. Chciałem, żeby moje małżeństwo trwało dalej. Chciałem, żeby tym razem mi się udało. Żeby udało mi się raz na zawsze. – Zmienić pożycie? Ależ ja kocham moją żonę. – Nie pożycie. Zmienić swoje życie. Niech pan nie pozwala, żeby pana przytłaczało. Niech pan znajdzie czas dla siebie. Postara się nie stresować. Musi pan zmienić swoje życie, panie Silver. Ma pan tylko jedno. Jedno życie. Nie żonę. Żon można oczywiście mieć więcej niż jedną. Serce to mały cud. – Podobało mi się to, co przy tym czułem – stwierdził Eamon. – Dawno temu. I chciałem znowu doznać tego uczucia. Spacerowaliśmy po terenie należącym do prywatnego szpitala o godzinę drogi na południe od Londynu. Eamon opowiadał o kokainie, rozgarniając wraz ze mną stopami jesienne liście. Był w połowie trwającej dwadzieścia osiem dni detoksykacji, ale już teraz wyglądał lepiej niż kiedykolwiek, odkąd spotkałem go świeżo po festiwalu w Edynburgu. Po południu miał grać w piłkę nożną – nadużywający substancji odurzających przeciwko maniakalno-depresyjnym – ale mecz trzeba było odwołać. Maniakalno-depresyjni byli w zbyt dużej depresji. -: Mamy tutaj sesje grupowe. Co za historie, Harry. Spodobałyby ci się. Wszyscy ci alkoholicy, kokainiści i ćpuni opowiadający, co poszło nie tak. Wszelkiej maści nałogowcy. Niektórzy z nich bardzo elokwentni. Wiesz, co usłyszałem tutaj pewnego ranka? Alkohol dał mi skrzydła, dzięki którym mogłem latać, ale potem zabrał mi niebo. Czyż to nie jest cudowne? Dokładnie to samo czułem z kokainą. – A jednak to nie wyjaśnia wszystkiego. Miałeś wspaniałe życie... pieniądze, sławę, panienki od pogody. I podeptałeś to dla uczucia. Nawet nie dla uczucia... dla wspomnienia uczucia. – Daj spokój, Harry. Wiem, że nie pijesz. I że nie interesują cię narkotyki. Ale z tobą jest tak samo. – Jakim cudem? – Z tobą jest tak samo, jeśli idzie o kobiety – powiedział. I zorientowałem się, że ma rację. Dlatego chciałem, żeby Cyd zachowywała się jak ktoś, kogo dopiero co poznałem, dlatego pukałem do drzwi Kazumi. Ja też byłem uzależniony od uczucia. Od wspomnienia najwspanialszego uczucia pod słońcem. Nie chodziło o kokainowego kopa ani o alkoholowy rausz, chodziło o uczucie, jakiego doznawałem, zaczynając spotykać się z kobietą. O pasję, seks, romans, wrażenie, że się żyje, że jest się pożądanym – o wszystkie te rzeczy zawarte w jednej ulotnej chwili. Podobało mi się to, co wtedy czułem. I nie mogłem na to nic poradzić. Chciałem to znowu poczuć. Jeśli nawet oznaczało masę kłopotów. 14 Jim Mason przypominał męskiego modela, który ma już za sobą najlepsze lata. Na jego rzeźbionej w marmurze twarzy wyrastał podwójny podbródek, a pod skórzaną kurtką pęczniał piwny bebech. Wciąż jednak wyglądał jak ktoś, kto może przysporzyć nie lada kłopotów. Były mąż Cyd przyjechał po swoją córkę. – Cześć, Harry. Co porabiasz, chłopie? Peggy gotowa do przejażdżki? To była jedna z tych scen, w których nigdy nie spodziewałem się zagrać, sytuacja, w której nie miałem pojęcia, jak się zachować. Ten mężczyzna złamał serce kobiety, którą kochałem. Ale gdyby tego nie zrobił, moja żona i ja nie bylibyśmy teraz razem. Czy powinienem mu dziękować, czy raczej przyłożyć? A może jedno i drugie? Cyd szalała kiedyś na punkcie tego faceta, a on starał się za jej plecami przelecieć każdą Azjatkę między Houston i Hoxton. Moja ukochana robiła wszystko, żeby jakoś się między nimi ułożyło. Gdy stało się jasne, że Ameryka ma go głęboko w nosie, przyjechała za tym palantem do Londynu, pomagała mu, po tym jak spadł z motoru i złamał sobie głupiego kulasa, dała mu nawet drugą szansę, kiedy już się znaliśmy. No i oczywiście wydała na świat jego dziecko, a potem sama je wychowywała. Powinienem nienawidzić Jima Masona. Zorientowałem się jednak, że nie do końca mogę się na to zdobyć. Potrafiłem się zdobyć tylko na ćmiącą tępo zazdrość. Prawdziwym powodem, dla którego przewracały mi się flaki na jego widok, było to, że tak źle traktował Cyd. Zdobył jej serce, w ogóle się o to nie starając, i złamał je zupełnie od niechcenia. Nie mogłem go jednak nienawidzić, tego mężczyzny, który był niegdyś mężem mojej żony. Był dla mnie zawsze taki miły. – Cyd w pracy? Kobieta żadnej pracy się nie wstydzi, prawda? Tylko żartuję, chłopie, tylko żartuję. Przekaż jej pozdrowienia. Moja mała księżniczka już gotowa? – Tato! Peggy cisnęła na bok Lucy Doli Balerinę i rzuciła się w objęcia ojca. Jim podniósł ją i cmoknął hałaśliwie w czubek głowy, a ona oplotła go nogami w pasie, objęła rękami za szyję i zaczęła z teatralną przesadą ściskać. Widywali się tak sporadycznie, ten tatuś i córeczka, że ich spotkania były zawsze wydarzeniami przypominającymi powrót do domu więźniów Wietkongu. Nigdy jednak nie byłem do końca pewien, czy te emocje nie były lekko wymuszone. Przedłużająca się rozłąka może czasem sprawić, że rodzic i dziecko są skrępowani niczym nieznajomi. Odprowadziłem ich do drzwi. Program mieli zawsze taki sam. Jazda motorem Jima do KFC albo Pizza Express. Nie wiedziałem nawet, czy w wieku Peggy jest to dozwolone. Jim nie był jednak człowiekiem, który zaprzątałby sobie tym głowę. Kiedy Cyd stwierdziła pewnego razu, że Peggy jest za mała, żeby jeździć motorem, Jim wypadł z domu, zostawiając córkę we łzach. Nie odwiedzał jej przez trzy miesiące i nikt już nie kwestionował później ich przejażdżek. Wizyty Jima tradycyjnie wiązały się z nabywaniem wielkich, niepraktycznych, idiotycznie bezużytecznych zabawek. Najczęściej były to pluszowe misie większe od samej Peggy. Po ich wyjściu uświadomiłem sobie z przerażeniem, że mała zapomniała swojego dziecięcego kasku. Cyd ustaliła surowe reguły obowiązujące podczas jazdy motocyklem. Zawsze nakładaj kask. Trzymaj się mocno taty. Nie wolno jeździć podczas deszczu. Nie wolno jeździć na długie wycieczki. Nie wolno jeździć autostradami. Wypadłem na ulicę, ale motocykl – wielki prymitywny norton – właśnie z rykiem odjeżdżał. Peggy przywarła do odzianych w skórę pleców ojca, jej nieosłonięte niczym włosy powiewały na wietrze. Pognałem środkiem ulicy, wołając ich po imieniu i trzymając w rękach dziecięcy kask. Ale oni mnie nie słyszeli. To była długa prosta ulica i mogłem tylko przeklinać Jima za jego bezmyślność, patrząc, jak oddalają się tylne światła motoru. A potem w ostatnim momencie zawrócili. Stałem na jezdni, czując, jak moje serce wypełnia wściekłość, która ogarnia człowieka, gdy ktoś wystawi niepotrzebnie jego dziecko na niebezpieczeństwo. Norton zahamował przede mną z poślizgiem, Jim i Peggy uśmiechali się, zaczerwieniem z podniecenia. Wcisnąłem jej kask na głowę. – Jim, ty pieprzony idioto. Ojciec Peggy potrząsnął z niedowierzaniem swoją męską głową. – Jak mnie nazwałeś? – Tak jak słyszałeś. Co ci mówiła mama, Peggy? Jaka jest najważniejsza zasada przyjeździe motocyklem? Jaka jest zasada numer jeden? Żadne z nich już się nie uśmiechało i kiedy tak patrzyli na mnie spod swoich kasków, ich twarze wydawały się prawie identyczne. Zawsze sądziłem, że Peggy przypomina Cyd. Teraz jednak widziałem, że jest w takim samym stopniu dzieckiem Jima. – No, powiedz. Co ci mówiła mama, Peggy? Co ci bez przerwy kładła do głowy? O czym musisz zawsze pamiętać? – Trzymać się mocno tatusia – odparła moja pasierbica. Tak trudno jest przybranemu rodzicowi zachować równowagę między zbyt wielką i zbyt małą troską. Macochy i ojczymowie z horrorów – ci, którzy lądują w sądach i więzieniach, ci, o których czytamy w gazetach – w ogóle o tym nie myślą. Nie przejmują się. Dziecko ich partnera jest utrapieniem, pańszczyzną, żywym przypomnieniem martwego związku. Ale co z całą resztą? Z tymi, którzy z całego serca pragną właściwie postępować? Nie ma w nas nic wyjątkowego. Nie jesteśmy kimś lepszym tylko dlatego, że pełnimy rodzicielskie obowiązki wobec kogoś, kto nie jest naszym biologicznym dzieckiem. Człowiek bierze to na siebie, w ogóle o tym nie myśląc, a jeśli o tym myśli, wyobraża sobie, że jakoś to będzie. Że miłość pozwoli stworzyć właściwe stosunki w mieszanej rodzinie. Tak właśnie uważa. W mieszanej rodzinie występują jednak wszystkie problemy starej rodziny plus problemy, które są jej własne. Nie można dać swojemu przybranemu dziecku nic prócz dobroci i aprobaty, bo żaden rodzic nie może dać więcej. A jednocześnie nie sposób skarcić przybranego dziecka w sposób, w jaki czyni to prawdziwy rodzic. Nigdy nie podniosłem ręki na Pata. Na Peggy nie śmiałem nawet podnieść głosu. Przybrani rodzice – ci, którzy starają się, jak mogą – chcą być lubiani. Rodzice – prawdziwi rodzice – nie muszą być lubiani. Ponieważ wiedzą, że są kochani. Kochani bezwarunkowo, bez żadnych zastrzeżeń. Rodzic musi zrobić coś bardzo złego, żeby stracić miłość swojego dziecka. Przybrany rodzic po prostu nie może liczyć na taką miłość. I w coraz większym stopniu skłaniałem się do przekonania, że nie sposób jej zdobyć. Byłem albo zbyt miękki – pragnąc za wszelką cenę być lubiany, żebrząc o skrawki uczucia ze strony Peggy – albo próbowałem udawać prawdziwego ojca. Udawanie – oto główna zbrodnia przybranych rodziców. Udawałem kogoś, kim nie byłem i kim nigdy nie mogłem zostać. W spokojniejszych chwilach zdawałem sobie sprawę, że Richard też nie ma łatwo. Wiedziałem, że rzeczy, których pragnie dla mojego syna – wizyty w muzeach, Harry Potter, tofu, nawet nowe życie w innym kraju – w zamierzeniu nie miały być karą. Nie nienawidziłem Richarda z powodu tych rzeczy. Nienawidziłem go, ponieważ zabrał mi syna. Za kogo on się uważał? Nie był przecież ojcem Pata. Przybrany rodzic ma niewdzięczne zadanie. Przybrany rodzic nie może wygrać. Angażuje się w sprawy tej małej nieznajomej istoty albo zbyt mocno, albo zbyt słabo. Jest jednak pewna rzecz, o której przybrany rodzic powinien zawsze pamiętać. Dziecko jest w jeszcze gorszej sytuacji. Dorośli zawsze mogą sobie znaleźć nowego męża lub żonę. Ale dzieci rozwiedzionych rodziców nie mogą sprawić sobie nowego ojca albo mamy, tak jak nie można sprawić sobie nowego serca, nowych płuc czy oczu. Na dobre i na złe, w dostatku i w biedzie, dziecko zawsze ma tylko tych rodziców, dzięki którym się urodziło. Peggy była na mnie skazana – na tego faceta w łóżku swojej matki, faceta, który był ni psem, ni wydrą, ani przyjacielem, ani ojcem, po prostu kimś, kto grał rolę męskiego rodzica. Wujkiem tatą. Wieczór, który miał przypomnieć dawne dobre czasy. Taki był nasz plan. W Curzon Mayfair wyświetlali nową kopię Annie Hall. Potem mieliśmy pójść na kaczkę po pekińsku do Chinatown. Na koniec wypić kawę w jakiejś małej knajpce na Soho, a potem wrócić do domu, spokojnie, leniwie się pokochać i zasnąć kamiennym snem. Film, kaczka, kawa, seks. A potem przez bite osiem godzin mieliśmy spać przytuleni do siebie, dzieląc tę samą poduszkę. Randka doskonała. Nie było to może to samo co koncert zespołu Gallaghers w Met Barze, ale wiedziałem, że będziemy zadowoleni. Podobnie jak wiele razy wcześniej. Chyba jednak za bardzo się starałem, żeby wszystko przypominało dawne dobre czasy. Film był dobry. Szliśmy potem wąskimi uliczkami Soho, trzymając się za ręce, zaśmiewając się z Alvy’ego Singera i jego Annie Hall, zauroczeni filmem i sobą, dokładnie tak jak dawniej. Coś zaczęło się psuć dopiero w Chinatown. W Shenyang Tiger było pełno ludzi. Przy sąsiednim stoliku zasiadła chińska rodzina – babcia, dziadek, kilku młodych mężów i żon z gromadką pięknych dzieci, wśród których był niemowlak, mały Budda z tłustym obliczem i zaskakującą grzywką kruczoczarnych loków w stylu Elvisa. Cyd i ja przyglądaliśmy się mu przez chwilę, a potem uśmiechnęliśmy się do siebie. – Czyż nie jest cudowny? – powiedziała. – Co za włosy. – Chciałabyś takiego? Jeszcze nie za późno, żeby zmienić zamówienie. Ja mogę wziąć kaczkę, ty weźmiesz dziecko. Tylko żartowałem – chyba żartowałem? – lecz Cyd natychmiast przestała się uśmiechać. – Och, daj spokój. Nie wyjeżdżaj znowu z tym dzieckiem, Harry. Czy ty nigdy nie przestaniesz o tym mówić? – O czym ty mówisz? Z niczym nie wyjeżdżam. Chciałem cię tylko trochę podpuścić, kochanie. Kiedyś miałaś poczucie humoru. – A ty pozwalałeś mi kiedyś żyć tak, jak mi się podobało. – Co to ma znaczyć? – Wiem, że chcesz, żebym zamknęła firmę. To przecież prawda, czyż nie? Chcesz, żebym zaszła w ciążę i siedziała w kuchni. Wiem o tym. Nie odpowiedziałem. Jak mogłem zaprzeczyć, że wolałbym, aby robiła obiad dla naszej rodziny, a nie dla połowy modnego Londynu. Jak mogłem zaprzeczyć, że marzę o dziecku, rodzinie i wszystkich tych staromodnych bzdetach. Pragnąłem, żebyśmy byli tacy, jacy byliśmy. Nie dlatego, że chciałem ograniczać jej wolność, lecz dlatego, że ją kochałem. Kelner przyniósł nam kaczkę po pekińsku, a także talerzyki z ogórkiem, dymką i sosem śliwkowym. Czekałem, aż wyluzuje kaczkę i odejdzie. – Chcę po prostu, żebyś była szczęśliwa, Cyd – powiedziałem. – Więc daj mi spokój, Harry. Pozwól mi prowadzić moją firmę. Pozwól mi raz w życiu spróbować zrobić coś dla siebie. Przestań zmuszać mnie, żebym rzuciła to wszystko i stała się... nie wiem nawet, kto to dokładnie ma być... Doris Day? Mary Tyler Moore? Twoja matka? Jakaś gospodyni domowa z lat pięćdziesiątych, kobieta, która wieczorami nigdy nie wychodzi z domu. Moja matka akurat spędzała teraz prawie wszystkie wieczory poza domem. Tańcząc Czterogwiazdkowe boogie, Stawaj w kolejce, To lubię, To kocham oraz Dreptanego wazi. Pominąłem to jednak milczeniem. – Nie przeszkadza mi, że wychodzisz wieczorem. Cieszę się, że twoja firma tak dobrze prosperuje. Chciałbym po prostu, żeby było więcej takich nocy jak ta. Kiedy jesteś ze mną. W niej jednak gotowała się już krew. – Naprawdę chcesz być jedynym żywicielem rodziny, prawda? Facetem z wielkimi jajami. Czy do końca życia będziesz starać się upodobnić do swojego ojca? – Niewykluczone. Znam gorsze rzeczy niż bycie kimś podobnym do mojego starego – odpowiedziałem i odsunąłem od siebie talerz. Nagle straciłem apetyt. – A czy ty do końca życia będziesz płaszczyć się przed różnymi mendami? – Luke Moore nie jest mendą. To wspaniały biznesmen. – Kto mówił coś o pieprzonym Luke’u Moorze? Mówię o wszystkich tych pijanych chłoptasiach z City, którym wydaje się, że mogą cię przelecieć, bo dałaś im kawałek kurczaka na patyku. W jej torebce zaczęła dzwonić komórka. Wyłowiła ją i natychmiast rozpoznała numer dzwoniącego. Ponieważ był to nasz numer. – Sally? – Cyd nie chciała, by ktokolwiek spoza naszej małej rodziny opiekował się Peggy. – No dobrze, jak długo wymiotuje? Cudownie, pomyślałem. Mała obrzygała od stóp do głów swoją nianię. – Czy wszystko w porządku? – zapytał kelner. – Jak najbardziej, dziękuję – odpowiedziałem. – Czy treść jest płynna, czy uformowana? – pytała Cyd. – Dobrze, dobrze. Słuchaj, czy nie mogłabyś pójść z nią do toalety? Rozumiem. Będziemy w domu za pół godziny, Sally. Co? Przebierz ją w czystą piżamę i wrzuć brudne rzeczy do pralki. Łapiemy taksówkę. Cześć. – Coś się stało? – Peggy. Wiesz, że nie lubi, kiedy jesteśmy oboje poza domem. Dostaje rozstroju żołądka. – Cyd dała znak przechodzącej kelnerce. – Czy możemy prosić o rachunek? – Potem zauważyła moją kamienną twarz. – Dąsasz się, bo Peggy jest chora? – Powinniśmy zostać. Powinnaś zjeść swoją wyśmienitą kaczkę. Peggy nic nie jest. – Właśnie zwróciła całą zamówioną w Mister Milano pizzę. Jak możesz mówić, że nic jej nie jest? – Tak jest zawsze. – To była prawda. Za każdym razem, kiedy wychodziliśmy się zabawić, Peggy wsadzała sobie chyba palec do gardła. – Posłuchaj, gdyby rzeczywiście była chora, martwiłbym się tak samo jak ty. – Co ty powiesz? Martwiłbyś się tak samo jak ja? Nie sądzę, Harry. – Nie rozumiesz tego? To rodzaj szantażu. Robi to tylko po to, byś wróciła do domu. Zjedz kolację, Cyd. – Nie mam ochoty na kolację. A ty powinieneś rozumieć, co ona czuje, Harry. Bardziej niż ktokolwiek inny. Wiesz, jak wygląda życie samotnego rodzica. – Tak właśnie myślisz? Że jesteś samotną matką? – odparłem, potrząsając głową. – Jesteś zamężna, Cyd. Przestałaś być samotną matką w dniu naszego ślubu. – Więc dlaczego wciąż czuję się jak samotna matka? Dlaczego czuję się taka samotna? – To nie dlatego, że coś jest nie w porządku z Peggy. – Kelner podał nam rachunek i obraną pomarańczę. – To dlatego, że coś jest nie w porządku z nami. Na dworze zrobiło się niemiło. Pogodne, sunące powoli wczesnym wieczorem tłumy ustąpiły miejsca tabunom hałaśliwych pijaków. Turyści wychodzili z Mamma Mia! i Les Miserables, starając się zatrzymać taksówki, które były już zajęte. Ulice pełne były kmiotków z przedmieść i żebraków z odległych miast. Przed zatłoczonym pubem doszło do niemrawej, prowadzonej bez animuszu bójki. Słychać było brzęk tłuczonego szkła i policyjne syreny. Nagle zobaczyłem ją. Kazumi. Stała w kolejce przed kościołem przy Shaftesbury Avenue, gdzie przed blisko dwudziestu laty urządzono klub Limelight. Giną i ja byliśmy tam kilka razy. Nie wiedziałem, że Limelight jest w dalszym ciągu czynny. Kazumi była w grupce mężczyzn i kobiet trochę od niej młodszych, sądząc z wyglądu, miejscowych. Z cierpliwym uśmiechem na twarzy stała pośród chłopców, którzy starali się wywrzeć na niej wrażenie, i dziewcząt, które chciały się z nią zaprzyjaźnić. Po chwili dostrzegła, że się jej przyglądam, i omiotła mnie obojętnym wzrokiem, nie rozpoznając mężczyzny, który związał się kiedyś z jej przyjaciółką, a może w ogóle mając mnie w nosie. Kazumi wybierała się na tańce. Wychodziła się bawić, podczas gdy ja wracałem do domu. To nie był inny rodzaj spędzania wieczoru. To był inny rodzaj życia. 15 Kolejna pocztówka z Ameryki. Po jednej stronie, pod słowami „Connecticut, muszkatołowy stan, Nowa Anglia”, wiejski pejzaż płonący kolorami jesieni. Z tyłu, pochylonym charakterem pisma wiadomość od mojego syna: Drogi tato. Mamy psa. Ma na imię Britney. Kochamy go. Do widzenia. – Britney to dziwne imię dla psa – stwierdziła moja matka. – Przypuszczam, że to był pomysł Giny. Mama kochała kiedyś Ginę. Zawsze powtarzałem, że kiedy się poznały, uważała Ginę za środkowoangielską wersję Grace Kelly, idealną kombinację błękitnookiej urody, starej kindersztuby oraz królewskich manier. Po naszym rozwodzie mama powoli zrewidowała swoją opinię. Teraz Giną była bardziej babilońską ladacznicą aniżeli księżną Monaco. – Może Britney jest suką, mamo. – Nie musisz używać takich słów. Staliśmy przy grobie taty. Byłem tu po raz pierwszy od Bożego Narodzenia, kiedy to zabrałem mamę do nas na świąteczny obiad. Od tamtego czasu minęły trzy miesiące. To były zaskakująco przyjemne święta – moja mama i Cyd świetnie się bawiły, nadziewając indyka, Peggy i Pat przez godzinę gadali przez telefon, opowiadając sobie, co dostali pod choinkę, pamiętałem też jej minę, gdy rozpakowała swój prezent – Bruciego Didżeja z Ibizy z własnym sprzętem grającym. Myślałem, że po wyjeździe Pata Boże Narodzenie upłynie w smutnym i tęsknym nastroju, w gruncie rzeczy jednak stanowiło chwilę wytchnienia. Lecz czas mijał i zobaczyłem, że nagrobek ojca nie jest już taki biały i nieskazitelny jak przed kilkoma miesiącami. Pochylił się i zbrukały go zimowe deszcze. Wszystko obracało się w ruinę, a ja tego nie spostrzegałem. – Czy u Pata wszystko w porządku? – zapytała mama. – Podoba mu się w szkole? Ma już nowych kolegów? Tutaj były z nim pewne kłopoty, prawda? Pamiętam, że ciebie i Ginę wzywali do szkoły. Czy teraz jest już dobrze? – Wszystko w porządku, mamo – odparłem, choć prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, czy Pat jest piątkowym uczniem, czy też nie może usiedzieć w miejscu w swojej nowej klasie. Miałem wrażenie, że dzielą nas nie tysiące mil, ale całe lata świetlne. – Brakuje mi go. – Wiem, że ci go brakuje, mamo. Mnie też go brakuje. – Czy przyjedzie tutaj na ferie? – Na letnie wakacje. Wtedy tu przyleci. – To mnóstwo czasu. Do lata jeszcze daleko. A co z Wielkanocą? Nie może przyjechać na Wielkanoc? – Porozmawiam o tym z Giną. – Mam nadzieję, że przyjedzie na ferie wielkanocne. – Postaram się, mamo. – Bo przecież nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, prawda? Nigdy nie wiadomo. – Nic mu się nie stanie, mamo – powiedziałem, starając się ukryć irytację. – Jest zdrów jak ryba. Mama spojrzała na mnie, wycierając energicznie ręce, które ubrudziła, czyszcząc grób ojca. – Nie mówię o Pacie, Harry – powiedziała..– Mówię o sobie. Wbiłem w nią wzrok, czując, jak świat obraca się do góry nogami. Zawsze uważałem, że to mój tata jest twardy. Mama nie umiała jeździć samochodem, nie otwierała frontowych drzwi po zmroku i nienawidziła wszelkiego rodzaju konfrontacji. A ponieważ nie miała prawa jazdy, ponieważ była grzeczna w stosunku do ordynarnych kelnerów i spała przy zapalonym świetle, byłem dość głupi, by dojść do wniosku, że jest strachliwą kobietą. Teraz miałem się przekonać, że moja matka ma swoje własne źródło odwagi. – Co się stało, mamo? Odetchnęła głęboko. – Odkryłam guzek, Harry. Biorąc prysznic. W piersi. Czułem, jak wali mi serce. – O Boże. Mamo. O Jezu. – Jest mały. I bardzo twardy. Poszłam do doktora. Wiesz, jak nie znoszę chodzić do lekarzy. Trochę tak samo jak twój tato. Teraz muszę iść na badania. Graham odwiezie mnie swoim samochodem. Więc tak to wygląda. Traci się najpierw jedno, a potem drugie z rodziców. Przeszedłem to wszystko z tatą, pomyślałem, i nie wiem, czy dam radę znieść ponownie. Wiedziałem jednak, że będę musiał. To najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Mogłem ją sobie wyobrazić pod prysznicem. Wyobrazić sobie, jak myje się kupionym w Body Shop mydełkiem w kształcie delfina, mydełkiem, które wnuczek kupił jej na Gwiazdkę. Wyobrazić sobie jej twarz, jej miłą niezastąpioną twarz, kiedy odkryła coś, czego przedtem tam nie było. Mały twardy guzek. Guzek wielkości planety. Po powrocie do domu zastałem Peggy siedzącą po turecku na dywanie i studiującą książkę o Lucy Doli. – Patrz, co dostałam, Harry. Usiadłem obok niej na podłodze i zerknąłem na książkę. Nosiła tytuł Kocham Lucy Doli: Ulubiona lalka świata. Była solidnym wydawnictwem poświęconym analizie społecznej i implikacjom kulturowym. Przejrzałem pobieżnie pierwszy rozdział – „Skąd się wzięła Lucy Doli” – ponieważ mnie też to intrygowało. Okazało się, że Lucy Doli urodziła się w Paryżu i że jej matką była pół Tajka, pół Brazylijka, o ojcem Anglik z domieszką krwi zuluskiej. Książka ujawniała również, że Brucie Doli pochodzi z Ibizy. Było tam więcej naukowych tekstów. Lucy Doli jako współczesna ikona. Lucy Doli jako wzór feministki. Lucy Doli jako ucieleśnienie tradycyjnych wartości. Lucy Doli jako radykalna przedstawicielka rewolucji seksualnej. Lucy Doli była lalką idealną – taką, z którą można uczynić wszystko, co się chciało. – Skąd to masz, kochanie? – Dał mi wujek Luke. – Wujek Luke? – Przyjechał do domu z mamą swoim wyścigowym samochodem. – Wujek Luke tu był? – Nie. Ale dał mamie tę książkę dla mnie. Jest dla dużych dziewczynek. Ciekawiło mnie, dlaczego ci palanci dają jej zawsze złe prezenty. Jej tato z tymi wielkimi pluszowymi zwierzakami, które do niczego się nie nadawały. A teraz to tomiszcze od wujka Luke’a. Peggy była co najmniej o dziesięć lat za młoda na Kocham Lucy Doli. Ale co ja mogłem wiedzieć? Na razie przewracała z lubością kartki, na których widniały reprodukcje ze wszystkich katalogów Lucy Doli od początku świata. – Wszystkie różne Lucy Doli – oznajmiła. Występowały tam w pełnej glorii. Lucy Doli Pracownica Biurowa (Lucy Doli, pracująca dla wielkiej japońskiej korporacji, zanim pękła wielka bańka). Lucy Doli Tancerka z Rio (pióra w stylu Carmen Mirandy). Lucy Doli Pracująca Dziewczyna (z teczką, okularami bez soczewek i ufarbowanymi na czarno blond lokami, żeby podkreślić, jak poważnie traktuje swoją karierę). Była tam także Lucy Doli z Promu Kosmicznego, Lucy Doli Funky Diwa, Lewobrzeżna Lucy Doli, Lucy Doli Hipiska, Lucy Doli Chanteuse, Lucy Doli Skacząca na Bungee oraz Lucy Doli Pilotka Myśliwca. Lucy Doli jako piosenkarka, zakupowiczka, gospodyni domowa, osoba dojeżdżająca do pracy, kucharka, bojowniczka, poszukiwaczka przygód i turystka. Rodzina i kariera, miłość i seks, zajęcia domowe i splendor, praca i zabawa. – Którą Lucy Doli lubisz najbardziej ze wszystkich, Harry? Spojrzałem na Lucy Doli Układającą się do Snu, ubraną w przezroczystą białą nocną koszulkę, sięgającą jej mniej więcej do pępka. – Podoba mi się Lucy Doli Pracująca Dziewczyna – odparłem. – A to dlaczego? – Przypomina mi twoją mamę. – Mnie też. Cyd przebierała się na górze. Siedziała w majtkach i staniku przy toaletce, wpatrując się w lustro. Zerknęła na mnie, od razu przybierając postawę obronną, czekając, aż zacznę jej się czepiać z powodu książki, odwiezienia do domu, wujka Luke’a. Potrząsnąłem głową i przygryzłem wargę. – Moja mama – wyjąkałem. – Co się stało? – Odkryła guzek w piersi – odparłem, zacinając się na tych słowach i na tym, co mogły oznaczać. A moja żona w mgnieniu oka znalazła się tuż obok, wzięła mnie w ramiona i przytuliła do siebie tak, jak to zrobiła przedtem tylko dwa razy. Kiedy zorientowaliśmy się, że umiera mój tato. I kiedy mój syn opuścił mnie, żeby zamieszkać u swojej matki. W naprawdę złych chwilach, najgorszych ze wszystkich. Trzymała mnie w ramionach. Moja żona trzymała mnie w ramionach. Objęła mnie i ściskała tak mocno, jakby nigdy nie miała zamiaru wypuścić, gładząc po włosach i szepcząc ciche słowa, które brzmiały jak modlitwa. Łagodnie kołysząc mnie, gdy wybuchnąłem płaczem i długo, długo nie mogłem przestać. Moja lekarka kazała mi pływać. Prawie codziennie rano chodziłem na publiczną pływalnię zaraz po jej otwarciu i przyłączałem się do zaliczających kolejne długości basenu biuralistów. Pływałem w tę i z powrotem, mrucząc swoją mantrę: moje serce to mały cud, moje serce to mały cud. Pływałem aż do ocipienia. To nowy zwrot, którego się niedawno nauczyłem. Oznaczał robienie czegoś aż do chwili, kiedy nie jest się zdolnym robić tego dalej. Do ocipienia. Gdy wyszedłem z pływalni, trwała właśnie poranna godzina szczytu. Ludzie w parku śpieszyli się wszyscy do metra. Wszyscy oprócz niej. Kazumi kucała na trawie, wpatrując się w obiektyw, nie zwracając uwagi na przemykających wokół niej urzędników. Wiewiórka i ja zatrzymaliśmy się, żeby jej się przyjrzeć. Miała na sobie czarną kurtkę, wysokie buty i krótką beżową spódniczkę w szkocką kratę. Nawet ja zorientowałem się, że kupiła ją w Burberry. Czarne rajstopy. Niezłe nogi. Włosy opadały jej na twarz i co chwila je odgarniała. Wyglądała za dobrze na tę porę dnia. – Co fotografujesz? Zerknęła na mnie. Tym razem poznała. Uśmiechnęła się. – Liście. Wszystkie nowe liście. Są piękne, ale to trwa tylko chwilę. Tak jak sakura w Japonii. Wiesz, co to jest sakura? Pokiwałem głową. – Kwitnienie wiśni, prawda? Japończycy chodzą do parku, żeby obejrzeć wiśnie, które kwitną przez kilka dni każdego roku. Uczniowie, urzędnicy, sekretarki, staruszkowie. Wszyscy oglądają kwitnące kwiaty wiśni, zanim opadną z drzew. Kazumi wstała, wygładziła spódniczkę i po raz kolejny odgarnęła włosy z czoła. – Wiesz, co to jest sakura, bo byłeś z Giną? – Tak, bo byłem z Giną – odparłem. W ciągu wszystkich tych lat z moją pierwszą żoną zaliczyłem przyśpieszony kurs japońskiej kultury. Odrobiłem swoją lekcję na temat sakura. – Nie jestem pewien, czy kilka liści w północnym Londynie należy do tej samej ligi. Roześmiała się. – Piękne kolory. Wszystkie odcienie zieleni. To wcale nie takie oczywiste. Trzeba spojrzeć innymi oczyma. Interesujesz się fotografią? – Ja? Oczywiście. – Naprawdę? – Jasne. Dla mnie to nie tylko wakacyjne fotki, które oddaje się do wywołania w drogerii. Fotografia jest, no wiesz, dwudziestowieczną formą sztuki. Ee... prawdziwie współczesnym medium, którego możliwości nie zostały jeszcze do końca zbadane. O czym ja nawijałem? Co to były za brednie? Na pewno uznała mnie za kompletnego kretyna. – Błaganie ulotnej chwili o to, by pozostała. Musiałem zrobić głupią minę. – Ktoś powiedział tak o fotografii. Chyba jakiś poeta. To tak jak oglądanie sakura. Moment jest interesujący, bo to tylko moment. – Uśmiechnęła się. – Podoba mi się to określenie. Jest takie piękne. Błaganie ulotnej chwili o to, by pozostała. – Mnie też się podoba – stwierdziłem. I wcale nie kłamałem. Kazumi przykryła obiektyw i ponownie wygładziła swoją kraciastą spódniczkę. Szykowała się do odejścia. Usiłowałem gorączkowo kontynuować rozmowę. – Wszystko u ciebie w porządku, Kazumi? Pracujesz tutaj? – Próbuję. Szukam. – Znalazłaś jakieś mieszkanie? Pokiwała głową. – Też w Primrose Hill. Kilka przecznic od dawnego domu Giny. – To wspaniale. Primrose Hill jest cudowny. – Widziałam w sklepie Jude Law. Z niemowlakiem. – Szczęściara z ciebie – mruknąłem, chociaż tak naprawdę pomyślałem: szczęściara z tej Jude Law. – Miałem zamiar cię zapytać, czy nie mógłbym zamówić więcej tych zdjęć Pata? Jeśli nie jesteś zbyt zajęta. Zaznaczyłem je na stykówkach. Wiem dokładnie, czego chcę. Pokiwała głową. Te lekkie, krzepiące kiwnięcia. – Wyślę ci pocztą. – Mogę przyjść po nie do ciebie do domu. – Mogę ci wysłać pocztą. – To żaden kłopot. Naprawdę. Wpatrywała się we mnie przez chwilę, najwyraźniej się zastanawiając. – Masz ochotę na filiżankę herbaty, Kazumi? Przy kortach jest kawiarnia. – Jasne. Brytyjczycy zawsze chcą wypić filiżankę herbaty. – Podobnie jak Japończycy. Ruszyliśmy do małej kawiarenki przy kortach, przebijając się przez tłum ludzi pędzących do pracy. I kiedy zamawialiśmy coś do picia, wyobraziłem sobie, jak wchodzę do jej mieszkanka w Primrose Hill, wyobraziłem sobie, jak Kazumi ściąga wysokie buty i spódniczkę w kratę. Widziałem to oczyma wyobraźni i czułem, że nie ma na świecie nic wspanialszego. Ogarnęło mnie to stare niebezpieczne uczucie, że coś się zaczyna. – Co słychać u Pata? – zapytała i pokochałem ją za to. Pokochałbym każdego, kto zainteresowałby się moim synem na tyle, żeby o niego zapytać. – Chyba w porządku – odparłem. – Poszedł do szkoły. Dostał psa o imieniu Britney. Przyjedzie tutaj na wakacje. Mam nadzieję, że już wkrótce. Musimy to omówić. A co u ciebie? Jesteś szczęśliwa w Londynie? – Szczęśliwsza niż w Tokio. Szczęśliwsza, niż kiedy byłam z mężem. Przypomniałem sobie mężczyznę płaczącego w ogrodzie Giny. Jakaś moja cząstka nie chciała o tym nic wiedzieć. Nie znoszę, kiedy ludzie opowiadają swoje stare dzieje. Wszystko się wtedy we mnie przewraca. Ale ona chciała, żebym jej wysłuchał, i byłem zbyt ciekaw, żeby próbować ją powstrzymać. – Jest fotografem. Nawet sławnym. Przynajmniej w Tokio. Uwielbia europejskich fotografów. Horsta, Roberta Doisneau. Alana Brookinga. Fotografów z Magnum. Wiesz? Z agencji Magnum. Był bardzo zdolny. Ja byłam jego asystentką. Pierwsza praca po studiach. Ja... jak to powiedzieć... byłam do niego zapatrzona. – Byłaś w niego zapatrzona. – Był bardzo pomagający. Bardzo pomocny. A potem wzięliśmy ślub i zmienił się. Chciał, żebym siedziała w domu. Urodziła dziecko. – Cóż za mężczyzna może chcieć czegoś takiego? – Nie chciał, żebym pracowała. – Upiła trochę herbaty. – Tak jak ty i Giną. Nie mogłem tego tak zostawić. – Wcale nie tak jak ja i Giną. To ona chciała siedzieć w domu i wychowywać naszego syna. Przynajmniej na początku. – Żonaci mężczyźni – westchnęła, jakby to wszystko wyjaśniało. Wstała i sięgnęła po małą torebkę Prądy. Mimo całej tej gadki o agencji Magnum była w każdym calu japońską dziewczyną. Z obsesją na punkcie Prądy i Burberry. – Zostaw te pieniądze. Ja stawiam. Zapłacisz następnym razem. – Nie. Nie będzie następnego razu. Zdjęcia Pata wyślę pocztą – odparła, po czym wyszła. Wiewiórka i ja patrzyliśmy, jak znika w tłumie urzędników. Azjatka w spódniczce od Burberry’ego. – Kiedy się znowu zobaczymy? – zawołałem za nią. Nie odwracając się, podniosła lewą rękę. – Kiedy wydobrzeje twój palec. Zerknąłem na swoją dłoń i zobaczyłem połyskującą na serdecznym palcu obrączkę. Coś dzisiaj było z nią nie w porządku. Wrzynała mi się w palec. Wiedziałem, że w głębi duszy Giną wciąż ma do mnie słabość. – Ty cholerny imbecylu – powiedziała, kiedy zadzwoniłem. – Ty kutasie. Ty ćwoku. Ty patentowany kretynie. Masz pojęcie, która jest godzina? Minęła pierwsza. Pat od dawna już śpi. Ty debilu. – To nie z Patem chciałem rozmawiać, ale z tobą. – Więc się streszczaj. Miałam już myć zęby i iść spać. – Chcę, żeby Pat tu przyjechał. Na jakiś tydzień. Na siedem dni. Może na krócej. Co powiesz na Wielkanoc? Słyszałem, jak zasłania dłonią słuchawkę, żeby powiedzieć Richardowi, że to ja. I słyszałem, jak jej mąż wzdycha i wychodzi nadąsany, trzaskając drzwiami. – To niemożliwe, Harry. – Dlaczego nie? – Bo nie stać nas na to, żeby latał w tę i z powrotem przez Atlantyk. To zbyt destrukcyjne. A on jest na to za mały. Myślisz, że jest jakimś cholernym Tonym Blairem? Ma tylko siedem lat. – Nic mu się nie stanie. To będzie przygoda. Muszę się z nim zobaczyć. Nie mogę czekać do lata. Pieniądze nie są problemem. – Naprawdę? – Potrafiła być zabójczo zgryźliwa. – Może nie są problemem dla ciebie. Ale praca Richarda w Bridle-Worthington nie okazała się taka ciekawa. – Chwila przerwy – Odszedł stamtąd. – Jezu, przecież on nie może stale zmieniać pracy. Musi wziąć się w garść i przypomnieć sobie, że ciąży na nim jakaś odpowiedzialność. Teraz pauza była dłuższa. I domyśliłem, że moja była żona powtarzała mniej więcej to samo drażliwemu staremu Richardowi. – Więc jest bezrobotny? – Nie. Po prostu się rozgląda. Ale nie mamy dość pieniędzy, żeby... – Ja zapłacę. O to się nie martw, Gino. Po prostu chcę się zobaczyć z moim synem. Chcę, żeby pamiętał, że tu też jest jego miejsce. Ma przecież ferie. Niech przyjedzie na Wielkanoc. Niech przyjedzie kiedykolwiek. – Pomyślę o tym. – Proszę. – Błagałem, żeby pozwoliła mi zobaczyć się z moim synem, a jednak z jakiegoś powodu nie czułem gniewu. Z jakiegoś powodu, którego nie mogłem do końca sprecyzować, zaczynałem jej współczuć. – Jak ci się tam wiedzie? – Och, wybrzeże Nowej Anglii jest piękne. Zabytkowe. Mnóstwo sklepów z antykami i rybackich wiosek. I te wszystkie nazwy, które przypominają dzieciństwo w Anglii: Varmouth, Portsmouth. Jest tu chyba nawet Little Hampton. Wszystkie te angielskie nazwy, Harry. – Brzmi to wspaniale. Cieszę się, że jest ci tam dobrze, Gino. – Ale... – Co? Jej głos zniżył się prawie do szeptu. Tak jakby mówiła do siebie, nie do mnie. – Ale tam, gdzie mieszkamy, jest inaczej. W Hartford nie jest tak ślicznie i ładnie. Widzisz... Hartford jest dużym brzydkim miastem. Niezbyt bezpiecznym. I czuję się... nie wiem, jak to nazwać... chyba trochę samotna. Richard codziennie wyjeżdża do miasta szukać pracy. Pat jest w szkole. – Dobrze mu idzie? – Bardzo dobrze. Nie łazi już po całej klasie podczas lekcji. – To fantastycznie, Gino. – Nikogo tu nie znam. W dzień wszyscy wyjeżdżają, a wieczorem siedzimy zamknięci w domu. To nie jest to, czego się spodziewałam. – Umilkła, zdając sobie sprawę, z kim rozmawia. – Ale wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. – Posłuchaj, przyślij tu Pata na tydzień. Może spędzić trochę czasu z moją mamą. Będzie zachwycony. Ona też będzie zachwycona. – Nie wspomniałem Ginie o mojej mamie, o guzku wielkości planety. Czas, kiedy mogłem to zrobić, dawno minął. – Bo przecież nigdy nie wiadomo, co się w życiu przydarzy, prawda? – Zgadza się – przytaknęła moja była żona. – Nigdy nie wiadomo, co się w życiu przydarzy. 16 Widząc moją mamę idącą ulicą, pomyślelibyście pewnie, że to kolejna starsza pani wybierająca się do sklepu po żarcie dla kota. I bylibyście w błędzie. Przede wszystkim mama nie znosi kotów, ponieważ utrzymuje, że wszędzie zostawiają po sobie straszny bałagan (chociaż, co dziwne, zawsze przystaje, żeby pogłaskać nawet najbardziej zapchlonego dachowca, którego zdarza się jej spotkać w trakcie swoich wędrówek). Spoglądając na moją mamę, moglibyście pomyśleć, że wiecie o niej wszystko. W rzeczywistości nic byście o niej nie wiedzieli. Kilka rzeczy, które wiem o swojej matce. Uważa, że Dolly Parton jest największą piosenkarką na świecie i że ludzie nie powinni bez przerwy robić sobie kpin z jej figury. W telewizji może oglądać wszystkie dyscypliny sportowe, ale preferuje bardziej brutalne konkurencje (boks, rugby, futbol amerykański). Uważa, że jej wnuk jest najpiękniejszym dzieckiem w historii świata, że to najzupełniej obiektywna opinia i wyrażając ją, nie jest nawet w najmniejszym stopniu stronnicza. Kilka następnych rzeczy, które wiem o swojej matce. Od śmierci mojego taty jest niewyobrażalnie samotna. Nie ma znaczenia, ile jest przy niej osób. Uwielbiała mojego ojca i kiedy wydaje jej się, że nikt nie patrzy, przemawia do jego fotografii. Wizyta na jego grobie to dla niej pomysł na udany dzień. Wiem, że rodzina i przyjaciele darzą ją niesamowitą miłością – młodzi sąsiedzi naprawiają jej rynnę za filiżankę herbaty, armia siwowłosych przyjaciółek stale zaprasza ją do nowych centrów handlowych, a bracia dzwonią do niej dzień w dzień. Moja mama jest miła, wesoła i dzielna. Bardzo dzielna. Chociaż nie otwiera po zmierzchu frontowych drzwi, gotowa jest stawić czoło każdemu przechodzącemu łobuzowi. Kiedy Pat był bardzo mały, zagroziła, że da popalić bandzie nastolatków, którym, jak to określiła, „odbiła szajba” w lokalnej knajpce General Lee’s Tasty Tennessee Kitchen. Wtedy byłem na nią wściekły – bałem się, że mogą ją dźgnąć, ponieważ nawet drobne staruszki nie są bezpieczne na tym naszym parszywym świecie – teraz jednak cieszę się, że to zrobiła. To cała ona. Moja mama. Taka właśnie jest. Jestem z niej dumny. W przeciwieństwie do ojca niełatwo wyprowadzić ją z równowagi. Jest tolerancyjna wobec innych i wierzy, że człowiek jest w zasadzie dobry. Lecz kiedy straci cierpliwość... no cóż, wtedy, jak sama mówi, „odbija jej szajba”. Ukochany brat mamy, ten, do którego jest najbardziej zbliżona wiekiem, lubi przypominać jej pewną rysę na pianinie w domu na East Endzie, gdzie dorastali. Mama, rozwścieczona tym, że jej dokuczał, cisnęła weń nożem, który minął o kilka cali jego głowę, po czym wbił się w pianino i zadygotał tak, jak dygoczą noże wyłącznie na kreskówkach. Próba zamordowania brata była sprzeczna z jej charakterem. Na co dzień była spokojną, nieśmiałą dziewczynką, prześladowaną w szkole za lekką wadę wymowy (prześladowaną przez nauczycieli, nie przez kolegów, bo w tej szkole na East Endzie panowały podobnie nieludzkie warunki jak w dickensowskim poprawczaku). Zawsze twierdziła, że nóż wyślizgnął się jej z dłoni. Brat powtarzał, że celowała prosto w jego głowę. W domu pełnym chłopców zachowywała się wyniośle i powściągliwie niczym królowa. Rozpieszczana przez rodziców, przyzwyczajana, by uważać się za kogoś wyjątkowego, była zepsuta niczym jedynaczka. Wiem, że matka była zawsze kochana – jako jedyna dziewczynka pośród licznego męskiego rodzeństwa i jako jedyna kobieta w małej rodzinie, w której dorastałem – i wydaje mi się, że dlatego tak chętnie darzyła miłością innych. Wiem, że ja i Pat zupełnie byśmy się bez niej zagubili. Nie wyobrażam sobie nawet, jak będzie wyglądał świat, kiedy jej w nim zabraknie. Jest pełna życia. Ma w sobie więcej życia niż ktokolwiek, kogo znam. Lubi śpiewać i tańczyć. Wiem, że lubi się śmiać nawet w najgorszych momentach – zwłaszcza w najgorszych momentach. Wciąż uśmiechamy się, wspominając, jak walnęła głową w trumnę ojca podczas jego pogrzebu. Tylko ktoś, kto kocha ludzi tak bardzo jak moja matka, może czuć się taki samotny. Dokładnie planuje swój wieczór z telewizorem. Lubi wiadomości i filmy dokumentalne, ale unosi brew na widok przekłutych języków i brodawek w Sześciu wkurzonych studentach w wynajętym mieszkaniu. Wiem, że szydzi z mydlanych oper, chociaż w latach osiemdziesiątych lubiła JR z Dallas. Śmieszą ją łajdacy z kreskówek. Co jeszcze? Ach tak. Wiem, że nie znosi chodzić do lekarza. Tex nie podwiózł w końcu mamy do szpitala. W jego aucie zepsuł się podobno wał korbowy, ale ja podejrzewałem, że tak naprawdę Tex miał kłopoty z własnymi nerwami. Mama oznajmiła, że pojedzie autobusem. Odparłem na to, że podwiozę ją do szpitala. Powiedziała, żebym się nie fatygował. Nie chciała robić zamieszania. To była zawsze jej największa troska – żeby nie robić zamieszania. Gdyby czterej jeźdźcy Apokalipsy wpadli do jej ogródka i podeptali róże, mama starałaby się nie robić wielkiego zamieszania. Zdrowo się pośmiać i nie robić zamieszania. To była jej dewiza. To była jej filozofia. Rodzaj pogodnego stoicyzmu, na myśl o którym ściskało mi się serce i miałem ochotę ją przytulić. Tego dnia jednak trudno było się śmiać. W takie dni trudno jest się uśmiechać i znosić z podniesionym czołem koleje losu. Kiedy wyszła od specjalisty, widziałem, że ma złe wieści. Starała się zrozumieć diagnozę, zrozumieć język, zrozumieć, dlaczego stwardniały kawałek tkanki może tak kompletnie odmienić czyjś świat. Nie chciała o tym mówić w zatłoczonej poczekalni. Nie chciała o tym mówić, dopóki nie wrócimy do samochodu. Siedzieliśmy potem na bezkresnym parkingu. Inne auta krążyły niczym rekiny, wypatrując drogocennych miejsc do parkowania. Tego dnia w szpitalu mieli pełne ręce roboty. Pewnie zawsze mają pełne ręce roboty. – Popatrz... mam to tutaj zapisane. – Pokazała mi nagryzmolone drżącą ręką na karteluszku słowa „nowotwór inwazyjny”. – Co to znaczy? – zapytałem, chyba się domyślając, lecz nie mogąc w to uwierzyć. – Rak piersi – odparła mama. Oczywiście, pomyślałem. Najpierw jedno z rodziców, potem drugie. Najbardziej naturalna rzecz pod słońcem, tak samo naturalna jak narodziny dziecka. Więc dlaczego czułem się tak, jakby walił się w gruzy cały świat? – Doktor na oddziale nowotworu piersi powiedział, że nie wiedzą jeszcze, co zrobią. Jak będą to leczyć. Miły gość. Z jakiegoś śródziemnomorskiego kraju. Mówił po angielsku lepiej ode mnie. Niczego nie ukrywał. Powiedział, że istnieje coś takiego jak określanie stadium. To znaczy, że muszą określić ryzyko rozprzestrzeniania się. No, wiesz. Jak dalece się już rozprzestrzenił. Brakowało mi słów. – Rozmawiałam z pielęgniarką z oddziału – kontynuowała mama. – Była miła. Urocza dziewczyna. Miała... jak wy to nazywacie... przekłuty nos. Specjalnie wyszkolona, żeby zajmować się przypadkami takimi jak mój. Muszę wracać do domu, Harry. Mogę złapać autobus. Nie martw się. Wiem, że masz dużo pracy. Spoglądałem na jej profil, gdy patrzyła na szpital, wpatrywałem się w tę łagodną miłą twarz, którą znałem dłużej niż jakąkolwiek inną, i widziałem wszystkie kłębiące się w mamie emocje. Szok. Strach. Oszołomienie. Gniew. Nawet ponure rozbawienie. – Graham nie wytrwał przy mnie zbyt długo, prawda? Stary Tex. Kowboj Joe z Southend Rio. Zmył się, kiedy tylko przestała grać muzyka. Twój tato byłby teraz tutaj. Twój tato byłby przy mnie, Harry. Ten człowiek skoczyłby dla mnie w ogień. Na tym polega małżeństwo, Harry. O to chodzi w małżeństwie. – Jest mnóstwo rzeczy, które mogą zrobić, prawda? Milczała, pogrążona we własnych myślach. – Mamo? Powiedziałem, że jest mnóstwo rzeczy, które mogą zrobić. Prawda? – O tak. O tak. Mnóstwo rzeczy. Mam zamiar to pokonać. Mówię serio, Harry. Ludzie żyją z rakiem piersi. Naprawdę. Ludzie żyją. To nie jest tak jak z tatą. Raka płuc nie można pokonać. Nie można go zwalczyć. Cholerny rak płuc. Cholerny rak. Zabrał twojego tatę. Ale mnie nie zabierze. Cholerny, cholerny rak. Cholerny... sukinsyn. – Mama zerknęła na mnie. – Przepraszam, nie chciałam się wyrażać. – Mamo? – Co, kochanie? – Jestem naprawdę dumny, że jesteś moją mamą. Pokiwała głową i wzięła mnie za rękę. Ścisnęła ją tak mocno w swojej małej dłoni, że czułem, jak wbija mi się w skórę ten kawałek drogocennego metalu, ta złota drzazga polerowana przez całe życie. Obrączka ślubna mojej matki. Była idealnie dopasowana. Moi rodzice poznali się przez jej brata. Tego, w którego rzuciła nożem i próbowała zabić. Zawsze był jej ulubieńcem. Brat mamy i tato chodzili do tego samego klubu bokserskiego. Było to wtedy, kiedy boks był wśród uczniów tak samo popularny jak piłka nożna. To się oczywiście zmieniło i dzisiaj jedynymi znanymi mi z telewizji facetami, którzy boksowali w szkole, są absolwenci Eton. To jednak było wówczas, gdy boks uważany był za zdrową rozrywkę dla dorastających chłopców. I po wspólnym sparingu – mój wujek i ojciec byli dokładnie tej samej wagi i w tym samym wieku, obaj starsi rok od mamy – wujek przyprowadził tatę do tego miejsca na East Endzie, tego „bandżo”, jak nazywali swoją ślepą uliczkę, ponieważ taki właśnie miała kształt. Do tego domu, w którym dorastała czereda chłopaków. I jedna dziewczynka. Gdy mój ojciec skończył siedemnaście lat, od trzech lat już pracował. Był zadziorny i dziki, rozsadzała go duma i wybuchowy temperament. Kiedy jedna z całej armii kuzynek zelżyła go, przywiązał ją do latarni i wyszorował usta mydłem. Był w nim gniew. Gotów był bić się z każdym. Sprawiało mu to chyba przyjemność. A potem zobaczył moją matkę, szesnastoletnią rozpieszczoną księżniczkę z „bandżo”, i znalazł powód, żeby przestać walczyć i zacząć żyć. Nauczyła go łagodności – ona i niewyobrażalne rzeczy, które zobaczył na wojnie. On nauczył ją, jak być silną. A może te cechy już w nich tkwiły; może rozhukany chłopak był bardziej wrażliwy, niż śmiał przyznać. A ona twardsza, niż na to wyglądała. Powściągliwą szesnastoletnią dziewczynę zahartowała bieda, życie na „bandżo” i wszyscy jej bracia. Stworzyli jednak niewiarygodnie szczęśliwe małżeństwo. Szaleli za sobą aż do śmierci mojego ojca. Przez całe życie nigdy nie przestali się do siebie zalecać. On posyłał jej czerwone róże, ona przynosiła mu śniadanie do łóżka. On wpatrywał się w nią, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Ona pisała mu wiersze. Wkładała je do pudełka razem z drugim śniadaniem. Widziałem kartki, jakie do niej pisał: na Dzień Matki, na urodziny, na Boże Narodzenie. Nazywał ją swoim aniołem. Miłością swojego życia. Wydawał się najmniej romantycznym facetem pod słońcem, a ona sprawiła, że pisał sonety. Wychowani w rojnych, zatłoczonych społecznościach, uwielbiali być sami ze sobą. Jedynym prawdziwym dramatem w ich związku były wszystkie te lata, gdy nie mogli się doczekać dziecka. A potem, kiedy przyszedłem w końcu na świat, seria rozdzierających serce poronień. Jedno z moich najwyraźniej szych wspomnień z dzieciństwa to obraz mamy, która siedzi zrozpaczona na podłodze naszego wynajętego mieszkania nad sklepem spożywczym, i ojca, który próbuje ją pocieszyć, próbuje utulić swojego anioła ze złamanym sercem, swoją jedyną miłość, szlochającą po kolejnym utraconym dziecku. Moje pierwsze spojrzenie na życie małżeńskie. Kiedy sam zostałem rodzicem, zorientowałem się, że ich naśladuję, że staram się odnaleźć złoty środek między byciem łagodnym i byciem surowym. Wydawali mi się idealnymi rodzicami. Kochającymi i stanowczymi. Mój ojciec nigdy nie podniósł na nas palca – przemoc stosował tylko wobec tych, którzy byli dość nierozważni, żeby wejść mu w drogę. Moja mama nie wahała się cisnąć we mnie czasami butem – nie był to przynajmniej nóż – kiedy wyprowadzało ją z równowagi moje rozmarzenie i samotne zabawy jedynaka, które często nie pozwalały mi stawić się na jej wezwanie. Ale zbyt długo czekała na dziecko, żeby kiedykolwiek gniewać się na mnie przez dłuższy czas. – Poczekaj, aż ojciec wróci do domu – powtarzała i był to jej najgroźniejszy argument. Lecz ja nigdy się tego nie bałem. Ponieważ wiedziałem, że mnie kochają, i wiedziałem, że ich miłość jest bezwarunkowa i wieczna, że przetrwa całe życie i jeszcze dłużej. Tym, czego bałem się jako dziecko, była myśl, że stracę matkę. Nieduża, z kręconymi włosami, mająca trochę ponad pięć stóp wzrostu, wychodziła w czarne, wietrzne zimowe wieczory, w owe listopadowe i grudniowe wieczory, których dzisiaj już chyba nie mamy, i znikała w jednym z pobliskich sklepów, żeby kupić coś do herbaty. To były lata, kiedy w zimie padał śnieg i przynajmniej w mojej pamięci ulice zasnuwał dym z niezliczonych palących się ognisk. Wychodziła po mielone, wieprzowe kotlety lub pieczoną fasolkę, a w piątek po rybę i frytki zawinięte w gazetę – menu mojego dzieciństwa. A ja się niepokoiłem, strasznie się niepokoiłem, czy wróci – ta kobieta, moja mama, która właśnie wyskoczyła po zakupy. Nie zdejmując z siebie szkolnego uniformu, składającego się z szarych flanelowych spodni, szarej koszuli i krawata w paski, tego stroju wapniaków, jaki kazali nam wówczas nosić, stawałem na oparciu sofy, przyciskałem twarz do szyby, na której skraplała się para, i lustrowałem wzrokiem puste ciemne ulice. Wypatrując mojej matki, której nikt nie mógł mi zastąpić, i dręcząc się myślą, że już nigdy nie wróci do domu. Cyd i ja zabraliśmy mamę na przedstawienie. Ojciec zawsze zabierał matkę na przedstawienia. Co sześć miesięcy wkładali swoje najlepsze ciuchy i jechali do iskrzącego się światłami Londynu. Jak na dwoje ludzi, którzy prawie wszystkie wieczory spędzali przed telewizorem, byli prawdziwymi koneserami teatru muzycznego. Kiedy w telewizji puszczali filmowe wersje Oklahomy, West Side Story albo My Fair Lady, oboje śpiewali razem z solistami, słowo po słowie. Moja mama również tańczyła – szczególnie dobrze potrafiła naśladować balet Rekinów i Rakiet z West Side Story. Dla mojej mamy musicale nie były wyłącznie biernym doświadczeniem. Od pięćdziesięciu lat chodziła na West End i wśród rozbrzmiewających nocą na Shaftesbury Avenue, Strandzie oraz Haymarket piosenek mało było takich, których nie znała lepiej od wykonujących je artystów. Teraz doszła do wniosku, że chce ponownie obejrzeć Nędzników. – Uwielbiam ten musical – powiedziała mojej żonie. – Uwielbiam tę małą dziewczynkę. I uwielbiam prostytutki. Podoba mi się także, jak giną ci wszyscy studenci. To bardzo smutna historia i są tam bardzo urocze melodie. Włożyła dwuczęściowy kostium od Bloomingdale’a, który przywiozłem jej z podróży do Nowego Jorku. Wyglądała w nim ślicznie, ale krucho, o wiele starzej, niż kiedykolwiek sądziłem, że będzie wyglądać. Cyd wzięła mamę za rękę, kiedy po nią podjechaliśmy, i nie puściła jej przez całą drogę do Palące Theatre przy Cambridge Circus. Trzymała ją za rękę w samochodzie i potem, gdy przeciskaliśmy się przez wieczorny tłum. W śródmieściu mama wydawała się zbyt bezbronna, zbyt delikatna na ten cały ruch, gwar i otaczające ją hordy. Na widowni Palące Theatre zasiadła normalna zbieranina zagranicznych turystów, ludzi dowiezionych autobusami oraz miejscowych, którzy zafundowali sobie superwieczór. Dokładnie przed nami siedział młody człowiek w garniturze w prążki, jakiś wyszorowany do czysta młody bystrzak z City, któremu towarzyszyły z jednej strony matka, a z drugiej babka. Nie spodobał mi się od samego początku. Strasznie się obruszał i potrząsał głową tylko dlatego, że mama, rozbierając się, zaczepiła kilka razy płaszczem o jego ucho. Potem cmokał, gdy pogwizdywała w trakcie uwertury. A kiedy zaczęło się przedstawienie i mama zaśpiewała wraz z konającą Fantyną jej wielki numer Przyśnił mi się sen, głośno chrząkał. Na koniec – gdy mama dołączyła do porywającej, wykonywanej przez cały zespół pieśni Czy słyszycie, jak śpiewa lud? – odwrócił się wściekły w naszą stronę. – Czy może się pani łaskawie zamknąć? – syknął. – Zostaw ją w spokoju, człowieku – powiedziała Cyd i pokochałem ją za to. – My też zapłaciliśmy za bilety. – Nie możemy podziwiać przedstawienia, kiedy ona zachowuje się jak jedna z chórzystek. – Co to znaczy „ona”? – zapytałem. Ludzie za nami zaczęli psykać. W naszą stronę obracały się łyse i ondulowane głowy. Dobrze odżywione gęby krzywiły się ze złości. – „Czy słyszycie śpiew ludu, ludu śpiewającego gniewną pieśń? – śpiewała moja mama, nie zwracając na nic uwagi. – To muzyka ludzi, którzy nie będą już niewolnikami!”. – My też zapłaciliśmy za bilety – dorzuciła swoje trzy grosze wyelegantowana babcia palanta w garniturze. – Nie możemy się skoncentrować na przedstawieniu – zakwiliła jej ubrana jak strach na wróble córka. – Nie musi się pani koncentrować – stwierdziła Cyd. – Musi pani po prostu wygodnie usiąść i rozkoszować się. Potrafi pani wygodnie usiąść i rozkoszować się? – No nie, naprawdę! – Idę po pomoc – oznajmił jej syn i sprowadził młodą kobietę z latarką. A potem nas wyrzucili. Zrobili to bardzo delikatnie. Powiedzieli, że skoro nie potrafimy uciszyć mojej mamy, kierownictwo zastrzega sobie prawo poproszenia nas o wyjście. Mamy zaś nie sposób było uciszyć, skoro czekała nas jeszcze śmierć Valjeana, Javerta, Eponiny i wszystkich tych miłych studentów. W związku z czym wyszliśmy. Moja żona, matka i ja. Już teraz się z tego zaśmiewając, tak jakby wyrzucenie z przedstawienia było o wiele bardziej zabawne niż jego oglądanie, i przeciskając się przez hołdujący modzie funky tłum do baru Italia, gdzie mama miała obiecaną filiżankę dobrej herbaty. Maszerowaliśmy całą trójką – moja żona, matka i ja – ulicami Soho, śpiewając na całe gardło Puste krzesła przy pustych stolikach. 17 Pojechałem po mojego syna na lotnisko. Wyszedł z hali przylotów, trzymając za rękę młodą stewardesę z British Airways. Na szyi miał jakiś identyfikator podobny do tych, jakie nosił Miś Paddington i ewakuowane dzieci na czarno-białych kronikach wojennych. Proszę, zaopiekujcie się tym dzieckiem. – Pat! Tu jestem! Pat! Stewardesa dostrzegła mnie pierwsza. Rozmawiał z nią z poważną miną na bladej twarzyczce, a potem nagle zobaczył mnie poprzez nogi wszystkich tych świeżo przybyłych turystów i biznesmenów. Zostawił stewardesę i rzucił mi się w ramiona, a ja ukląkłem, uścisnąłem go mocno i obsypałem pocałunkami strzechę blond włosów. – Pozwól, że ci się przyjrzę, kochanie. Uśmiechnął się, ziewnął i zobaczyłem, że nie ma już szczerb w górnej szczęce. Z dziąseł wyrzynały się dwa nierówne kawałki czystej białej kości. Zęby, które musiały mu wystarczyć do końca życia. Zauważyłem również inne zmiany. Był wyższy, włosy trochę mu pociemniały i nie poznawałem ani jednej sztuki jego garderoby. – Dobrze się czujesz? Jak minął lot? Tak się cieszę, że cię widzę, kochanie! – Nie można spać, bo ciągle chodzą i chcą, żebyś coś zjadł – poinformował mnie, mrugając zmęczonymi błękitnymi oczyma. – Trzeba wybierać. Albo rybę, albo kurczaka. – Jest trochę zmęczony lotem przez Atlantyk, prawda, Pat? – powiedziała stewardesa BA, po czym posłała mi olśniewająco biały uśmiech. – To taki uroczy chłopiec. To prawda. Był uroczym chłopcem. Bystrym, wesołym i pięknym. A poza tym samodzielnym i odważnym – sam przeleciał Atlantyk. Niesamowity dzieciak. Mój syn w wieku siedmiu lat. Podziękowaliśmy dziewczynie z British Airways i pojechaliśmy taksówką do miasta. Od wielu miesięcy nie było mi tak lekko na sercu. – W Connecticut wszystko w porządku? – Tak. – Masz nowych kolegów? Podoba ci się w nowej szkole? – Podoba. – Mama zdrowa? – Zdrowa. – Przez chwilę milczał, wpatrując się w samochody sunące wolno w stronę autostrady. – Ale kłóci się z Richardem. Mieli małą sprzeczkę o Britney. Więc Giną miała kłopoty. Przez chwilę zastanawiałem się, kim jest Britney – jakąś seksowną opiekunką do dziecka? A może miłą sekretarką szukającą miłości? Britney jednak nie mogła być sekretarką. Richard nie miał przecież pracy. Nic nie wyszło z posady w Bridle-Worthington. Więc kim była ta tajemnicza kobieta? – Britney zwymiotował w salonie – opowiadał Pat. – Richard był bardzo zły. A potem Britney zmoczył indiański dywanik i musiał pójść na operację, a Richard powiedział, że to odrażające, jak Britney gryzie swoje szwy. Gotów byłem uwierzyć, że Giną zatrudnia do opieki nad Patem jakiegoś bardzo oryginalnego młodzieńca, lecz potem sobie przypomniałem. Oczywiście. Mój syn miał teraz psa. Na twarzy Pata pojawił się uśmiech. – Wiesz co? Przy kolacji siada obok stołu i liże sobie, no wiesz, siusiaka. Uniosłem brwi. – Richard czy Britney? Mój syn przez chwilę się nad tym zastanawiał. – Chyba żartujesz – stwierdził. – No, chodź do mnie – powiedziałem. Ześlizgnął się z siedzenia i wdrapał mi się na kolana. W nozdrza wpadł mi ten jego stary zapach, zapach cukru i brudu. Wyczułem, jaki jest zmęczony. Po kilku minutach spał jak kamień. Kierowca taksówki miał na tablicy rozdzielczej zdjęcia trojga małych dzieci. Spojrzał we wsteczne lusterko i uśmiechnął się. – Z daleka przyjechaliście, chłopcy? – zapytał. Przytuliłem mocniej syna. – O tak – odparłem. – Przyjechaliśmy z bardzo daleka. Cyd zawiesiła baloniki na drzwiach i poczułem, jak moje serce wypełnia wdzięczność i miłość. Czekała na nas, gdy płaciłem kierowcy, cała w uśmiechach. Kiedy ciągnąłem ogrodową alejką walizkę Pata, a ona przykucnęła i zarzuciła mu ręce na szyję, miałem wrażenie, że wreszcie stajemy się prawdziwą rodziną. Peggy oglądała w salonie wideo z Lucy Doli. To był film, który oglądałem z nią już wcześniej, tandetne dwie kreskówki, w których występowała Lucy Doli Grająca Rock and Roiła wraz ze swoją kapelą, chłopakami o pustych twarzach, uwięzionymi w czasoprzestrzennej pętli w latach pięćdziesiątych. – Lucy Doli Grająca Rock and Rolla i jej przyjaciele nie mogą się wprost doczekać, żeby dołączyć do swojego popijającego oranżadę, otrzaskanego, bebopowego towarzystwa – oznajmiła Peggy. – Zapnij pasy i przygotuj się na szałową zabawę. Odliczanie już się zaczęło! Pat uśmiechnął się nieśmiało do swojej najstarszej przyjaciółki. – Witaj, Pat – powitała go w oficjalnym stylu małej królowej. – No i jak tam jest w Ameryce? – Dobrze – odparł. – Mam psa. Nazywa się Britney. Nie wolno mu siedzieć w domu, bo liże przy wszystkich swojego siusiaka. – Przykro mi, że cię rozczaruję – prychnęła Peggy – ale twój pies nie może być chłopcem, skoro ma na imię Britney. Ponieważ Britney to imię dziewczynki, głuptasie. Pat zerknął na mnie, szukając pomocy. – Ale Britney to przecież pies chłopiec, prawda? Przed oczyma stanął mi Britney liżący swojego ogromnego penisa przy stole w jadalni. – Tak bym to określił, kochanie. – Chcesz pooglądać ze mną Lucy Doll’s American Graffiti! – zapytała Peggy. – Lucy Doli Grająca Rock and Rolla pojawia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w tej porywającej adaptacji uwielbianego przez wszystkich klasycznego dzieła. Cyd i ja uśmiechnęliśmy się do siebie. Uścisnęła mnie lekko w ramię. Wiedziała, ile to dla mnie znaczy. Pat przyglądał się przez chwilę różowej zjawie wykonującej na ekranie telewizora kaczy taniec w stylu Chucka Berry’ego. – Lucy Doli jest do chrzanu – stwierdził. – Pat – odezwałem się. – Lucy Doli jest do dupy. – Pat! – Lucy Doli może mnie pocałować w tyłek. – Pat, ostrzegam cię. – Lucy Doli może się iść pierdolić. I od tego momentu wszystko zaczęło się jakby psuć. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby moja matka była taka szczęśliwa. To było coś więcej niż szczęście. Fakt, że znowu zobaczyła wnuka, wprawił ją w rodzaj ekstazy, rodzaj upojenia. Moja mama zapomniała o wszystkim na widok swego wnuka. Zanim jeszcze zaciągnąłem ręczny hamulec, złapała Pata i wycisnęła zeń całe powietrze. Potem odsunęła go od siebie na długość ramienia, wpatrywała się przez chwilę z zachwytem w jego śliczną buzię i potrząsała głową, nie mogąc uwierzyć, że jest z nami. Jeśli nawet wrócił tylko na tydzień. Weszliśmy do środka. Na stoliku do kawy leżały różowe i fioletowe broszury. Specjalnie dla ciebie. Pogodzenie się z diagnozą. Rekonstrukcja piersi. Przyjaciele z Oddziału Raka Piersi. Kiedy idziesz do szpitala. Zoladex. Taxol. Taxotere. Arimedex. Chemoterapia. Radioterapia. Nie rozumiałem połowy tytułów. Wiedziałem jednak, co wszystkie oznaczają. – Dobrze się czujesz, mamo? – zapytałem. Najgłupsze pytanie pod słońcem, lecz nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie zadać. Ponieważ tak bardzo chciałem, żeby oznajmiła mi, że wszystko będzie dobrze, że na zawsze pozostanie na tym świecie. – Och, czuję się świetnie – odparła, nie chcąc robić zamieszania, za wszelką cenę starając się uniknąć melodramatu i użalania się nad sobą. – Przysłali mi tę makulaturę. Nie wiem, skąd im przyszło do głowy, że to wszystko przeczytam. Zgarnęła broszury, schowała je do szuflady i klasnęła w dłonie. – A teraz zrobię moim dwóm chłopcom po filiżance pysznej herbaty – stwierdziła. – Co wy na to? – Nie mogę pić kofeiny – mruknął Pat, biorąc do ręki pilota. – Mama powiedziała. – A ja wypiłem już dziś dwie filiżanki cappuccino – wyjaśniłem. – Moja lekarka nie chce, żebym pił dziennie więcej niż trzy kawy albo herbaty. Szkodzi mi na ciśnienie krwi, rozumiesz. – O! – zdziwiła się mama. – No cóż, trudno. W takim razie zrobię herbatę tylko dla siebie, dobrze? Pat i ja usiedliśmy zatem na starej, zapadającej się sofie, która zdawała się pamiętać każdą najmniejszą krzywiznę naszych ciał, a mama poszła do kuchni, nucąc Jolene Dolly Parton i kontemplując ten nowy dziwny świat, w którym jej synowi i wnukowi nie wolno wypić filiżanki pysznej herbaty. Później udaliśmy się do parku i patrzyliśmy, jak Pat zdobywa wyższe rejony zardzewiałych drabinek. Nie był już tym ostrożnym małym chłopcem sprzed zaledwie kilku lat. Teraz był nieustraszony niczym górska kozica. Dwaj więksi chłopcy wspinali się blisko samego szczytu niczym małpy na pokazie mody Tommy’ego Hilfigera. Pat co jakiś czas zastygał w bezruchu, mocno się trzymając, i wpatrywał się w nich z podziwem. Wciąż uwielbiał starszych chłopców. Oni kompletnie go ignorowali. – To dobrze, że jest z powrotem – powiedziałem. – Znowu mam wrażenie, że jesteśmy typową rodziną. Zwłaszcza kiedy jesteśmy tu z tobą. Zwyczajną rodziną, w której nie trzeba się bez przerwy nad wszystkim zastanawiać. W której wszystko wydaje się... sam nie wiem... normalne. Taką, jaką mieliście ty i tata. Ojcu z pewnością spodobałaby się moja tęsknota za normalnością. Ubolewałby z powodu śmierci rodziny, rosnącego wskaźnika rozwodów i całego pokolenia dzieci, które wychowywane są tylko przez jedno z rodziców. Wspomniałby o tym wszystkim, zwijając sobie skręta. Mój tato uwielbiał normalność. Mama była ulepiona z innej gliny. – Co było w nas takiego normalnego? – zapytała. – Byliśmy z twoim tatą dziesięć lat po ślubie, kiedy się w końcu urodziłeś. Uważasz to za normalne? My absolutnie nie czuliśmy się normalni. Czuliśmy się odmieńcami. Dwaj więksi chłopcy zeskoczyli z drabinek i pobiegli do huśtawek. Pat uśmiechnął się do nich z niekłamanym afektem. – Wszyscy nasi znajomi mieli dzieci – mówiła dalej mama. – Mnożyli się jak króliki. U wszystkich ciągle jakieś było w drodze, kobiety były przy nadziei, rosły im brzuchy. Ale nam się to nie zdarzyło. – Uśmiechnęła się do mnie. – I ty to uważasz za normalne, Harry? Bóg z tobą. My nie czuliśmy się zbyt normalni, zaręczam ci. Obserwowałem mojego syna, który pracowicie wspinał się na szczyt drabinek ze skupioną twarzą i policzkami zaróżowionymi z zimna. – Wiesz, o co mi chodzi. Byliśmy normalni. Ty, ja i tato – powiedziałem i pomyślałem o świętach Bożego Narodzenia ze wszystkimi naszymi ciotkami i wujami, o wyjazdach z przyczepą do Kornwalii, o zapachu niedzielnej pieczeni, który dobiegał z kuchni, kiedy mój stary mył samochód na podwórku. Pamiętałem wypady do Southendu, nie na molo ani na plażę, lecz na psie wyścigi. Pamiętałem też, jak wracaliśmy od babci albo raz w roku ze spektaklu pantomimy w London Palladium, a ja leżałem na tylnym siedzeniu, wpatrując się w sunące nad głową żółte światła i powtarzałem mamie, że nie chce mi się spać, że nie jestem zmęczony, wcale nie jestem zmęczony. Daj tylko odpocząć oczom, mówiła, daj odpocząć oczom. Moje dzieciństwo miało w sobie prostotę i dobro i odnosiłem wrażenie, że jest już za późno, żeby mój syn zaznał tego samego. – Trudno byłoby znaleźć kogoś bardziej normalnego od nas – dodałem. – Więc staliśmy się normalni, kiedy się urodziłeś? A gdybyś nie przyszedł na świat, pozostalibyśmy odmieńcami? – Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że wtedy wszystko wydawało się łatwe. Teraz już tak nie jest. Pat i Peggy nie rozmawiają ze sobą. Cyd pogniewała się, bo uważa, że rozpuszczam Pata. Ja wściekam się na nią, bo uważam, że jest niezadowolona z jego przyjazdu, choć to tylko jeden parszywy tydzień. – Dlaczego Pat i Peggy nie rozmawiają? – Mieli małe starcie. Nazwał Lucy Doli dziwką za dwa dolary. Wiesz, jaka drażliwa jest Peggy na punkcie Lucy Doli. – Bracia i siostry stale ze sobą się kłócą. Ja o mało nie zadźgałam jednego z braci. – Tak, ale oni nie są przecież rodzeństwem. I o to chodzi. Więc tak naprawdę ich związek nie może być normalny. Jeśli się rozpadnie, co się stanie? W ogóle się już nie widujemy. I ty to uważasz za normalne? Daj spokój, mamo. Nawet ty nie możesz być taka liberalna. Patrzyliśmy na Pata, który dotarł do szczytu drabinki i stał na tle błękitnego nieba, cały zakutany w watowaną kurtkę, uśmiechając się do nas i trzymając mocno szczebel obiema rękami. W powietrzu mimo chłodu czuło się zapach wiosny. Spod czapki, którą zrobiła na drutach jego babcia, wystawały mu złote kosmyki włosów. – Nie lubię po prostu tego gadania o normalności – podsumowała mama. – Ponieważ przez długie lata nie czuliśmy się wcale normalni. Przez dziesięć lat czekaliśmy na ciebie. Co miesiąc krajało nam się serce. Pomnóż to przez dziesięć lat, Harry. Jesteś bystry. Na pewno ci się uda. Jeden z trampków Pata ześlizgnął się ze szczebla i zobaczyłem, jak na jego twarzy duma ustępuje miejsca przerażeniu. Odchylił się nagle do tyłu, ale potem odzyskał równowagę, ustawił pewniej stopę i zacisnął swoje małe piąstki na szczeblu. – Nie ma takiej rzeczy jak normalna rodzina – stwierdziła mama. Zadzwoniła Giną. Zbliżała się północ. Dzieci od dawna już spały – Peggy w swojej sypialni, Pat na starej kanapie w gościnnym pokoju – a Cyd obsługiwała przyjęcie z okazji otwarcia jednego z tych modnych hoteli, które wyrastały jak grzyby po deszczu w całym mieście. Po kłótni, w trakcie której podważono dobre imię Lucy Doli, znowu ze sobą rozmawialiśmy, ale obecna wymuszona grzeczność wydawała się chwilami gorsza od gniewnego milczenia. Cieszyłem się, że byłem sam, kiedy zadzwoniła moja była żona. – Wszystko u niego w porządku, Harry? – W porządku. – Pamiętasz, żeby nie dawać mu cukru? Ani kofeiny? Ani brytyjskiej wołowiny? – Od przyjazdu ani razu nie jadł Happy Meal. – Chcę, żebyś go zabrał z wizytą do mojego taty. – Do twojego taty? Mam go zabrać do Glenna? – Owszem. Do jego dziadka. Stale zapominałem, że Pat miał dziadków z obu stron. Matka Giny zmarła jeszcze przed narodzeniem naszego syna, lecz chociaż Glenn żył i Pat kiedyś sporadycznie się z nim widywał, nigdy nie był dla mnie dziadkiem w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Glenn był dla mnie tym, kim był zawsze – rudowłosym muzykiem, któremu nigdy nie udało się wybić. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pojawił się kilka razy w Tops of the Pops, lecz potem przez prawie trzy dekady pracował jako ekspedient w sklepie z gitarami przy Denmark Street, brzdąkając Stairway to Heaven małoletnim czytelnikom „New Musical Express”. Gros swojej energii poświęcał na zakładanie co kilka lat nowego zespołu, względnie nowej rodziny. Ginę i jej matkę porzucił w zamierzchłych czasach. Chodziło prawdopodobnie o różnicę zdań w kwestiach muzycznych. – Chcę, żeby zobaczył mojego tatę – powtórzyła Giną. – Chcę, żeby wiedział, że ma również drugiego dziadka. Twój tato nie był jego jedynym dziadkiem, Harry. – Dobrze. Zabiorę Pata do Glenna. – Dziękuję. – Co u was słychać? Britney wciąż denerwuje Richarda? Pat wszystko mi opowiedział. Czy w dalszym ciągu liże penisa przy stole w salonie? Mam na myśli psa. Nie Richarda. – Pies to najmniejszy z naszych problemów – odpowiedziała krótko moja była żona. Mój syn rozpłakał się w środku nocy. Wstałem z łóżka, czując wiercącą się obok Cyd, i na pół rozbudzony poszedłem do niego, stawiając ostrożnie kroki. I poczułem się tak, jakbyśmy nigdy się nie rozstawali. Długie spocone jasne włosy przylepiły mu się do głowy. Posadziłem go na łóżku i dałem trochę wody, a potem pomasowałem mu plecy, tak jak to robiłem, gdy był mały, czekając, aż mu się odbije. – Nie można spać w samolocie – stwierdził w ciemności, mówiąc przez sen. – To bardzo trudne, bo się leci i cały czas dają jedzenie, a poza tym puszczają trochę telewizji. To trudne, prawda, tato? – Teraz już jest dobrze. Teraz wszystko jest w porządku. Przytuliłem go do siebie i zacząłem kołysać, czując jego ciepłe, okryte bawełnianą piżamą ciało, czując, jak jego mała pierś unosi się i opada w oddechu, czując, jak wzbiera we mnie cała miłość, jaką do niego żywiłem. Była czwarta rano. Cały dom spał. Lecz ja się rozbudziłem i przypomniałem sobie słowa, które słyszałem dawno temu. – Daj tylko odpocząć oczom – powiedziałem mojemu synowi. 18 Peggy przyjrzała się tłumom rojącym się wokół gigantycznego diabelskiego młyna. – Ale dużo ludzi – powiedziała, biorąc mnie za rękę. Spojrzałem na górujące nad nami London Eye i na jej zatroskaną buzię, po czym uśmiechnąłem się i ścisnąłem jej dłoń. – Zaraz będziemy na górze. Peggy pokiwała głową, mocno się mnie trzymając. Czasami brała mnie za rękę i wydawało mi się, że wszystko będzie dobrze. Była taka mała, taka bystra, taka mądra, taka ufna i piękna. Wystarczyło, że wzięła mnie za rękę, a ja chciałem się nią opiekować do końca życia. Trzymałem jej ciepłą dłoń w mojej i nie liczyło się nic więcej. Ani sporadyczne wizyty jej beznadziejnego ojca. Ani nieustająca wojna, toczona z Patem o to, jaki film na DVD będą oglądać wieczorem. Ani nawet fakt, że jej matka patrzyła na nią w sposób, w jaki nigdy nie spojrzała na mojego syna. Peggy brała mnie za rękę i zachodziła we mnie jakaś chemiczna reakcja. Czułem się jej ojcem. Wysoko nad nami, na tle jasnego kwietniowego nieba obracało się wielkie koło. Poruszało się tak wolno, że z miejsca, gdzie staliśmy, można było tego w ogóle nie dostrzec. Ale ze stalowo-szklanych kapsuł wciąż wysiadali i wciąż wsiadali do nich nowi ludzie, więc coś się tam działo na górze. Tłum zmierzał w stronę wejścia. Pat biegał podekscytowany między barierkami, sprawdzając, jak szybko posuwamy się do przodu. Cyd kartkowała broszurę na temat London Eye, co jakiś czas oznajmiając: „to rzeczywiście ciekawe” i czytając nam jakąś informację na temat architektów, budowy i rozmiarów olbrzymiej konstrukcji. Lecz podczas gdy Pat biegał w tę i z powrotem, a Cyd czytała na głos, Peggy po prostu trzymała mnie za rękę. Była generalnie o wiele bardziej opanowana od Pata, ale to nie z tego powodu zachowywała się dziś tak cicho. Mój syn upajał się atmosferą wesołego miasteczka, lecz cały ten zgiełk wyprowadzał nieco z równowagi Peggy. – Będziemy mogli zobaczyć miejsce, gdzie mieszkamy, Peggy – powiedziałem jej. – A także parlament i wszystkie parki aż do doków. – A Big Bena? – zapytała bardzo cienkim głosikiem. – Big Bena również. – Ponownie uścisnąłem jej rękę. – Nie stanie nam się nic złego. Nie wydawała się tego taka pewna. Pat przybiegł z powrotem, szczęśliwy i zdyszany. Cyd wcisnęła broszurę pod pachę, po czym objęła mnie drugą ręką w pasie i położyła głowę na moim ramieniu. Kiedy ją uniosła, żeby na mnie spojrzeć, uśmiechnęliśmy się do siebie, tak jak uśmiechają się ludzie, którzy od dawna się kochają. W takim uśmiechu zawarte jest zarówno pytanie, jak i odpowiedź. Szczęśliwy? Dzięki tobie. A potem moja żona trzepnęła mnie po ramieniu broszurą o London Eye. – Hej, nie zapomnij – powiedziała. – W przyszłym tygodniu Peggy gra w szkolnym przedstawieniu. To naprawdę ważne, żebyście tam obaj przyszli. Spiorę wam tyłki, jeśli nawalicie. – Za nic w świecie byśmy o tym nie zapomnieli – odparłem i naprawdę tak myślałem. Czuliśmy się tego dnia jak rodzina. I chciałem, żeby to trwało. Znaleźliśmy się tak blisko gigantycznego koła, że trzeba było zadrzeć głowę, aby je całe zobaczyć. I teraz nie było już wątpliwości, że się obraca. – Już zaraz – westchnął Pat. Trzymałem więc Peggy za rękę, a wielkie koło się obracało i wszędzie, gdzie spojrzała, górował nad nią świat dorosłych. – Czołem, chłopaki – przywitał nas tato Giny. – Super. Pysznie. Co powiecie na filiżankę herbaty? Może być ziołowa? Glenn. Drugi dziadek Pata. Łatwo go zapamiętać jako nic niewartego ojca mojej byłej żony, żałosną karykaturę mężczyzny, przez którego wszyscy faceci stali się z definicji podejrzani, zdolni do straszliwej zdrady. Trudniej zapamiętać, że to dziadek mojego syna. Moi rodzice zawsze w tak dużym stopniu uczestniczyli w życiu Pata – stanowiąc dla niego oparcie i obdarzając go bezwarunkową miłością przez wszystkie te lata, które mogły się wydać domowym piekłem – że trudno mi było myśleć w tych samych kategoriach o marnotrawnym ojcu Giny. Glenn nie pasował do mojego wyobrażenia dziadka. Wydawał mi się raczej podstarzałym hipisem, który uważał swojego pomarszczonego starego fiuta za centrum wszechświata. Skoro Glenn miał w nosie swoją córkę, dlaczego mielibyśmy się spodziewać po nim czegoś więcej w stosunku do wnuka? Mimo to, mimo całego zła, które wyrządził, niełatwo mi go było nienawidzić. Kiedy nader rzadko się spotykaliśmy, ten czerstwy hulaka w popękanych skórzanych spodniach wydawał mi się żałosną, samotną postacią. Po tylu wielkich marzeniach i miłościach, po tylu histerycznych scenach wylądował w końcu w jednopokojowym wynajętym mieszkanku w Hadley Wood. Ponieważ pomylił hedonizm ze szczęściem. I była w nim jakaś niezaprzeczalna słodycz. Wiedziałem, że jest starym samolubnym dupkiem, który poświęcił każdego, kogo zdarzyło mu się kochać, dla swojego wacka i swojej gitary. Wiedziałem także, że Giną wciąż liże rany, które jej zadał, odchodząc i wracając, kiedy mu się żywnie podobało. Nasza wizyta sprawiła mu chyba jednak autentyczną radość; w sposobie, w jaki spoglądał na mojego syna, było coś nieskończenie łagodnego. Gdyby dać im szansę, mogli się nawet zaprzyjaźnić. Może były to z mojej strony pobożne życzenia, ale kiedy ojciec mojej byłej patrzył na Pata, wydawało mi się, że widzę w jego oczach miłość. Podczas gdy Glenn trudził się, przyrządzając nam coś do picia – problemem były dla niego najprostsze domowe czynności – usiadłem na sofie sporządzonej chyba z tej samej popękanej skóry co jego spodnie, a Pat zaczął zwiedzać mieszkanie. Nie było tam zbyt wiele miejsca na spacery – ze wszystkich stron otaczała człowieka muzyka. Czasopisma dla podtatusiałych rockmanów na stoliku do kawy. Oparte na stojakach akustyczna i elektryczna gitara. Niezły sprzęt nagłaśniający, chociaż tkanina na głośnikach była podobnie jak sam Glenn postrzępiona ze starości. Oraz wysokie sterty starych dwunastocalowych winylowych longplayów. Pat podniósł jeden z nich. – Co to takiego? – zapytał, wymachując w moją stronę ciemną kwadratową okładką. – To płyta długogrająca, Pat. – A co się z nią robi? – Puszcza się muzykę. Pat spojrzał na mnie z powątpiewaniem. – Jest za duża – stwierdził. Na okładce albumu, który trzymał, piękny młody człowiek spoglądał posępnie z mrocznej otchłani. W tle unosili się trzej mniej uroczy młodzieńcy niczym brzydkie siostry czekające, aż ktoś zaprosi je na bal. Glenn wrócił do pokoju, niosąc nasze kubki. – Dobrze wybrałeś, człowieku – stwierdził. – To pierwszy album Doorsów. Uważany przez wielu za najlepszy debiut wszech czasów. – Pata nie interesuje Jim Morrison, Glenn – wyjaśniłem. – Nie widział po prostu nigdy longplaya. Glenn o mało nie upuścił ziołowej herbatki. – Chyba żartujesz? A potem przestałem dla niego istnieć. Siedząc z Patem na podłodze swojego wynajętego mieszkania, przerzucał płyty ilustrujące półwiecze muzyki, podczas gdy Doorsi śpiewali na całe gardło Break On Through (to the Other Side). Było tam wszystko – Elvis i Little Richard, Beatlesi i Stonesi, Hendrix i Who, Pistols i Clash, Smiths i Stone Roses, Nirvana i Strokes. Każdy gatunek i każdy rodzaj, od country rocka po glam, grunge i nu metal. Miał tych wielkich i tych zapoznanych oraz – jego specjalność – autorów jednego przeboju. Glenn oprowadzał swojego oczarowanego, oszołomionego wnuka po cudownym świecie rock and rolla. – O, tu mam ciekawych facetów – zachichotał, pokazując okładkę przedstawiającą pięciu chłopaków w psychodelicznych spodniach, wygłupiających się w ogródku jordanowskim. – Grupa Trollies. Zaczynali jako jeden ze zwykłych zespołów modsowych pod nazwą Trolley Boys. Dopiero potem zaczęli nagrywać psychodeliczną muzykę jako Trollies. Przenosząc się z jednego do drugiego komunalnego mieszkania i ścigając jakąś kosmiczną wizję... znasz te klimaty, Pat. Później, jako Maximum Troll nagrali kilka raczej interesujących, niedocenionych albumów konceptualnych. – Glenn podał okładkę Patowi. – Może kogoś tu znasz? Zerknąłem nad ich ramionami. I natychmiast go poznałem – z buźką wycieńczonego przez narkotyki chórzysty i ufryzowanymi w stylu Roberta Planta włosami, które opadały na ramiona welwetowej marynarki, szczerzącego wraz ze swoimi kolegami zęby do obiektywu. Glenn sprzed trzydziestu lat, z czasów kiedy Giną była dzieckiem, Glenn najbliższy spełnienia swoich wszystkich marzeń. – To twój dziadek, Pat – oznajmiłem, gryząc się w język, żeby nie powiedzieć „twój drugi dziadek”. – Występował kiedyś w Top of the Pops, prawda, Glenn? Patowi opadła szczęka. – Byłeś w Top Pops? Zawsze nazywał ten program Top Pops, a ja od dawna już przestałem go poprawiać. Właściwie nawet podobało mi się to przejęzyczenie. – Dokładnie z tymi facetami. Z wyjątkiem Chalky’ego Browna, który grał na perkusji. Kiedy wykonywaliśmy Roundhouse Lady, mieliśmy na skórach Sniffer Penge. Pat był oczarowany. Nigdy nie wyobrażał sobie, że jego marnotrawny dziadek mógł chodzić w takiej glorii. A Glenn był skromny i szczęśliwy, być może szczęśliwszy, niż go kiedykolwiek widziałem. Mój ojciec nie znosił opowiadać o przeszłości – o nędzy na East Endzie, o służbie w królewskiej piechocie morskiej, o wojennych ofiarach i zniszczeniach, o dziewiętnastoletnich kolegach, którzy nigdy nie wrócili do domu. Glenn miał zupełnie inne wspomnienia – występował w nich w zespole Trolley Boys przed Pete’em Townshendem i Rogerem Daltry, razem z Trollies wspinał się na szczyty list przebojów z piosenką Roundhouse Lady i wyjeżdżał na wieś z Maximum Troll, żeby nagrywać podwójne konceptualne albumy. Nie zamykały mu się usta, kiedy o tym opowiadał. I po raz pierwszy zorientowałem się, że Glenn jest dziadkiem Pata w takim samym stopniu jak mój tato. Tato Giny prezentował z pewnością alternatywną wersję męskości. Podczas gdy mój ojciec był żołnierzem, ojcem i mężem, Glenn był muzykiem, wolnym człowiekiem i artystą. Jeśli można nazwać artystą byłego członka Maximum Troll. Wyszliśmy od Glenna później, niż planowałem. Obaj tak bardzo się zagadali o muzyce – to znaczy gadał głównie Glenn, a Pat wpatrywał się w niego z podziwem, co jakiś czas pytając: „Byłeś w Top Pops, dziadku?” – że wyjeżdżając od niego, trafiliśmy na sam środek godziny szczytu. Samochód wlókł się na południe Finchley Road. W końcu zamiast stać w korku, postanowiliśmy zaparkować i coś zjeść. Czekał nas tego dnia kolejny ważny punkt programu – przedstawienie, w którym występowała Peggy – lecz mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu. Przynajmniej tak nam się wydawało. W Camden Town była mała japońska knajpka. Dzięki swojej matce Pat był ekspertem w dziedzinie japońskich potraw. Potrafił posługiwać się pałeczkami i wcinał saskimi i tempurę z podobną łatwością, z jaką inni siedmiolatkowie pałaszują Big-Maca. Dopiero w środku odkryliśmy, że wylądowaliśmy w restauracji tepenyaki. W tym miejscu jedzenie było tak samo ważne jak teatr. Siedziało się tutaj przy wielkich stołach, ustawionych wokół dużych metalowych grillów z przestrzenią dla kucharzy. Ci ostatni przechadzali się po restauracji niczym kulinarni rewolwerowcy, z pałąkowatymi nogami, jakby przez dziesięć dni nie schodzili z siodła, w wielkich białych czepkach nasadzonych na tył głowy i z olbrzymimi nożami tkwiącymi w nisko zawieszonych pochwach przy fartuchu. Ci kucharze nie przyrządzali tak po prostu potraw, oni się popisywali. W kilku naraz miejscach w restauracji piekli krewetki, skrawki mięsa i warzywa na skwierczących grillach, kroili je, mieszali z ryżem, następnie zaś nonszalancko rzucali w powietrze słoiczki z przyprawami oraz ziołami i łapali je za plecami. Wszystko to działo się z zapierającą dech szybkością światła, podobnie jak w Koktajlu z Tomem Cruise’em, tyle że przy użyciu niesamowicie wielkich tasaków. Wieki trwało jednak, nim zabrali się do dzieła. Zanim rozpoczął się show, musieliśmy zaczekać, aż przy naszym stole zbierze się wystarczająca liczba gości. Zerkałem na zegarek, obliczając, jak długo będziemy mogli tu jeszcze zostać, żeby nie spóźnić się na przedstawienie Peggy. W końcu, gdy przy stole zajęto wszystkie miejsca, młody filipiński kucharz pozdrowił nas, wyszarpnął melodramatycznym gestem nóż z pochwy i zaczął żonglować różnymi produktami w powietrzu. Musiał być nowy, ponieważ stale coś upuszczał – zbłąkana krewetka o mało nie wyłupiła oka niemieckiemu turyście – lecz Pat uśmiechał się do niego krzepiąco. Czas upływał, a mój syn chciał, żeby podrzucano mu, krojono i pieczono kolejne potrawy. – Naprawdę powinniśmy już ruszać – powiedziałem, zdając sobie sprawę, że nie mam serca psuć mu zabawy. Młody kucharz tepanyaki cisnął w powietrze słoiczek z cynamonem i naprawdę mało brakowało, a byłby go złapał. Bez przekonania przyłączyłem się do współczujących braw. – Jestem bardzo głodny – stwierdził Pat z oczyma lśniącymi z podziwu. Co takiego dzieje się w teatrze z moją rodziną? Kiedy dotarliśmy do szkoły, Pat był blady jak śmierć. – Mówiłem ci, żebyś nie brał trzeciej dokładki kalmarów – powtarzałem mu. Sztuka już się zaczęła. Wszędzie w całej auli dumni rodzice filmowali opiewający wielokulturową różnorodność spektakl pod tytułem Jajo. Co to miało wspólnego z Wielkanocą? Najmniej jak to tylko możliwe. Reprezentujące różne religie dzieci zajęły miejsca w stajence, gdzie narodził się właśnie gołąb pokoju z papier-mache. Na malutkiej scenie stał mały chłopczyk w białym prześcieradle i czarnym berecie, reprezentujący zapewne kapłana sinto, mała dziewczynka, która miała być zapewne buddyjskim mnichem, co można było poznać po okrywającym ją pomarańczowym ręczniku kąpielowym i markującym łysinę różowym czepku pływackim, oraz dziecko o nieokreślonej płci z brodą z waty i w sandałach, reprezentujące islam lub judaizm, względnie jedno i drugie. I była tam Peggy z rękoma i nogami wystającymi ze starej kołdry z księżniczką Pocahontas oraz z szarfą Habitat na głowie, która grała chyba rolę Najświętszej Dziewicy. Zobaczyłem Cyd siedzącą pośrodku rzędu. Koło siebie miała dwa wolne miejsca. Złapałem Pata za rękę i zacząłem się ku niej przeciskać. Dumni rodzice z kamerami cyfrowymi sykali z bólu i mruczeli z dezaprobatą, kiedy deptaliśmy im po palcach i obijaliśmy kolana. – Przepraszam, przepraszam – szeptałem, podczas gdy Pat jęczał i stękał, trzymając się za brzuch. Na scenie zbliżał się kulminacyjny moment. – Co-to-za-dziwne-stworzenie? – zapytał kapłan sinto. – Skąd-ono-pochodzi? – zapytał buddyjski mnich. – Co-to-oznacza-dla-ludzi-na-całym-świecie? – zapytało dziecko z brodą z waty. – Gdzie, u diabła, się podziewaliście? – zapytała moja żona. – Ciii! – zasyczał jeden z rodziców z kamerą. – Przepraszam. Nie mogłem go wyciągnąć od Glenna. – Od Glenna? Tego śmierdzącego starego punka? – A potem utknęliśmy w restauracji tepenyaki. – Ciii! Skupiliśmy uwagę na tym, co działo się na scenie. – Wiedziałeś, że to dla Peggy wyjątkowy wieczór. Wiedziałeś o tym! – syknęła do mnie Cyd. – CZY MOŻECIE PAŃSTWO PRZESTAĆ ROZMAWIAĆ? – odezwała się jakaś babcia siedząca bezpośrednio za nami. Pat otworzył usta, pochylił się do przodu i zaczął cicho wymiotować. Wszyscy na scenie patrzyli na Peggy. Buddyjski mnich w pomarańczowym ręczniku i pływackim czepku na głowie. Kapłan sinto w białym prześcieradle i czarnym berecie. Brodaty starzec z zarostem z waty i w sandałach na nogach. Wszyscy czekali, żeby Peggy powiedziała swoją kwestię. – Co-to-oznacza-dla-ludzi-na-całym-świecie? – powtórzył starzec. – Jesteś taki samolubny – stwierdziła Cyd, nie starając się nawet ściszyć głosu. – Dbasz tylko o swojego syna. Nikt inny się dla ciebie nie liczy. – CZY MOŻECIE PAŃSTWO... Cyd obróciła się w fotelu. – Och, zmień płytę, babciu. Peggy wpatrywała się w widownię, jakby czekała na podpowiedz. Otworzyła usta, lecz nic się z nich nie wydobyło. W przeciwieństwie do ust Pata, który uznał, że to najlepszy moment, żeby zarzygać mi całe kolana. Zza kulis dobiegł głos życzliwego nauczyciela. – Ten ptak oznacza, że wszyscy ludzie muszą żyć w jedności i... – I-kochać-się-wzajemnie – wymamrotali aktorzy na scenie, gromadząc się wszyscy wokół gołębia z tektury. Wszyscy oprócz Peggy, która wpatrywała się błagalnym wzrokiem w swoją matkę. Zacząłem czyścić Pata i siebie pojedynczą chusteczką Kleenexa, a Peggy podeszła tymczasem do skraju sceny. Zobaczyłem, że rozwiązuje jej się szarfa na głowie. Zawołałem do niej, ale było już za późno. Podniosła rękę, żeby osłonić oczy przed światłami rampy, a potem przy akompaniamencie stłumionych okrzyków publiczności spadła ze sceny. – Nigdy ci tego nie wybaczę – powiedziała Cyd. Nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Upadek Peggy zamortyzowała grupka pierwszoklasistów siedzących po turecku w pierwszym rzędzie. Po zwróceniu kalmarów tepenyaki Pat poczuł się natychmiast lepiej. Dumni i szczęśliwi rodzice i dziadkowie udali się na dyskusję o sztuce przy herbacie i ciasteczkach, Cyd i ja uznaliśmy jednak, że nie mamy ochoty się towarzysko udzielać. Kiedy Pat został doprowadzony do porządku i wyschły łzy Peggy, ponownie przeprosiliśmy pierwszoklasistów, ich rodziców oraz nauczycielki i wycofaliśmy się na parking, praktycznie wlokąc za sobą nasze dzieci. – Po prostu nic cię nie obchodzi, tak? – mówiła Cyd. – Jeśli coś nie dotyczy ciebie i Pata, masz to w nosie. – To nieprawda. – To przez te kalmary – tłumaczył mój syn niczym nałogowy pijak, zwalający wszystko na ostatni kufel piwa. – Wróćmy po prostu do domu – powiedziałem, chociaż drżałem na myśl o kolejnej nocy spędzonej z moją mieszaną rodziną. – Wszystko byłoby dobrze, gdybyście tam byli – stwierdziła zapłakana Cyd. – Gdyby zależało ci na tym, żeby tam się zjawić. – Harry? – usłyszałem przy sobie cienki głosik Peggy. – Tak, kochanie? – zapytałem, pochylając się do niej. – Jak ja cię, kurwa, nienawidzę, Harry – szepnęła mi do ucha. Starsza pani z kamerą na szyi uśmiechnęła się do nas. – Co za urocza mała rodzina – powiedziała. 19 Leżeliśmy w ciemności, nie dotykając się, czekając, aż nadejdzie sen, chociaż na razie się na to nie zanosiło. – Rozpieszczasz go – powiedziała. W jej tonie nie było złości. Był niemal łagodny. – Gdybyś go tak bardzo nie rozpieszczał, nie doszłoby do tego wszystkiego. – Ktoś musi go rozpieszczać. Kto inny ma to robić? Ty? – Nie musieliście tak długo siedzieć u jego dziadka. – Nie widzieli się od wieków. Nie wiem, kiedy się znowu zobaczą. Świetnie się bawili. – Naprawdę chciałam, żebyście tam dzisiaj byli. Ze względu na Peggy. I na mnie. – Wcale nie chcesz, żeby tu był. Przyjechał do nas na jeden cholerny tydzień, ale dla ciebie to i tak za długo. – To nieprawda. I to nie fair. – Wiesz, dlaczego się ożeniłem? Masz pojęcie dlaczego, Cyd? Ożeniłem się, żeby mój syn mógł mieć rodzinę. Czy to nie jest zabawne? Czyż to nie jest najzabawniejsza historia pod słońcem? Niezła okazała się ta rodzinka. Nie odpowiedziała. Jakby musiała to przemyśleć. – Zdawało mi się, że ożeniłeś się, bo to ty chciałeś mieć rodzinę, Harry. Ty. Chciałeś mieć rodzinę dla siebie. Nie rodzinę dla Pata. – Jeden cholerny tydzień, to wszystko. Ale dla ciebie to było zbyt wiele. Przez chwilę leżeliśmy w milczeniu. Oboje powiedzieliśmy już za dużo. Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że śpi. Ona jednak wcale nie spała. – Kiedyś szaleliśmy za sobą. To nie było tak dawno. Mieliśmy zamiar tyle sobie wzajemnie ofiarować. Pamiętasz to wszystko, Harry? Nie wiem, co się z nami dzieje. Kiedyś byliśmy ze sobą szczęśliwi. Myślałem, że wyciągnie rękę i mnie dotknie. Ale nie zrobiła tego. I ja nie wyciągnąłem ręki do niej. Leżeliśmy tam po prostu w ciemności, moja żona i ja, zastanawiając się, jak mogło do tego dojść. – Czasami nie wiem, dlaczego za mnie wyszłaś – powiedziałem. To była prawda. Zdawałem sobie sprawę, że seks był udany, że mogliśmy ze sobą rozmawiać i na ogół było nam ze sobą miło. Lecz co z tego? Mogła przecież wybrać prawie każdego. Dlaczego ze wszystkich facetów na świecie wybrała właśnie mnie? – Zakochałam się w tobie – odparła. – Ale dlaczego? Tego właśnie nie rozumiem, Cyd. Naprawdę. Zakochanie się wcale tego nie wyjaśnia. Gdybyś trochę się rozejrzała, znalazłabyś kogoś z większą forsą, większym fiutem i o wiele milszym charakterem. – Nie chciałam nikogo innego. Chciałam ciebie. – Ale dlaczego? – Bo jesteś dobrym ojcem. W ogródku starego domu panowała atmosfera niekłamanego podniecenia. Byliśmy podnieceni, ponieważ Pat wracał rano do Ameryki i moja matka i ja pragnęliśmy desperacko uprzyjemnić mu każdą chwilę. Byliśmy podnieceni również dlatego, że był to pierwszy naprawdę gorący dzień w roku, a ja rozłożyłem w ogrodzie długą płachtę plastiku, którą moja mama polewała wodą, aż stała się śliska jak lodowisko. Najbardziej jednak byliśmy podnieceni z powodu naszego specjalnego gościa. Był z nami Bernie Cooper. Słysząc, jak trajkoczą wesoło na górze, przebierając się w kąpielówki, zdałem sobie sprawę, że powinienem zorganizować to spotkanie wcześniej. Bernie Cooper i Pat powinni spędzić ze sobą więcej niż jeden dzień. Ale tak mi zależało, żeby Pat zobaczył moją mamę, Cyd, Peggy i nawet starego Glenna, że prawie zapomniałem zarezerwować trochę czasu dla osoby, z którą Pat chciał się spotkać najbardziej. W związku z czym wieczorem przedostatniego dnia zadzwoniłem do rodziców Berniego Coopera, którzy zgodzili się, żebym zabrał go do domu mojej mamy. Mieliśmy obejrzeć film, pokopać piłkę w parku i pójść na pizzę. Słońce jednak grzało tak mocno jak w lecie i dwaj chłopcy nie wyszli w końcu w ogóle z ogródka. Przez całe długie skwarne popołudnie ślizgali się po zmoczonej wodą wstędze plastiku. Bernie smagły, Pat jasnowłosy; Bernie nieustraszony, ślizgający się na brzuchu i spadający z plastiku w różane krzaki, Pat ostrożny; Bernie hałaśliwy, Pat wyciszony. Tak różni, a mimo to idealnie do siebie pasujący. Ja i matka godzinami im się przyglądaliśmy, patrzyliśmy na ich śmigające w powietrzu chude mokre kończyny. Mama co jakiś czas polewała płachtę plastiku i powtarzała, by byli ostrożni, kiedy tupiąc piętami, gnali po mokrej trawie, żeby się znowu poślizgać, a potem uśmiechała się, kiedy chłopcy pękali niemal ze śmiechu. Bernie Cooper i Pat, obaj siedmioletni, w dniu, który mógł dla nich trwać do końca życia. Wiedziałem, że mój syn pozna z czasem nowych przyjaciół. W Connecticut. W nowej okolicy. W szkole. A potem w college’u. Był lubianym chłopcem i wiedziałem, że zawsze będzie miał przyjaciół. Może nie tak dobrych jak ten, może nigdy tak dobrych jak Bernie Cooper, ale mimo to prawdziwych przyjaciół. Bez względu na to jak bardzo okaże się to bolesne, Bernie będzie musiał pozwolić mu odejść. Podobnie jak ja. Mama pojechała z nami na lotnisko. Pat wziął ją za rękę, kiedy wysiedliśmy z Heathrow Express. Wokół nas zaroiło się od biznesmenów i turystów i można było niemal odnieść wrażenie, że to on opiekuje się nią, a nie odwrotnie. Kiedy to się zmieniło? Kiedy moja mama się zestarzała? Odnaleźliśmy stanowisko British Airways i przekazaliśmy Pata uśmiechniętej stewardesie. Wydawała się autentycznie uradowana na jego widok. Ludzie reagowali w ten sposób na Pata. Widząc go, zawsze się cieszyli. To dziecko łatwo było pokochać. Ukucnąłem przy wejściu i pocałowałem go w twarz, mówiąc, że niedługo się znowu zobaczymy. Pokiwał obcesowo głową. Nie był wystraszony, nie był smutny. Lecz wydawał się jakiś wyobcowany, jakby myślami był już za Atlantykiem. Moja mama uścisnęła go tak mocno, że zabrakło mu tchu w piersiach. Młoda kobieta z British Airways wzięła go za rękę. I wtedy dopiero mój syn zrobił zmartwioną minę. – To bardzo daleko – oświadczył. – Zajmie mi całą noc, żeby tam dolecieć. – Daj tylko odpocząć oczom – powiedziała mama. A ja przypomniałem sobie ten dzień, kiedy zabrałem Pata do jego dziadka w szpitalu, wówczas, kiedy zbliżał się koniec, coraz trudniej było mu oddychać i uznałem, że mój ojciec i mój syn powinni się po raz ostatni zobaczyć. Utrata dziadków, pomyślałem, to na ogół pierwszy krok do zrozumienia, że życie jest serią pożegnań. I kiedy mój syn wziął za rękę dziewczynę z British Airways, zastanawiałem się, czy moja mama i Pat jeszcze się kiedykolwiek zobaczą. – Jak wiesz, stacja darzy Eamona Fisha najwyższym szacunkiem – oznajmił mi Barry Twist w pubie Merry Leper. To zapowiadało problemy. – To ostry facet. Z ikrą – rozpływał się Barry. – Nowatorski. Gorący. Na luzie. Z naszych badań wynika, że to ulubiony komik mężczyzn między osiemnastym i trzydziestym rokiem życia. – Czekałeś, aż Eamon wróci do Irlandii, żeby mi to wszystko powiedzieć? Eamon odpoczywał na farmie w hrabstwie Kerry. Był tam już od kilku tygodni, w miejscu, gdzie góry spotykają się z morzem i gdzie nie mógł skontaktować się ze swoim dealerem kokainy. Podszedł do nas kelner. – Kieliszek szampana – powiedział Barry. – Dwa, Harry? Dwa. I coś do pogryzienia. Orzeszki, ryżowe krakersy, chipsy. – Ja dziękuję. Za dużo soli w tych rzeczach. Dla nadciśnieniowca sól to trucizna. Ostatnio musiałem się martwić o takie rzeczy. I o to, że stracę pracę. O to też musiałem się martwić. – Chcemy wrócić na antenę – powiedziałem, wchodząc w rolę producenta. – Eamon Fish jest najważniejszym komikiem swojego pokolenia. Trzymanie go poza wizją to zbrodnia. – To nie jest wcale takie proste – stwierdził Barry Twist. – Dlaczego nie? – Cóż, z naszych badań wynika, że większość mężczyzn między dwudziestym i czterdziestym rokiem życia, mieszkających na południowym wschodzie kraju akceptuje fakt, że Eamon teraz... no wiesz... odpoczywa. Reklamodawcom też się specjalnie nie śpieszy. Wielka Szóstka... piwo, samochody, napoje, sprzęt sportowy, kosmetyki i finanse... nie chce być łączona z kimś, kto niedawno był... no wiesz... taki przemęczony. – Mów po angielsku, do cholery. – Mówię o kolumbijskim białym proszku. O snowboardzie. O koce. To zmieniło jego wizerunek, chłopie. Kiedyś był rozkosznym irlandzkim łobuziakiem ze słabością do panienek od pogody. Teraz już nie jest taki rozkoszny. I nie jest taki popularny. Barry rzucił na stolik gazetę. – Widziałeś ten numer „Trumpet”? Evelyn Blunt pisze o Eamonie Fishu. Właściwie to tekst o śmierci nowego kabaretu. – Evelyn Blunt to onan. Zgorzkniały, pokręcony pismak, który nienawidzi całego świata, bo nigdy nie zrealizował się jako... kim to on chciał zostać? Pisarzem? Istotą ludzką? – Całkiem lubię Evelyna Blunta. Jest kąśliwy, zuchwały i kontrowersyjny – stwierdził Barry, biorąc do ręki garść chipsów. – Każdy pijaczyna z dostępem do komputera może wywołać burzę w szklance wody i dostać sześciocyfrowy czek za to, że jest kąśliwy, zuchwały i kontrowersyjny. – Sześciocyfrowy czek? Co ty mówisz? To nieźle. Napisanie takiego felietonu nie zabiera mu przecież dużo czasu? – Zawsze coś miał do Eamona. Zazdrosny kutas. Co ten tłusty gruby sukinsyn napisał tym razem? Barry Twist wytarł okruszki z palców i nałożył okulary do czytania. – „Dla pokolenia komików, których kariery się kończą, zanim jeszcze zdążą przerzedzić im się włosy...”. – To niesmaczne. Evelyn Blunt sam nie jest chłopcem z obrazka. Ci najbardziej szpetni zawsze lubią robić aluzje na temat czyjegoś fizycznego wyglądu. – „...Eamon Fish był tym, który przecierał nowe szlaki solowego występu. Ale teraz Fish »wypoczywa«. Ostrze jego humoru stępiło się. A rozbrykani chłopcy z nadawanych na żywo programów nie potrafią po prostu utrzymać poziomu, do jakiego przyzwyczaili nas w latach dziewięćdziesiątych”. Dalej zaczynają się wycieczki osobiste. Tytuł brzmi: Kelner, ta rybka jest nieświeża. – Ci, którzy coś potrafią, robią to – powiedziałem. – Ci, którzy nic nie potrafią, zostają kąśliwymi krytykami. – Co u niego słychać? U Eamona? Jak się czuje? Wraca do zdrowia? – Nie może się doczekać, żeby wrócić do pracy. Żeby wystąpić znowu w swoim programie. – W swoim programie... – Barry omiótł wzrokiem wnętrze Merry Leper i bez przekonania pomachał komuś, kogo znał. – Oczywiście, oczywiście. – Czy jest jakiś problem? – Nie ma żadnego problemu. Po prostu mała zmiana planu – stwierdził i umilkł, pozwalając, żeby te słowa zawisły między nami. – Rezygnujecie z Fish on Friday? Barry roześmiał się na samą myśl o czymś takim. – Nie, nie, nie, nie, nie – zawołał, po czym zrobił głupią minę. – Tak. – Chryste, Barry. Ten program to całe życie Eamona – powiedziałem. A także mój byt, dodałem w myśli. Pomyślałem o pieniądzach, które wysyłałem Ginie, o pieniądzach dla Pata, o rachunkach w domu. Ciekawe, co zrobię, jeśli nasz program zostanie skreślony. Marty Mann miał rację. Byłem głupi, uzależniając się w takim stopniu od jednej osoby. Kiedy wszystko się wali, co ci wtedy zostaje? Monogamistom pęka pierdolone serce. – Wciąż wierzymy w Eamona. Ale po ostatnich wypadkach, w których dużą rolę odegrał jego nienasycony nochal, nie widzimy już Eamona w roli gospodarza talk-show. Widzimy go jako kogoś... bardziej związanego z ulicą. Trochę bardziej... młodzieżowego. W czymś bardziej dramatycznym. Bardziej obrazoburczym. Chcemy, żeby poprowadził Ten wredny świat. – Cóż to takiego, Ten wredny świat! – Dokładniej biorąc, żeby był współprowadzącym. Z Hermione Gates. – Z tą wytatuowaną kretynką, która przychodzi na każdą promocję i pokazuje swoje barchany? Barry pokiwał z entuzjazmem głową. – Zgadza się, to Hermione. Czyż nie jest wspaniała? Bardzo na czasie. Z ikrą. Ma w sobie urok panienki z okienka. – Harry pogładził się w zadumie po podbródku. – Pokazuje barchany, mówisz? – A Ten wredny świat? Cóż to takiego? Jakaś debilna mieszanka chorej gadki i fatalnej muzyki dla wkurzonych studentów, którzy zaprawili się właśnie w barze i chcą pooglądać trochę sprośności, zanim popadną w pijacki stupor? – W zasadzie o to właśnie chodzi – przyznał Barry. – To program realizowany przez Mad Mann Productions. Twojego starego kumpla Marty’ego Manna. Są na fali. W tym sezonie Marty ma na antenie całą furę programów. Ten ich reality show Sześciu wkurzonych studentów w wynajętym mieszkaniu wraca z wielkim hukiem. Ma też nową wersję randki w ciemno pod tytułem Koleś, gdzie są moje spodnie? Oraz nowy teleturniej Przepraszam, jestem kompletnym głąbem. Marty realizuje również nasz nocny przegląd kulturalny Sztuka? Takiego wala! – Szuka takiego walał Cóż to za tytuł? – Nie „szuka”. „Sztuka”. Sztuka? Takiego wala!, Harry. To nowatorski, aktualny, kąśliwy program. Zobaczył moją minę. – Po prostu podrzuć mu ten temat, dobrze? Chodzi o Ten wredny świat. Czas płynie do przodu. Wiem, że młodzi ludzie tacy jak Eamon... i jak ty, Harry, uważają, że w telewizji zawsze znajdzie się dla nich miejsce. Ale to nieprawda. Świat się kręci. Przez cały czas pojawiają się nowe twarze. Telewizja jest dobrą kochanką, ale złą żoną. Miałem właśnie zamiar powiedzieć coś w obronie Eamona – że wyczyścił swój występ, że jest o wiele za dobry, żeby prezentować późnowieczorny chłam, przeznaczony dla pijanych tępaków – kiedy nad ramieniem Barry’ego zobaczyłem wchodzącą do lokalu Cyd. Nie była sama. Luke Moore obejmował moją żonę zaborczym gestem, prowadząc ją przez bar do restauracji na tyłach. Wyglądała jakoś inaczej. I nagle uświadomiłem sobie dlaczego. Sprawiała wrażenie szczęśliwej. Z bólem przypomniałem sobie, że wyglądała tak kiedyś przy moim boku. Na jej twarzy widniało to szczególne połączenie dumy i szczęścia, które ktoś odczuwa, kiedy znajdzie tego, kogo szukał. I nagle dotarło do mnie, że nie ożeniłem się z nią wyłącznie ze względu na mojego syna. Ożeniłem się z Cyd, bo za nią szalałem. Bo ją kochałem. Facet ze stacji telewizyjnej stłumił ziewnięcie. – Tak to jest we współczesnym świecie – stwierdził. – Wcześniej czy później wszyscy dostajemy kosza. Kiedy wróciłem do domu, Sally spała na sofie. Strzecha tlenionych blond włosów, workowate dżinsy oraz dyskretny kolczyk w pępku widoczny pod skróconym T-shirtem. Dziewczyna z sąsiedztwa. Tym, co różniło nieco Sally od zwyczajnej opiekunki do dziecka, było jej własne dziecko śpiące na dywaniku przed kominkiem. Precious leżała na plecach w piżamie Gap Kid, z rękoma uniesionymi przy uszach, niczym miniaturowa sztangistka. Była o wiele większa, niż pamiętałem, ale musiała już mieć dwa latka. I zdałem sobie sprawę, że niedługo będę przypominał jednego z tych pomarszczonych wapniaków, którzy denerwowali mnie, gdy byłem dzieckiem, powtarzając stale: „ale urosłeś!”. A dzieciak pomyśli: głupi stary ramol z tego wujka Harry’ego. Sally obudziła się, potarła oczy i uśmiechnęła się. – Peggy od razu zasnęła – powiedziała. – Bez Pata jest tu bardzo spokojnie. – Jak ty to robisz, Sally? Podniosła swoją śpiącą córeczkę i zaczęła ją gładzić po rzadkich włosach. – Jak robię co? – Chodzi mi o Precious. O to, że ją sama wychowujesz. Jak sobie dajesz radę? – Moi rodzice są wspaniali. Podobnie jak twoja mama w stosunku do Pata. Przecież wiesz, jak to jest. Ty też trochę go sam wychowywałeś, nie? To nie jest takie straszne. – Ja robiłem to przez jakiś czas. Ty robisz to przez całe życie. Musi ci być ciężko bez... jak on się nazywał? Steve? Bez pomocy z jego strony. – Wolę być sama niż z jakimś nicponiem – stwierdziła Sally, kołysząc Precious w ramionach. – Niż z jej grubodupiastym ojcem. Żadnych kłótni. Użerania się, kto co robi. Tylko ja i moja córeczka. Samotny rodzic przed nikim nie odpowiada. Powiedzieć ci, dlaczego mi się to tak podoba, Harry? – zapytała, całując kosmyk włosów na głowie Precious. – Bo jest nieskomplikowane. Przypomniałem sobie czasy, kiedy Pat i ja byliśmy sami, kiedy Giną pojechała do Japonii, żeby się odnaleźć, żeby odzyskać swoje życie, lecz zanim jeszcze poznałem Cyd. Mimo całej pomocy, której udzielali mi rodzice, często miałem wrażenie, że jestem ostatnią linią obrony dzielącą mojego syna przed wszystkimi ciemnymi mocami tego świata. Czasami byłem samotny i bałem się. A jednak ten okres pozostał w mojej pamięci jako szczęśliwy. Pat i ja, tylko my dwaj... tęskniłem trochę za tamtymi dniami. Sally miała rację. To było nieskomplikowane. Kiedy Cyd wróciła do domu, brałem prysznic. Wsadziła głowę za zasłonę i posłała mi ten swój głupkowaty uśmiech. – Znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby? Wyglądała, jakby była po dwóch głębszych. Pomyślałem o mojej żonie z Lukiem Moore’em w tylnej sali Merry Leper. Dlaczego nie powiedziała mi, że spotyka się z tym palantem? Co próbowała ukryć? Słyszałem, jak nuci pod nosem, zdejmując ubranie. Wydawała się szczęśliwa i rozbawiona – lekko wstawiona kobieta wracająca z czystym sumieniem do męża w domu. Podstawiłem twarz pod gorący strumień wody z prysznica. Cyd weszła do kabiny i przycisnęła do mnie swoje długie smukłe ciało. Poczułem, że natychmiast na nią reaguję. Nie mogłem na to nic poradzić. Wciąż szalenie mi się podobała. – Ho, ho, ho! – mruknęła. Rany, była naprawdę wstawiona. – Czy cieszysz się po prostu na mój widok, czy tak właśnie wygląda potężna erekcja? Chodź, daj mi to mydło. Wzięła je ode mnie i zaczęła namydlać ręce i nogi. Potem skupiła się na mnie i umyła mi plecy. To, co robiła, było raczej skrupulatne aniżeli seksowne – zachowywała się jak kobieta przyzwyczajona do mycia dziecka – ale wkrótce stwardniałem na kamień. Odwróciłem się do niej. Mrużyła oczy pod strumieniem wody, jej czarne włosy przywarły do ramion. – Pod prysznicem? – roześmiała się. – Nie robiliśmy tego od wieków, prawda? – Jak minął wieczór? – W porządku. – Przepraszam, mówiłaś, że z kim się spotkałaś? – Z dwiema babkami, które zajmują się cateringiem dla czołowych korporacji w City. Wypiłyśmy parę drinków i zjadłyśmy kolację w Merry Leper. Pat odleciał bez problemów? – Z dwiema babkami, powiadasz? Cyd zamknęła oczy, jęknęła i złapała mojego penisa, jakby chciała zwolnić ręczny hamulec. Odstąpiłem od niej, odsunąłem zasłonę prysznica i złapałem najbliższy ręcznik. – Co się stało? Harry? Zacząłem się wściekle wycierać. Plecy miałem całe w mydle, na mokrej twarzy mojej żony malowało się zmieszanie. Denerwowało mnie to, że tak strasznie jej pragnę. Chciałem, żeby to się skończyło, żeby to uczucie zgasło. – Nie ma tam dla mnie dość miejsca – powiedziałem, po czym wrzuciłem ręcznik do kosza na pranie i zostawiłem ją samą pod prysznicem. I zrozumiałem, że nasze małżeństwo przypomina trochę London Eye, ten gigantyczny diabelski młyn na południowym brzegu Tamizy. Jeśli nawet wydaje się kompletnie nieruchomy, jeśli nawet pozornie nic się nie dzieje, on obraca się tam w ciemności, przez cały czas pozostaje w ruchu. 20 – Nie komplikuj – powiedział Eamon. – To pierwsza rzecz, której uczą cię u Anonimowych Alkoholików. Wszystkie kłamstwa i obracanie kota ogonem nic ci nie da. Jeśli masz zamiar z tego wyjść, nie możesz komplikować, Harry. Przed nami rozpościerał się krajobraz z pocztówki hrabstwa Kerry. Nieruchome srebrne jezioro było jedynym przerywnikiem pośród wrzosowisk, które ciągnęły się milami aż do miejsca, gdzie skaliste góry spotykały się w końcu z morzem. A morze wydawało się olbrzymie, jakby sięgało nie do Ameryki, lecz do końca świata. Eamon ostrzegł mnie, że turyści zadeptali całą jego ojczyznę, szukając irlandzkich klimatów w każdym pubie, odrobiny celtyckiego mistycyzmu za każdym rogiem i dziewczyn, które wyglądały jak te z zespołu Corrs, w każdym pensjonacie. Lecz jedynym śladem życia, który dostrzegałem w tym dzikim nieprzyjaznym zakątku, był komik, który przytył parę funtów od czasu, kiedy go ostatnio widziałem. – Chcą zdjąć program, Eamon. Wiem, że to nie jest najlepszy moment, żeby ci o tym powiedzieć, ale nie mogę na to nic poradzić. Spietrali się narkotyków. Gdybyś po prostu zalał pałkę, to byłoby co innego. To mogłoby zostać potraktowane jako młodzieńczy wybryk. Uważają, że alkoholizm jest w porządku. Spodobałoby się to nawet wszystkim agencjom reklamującym wódę. Narkotyki jednak to nie to samo. – Skreślili mnie? Ot tak sobie? – Nie odnowią ci kontraktu na Fish on Friday. Chcą, żebyś prowadził jakieś nocne zoo. Nazywa się to Ten wredny świat. Ty i Hermione Gates. – Ta, która zawsze pokazuje swoje barchany? – Ta sama. Przez chwilę się nad tym zastanawiał. Słodko pachnąca trawa chrzęściła pod podeszwami moich świeżo kupionych timberlandów. – A co będzie z tobą, Harry? Idziesz tam ze mną. Nie zgodzę się, jeśli nie będą chcieli i ciebie. Wzruszyło mnie, że Eamona obchodził mój los. Nie sądziłem jednak, żeby twórcy ostrego programu z ikrą, jakim był Ten wredny świat, chcieli tak mało ostrego i pozbawionego ikry producenta jak ja. Podejrzewałem, że będą chcieli jakiegoś młodego bystrzaka w dżinsach spuszczonych tak nisko, że będzie widać jego przekłutą mosznę. – O mnie się nie martw – powiedziałem, myśląc o pieniądzach, które posyłałem Ginie dla Pata, i o pieniądzach, na które ja i Cyd liczyliśmy, spłacając hipotekę. – Poradzę sobie. Zeszliśmy cienistym wąwozem w dół i wspięliśmy się na małe, zalane słońcem wzniesienie. W oddali, tam gdzie paprocie ustępowały miejsca nadmorskim skałom, stała mała farma. Była niezamieszkana od czasu głodu ziemniaczanego, ale odkąd do Irlandii zaczęto raczej przyjeżdżać, niż z niej wyjeżdżać, stała się autentycznym rustykalnym letnim domkiem. Tam właśnie mieszkał Eamon przez ostatni miesiąc. A teraz krętą drogą przez półwysep do farmy jechała taksówka. – To pewnie on – stwierdził Eamon. – Evelyn Blunt. Razem obserwowaliśmy samochód. – Jesteś pewien, że tego chcesz, Eamon? Nie musisz rozmawiać z tym gościem. – Ufam Bluntowi tak daleko, jak sięga mój wytrysk. – Aż tak? – Nawypisywał już o mnie najgorsze rzeczy pod słońcem. Co jeszcze może mi zrobić? Wywiad był genialnym pomysłem Barry’ego Twista. Wierzącego, że publiczność uwielbia grzeszników, którzy uświadamiają sobie w końcu, że zbłądzili. Ludziska wybaczą ci wszystko, uważał Barry, pod warunkiem że nie wyglądasz tak, jakby sprawiło ci to przyjemność. Nie wystarczało już, że ktoś przestał ćpać, teraz wszyscy musieli się o tym przekonać. W dobrym guście była publiczna skrucha. Evelyn Blunt, którego zatrute pióro od dawna tkwiło w boku Eamona, poproszony został o zrobienie wywiadu, ponieważ jego gazeta była uważana za wpływową – to znaczy czytano ją w kręgach opiniotwórczych, które miały zdecydować, czy ten powrót będzie sukcesem. Sam Blunt pisał teraz dłuższe, głębsze teksty, starając się odejść od swoich małych złośliwych wiwisekcji w stronę czegoś, co bardziej przypominało prawdziwe pisarstwo. Wcześniej próbował bez powodzenia zostać prezenterem telewizyjnym, powieściopisarzem, a także spikerem radiowym. Wiadomo było, że prędzej czy później spróbuje swoich sił w dziennikarstwie. Schodziliśmy ze wzgórza, kiedy taksówka zatrzymała się koło mojego wynajętego samochodu i wysiedli z niej pasażerowie. Blunt z kwaśną miną zmierzył wzrokiem cały otaczający go wspaniały dziki pejzaż. Wyglądał, jakby się spocił, jakby wciąż nie mógł dojść do siebie po hulankach rozpustnej młodości. Nie był sam. Towarzyszyła mu młoda kobieta. Fotograf. Nie widziałem twarzy kobiety, kiedy taksówkarz pomagał jej wyciągnąć z bagażnika wszystkie czarne nylonowe torby z fleszami, filmami i statywami. A potem wyprostowała się, odgarnęła czarny welon włosów i zmierzyła wzrokiem okolicę. I wtedy ją poznałem. Kazumi. Podeszliśmy do nich. Blunt uścisnął rękę Eamona i potrząsał nią, tak jakby przez ostatnie dwa lata wcale nie traktował mojego przyjaciela niczym gruszki treningowej. Kazumi i ja wpatrywaliśmy się w siebie. A potem ona wskazała głową Atlantyk. – Zobacz. Daleko na morzu zbierało się na sztorm. Wielkie czarne chmury sunęły ku wybrzeżu, ale wydawały się tak odległe, że burza mogła się nam przyśnić. – Och, to bardzo daleko – uspokoił nas Eamon. Jego akcent z Kerry wydawał się zawsze o wiele wyraźniejszy daleko od Soho. – Tutaj nie biegniemy, żeby schronić się przed deszczem. Tutaj ucinamy sobie drzemkę, a potem biegniemy, żeby schronić się przed deszczem. Kazumi jednak już przy nas nie było. Wspinała się po poszarpanych skałach z dyndającym na szyi aparatem. Patrzyliśmy, jak kuca i robi zdjęcia zbliżającej się burzy. – Słodka mała Kazumi – mruknął Evelyn Blunt. – Dziś w nocy ją przelecę. Dopiero kiedy Eamona dopadła w toalecie banda angielskich turystów w koszulkach Manchester United, a Evelyn Blunt wlazł na stół, żeby pokazać nam swoją interpretację Riverdance, ja i Kazumi mieliśmy sposobność pobyć przez chwilę sami. – Więc Londyn okazał się dla ciebie szczęśliwy? – zapytałem, przekrzykując miejscowy zespół, który wykonywał uduchowioną wersję Real Real Gone Van Morrisona. Poklepała się po uszach. Podobało mi się to, że lekko odstawały od głowy. Bardzo mi się podobało. – Nie słyszę – powiedziała, sącząc swojego guinnessa. – Dostajesz więcej zleceń? Pracowałaś już wcześniej dla „Trumpet”? Uśmiechnęła się, potrząsnęła głową i dotknęła tych swoich odstających uszu. Hałas był ogłuszający. Zdałem sobie sprawę, że mogę jej mówić wszystko, co chcę. – Powiedziałem, że strasznie się cieszę, że cię widzę. Ślicznie wyglądasz. Moim zdaniem jesteś urocza. Tak się cieszę, że zjawiłaś się w moim życiu. Chyba straciłem głowę. Kazumi grzecznie się uśmiechała. Roześmiany niemiecki turysta w koszulce Glasgow Celtic potrącił nasz stolik. Klaszcząc i przytupując, wpatrywał się w Blunta, który kręcił się w kółko, trzymając ręce blisko boków, jakby je tam przywiązał. – Ci zwariowani Irlandczycy – powiedział. – Potrafią się tak świetnie bawić, no nie? – On mieszka w Hampstead – poinformowałem go. – W Hampstead w Londynie. – Zwariowani, zwariowani Irlandczycy. Wokół nas zabrzmiały brawa, kiedy kapela, składająca się ze strupieszałych hipisów, przypominających statystów z Walecznego serca, zaczęła grać One Irish Rover Van Morrisona. Blunt wrzucił wyższy bieg. Pod pub podjechał autokar z Włochami, którzy wbiegli do środka i zaczęli zamawiać guinnessa u rudej studentki za barem. Blunt rąbnął się palcem stopy o wielką szklaną popielniczkę i zaczął podskakiwać na jednej nodze, krzywiąc się z bólu. Turyści bili mu podekscytowani brawo, biorąc jego podskoki za część programu. Niemiec pokiwał głową z mądrą miną. – Muzyka jest bardzo ważna dla Irlandczyków. Boomtown Rats. Thin Lizzy. U2. Mają to w duszy – stwierdził, po czym wdrapał się na stół obok Blunta. Eamon, który wrócił z toalety, spojrzał na Blunta i Niemca i potrząsnął głową. – Widzisz, co się dzieje, kiedy obejrzą Titanica o jeden raz za dużo? Na stole postawiono tacę z piwem i kiedy Niemiec zaczął wykonywać dość prosty taniec acid house – nie podnosząc stóp i wymachując rękoma, co zasadniczo różni się od zwykłego bądź też ogrodowego riverdance – Blunt próbował go zakasować, powtarzając skomplikowany numer z Lord of the Dance i przeskakując kufle. Wtedy właśnie spadł ze stołu i wylądował twarzą na należącej do australijskiej turystki grzance z serem i pomidorami. Eamon pociągnął łyk mineralnej i uśmiechnął się do Kazumi. Upadłem na duchu. Nie miał chyba zamiaru się z nią przespać? W jego życiu narkotyki zajęły miejsce dziewczyn. Teraz jednak przestał zażywać narkotyki. A potem zespół zagrał Brown-Eyed Girl i wszyscy puścili się w tany. Przystojny młody Włoch podszedł do Kazumi i poprosił ją do tańca. Blunt wcisnął się nagle między nich z wykrzywioną wściekle mordą i kawałkiem pomidora zwisającym ze spoconej brwi. – Jest już moja, chłopie. W końcu nas wyrzucili. Goście chcieli się bawić aż do rana, ale młoda ruda barmanka miała rano zajęcia z informatyki. Cała nasza czwórka ruszyła zatem z powrotem porytą koleinami drogą, nad którą widać było tylko migoczące gwiazdy i słychać tylko szum morza. Oraz turystów rzygających na parkingu dla autokarów. Ciężko było zasnąć na tej nadmorskiej farmie. Nocne wiatry rozhuśtały Atlantyk i stare deski domu zaczęły skrzypieć i jęczeć niczym wiązania statku przecinającego wzburzone morze. I było zimno jak w psiarni. Na piżamę od Marksa i Spencera nałożyłem stary podkoszulek z nadrukiem Fish on Friday, a na stopy termiczne skarpety, lecz mimo to trząsłem się pod cienką jak opłatek kołdrą, która miała służyć gościom w środku lata. Najbardziej jednak nie dawały mi zasnąć nie chłód lub hałasy, lecz myśl o Kazumi skulonej pod kołdrą w pokoju na poddaszu. Tak naprawdę to jej obecność nie dawała mi zasnąć. I dlatego nie spałem, gdy zapukała do moich drzwi o trzeciej nad ranem. Miała na sobie piżamę w kratę. Ta dziewczyna lubiła szkocką kratę bardziej od jakiegokolwiek znanego mi Szkota. Na nogach miała grube skarpety, na głowie wełnianą czapkę. Na poddaszu musiało być jeszcze zimniej. Zamrugałem oczyma, nie będąc pewien, czy to nie sen. I wtedy się odezwała. Szeptem, jakby bała się obudzić cały dom. – Przepraszam – powiedziała. – Nie ma sprawy. Co się stało? – Kłopoty w pokoju. Ruszyłem za nią przez pogrążony w mroku salon i ostrożnie wspiąłem się po krótkiej drabinie na poddasze. Na jej łóżku leżał na brzuchu Evelyn Bunt, sącząc ślinę z otwartych ust i głośno chrapiąc. – Powiedział, że poszedł do toalety i wracając trafił do złego pokoju – wyjaśniła. Popatrzyliśmy na pijanego pismaka i rozchwierutaną drabinę, po której musiał się wspiąć. Nie jest aż tak pijany, pomyślałem. – Wielki tłusty kłamca – mruknęła Kazumi. – Czy on... czy on zrobił ci jakąś krzywdę? Potrząsnęła swoją śliczną główką. – Złapał mój termofor i zasnął. Nie mogę go dobudzić. – Ja spróbuję – powiedziałem i chwyciłem go za ramię. – Blunt, jesteś w złym pokoju. Obudź się, ty spocony tłusty sukinsynu. Blunt jęknął cicho, przycisnął moją dłoń do policzka i na jego nalanej twarzy pojawił się wyraz alkoholowej ekstazy. To nie miało sensu. Nie byłem w stanie go stamtąd ruszyć. – Możesz przenocować u mnie – powiedziałem. – Ja prześpię się na kozetce w salonie. – Nie, nie. – To żaden problem, naprawdę. Chodź. Możesz przenocować w moim pokoju. Przez chwilę mi się przyglądała. – Albo moglibyśmy... no wiesz... przenocować oboje w twoim pokoju. – Tak – odparłem. – To zawsze możemy zrobić. Nieśmiali jak pięciolatki pierwszego dnia w zerówce wróciliśmy do mojego pokoju. A potem szybko wskoczyliśmy do łóżka, ja z jednej, ona z drugiej strony, i zabiło mi mocniej serce, choć wiedziałem, że nie kieruje nią pasja, ale obawa przed hipotermią. Leżałem na plecach, Kazumi odwrócona była do mnie tyłem. Słyszałem własny oddech, czułem ciepło jej ciała i kiedy nie mogłem tego znieść dłużej, wyciągnąłem rękę i dotknąłem lekko jej żeber. Pod dłonią poczułem bawełnianą kraciastą piżamę. – Nie, Harry – powiedziała ze smutkiem, lecz się nie poruszyła. Zabrałem rękę. Nie chciałem zachowywać się tak jak Blum. Kimkolwiek byłem, nie chciałem być tego rodzaju mężczyzną. – Dlaczego nie? – Masz żonę i syna. – To trochę bardziej skomplikowane. – Są i inne powody. – Jakie? – Próbowałem się roześmiać. – Bo nie jesteś taką dziewczyną? Wiem, że nie jesteś taka. Dlatego tak bardzo cię lubię. – Ja też cię lubię. Jesteś miły. – Naprawdę. – Tak. Jesteś zabawny i uprzejmy. I samotny. – Samotny? Jestem samotny? – Tak. Tak mi się wydaje. – Więc o co chodzi? – Nie jesteś tego rodzaju mężczyzną. – Obróciła się na plecy i spojrzała na mnie. Jej piwne oczy zalśniły w świetle księżyca niczym u dziewczyny z piosenki Van Morrisona. Obróciłem się na bok. Strasznie podobały mi się te jej czarne włosy, które zasłaniały twarz. Dotknąłem jej stopy swoją, wełnianą skarpetą wełnianej skarpety. Kazumi położyła dłoń na mojej piersi i wstrzymałem oddech. W ciemności nasze głosy były ciche jak modlitwa. – Chcę się z tobą przespać. – Więc zamknij oczy i śpij – odparła bez uśmiechu. – Wiesz, o co mi chodzi. Chcę się z tobą kochać. Potrząsnęła głową. – Nie jesteś wolny. – Świat ma to w nosie. Jesteśmy tylko my dwoje. Nikogo nie krzywdzimy. Nikt nie będzie wiedział, Kazumi. – My będziemy wiedzieli. Tu mnie trafiła. – Nie chcę być kobietą, która śpi z żonatym mężczyzną. I ty nie chcesz być tego rodzaju mężczyzną. – Chcę. – Nie, Harry. Jesteś lepszy, niż myślisz – powiedziała i pogładziła mnie po twarzy. – Po prostu mnie potrzymaj – dodała, obracając się na drugi bok. Przysunąłem się do niej i moją erekcję dzieliły teraz od jej pośladków tylko dwie piżamy. Objąłem ją w talii i przyciągnąłem do siebie. Kazumi uniosła moją rękę, cmoknęła mnie w nadgarstek i uścisnęła dłoń. Przestaliśmy rozmawiać i przez dłuższy czas słuchałem smagających Atlantyk wiatrów, jej cichego oddechu i skrzypienia desek, z których zbudowana była stara farma. I trzymając śpiącą Kazumi w ramionach, zastanawiałem się, jak sprawić, żeby życie było proste. Czy można to osiągnąć, tkwiąc przez cały czas w miejscu? Czy też stale zaczynając od nowa? 21 Kiedy się obudziłem, już jej nie było. Usłyszałem głosy na skalistej plaży i wyjrzawszy przez okno, zobaczyłem Kazumi, która robiła zdjęcia Eamonowi. Zakutany w polar, przybierał starannie wystudiowane niedbałe pozy – wpatrując się posępnym wzrokiem w morze, wpatrując się posępnym wzrokiem w obiektyw i wpatrując się posępnym wzrokiem w nic konkretnego – a ona kręciła się wokół niego, naciskając raz po raz migawkę, zmieniając filmy, mrucząc instrukcje i słowa zachęty. Japonka z aparatem, pomyślałem. Jeden ze stereotypów współczesnego świata. Pstrykające hordy rejestrujące bezmyślnie każdą turystyczną atrakcję, a potem wsiadające z powrotem do autokarów. Lecz obserwując Kazumi robiącą zdjęcia Eamonowi na smaganej wiatrem plaży przy zatoce Dingle, odniosłem wrażenie, że ta młoda kobieta ma w sobie nienasyconą ciekawość świata oraz wszystkiego, co w nim jest, i poczułem olbrzymią falę czułości do niej i do jej aparatu. „Błaganie ulotnej chwili o to, by przetrwała” – tak jej zdaniem pewien poeta określił fotografię. I to właśnie robiła. Błagała ulotną chwilę o przetrwanie. Zanim się umyłem i ubrałem, Eamon i Kazumi przeszli dalej plażą. Musiała chyba uznać, że ma już potrzebne zdjęcia, ponieważ teraz pracowali wolniej, próbując nowych ujęć. Kazumi kucała na pokrytych krasnorostami skałach, a on szedł powoli w jej stronę, z rękoma wciśniętymi w kieszenie, wpatrując się – domyślam się, że najlepszym określeniem byłoby „posępnym wzrokiem” – w jakiś punkt nad jej głową. I chociaż napełniało mnie to smutkiem, musiałem przyznać, że chyba jednak miała rację. Przespanie się z nią zeszłej nocy nie byłoby dobrym pomysłem. Jednorazowy skok w bok z Kazumi mógł okazać się dużym błędem. Bo jedna noc z tą kobietą nigdy by nie wystarczyła. A co to oznaczało? Co to znaczy, kiedy jedna noc to za mało? To oznacza romans. Pracowałem z wystarczającą liczbą mężczyzn, którzy mieli romans, żeby wiedzieć, że to ciężka harówka. Jednokierunkowa łączność telefoniczna, nieustający strach przed zdemaskowaniem, wyrzuty sumienia, niepokój, łzy na Boże Narodzenie i Nowy Rok, kiedy wzywa domowe ognisko, poczucie, że jest się stale i na zawsze rozdartym. Nie nadawałem się do tego wszystkiego. Nie miałem serca. Nie mogłem tego zrobić Cyd. Ani sobie. Ani Kazumi. Przynajmniej tak mi się wydawało w świetle dnia, kiedy dzieliło mnie od niej pięćdziesiąt metrów, a nie cienka piżama w szkocką kratę. Dochowałem wierności swojej żonie. Postąpiłem słusznie. Więc dlaczego tak paskudnie się czułem? Przy swoim boku usłyszałem niski żałosny pomruk. To był Blunt, blady jak trup i zapinający ostatnie guziki koszuli. Z ust wydarło mu się stłumione beknięcie. Twarz miał pokrytą cienką warstwą potu. – Źle mi poszło ostatnie piwo – stwierdził, po czym zwlókł się na plażę, gdzie Kazumi kończyła robić zdjęcia Eamonowi. Nie chciałem tak bardzo przywiązywać się do tej młodej kobiety, której prawie nie znałem. Cyd była kimś więcej niż tylko moją żoną i moją kochanką. Była moim najlepszym przyjacielem. Przynajmniej do czasu, kiedy w nasze życie wkroczył inny mężczyzna. Przypomniałem sobie te chwile, które odmierzały naszą miłość. Cyd i ja mieliśmy mnóstwo przyjemnych wspomnień. Oglądanie świateł nad Tamizą, pierwsza noc, którą spędziliśmy razem, ostatnie Boże Narodzenie, gdy wszystko nas śmieszyło, poczynając od malutkich gramofonów Brucie’ego Didżeja z Ibizy po przerażoną minę mojej mamy, kiedy wtykała nadzienie indykowi do tyłka. A jednak tym, co naprawdę scementowało nasz związek, były inne chwile, złe chwile. Mój syn w szpitalu z rozbitą głową po wypadku w parku. Potworny smutek wywołany rozwodem z Giną. Cyd zawsze była wówczas przy moim boku i wiedziałem, że troszczy się o mnie tak jak nikt inny na świecie. Teraz miałem wrażenie, że tracę żonę, a puste miejsce w moim życiu wypełnia Kazumi. Jeśli nawet nie miała na to ochoty. Puste miejsce o rozmiarach rodziny i wielkości serca. Któregoś wieczoru przyrządzałem dla naszej czwórki kolację. Dla Cyd, Peggy, Pata i dla mnie. Od ślubu z Cyd moje zdolności kulinarne uległy znacznej atrofii. Pomyślałem jednak, że raz powinienem się postarać. Zrobić coś dla rodziny. Siedzieliśmy wszyscy czworo dookoła stołu. Na początku Cyd i Peggy robiły, co mogły, udając, że są entuzjastycznie nastawione do mojego gotowania, mimo że uwagi Peggy zaprawione były szczyptą sarkazmu. – Spaghetti bolognese, Harry. Mniam mniam, nie mogę się doczekać! – Ha! Możesz się rzeczywiście nie doczekać, Peg! W rozmowach między mną i moją pasierbicą dało się czasami słyszeć przyprawiający o mdłości humor. – Pamiętaj, żeby makaron był al dente, dobrze? – rozkazała kategorycznym tonem. – Nie lubię, kiedy jest zbyt miękki. Wiesz, co rozumiem przez al dente, prawda? Cały spięty, uśmiechnąłem się i zamieszałem bulgoczące w garnku mięso w sosie pomidorowym. – Wiesz, że zasadniczo gotuje się to jak gulasz? – przypomniała mi delikatnie Cyd. – Uduszenie takiej ilości mięsa trwa bardzo długo. – Proszę – powiedziałem, starając się, żeby zabrzmiało to przyjaźnie. – Dzisiaj to ja robię kolację, dobrze? Przyrządzałem spaghetti bolognese. Nie mogło się nie udać. Mieszkając sam z Patem, bez przerwy je pitrasiłem. Z jakiegoś powodu ubzdurałem sobie, że spaghetti bolognese to szybkie danie. Myślałem, że jego przygotowanie zajmuje... no nie wiem. Tyle, ile czeka się na nie w restauracji. Myliłem się jednak co do spaghetti bolognese, podobnie jak myliłem się w tylu innych sprawach. Po jakiejś godzinie Peggy stukała niecierpliwie o stół Tajną Agentką Lucy Doli, Pat utkwił wzrok w zaciśniętym w pięści pilocie, jakby czekał na jakiś znak, a Cyd – zapytawszy mnie najpierw naprawdę grzecznie, czy nie mam nic przeciwko – zabrała się do wypełniania deklaracji podatkowej. Ja stałem przy kuchence, mieszając sos, którego przyrządzenie z niewyjaśnionych przyczyn trwało dłużej niż w restauracji. Przyszło mi do głowy, że ta potrawa, którą tak szybko i łatwo pitrasiłem Patowi i sobie, to może wcale nie było spaghetti bolognese. Może to było spaghetti pesto. Tak, to było to. Spaghetti pesto przyrządzało się w parę minut. Trzeba było tylko otworzyć puszkę i zmieszać zawartość z makaronem. Było proste i smaczne. Zielone spaghetti, nazywał je mój syn. Teraz, dwa lata po epoce zielonego spaghetti, Pat wypuścił z ręki pilota, który zaklekotał o drewnianą podłogę. – Kurczę – mruknął, szczerząc zęby i czekając, że wesprzemy go uśmiechem. Peggy i Cyd zignorowały Pata. Podniosłem pilota i wsunąłem go wściekły do kieszeni fartucha. – Czy możesz przez pięć minut w swoim życiu nie myśleć o telewizji? Podbródek mojego syna zaczął drżeć – oczywisty znak, że powstrzymuje łzy. Peggy głośno westchnęła. – Czy mogę już odejść od stołu? – zapytała. – Mam dzisiaj wieczorem mnóstwo zajęć. – Zaczekaj jeszcze trochę – powiedziała Cyd, nie podnosząc głowy znad swoich rachunków. – Jeśli chcesz, możesz sobie przynieść Bruciego Tajnego Agenta. Może on i Lucy Doli porozmawiają o swojej misji, kiedy my będziemy czekali na Harry’ego. – Tak, wszyscy musimy po prostu poczekać trochę dłużej – oznajmiłem, mieszając wściekle mięsny sos. – Lucy Doli może poczekać ze zmianą kostiumu do końca kolacji. – No tak – mruknęła Peggy. – Ktoś dzisiaj wstał lewą nogą z łóżka. Cyd podniosła wzrok znad swojej deklaracji. – W porządku, Harry. Już z nią rozmawiałam. Nie musisz wtrącać swoich pięciu groszy, kochanie. – Nie musiałbym tego robić, gdybyś rozmawiała z nią częściej, kochanie. Moja żona odłożyła kalkulator i westchnęła. – Swoją drogą, ile to jeszcze potrwa? – Nie wiem. To ta mielona wołowina. Nie chce się udusić. – Wołowina? – spytała Peggy. – Powiedziałeś: wołowina? Nie mogę jeść wołowiny. – A to dlaczego? – Bo mięso to morderstwo – stwierdziła i zawiesiła dramatycznie głos. – Nie mówiłam ci? Nie będę już więcej jadła mięsa. Postanowiłam zostać wegetarianką. – Ja też – powiedział Pat. – Ja też jestem wegetariankiem. Czy mogę pooglądać telewizję? Zaraz będzie Koleś, gdzie są moje spodnie? Chciałem przyrządzić posiłek, dzięki któremu poczujemy się jak prawdziwa rodzina. To wszystko. Nie prosiłem o wiele. I być może to właśnie udało mi się osiągnąć. Bo kiedy moje spaghetti bolognese było już gotowe, wszyscy przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Eamon szedł w moją stronę. Blunt i Kazumi byli na dole, na plaży. On mówił coś do niej, drapiąc się po swoim wzdętym bebechu. Ona kręciła głową i pakowała sprzęt. Po chwili skierowali się ku farmie. Blunt nie starał się wcale pomóc Kazumi nieść jej rzeczy. – Dobrze było zeszłej nocy? – zapytał Eamon. – Nic się nie wydarzyło. – Hej, kim jestem, żeby pierwszy rzucać kamieniem. To, co robisz podczas podróży służbowej, to nie moja sprawa. – Mówię serio, Eamon. Nic się nie wydarzyło. – Masz na myśli jakiś rodzaj tantrycznego seksu? – Nic się nie wydarzyło. Nie wydarzyło się nic i wydarzyło się wszystko. Ponieważ po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że jeśli nie mogę mieć rodziny z moją żoną, być może będę ją miał z kimś innym. – Ja osobiście nawet lubię trochę starego tantrycznego seksu – stwierdził Eamon. – Trwa całymi godzinami, prawda? Wiesz, jaka jest moja ulubiona pozycja w tantrycznym seksie? Hydraulik. Czekasz w domu cały dzień i nikt nie przychodzi. Gdybyśmy ze sobą spali – albo raczej gdybyśmy ze sobą nie tylko spali – istniałaby między nami nieśmiałość. Albo, co o wiele gorsze, fałszywa intymność, na którą tak naprawdę wcale nie zasłużyliśmy. Kiedy jednak szliśmy plażą, oddalając się od domu, w którym Blunt przeprowadzał wywiad z Eamonem, nie odczuwaliśmy postkopulacyjnej niezręczności. Spędziliśmy noc w objęciach, ale to było wszystko, co zrobiliśmy. Idąc skalistą plażą, patrząc, jak chmury suną od morza, a pierwszy tego dnia autokar z turystami wlecze się wokół zatoki Dingle, czuliśmy się najnaturalniej pod słońcem. – Mam nadzieję, że zdjęcia dobrze wyjdą – powiedziała Kazumi. – Pierwszy raz dla nich pracuję. Kierowniczka działu fotografii to... jak wy to mówicie?... twarda stara dziwka. Nie daje nikomu drugiej szansy. – Zdjęcia będą dobre. Wspaniale fotografujesz. Uśmiechnęła się do mnie. – Gadka szmatka. – Nie, wcale nie gadka szmatka. Widziałem twoje zdjęcia. Fotografowałaś mojego syna. – Oczywiście. Pata. Podobało mi się, że ujrzała w moim synu tę iskrę. Że zobaczyła w nim kogoś wyjątkowego. Naprawdę bardzo mi się to podobało. – Zobaczymy się w Londynie? Kazumi zatrzymała się i spojrzała na morze. Zbierało się na kolejną burzę. Chmury, większe i czarniejsze niż wczoraj, sunęły nisko nad spienionym Atlantykiem, zbliżając się szybko do brzegu. Ludowe porzekadła Eamona – że można wypić kufel piwa i posłuchać największych przebojów Corrs, zanim nadejdzie burza – wydawały się w coraz większym stopniu stekiem bzdur. – Kazumi? – Po co? – Jak to „po co”? – Po co mamy się spotykać w Londynie? – Podniosła nagle moją lewą dłoń i pociągnęła za ślubną obrączkę. – Nie schodzi. Widzisz? Nie tak łatwo. – Nie zrobiliśmy nic złego. – Jeszcze nie. – Spotkamy się na Primrose Hill. Na samym szczycie, tam, skąd widać całe miasto. W niedzielę rano. Koło dziesiątej? Zaczął padać deszcz. Odeszliśmy kawał drogi plażą. Budynek farmy zniknął nagle w całunie morskiej mgły. Pobiegłem za nią do rozpadającej się szopy, obok której stała rozsypująca się stara wiosłowa łódka. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Wewnątrz panował mrok i unosił się zapach tytoniu i krasnorostów. To mogła być opuszczona chatka rybaka. Albo letni domek zamożnej bawarskiej rodziny. Oboje byliśmy przemoczeni do nitki. Pomyślałem, że to być może odpowiedni moment, żeby się rozebrać i paść sobie w objęcia. Ale ona usiadła po prostu, drżąc, przy kuchennym stole i oglądała aparat, który miała zawieszony na szyi, sprawdzając, czy nic mu się nie stało. Stanąłem przy oknie, obserwując zalegającą mgłę, słysząc, lecz nie widząc, jak fale biją o skały. Było mi zimno w mokrym ubraniu. I nagle poczułem, jak od tyłu obejmują mnie jej ręce, jak do mnie mocno przywiera, dając mi ciepło, którego potrzebowałem. To jest to, pomyślałem. Nic więcej. Dwoje zwierząt zwyczajnie tulących się do siebie na zachodnim wybrzeżu Irlandii. Szukających ucieczki przed chłodem. Nie robiących nic złego. – Nie przyjdę na Primrose Hill. – Dobrze. – Nie przyjdę w niedzielę rano. – Świetnie. – Nie przyjdę nigdy. – Trudno. Udało mi się jakoś odwrócić i stanąłem twarzą do niej, a ona przechyliła twarz i uniosła ją w moją stronę. Wtedy pocałowałem Kazumi i zobaczyłem, jak jej oczy zamykają się i otwierają, lśniąc w mglistym półmroku. O dach bębniły krople deszczu, a ja czułem przez mokre ubranie jej gorące ciało i upajałem się smakiem morza na jej wargach. To jest to, pomyślałem. Dwa zmarznięte przemoczone stworzenia drżące we mgle. To wszystko. Nie staraj się zobaczyć w tym czegoś, czym to nie jest, Harry. I pomyślałem o Ginie i o Cyd. Straciłem dwie najlepsze przyjaciółki, jakie kiedykolwiek miałem, uprawiając z nimi seks, żeniąc się z nimi, starając się, żeby to trwało wiecznie. Kazumi i ja nigdy nie posuniemy się tak daleko i to chyba dobrze. Wiedziałem jednak, że zachowam w pamięci tę chwilę. Zamknę ją na klucz i wrócę do niej, gdy świat da mi w kość. To mi wystarczało. Marząc o Primrose Hill, liczyłem na zbyt wiele. 22 Kiedy wróciłem do domu, na wycieraczce leżał list wysłany pocztą lotniczą. Na kopercie widniało moje nazwisko i adres, skreślone schludnym eleganckim charakterem pisma Giny. W środku była fotografia mężczyzny, kobiety i dziecka, stojących w oślepiającym słońcu przy białym ogrodzeniu. Pat stał z przodu, w szortach i spłowiałym podkoszulku z Mrocznego widma, mrużąc oczy przed światłem, z tą w połowie wypełnioną szczerbą pośrodku uśmiechu. Gina stała tuż za nim, jedną ręką osłaniając oczy, drugą opierając na ramieniu naszego syna. Była chudsza, niż kiedykolwiek pamiętałem, i miała na sobie jakąś znoszoną bluzę z zakasanymi rękawami. Mimo wszystkich tych lat i kłopotów napotkanych w nowym życiu, wciąż miała w sobie to promienne piękno, w którym się zakochałem, wciąż odznaczała się urodą, o której naprawdę nie lubiła mówić. No i był jeszcze Richard, ten mężczyzna, za którego wyszła moja była żona, stojący bez uśmiechu z boku, w połowie schowany w cieniu dużego drewnianego domu. Nie sprawiał wrażenia szczęśliwego. Miał wygląd faceta, który wrócił do swojego kraju, lecz nie odniósł sukcesu. Ale co ja mogłem wiedzieć... Ożenił się z moją byłą żoną, mieszkał z moim jedynym synem. Nie umiałem myśleć o nim jak o nieudaczniku. W kopercie tkwiła poza tym kartka. Liścik od Giny. Harry, Wracamy do Londynu na kilka tygodni. Tylko we dwoje. Pat i ja. Mój tato ma coś nie w porządku z nogą. Potrzebuje pomocy w domu. Nie zatrzymamy się u niego... mam mieszkanie. Zadzwonię do Ciebie, kiedy przylecimy. Pat chyba spędził z Tobą przyjemnie czas. Ale znasz go... nie mówi zbyt wiele. Proszę, podziękuj Cyd. Mam nadzieję, że Twoja mama dobrze się czuje. Muszę już kończyć. Giną – Cześć, Harry. Peggy stała u szczytu schodów. Miała na sobie długą koronkową suknię z krótkimi bufiastymi rękawami. Wyglądała jak panna młoda. Albo jak anioł. – Wyglądasz uroczo, Peg. – Mój tato się żeni. Ze swoją dziewczyną Liberty. To pielęgniarka. Z Manili. Będę ich druhną. – No już – powiedziała Cyd, zjawiając się na podeście obok niej. – Zdejmij tę sukienkę. Uważaj na szpilki przy rąbku. Zaraz do ciebie wracam. Moja żona zeszła po schodach. – Jak się udała podróż? Co słychać u Eamona? Dobrze się czuje? Nie odpowiedziałem. Zostawiłem bagaże w holu i wszedłem do kuchni. Blaty zastawione były talerzami z gaucamole, sosami chili i tabasco, butelkami kantońskiego sosu śliwkowego i karaibskim keczupem bananowym. Na słodko i na ostro. – Eksperymentuję – wyjaśniła Cyd. – Rozmawiałam z twoją mamą. Nie czuje się najlepiej. Wyciągnęła do mnie ręce, ale ja tylko się w nią wpatrywałem. – Okłamałaś mnie – powiedziałem. – Co? – Przed moim wyjazdem. Wymyśliłaś historyjkę o tym, że byłaś na mieście z dwiema koleżankami. Dwiema babkami, powiedziałaś. Ale ja cię z nim widziałem. Z Lukiem Moore’em. W Merry Leper. Widziałem cię. – Harry. – Widziałem was oboje. – Harry. – Co? – To nie jest tak, jak myślisz. On chciał kupić firmę. Dlatego się z nim spotkałam. Nie mogłam ci powiedzieć, bo wiedziałam... że będziesz się tak zachowywał. Po raz pierwszy, odkąd wszedłem do domu, spojrzałem jej prosto w oczy. – I co mu powiedziałaś? – To samo, co mówię mu bez przerwy, Harry. – Wpatrywaliśmy się w siebie. – Powiedziałam mu, że nie. – Co jeszcze próbował kupić? Możesz nie mówić. Potrafię się tego domyślić. Chciałem ją ominąć, ale złapała mnie za rękę. – Nie chcę nikogo innego, rozumiesz? Tak to wygląda. Powinieneś już o tym wiedzieć. Nie chcę nikogo innego, Harry. Nigdy nie chciałam. Ale można zużyć czyjąś miłość, Harry, tak jak zużywa się inne rzeczy. Więc albo z tym skończysz, albo... – Albo co? – Albo nie wiem, co się z nami stanie. Dotknęła mojej twarzy, a potem zobaczyła fotografię, którą trzymałem w ręku. Wzięła moją dłoń i przytrzymała ją. – To zdjęcie Pata? – A co to cię obchodzi? – Och, Harry – westchnęła i puściła moją rękę. – To nie fair. Jeśli nie kocham twojego syna tak samo mocno jak ty, to wcale nie znaczy, że cię zdradzam. I tu oczywiście miała rację. Eamon pękł. Może był to rezultat wiwisekcji Evelyna Blunta. Facet załatwił go, posługując się najstarszą sztuczką, jaką znają pismacy – zachowując się podczas wywiadu jak jego najlepszy kumpel, a potem dokonując na nim publicznej egzekucji. Pod nagłówkiem Nic śmiesznego Blunt wyjaśnił w trzech tysiącach słów, dlaczego Eamon Fish nie ma żadnego znaczenia i dlaczego czytelnicy jego gazety nie powinni się nim absolutnie interesować. Ale zdjęcia były dobre – Eamon łypał na nich dziko oczyma, a jego mroczna uroda zdawała się prawie zlewać z krajobrazem hrabstwa Kerry. I był posępny, bardzo posępny. A może do jego załamania przyczynił się słynny szef kuchni. Pierwszym zadaniem Eamona w Tym wrednym świecie było przeprowadzenie wywiadu z Wee Williem Hiscockiem, uroczym kucharzem z Newcastle. W trakcie całego długiego angielskiego śniadania Hiscock bezczelnie zachwalał swoją nową książkę, To też prosto do gęby, Bonnie, chłopcze, będącą kontynuacją jego bestsellera Prosto do gęby, Bonnie, chłopcze. Eamon zawsze gardził taką chamską promocją, ale podczas gdy w Fish on Friday udało mu sieją zgrabnie wyśmiać, teraz najwyraźniej nie potrafił zatamować płynącego z ust Hiscocka strumienia autoreklamy. Możliwe też, że z równowagi wyprowadził go ten boys band. Hermione Gates nie kryła faktu, że jest wielką fanką grupy Lads Unlimited, pięciu młodych przystojnych bezwłosych młodzieńców, którzy potrafili nawet zanucić melodię, pod warunkiem że nie była zbyt skomplikowana, i którzy wykonywali taniec przypominający łagodne ćwiczenia dla osób cierpiących na artretyzm. Na monitorze w studiu widać było wyraźnie podnieconą Hermione, która pokazywała swoje barchany, kiedy Lads Unlimited śpiewali piosenkę Our Funky Love Will Live Forever. Na ekranie widać także było wyraźnie Eamona (ulubione albumy: Nevermind Nirvany, Physical Graffiti Led Zeppelin oraz Is This It? zespołu Strokes), który zerkał w trakcie ich występu na zegarek. Eamon prowadziłby prawdopodobnie po dziś dzień Ten wredny świat, gdyby nie poproszono go o przeprowadzenie wywiadu ze zwycięzcą Sześciu wkurzonych studentów w wynajętym mieszkaniu. Zwycięzcą był Warren, opalony, poprzekłuwany, napakowany hydraulik z modnie ogoloną głową, który miał nadzieję, iż sukces w Sześciu wkurzonych studentach pozwoli mu odłożyć skrzynkę z narzędziami i stać się kimś naprawdę użytecznym, na przykład gospodarzem teleturnieju albo didżejem w Ibizie. Warren zasiadł między Hermione i oszołomionym Eamonem. Emerytowany hydraulik uniósł od niechcenia pastelowo niebieską kamizelkę, ukazując swój pofałdowany bebech oraz brylantowy kolczyk w pępku. – Jaki był, znaczy się dla mnie, punkt zwrotny? Może w szóstym tygodniu? Kiedy odkryłem, że Darren wyjął mi mleko z lodówki. W ogóle mnie nie pytając, kapujesz? Hermione zmarszczyła brwi na samo wspomnienie. – Byłeś bardzo zły, prawda, kotku? Eamon zwiesił głowę. – No wiesz, mnie chodzi tylko o to, żeby się zapytać, zanim ktoś ci wyjmie mleko. – Oczywiście, kotku. Na przykład: „Chcę z tobą zamienić słowo, Darren, ty muppecie”. Eamon schował twarz w dłoniach. – Chloe i Zoe, znaczy się, nie chciały, żebym szedł z nim na udry, kapujesz? Na nich mogłem zawsze polegać, bo oboje mieliśmy problemy z powodu niewłaściwej opieki rodzicielskiej. Eamon zerwał się nagle na nogi i odwrócił do kamery numer dwa z małą zapaloną na górze czerwoną lampką. Poczułem przypływ dumy. Nawet w momentach najwyższego stresu nigdy nie patrzył do złej kamery. – Wyłączcie to – powiedział. – Wyłączcie to! – Kotku? – odezwała się Hermione Gates. – Zatruwamy wasze umysły chłamem. Wszyscy to robimy. Co się z nami dzieje? Kiedyś na naszych ekranach występowali bohaterowie. Teraz chcemy ludzi, na których można by spojrzeć z góry. Ludzi, na których moglibyśmy spoglądać z góry. – Eamon zmierzył prawdziwie smutnym spojrzeniem Hermione i Warrena. – Nie chcę w tym brać udziału. – Ściągnął mikrofon, wyjął z ucha słuchawkę, która łączyła go z galerią, i rzucił je pod nogi oniemiałego kierownika planu. – Teraz wychodzę. Może mnie przez jakiś czas nie być – oznajmił. Po czym wyszedł. Barry Twist i ja odprowadziliśmy go wzrokiem zza kulis. – Wiesz, że on nigdy już nie stanie przed kamerą w tym mieście, prawda? – powiedział Barry. – Czasami trzeba zaczynać od nowa – odparłem. – To bolesne i trudne. Ale czasami trzeba zerwać z tym, co jest, i zacząć od nowa. Moja matka jechała do szpitala. Miałem ją zabrać z samego rana i wiedziałem już, że włoży to, co nazywała swoim najlepszym niedzielnym ubraniem, a ja zawiozę ją do szpitala w sąsiednim miasteczku. Tam zaś chirurg przeprowadzi to, co nazywają prostą mastektomią. Jedna z piersi, ta z guzem, zostanie wycięta, żeby można było ocalić jej życie. Ta pierś – jedna z krągłości, w których zakochał się mój ojciec, kiedy matka była młodą dziewczyną, i której nigdy nie przestał kochać, gdy się razem starzeli – zniknie, zostanie wycięta, żeby oddzielić matkę od guza, który chciał ją uśmiercić. Ta rzecz, która dała mi życie, ta rzecz, na której widok mój ojciec wzdychał z zachwytu i wdzięczności, zostanie odcięta i... i co? Wyrzucona? Spalona? Zachowana dla dobra nauk medycznych? Nie mogłem myśleć o tych sprawach, a żadna z broszur – ani Jak rozmawiać z twoimi dziećmi o raku piersi? ani Jak żyć z limfodemą? ani Ćwiczenia po operacji piersi – nie napomykała choćby mimochodem o tym, co się dzieje z amputowaną piersią. Nie chcieli, żeby człowiek o tym myślał. Siedziałem w kuchni starego domu, pijąc kolejne filiżanki herbaty i mając wrażenie, że matkę ciśnięto w sam środek jakiejś wojennej zawieruchy. Wszystko stało się nagle niepewne, chwiejne, przeciwstawne. Pierś i guz, miłość i choroba, życie i śmierć. Matka była szczęśliwa. Była szczęśliwa, ponieważ stary dom wypełnili ludzie, a ona – jedno z siedmiorga rodzeństwa, matka jedynego dziecka, na które musiała tak długo czekać, i od dwóch lat wdowa – wyraźnie czuła, że ponownie spełnia się jej przeznaczenie. Herbata i ciasteczka, sandwicze w kuchni, kilka piw przyniesionych przez jednego z braci. Nie mieliśmy wrażenia, że przyszli tutaj z powodu operacji piersi. Przypominało to raczej Boże Narodzenie. Ta rodzina teraz wymierała, ta stara rodzina, którą znałem od dziecka. Wszystkie ciotki i wujowie, bracia moich rodziców oraz poznane w obrębie kilku sąsiednich ulic ich sympatie, które stały się ich ukochanymi żonami i pozostały z nimi na całe życie. Znałem tych ludzi lepiej niż kogokolwiek. Wiedziałem, jacy są wielkoduszni, silni i lojalni. Cieszyłem się, że przejmują się teraz tak moją mamą – „jeśli będziemy mogli w czymś pomóc, w czymkolwiek, daj nam znać” – ale wcale mnie to nie dziwiło. Moi wujowie i ciotki. Obecnie w większości na emeryturze albo zbliżający się do niej. Ja jednak pamiętałem ich z czasów, kiedy byłem dzieckiem. Ich obecne niedomagania i bóle, pigułki, które musieli łykać, stresujące wizyty u doktora – nic nie mogło przyćmić w mojej pamięci obrazu smukłych twardych mężczyzn i ich małych, ładnych żon, mężczyzn pracujących bez wyjątku w fabrykach, drukarniach i z początku w sklepach, a później w supermarketach, kiedy zastąpiły one małe sklepy i były nowe i modne, oraz kobiet będących kurami domowymi kilkadziesiąt lat, zanim wymyślono ten termin, zajmujących się domem, jeśli nawet pracowały. I jak one pracowały... Tym kobietom, moim ciotkom, nigdy nie przyszło do głowy, że powinny robić karierę – pracowały w szkolnych stołówkach, sklepach oraz supermarketach, kierowały autobusami i prowadziły księgi w hurtowniach. Pracowały, bo musiały. Nie pracowały, żeby się zrealizować albo odkryć w sobie ukryte talenty. Pracowały, żeby zapłacić czynsz, pracowały, bo zawsze było mnóstwo dzieci – moja armia kuzynów – i nigdy dosyć pieniędzy. Ta stara rodzina zgromadziła się wokół mojej matki w przeddzień jej randki z doktorem. I chociaż było ich coraz mniej – mój stary odszedł pierwszy, ale matka straciła od tego czasu dwóch braci, których serca zawiodły dokładnie wtedy, gdy mieli czas zająć się ogródkiem i wnukami – nadal tkwiło coś niezłomnego w tych starych londyńczykach, którzy wieki temu przeprowadzili się na przedmieścia. W domu rozbrzmiewał śmiech i kowbojska muzyka. Wysłano mnie do lokalnego sklepu po więcej mleka i cukier. Zignorowane broszury o nowotworze ze strasznymi rysunkami kobiet, którym zostały operacyjnie usunięte piersi, leżały na stoliku do kawy obok programów telewizyjnych i biografii Shirley Bassey. Kiedy dorastając, marzyłem o ucieczce i wyobrażałem sobie, jaką karierę zrobię w telewizji, uważałem, że moja rodzina wiedzie miałkie życie – nigdy nie zajmując się tym, co toczyło się poza ich podmiejską dzielnicą, nie dbając o to, o niczym nie marząc. Teraz jednak widziałem, że prowadzili życie lepsze od mojego – pełniejsze i szczęśliwsze, życie odznaczające się większym sensem, życie, w którym lojalność i przyzwoitość uważane były za coś oczywistego i w którym reagowało się na raka, nastawiając czajnik na herbatę i puszczając płytę Dolly Parton. Jak ja im zazdrościłem – teraz, gdy widziałem tę wymierającą rodzinę, a moja matka walczyła o życie, teraz, kiedy było już za późno. Ciocia Doli rozmawiała cicho z matką w kuchni. W tej starej rodzinie wydawała się czasami obowiązywać podobna jak w islamie segregacja płciowa. Były rzeczy, o których matce nigdy nie przyszłoby do głowy porozmawiać ze mną albo ze swoimi braćmi. Rzeczy, o których czytałem wyłącznie w literaturze na temat raka. Całkowita mastektomia może być lepszym rozwiązaniem w następujących przypadkach: kiedy guz jest umiejscowiony w środku piersi lub bezpośrednio pod brodawką; kiedy pierś jest mała i zostanie zniekształcona przez częściową mastektomię; kiedy w piersi mamy do czynienia Z obszarami rakowatymi i przedrakowatymi; kiedy kobieta woli, by usunięto jej całą pierś. Musiałem o tym przeczytać. I chyba się cieszyłem, że matka nie chce rozmawiać ze mną o tych sprawach. W ogrodzie palił skręta stryjek Jack, brat taty, mały, smagły, elegancko ubrany mąż cioci Doli. Palenie w ogrodzie. To było coś nowego. Niewielkie ustępstwo na rzecz nowego stulecia, a może odpowiedź na raka płuc mojego taty. Papierosy, konsumowane niegdyś w tym domu równie swobodnie jak herbata i ciasteczka, teraz trzeba było kopcić w ogrodzie. Wpatrując się w palącego stryjka Jacka, zobaczyłem w jego rysach rysy ojca. Przed domem stał zaparkowany jego wielki czarny mercedes – luksusowa bryka na ulicy, gdzie przeważały lekkie furgonetki i stare fordy. Stryjek Jack był szoferem – zabierał biznesmenów na lotnisko i czekał na nich z tabliczką w hali przylotów, paląc swoje skręty na zewnątrz samochodu, żeby powietrze w środku pachniało różami. Stryjek Jack towarzyszył mi, kiedy poszedłem zobaczyć ciało ojca u przedsiębiorcy pogrzebowego. Zastanawiałem się, czy wkrótce nie będziemy musieli patrzeć na zwłoki matki. Kiedy cała rodzina wyszła – ostatni pożegnali się stryjek Jack i ciocia Doli – mama zaparzyła trochę herbaty tylko dla nas dwojga. Robiło się ciemno i nie spodziewaliśmy się już więcej gości. Nie spodziewaliśmy się gości przed operacją. Minęło wiele lat i ciotki, i wujowie, którzy rżnęli kiedyś w pokera do rana – paląc papierosy, popijając piwo i sherry i śmiejąc się do rozpuku przez całą noc – teraz woleli znaleźć się za zamkniętymi drzwiami swoich domów przed nastaniem zmroku. – Jak się czujesz, mamo? – Świetnie, kochanie. O mnie się nie martw. A ty? – Ja? – Chodzi mi o ciebie i Cyd. – Ostatnio nie układa się między nami najlepiej, mamo. – Ta noc najmniej ze wszystkich nadawała się, żeby ją niepokoić. Mimo to czułem, że jej odwaga zobowiązuje mnie do podobnej postawy. – Spotkałem kogoś innego. Kogoś, kogo bardzo lubię. I wydaje mi się, że Cyd też kogoś spotkała. Oczekiwałem, że moja matka – połowa tego wspaniałego duetu, jaki stanowili moi rodzice, tej pierwszej małżeńskiej pary, którą zdarzyło mi się poznać, pary, która rzucała olbrzymi cień na każdy mój związek z kobietą – udzieli mi wykładu na temat świętości ślubnej obrączki, wagi małżeństwa, horroru rozwodu. Ona jednak nawet się na ten temat nie zająknęła. – Życie jest bardzo krótkie – stwierdziła. – Trzeba nacieszyć się nim, kiedy jeszcze można. A potem stanęła w oknie i zaczęła obserwować ulicę, jakby na kogoś czekała. Ale wszyscy już ją odwiedzili. Nikt więcej się do niej nie wybierał. I nagle to do mnie dotarło. Tata. Czekała na mojego tatę. Matka stała w oknie domu, gdzie dorastałem i gdzie się zestarzała, i widząc, jak czeka na męża, który nigdy już nie wróci, pokochałem ją bardziej, niż mogłem znieść. Czekanie. Tej nocy przed udaniem się do szpitala na prostą mastektomię, która wcale nie była prosta, nie było w niej nic prostego, matka stała w oknie starego domu, zerkając przez firanki na pustą ulicę i czekając na mojego starego. Czekając, że wyjedzie zza zakrętu swoim służbowym autem, że weźmie ją jeszcze raz w swoje twarde stare wytatuowane ramiona, że wróci do domu, aby powiedzieć jej, że jest piękna – ma piękną twarz, ciało i wszystko – że kochają tak, jak zawsze, i że wszystko będzie dobrze. A może tylko na to, że weźmie ją w ramiona. Spostrzegłem Texa. Zostawiłem mamę w szpitalu, zostawiłem ją, żeby rozpakowała swoją małą walizeczkę na oddziale, gdzie nie było ani jednego wolnego łóżka, oddziale pełnym starszych przeważnie pań w schludnych nocnych koszulach, z sokiem pomarańczowym, bombonierkami z Quality Street i romansami na nocnych szafkach. W tym samym szpitalu zmarł mój ojciec i zdziwiło mnie, jak bardzo wszystko wydaje mi się znajome – odory szpitalnej kuchni na korytarzach, wszechobecne kolejki, buntownicze grupki palaczy kopcących przed głównym wejściem. Każda cegła przesiąkła tu zapachami jedzenia, choroby i leków. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz odwiedzałem oddział pełen kobiet – które śmiały się, rozmawiały, narzekały i współczuły jedna drugiej w sposób, jakiego nie można wyobrazić sobie na oddziale męskim. Trzeba było zrobić mnóstwo rzeczy. Pielęgniarka musiała zmierzyć mamie ciśnienie. Musiał z nią zamienić parę słów anestezjolog. W drodze był chirurg. A mama musiała się przebrać z dwuczęściowego niedzielnego kostiumu we własną nocną koszulę od Marksa i Spencera. Zachowywała się jak na wycieczce nad morze. Zbyt dowcipna, zbyt rozbawiona, przesadzająca z tą wesołością, która zawsze była jej tarczą w obliczu kryzysu. Pocałowałem ją o wiele za mocno i wyszedłem. I tankując samochód na lokalnej stacji benzynowej, zobaczyłem Texa. Albo raczej Grahama, agenta ubezpieczeniowego z Southendu, wystrojonego na cotygodniowe kowbojskie tańce i przyciągającego rozbawione spojrzenia bladych nastolatków z Essex, którzy tankowali swoje podrasowane escorty, podczas gdy on lał olej napędowy do baku starego kombiaka. Nie był sam. Obok niego siedziała podstarzała kowbojka – jakaś leciwa podfruwajka w kurtce z koźlej skóry, koralach i dziesięciogalonowym kapeluszu osadzonym na fryzurze w stylu Maggie Thatcher. Zastępująca moją mamę na potańcówce. A może było już ich kilka, odkąd Tex rzucił mamę, bo dowiedział się, że jest chora. Patrzyłem, jak Tex przecina podjazd i wchodzi do środka. Wychodząc, niósł w ręku pudełko miętowych czekoladek After Eight oraz tani bukiecik kwiatów, jaki można dostać tylko na stacjach benzynowych. Maggie Thatcher zobaczyła, jak zbliża się z podarkami, i nieśmiało się uśmiechnęła. Co za typ. Ruszyłem w jego stronę, chcąc złapać go za ramię i opowiedzieć, co się dzieje tego ranka z moją mamą po drugiej stronie ulicy, opowiedzieć o operacji i powtarzać słowa: mastektomia, chemoterapia, radioterapia i limfodema tak długo, aż zobaczę, jak ten tchórz skręca się ze wstydu. A jednak nie zrobiłem tego. Tex urządził wielki cyrk, wręczając Maggie Thatcher czekoladki i kwiaty, a ja skończyłem nalewać benzynę do baku i wtedy właśnie zobaczyłem swoje odbicie w szybie samochodu. To mnie powstrzymało. Kiedy doszedłem do siebie, Tex i jego partnerka zniknęli. Wiedziałem, że nie mogłem do niego podejść, ponieważ bałem się, że jestem tego samego rodzaju mężczyzną – oszustem, który zdobywa miłość kobiety, udając, że jest miły, i wycofuje się, kiedy trzeba zapłacić rachunek. Czy to, jak Tex potraktował moją mamę, różniło się tak bardzo od tego, co ja chciałem zgotować Cyd? Z całego serca pragnąłem być innym mężczyzną, kimś takim jak mój ojciec. Lojalnym, wiernym, dotrzymującym przyrzeczeń. Stale i w każdej sytuacji prawdziwym mężczyzną. Podejrzewałem jednak, że zawsze będę bardziej przypominać tego kowboja dla ubogich aniżeli mojego tatę. Lubiłem całą tę gładką gadkę i puste obietnice, czekoladki i kwiaty, a potem brałem nogi za pas, gdy tylko wyłaniały się kłopoty. Giną zadzwoniła do mnie w dniu, w którym przyleciała do Londynu, ale nie była to rozmowa, jakiej się spodziewałem – zdawkowa, oficjalna, zmierzająca do tego, by jak najszybciej odłożyć słuchawkę i wywalić mnie ze swojego życia. Telefon zadzwonił o północy, a Giną była cała we łzach. W tle słyszałem ścieżkę dźwiękową hard core. – Harry? Tylko to jedno słowo, ale natychmiast ją poznałem mimo zdławionego głosu. – Co się stało, Gino? Cyd poruszyła się, kiedy usiadłem na łóżku. Pracowała do późna, obsługując jakieś przyjęcie, i zasnęła, gdy tylko dotknęła głową poduszki. – Harry, to okropne. – Jesteś w Londynie? Mów głośniej, w ogóle cię nie słyszę. – Jesteśmy w naszym mieszkaniu. Pat i ja. W Belsize Park. Myślałam, że tu będzie spokojnie. Ale ludzie obok... puścili So Solid Crew na pełny regulator. – Chcesz... żebym co? Żebym tam przyjechał? Poczułem, że moja żona – to znaczy moja obecna żona – podnosi budzik i odstawia go z trzaskiem z powrotem. – Wiesz, która jest godzina, Harry? – zapytała. – Mógłbyś, Harry? – powiedziała Giną. – Dostaję obłędu i jest ich chyba cała masa. Wyprawiają przyjęcie. Boję się zapukać do drzwi. Zasłoniłem dłonią słuchawkę. – Giną jest w Londynie – wyjaśniłem. – Ma problemy w mieszkaniu. Hałaśliwi sąsiedzi. – Powiedz jej, żeby zadzwoniła na policję. – Cyd usiadła na łóżku. Miała na sobie stary podkoszulek z Tomem Pettym. Kiedy się poznaliśmy, a nawet w pierwszym okresie małżeństwa, nosiła nocne koszulki, które mnie podniecały. Krótkie, jedwabne, przezroczyste. Majteczki cienkie jak nić dentystyczna nad jej nogami tancerki. Teraz to był podkoszulek z Tomem Pettym. – Daj mi słuchawkę, to sama jej powiem. – Pat też nie może zasnąć – powiedziała Giną. I to mi wystarczyło. – Daj mi adres – poprosiłem. – Będę tam najszybciej, jak zdołam. Kiedy ubierałem się w ciemności, Cyd zapaliła lampkę przy łóżku. – Ona nie jest już twoim problemem, Harry. Jesteś rozwiedziony. Ten związek się skończył. Niech to załatwi jej mąż. Albo gliniarze. Nie odpowiedziałem. Nie chciałem się kłócić. Wiedziałem jednak, że nie mogę tak po prostu zignorować telefonu Giny i iść z powrotem spać. Stare powiedzenie było trafne. Nasze małżeństwo trwało siedem lat. Ale nasz rozwód będzie trwał zawsze. To był duży biały dom w Belsize Park. Porządny dom w zamożnej dzielnicy. Dużo drzew, dużo kontenerów na gruz i dwa rodzaje aut, które widuje się zawsze w takiej okolicy: solidne samochody – mercedesy SKL, audi TT-3, trzysetki BMW – oraz samochody służące wyłącznie do zabawy – oryginalne garbusy i mini oraz ich nowe nostalgiczne wersje, zardzewiałe morrisy minory i prehistoryczne citroeny. Płacąc taksówkarzowi, zadzierałem już głowę, spoglądając na dom, gdzie był mój syn i moja była żona. Nie musiałem sprawdzać numeru. Słyszałem muzykę dobiegającą z drugiego piętra. Nacisnąłem przycisk mieszkania na najwyższym piętrze i Giną wpuściła mnie. Muzyka dudniła nad moją głową. Kiedy weszło się do środka, dom zalatywał wynajmem. Na wytartym dywaniku piętrzyła się niczym jesienne liście poczta do dawnych podnajemców. Mieszkania nie były tu tanie, prawdopodobnie dwa tysiące miesięcznie, ale nie miało się wrażenia, że to jest czyjś dom. Właściciele apartamentów mieszkali gdzie indziej. Minąłem drzwi na drugim piętrze, za którymi odbywała się impreza, słysząc śmiechy, wrzaski, brzęk szkła. Muzyka, którą grali, brzmiała jak niekończący się alarm antywłamaniowy. Starzejesz się, Harry. Giną otworzyła drzwi, blada i zapłakana, ubrana w jakiś podobny do kimona szlafrok, który wydawał się o kilka numerów za duży. A może taki właśnie miał być. Pod spodem miała piżamę i pomyślałem, jak bardzo myliła się Cyd, sądząc, że Giną przerwie pijacką balangę ubrana tylko w piżamę. – Pójdę i z nimi porozmawiam, dobrze? – Dzięki, Harry. – Co z Patem? – W porządku. Kiedy ostatni raz zaglądałam, spał. Chociaż Bóg jeden wie, jak on może spać w takich warunkach. Schodząc piętro niżej, czułem, jak bije mi szybciej serce. Zapukałem do drzwi. Bez odpowiedzi. Zapukałem mocniej. W końcu otworzył mi gapowaty młodzieniec z fryzurą retro w stylu Beatlesów. Studenci, pomyślałem. Chyba mnie nie zadźgają. Ale czego się spodziewałem w Belsize Park? Aniołów Śmierci? – Zamawialiśmy dwie pikantne amerykańskie, dwie czosnkowe dla zakochanych i jedną capricciosa – oznajmił gapowaty młodzieniec. – I vesuvio z dodatkową porcją pepperoni. Do tego, wie pan, sałatkę coleslaw, pieczywo czosnkowe i dodatki. – Ja nie dostarczam pizzy. Mieszkam na górze. Wasza muzyka nie pozwala zasnąć mojemu synowi i mojej... żonie. Za jego wysokim kościstym ramieniem widziałem mieszkanie pełne młodych ludzi, śmiejących się, tańczących i próbujących przekonać samych siebie, że występują w reklamie wódki. Obok gapowatego pojawił się niższy, tęższy osobnik. – Czy ma belgijskie lody czekoladowe? Poczułem mdląco-słodki zapach trawki. Zastanawiałem się, czy to nie zaszkodzi mojemu synowi piętro wyżej. Czy można się pasywnie naćpać? – On nie jest z Mister Milano – oznajmił gapowaty. – Jest z góry. – Z góry? – zdziwił się gruby. – Chce, żebyśmy się uciszyli. – To znaczy, że mu przeszkadzamy? – Najwyraźniej. Naśmiewali się ze mnie. Spodziewałem się czynnej napaści. Nie spodziewałem się, że będą się ze mnie śmiać. – Nie ma problemu, chłopie – powiedział gruby. – Będziemy cicho jak myszki. – Nie usłyszysz nawet... co robią myszki?... jednego piśnięcia – dodał gapowaty. Trzymali się jeden drugiego, pokładając się ze śmiechu. – Będę bardzo wdzięczny – powiedziałem. – Bo mój syn, on ma siedem lat i... – Nie ma problemu, chłopie. Zamknęli mi drzwi przed nosem. I kiedy wspinałem się po schodach do mieszkania Giny, muzyka w cudowny sposób przycichła do poziomu, przy którym nie grzechotały mi plomby w zębach. – Dobra robota, Harry – pochwaliła mnie Giną. Posłałem jej uśmiech, który mówił „to drobiazg”. I chwilę później muzyka została puszczona jeszcze głośniej niż przedtem. – Małe sukinsyny – powiedziałem, ruszając z powrotem w stronę drzwi. – Nie idź. Spojrzałem na nią. Otuliła się szczelniej kimonem, jakby chciała się w nim schować. – Giną? Nie chodzi ci tylko o tych idiotów na dole, prawda? – Nie. – Objąłem ją ramieniem i weszliśmy w głąb mieszkania. Było widać, że jest drogie, i było widać, że jest wynajmowane. Ciężkie staroangielskie meble, krwistoczerwona skórzana sofa, reprodukcje Gustava Klimta na ścianie – żadna z tych rzeczy nie mogła zostać wybrana przez Ginę lubiącą wszystko, co było lekkie, współczesne i japońskie. To miejsce wyglądało, jakby urządziła je królowa Wiktoria. Usiedliśmy na krwistoczerwonej skórzanej sofie. – Chodzi o twojego tatę? – Nie spytałem wcześniej, co mu konkretnie dolega. Od śmierci własnego ojca zakładałem fatalistycznie, że każda choroba, na którą zapada ktoś starszy, może okazać się śmiertelna. – Mój tato czuje się dobrze. – Giną po raz pierwszy się uśmiechnęła i wytarła nos wierzchem dłoni. – To głupi stary palant. Zwichnął sobie biodro na snowboardzie. – Na snowboardzie? Myślałem, że mu coś dolega. – Dolega mu to samo co przez całe życie. Nie potrafi dorosnąć. Zdjąłem buty przy drzwiach – nawet tu, w tym wynajętym mieszkaniu, nie trzeba było mi mówić, że Giną lubi, aby zdejmować buty w progu, w japońskim stylu – i teraz czułem pod stopami wibrującą od hałasu podłogę. – Pójdę i pogadam z tymi kretynami. – Nie rób tego, Harry. – Nie przejmuj się, nic mi nie zrobią. To wszystko dzieciaki z klasy średniej, z bogatych bezpiecznych domów. – Nie tak jak my. – Nie, absolutnie nie. Przyjrzałem się jej. Mimo zmęczenia, łez i wszystkich tych lat na karku wciąż miała w sobie ten sam blask, który odebrał mi mowę i zdławił oddech, kiedy ją po raz pierwszy spotkałem. Ale coś się z nią stało, coś strasznego. – Idź i rzuć okiem na Pata, dobrze? Ja zrobię nam trochę herbaty. Może być jaśminowa? Nie mam innej. – Może być. Giną wyszła do małej kuchni, a ja nacisnąłem kilka klamek, zanim dostrzegłem znajomą, śpiącą na wznak postać ze zmierzwionymi włosami. Mój siedmioletni syn spał w sypialni wynajętego mieszkania w Belsize Park. Podczas gdy ja mieszkałem kilka mil dalej z inną kobietą i z innym dzieckiem. Jak zwykle byłem zszokowany tym, jak bardzo go kocham. Od hip hopu z dołu brzęczały szyby w jego oknach, lecz on wcale się tym nie przejmował. Nakryłem jego ramiona kołdrą z Mrocznego widma i, najciszej jak można, zamknąłem za sobą drzwi. Giną stawiała na stoliczku do kawy dwie filiżanki bladozielonej herbaty. – Śpi – powiedziałem. – Ten dzieciak potrafi zasnąć w każdych warunkach. Powinieneś go widzieć w samolocie. Turbulencje nad całym Atlantykiem, a on nawet się nie poruszył. – Więc o co chodzi, Gino? Co się tak naprawdę stało? – Chodzi o Richarda. Odeszłam od niego. Chwilę trwało, zanim to do mnie dotarło. – Zerwałaś z Richardem? Więc ta podróż do Londynu...? – Przyjechałam tu na stałe. Nie wracamy tam. – Więc mówiąc, że to na kilka tygodni... – Taki miałam początkowo zamiar. Ale nie ma sensu tam wracać. Och, kurwa, Harry, moje życie legło w gruzach. Co ja tutaj robię w tym cholernym mieszkaniu z tymi głupimi studentami i ich okropną muzyką? Wyląduję chyba w programie Jerry’ego Springera, przysięgam, że wyląduję. – Nie wylądujesz u Jerry’ego Springera. Co się stało? – Chodzi o dziecko. Myślałem, że ma na myśli Pata. Że Richard i mój syn nie mogą się ze sobą dogadać. Ale to nie o to chodziło. – Nie możemy mieć dzieci – powiedziała. – Próbowaliśmy i próbowaliśmy. Nie mogę zajść w ciążę. I to rozbiło nasz związek, Harry. Po prostu go rozbiło. Pociągnąłem łyk herbaty, mimo że parzyła mnie w podniebienie. Nie wiedziałem, czy powinienem tego słuchać. Nie wiedziałem, czy chcę. – Moim zdaniem w małżeństwie potrzebne są dzieci, Harry. Wystarczająco trudno jest ze sobą żyć, nawet kiedy ma się dziecko. Bez dzieci... nie wiem, czy to jest możliwe. Przeszliśmy wszystkie badania. Richard i ja. Śmialiśmy się nawet z tego... z tego, że on masturbuje się do małego plastikowego zbiorniczka, a ja leżę z zadartymi nogami, badana i sondowana. Nie mogli nic wykryć. A jednak coś jest nie w porządku. W końcu napięcie okazało się zbyt wielkie. Może byłoby nam łatwiej, może zdołalibyśmy to przetrwać, gdyby nie było z nami Pata. Lecz to okazało się trudne dla Richarda. Trudno jest kochać cudze dziecko, kiedy nie można mieć własnego. – Więc Richard winił Pata? – Tego nie powiedziałam, Harry. Ale to taka niewdzięczna rola, bycie ojczymem. Wydaje mi się, że Richard zdał sobie w końcu sprawę, że nie wygra. – Westchnęła. – A potem zobaczyłam wyciąg z jego karty kredytowej. Rachunki za kwiaty, hotele, restauracje. – Spojrzała na mnie. – Kwiaty, których nie dostałam. Hotele, w których nie byłam. Restauracje, o których tylko czytałam. – Kim ona była? – Sąsiadką. Jakąś znudzoną kurą domową, żeby było śmieszniej, z trójką dzieci. Nie mam wątpliwości, że gdyby miał pracę, to byłaby jakaś koleżanka z biura. Ponieważ jest bezrobotny, musiał znaleźć to, czego szukał, w Safeway. Ona prawdopodobnie myślała, że też jej czegoś brakuje. – Ten facet chyba oszalał. Żeby cię zdradzać. To ją rozśmieszyło. – Ty też to zrobiłeś, Harry. Ty też. – Przykro mi, Gino. Przykro mi z powodu tego, co zaszło między tobą i Richardem. Przykro mi z powodu tego, co zaszło między nami. Przykro mi z powodu tych studentów na dole. Przykro mi z powodu wszystkiego. – Co się z nami stało, Harry? Co się stało z chłopakiem i dziewczyną, którzy mieli ze sobą zostać na zawsze? – Nie wiem, co się stało. To chyba kwestia czasu. Po prostu kwestia czasu, Gino. – Czy nie pragniesz czasami, żeby było jak wcześniej? Tak niewinnie? Tak zwyczajnie? Dopiłem do końca moją japońską herbatę i wstałem. Byłem gotów stawić czoło muzyce. – Od czasu do czasu – odparłem. Moja matka spała. Blada z wyczerpania i nafaszerowana lekami przeciwbólowymi i mającymi zwalczyć torsje, nieczuła na szpitalne zapachy i toczące się wokół niej życie, przykryta kołdrą w swojej własnej pooperacyjnej izolatce, z kroplówką wbitą w siną żyłę w ręce, leżała na plecach i spała. Spała w niedzielne południe. Coś, co nie przydarzyło jej się nigdy w życiu. Jeśli można nazwać snem ten stan narkotycznej nieświadomości, który nastąpił po operacji. Siedziałem przy niej, bojąc się jej dotknąć. Ta miła twarz, ta drobna postać i ten opatrunek pod szpitalną nocną koszulą – te rzeczy rozdzierały moje serce, sprawiały, że chwytałem się za głowę i brakowało mi tchu. Nie było jeszcze odwiedzających, jeszcze nie, i wszyscy lekarze i pielęgniarki odeszli. Odcięli jej pierś z guzem i byli przekonani, że operacja zakończyła się sukcesem. Powiedzieli mi, co będzie później. Chemoterapia, a następnie radioterapia. Chemoterapia spowoduje najprawdopodobniej, że mamie wypadną włosy i będzie rzygała jak kot. Po radioterapii będzie ją swędziała i bolała skóra, tak jakby spaliła się na słońcu. A jeszcze przed tym wszystkim, kiedy się obudzi, będzie czuła ból w ramieniu, mrowienie i mdłości. Mdłości będą jej teraz towarzyszyć przez cały czas. Rana zadana jej, żeby usunąć tę rzecz, która ją zabijała, będzie obolała, wrażliwa i napięta przez długie miesiące. Lekarze powiedzieli mi coś, czego nigdy nie powiedziałaby mi matka. Że nie będzie mogła nosić biustonosza. Jeszcze nie. Rana była zbyt świeża. Wyglądało na to, że wszystko w tej chorobie zaplanowano tak, by moja mama czuła się w mniejszym stopniu kobietą. Kiedy wszyscy sobie poszli – optymistyczni lekarze, pogodne pielęgniarki, życzliwy onkolog, sympatyczny chirurg i bezpośredni anestezjolog – zapłakałem nad tym, przez co przeszła i przez co jeszcze miała przejść moja mama. Jeśli nawet pokona tę rzecz, jeśli nawet przeżyje. – Tak bardzo cię kocham – szeptałem, mówiąc jej rzeczy, których wstydzilibyśmy się oboje, gdyby była przytomna. – Nie zasłużyłaś sobie na to, mamo. Nikt sobie nie zasłużył. Siedziałem tam długie godziny. Przez całą niedzielę. Nie obudziła się. To był ten rodzaj snu, który wydaje się trwać całe wieki, niczym w bajce. Kiedy zacząłem zbierać się do wyjścia, wiosenne popołudnie blakło za zasuniętymi zasłonami małej izolatki. Dopiero szukając swojego samochodu na rozległym szpitalnym parkingu, przypomniałem sobie o umówionym spotkaniu, na które się nie stawiłem. Podobały mi się lampy na Primrose Hill. Te staroświeckie wiktoriańskie uliczne latarnie. Wysokie i czarne, z pękatymi szklanymi kloszami na górze. Latarnie, które wyglądają niczym relikty starszego utraconego miasta, Londynu Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, oparów zupy fasolowej i holowników na Tamizie. Nie paliły się jeszcze, gdy dotarłem do Primrose Hill. Dni robiły się coraz dłuższe. Ale zaczynał się zmierzch i wiedziałem, że wkrótce się włączą. Tłum się przerzedzał. Było zbyt ciemno na grę w piłkę, kanapowe pieski z sąsiedztwa robiły bokami, a młodzi kochankowie odchodzili objęci ramionami na kolację w Camden Town, Hampstead albo Swiss Cottage. Postanowiłem, że przejdę się szybko na szczyt i wrócę do domu. Park na Primrose Hill urządzony jest na jednym wysokim trawiastym wzgórzu. Z wierzchołka roztacza się widok na wiele mil. Na dole jest londyńskie zoo i bujna zieleń Regent Park. Dalej West End, City i dzielnica doków. A za plecami dzikie lasy Hampstead Heath. Obserwowałem moje miasto, gdy dzień przechodził w noc. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Zaczynały migotać światełka wielkiej metropolii. I wtedy właśnie spostrzegłem, że Kazumi idzie pod górę w moją stronę. Jej śliczna buzia była zaczerwieniona z wysiłku. Wyglądała, jakby spacerowała przez cały boży dzień. Dokładnie rzecz biorąc, od momentu kiedy mieliśmy się spotkać. – Przepraszam, że trochę się spóźniłem, Kazumi. Ciężko sapiąc, weszła na szczyt. Potrząsnęła głową i nie wiedziałem, czy chce przez to powiedzieć, że ma to wszystko w nosie, czy też że odebrało jej głos ze złości. A potem spojrzała na mnie w sposób, który od razu zrozumiałem. Ponieważ jej wzrok mówił: pocałuj mnie, głuptasie. Więc zrobiłem to. I w tym samym momencie, od Prince Albert Road na południu, po King Henry’s Road na północy, od St John’s Wood na zachodzie po Grand Union Canal na wschodzie, na całej długości i szerokości Primrose Hill zapaliły się światła. Część trzecia NAJWSPANIALSZA DZIEWCZYNA W HISTORII ŚWIATA 23 – Viagra – zasugerował Eamon, chociaż wcale go o to nie prosiłem. – To dokładnie coś dla mężczyzny, który ma żonę i przyjaciółkę. Tego właśnie potrzebujesz, Harry. Viagry. To cudowny środek. Chociaż oczywiście widzisz, jak bardzo się zestarzałeś, kiedy nie możesz jej połknąć. A jednak to wcale nie viagry potrzebowałem. Gdyż jak na faceta, który miał zarówno żonę, jak i przyjaciółkę, uprawiałem zaskakująco mało seksu. Można by pomyśleć, że będę rozsiewał moje nasienie szerokim łukiem, przeskakując z małżeńskiego łoża na futon przyjaciółki i z powrotem. Ale Cyd przeniosła się do gościnnego pokoju. Świat, który znali moi rodzice, stanął w końcu na głowie. Dla nich nie było seksu przed ślubem. Dla mnie skończył się po ślubie. Mieliśmy oddzielne sypialnie, ponieważ chodziłem spać dobrze po północy, a Cyd zaczęła nagle kłaść się do łóżka z naparem z rumianku zaraz po wiadomościach o dziesiątej. Oboje winiliśmy o to pracę, bo baliśmy się po prostu przyznać, że nasze problemy mają głębsze podłoże aniżeli tylko niedopasowany rozkład dnia. Teraz, po odrzuceniu oferty kupna Food Glorious Food, jej współpraca z Lukiem Moore’em nabrała rumieńców. Nagle miała do obsłużenia całą masę wczesnoporannych śniadań, wszystkie te spotkania, na których biznesmeni napychają się croissantami, pains de raisin i sześcioma rodzajami bajgli. I podczas gdy moja żona chodziła wcześnie spać, ja zarywałem często noce, nadzorując powrót Eamona na klubową estradę. Obecnie, kiedy skończyła się jego telewizyjna kariera, Eamon wracał do swoich korzeni, po raz pierwszy od lat występując na żywo, czasami nawet z udziałem publiczności. Myślał nawet o objeździe po kraju. Na tym etapie nie dawało to zbyt wiele kasy i mój rachunek oszczędnościowy stale topniał, obaj jednak uważaliśmy, że to jedyna droga. Występował w małych klubach w piwnicach, gdzie wystarczyło w zasadzie, że się pokazaliśmy. I zobaczyłem, że marzenie komika o solowym występie przypomina marzenie klauna o zagraniu Hamleta. To było sedno jego fachu, tutaj poddawany był prawdziwej próbie. Przez pijaków, przez własne nerwy oraz własne ograniczenia. Spędzaliśmy zatem noce w przesiąkniętych wonią potu suterenach, gdzie czasami był dobry, czasami nie aż tak dobry, lecz zawsze śmieszniejszy od przeszkadzających mu krzykaczy („Pamiętam cię chyba z akademii medycznej! To ty byłeś w tym słoju”). Dziwiłem się, że wciąż potrafi to robić – bez powtórek, czytnika, całej ekipy i holenderskiego zastrzyku kokainowej odwagi. Jego powrót na scenę zajmował mi dużo czasu, lecz szczerze mówiąc, niecały. Niekiedy mówiłem Cyd, że jestem z Eamonem, podczas gdy w rzeczywistości byłem z Kazumi. A kiedy nic jej nie mówiłem, też się specjalnie nie przejmowała. Późno przychodziłem do domu, a moja żona wcześnie z niego wychodziła. I oboje wiedzieliśmy, że nie chodzi tylko o pracę. Prowadziła teraz długie rozmowy ze swoimi siostrami i matką w Stanach, w trakcie których – tylko się tego domyślałem, ale te domysły wydawały się dość trafne – rozważała możliwość powrotu do domu. Nasz problem, ten problem, który mieliśmy ja i moja żona, polegał na tym, że nie potrafiliśmy po prostu wyobrazić sobie razem przyszłości. Wciąż się kochaliśmy, lecz nasze stosunki cechowała uprzejmość i oficjalność, od której krajało mi się serce. I nie mieliśmy po prostu pojęcia, w jaki sposób to wszystko rozwiązać. – Zobaczymy, jak się między nami ułoży, dobrze? – mówiła Cyd, ścieląc sobie łóżko w gościnnym pokoju. Patrzyliśmy zatem, jak się między nami układało. Kolejne małżeństwo mające kłopoty. Najsmutniejsza w tym wszystkim była świadomość, że to, co istnieje między nami, nie jest dość dobre, żeby ze sobą pozostać, i nie dość złe, żeby ze sobą zerwać. I chociaż nie było teraz seksu po ślubie, nie było go również na Primrose Hill, w mieszkanku, które Kazumi dzieliła z młodą Szwedką studiującą na drugim roku Królewskiej Akademii Muzycznej. Wydawało się, że nasz wieczorny pocałunek nad dachami Londynu otworzył dla mnie drzwi, teraz jednak widziałem przed sobą zaryglowaną bramę. Kiedy Kazumi i ja leżeliśmy w ubraniu i przy zasuniętych storach na jej pojedynczym łóżku, sublokatorka ćwiczyła w sąsiednim pokoju grę na wiolonczeli. Była tak dobra, że ta rozbrzmiewająca tuż obok muzyka nigdy nam nie przeszkadzała. Dziwnie koiły nas sączące się przez cienką ścianę utwory Chopina, Elgara i Haydna, te wspaniałe rozbuchane romantyczne brzmienia, cała ta pasja, która wydawała się na wyciągnięcie ręki. Sublokatorka grała muzykę, którą skądś znałem, chociaż nie potrafiłem powiedzieć skąd, a także rzeczy, których nie słyszałem nigdy przedtem. Jednym z utworów, który grała bez końca – zbliżał się egzamin – okazała się Pieśń bez słów Mendelssohna. Sublokatorka mogła oczywiście studiować księgowość albo technologię drzewa, lecz romans to seria szczęśliwych przypadków i fakt, że grała najpiękniejszą skomponowaną kiedykolwiek muzykę, podczas gdy Kazumi leżała cnotliwie w moich objęciach, wydawał się nam sądzony, zapisany w gwiazdach. Kazał mi wierzyć, że znajduję się we właściwym miejscu. Ta muzyka stanowiłaby idealny akompaniament dla kilku godzin namiętności. Kazumi jednak tego nie chciała. Kazumi nie chciała ze mną sypiać. Tak samo zresztą jak moja żona. – Nie chcę być twoim małym brudnym sekretem – mówiła Kazumi. – To się nigdy nie udaje. Bać się, że nas razem zobaczą. Bać się, że wpadniemy na kogoś, kogo znasz. Co to za życie? Ty możesz zadzwonić do mnie, ale ja nie mogę do ciebie. I te wszystkie pytania, które musiałabym ci zadać. Na przykład, czy uprawiasz seks ze swoją żoną? – Mogę ci już teraz odpowiedzieć na to pytanie. – Nie. – Przycisnęła palec do moich ust. – Bo nie chcę, żebyś zaczął mnie okłamywać. Nawet mężczyźni opuszczają swoje żony, to się nigdy nie udaje. Nie wiem dlaczego. Może cena jest zbyt wysoka. A ja byłem rozdarty. Chciałem troszczyć się o obydwie. Obydwie kochać. Kazumi i Cyd. Tak jak na to zasługiwały. I wiedziałem już, że to niemożliwe. Można kochać jednocześnie obie kobiety, ale nigdy tak, jak na to zasługują. Wypatrywałem więc nieustannie wyjścia, naciskałem klamki, szukałem ucieczki z tego chaosu. Ucieczki zarówno od Kazumi, jak i od Cyd. W szalonych chwilach, kiedy to wszystko przekraczało moją wytrzymałość i milkła muzyka, chciałem, żeby któraś z nich – Cyd albo Kazumi – ujawniła coś tak bolesnego, że odszedłbym i sytuacja raz na zawsze by się wyjaśniła. – Najwyraźniej dużo wiesz o seksie z żonatym mężczyzną, Kazumi. Jak to się stało, że jesteś takim ekspertem? – Nieważne. – Chcę wiedzieć. – To nie ja. Przyjaciółka. – Przyjaciółka. Jasne. – Naprawdę. – Więc kim jest ta tajemnicza przyjaciółka? To ktoś stąd? – Nie. W Japonii. Bliska przyjaciółka w Japonii. Kiedy jen poleciał w końcu na łeb na szyję. – Jak ona się nazywa, ta przyjaciółka z żonatym mężczyzną? Po drugiej stronie ściany zabrzmiały melancholijne tony wiolonczeli. Znowu Pieśń bez słów. Egzamin był coraz bliżej. – Giną – powiedziała Kazumi. – Ta przyjaciółka miała na imię Giną. Moja lekarka doszła do wniosku, że cierpię na coś, co nazywa się syndromem białego fartucha. – Widzi pan doktora – stwierdziła ze swoim uroczym włoskim akcentem, który sprawiał, że nieoczekiwanie dodawała samogłoski na końcu rzeczowników – i pańskie ciśnienie krwi skacze pode niebo. Miała chyba rację. Zaraz po wejściu do jej gabinetu moje ciśnienie skurczowe wynosiło około stu osiemdziesięciu, a rozkurczowe dziewięćdziesiąt pięć. Kazała mi się położyć na dziesięć albo piętnaście minut i mierzyła je powtórnie. Zawsze się wówczas poprawiało: wynosiło sto pięćdziesiąt na dziewięćdziesiąt. Wynik nie był najlepszy, ale oznaczał, że raczej nie grozi mi natychmiastowy zawał. Syndrom białego fartucha. Cóż, niewykluczone. Wiedziałem, że to ma coś wspólnego z moim sercem. Ale tym, czego moja pani doktor nie brała pod uwagę w swojej diagnozie, był fakt, że przychodziłem do jej gabinetu z domu. W związku z czym, kiedy mierzyła mi ciśnienie, wynik przynajmniej w części stanowił odzwierciedlenie mojego życia z żoną – szarej stagnacji, oddzielnych łóżek, mieszanej rodziny i byłego męża, który miał się żenić w przyszłym tygodniu. Nic dziwnego, że moje ciśnienie skakało pode niebo. Jak mogło być inaczej? Leżąc tam na kozetce i słuchając stłumionych odgłosów ulicznego ruchu na Harley Street, uciekałem myślami ku innym radośniejszym rejonom mojego życia. Pierwszy pomiar to było moje życie z Cyd. Drugi pomiar to było moje drugie życie, moje sekretne życie, życie z Kazumi. Poznałem ją teraz lepiej. Nie była zwykłą ładną dziewczyną, która wpadła mi w oko. Opowiedziała mi o swoim dzieciństwie, o pracującym na stałym etacie ojcu, który upijał się do nieprzytomności po pracy, o matce, która porzuciła marzenia o zwiedzaniu świata dla mężczyzny, który jej nie kochał. Wiedziałem o rozbitym małżeństwie Kazumi i o odwadze, jakiej wymagał od niej przyjazd do Londynu, gdzie zaczęła wszystko od nowa, wiedziałem, jak jej twarz, często zatopiona w myślach, w marzeniach na jawie, może rozjaśnić się nagłym szczęściem, rozświetlić zupełnie bez uprzedzenia, tak jak te staroświeckie latarnie na Primrose Hill. Wiedziałem, że to nie to samo, co budowanie z kimś prawdziwego życia. To nie było to samo, co codzienne zmaganie się z rzeczami, które mogą się popsuć – pralkami, bojlerami, samochodami, rodzinami, małżeństwem – lecz była to i tak najsłodsza rzecz w moim świecie i ona też była prawdziwa, prawdziwsza od wszystkiego. Kazumi i ja rozmawialiśmy ze sobą. Rozmawialiśmy o wszystkim. Z wyjątkiem oczywiście mojej żony. O niej nigdy nie rozmawialiśmy. – Musimy pana leczyć bardziej agresywnie – stwierdziła moja pani doktor. Zmieniła mi dawkowanie leków. Zamiast brać raz dziennie czterdzieści miligramów zestrilu, miałem teraz brać dwadzieścia miligramów zestrilu i dwadzieścia miligramów zestoreticu. W głębi serca jednak – mojego szalonego, pompującego krew, chorego z miłości serca – czułem, że na to, co mi teraz dolegało, nie pomogą żadne tabletki. Ile dziewcząt i kobiet przyprowadziłem do domu, żeby poznały moją mamę? To nie była każda dziewczyna, którą zabrałem do kina, i nie każda kobieta, z którą wylądowałem w łóżku. Ale uwzględniając młodzieńcze sympatie oraz dwie żony, ich liczba musiała już być dwucyfrowa. I kiedy razem z Kazumi oddalaliśmy się od centrum i miejska zabudowa ustąpiła w końcu miejsca polom, zdałem sobie sprawę, że decydującym kryterium, czy przyprowadzić kobietę, żeby poznała moją mamę, było zawsze to samo – miała być tą jedyną, ostatnią, którą przyprowadzałem do domu. Dlaczego przywiązujemy takie znaczenie do tego, co pierwsze? Liczy się przecież to, co ostatnie. W tym momencie jej życia wolałbym oszczędzić mamie wieści o moim ostatnim domowym kryzysie. Nie było jednak sensu mówić jej, że Kazumi to tylko znajoma. Mama wiedziała, że nie ma „tylko znajomych” u mężczyzny, którego małżeństwo znalazło się w tarapatach. Stary dom w niedzielne popołudnie. Wpuścił nas Pat, uśmiechając się do Kazumi i nie bardzo rozumiejąc, co ona tutaj robi. Moja mama siedziała na dywanie w salonie, kręcąc ramionami z wyrazem cichego skupienia na twarzy. Zaskoczona przez nas, wstała lekko zakłopotana, ale ucałowała Kazumi, jakby znała ją od wieków. – Witaj, kochanie. Wykonuję tylko swoje ćwiczenia. Matka przeszła przez piekło, lecz zachowywała się, jakby wróciła z przechadzki po parku. Po operacji i radioterapii mięśnie jej prawego ramienia były sztywne i napięte. Zalecono jej ćwiczenia pozwalające zapanować nad bólem i inne, żeby odzyskać sprawność prawej ręki. Wykonywała je z wdziękiem, nigdy się nie skarżąc, i uświadomiłem sobie, że jest twardsza od wszystkich mężczyzn, z którymi miała styczność w swoim życiu. – Muszę je dla nich robić przez dwa lata, skarbie – powiedziała do Kazumi. Mojej mamie wystarczyło pięć sekund znajomości, żeby zwracać się do kogoś „kochanie”, „skarbie” i „kotuniu”. – Tak mi powiedzieli. Kazumi, Pat i ja obserwowaliśmy, jak mama wykonuje na nasz użytek swój zestaw ćwiczeń. Zademonstrowała obracanie ramieniem. Szczotkowanie włosów. Unoszenie z pomocą. Drapanie się po plecach. Zginanie ramienia. Rzucając nazwy tych ćwiczeń z taką samą dumą, z jaką wymieniała kiedyś nazwy Dreptanego wazi, Zagubionego w Austin i Czterogwiazdkowego boogie. A ja wiedziałem, że to jeszcze najmniejsze zmartwienie. Nie mogła zwalczyć tej choroby za pomocą kilku ćwiczeń rozciągających mięśnie. Nawet po tej monstrualnej operacji, która była konieczna, żeby ocalić jej życie, tak naprawdę nigdy nie będzie miała pewności, że jest już zdrowa. Badania kontrolne, ćwiczenia, leki, strach, że rak powróci – to wszystko będzie trwało latami. Mama czuła mrowienie w ramieniu i dotkliwy ból w klatce piersiowej. I kiedy popijaliśmy herbatę i pogryzaliśmy biskwity, zauważyłem, że stale przygląda się swojej ręce. Kilka węzłów chłonnych pod jej pachą zostało usuniętych i pouczono ją, że może to spowodować limfodemę, czyli gromadzenie się płynu ustrojowego w tkankach ręki. Kazano jej obserwować, czy nie puchnie jej chory prawy bok, i robiła to przez cały czas. Może będzie to już robić stale. Mniej więcej co parę minut przyglądała się bacznie swojej ręce, wypatrując oznak, że zbliża się koniec. Po chemoterapii zostało jej uczucie, jakby miała najgorszego na świecie kaca, kaca, który wcale nie mijał. Na szczęście nie wypadły jej włosy. Radioterapia sprawiła, że czuła się obolała i zmęczona, tak jakby zasnęła na palącym słońcu. Lecz ona śmiała się z rzeczy, na myśl o których dorośli mężczyźni – na przykład ja – płakaliby w ciemnym pokoju. – Nie mogłam się doczekać, żeby zaczęły mi wypadać włosy – oznajmiła, uśmiechając się figlarnie. – Mogłabym wtedy włożyć swoją perukę w stylu Dolly Parton. Pat roześmiał się zachwycony. Niewiele z tego rozumiał, mimo że mama i ja przestudiowaliśmy dokładnie broszurę pod tytułem Rozmawiaj ze swoimi dziećmi o raku piersi. („Jeśli zdołasz na każdym etapie rozmawiać otwarcie i szczerze ze swoją rodziną, przekonasz się zapewne, że możesz liczyć na jej olbrzymie wsparcie i miłość”). Znał jednak sygnały wskazujące, że ktoś mówi żartem – wesoły ton głosu, uniesione brwi, przewracanie oczyma – i zawsze z entuzjazmem na nie reagował. Mnie było o wiele trudniej się uśmiechać, ponieważ wiedziałem, że mój syn zdąży całkiem dorosnąć, zanim będziemy mogli uznać, że ta rzecz w mojej mamie została pokonana. To będzie trwało długie lata. Długie lata to było najlepsze, co mogło się wydarzyć. Najgorsze zaś mogło nadejść lada chwila. Po codziennym zażywaniu dwudziestu miligramów hormonalnego leku o nazwie tamoxifen mama czuła się tak, jakby przechodziła ponownie menopauzę. Miała go brać przez kolejne pięć lat. Po dwóch latach być może nie będzie musiała dłużej ćwiczyć. Być może. To zależało od tego, co powiedzą lekarze. Trzeba było czekać. I wciąż było mnóstwo rzeczy, o których nie chciała ze mną mówić i musiałem się ich domyślać lub dowiadywać od lekarzy, przyjaciółek i z tych różowych i fioletowych broszurek. Rzeczy, które mama nazwałaby kobiecymi sprawami. Nie mogła nosić biustonosza, ponieważ rana była niezagojona i bolesna. To wydawało się szczególnie obelżywe i okrutne. Znowu uświadamiałem sobie, że dręczący ją nowotwór z sadystyczną zaciekłością zwalczał wszystko, co stanowiło o jej kobiecości. Mama radziła sobie jednak z całym tym poniżeniem, bólem i lękiem bez słowa skargi, z pogodnym, kpiącym pragmatyzmem, który przejawiała przez całe życie. Wychodząc do kuchni, żeby zaparzyć więcej herbaty, uśmiechnęła się do mnie nad ramieniem Kazumi, po czym uniosła brwi i kiwnęła lekko głową. Znałem to spojrzenie. Posłała mi je, kiedy po raz pierwszy przyprowadziłem do domu Ginę. A także Cyd. Prawdziwa z niej ślicznotka, mówiło. Kazumi była w salonie z Patem. Spotkali się już oczywiście wcześniej, kiedy robiła mu zdjęcia w ogrodzie Giny, i fakt, że mój syn tak dobrze ją zapamiętał, ucieszył mnie i jednocześnie zaniepokoił. Czy powie Ginie o Kazumi? Albo, co jeszcze gorsze, czy powie Cyd? Jak mi się to upiecze? Kazumi była cierpliwa i miła, grała z nim w gry wideo, podczas gdy on przyglądał się jej z radosną ciekawością. Bałem się, że mój syn rozumie więcej, niżbym sobie tego życzył. Nie skończył jeszcze ośmiu lat, lecz wiedział już coś niecoś o życiu. A w każdym razie wiedział coś niecoś o swoim starym. Czy podobnie będzie wyglądała nasza przyszłość? Czy za trzydzieści parę lat, kiedy będę stary i schorowany, mój dorosły rozwiedziony syn będzie próbował zaczynać wszystko od nowa? I podczas gdy ja będę zmagał się z chorobą, będzie mnie odwiedzał z jakąś młodą kobietą, zachowując się tak, jakby nigdy przedtem nie był zakochany? Kazumi miała dobry kontakt z Patem. Śmiali się razem, razem się bawili i chociaż wiedziałem, że niesprawiedliwie jest porównywać ją z Cyd, która miała przypisaną na stałe niewdzięczną rolę macochy, nie mogłem się powstrzymać. Tak było łatwiej. Może wyglądałoby to inaczej, gdybyśmy razem zamieszkali. Tak, na pewno wyglądałoby inaczej. I kiedy Kazumi i Pat grali w Nuke Universe Two, zamarzyłem, żeby gdzieś z nimi uciec. Do Paryża, do hrabstwa Kerry, gdziekolwiek, byle daleko stąd. Patrzyłem na mojego syna i Kazumi i wierzyłem, że nie jest jeszcze za późno, żeby zacząć od nowa. I myśląc o nieskończonej dobroci malującej się na twarzy mojej mamy, zapragnąłem desperacko ją także zabrać w podróż, żeby, póki jeszcze mogła i póki nie było za późno, zobaczyła jakieś inne miejsca. Chciałem nas wszystkich stąd zabrać. Mama wróciła z herbatą i biskwitami, a ja pokazałem jej materiały z biura podróży, które ze sobą przyniosłem. Wzięła ostrożnie do ręki katalogi, jakby trzeba je było oddać prawowitemu właścicielowi. – Nashville, mamo. Stolica country. Posłuchaj mnie, mamo. Moglibyśmy pojechać razem. Z Patem. W wakacje. I z Kazumi, jeśli nie będzie zbyt zajęta. To będą dla ciebie prawdziwe wakacje. Posłuchaj: „Sześć milionów ludzi przyjeżdża rocznie do Nashville, stolicy muzyki country. Podziwiajcie kryształowy blask Grand Old Opry, Musie Row oraz Country Musie Hall of Famę. Posłuchajcie Hanka Williamsa, Patsy Cline, Jima Reevesa, Kenny’ego Rogersa i Shanii Twain”. Brzmi to wspaniale, prawda, mamo? Mama jednak różniła się ode mnie. Nie marzyła o ucieczce. Chciała pozostać tam, gdzie była. – Brzmi uroczo, kochanie. Ale ja jestem szczęśliwa w moim własnym domu – powiedziała, odkładając katalog. I uświadomiłem sobie, że nigdy nie wyjedzie do Nashville. Tym właśnie się różniliśmy. W przeciwieństwie do mnie matka nie wierzyła, że szczęście jest zawsze gdzie indziej. – Lubię wakacje – powiedziała do Kazumi. – Mój mąż i ja co rok gdzieś wyjeżdżaliśmy. Do Kornwalii i Dorset, kiedy Harry był mały. Byliśmy nawet kilka razy w Norwegii... mam brata, który osiedlił się tam po wojnie, poznał uroczą dziewczynę. Czy Harry powiedział ci, że mam sześciu braci? Kazumi wydała z siebie stosowny, wyrażający podziw pomruk. Szybko załapała, jak powinna się zachowywać. – Potem do Hiszpanii, kiedy Harry nie chciał już z nami jeździć – kontynuowała mama. – Ale mnie się tutaj podoba. Wiesz, co mam na myśli, prawda? Lubię to uczucie, którego tutaj doznaję, a którego nie ma się na wakacjach, gdy człowiek jest daleko od wszystkiego, co znane. No wiesz, to uczucie, kiedy jest się członkiem rodziny. I w tym momencie mama zerknęła na swoje dłonie, jakby podziwiała jaskrawoczerwony lakier, którym pomalowane były jej paznokcie, albo jakby wypatrywała oznak limfodemy. A może po prostu chciała spojrzeć na swoją ślubną obrączkę, ten skromny pierścionek z lśniącego złota, w którym zawarty był cały jej świat. 24 Nikt jeszcze nie cieszył się tak bardzo z tego, że będzie miał dziecko. Kiedy wróciłem do domu z joggingu w parku, stała na schodach, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. – Jestem w ciąży – powiedziała, jakby to była najlepsza wiadomość pod słońcem, i padła mi w ramiona. Później, gdy śmiejąc się głośno i nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, rozplataliśmy już nasze członki i spojrzeliśmy sobie w oczy, pokazała mi niebieską linię na teście ciążowym – tę cienką niebieską niepodważalną linię. W następnych dniach i tygodniach wykonywała kolejne testy ciążowe, ponownie wpatrując się w tę niebieską linię, jakby to wszystko było zbyt piękne, żeby być prawdziwe. Może istnieją również inne ciężarne kobiety, których ulubionym zajęciem jest wykonywanie testów ciążowych, mimo że znają już przecież odpowiedź, mimo że dziesiątki razy potwierdzony został szczęśliwy wynik. Giną była jednak pierwszą kobietą, którą tak naprawdę znałem. Pierwszą kobietą, z którą zamieszkałem, pierwszą kobietą, którą poślubiłem. W wykonywanych codziennie testach ciążowych znalazła źródło bezustannego szczęścia. A ja znalazłem je w niej. To było prawie przed dziewięciu laty. Świat obrócił się od tego czasu wiele razy i wciąż się obracał, ponieważ moja żona była obecnie nie tylko moją byłą żoną – wkrótce miała zostać byłą żoną innego mężczyzny. Mówi się o współczesnych statystykach rozwodowych i zmieniającym się wskaźniku nieudanych małżeństw, lecz dla mnie i Giny ten wskaźnik wydawał się wynosić sto procent. Owa cienka niebieska linia symbolizowała ciche bicie serca w jej łonie. Ta iskierka życia była teraz chłopcem, liczącym sobie prawie osiem lat, zmieniającym się z tygodnia na tydzień, z zębami, które będą musiały mu wystarczyć aż do śmierci, a życie, jakie prowadził – przeskakując z jednego do drugiego domu, z jednej do drugiej szkoły, z jednego do drugiego kraju, patrząc, jak walą się w gruzy małżeństwa, ucząc się, że świat dorosłych jest kruchy, słaby i zawodny – najwyraźniej pozbawiało go... sam nie wiem, jak to nazwać. Pozbawiało go aureoli niewinności. Tego światła, które otaczało mego syna, kiedy był maleńkim chłopcem, światła, które kazało nieznajomym zatrzymywać się i uśmiechać do niego na ulicy. Pat jest wciąż chłopcem jednym na milion. Wciąż promienieje. Dla mnie jest najpiękniejszym dzieckiem na ziemi. Ale życie pozbawiło go anielskiego blasku. Ten blask zniknął i nigdy już nie wróci. I chociaż nie można wykluczyć, że wszyscy go kiedyś tracimy, nie mogę wyzbyć się uczucia, że Giną i ja – którzy trzymaliśmy ten pierwszy test ciążowy, jakby był równie drogocenny jak samo dziecko – ponosimy za to większą część winy. Mogliśmy się lepiej postarać dla naszego syna. Giną winiła jednak teraz o wszystko swojego ostatniego eksmałżonka. – Wielkanoc, rozumiesz? To nie powinien być problem. Można by pomyśleć, że Wielkanoc nie nastręcza zbyt wielu sposobności, żeby się pokłócić. Siedzieliśmy w małej kuchni jej mieszkania, popijając jakąś jaśminową herbatę. Ta miłość do Japonii, tęsknota za życiem, które poświęciła dla małżeństwa, dla mnie i Pata – chyba nigdy już z tego nie wyrośnie, nigdy nie przestanie tęsknić za tym, czego w ogóle nie zaznała. – No ale Richardowi nie spodobało się wielkanocne jajo, które kupiłam Patowi. Potrafisz w to uwierzyć? W progu stanął nasz syn. – Czy mogę obejrzeć Mroczne widmo na DVD? Pytanie skierowane było do Giny. – Nie, wyjdziesz teraz ze swoim ojcem. – Tylko kilka specjalnych dodatków. Kilka usuniętych scen. Wywiad z reżyserem. Komentarze. – No to idź. – Pat zniknął. Z salonu dobiegły takty porywającej symfonicznej muzyki. – To wielkanocne jajo, które kupiłam, było cholernie ładne, Harry. Mleczna czekolada pokryta małymi serduszkami z czerwonego lukru. Dookoła wielka fioletowa kokarda. A Richard... rozumiesz...? stwierdził, że takie jaja kupuje się ukochanej osobie, a nie dziecku. Ukochanej osobie! Wielkanocne jajo ukochanej osobie! Tak właśnie powiedział. Według niego takie jajo kupuje się mężowi lub żonie. Potrafisz ogarnąć małoduszność tego człowieka? Tak jakbym nie mogła kupić synowi takiego jaja, jakie mi się, do cholery, podoba. – Rozmawiasz z nim jeszcze? Uśmiechnęła się. – Słyszałeś o syndromie starej krowy? – Nie sądzę. – Kiedy byk pokryje raz krowę, nie jest już nią więcej zainteresowany. Nie ma znaczenia, czy krowa jest ładna, czy nie. Byka to nie obchodzi. To się nazywa syndromem starej krowy. – To prawda? Giną pokiwała głową. – Bykowi wystarczy jeden raz. Bez względu na to, jak bardzo atrakcyjna jest krowa, on nie jest po prostu zainteresowany. Z punktu widzenia starej krowy wygląda to zresztą tak samo. Kiedy z nimi kończę, to kończę raz na zawsze. Roześmiałem się. W jej głosie usłyszałem gorycz i domyśliłem się, że to nowe życie dla niej też było trudne. Ponieważ żaden samotny rodzic nie ma lekko. I chociaż wydawało mi się to nieprawdopodobne, jej także przypadł w udziale ten los. Była wściekła, zgorzkniała i smutna. A ja czułem potężną falę uczucia do tej kobiety, która kiedyś była mi bliższa niż ktokolwiek na świecie. Kobiety, która z całą pewnością byłaby moją najlepszą przyjaciółką, gdybyśmy tego nie zniszczyli, biorąc ślub. I po raz pierwszy dotarło do mnie, że nasze małżeństwo nie było wcale takie złe. Mogliśmy postarać się lepiej ze względu na Pata. Mogliśmy być dla siebie milsi. To wszystko prawda. Ale byliśmy razem przez siedem lat, spłodziliśmy słodkiego czułego dzieciaka, dzięki któremu ten świat stanie się lepszym miejscem, i wciąż mogliśmy ze sobą rozmawiać. Na ogół. Kiedy ona nie była starą krową, a ja nie upodabniałem się zbytnio do starego byka. Więc kto może powiedzieć, że nasze małżeństwo było nieudane? Kilka dobrych lat i wspaniały dzieciak – może to wszystko, na co można liczyć. Giną i ja mieliśmy za sobą trudne chwile, lecz mogłem z nią teraz siedzieć w jednym pokoju, popijać jaśminową herbatę i słuchać, jak wyrzekała na swojego przyszłego eksmałżonka. W naszej historii było coś, czego brakowało mnie i Cyd. Sprowadzało się to do tej niebieskiej linii. Sprowadzało się do owego dnia, kiedy wróciłem do domu z parku i Giną oznajmiła mi przez śmiech i łzy, że będzie miała dziecko. Brakowało nam tego, Cyd i mnie, brakowało nam nadziei, radości i optymizmu, tych spraw, które Giną ujrzała w niebieskiej linii, tej cienkiej niebieskiej linii wiodącej prosto w przyszłość. – Och, jasne, nic nie może się z tym równać – stwierdził Eamon. – Z czystą, cnotliwą, bezdotykową miłością. Nic nie może się z nią równać... z wyjątkiem być może dzikiego seksu, kiedy bierzesz ją ostro od tyłu bez żadnych zabezpieczeń. Jasne, to jest chyba nawet trochę lepsze. Zaczynałem żałować, że go nie okłamałem. Zaczynałem żałować, że w ogóle wyznałem mu, iż Kazumi i ja nie skonsumowaliśmy naszego związku. – Ona mnie rozumie – powiedziałem. To była prawda. Kazumi wiedziała, przez co przechodzę z moją mamą. Z moim synem. I chociaż nie lubiliśmy mówić o tym zbyt wiele, z moją żoną. – Rozumie cię lepiej, niż myślisz, Harry – zgodził się Eamon, po czym pociągnął łyk mineralnej i przeczesał palcami gęste czarne włosy. – Ona z tobą igra, człowieku. Nie daj się nabrać na tę słodycz. Na wszystkie te kwiatuszki i fidrygałki. – Kwiatuszki i fidrygałki? – Kazumi rozumie, że kiedy facet dostanie to, czego chciał, nigdy nie chce tego ponownie. Siedzieliśmy w garderobie Eamona w klubie na East Endzie. W porównaniu z tym, do czego przywykliśmy w telewizji, garderoba przypominała bardziej schowek na szczotki, a klub był właściwie staroświeckim poplamionym tytoniem pubem, w którym grało się do kotleta i który poniewczasie starał się załapać na kabaretową hossę. Nie dzieliły nas miliony mil od lokali, w których Eamon pojawiał się, nim zaczęła się jego randka z telewizją. Tym, co się zmieniło, był jego stosunek do kobiet. Piewca niefrasobliwego seksu z dawnych lat namawiał teraz do ostrożności, robił wszystko, co mógł, żeby skłonić mnie do powrotu do żony i przerwać ten obłęd. Uzależnienie obudziło w Eamonie to samo, co budzi u większości ludzi. Obudziło w nim tęsknotę za stabilnością. – Schrzaniłeś sprawę, Harry – oznajmił. – Rżnąłeś się ze zbyt wieloma nieodpowiednimi kobietami i orżnąłeś zbyt wiele odpowiednich. Takich jak twoja żona. Zawsze miał słabość do Cyd. – Wychodzisz za pięć minut – powiedziałem. On jednak nie chciał mi odpuścić. Eamon – jedyna osoba, która w ogóle o nas wiedziała, nie licząc grającej na wiolonczeli sublokatorki – uważał, że wszystko wyglądałoby inaczej, gdybym przespał się z Kazumi. Gdybym wyrzucił to z siebie. Gdybyśmy się ze sobą pokochali, powiedział mi, wtedy zobaczyłbym w niej po prostu pierwszą lepszą dziewczynę. Ponieważ w tej chwili jedynie tego w niej nie widziałem – nie była dla mnie pierwszą lepszą dziewczyną. Ja jednak nie sądziłem, żeby seks, kiedy w końcu do niego dojdzie, coś zmienił. Z wyjątkiem może tego, że potem nie będę mógł bez niej żyć. – Nie widzisz, co ty robisz, Harry? Wydłużasz w nieskończoność to, co w tym najlepsze. – To, co w tym najlepsze? – Polowanie. Pościg. Gorączka oczekiwania. To jest chyba najlepsze, nie? O wiele lepsze od wszystkiego, co przychodzi potem. – Przypomnij mi, żebym nigdy nie uprawiał z tobą seksu. – Nie chcesz, żeby umarło to, co najlepsze, Harry. Tak jak umarło z Giną. Z Cyd. Z twoją żoną. I z każdą inną kobietą, którą znałeś. Chcesz, żeby to trwało. Co zatem robisz? Przedłużasz to platoniczne uczucie. Sprawiasz, że polowanie, pościg, odkładanie przyjemności na później nigdy się nie kończy. – To właśnie twoim zdaniem robię? Nie wydaje mi się. Spałem z wieloma kobietami, których nie kochałem. Dlaczego nie mogę kochać kobiety, z którą nie sypiam? Sypiać z kimś... nie mogłem przestać używać tego nietrafnego eufemizmu. Wszystkie inne brzmiały tak mechanicznie. – Spójrz na to w ten sposób. O co w tym wszystkim chodzi? W tej całej historii... seksie, romansie, stosunkach męsko-damskich? Chodzi o opóźnienie chwili, w której się spuszczasz. O odłożenie na później przyjemności. O wstrzymanie ekstazy. Relax, don’t do it. Odpręż się, nie rób tego. Frankie Goes to Hollywood wiedzieli, o czym śpiewają, Harry. I wiesz, co ty robisz z tą panienką, z którą się jeszcze nie przespałeś? – Powiedz mi. – To oczywiste. Zakochując się tak mocno w kimś, kogo nie posuwałeś, wstrzymujesz ekstazę na zawsze. To jasne, że za nią szalejesz. Dlaczego miałoby być inaczej? Będziesz za nią szalał, dopóki nie zobaczysz, że jest kimś z krwi i kości. Dokładnie tak jak twoja żona. – Uważasz, że przestałoby mi zależeć na Kazumi, gdybyśmy odbyli stosunek? – Nie. Myślę, że byłbyś wtedy w stanie jaśniej myśleć. W tym momencie kochasz fantazję, a to najbardziej niebezpieczna rzecz na świecie. – Naprawdę myślisz, że nie może mi na nikim zależeć, dopóki nie wymieniłem z tą osobą płynów ustrojowych? – Nie trywializuj, Harry. To przełamuje lody. Spojrzałem na zegarek. – Za minutę wchodzisz. – Żaden facet nie jest w stanie jasno myśleć, dopóki się nie odspermi, Harry. Być może. Rozumiałem, że platoniczny związek sprawia, iż wszystko wydaje się beznadziejnie romantyczne. Popołudniowe cappuccino z Kazumi w cętkowanej słońcem małej kafejce stawało się czymś, co zapamiętam na zawsze. Zdjęcie polaroidem, które zrobiliśmy sobie na Primrose Hill – Kazumi zaśmiewająca się, kiedy zderzyliśmy się głowami, próbując zmieścić się na fotografii – było najjaśniejszym momentem tygodnia. Kiedy siedzieliśmy w tylnym rzędzie Swiss Cottage Odeon, ścisnęła moją dłoń i było to bardziej podniecające niż większość oralnych stosunków, które zapamiętałem z mojej krótkiej kariery playboya. Po prostu to dla mnie zrobiła. Owszem, widziałem, że ta historia wymyka się spod kontroli. Ale była czymś więcej niż tylko fantazją. Zaczynałem przymierzać się do praktycznej strony życia z Kazumi. Rozmontowując jeden dom i urządzając drugi, dając jej i sobie szansę dotarcia do tego punktu, w którym muszą znaleźć się wszystkie pary, nawet te najbardziej zakochane. Punktu, w którym nie odczuwa się nawet potrzeby rozmawiania ze sobą. To mogło się udać. Wiedziałem, że mogło się udać. Może to ona była tą, której przez cały czas potrzebowałem. Może Cyd będzie szczęśliwsza, jeśli zwiąże się z kimś innym. Na pewno nie była teraz zbyt zachwycona życiem ze mną. Więc może tak będzie lepiej dla wszystkich. Może lepszy będzie jeden bolesny, brutalny rozdział – małżeństwa, rodziny i domu – po którym wszyscy będą mieli szansę na szczęśliwe zakończenie. – Nawet jej nie znasz – powiedział Eamon, nie dając mi dalej snuć planów na przyszłość. – Spędziliście razem... ile?... najwyżej sto godzin. A może mniej. – Jak długo to twoim zdaniem trwa? Jak długo, zanim wiesz? Potrząsnął poirytowany głową. Na zewnątrz, zaskakująco blisko, słyszeliśmy gości zakrzykujących występującą na scenie artystkę. – Ty pieprzony idioto, Harry. Naprawdę zamierzasz opuścić swoją żonę, swoją cudowną żonę, na którą wcale, kurwa, nie zasługujesz, dla jakiejś dziewuchy, której prawie nie znasz? Był na mnie autentycznie zły. – Tego nie powiedziałem. – Więc do czego to według ciebie zmierza? – Nie wiem. – Lepiej, żebyś wiedział, brachu. Zacząłeś to i wcześniej czy później... prawdopodobnie wcześniej... wszystko skończy się we łzach. – Dlaczego miałoby się skończyć we łzach? – Bo będziesz musiał coś wybrać, ty głupi dupku. Kiedy w to już wdepniesz, musisz wybierać, zawsze musisz wybierać. – A co będzie, jeśli dokonam wyboru i zdecyduję się na Kazumi? Skąd wiesz, że to będzie katastrofa? Jak możesz być tego taki pewien? Eamon uniósł ręce w geście kpiącej kapitulacji. – Nie wiem, Harry. Ty też nie wiesz. Ale pokochaj się z Kazumi. Wiele razy się z nią pokochaj. A potem zobacz, jak się poczujesz, kiedy ona po raz pierwszy powie coś złego o twoim synu. – A co będzie, jeśli nigdy tego nie zrobi? Co będzie, jeśli będą mieli wspaniały kontakt? – W takim razie spakuj manatki i odejdź – powiedział, wciskając mi w dłoń srebrny kluczyk. Popatrzyłem mu w oczy. Nie musiał mi mówić, że to klucz do jego mieszkania. – Kazumi jest wspaniała – stwierdził. – Lecz świat pełen jest wspaniałych kobiet. Tego właśnie nie widzą romantyczni idioci tacy jak ty. Wokół nas są miliony wspaniałych kobiet. Dziesiątki milionów. Możesz pokochać każdą z nich. W odpowiednich okolicznościach, w odpowiednim momencie. Wcześniej czy później musisz przestać dręczyć się myślą, że gdzieś tam jest ta jedna z wypisanym na czole twoim nazwiskiem. Musisz być zadowolony z tego, co masz. Musisz pokochać tę, z którą jesteś. Musisz powiedzieć: to jest teraz mój dom, to jest moja żona, to jest miejsce, w którym żyję. Przestań szukać, Harry. Po prostu przestań szukać, dobrze? Z przeszłości dobiegł mnie głos rodziców. Daj odpocząć oczom, mówiła mama i tato. Daj odpocząć oczom. Eamon dał mi jednak swój srebrny klucz. A ja go wziąłem. – Zacząłem używać tych wrażliwych kondomów – mówił Eamon, przechadzając się po małej scence. – Wrażliwe kondomy... tak, to jest to. Polega to na tym, że kiedy odbędziesz już stosunek i zaśniesz, wrażliwy kondom przytula dziewczynę i mówi jej same miłe rzeczy. Wrażliwe kondomy wysyłają nazajutrz kwiaty. Nigdy nie zapominają zadzwonić... Na widowni rozległy się śmiechy, którym towarzyszyło kilka jęków. To nie była telewizyjna publiczność, którą tak łatwo rozśmieszyć. Wielu ludzi przychodziło tutaj specjalnie po to, żeby dać w kość biednemu palantowi na scenie. W wypełnionym dymem mroku niektórzy z nich tracili cierpliwość. – Możesz kopsnąć trochę koki, Eamon? – Nie, już jej nie biorę – odpowiedział łagodnym tonem. – Doktor dał mi czopki na moje uzależnienie. Powiedziałem mu, że nie działają. Zapytał, czy stosuję je regularnie. A co pan myśli, że robię, doktorze? Wsadzam je sobie do tyłka? Kolejne wybuchy śmiechu. I kilka gwizdów. – Wracając do wrażliwych kondomów... Ludzie mówią, że zakładanie kondomu podczas stosunku to jak branie prysznica w płaszczu przeciwdeszczowym. Robią sobie chyba jaja. Przy wszystkich tych nowych chorobach, niezakładanie kondomu podczas stosunku to jak wchodzenie do podłączonej do prądu wanny. Śmiech i coraz bardziej jadowite zaczepki. – Eamon, ty nieudaczniku, ty były artysto! – Spierdalaj z powrotem na odwyk! – Kelner, ta rybka jest nieświeża! – A propos kondomów. – Ciche kaszlnięcie w stylu Woody’ego Allena. – Ostatnio pakują je specjalnie dla różnych narodów. Mamy sześciopaki dla Włochów. Od poniedziałku do soboty, a w niedzielę dzień przerwy. Ośmiopaki dla Francuzów. Od poniedziałku do soboty i dwa razy w niedzielę. No i dwunastopaki dla Brytyjczyków. – Pauza. Zawsze miał dobre wyczucie czasu. – Styczeń, luty, marzec... Z głębi sali dobiegł agresywny głos, ochrypły od papierosów i nienawiści. – Zamknij się, Eamon. Twoje pięć minut już się skończyło. – Moi rodzice nie musieli się martwić o kondomy. Kup mnie i pozbaw się kłopotu... nie, nie musieli się martwić takimi sprawami. Nie, żeby mieli takie udane życie seksualne. Którejś nocy usłyszałem ich przez ścianę sypialni. Próbowali odbyć stosunek, ale nic im nie wychodziło. O co ci chodzi, zapytała moja mama. Nie możesz wyobrazić sobie kogoś innego? – Nie jesteś śmieszny! – zawołał ktoś. – To nie jest ten rodzaj humoru – odparł Eamon. Miasto, w którym mieszkaliśmy, było wielkie, lecz świat mały. Wcześniej czy później ktoś nas musiał zobaczyć. Unikaliśmy naturalnie niebezpiecznych stref północnego i centralnego Londynu, tej zaskakująco wielkiej połaci miasta, gdzie mogła pracować Cyd i gdzie mogła się czaić Gina. W końcu jednak ktoś musiał nas spostrzec. Zdawałem sobie z tego sprawę. I kiedy do tego doszło, było to gorsze, niż sobie wyobrażałem – nie spostrzegła nas moja żona ani nawet moja była żona, lecz ktoś, kto sytuował się na peryferiach mojego świata. Zobaczył mnie, kiedy tylko wszedł do klubu, i od razu wszystkiego się domyślił. Żonaty mężczyzna z dziewczyną, która nie jest jego żoną. W cichym kącie pubu nad kabaretem, popijający drinki i trzymający się za ręce, tak jak to robili już wcześniej. A ja poczułem przyprawiające o mdłości wyrzuty, że ten człowiek, ten obcy facet wie, a moja żona nie ma o niczym pojęcia. Było mi wstyd. Wydawało mi się to najgorszą możliwą do wyobrażenia zdradą. – Harry – powiedział Richard, spoglądając na Kazumi. Co on tu, do diabła, robił? Co sprowadzało tego człowieka do kabaretu w Hackney? – Richard... Myślałem, że jesteś w Stanach. – Przyleciałem, żeby zobaczyć się z Giną – odparł, odrywając w końcu wzrok od Kazumi. – Szczerze mówiąc, chcę, żeby do mnie wróciła. – To jest Kazumi – mruknąłem, zastanawiając się tchórzliwie, czy nie wyjaśnić, że jest koleżanką z pracy albo osobą, z którą prowadzę interesy. Prawdę mówiąc, Richarda niewiele to obchodziło. Był w stanie, w którym nie zwraca się uwagi na miłosne komplikacje innych osób – bez pracy, bez żony, w punkcie, w którym nigdy nie spodziewał się znaleźć. Znałem to uczucie. – Mieszkam u znajomych – wyjaśnił. – Mają w pobliżu dom. Sprowadza się tutaj ostatnio coraz więcej ludzi z City, prawda? – I coraz więcej dealerów cracka. Słuchaj, Richard, musimy iść. Powodzenia... i w ogóle. Patrząc, jak Kazumi i Richard ściskają sobie z uśmiechem dłonie, pomyślałem o przedstawionej mi przez Ginę teorii starego byka. Wiedziałem, że on nie ma szans jej odzyskać. A potem wyszliśmy, nie dopijając do końca drinków, wypłoszeni z klubu przez moje poczucie winy. I wtedy właśnie przypomniałem sobie o kluczu w mojej kieszeni. Weszliśmy do mieszkania Eamona. Kupione zostało w najlepszych latach Fish on Friday, latach lukratywnych telewizyjnych występów i wsparcia ze strony producentów piwa – zaadaptowane poddasze, z którego rozciągał się widok na Tower Bridge, Tamizę i skolonizowane doki, rozświetlone niczym na pocztówce z Londynu. Kazumi podeszła do wysokich na całą ścianę okien i spojrzała na atramentowo czarną rzekę, iluminowany most i roziskrzone miasto. A potem odwróciła się do mnie. – Kazumi... – Dosyć mówienia. Oświetleni tylko przez księżyc i światła bulwaru, zaczęliśmy ściągać z siebie ubranie, jednocześnie się całując. Byliśmy w połowie rozebrani i mocowaliśmy się na sofie niczym napalone nastolatki, kiedy Eamon wrócił do domu. Kazumi pierwsza usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Zeskoczyła z sofy i zniknęła w łazience, zanim jeszcze Eamon i jego towarzyszka pojawili się w salonie. Znałem tę kobietę – była producentką telewizyjną, która pracowała niegdyś jako goniec w Marty Mann Show. Eamon pomachał od progu i zaraz zniknęli oboje w sypialni. Usłyszałem śmiech i muzykę zza zamkniętych drzwi. To nie powinno mieć znaczenia, ale zaklęcie zostało złamane. Kazumi wysunęła się z łazienki kompletnie ubrana i gotowa do wyjścia. – Och, jeszcze nie – jęknąłem. – Proszę, Kazumi. Podejdź tutaj. Nikt nam już nie przeszkodzi. Spójrz na ten widok. Potrząsnęła głową. – To nie jest mój widok. Nie próbowałem się z nią spierać. Zapiąłem guziki koszuli i wyszliśmy cicho z mieszkania. – To nie może tak dłużej trwać – stwierdziła, kiedy zatrzymałem taksówkę. – Mówię serio, Harry. To nie może tak trwać. I miała rację. Ponieważ, kiedy ją odwiozłem i wróciłem do domu, moja żona oznajmiła, że mnie opuszcza. 25 Nie przytrafiło mi się to po raz pierwszy. Tym razem wyglądało jednak inaczej. Kiedy rzucała mnie Giną, odchodziła w furii – nie dbając o to, co zabiera i co zostawia, pragnąc tylko czym prędzej opuścić nasz dom, skończyć ze mną i z naszym wspólnym życiem. Pamiętałem niedomkniętą walizkę, z której sypały się skarpetki Pata, łzy, od których rozmazywała się jej mascara, i pulsujący ból nad sercem, gdy cisnęła we mnie moją komórką. Mimo to, kiedy odchodziła ode mnie Giną, wciąż tliła się we mnie nadzieja, że któregoś dnia zmieni zdanie, że wróci do domu, że w końcu minie jej złość. Z Cyd tak nie było. Cyd odchodziła w sposób zimny i metodyczny. Bez łez, podniesionych głosów i pośpiechu. To było dorosłe, racjonalne odejście i w jakiś sposób wydawało się jeszcze gorsze. Nie odchodziła dziś wieczór. Nie odchodziła jutro. Ale miała odejść już niebawem. Moja żona poustawiała pootwierane walizki i torby na łóżku w pokoju gościnnym i zajęła tam każdy wolny cal podłogi. Niektóre z toreb były prawie puste. Inne wypełniały się książkami, zabawkami, płytami kompaktowymi i zimowymi ciuchami należącymi do niej i do Peggy. Cyd nie planowała dotrwać tutaj do następnej pory roku. Z Giną czułem, że mam jeszcze jakąś szansę. Z Cyd nie było najmniejszej wątpliwości. Już nigdy nie wróci. – Gdzieś się wybierasz? Odwróciła się do mnie. – Przepraszam. Nie usłyszałam, jak wchodzisz. – Nachyliła się z powrotem nad walizką, którą pakowała, i potrząsnęła głową. Włożyła do niej stos grubych wełnianych swetrów Peggy. – Przepraszam. – Co się tu dzieje? – zapytałem, wchodząc powoli do pokoju. – A jak ci się zdaje? – Zachowujesz się tak, jakbyś się wyprowadzała. Cyd pokiwała głową. – Powiedziałam już „przepraszam”. – Dlaczego? Spojrzała mi prosto w oczy i zobaczyłem urazę i gniew, skrywane pod maską spokoju. – Bo ty już ode mnie odszedłeś. Czuję to. Nie wiem, dlaczego jeszcze ze mną jesteś. I wiesz, co jest najsmutniejsze? Ty też tego nie wiesz. Nie masz pojęcia, co cię ze mną łączy. Zapomniałeś. Potrząsnąłem głową, chociaż wiedziałem, że każde jej słowo jest prawdą. Gdzieś po drodze zapomniałem, czemu jesteśmy razem, i dlatego tak łatwo było mi się zakochać w kimś innym. – Nie mogę bawić się w ciuciubabkę, Harry. Powiedziałam ci to już na samym początku. To nie jest w moim stylu. Mam córkę. Muszę o niej myśleć. A wiem, że w obecnej sytuacji prędzej czy później znajdziesz sobie jakąś kumpelkę od bzykania. – Kumpelkę od bzykania? – Kogoś, z kim będziesz mógł uprawiać nieskomplikowany seks. Spotkasz ją wcześniej czy później. Może już ją masz, nie wiem. I nie sądzę, żebym chciała to wiedzieć. Daj spokój, Harry... nie śpimy już nawet w jednym łóżku. Gdzieś tam jest już kumpelka od bzykania z wypisanym na czole twoim nazwiskiem. Mieszane rodziny i kumpelki od bzykania. Otaczał mnie całkiem nowy świat. Ojciec wcale by go nie poznał. Ja sam go nie poznawałem. – Ostatnią rzeczą, jakiej szukam, jest kumpelka od bzykania. Przez chwilę mi się przyglądała. Być może dostrzegła, że to też jest prawda. – No więc poznasz kogoś, kogo pokochasz, i to będzie jeszcze gorsze. Nie dla ciebie. Ale dla mnie i dla mojej córki. Pamiętasz o niej? Poznasz jakąś młodą kobietę i zrobisz to, co zawsze robisz, Harry. Powiesz jej, że jest najwspanialszą dziewczyną w historii świata. – To właśnie robię? Moja żona pokiwała głową. – I będziesz wierzył w to, co mówisz, Harry. Ona też. A może już się to stało. Stało się, Harry? Poznałeś już najwspanialszą dziewczynę w historii świata? Albo po prostu ostatnią z ich długiego szeregu? Spojrzałem na Cyd, na pootwierane walizki i z powrotem na nią. Spakowała swoje albumy ze zdjęciami. Te dokumentujące dorastanie Peggy. Ten z naszego wesela. Te upamiętniające nasze wakacje. Zabierała je wszystkie. – Proszę, nie odchodź. – Nie chciałem, żeby to zakończyło się w ten sposób. W żaden sposób. Coś wzdragało się we mnie przed dokonaniem tego ostatecznego niezbędnego kroku. – Dlaczego nie, Harry? To nie zdaje egzaminu. Nie zdaje egzaminu dla ciebie i dla mnie. – Proszę... Zrobiłem krok w jej stronę, lecz ona podniosła dłoń niczym gliniarz z drogówki. – Nie jesteś wcale złym facetem, Harry. Masz dobre serce. Naprawdę w to wierzę. Ale możemy zmarnować sobie życie, będąc dla siebie mili. Może tak minąć dwadzieścia lat, a my nadal nie będziemy wiedzieć, dlaczego jesteśmy razem. Wiem, że chcesz mieć to, co mieli twoi rodzice, Harry. Chcesz mieć takie małżeństwo. I wiesz, co ci powiem? Nie jesteś jedyny. – To był trudny okres. Problemy z moją mamą, z dziećmi, z pracą. – Trudny okres powinien nas do siebie zbliżyć. Nie oczekiwałam pasma rozrywek. To jest małżeństwo, a nie Club Med. Trzymanie się razem w trudnych okresach, wzmacnianie związku i zbliżanie się do siebie... o to właśnie w tym wszystkim chodzi. Ale nie w naszym małżeństwie. Nie w naszym wypadku. Wiedziałem, że nie mam prawa się żalić. Nie mogłem na to nic poradzić. Widok pakującej manatki Cyd wydawał się największą klęską mojego życia. Tym boleśniejszą, że wiedziałem, iż ma rację. Zasługiwała na coś więcej niż to, co dostawała w tym małżeństwie. – Odchodzę, bo ty tego nie potrafisz, Harry. Bo nie jesteś dość okrutny, żeby to zrobić. Lecz nie wyświadczaj mi żadnej ze swoich przysług, dobrze? Nie bądź ze mną, kierując się współczuciem. Nie bądź ze mną, bo czujesz się winny. Nie bądź ze mną, bo nie jesteś dość silny, żeby odejść. – Jestem z tobą, bo mi na tobie zależy. Uśmiechnęła się łagodnie i dotknęła dłonią mojej twarzy. – Jeśli ci naprawdę na mnie zależy, pomóż mi się stąd wyrwać. – Ale dokąd ty pojedziesz? – Wrócę do domu. Do Houston. Do mojej matki i sióstr. Nie mam tu nic więcej do roboty. – Kiedy? – Po ślubie Jima. Peggy nie może się doczekać, żeby wystąpić w roli jego druhny. Nie mam serca jej tego pozbawiać. Wyjąłem z leżącej na łóżku walizki oprawny w skórę album fotograficzny i otworzyłem go na zdjęciu, które wydawało się zrobione przed wiekami. Piąte urodziny Pata w ogródku na tyłach domu moich rodziców. Pat młodziutki i kwitnący. Peggy, o ten kluczowy rok starsza, badająca z poważną miną stojącą przed nią galaretkę truskawkową. Oraz moja mama i tato, zdrowi, uśmiechający się do obiektywu, szczęśliwi, że ten dzień tak dobrze się układa. I Cyd, która z uśmiechem macha do mnie kanapką z pastą rybną, gdy robię zdjęcie. Wysoka, szczupła, piękna kobieta, samotna matka, która zdała sobie właśnie sprawę, że nie tylko przebrnie jakoś przez tę próbę – pierwsze spotkanie z rodzicami jej przyjaciela – ale że będzie się dobrze bawić. Jacy młodzi wszyscy się wydawaliśmy. – Pamiętasz to? Pamiętasz piąte urodziny Pata? Roześmiała się. – Pamiętam twojego tatę, który zakrztusił się kiełbaską, kiedy powiedziałam, że mój były mąż chodzi z tajską striptizerką. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. – „Wpadło mi nie tam, gdzie trzeba”. To było jedno z ulubionych powiedzeń taty. Zamknąłem album ze zdjęciami i włożyłem go z powrotem do walizki. – Mnie też jest przykro, Cyd – stwierdziłem. – Przykro mi, że nie potrafiłem cię uszczęśliwić. Mówiłem serio. – Chodź tutaj – powiedziała. Podszedłem do niej i trzymaliśmy się bardzo długo w ramionach. – Więc jesteśmy przyjaciółmi? – zapytałem. – Zawsze nimi będziemy, Harry – odparła, po czym delikatnie mnie puściła i wróciła do pakowania. – Ale wolałabym odejść, kiedy została między nami jeszcze odrobina miłości. Mama postanowiła nosić swoją perukę w stylu Doiły Parton. Utrata włosów w trakcie chemoterapii była jedynym upokorzeniem, jakiego oszczędził jej los, lecz wielka złota peruka i tak przeszła teraz do czynnej służby. Okalała jej śliczną twarz, połyskując i migocząc w słońcu niczym złota rycerska zbroja, gdy weszliśmy do niej z Patem. – Co się stało z twoimi włosami? – zdziwił się mój syn. – To jest moja peruka w stylu Dolly Parton, kochanie. – Dobrze się czujesz? – zapytałem. – Czy nie zaczęły ci wypadać... no wiesz? – W żadnym wypadku. Zapłaciłam za nią pięćdziesiąt funtów u Harrodsa. Szkoda, żeby się marnowała. Poza tym blondynki lepiej się bawią. Według Roda Stewarta. Właściwie wyglądała w niej wspaniale. Ale kiedy Pat zajął się odtwarzaczem DVD i kiedy usiadłem z mamą w ogródku, wyznała mi, że peruka nie ma nic wspólnego z zamiarem udawania blondynki. – Jestem teraz inna – powiedziała. – Ludzie myślą, że mam to za sobą. Lecz człowiek nigdy nie ma tego za sobą. Każdy ból, każde ukłucie powoduje, że zastanawia się, czy to nie wraca, czy to nie jest to. Posłuchaj mnie tylko. Posłuchaj, jak się nad sobą użalam. – Skądże znowu, mamo. – Moja peruka w stylu Dolly Parton – mruknęła, dotykając kręconych złotych loków. – Za jej pośrednictwem pokazuję światu, że nie jestem taka sama. Zmieniłam się, rozumiesz? Ludzie pytają mnie: wracasz do zdrowia, Liz? – Mama potrząsnęła głową. – Tak mnie to denerwuje. Jak mogę udawać, że nic mi się nie stało? Jak mam im to wytłumaczyć? Co zrobić, żeby zrozumieli? Życie już nigdy nie będzie normalne. Po prostu się zmieniło. Rozumiałem, o co jej chodzi. W każdym razie wydawało mi się, że rozumiem. Zawsze istniała możliwość, że ponownie zachoruje. Tak to już miało wyglądać. – Ale jestem też silniejsza – dodała. – Spójrz, jak wyglądam z tymi bujnymi włosami. Chodzę do sklepów i nie dbam o to, kto na mnie patrzy. To, co ludzie powiedzą... to chyba najmniejszy z naszych problemów, nieprawdaż? Próbuję żyć pełnią życia. Na mój własny cichy sposób. Nie wybiegam myślami dziesięć lat naprzód. Jeśli chcesz mieć gwarancję, kup sobie toster. Teraz staram się docenić to, co mam. – Wzięła mnie za rękę. – Docenić to, jak jestem kochana. – Będziesz żyła sto lat, mamo. Pokonasz to świństwo. Będziesz patrzyła, jak dorasta Pat – powiedziałem i naprawdę chciałem w to wierzyć. – To nie jest łatwe – stwierdziła, jakby nie usłyszała ani słowa z tego, co mówiłem. – To samo moim zdaniem czuł twój tato. Kiedy wrócił z wojny. Z kim on mógł pogadać... tak naprawdę pogadać o wszystkim, przez co przeszedł? Tylko z ludźmi, którzy przeżyli to samo. Z tymi, którzy to znali. Pokazała mi broszurę. Jedną z tych różowo-fioletowych broszur o raku piersi. Ale ta była nowa. – Można przejść szkolenie – powiedziała, otwierając ją. – Szkolą kobiety, żeby mogły zostać konsultantkami. Żeby mogły rozmawiać z pacjentkami, które czeka to samo, przez co one przeszły. I zdałam sobie sprawę, że to jest rzecz, którą chcę teraz robić. Chcę pomagać kobietom, które walczą z rakiem piersi. Słyszysz, Harry? Mogę już wymówić to słowo. Przedtem bałam się je powiedzieć. Rak. Tak jakby to było coś, czego trzeba się wstydzić, jakby to była moja wina. Pamiętasz tę młodą blondynkę w szpitalu? Tę ładną? Trochę od ciebie młodszą? Miała dwóch małych synków. Śliczne chłopaki. Mniej więcej w wieku Pata. Przypominałem sobie mgliście bledziutką młodą kobietę, która leżała na oddziale matki. – Umarła – powiedziała mama i nagle zaszkliły jej się oczy. – Ty nie umrzesz. – Chcę rozmawiać z takimi dziewczynami. To znaczy, kobietami. Trzeba je chyba teraz nazywać kobietami, nie? No cóż, dla mnie była zwykłą dziewczyną. Pat wszedł do ogrodu, znudzony DVD. Nie miał dzisiaj ochoty przychodzić do babci. Zaprosił go do siebie Bernie Cooper. Miałem z tego powodu wyrzuty, ale przekonałem mojego syna, że powinniśmy spędzać teraz więcej czasu z babcią. Bo mama miała rację. To, co normalne, uległo zmianie. I nie wiedziałem, ile nam jeszcze zostało czasu. – Moi dwaj piękni chłopcy – powiedziała, wyciągając do nas ramiona. – Uściśnijcie mnie. Obaj. No, chodźcie, nie połamię się. Uściskaliśmy ją zatem, śmiejąc się, tuląc twarze w perukę w stylu Dolly Parton i wiedząc, że w tym momencie kochamy ją bardziej niż kogokolwiek innego na tej ziemi. Pat podryfował z powrotem do salonu, a mama uśmiechnęła się jednocześnie ze smutkiem i z radością i poklepała mnie po ramieniu. – Twój tato byłby z ciebie dumny – powiedziała. Roześmiałem się. – Nie wiem dlaczego. – Bo dobrze się mną opiekowałeś przez ten cały czas. Bo kochasz swojego syna. Bo jesteś dobrym człowiekiem. Zawsze przyrównujesz się do swojego taty i stale ci czegoś brakuje. Lecz mylisz się, Harry. Bez względu na to, jak wysoki był twój ojciec, ty musisz sam dorastać. – Ale jak tobie i tacie się to udało, mamo? Jak to się stało, że kochaliście się przez całe życie? Jak to się stało, że wasze małżeństwo było cały czas udane? Mama nie musiała się nawet nad tym zastanawiać. – Trzeba się stale zakochiwać – powiedziała. – Musisz się po prostu stale zakochiwać w tej samej osobie. U Giny zawsze trzeba było zdjąć buty przed wejściem i dlatego, gdy Pat otworzył własnym kluczem drzwi do jej mieszkania, od razu je zauważyłem – wielgachne dziesiątki, spychające z wycieraczki inne obuwie, niezbyt czyste i z lekko zdartymi obcasami, bardziej amfibie niż buty. Nowy narzeczony, pomyślałem. Nic dziwnego. Giną nigdy nie będzie długo samotna. Nie z taką urodą. Jeszcze nie. I kiedy pomagałem Patowi zdjąć płaszcz, ponownie przyszło mi do głowy to pytanie, które zadawałem sobie często w obecności mojej byłej żony. Co będzie z moim synem? Jeśli Giną zacznie spotykać się z kimś nowym, co to będzie oznaczać dla Pata? Czy ten facet go polubi? Czy też będzie w nim widział tylko zawalidrogę? Giną pojawiła się przy nas, zaczerwieniona i lekko zakłopotana. Czułem, jak ogarnia mnie irytacja. Co ona, do diabla, robiła z tym palantem o wielkich stopach? – Babcia ma nowe włosy – poinformował ją Pat. – To wspaniale. Pat zdjął płaszcz i zzuł buty. – Wejdź do środka. Jest tam ktoś, kto ma ochotę się z tobą zobaczyć. Chcę porozmawiać z twoim tatą. Mój syn wbiegł po schodach do salonu. Usłyszałem męski baryton i piskliwy słodki głosik Pata w odpowiedzi. – To Richard – wyjaśniła Giną. – Richard? – Wygląda na to, że damy sobie jeszcze jedną szansę. Na górze słyszałem Richarda i Pata, którzy zaczęli sztywną pogawędkę. Co będzie z moim synem? – Zadziwiasz mnie, Gino. – Naprawdę? – Owszem. Jak to się ma do teorii starej krowy? – Chyba teorii starego byka. – Wszystko jedno. Myślałem, że kiedy już z nimi kończysz, to kończysz na dobre. Giną roześmiała się. – Może myślałam o tobie, Harry. Odetchnąłem głęboko, pomijając to milczeniem. – Co się stało? Wzruszyła ramionami. – Czułam się chyba odizolowana. I może trochę wystraszona. Wiesz, jak to jest, kiedy żyje się samemu z dzieckiem. – Tak. Wiem, jak to jest. – Człowiekowi dokucza samotność. Nie żartuję. Bez względu na to, jak bardzo kochasz to dziecko, czujesz się samotny. I ciężko jest poznawać nowych ludzi. Naprawdę ciężko, Harry. Nie jestem nawet pewna, czy chciałoby mi się przechodzić przez cały ten syf. Randki... Boże, oszczędź mi randek. Kto ma na to siły w naszym wieku? – Spotkałem wcześniej Richarda. Mówił ci? Pokiwała głową, ale nic w jej oczach nie wskazywało, że wie o mnie i Kazumi. A więc Richard dochował sekretu. A może naprawdę nie zwrócił na to uwagi. Interesowało go tylko odzyskanie żony. – Między nami nie było tak źle – wyjaśniła Giną. – Trudna była zmiana kraju. No i to, że nie mogłam zajść w ciążę. To było jeszcze trudniejsze. Ale zdecydowaliśmy się na sztuczne zapłodnienie. – In vitro? Pokiwała głową. – Dają mi lekarstwa, żebym wytworzyła więcej jajeczek. A Richard będzie musiał... no wiesz... masturbować się. Nie powinno to być zbyt trudne dla Richarda. Przyjrzałem się jej. Jeszcze przed chwilą twierdziła, że skończyła z tym facetem, a teraz jej jajniki zasuwały na okrągło, żeby urodzić mu dziecko. W ogóle jej nie rozumiałem. Czy to, z kim dzielimy życie, jest rzeczywiście dziełem przypadku? Czy tak łatwo jest zerwać związek, a potem go posklejać? Giną uznała, że milczę, gdyż wątpię w skuteczność sztucznego zapłodnienia. – To teraz normalka, Harry. W niektórych klinikach, tych naprawdę dobrych, masz większą szansę na zapłodnienie niż przy staroświeckim Bara-bara. Naprawdę. – Nie wiem, Gino. Słyszałem, że sztuczne zapłodnienie jest drogie. I nie zawsze skuteczne. – Może to wszystko wzmocni nasz związek. Sprawi, że będziemy prawdziwym małżeństwem. Czyż nie tego właśnie chcemy? – Ale ty go przecież nie kochasz, Gino. Nie możesz z kimś być... być czyjąś żoną, mieć z kimś dzieci... tylko dlatego, że czujesz się trochę samotna. – Tak uważasz? Więc co mam robić? Czekać na wyśnionego księcia z bajki? Nie mam na to dość czasu, nie mam dość energii. Czasami myślę, że osoba, z którą jesteś, to po prostu osoba, z którą jesteś. To wszystko. Koniec kropka. Nie ma w tym nic więcej. – Prawdziwa z ciebie romantyczka. – To wcale nie jest takie złe. Ludzie są partnerami. Trzymają się razem. Pomagają sobie. A że nie wygląda to jak w jednej z twoich starych piosenek? I co z tego? Dorosły człowiek nie może się bez przerwy zakochiwać niczym jakiś durny nastolatek. Jaki chaos panowałby wtedy w jego życiu? – Nie wybierasz tego, w kim się zakochujesz. – Jaki ty jesteś naiwny. Oczywiście, że wybierasz, Harry. Nie łudź się, że jest inaczej. Chciałbym myśleć, że jesteśmy przyjaciółmi. I chciałbym myśleć, że wciąż mi na niej zależy. Że zawsze będzie mi na niej zależeć. Ale to uczucie do byłej żony zawsze kończyło się w tym miejscu. Ostatecznie wracałem myślami do tej samej sprawy. – Co będzie z moim synem? – Z twoim synem? – zdziwiła się. – Z twoim synem, Harry? Powinieneś chyba o tym pomyśleć, zanim przeleciałeś jakąś małą dupeńkę w swojej pracy. I nagle uświadomiłem sobie, że nie ma na tym świecie kogoś bardziej obcego niż osoba, z którą było się kiedyś połączonym węzłem małżeńskim. 26 – Facet wsiada do zatłoczonego samolotu – powiedział Eamon, spacerując po spowitej papierosowym dymem scenie. – Kabina jest wypełniona po brzegi. Ale jeden fotel, ten dokładnie koło niego, jest pusty. – Dłoń wędruje ku ustom, ciche kaszlnięcie w stylu Woody’ego Allena. – Ciekawe, myśli facet, kto tutaj usiądzie. Wy też byście się nad tym zastanawiali, no nie? Po chwili w przejściu pojawia się najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widział. Z twarzą anioła i nogami do samej szyi. No i oczywiście siada obok naszego faceta. – Eamon pochyla się w punktowym świetle. Ludzie są skupieni. – Facet zbiera się w końcu na odwagę i mówi: „Przepraszam? Przepraszam? Dokąd się pani wybiera?”. „Och – odpowiada kobieta. – Lecę na konferencję seksuologiczną w Kilcarney. Mam tam wygłosić wykład. Obalę pewne mity dotyczące seksu”. „Na przykład jakie?” – pyta facet. „Wielu ludzi – odpowiada ona – wierzy na przykład, że czarni są hojniej obdarzeni przez naturę od innych mężczyzn. Tymczasem w rzeczywistości tą cechą fizjologiczną odznaczają się najczęściej rdzenni Amerykanie. Na ogół uważa się też, że najlepszymi kochankami są Francuzi. Z danych statystycznych wynika jednak, że o wiele większą przyjemność potrafią dać swojej partnerce Grecy. – Kobieta oblewa się nagle rumieńcem. – Ale ja panu to wszystko opowiadam, a nie znam nawet pańskiego nazwiska”. Facet wyciąga do niej rękę. „Tonto – przedstawia się. – Tonto Papadopulos”. Widownia wybuchła śmiechem, a ja zobaczyłem siebie w tym pasażerze i w tej puencie. Nigdy nie zamierzałem zostać tego rodzaju facetem, kimś, kto łże w żywe oczy, nawet o tym nie myśląc. Nigdy nie chciałem kimś takim zostać. Mój ojciec nigdy nie był takim mężczyzną. Teraz jednak stwierdziłem, że muszę kłamać, po prostu po to, aby sprostać wymogom mojej epoki. To był obłęd. Mówcie mi Tonto. Tonto Papadopulos. Podczas gdy Cyd pomagała Peggy włożyć suknię druhny, a Pat zasiadł na dywanie, oglądając wyścigi koni na Channel 4 – to dziecko mogło oglądać w telewizji wszystko, przysięgam – ja zaszyłem się w ogrodzie na dole, żeby zatelefonować do Kazumi z komórki. Chcieliśmy zjeść razem kolację. Taki mieliśmy zamiar. I ta prosta sprawa – mężczyzna spotykający się z kobietą na kolacji – musiała zostać zaplanowana w najściślejszej tajemnicy, tak jakbyśmy robili coś nielegalnego lub niewiarygodnie niebezpiecznego. Prawdę mówiąc, miałem tego dosyć. Cieszyłem się, że całe te podchody niedługo się skończą. Kiedy wszedłem z powrotem do domu, Peggy stała u szczytu schodów w sukni druhny, uśmiechnięta od ucha do ucha. – Jak wyglądam, Harry? – Jak anioł. I naprawdę tak wyglądała. Jak aniołek. Poczułem ukłucie żalu, zdając sobie sprawę, że to dziecko, którego dorastanie obserwowałem, wkrótce bezpowrotnie zniknie z mojego życia. Peggy pobiegła z powrotem do sypialni, żeby przekazać matce jakieś instrukcje dotyczące wpiętych we włosy kwiatów, a ja udałem się do salonu i usiadłem obok mojego syna. Wpatrywał się pustym wzrokiem w trwające na ekranie wyścigi konne. Czasami naprawdę niepokoiłem się o to dziecko. – Może chcesz zobaczyć, co jest na innych kanałach, Pat? Mruknął, że nie, w ogóle na mnie nie patrząc. Pat przyjechał ze mną do domu, ponieważ Giną chciała przedyskutować pewne sprawy z jego... kim był obecnie dla niego Richard? Byłym ojczymem? Przyszłym ojczymem? Wyznaczonym dawcą spermy jego przyrodniego braciszka lub siostrzyczki? Coraz trudniej było mi nadążyć za najnowszymi wydarzeniami w operze mydlanej mojej byłej żony. Choć z drugiej strony, kimże byłem, żeby spoglądać na nią z góry? Wszystko, co robiła Giną, działo się przynajmniej przy otwartej kurtynie. – Nie wiedziałam, że jesteś hazardzistą, Pat – powiedziała Cyd, wchodząc do pokoju. – Konie – mruknął, obracając się do niej Pat. – Konie są takie piękne. Zrobiło mi się głupio. A więc wcale nie gapił się bezmyślnie w telewizor. Oczarowały go konie. Dlaczego mi tego nie powiedział? Dlaczego zachował tę rewelację dla Cyd? Może po prostu dlatego, że go nie zapytałem? Cyd uśmiechnęła się i usiadła przy nim na podłodze. – Konie są piękne, to prawda – przyznała. – Jest w nich coś... jak to nazwać... szlachetnego. Tak, konie mają w sobie coś szlachetnego. – Co to znaczy? – Szlachetność. – Cyd zerknęła na mnie. – Jak zdefiniowałbyś szlachetność, Harry? – Godność – odpowiedziałem. – Przyzwoitość. Dobroć. Twoje cechy, pomyślałem, spoglądając na kobietę, którą poślubiłem. Godność, przyzwoitość i dobroć. Cała ona. Co wcale nie znaczy, że przypominała z wyglądu klacz. Objęła ramieniem mojego syna i kiedy oglądali razem konie, zdałem sobie sprawę, że była dla niego zawsze dobra – miła, cierpliwa, kochająca. Więc na czym polegał problem? Problem stwarzałem ja sam, ponieważ nie wystarczała mi jej dobroć, cierpliwość i miłość. Problem stwarzałem od samego początku ja sam, gdyż chciałem, by Cyd stała się dla niego kimś, kim nigdy nie mogła się stać. Jego matką. Nigdy nie widziałem, żeby Peggy była taka podekscytowana. Na kilka godzin przed umówioną porą miała już na sobie suknię druhny i albo przeglądała się w każdym dostępnym w domu lustrze, albo biegła do okna, żeby sprawdzić, czy nie nadjeżdża jej ojciec. W końcu usłyszeliśmy warkot dodającego gazu motoru. – Przyjechał! – krzyknęła Peggy, odrywając się od lustra w holu. – Nie zapomnij o kasku – zawołała z góry jej matka. To był ślub tematyczny. Pan i panna młoda mieli podjechać pod urząd stanu cywilnego na motocyklach. Nawet ksiądz, który miał pobłogosławić ich związek w pobliskim kościele, przybywał na hondzie i odprawiał swoje modły w skórzanym kombinezonie. Wesele miało się odbyć w historycznej Ton Up Cafe przy autostradzie Ml. Kiedy Cyd zeszła po schodach, Peggy stała już przy drzwiach i machała Jimowi. Moja żona włożyła suknię, której nie widziałem od lat. Swoją starą zieloną suknię z chińskiego jedwabiu. Tę, którą miała na sobie tamtej nocy, gdy się w niej zakochałem. Zobaczyła, że się jej przyglądam, ale zignorowała mnie, tak jakby paradowanie w tej wyjątkowej sukni było czymś absolutnie normalnym. – Trzymaj się mocno taty, dobrze? – powiedziała, pomagając córce nałożyć motocyklowy kask. Razem odprowadziliśmy Peggy do krawężnika. Stały przy nim dwa motocykle, Jim ze swoją szczęśliwą wybranką Liberty na nortonie oraz jego drużba na starym triumphie z przyczepą. Jim i drużba włożyli skórzane kurtki na weselne fraki. Jedynym ustępstwem Liberty na rzecz wymogów bezpieczeństwa drogowego był śnieżnobiały kask. Złożyłem sztywno gratulacje Jimowi. Nie była to łatwa sytuacja. Odchodzący od żony mąż składał jej pierwszemu małżonkowi życzenia w dniu jego kolejnego ślubu. Zachowywaliśmy się zatem tak, jak zawsze zachowują się dorośli w takich chwilach – koncentrowaliśmy się na dziecku. Cyd poprawiła falbanki na sukni Peggy, kiedy ta wsiadła do bocznego wózka, a ja sprawdziłem, czy ma dobrze nałożony kask. A potem wszyscy ruszyli z rykiem ulicą, powiewając połami fraków i trenem ślubnej sukni. – Wybierasz się dokądś? – zapytałem. – Wezmę się do pakowania – odparła Cyd, nie patrząc na mnie. – Muszę zdecydować, co chcę zabrać, a co wyrzucić. – Zabierasz ze sobą tę suknię? – Nie. Chciałam tylko zobaczyć, czy jeszcze pasuje. – Motocykle zniknęły już z pola widzenia. Cyd spojrzała na mnie. – Zanim ją wyrzucę – dodała. Miała na sobie tę suknię wieczorem w dniu, który był chyba najszczęśliwszym dniem w moim życiu. To szczęście po prostu na mnie zstąpiło, tak jak to się dzieje z prawdziwym szczęściem, i spowodował je sam radosny fakt, że stałem przy jej boku. Braliśmy udział w ceremonii wręczenia nagród w wielkim hotelu przy Park Lane, jednej z tych długich pijackich imprez, na których wszyscy poklepują się po plecach i których normalnie nie znosiłem. Tamtej nocy jednak tak bardzo się cieszyłem, że żyję, kiedy nad Hyde Parkiem zapadał miękki granatowy zmierzch, i tak bardzo byłem wdzięczny losowi za to, że jestem z tą niesamowitą kobietą w zielonej jedwabnej sukni, że szczerze wierzyłem, iż już nigdy więcej nie będę smutny. – W dalszym ciągu pasuje – powiedziałem jej. Cyd poszła na górę się pakować, a ja usiadłem przy moim synu na dywanie w salonie. Program z pięknymi końmi skończył się i teraz Pat przerzucał kanały, na których nadawano odrętwiające brednie popołudniowej telewizji. Przed jego niebieskimi oczyma migotały strzępy obrazów. Koleś, gdzie są moje spodnie?, snowboarding, Sześciu wkurzonych studentów w wynajętym mieszkaniu, stare teledyski, Ten wredny świat, rosyjskie modelki, Sztuka? Takiego wała!, kanał gastronomiczny, Przepraszam, jestem kompletnym głąbem. Wyjąłem delikatnie pilota z małej zgrzanej dłoni i wyłączyłem telewizor. – Dobrze się czujesz, Pat? Pokiwał bez przekonania głową. – Czy Peggy nie wyglądała uroczo w swojej sukni? Przez chwilę się nad tym zastanawiał. – Wyglądała jak dama. – Prawda? – Objąłem go, a on przytulił się do mnie. – A ty? Jak się czujesz? – Trochę się martwię. – Czym, kochanie? – Bernie Cooper – odparł. – Bernie Cooper powiedział, że psy potrzebują paszportu. – Cóż, to chyba prawda. Jeśli pies ma przejechać z jednego kraju do drugiego, potrzebuje jakiegoś dowodu tożsamości. Bernie ma rację. – No to w takim razie chciałbym wiedzieć, czy Britney ma paszport. – Britney? – Mój pies Britney. Bo jeśli Britney nie ma paszportu, w takim razie jak Richard przywiezie go do Londynu, gdzie teraz wszyscy mieszkamy? – Jestem pewien, że Richard jakoś to załatwi. A co z samym Richardem? Co sądzisz o tym, że się znowu pojawił? Pat wzruszył ramionami. Miałem wrażenie, że o wiele bardziej przejmuje się swoim psem niż ojczymem. Britney znaczył dla Pata nieskończenie więcej, niż kiedykolwiek mógł znaczyć Richard. Psa oczywiście ma się na całe życie, podczas gdy przybranego rodzica na dowolny okres. – Mama i Richard mogą ze sobą ponownie zamieszkać – powiedziałem. Mój syn pokiwał głową, przygryzając w zadumie dolną wargę i wpatrując się w trzymanego przeze mnie pilota. – Czy się z tego cieszysz, kochanie? To nie dotyczy tylko mamy i Richarda. To dotyczy również ciebie. Chcę, żebyś... nie wiem... mówił mi o wszystkim, czym się martwisz. Po to przecież jestem, nie? Możesz ze mną zawsze pogadać. Czy mama rozmawia z tobą o tych sprawach? O tym, co planuje razem z Richardem? Kolejne kiwnięcie głową. – Chcą to jakoś naprawić. Chcą to jakoś naprawić. Kiedy byłem dzieckiem, siedmiolatek mówiący o tym, że trzeba coś naprawić, miał na myśli zepsuty pociąg, który dostał na urodziny albo na Boże Narodzenie. Włączyłem w milczeniu telewizor. Teraz dzieciak mówiący o naprawianiu czegoś ma na myśli małżeństwo. Z ulicy dobiegł głośny warkot. Peggy wracała ze ślubu. Cyd zeszła na dół, mając jeszcze na sobie tę zieloną suknię. Poczułem przypływ czegoś, co mogło być nadzieją lub tylko nostalgią. Tak czy inaczej cieszyłem się, że jej nie wyrzuciła. Na ulicy grzało silniki kilkanaście motocykli – BMW, nortony, harleye i triumphy, których dosiadali dumnie wszyscy ci mężczyźni we frakach oraz kobiety w wieczorowych sukniach, w skórach i kaskach na weselnym przyodziewku. Panna młoda siedziała na tylnym siodełku za Jimem, Peggy przycupnęła sztywno w jedynej przyczepie w całym konwoju. Jej matka wyłowiła ją stamtąd. – Ślub był udany? – zapytała. – Trzymałam kwiaty i szłam zaraz za Liberty, kiedy ona podchodziła do tego pana w urzędzie – paplała podniecona Peggy. – Moja krew – roześmiał się Jim. – Chodź, księżniczko, daj tatusiowi siarczystego całusa. Cyd i ja patrzyliśmy z kwaśnymi minami na obejmujących się ojca i córkę. Udział Peggy w całej uroczystości dobiegł końca. Nie jechała na przyjęcie weselne w Ton Up Cafe, z którego młoda para udawała się prosto do Manili na miesiąc miodowy. Jim posadził sobie córkę na kolanach, twarzą do siebie. Obojgu nie schodziły z ust uśmiechy. Pat stanął przy nas na chodniku, zakrywając uszy przed hałasem motocykli. – Cóż – powiedziała Cyd. – Wszystkiego najlepszego. – Tak – dodałem. – Wszystkiego najlepszego. Jim wyszczerzył zęby i nagle już ich nie było. Nie mogłem w to uwierzyć. Jego motocykl pomknął z rykiem ulicą, ze świeżo poślubioną żoną na tylnym siodełku i córką z przodu. Słychać było radosne okrzyki panny młodej i druhny. Myślałem, że to porwanie. Że ją ukradł. – Powinna mieć na głowie kask – mruknęła Cyd. – Wiem, że się dobrze bawią, ale wcale mi się to nie podoba. Jim zawrócił przy końcu ulicy i ruszył w naszą stronę, z zaśmiewającą się w jego ramionach córką i powiewającym za nimi trenem ślubnej sukni. Motocykl stanął dęba na tylnym kole i cała trójka wydała z siebie okrzyk przerażenia i radości, podobny do tego, który słychać podczas jazdy diabelską kolejką. Jim zahamował z piskiem opon. Inni weselni goście zaczęli bić brawo i podkręcili silniki swoich maszyn. – Jeszcze – poprosiła Peggy. – Tylko jeden raz – odparł Jim. – Nie ma mowy – powiedziała Cyd, zabierając córkę z motocykla. – Och, mamo! Jim wydał z siebie głośne westchnienie. – Ta sama stara Cyd. – Dosyć tego – powiedziałem. Pan młody spojrzał na mnie. Uśmiech spełzł mu z twarzy i uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy tego dnia popatrzył mi prosto w oczy. – Dosyć tego? – powtórzył. – Powiedziałeś dosyć? Kim ty jesteś, żeby mi mówić dosyć, koleś? To jest moja córka. – Ale ja z nią mieszkam – odparłem. Jim roześmiał mi się w twarz. – Niedługo to się skończy. Popatrzyłem na Cyd, która uciekła spojrzeniem w bok. A więc powiedziała o nas swojemu byłemu mężowi. I podejrzewałem, że całe to popisywanie się – tematyczny ślub, tłumy przyjaciół przed naszym domem, akrobacje motocyklowe z Peggy – więcej miały wspólnego z jego pierwszą żoną aniżeli z córką. Z naszymi byłymi partnerami możemy opanować każdą pokusę, z wyjątkiem tego, by pokazać im, jak bardzo jesteśmy teraz szczęśliwi. – Dobrze cię znam, Harry – powiedział Jim. – Nie jesteś ojcem dla Peggy. Nie jesteś nawet ojcem dla własnego syna. Może nie? Spojrzałem na Pata. Zakrywał uszy dłońmi. Nie wiedziałem, czy robi to z powodu ryku motocyklów, czy tego, co mówił Jim. Najpierw Luke Moore, a teraz Jim. Świat pełen był ludzi, którzy uważali, że mają większe prawa do mojej żony. Najbardziej jednak wkurzało mnie to, że zdawałem sobie sprawę, iż uważają tak z mojej winy. – Jesteś dupkiem, Jim. Zawsze byłeś dupkiem i zawsze nim będziesz. Podobno kochasz swoją córkę? Jesteś dobrym tatusiem? To wymaga czegoś więcej niż zaproszenie jej na swój kolejny ślub. – Przestańcie, wy dwaj! – krzyknęła Cyd. Postawiła Peggy na ziemi i zaczęła odpychać Jima. – Odjedź stąd, dobrze? Po prostu odjedź. Liberty, powiedz mu, żeby odjechał. Jim jednak nie ruszył się z miejsca. Udawał święte oburzenie, tak jakby powstrzymywał się przez długie lata, lecz teraz zamierzał mi w końcu powiedzieć, co mu leży na wątrobie. – Cieszę się, że przestaniesz być obecny w życiu Peggy – oznajmił. Przysunąłem twarz do jego twarzy. W nozdrza uderzył mnie zapach taniego szampana i CaWina Kleina. – Wydaje ci się, że ty jesteś obecny w jej życiu? Przychodząc, kiedy ci się żywnie podoba, a potem nie dając znaku życia przez długie tygodnie? Nazywasz to obecnością w życiu dziecka? – Jedź stąd! Jedź stąd! – krzyczała Cyd. Kątem oka zobaczyłem, że Peggy i Pat odchodzą od nas. Trzymali się za ręce. Kilku weselnych gości zsiadło z motorów i rzucało mi znaczące spojrzenia. Robiło się nieprzyjemnie. I wtedy właśnie Peggy potknęła się, puściła rękę Pata i upadła na jezdnię. Prawie natychmiast potrącił ją samochód. Uderzenie obróciło ją dookoła i cisnęło z powrotem na chodnik. Całą górę sukni miała powalaną brudem, nogi wystawały jej na jezdnię. Chryste, nie, nie znowu, pomyślałem, przypominając sobie czteroletniego Pata leżącego z rozbitą głową na dnie pustego basenu. Stałem jak wryty w miejscu, kiedy Cyd podbiegła do swojej córki. Ktoś krzyczał. A potem Liberty uklękła przy Peggy i odsunęła na bok Cyd. No tak, pomyślałem. Przecież to pielęgniarka. Spojrzałem na kredowobiałą twarz kierowcy. Był mniej więcej w moim wieku, ale w garniturze i pod krawatem, w nowym jak spod igły BMW. Nie jechał szybko – sunął po prostu wzdłuż nieprzerwanego rzędu samochodów, szukając drogocennego miejsca do parkowania – lecz musiał robić coś ze swoją komórką, ponieważ wciąż tkwiła w jego dłoni, wygrywając przyśpieszoną wersję Tańczącej Matyldy. Nie obserwował drogi dość uważnie, żeby uniknąć potrącenia małej dziewczynki, która wpadła mu tuż pod koła. W lewym błotniku widniało małe wgniecenie. Cyd krzyczała i płakała, próbując podnieść z ziemi córkę. Liberty jedną ręką odsuwała ją, a drugą podłożyła pod głowę Peggy. Jim ciągnął mnie za ubranie – nie wiem, czy próbował mnie uderzyć, czy chciał tylko, żebym zszedł mu z drogi. Liberty wołała do kogoś. Nie mogłem zgadnąć do kogo, a potem olśniło mnie. To dziwne, ale ze wszystkich ludzi, do których mogła się zwrócić, Liberty wybrała właśnie kierowcę z komórką wygrywającą Tańczącą Matyldą. – Pogotowie! – powiedziała. – Niech pan dzwoni na pogotowie. Zastanawiałem się, co było takie ważne. SMS od przyjaciółki? Nie różnił się tak bardzo ode mnie. Facet egzystujący we własnym świecie marzeń i snów i krzywdzący każdego, kto wszedł mu w drogę. Peggy złamała nogę. I na tym koniec. To wszystko. Było to oczywiście straszne – mam nadzieję, że nigdy już nie zobaczę dziecka, które tak bardzo cierpi – ale siedząc w ambulansie, wiedzieliśmy, że równie dobrze mogła zginąć. Złamanie zielonej gałązki, stwierdził lekarz w szpitalu, mając na myśli to, że kość nie została do końca złamana. Jej zewnętrzna powłoka była nietknięta, do złamania doszło w środku. Doktor stwierdził, że do złamania zielonej gałązki dochodzi najczęściej u dzieci, bo ich kości są giętkie. Kości dorosłych po prostu pękają na pół. Kiedy da im się solidnego kopa, dorośli rozpadają się po prostu na kawałki. Chociaż nie miała widocznych urazów głowy, zrobili jej tomografię komputerową i niczego nie znaleźli. Dali jej dziecinne środki przeciwbólowe, założyli gips i umieścili nogę w czymś w rodzaju hamaku, który wisiał nad szpitalnym łóżkiem. Wkrótce potem Peggy usiadła i zmierzyła władczym wzrokiem innych pacjentów oddziału dziecięcego. Nie przypominało to wypadku Pata. Jej życie ani przez chwilę nie znajdowało się w niebezpieczeństwie. Mimo to widziałem przez mgnienie oka świat, w którym wydarza się coś niewysłowionego, i krew zastygła mi w żyłach. Siedzieliśmy w piątkę przy jej łóżku. Jim i Liberty, Cyd i Pat. No i ja. Popijając niedobrą herbatę ze styropianowych filiżanek, niewiele się odzywając, odrętwiali po szoku. Po awanturze na ulicy powinniśmy być zakłopotani, lecz odczuwana przez nas ulga przytłumiła wszelkie inne emocje. Kiedy do łóżka Peggy podszedł doktor, wszyscy skoczyliśmy na nogi. – Na jakiś czas ją tutaj zatrzymamy – oznajmił. – Udało nam się nastawić złamanie, to znaczy złamane końce umieszczone zostały z powrotem w ich naturalnej pozycji. Teraz musimy zwyczajnie unieruchomić złamane kości do czasu, kiedy się zrosną. Lubisz tańczyć, młoda damo? – zapytał, klepiąc Peggy po głowie. – Tak się składa, że tańczę bardzo dobrze – odparła. – W takim razie już wkrótce będziesz tańczyła tak samo dobrze jak przedtem. Kątem oka zobaczyłem, że Jim zerka na zegarek. On i Liberty musieli się śpieszyć na samolot. Kiedy doktor się oddalił, państwo młodzi pożegnali się i pognali na lotnisko. Zostaliśmy tylko we trójkę. Siedzieliśmy przy łóżku Peggy, aż zapadł zmierzch i zasnęła. Cyd objęła mnie i Pata i stało się to w jakiś sposób sygnałem do rozładowania całego tłumionego w ciągu dnia napięcia. Starając się zachowywać jak najciszej, żeby nie budzić Peggy i jej śpiących sąsiadek, Cyd, Pat i ja trzymaliśmy się mocno i wszyscy płakaliśmy z prawdziwą ulgą. I po raz pierwszy w całym moim życiu nie potrafiłem powiedzieć, gdzie kończy się i gdzie zaczyna moja rodzina. 27 Pojechałem jednak do Kazumi. Wbrew wszystkiemu, co się wydarzyło. Kiedy wpuszczała mnie przez frontowe drzwi, dziwiłem się, jak mogę to robić. Jak mogę spotykać się z tą dziewczyną, skoro Peggy leży w szpitalu? I nie po raz pierwszy w życiu zastanawiałem się, co pomyślałby o mnie mój ojciec. Wiedziałem jednak, że pojechałem tam, bo było to zwyczajnie łatwiejsze. Wcześniej odwiozłem Pata do mojej mamy, pragnąc oszczędzić mu najnowszych szczegółów pojednania między Giną i Richardem, i trudniej byłoby mi odwoływać spotkanie z Kazumi – oznaczałoby to kolejne kłamstwa, kolejne wymówki – niż po prostu przyjść tam na spóźnioną schadzkę. W szpitalu nie miałem nic do roboty. Kiedy minął początkowy szok, Cyd wydawała się nawet lekko zakłopotana tym, że jej dotykam – trzymam, gładzę, próbuję dodać otuchy. Biorąc pod uwagę te wszystkie czekające na nią w gościnnym pokoju walizki, było to chyba niestosowne. Zdążyliśmy się już za bardzo od siebie oddalić. Jaki byłby ze mnie zresztą pożytek w szpitalu? Nie mogłem nawet trzymać mojej żony za rękę. Pojechałem więc do Kazumi. Wchodziłem po schodach, nadal wstrząśnięty po wypadku i odrętwiały po godzinach oczekiwania i kolejnych, spędzonych na zakorkowanej autostradzie w drodze do mamy. Cały dzień upłynął mi na oglądaniu cierpiącego dziecka, któremu nie mogłem w żaden sposób pomóc. Najgorsze uczucie pod słońcem. Kazumi spoglądała w dół przez balustradę. I widząc ją, widząc te długie ciemne włosy ściągnięte do tyłu i okalające uśmiechniętą uroczą twarz, domyśliłem się, że to miał być nasz specjalny wieczór. Kiedy mnie pocałowała, nabrałem pewności. Była gotowa przekroczyć tę ostatnią granicę. Wszystkie moje stare małżeńskie śluby zostały uznane za niebyłe i nieważne. Mieliśmy przekroczyć tę linię i złożyć sobie nasze własne obietnice. Z drugiej sypialni słychać było gamy wygrywane na wiolonczeli. Sublokatorka była w domu, lecz Kazumi posłała mi konspiracyjny uśmiech. – Zostanie w pokoju – powiedziała. – Musi ćwiczyć. Nie martw się. Stół nakryty był na dwie osoby, na specjalną kolację dla dwóch osób – kieliszki do szampana, lniane serwetki, zapalona pojedyncza biała świeca w srebrnym lichtarzu. Jej płomień tańczył w półmroku, a moje serce ćmiło jak stary, tracący kolory siniak, gdy ujrzałem, ile zadała sobie trudu. – U Pata wszystko dobrze? U mamy wszystko dobrze? – W porządku. Była obecna w moim życiu. Znała mojego syna i matkę. Obchodził ją ich los, a oni ją lubili. W swoim czasie, gdyby dać im parę lat, mogliby ją nawet pokochać. Ona mogła pokochać ich. Wiedziałem to. To wszystko była prawda. Znajdowała się teraz w moim krwiobiegu. Była jego częścią. No, może nie do końca. Ponieważ podobnie jak ona była oddzielona murem od Cyd, tak sama Cyd była oddzielona murem od niej. I nie mogłem opowiedzieć Kazumi o Peggy. Nie wiedziałbym, od czego zacząć. Pośrodku stołu zobaczyłem wielką patelnię stojącą na czymś w rodzaju małego palnika. Czegoś takiego mógłbym użyć na kempingu, gdybym był kucharzem lubiącym wykwintne przyjęcia na świeżym powietrzu. Na talerzach leżała pokrojona cienko wołowina, białe kawałki tofu i stosy surowych warzyw, których część znałem. – Sukiyaki – stwierdziłem. – Urocze. Kazumi była uszczęśliwiona. – Wszyscy na Zachodzie lubią sukiyaki. Rozpowszechniło się w Japonii w epoce Meiji, kiedy cesarz zaczął jeść mięso. Na początku dwudziestego wieku. Przedtem jadł tylko rybę. – Nie wiedziałem o tym – mruknąłem, moszcząc się w fotelu. – Nic o tym nie wiedziałem. Strzelił korek od szampana i Kazumi napełniła nasze kieliszki. – Kampai – powiedziałem. – Zdrowie – odparła. Obeszła stół, pocałowała mnie szybko w usta, po czym rzuciła kilka cienkich pasemek wołowiny oraz kilka surowych warzyw na skwierczącą patelnię i dodała sosu. W sypialni obok sublokatorka przestała ćwiczyć gamy i zaczęła grać Pieśń bez słów. Ta muzyka, z całym swoim smutkiem, rezygnacją i świadomością bezpowrotnej straty była niczym dłoń zaciskająca się na moim gardle. – Sos nazywa się warashita. Robi się z sosu sojowego, słodkiego ryżowego wina i cukru. Wiesz, co będzie dalej? Przy dwóch lakierowanych miskach leżały dwa jajka. – Ubijemy surowe jajka, a potem obtoczymy w nich wołowinę i jarzyny – powiedziałem, walcząc z tą dławiącą mnie dłonią. – Ha! – ucieszyła się. – Widzę, że znasz się na sukiyaki. Ja też coś widziałem. Nagle zdałem sobie sprawę, że marzenie, które hołubiłem, nie spełni się nigdy, nawet za milion lat. Marzyłem o tym, żeby zacząć od początku – uciec z Kazumi i zabrać z nami mojego syna. Tego właśnie chciałem. Nie tylko nowej kobiety. Nie tylko tego. Chciałem świata, który odzyskałby swój sens, chciałem mieć znowu rodzinę. Nową żonę. Nowe życie. Szczerze mówiąc, nie wiem, dokąd zamierzałem wyjechać. Do zachodniej Irlandii? Do Paryża? Może wystarczyłaby inna dzielnica na północy Londynu. Może dość odległe okazałoby się Primrose Hill. Każde miejsce. Ale mieliśmy wyjechać i w moim marzeniu byliśmy już w drodze. Teraz zdałem sobie sprawę, że to marzenie nigdy się nie spełni. Nie z winy Kazumi. Nie mogło się spełnić, ponieważ cena była zbyt wysoka. Zbyt wiele musiałbym porzucić, zbyt wiele życia poświęcić, zanim mógłbym zacząć od nowa. Myślałem, że moje uczucie do niej – miłość, zauroczenie, możecie to nazywać, jak chcecie – jest jedyną rzeczą, która się liczy. A to po prostu była nieprawda. Inne rzeczy też się liczyły. Wiedziałem, że mógłbym załatwić to w tradycyjny sposób. Mógłbym starać się zadowolić jakoś Cyd i jednocześnie zwodzić Kazumi, ją także tylko w połowie zadowalając. Oszukując je obie w każdy możliwy sposób. I mógłbym to jakoś ciągnąć, okłamując wszystkich, Cyd, Kazumi, lecz przede wszystkim samego siebie – powtarzając sobie, że autentycznie obie kocham. Na swój własny słodki sposób. A przecież ten, kto stara się kochać dwie kobiety, ostatecznie nie kocha żadnej, nie tak, jak na to zasługują. Trzeba mieć serce z kamienia, żeby prowadzić takie podwójne życie. Ona też musi je mieć. Ta druga kobieta. Wiedziałem, że Kazumi nie jest do tego stworzona. Wiedziałem, że nie nadaje się na moją kochankę. Nie była na to dość chłodna, dość stara, dość bezwzględna. Kochałem ją dokładnie z tych samych powodów, dla których nie mogła być moją flamą. Miała najsłodsze, najłagodniejsze serce na świecie. Wciąż w to wierzyłem. Nawet teraz. Przecież tak dobrze ją znałem. I widziałem w niej czasami moje odbicie, w każdym razie odbicie tego, co we mnie najlepsze. Wierzyła, naprawdę wierzyła, że zdoła znaleźć miłość, która odmieni jej świat. I być może miała rację. Uświadomiłem sobie jednak, że nie znajdzie jej ze mną. Z tą kobietą można było zdecydować się na wszystko albo na nic. Dlatego ją kochałem... mogę to teraz powiedzieć. Kochałem ją. Ale nie była stworzona do romansu. Będąc odpowiednią dziewczyną pod tyloma względami, do tej roli akurat się nie nadawała. Była romantyczką. Mówcie, co chcecie, o tych bujających w obłokach marzycielach, o zamieszaniu i zgliszczach, które pozostawiają za sobą, jest jednak w romantykach coś, czego nie można im odmówić. Nigdy nie zadowala ich drugie miejsce. – Kazumi – powiedziałem, wstając. Uśmiech spełzł jej z twarzy. – Problem... z jajkiem? Nie lubisz surowego jajka? Ostrożnie odstawiłem kieliszek z szampanem. – Surowe jajko jest dobre. Chodzi po prostu o to... że nie mogę tego zrobić. Jest mi bardzo, bardzo przykro. Muszę iść. Pokiwała głową, od razu wszystkiego się domyślając. – Więc idź. Wracaj do swojej żony – rzuciła gniewnie. – Tak mi przykro. Złapała srebrny lichtarz i cisnęła nim na chybił trafił w moją stronę. Lichtarz przeleciał koło mojej głowy, pozostawiając plamy białej stearyny na obrusie, a Kazumi zaczęła tłuc wściekle piąstkami wszystko, co było na stole. Kieliszki, jarzyny, srebrne sztućce i pałeczki. Sos sojowy zachlapał śliczne serwetki. Szczątki naszej kolacji wylądowały na podłodze i na moich spodniach. Nic nie ocalało. Kazumi ze zwieszoną głową. Jej włosy niczym długi czarny welon. – Kazumi. – Wracaj do swojego domu. Zostawiłem ją zatem, ze swądem spalonej wołowiny w powietrzu, ze współlokatorką grającą za ścianą na wiolonczeli i niechcianym szampanem w brzuchu. Niełatwo było ją zostawić. Ale ostatecznie Cyd miała do mnie większe prawa. Miała przewagę, jaką daje dom. Cokolwiek zdarzy się potem, musiałem być ze swoją żoną. Jeśli nawet pozostało mi się z nią tylko pożegnać. Cyd była przy córce. Śpiąca w szpitalnym łóżku Peggy wydawała się taka malutka. Twarz miała poważną, brwi zmarszczone. Zagipsowaną nogę chroniło coś w rodzaju namiotu. Siedziała z przechyloną głową, tak jakby dopiero co zasnęła. Z początku nie dostrzegłem Cyd. A potem zobaczyłem ją po drugiej stronie łóżka, śpiącą na podłodze, pomiędzy niebieskimi szpitalnymi kocami. Minęła już północ. Kiedy przy niej ukucnąłem, otworzyła oczy. – Peggy się obudziła. Bardzo ją bolało. Dali jej jakiś zastrzyk i z powrotem zasnęła. Pielęgniarka powiedziała, że powinna spać do rana. – Oboje obserwowaliśmy przez chwilę śpiące dziecko. Nie poruszyło się. – Do tego czasu niewiele się będzie dziać. Trzeba po prostu, no wiesz. Czekać. – Wróć na chwilę do domu, Cyd. – Nie, nie mogę jej zostawić. – Wróć do domu. Weź prysznic. Trochę się prześpij. W swoim własnym łóżku. Napij się herbaty, zjedz grzankę. Będziesz jutro silniejsza. Uśmiechnęła się znużona i dotknęła mojej ręki. – Dzięki, że przy mnie jesteś, Harry – powiedziała i poczułem, jak czerwienię się ze wstydu. – Ty też przy mnie byłaś – powiedziałem. – Kiedy Pat był ranny. Pamiętasz? Od tamtego dnia minęły już prawie trzy lata. Wciąż widziałem mojego syna wpadającego do pustego basenu i ciemną aureolę krwi pęczniejącą wokół jego brudnawych blond włosów. Wtedy właśnie się tego dowiedziałem. Wtedy właśnie odkryłem, że można stracić własne dziecko. A Cyd była przy mnie. W tamtych dniach, kiedy Giną wyjechała do Japonii i odbudowywała swoje życie, odkrywała swoje prawdziwe ja, szukała prawdziwej miłości, czy co tam jeszcze, do licha, robiła, nie było przy mnie nikogo. Z wyjątkiem moich rodziców, na których zawsze mogłem liczyć. I Cyd, która mogła przecież być gdzie indziej. W jakimś przyjemniejszym miejscu. – Mam wrażenie, że to było wieki temu – stwierdziła. – Wracajmy do domu, Cyd. Tylko na parę godzin. Chodź, ledwie trzymasz się na nogach. Lecz ona pragnęła mi coś koniecznie powiedzieć. – Wiem, że chcesz być wolny, Harry. – Nie teraz. Nie będziemy o tym teraz mówić. Proszę. – Nie, posłuchaj. Wiem, że chcesz być wolny. Ponieważ wszyscy mężczyźni chcą być wolni, a ty bardziej niż inni. Może dlatego, że w tak młodym wieku zostałeś ojcem i mężem. I wszystko ci się zawaliło. Nie wiem dokładnie, dlaczego tak bardzo ci na tym zależy. Ale wiem, że marzysz o wolności... zastanawiasz się, jak to będzie bez żony, bez dzieci, bez odpowiedzialności. I wiesz, co się stanie, kiedy będziesz wolny, Harry? Wiesz? – Wracajmy do domu. Uśmiechnęła się z triumfem. – Bo ja wiem, Harry. Ja wiem. Ja wiem, co się stanie, kiedy będziesz wolny. – Cyd... – Posłuchaj mnie. Oto, co się stanie, kiedy będziesz wolny. Spotkasz jakąś dziewczynę, jakąś słodką młodą panienkę i zakochasz się w niej. Oszalejesz na jej punkcie. I wylądujesz w miejscu nie tak bardzo odległym od tego, w którym jesteś ze mną, w którym byłeś z Giną, w którym byłeś z każdą kobietą, jaką w życiu kochałeś. Nie widzisz tego, Harry? Jeśli potrafisz kogoś kochać, wtedy nigdy nie będziesz się cieszył totalną wolnością. Nie możesz. Poświęcisz ją. Oddasz swoją wolność. W zamian za coś lepszego. Podniosłem płaszcz Cyd i pomogłem go jej włożyć. Oboje spojrzeliśmy na śpiące dziecko, niespecjalnie śpiesząc się, żeby je zostawić. Biała twarz Peggy zlewała się niemal z bielą poduszki. – To nie miał być sposób, żeby złapać cię w sidła – dodała Cyd. – Mam na myśli małżeństwo, ślubną obrączkę, mnie i Peggy. Wiem, że tak właśnie teraz uważasz, ale wcale tak nie miało być. Ty i ja... to nie był sposób, żeby złapać cię w sidła. – Chodźmy do domu, dobrze? – To miał być sposób, żeby cię uwolnić. Leżałem w łóżku w ciemności, słuchając plusku prysznica, a potem kroków Cyd idącej do gościnnego pokoju. Zorientowałem się, że weszła do naszej sypialni, dopiero gdy stanęła tuż przy łóżku. Jej czarne włosy były mokre i błyszczące, długie gołe nogi drżały lekko z zimna. I wciąż miała na sobie tę zieloną suknię. – W dalszym ciągu pasuje, Harry – powiedziała i padliśmy sobie w objęcia. I jak to często bywa, kiedy w progu staną śmierć i choroba – żądza życia nigdy nie jest silniejsza niż wówczas, gdy widać, jak bardzo jest kruche – pokochaliśmy się tak, jakbyśmy należeli do zagrożonego gatunku. Tak naprawdę są na tym świecie tylko dwa rodzaje seksu. Niemałżeński i małżeński. Wynikający z pożądania i wynikający z obowiązku. Pełen pasji i pełen współczucia. Gorący i letni. Pieprzenie się i kochanie. Na ogół w pewnym momencie traci się ten pierwszy na rzecz drugiego. To się zdarza. Ale zawsze można odzyskać ten pierwszy. Jest tak, jak powiedziała moja mama. Trzeba się tylko ponownie zakochać. 28 Na Primrose Hill powiedzieliśmy sobie do widzenia. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby Kazumi już nigdy nie chciała zamienić ze mną ani słowa. Lecz było w niej coś – jakaś wielkoduszna oficjalność wynikająca z tego, że była Japonką – co kazało jej jeszcze raz się ze mną spotkać. Rozpoczynał się jeden z tych jasnych czystych dni, kiedy Londyn wydaje się nie mieć kresu. Z Primrose Hill widać było całe miasto, ale prawie nie dochodził tam odgłos ulicznego ruchu. Miało się wrażenie, że prawdziwy świat jest gdzieś daleko. Wiedziałem jednak, że jest coraz bliżej. Było jeszcze bardzo wcześnie. Wszędzie pełno było psów i porannych biegaczy, ludzie śpieszyli do pracy, trzymając w dłoniach filiżanki cappuccino, a latarnie, te staroświeckie lampy, które przypominały jakieś zagubione miasto, jakiś inny Londyn, wciąż ćmiły słabo na całym Primrose Hill. – Zostajesz tutaj, czy wracasz do Japonii? – Nie możesz mnie o to pytać. Nie masz prawa mnie o nic pytać. – Przepraszam. – Przestań to powtarzać. Nie mów tego więcej. Proszę. Coś mi podała. To był polaroid, który pstryknęliśmy sobie, trzymając aparat w wyciągniętej ręce, zaśmiewając się, jakby to wszystko miało się nigdy nie skończyć. – Myślałam kiedyś, że jeśli zrobi się komuś zdjęcie, to nigdy się go nie straci – powiedziała Kazumi. – Ale teraz widzę, że jest odwrotnie. Że zdjęcia pokazują nam wszystko, co straciliśmy. – Wcale się nie tracimy – zaprzeczyłem. – Kiedy dwojgu ludziom na sobie zależy, nie tracą się. – To pierdoła – stwierdziła, wpadając w gniew. Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Zawsze udawało jej się tak przekręcić angielskie idiomy, że wydawały się jej własnym wynalazkiem. – To kompletna pierdoła. Potrząsnąłem głową. – Zawsze będziesz dla mnie ważna, Kazumi. Zawsze będzie mi na tobie zależeć. Nie przestanie mi na tobie zależeć, jeśli nawet będziesz z innym mężczyzną. Jak mogą się tak naprawdę utracić ludzie, którzy się kochali? – Nie wiem – odparła. – Nie potrafię tego wyjaśnić, ale to się zdarza. – Nie chcę, żebyś zniknęła z mojego życia. – Ja też. – Na świecie są cztery miliardy ludzi, a mnie zależy tylko na kilkorgu. Między innymi na tobie. Zwłaszcza na tobie. Więc nie mów tak, jakbyśmy się porzucali. – Dobrze, Harry. – Zawsze razem? Uśmiechnęła się. – Zawsze razem, Harry. – Do zobaczenia, Kazumi. – Do widzenia. Patrzyłem, jak schodzi w dół Primrose Hill jedną z tych wąskich dziwnych ścieżek, które przecinają park w różnych kierunkach – tak różnych jak wybory, których człowiek zmuszony jest dokonywać w swoim życiu. Obserwowałem ją, aż zniknęła, wiedząc, że nigdy nie przestanę się zastanawiać, jakby to wyglądało, gdybyśmy byli razem, wiedząc, że nigdy nie przestanie mi na niej zależeć i nigdy nie przestanę spotykać się z nią w snach. I dokładnie w tym samym momencie, kiedy wyszła z parku i zniknęła mi z oczu, coś się wydarzyło, choć właściwie może mi się tylko zdawało. Miałem wrażenie, że na całym Primrose Hall zgasły światła. Nigdy już jej nie zobaczyłem. Mama nałożyła perukę Dolly Parton i wybrała się na zakupy. Mały sklepik w sąsiedztwie, gdzie zaopatrywała się przez dziesięciolecia, niedawno zamknięto po przejściu właściciela na emeryturę i teraz musiała jeździć parę mil do hipermarketu. Mama wolała właściwie hipermarket – „mam o wiele większy wybór, kochanie” – ale trudno było tam dojechać autobusem, w związku z czym raz w tygodniu Pat i ja zawoziliśmy ją samochodem. Skręcaliśmy właśnie naszym wózkiem w stronę stoiska ze świeżym mięsem, kiedy zderzył się z nami jakiś staruszek z samotną puszką kociego żarcia w poobijanym drucianym koszyku. Miał szary trzydniowy zarost na obwisłym starczym podbródku i zapinany z przodu sweter, który wyglądał, jakby żywiła się nim pokaźna kolonia moli. Otrzepując wynędzniałego staruszka, zdałem sobie sprawę, że już się gdzieś wcześniej spotkaliśmy. – Elizabeth! – zawołał. To był Tex, chociaż tego dnia zdecydowanie bardziej przypominał Grahama. Moja mama wrzuciła nonszalancko paczkę ekologicznego bekonu do swego eleganckiego, wypełnionego produktami wózka. – O, cześć – powiedziała, nie racząc nawet wymienić jego kowbojskiego imienia... i w ogóle żadnego imienia. – Chodzisz dalej na tańce? Tex wypuścił z płuc powietrze, przekrzywił swoją pomarszczoną twarz i pomasował się po biodrze. – Złamałem kość udową, Liz. Podczas Hołubców na twardej desce w Wickford. Musiałem odłożyć na jakiś czas potańcówki. Gapił się na moją mamę, jakby to była Joan Collins, i to w któryś z jej lepszych dni. I rzeczywiście – wyglądała wspaniale. Nie chodziło tylko o wspaniałą blond perukę w stylu country ani o wagę, którą straciła. Z mojej mamy emanowała teraz pewność siebie i zahartowana w ogniowej próbie wewnętrzna siła. Fakt, że została bezceremonialnie porzucona przez tego dziadygę, był jej najmniejszym zmartwieniem. Wytrzymała większe od tego ciosy. – Cóż, wyglądasz... uroczo – bąknął Tex. – Dzięki. – Mama uśmiechnęła się grzecznie, lustrując wzrokiem pomarszczonego staruszka, jakby nie bardzo go sobie przypominała. – Miło było cię spotkać – powiedziała, po czym odwróciła się do Pata i do mnie. – Jedziemy, chłopcy. – Może... może moglibyśmy napić się kiedyś herbaty – wyjąkał Graham. – Jeśli nie jesteś zbyt zajęta. Mama udała, że nie dosłyszała, i zostawiliśmy Grahama z jego samotną puszką kociego żarcia przy ladzie z mrożonkami. – Mogłabyś umówić się z nim na herbatę – powiedziałem do mamy, chociaż w skrytości ducha byłem dumny, że pokazała mu, gdzie jest jego miejsce. – To nieszkodliwy starszy mężczyzna. – Ale nie jest moim mężczyzną, Harry. Na chwilę o tym zapomniałam. A potem sobie przypomniałam. Dla mnie istnieje tylko jeden mężczyzna. I tak zawsze było. Pat i ja próbowaliśmy dotrzymać jej kroku, wypatrując blond włosów, które pojawiały się i znikały w drodze do kas. I pomyślałem, że Doiły Parton byłaby dumna z mojej mamy. Bez względu na to, jak straszną operację przeszła, coś w jej wnętrzu pozostało nietknięte. I kiedy wyjeżdżając z parkingu, zobaczyłem Texa czekającego na autobus w siąpiącym kapuśniaczku, wolałem nie proponować, że go podrzucimy. Mama omiotła go beznamiętnym spojrzeniem i przez chwilę myślałem, że pokaże mu w geście pogardy palec. W głębi ducha wiedziałem, że jest na to za grzeczna. Gdyby jednak zdecydowała się na taki gest w stosunku do Grahama-znanego-także-jako-Tex, wiedziałem, że nie byłby to palec środkowy. To byłby sąsiadujący z nim palec lewej ręki, na którym w dalszym ciągu nosiła ślubną obrączkę. Przed domem mamy czekały już na nią trzy panie. Jedna z nich miała koło czterdziestki, lecz dwie pozostałe były młodsze ode mnie. Wyglądały wszystkie, jakby świat zawalił im się na głowy. Mama wpuściła nas do domu. Nie musiała mi mówić, że to kobiety, którym udziela porad związanych z rakiem piersi. Panie poszły do salonu z moim synem, a ja i mama zrobiliśmy w kuchni herbatę. Słyszałem, jak zaśmiewają się z czegoś, co powiedział Pat, i miałem wrażenie, że od dawna się już nie śmiały. – Widziałeś tę młodą, Harry? – zapytała mama. – Przeszła tę samą operację co ja. Usunęli jej tę samą pierś. Boi się teraz na siebie spojrzeć. Wyobrażasz sobie? Boi się lustra. Nie można do tego dopuścić. Nie można bać się na siebie patrzeć. Ze mną mogą pogadać. Bo ich rodziny – mąż, córki, synowie – chcą, żeby rozwiać ich obawy. Nie chcą prawdy... chcą, żeby ich uspokoić. A mnie nie muszą uspokajać. I nie muszą się przede mną niczego wstydzić. Jestem taka sama jak one. I czego w ogóle mamy się wstydzić? To nic strasznego. Są nieśmiałe. Jestem od nich starsza, Harry, i silniejsza, niż byłam kiedykolwiek. To uczyniło mnie silniejszą. To dało mi dziwny rodzaj siły. Nie boję się już tego świata. Te dziewczęta... wiem, że powinnam mówić kobiety, ale dla mnie są dalej dziewczętami... nie mogą powiedzieć swoim mężom, jak się czują. I trzeba się z tym pogodzić. Życie nigdy nie jest proste. Widzę to teraz. Kochałam twojego ojca nad życie. Nie musimy jednak mówić wszystkiego osobie, z którą wzięliśmy ślub. To żaden wstyd. – Ale niewykluczone, że mężowie by je zrozumieli – odparłem. – Powinniśmy przecież starać się nawzajem rozumieć, prawda? I jeśli mężowie je naprawdę kochają, może by zrozumieli? – Może – zgodziła się mama. – Jeśli je naprawdę kochają. – Mogę cię o coś spytać? W związku z tobą i tatą? – Wal śmiało. – Czy to się zmienia? Mam na myśli, z biegiem lat. Czy mam się spodziewać, że moje małżeństwo będzie się różniło od tego, co było na początku? Mama uśmiechnęła się. – Zmienia się przez cały czas, nigdy nie przestaje się zmieniać. Kiedy jesteś młody, mówisz: kocham cię, bo cię potrzebuję. A kiedy jesteś stary: potrzebuję cię, bo cię kocham. To duża różnica. I nie mówię, że jedno jest lepsze od drugiego, chociaż to drugie trwa trochę dłużej. Ludzie nigdy nie przestają się kochać, Harry. Jeżeli to, co ich łączy, jest prawdziwe, nigdy nie przestają. – Wzięła moje ręce w swoje. – Posłuchaj, Harry. Jeśli masz ochotę, porozmawiaj z nią. Porozmawiaj z Cyd. Powiedz jej, co się dzieje. Porozmawiaj ze swoją żoną, jeśli sądzisz, że to pomoże. – Nie wiem, czy potrafię. Chciałbym, widzisz, żeby była ze mnie dumna. Tak, jak ty byłaś dumna z taty. – Uścisnąłem jej dłonie. – Chciałbym, żebyś ty też była ze mnie dumna. – Już teraz jestem z ciebie dumna – odpowiedziała. Peggy wróciła do domu z nogą w gipsie, na którym podpisały się wszystkie dzieci z oddziału. Musiało jeszcze minąć sporo czasu, zanim wróci do szkoły, ale złamanie zrastało się i idąc tego dnia spać, czuliśmy wielką ulgę. Peggy wracała do zdrowia. Podobnie jak ja, choć nie umiałem dobrze wytłumaczyć, na czym to polegało. – Muszę ci coś powiedzieć, Cyd. – Nie musisz mi nic mówić. Tak samo jak ja nie muszę mówić ci nic o Luke’u. Bo nie ma o czym mówić. – Ale ja chcę ci coś powiedzieć. O tym, co się wydarzyło. O tym, jak się na chwilę utraciliśmy. – Nie musisz mi o niczym mówić. Daj po prostu odpocząć oczom. – Poczułem, jak moja żona dotyka po ciemku mojej ręki. – Jesteś w domu – powiedziała. 29 Życie bierze w jasyr wszystkich, których kochamy. Dlatego mojej żonie było tak ciężko, kiedy Peggy wróciła do domu. Kiedy ktoś zobaczy swoje dziecko w szpitalu, tak naprawdę nigdy nie jest już wolny. Nigdy nie jest tak samo wolny, jak był wcześniej, gdy się dowie, jak wiele czyha na nie zagrożeń. Nigdy nie będzie wolny od obaw, że to wydarzy się ponownie i że następnym razem skończy się gorzej. Nie chodziło tylko o jej córkę. Późno w nocy zadzwoniły do Cyd jej siostry z Teksasu. Martwiły się o matkę, którą znaleziono, gdy błąkała się po parkingu z nagranym na DVD Przeminęło z wiatrem, bez pieniędzy w torebce, nie pamiętając, jak się tam znalazła. – Wygląda to na początek choroby weteranów – stwierdziła moja mama i to było straszne: kolejna rzecz, o którą musiała się martwić Cyd. W związku z czym gdy zgasiliśmy którejś nocy światło i wspomniała mimochodem, że spóźnia się jej okres, pomyślałem, że to stres. Stres wyczynia dziwne rzeczy z organizmem. A kiedy zbudziła się nazajutrz rano, pobiegła do łazienki i próbowała bez skutku puścić pawia, pomyślałem: biedactwo. Robiło jej się niedobrze ze zmartwienia o córkę, a teraz martwi się o matkę. I nawet wówczas, gdy stojąc w drzwiach łazienki, słuchałem charczenia Cyd, nawet wówczas niczego nie pojmowałem. Nie rozumiałem, że to się znowu wydarzyło. Najwspanialsza rzecz pod słońcem. Widziałem już wcześniej ten przedmiot. Prawdę mówiąc, kiedy Giną dowiedziała się, że urodzi Pata, widziałem ich kilkanaście. Nie było w nich nic specjalnego. Zwyczajne białe kawałki plastiku. Wyglądające, jakby czegoś im brakowało, niczym pozbawione włosia szczoteczki do zębów. Podniosłem test ciążowy. Wydawał się zaskakująco lekki. Tak lekki, że zakręciło mi się w głowie. Były w nim dwa okienka. W jednym, małym i okrągłym, widniała cienka niebieska linia. A w drugim, małym i kwadratowym, które, jak rozumiałem, było tym ważnym, tym kluczowym, tym, które wszystko zmieniało, widniała kolejna cienka niebieska linia. I w końcu to do mnie dotarło. Nie spóźniony okres i nie torsje, ale wszystko. W końcu zrozumiałem. Pojąłem, dlaczego muszę zostać i dlaczego zostanę na zawsze. W tym samym momencie wyczułem raczej, niż usłyszałem, że Cyd staje w progu łazienki. Ocierając oczy rękawem podkoszulka, jednocześnie śmiała się i płakała – to chyba standardowa procedura. – Nie masz nic przeciwko? – zapytała. Wziąłem ją w ramiona. – To mało powiedziane. To najlepsza wiadomość pod słońcem. Moja żona popatrzyła na mnie z uśmiechem i być może po raz drugi w życiu wiedziałem, po co żyję. – Zaczekaj chwilę – powiedział Eamon. – Zostajesz ze swoją żoną z powodu jakiegoś głupiego palanta w BMW? – Tego nie powiedziałem. – Powiedziałeś, że ten wypadek wszystko zmienił. Że zanim się wydarzył, Cyd pakowała walizki. Opuszczała cię, Harry, a ty byłeś gotów związać się z kimś innym. Czy Cyd i ja rozstalibyśmy się, gdyby Peggy nie miała wypadku? W głębi serca nie wiedziałem, co mogłoby nas powstrzymać. Takie to wszystko jest kruche, delikatne niczym pajęcza sieć, takie misterne i łamliwe, pracowicie tkane, lecz dające się tak łatwo rozerwać kilkoma okrutnymi przypadkowymi ciosami. Małżeństwo moich rodziców było chyba zbudowane z mocniejszego tworzywa. Moja mama i tato autentycznie wierzyli, że nie mogą być szczęśliwi z nikim innym. Wiedziałem, że nie jest to prawdą w odniesieniu do mnie. Mógłbym być szczęśliwy z Kazumi. Podobnie jak Kazumi mogłaby odnaleźć to, czego wszyscy szukamy, z jakimś innym mężczyzną. Podobnie jak Cyd mogłaby znaleźć kogoś innego, kto by ją pokochał. To wcale nie oznaczało, że nasz związek był nic niewart. Pod pewnymi względami świadomość, że każde z nas przetrwałoby bez drugiego, sprawiała, że to, co nas łączyło, wydawało się jeszcze bardziej cenne. Zostaliśmy ze sobą, ponieważ postanowiliśmy ze sobą zostać. W świecie, w którym stale dokonuje się wyborów, wybraliśmy siebie. – Jest przecież dziecko – powiedziałem Eamonowi. – To dziecko nas naprawdę do siebie ponownie zbliżyło. To dziecko, które wydamy na świat. Będziemy prawdziwą rodziną. Może już nią jesteśmy. Nie wyglądał na przekonanego. Wiedziałem, że chce ode mnie pewności, chce żelaznych gwarancji, że ta miłość będzie trwała i że małżeństwo się obroni. Ale jak mówiła moja mama: jeśli chcesz gwarancji, dzieciaku, kup sobie toster. – Słuchaj, Eamon, powód, dla którego jestem ze swoją żoną, nie jest skomplikowany. Jestem z nią, bo ją kocham. – Tak jak kochałeś Kazumi? Czy w jakiś inny sposób? To jest inny rodzaj miłości, czy ten sam rodzaj miłości? Muszę to wiedzieć. Co by się stało, gdyby było odwrotnie, Harry? Co by było, gdybyś przespał się z Kazumi w Irlandii? I nie przespał się ze swoją żoną po powrocie do Londynu? Co by było... i to jest kluczowe pytanie... gdyby ta druga kobieta nosiła w łonie twoje dziecko? – No cóż, wtedy... Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Czasami najlepiej jest zignorować chaos, który czai się tuż za naszymi frontowymi drzwiami. Wszelkie inne kobiety, które mógłbym pokochać, wszelkie inne tory, po jakich mogło się potoczyć moje życie, wszelkie inne dzieci, czekające, by się narodzić – nie mogłem po prostu dzisiaj o tym wszystkim myśleć. Jestem w końcu żonatym mężczyzną. Ciśnienie krwi się obniżyło. Dostawy krwi do mojego mózgu nie miały zostać w najbliższym czasie odcięte. Dobra wiadomość, pomyślałem. Chciałem widzieć, jak dorasta to dziecko. Chciałem towarzyszyć mu dość długo, żeby uznało mnie za starego ramola, który nie wie nic o życiu. Chciałem żyć wystarczająco długo, żeby zobaczyć, jak moje najmłodsze dziecko staje się dorosłe. Taki miałem teraz plan. Taką miałem nową ambicję. I w coraz większym stopniu wydawało mi się to jedyną ambicją, jaką warto mieć. – Sto trzydzieści pięć na siedemdziesiąt pięć – stwierdziła lekarka. – Nieźle. Całkiem nieźle. Nie przytył pan... nie pali. Dużo pan ćwiczy? – Trzydzieści minut ćwiczeń na krążenie, trzy razy w tygodniu. – To odpowiednia ilość. Nie należy przesadzać. Siłownia pochłania ostatnio więcej ofiar niż rak i choroby serca razem wzięte. Dużo pan soli? – W ogóle nie używam tego świństwa. – Co z kofeiną? – Cóż... czasami trudno zrezygnować z cappuccino. Ale skończę z tym. – Czasami musimy zerwać z rzeczami, które kochamy, i nauczyć się doceniać rzeczy, których potrzebujemy – powiedziała lekarka. A ja zobaczyłem przed sobą twarz mojej żony. Czarne włosy przycięte na pazia, szeroko osadzone piwne oczy, szeroki uśmiech i drobne zmarszczki, które zaczęły się pojawiać wokół jej słodkich małych ust. Tę twarz, tak znajomą i tak ukochaną. – Ale co robić, jeśli to są te same rzeczy? Co robić, jeśli rzeczy, które kochamy, są tymi samymi, których potrzebujemy? Moja lekarka uśmiechnęła się i zaczęła pakować aparat do mierzenia ciśnienia. – Wtedy nie będzie pan już musiał mnie odwiedzać – odparła. Peggy i ja przeszliśmy przez złocone drzwi domu towarowego i natychmiast owionął nas zapach tysiąca różnych perfum. W środku panował tłok i instynktownie wzięliśmy się za ręce. – Spójrz, Harry! Darmowy manikiur! Robią ci paznokcie i nawet za to nie płacisz! – Może później, kochanie. Wjechaliśmy schodami ruchomymi do działu dziecięcego i niemowlęcego. Tak dużo zmieniło się od czasu, gdy ostatnio byłem ojcem. A może Giną i ja nie mieliśmy pieniędzy, żeby kupować każdy dostępny na rynku niemowlęcy produkt. Tak czy inaczej, wiele z tych rzeczy wydawało mi się kompletnie nowe. Niemowlęca huśtawka – w porządku, znałem ją i wyraźnie pamiętałem Pata, który podskakiwał w niej niczym bezzębny Budda, obnażając dziąsła z radości. Ale specjalny gryzaczek na łóżeczko, dzięki któremu niemowlak nie żuje poręczy – kiedy zaczęli to sprzedawać? I samochodowy pojemnik na zabawki – czyżby już nie mogły się walać po całym tylnym siedzeniu? No i te wszystkie inne gadżety – naturalny relaksator dla niemowląt (grający cztery różne kołysanki) albo niemowlęcy materacyk do kąpieli (miękki kokon, dzięki któremu główka dziecka wystaje z wody, a ciało unosi się bezpiecznie tuż pod powierzchnią). A także ochronne okulary nakładane podczas mycia włosów szamponem. To było sprytne, to był genialny pomysł. Coś takiego przydałoby się Patowi. I spójrzcie na to – miska z silną przyssawką, która zapobiega rozlewaniu się posiłku. Dziecko dwudziestego pierwszego wieku nie ma nawet szansy na rozlanie czegokolwiek. – Co oni jeszcze wymyślą, Peg? Peggy? W tym momencie uświadomiłem sobie, że zniknęła. Poczułem lęk, który przeszył mnie niczym gorączka. Przeszukałem dział dziecięcy, ale tam jej nie było. Przez cały czas myślałem o jej ojcu, który wyjechał w podróż poślubną i nigdy z niej nie wrócił, który złamał serce Peggy, pozostając w Manili, próbując szczęścia na jakimś obcym lądzie, porzucając swoje dziecko, jakby było dla niego czymś w rodzaju złego długu. Jim opuścił swoje dziecko raz na zawsze i chociaż mnie osobiście żyło się łatwiej, kiedy nie było go w pobliżu, zadało to Peggy – temu przepięknemu dziecku zasługującemu tylko na to, by je kochać – ranę, która nigdy nie miała się już zagoić. Zastanawiałem się, czym tak naprawdę się od niego różnię i czy jestem choć trochę lepszy od Jima, który zawsze umieszczał swoją córkę na ostatnim miejscu pośród swoich priorytetów. Czy naprawdę byłem od niego kimś lepszym? Czy też tak bardzo zaabsorbowało mnie mające się urodzić dziecko, że zapomniałem o tym żywym, stąpającym przy moim boku? Przeszukałem całe piętro, zawierając gorączkowe pakty z Panem Bogiem, modląc się o drugą szansę, desperacko wypytując sprzedawców i klientów, czy nie widzieli małej dziewczynki z różowym plecaczkiem Lucy Doli. I nagle uświadomiłem sobie, gdzie ją znajdę. Była na parterze, nieopodal złoconych drzwi, pośród zapachu tysiąca perfum, cierpliwie pozwalając, by zrobiono jej za darmo manikiur w dziale kosmetyków. – Cześć, Harry – pozdrowiła mnie. – Znalazłeś to, czego szukałeś? – Cześć, ślicznotko. Tak, chyba mamy już wszystko. Manikiurzystka w białym fartuchu posłała nam promienny uśmiech. – Jaką ma pan piękną córkę – powiedziała. Peggy i ja tylko się do siebie uśmiechnęliśmy. Wyłonił się problem. Po ośmiu tygodniach ciąży Cyd miała poranne plamienie. I nagle zaczęliśmy się obawiać, czy nie stracimy naszej inwestycji w przyszłość. Kiedy poszedłem z nią na badania, przy drzwiach stała srebrna misa z kondomami poukładanymi delikatnie niczym potpourri. Widząc unoszący się nad moją głową znak zapytania, Cyd wyjaśniła, że kondomy nasuwa się na instrument, który wkłada jej do środka położnik, aby móc obejrzeć dziecko. Aby zobaczyć, czy nic mu nie jest. Aby zobaczyć, czy nasze dziecko wciąż żyje. – Założę się, że masz w środku różne dziwne rzeczy, dziewczyno – powiedziałem, biorąc ją za rękę. – Ale żadna z nich nie jest tak dziwna jak twój penis, Harry – odparła. Później, gdy przyszedł położnik, Cyd usiadła na tym skomplikowanym fotelu podobnym chyba do tego, co mają w pierwszej klasie British Airways, a na umieszczonym przy jej boku ekranie doktor pokazał nam małe pulsujące światełko, oznaczające bicie serca naszego nienarodzonego dziecka. Czuło się świetnie. I wciąż tam było. Miało zamiar żyć. Nic nie mogło go powstrzymać przed narodzeniem. Nie patrząc na mnie – oboje nie mogliśmy oderwać oczu od ekranu – Cyd uścisnęła moją dłoń, i wtedy położnik pokazał nam główkę, komicznie wielką, niczym wyprodukowaną w niebie żarówkę, oraz maleńkie rączki i nóżki, które dziecko co jakiś czas splatało i rozplatało. I widząc ten cud, ten mały i największy ze wszystkich cud, roześmieliśmy się oboje z najczystszej radości. A ja wiedziałem, że to dziecko będzie kochane tak, jak zasługuje na to każde dziecko... ta dziecinka, która łączyła nas ze wspaniałą nieskażoną przyszłością, a także z tym, co znaczy żyć na tym świecie i – przede wszystkim i poza wszystkim – ze sobą we dwoje. 30 Kiedy pogoda była ładna, a niebo bezchmurne, mój syn i ja kładliśmy się na plecach w ogrodzie starego domu, jeden obok drugiego, i patrzyliśmy prosto w górę, obserwując pojawiające się gwiazdy. Pat kochał teraz gwiazdy. Dzieci zmieniają się, zmieniają się tak szybko, zmieniają się, nawet gdy na nie patrzymy. Po obejrzeniu dokumentalnego serialu, który przez sześć tygodni przykuwał go do telewizora w każdy środowy wieczór, Luke Skywalker, Darth Vader i Han Solo musieli w końcu ustąpić miejsca w jego rozwijającej się wyobraźni Gwieździe Polarnej, Syriuszowi i Wedze. – Tato? – Co, kochanie? – Bernie Cooper mówi, że gwiazdy to umarli ludzie, którzy spoglądają na nas z góry. I wiesz co? Jedna z nich, rozumiesz? Jedna z nich to dziadek Berniego Coopera. Pat na chwilę umilkł. Patrzyliśmy w nieskończoność. Z domu dobiegały nas ciche głosy mojej matki i jednej z kobiet, które przychodziły do niej z wizytą, chcąc porozmawiać i odnaleźć swoje miejsce w przyszłości. – Czy to prawda, tato? – Chciałbym tak myśleć, Pat. – W takim razie chciałbym wiedzieć... która z nich to mój dziadek? – zapytał. I wiedziałem, że mój ojciec uwielbiałby tego chłopca. Mój tato podziwiałby nowe wyrzynające się zęby Pata, jego obsesję na punkcie gwiazd, miłość, jaką darzył swoją babcię, Berniego Coopera oraz psa Britneya – który dopiero co przybył do tego kraju i bardzo dobrze się aklimatyzował, spacerując po wszystkich wielkich londyńskich parkach – mój tato uwielbiałby to ciekawe, serdeczne dziecko... mojego syna. Konie i gwiazdy. Pata oczarowały konie i gwiazdy i to oczarowałoby mojego ojca. Będąc twardym facetem, odkąd sięgam pamięcią, najtwardszym facetem pod słońcem, mój ojciec nigdy już nie wydawał się taki twardy po urodzeniu Pata. Może po to właśnie są wnukowie – żeby pozwolić ci po raz ostatni darzyć kogoś tą bezwarunkową niezmienną miłością. Tego ranka, kiedy narodził się Pat, w moim ojcu zaczęło tajać coś, co tkwiło w nim głęboko skute lodem, i wiedziałem, że z biegiem lat i po urodzeniu się kolejnego dziecka mój tato miękłby coraz bardziej. Zabrakło nam po prostu czasu na to wszystko. – Wybierz największą gwiazdę, którą widzisz – powiedziałem Patowi. – Wybierz najjaśniejszą. To jest twój dziadek, który na ciebie patrzy. Po tym go zawsze poznasz. Gwiazdy są jak fotografie. Można z nich wyczytać, co się chce. Można wierzyć, że symbolizują wszystkich, których utraciłeś, albo wszystkich, których kochałeś i nadal będziesz kochał. W tej kwestii zgadzam się chyba z małym Berniem Cooperem. Patrząc na gwiazdy, pomyślałem o bliźniętach, które Giną straciła w dziesiątym tygodniu ciąży, o nienarodzonych dzieciach, które pozostaną z nią na zawsze, o biednych małych upiorach jej małżeństwa. I pomyślałem o moich własnych upiorach. – Pamiętasz moją przyjaciółkę Kazu? – zapytała mnie któregoś ranka Giną, kiedy przyjechałem po Pata. Britney z entuzjazmem obwąchiwał moje krocze, a moja była żona, wciąż blada i osowiała po stracie, dojrzała w końcu do tego, aby ujawnić, że przez cały czas o wszystkim wiedziała. – Wyszła za mąż, Harry. W Japonii. Kazu spotkała mężczyznę swoich marzeń. W Ginzie utknęła z nim w windzie. Szła na kolację i nagle się objawił. Nigdy nic nie wiadomo, prawda? Nigdy nie wiadomo, kiedy cię to porazi. To była pocztówka z innego życia, mapa drogi, której się nie wybrało. I zdałem sobie sprawę, że pragnę dla Kazumi dokładnie tego samego, czego moja żona pragnęła dla mnie, czego wszyscy pragniemy dla naszych byłych partnerów. Szczęścia, ale może niezbyt upojnego. Słuchając oddychającego przy moim boku syna i obserwując gwiazdy nad głową, pomyślałem o trojgu moich dzieciach. O chłopcu, dziewczynce i niemowlęciu. Dwojgu już urodzonych i jednym nienarodzonym. Patrząc na gwiazdy, pomyślałem o Peggy i Pacie, ustawiających się w zdyscyplinowanej kolejce, żeby dotknąć rosnącego brzucha Cyd, Peggy z ustami otwartymi z zachwytu, gdy próbowała wyczuć drobne cudowne ruchy dziecka, i Pacie, który, kiedy przyszła na niego kolej, uśmiechał się półgębkiem i mruczał do siebie „O tak, Moc jest w nim silna”. Wkrótce ta współczesna rodzina stanie się jeszcze bardziej skomplikowana, roić się w niej będzie od przyrodnich braci i przyrodnich sióstr, rodziców naturalnych i przysposobionych. Ostatecznie jednak zrozumiałem, że tylko od nas zależy, czy czujemy się jak prawdziwa rodzina. Nikt inny nie ma znaczenia. Etykietki, które nam przylepiają, nic nie znaczą. Mieliśmy prawdziwą rodzinę, jeśli tego chcieliśmy. Cała reszta – jak zwykła mawiać pewna moja stara przyjaciółka – to pierdoła. – Spójrzcie tylko, jak się wałkonią! – roześmiała się moja mama, wychodząc w różowych papuciach do ogrodu, kiedy jej ostatni gość odjechał do rodziny. Kopnięta przez nią plastikowa piłka wylądowała w różanych krzakach taty. Wyrwani z kosmicznej zadumy, Pat i ja wstaliśmy, żeby zagrać z nią w trzy gole. Zrobiło się prawie zupełnie ciemno, dobiegał końca jeden z ostatnich dni babiego lata, lecz podmiejski wieczór był ciepły, cichy i rozgwieżdżony i nie chciało nam się jeszcze wchodzić do środka. Zostaliśmy zatem w ogrodzie starego domu dopóki, dopóty widać było piłkę, zaśmiewając się w zapadającym zmierzchu i starając jak najdłużej wykorzystać ładną pogodę i te dni, które nam jeszcze zostały, za świadków naszego meczu mając jedynie kota sąsiadów i wszystkie gwiazdy na niebie.