15005
Szczegóły |
Tytuł |
15005 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15005 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15005 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15005 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CATHERINE COULTER
PANNA MŁODA Z PIEKŁA RODEM
Dla Penelopy Williamson
doskonałej przyjaciółki i świetnej pisarki.
Kobiety o nieskończenie dobrym guście,
czemu daje świadectwo w każdy wtorek
w Kantynie.
Nora nie ma racji. To nie będzie rozwlekłe.
ROZDZIAŁ 1
Montego Bay, Jamajka
Czerwiec 1803 roku
Mówiono, że miała trzech kochanków.
Fama głosiła, że byli to: Oliver Susson, blady prawnik o zapadniętej piersi, jeden z
najbogatszych ludzi w Montego Bay, nieżonaty, wchodzący w wiek średni; Charles
Grammond, właściciel plantacji cukru, sąsiadującej z Camille Hall, gdzie mieszkała,
mężczyzna o pociągłej twarzy, żonaty z kobietą znaną z silnej woli, ojciec czworga
nieznośnych dzieci; oraz lord David Lochridge, najmłodszy syn księcia Gilfordu, zesłany na
Jamajkę, ponieważ w ciągu trzech lat trzykrotnie się pojedynkował, zabił dwóch mężczyzn
oraz usiłował - bezskutecznie, bo miał nieprawdopodobne szczęście w kartach - stracić cały
majątek babki, odziedziczony w wieku lat osiemnastu. Lochridge był teraz w wieku Rydera -
to znaczy miał dwadzieścia pięć lat - wysoki i szczupły, o ciętym języku i anielskiej twarzy.
Pierwszego popołudnia w Montego Bay, spędzonego w tamtejszej, cieszącej się
popularnością kawiarni o nazwie Złoty Dublon, która mieściła się w niskim budynku,
usytuowanym, ku zaskoczeniu Rydera, tuż obok kościoła Świętego Jakuba, dowiedział się za-
dziwiających szczegółów o owych mężczyznach, ale nie usłyszał prawie nic na temat damy,
która wszystkich trzech sprawiedliwie obdarzała swymi względami. Przebiegły właściciel
kawiarni pozyskiwał sobie poparcie bogatych mężczyzn z wyspy, stosując prosty wybieg,
polegający na wykorzystywaniu własnych pięknych córek, siostrzenic i kuzynek do
nadzwyczaj miłego obsługiwania klientów. Nikt jednak nigdy nie pytał, czy w żyłach owych
pięknych młodych dziewczyn rzeczywiście płynęła choć kropla krwi właściciela.
Rydera przyjęto w kawiarni z otwartymi ramionami. Dostał filiżankę tamtejszego
grogu, ciemnego, gęstego i doskonale rozgrzewającego wnętrzności. Odprężył się,
zadowolony, że po długiej podróży statkiem znów ma pod stopami stały ląd. Popatrzył wokół,
przyglądając się zebranym w kawiarni mężczyznom. Jeszcze raz zastanowił się nad
okolicznościami, które zmusiły go do opuszczenia domu w Anglii i przybycia na tę
zapomnianą przez Boga wyspę. Samuel Grayson, zarządca należącej do rodziny plantacji
cukru, wystosował do starszego brata Rydera, Douglasa, hrabiego Northcliffe, histeryczny w
tonie list, opisując zgoła fantastyczne i nadprzyrodzone zdarzenia, rozgrywające się w
Kimberly Hall. Były to oczywiste bzdury, ale Ryder chętnie się zgodził na wyjazd, ponieważ
zarządca był szczerze przerażony, a Douglas, wbrew swojej woli, właśnie się ożenił z pewną
młodą damą i potrzebował czasu, aby przywyknąć do swego nowego i niespodziewanego
stanu. Tak więc Ryder spędził na morzu siedem tygodni, zanim, w samym środku upalnego
lata, przybył na miejsce, to jest do Montego Bay. To, co mu się przytrafiło, było bardzo
tajemnicze, a on uwielbiał tajemnice. Usłyszał, jak jeden z mężczyzn w kawiarni mówi coś o
dziewczynie posiadającej trzech kochanków. Czyżby tutejsi mężczyźni nie mieli innych
tematów do rozmowy? A potem pojawił się jeden z owych kochanków, prawnik Oliver
Susson, i zapanowało chwilowe milczenie, a wreszcie jeden ze starszych dżentelmenów
powitał go tubalnie: - A oto i drogi Oliver, który nie ma nic przeciwko dzieleniu się swoim
posiłkiem z innymi braćmi.
- O nie, Alfredzie, on dzieli się wyłącznie deserem.
- Tak, śliczne ciasteczko. Słodka bajaderka - odparł starszy dżentelmen z łakomym
uśmiechem. - Zastanawiam się, jak też smakuje. Jak myślisz, Morgan?
Ryder pochylił się w wyplatanym fotelu. Sądził, że na Jamajce przyjdzie mu się
nudzić.
Stwierdził, że się uśmiecha. U diabła, cóż to za kobieta, która z taką zręcznością
żongluje trzema mężczyznami?
- Wątpię, by smakowało wiśniami - odparł mężczyzna zwany Morganem. - Ale
zapewniam cię, że młody lord David oblizuje po nim usta.
- Spytajmy Olivera. On nas najlepiej poinformuje o smaku interesującego nas ciastka.
Oliver Susson był bardzo dobrym prawnikiem. Błogosławił chwilę przed dwunastoma
łaty, w której przybył do Montego Bay, ponieważ pod nieobecność właścicieli prowadził
sprawy trzech plantacji cukru. Żaden z przebywających w Anglii trzech właścicieli nie miał
nic przeciwko temu, że Oliver jest też adwokatem konkurentów. Oliver westchnął. Słyszał
prowokujące komentarze, lecz nie okazał najmniejszych emocji, prócz wyrozumiałego
uśmiechu.
- Drodzy panowie - powiedział z niefrasobliwą dobrodusznością. - Dama, o której
rozprawiacie, jest królową wszelkich deserów. A wasza zazdrość powoduje, że stajecie się
impertynenccy.
To rzekłszy zamówił koniak u olśniewającej młodej kobiety o rudych włosach,
ubranej w suknię odsłaniającą jej pierś o barwie gęstego koziego mleka, podawanego do
kawy. Następnie rozwinął angielską gazetę i zasłonił nią twarz.
Kim, u diabła, jest ta młoda kobieta? Jak się nazywa?
Ryder wcale nie miał ochoty wychodzić z kawiarni. Na dworze prażyło niemiłosierne
słońce. Wszystkie drogi pokrywała gruba warstwa pyłu, który przy każdym kroku wzbijał się
spod stóp. Ale był zmęczony i musiał się dostać do Kimberly Hall, aby uspokoić nerwy
nieszczęsnego Graysona. Cóż, o tym tak zwanym deserze dowie się czegoś później.
Zapłacił rachunek, skłonił się nowo poznanym dżentelmenom i wyszedł na
popołudniowy skwar. Gorąco zwalało go z nóg i Ryder zastanawiał się, jak w tym piekle
ktokolwiek może mieć ochotę na miłość. Natychmiast otoczyły go ciemnoskóre dzieciaki w
łachmanach. Jedne chciały czyścić jego buty, inne proponowały, że zamiotą mu drogę
kilkoma związanymi w pęk gałązkami. Wszystkie pokrzykiwały: „Massa! Massa!” Ryder
rzucił im kilka szylingów i skierował się z powrotem do portu. Wiedział, że część tutejszych
Murzynów jest wolna, ale te dzieciaki były obszarpane jak niewolnicy.
W małym porcie unosiła się woń gnijących ryb i Ryder omal nie zwymiotował. Pod
stopami skrzypiały deski. Wokół uwijali się niewolnicy rozładowujący statek. Nieopodal
dwaj dozorcy, biały i czarny, obydwaj z batami w dłoniach, wykrzykiwali polecenia. Ryder
zauważył Samuela Graysona, zarządcę i prawnika plantacji Sherbrooke'ów, chodzącego w tę i
z powrotem i ocierającego chustką spocone czoło.
Wyglądał na znacznie starszego, niż był w rzeczywistości. Spostrzegłszy Rydera omal
nie zemdlał z ulgi.
- Samuel Grayson? - zapytał Ryder, uśmiechając się i wyciągając dłoń.
- Tak, lordzie. Myślałem, że pan nie przypłynął i zapytałem kapitana statku,
Powiedział mi, że był pan najsympatyczniejszym z jego wszystkich dotychczasowych
pasażerów.
Ryder uśmiechnął się. Kapitan poczuł do niego sympatię, ponieważ Ryder nie
przespał się z jego o wiele młodszą żoną, po raz pierwszy towarzyszącą mężowi w rejsie,
która próbowała go uwieść podczas sztormu. Kapitan Oxenburg najwyraźniej dowiedział się
o tym.
- Oto przybywam. Nie jestem lordem. Tytuł należy do mego starszego brata,
hrabiego Northcliffe. Ja jestem zaledwie szanowny, co brzmi raczej dziwacznie, zwłaszcza w
tym oślepiającym słońcu. Myślę, że w tutejszych okolicznościach tytuły są zupełnie zbędne.
Na Boga, słońce jest tak okrutne, a powietrze ciężkie, że czuję się, jakbym dźwigał na
ramionach niewidzialnego konia.
- Dzięki Bogu, że pan przypłynął. Czekałem i rozmyślałem. Powiem prawdę, lor...
panie Ryderze, mamy kłopoty, wielkie kłopoty, a ja nie wiedziałem, co począć, ale teraz jest
pan tutaj. A co się tyczy upału, to przywyknie pan, a wtedy...
Grayson zamilkł gwałtownie i wstrzymał oddech. Ryder spojrzał w tę samą stronę, co
jego rozmówca. Zobaczył kobietę... po prostu kobietę, ale nawet z tej odległości wiedział kto
to. O tak, był pewien, że to kobieta, która tak zręcznie żongluje trzema kochankami. Tańczyli,
jak im zagrała. Ryder zastanawiał się, w czym jeszcze byli jej posłuszni. A potem potrząsnął
głową; po siedmiu tygodniach spędzonych na wielkiej brygantynie „Srebrna Fala” po prostu
go nie obchodziło, czy była uwodzicielką z Indii, czy też - co bardziej prawdopodobne -
miejscową nierządnicą. Straszliwy upal pozbawiał go sił. Nigdy w życiu nie doświadczył
czegoś podobnego. Miał nadzieję, że tak jak mówił Grayson, w końcu przywyknie do panują-
cego na wyspie skwaru. Lub po prostu położy się w cieniu, by oddać się lenistwu.
Ryder zwrócił się ku Graysonowi. Mężczyzna wciąż się przyglądał nieznajomej.
Wpatrywał się w nią łakomie niczym pies w kość, która nigdy mu nie przypadnie, bo większe
psy także mają na nią ochotę.
- Słuchaj, Grayson - powiedział Ryder i mężczyzna wreszcie spojrzał na niego. -
Chcę teraz pojechać do Kimberly Hall. O kłopotach porozmawiamy po drodze.
- Tak, lor... tak, panie. Zaraz ruszamy. Tylko że to ona, Sophia Stanton - Greville, no,
wie pan, sir - wyjąkał Grayson ocierając czoło.
- W drogę, Grayson - odparł Ryder. - Lepiej trzymaj język za zębami.
Samuel wykonał polecenie, co jednak nie przyszło mu łatwo, bo owa kobieta właśnie
zsiadała z konia przy pomocy jakiegoś białego mężczyzny, ukazując kostkę obleczoną w
jedwabną pończochę. Ryder tylko pokiwał głową. Mężczyzna tracący głowę na widok
kobiecej kostki był dla niego godny politowania. Widywał już tak wiele kobiecych łydek i
kobiecych ud oraz innych części ciała kobiecego, że wolałby raczej parasol osłaniający przed
prażącym słońcem niż wszystko, cokolwiek może ofiarować kobieta.
- I daj już spokój z tym lordem. Wystarczy Ryder.
Grayson skinął głową, nie spuszczając oczu ze wspaniałego widoku.
- Nie rozumiem - powiedział bardziej do siebie niż do Rydera, idąc w kierunku dwóch
spokojnych koni, trzymanych przez czarnoskórych chłopców. - Widział ją pan, widział pan,
jaka jest piękna, i w ogóle się nią nie zainteresował.
- To po prostu kobieta, Grayson. Ni mniej, ni więcej. Chodźmy już.
Kiedy Grayson podał mu kapelusz, Ryder omal nie krzyknął z radości. Nie wyobrażał
sobie jazdy w tym upale.
- Czy tutaj zawsze panuje taki niemiłosierny skwar?
- Mamy teraz lato. W lecie zawsze jest nie do wytrzymania - odparł Grayson. -
Jeździmy tu wyłącznie konno. Jak już sam pan zauważył, Ryderze, drogi są nieprzejezdne dla
powozów. Wszyscy dżentelmeni jeżdżą wierzchem. A także wiele dam.
Grayson zasiadł wygodnie na swoim szarym koniku. Ryder dosiadł przeznaczonego
mu czarnego wałacha, wielkiej bestii o złośliwych oczach.
- Na plantację jest prawie godzina jazdy - poinformował Grayson. - Ale na zachodzie
droga biegnie tuż nad brzegiem oceanu, więc będziemy mieli bryzę. A dom leży na wzgórzu i
docierają do niego wszystkie powiewy. W cieniu jest zupełnie znośnie.
- Świetnie - powiedział Ryder i włożył na głowę skórzany kapelusz z szerokim
rondem.
Grayson mówił i mówił. Opowiadał o dziwnym żółtym i niebieskim dymie, który
zasnuwał niebo, i o ogniach, które płonęły białym i dziwnym zielonym światłem, o jękach i
pomrukiwaniach, o woniach wprost z piekła, o odorze siarki, zwiastującym nadejście diabła,
który czeka, aby lada chwila przystąpić do ataku. Tydzień temu podłożono ogień w szopie
niedaleko domu. Syn Graysona, Emil, i niewolnicy zatrudnieni w domu stłumili ogień, zanim
się rozprzestrzenił i poczynił większe szkody. A trzy dni temu zwaliło się drzewo i upadło tuż
obok werandy. Drzewo to było bardzo mocne.
- Nie nosiło śladów piły?
- Nie - odparł stanowczo Grayson. - Mój syn obejrzał je bardzo dokładnie. To siła
nadprzyrodzona. - Grayson nabrał powietrza w płuca. - Jeden z niewolników przysiągł, że
widział wielkiego zielonego węża.
- Słucham?
- Wielkiego zielonego węża. Symbolizuje ich prymitywne bóstwo.
- Czyje prymitywne bóstwo?
- Zapomniałem, że Anglicy nic wiedzą o tych sprawach. Mówię oczywiście o wudu.
- Ach, więc ty wierzysz w siły nadprzyrodzone?
- Jestem białym człowiekiem, ale mieszkam na Jamajce od wielu lat - Widziałem
rzeczy, które w świecie białych nie mają sensu, może nawet takie, które w ogóle nie istnieją w
świecie białych ludzi. Ale zdarzają się rzeczy tak dziwne, że człowiek zaczyna mieć
wątpliwości.
Ryder wierzył w siły nadprzyrodzone nie bardziej niż w uczciwość właściciela
przybytku gier hazardowych.
- Wybacz - powiedział, kiedy Grayson wreszcie zamilkł - ale ja nie mam
najmniejszych wątpliwości. Dym i płomienie o dziwnym zabarwieniu można uzyskać,
stosując określone substancje chemiczne. Za tym wszystkim stoi więc człowiek z krwi i kości,
a nie żaden wielki zielony wąż. Musimy znaleźć odpowiedź na pytanie, kim jest ów człowiek
i dlaczego to robi.
Grayson najwyraźniej nie był przekonany.
- Jest jeszcze coś, panie Ryderze. Po rewolucji francuskiej na Haiti miał miejsce bunt,
któremu przewodził niejaki Dessalines. Wyciął w pień wszystkich białych i zmusił wielu
kapłanów i kapłanek wudu do opuszczenia Haiti. Ci ludzie posiadają wielką moc.
Rozprzestrzenili się na terenie Karaibów, a nawet w Ameryce, a wraz z nimi ich demony.
Ryder powstrzymał śmiech. Było oczywiste, że Grayson traktuje poważnie bzdury na
temat wudu. I miał rację co do jednego: biały człowiek nie mógł uznać podobnych historii za
prawdziwe, zwłaszcza jeżeli całe dotychczasowe życie spędził w Anglii.
- Wkrótce się przekonamy - powiedział. A potem dodał: - Nie wiedziałem, że masz
syna.
Grayson napuszył się jak paw.
- To dobry chłopak. I bardzo mi pomaga, a także Sherbrooke'om, zwłaszcza teraz,
kiedy posunąłem się w latach. Oczekuje nas w Kimberly Hall. Nie chciał zostawiać domu bez
opieki.
Minęli czeredę dzieciaków, wszystkie obszarpane i wszystkie czarne, dzieci
niewolników zatrudnionych na plantacjach - one, w przeciwieństwie do napotkanych w
Montego Bay, spoglądały na jeźdźców w milczeniu.
- Jesteśmy teraz na bagniskach mangrowych - powiedział Grayson, wskazując na obie
strony wąskiej drogi. - Trzeba uważać na krokodyle. Często wychodzą z bagna i wyglądają
jak grube pnie drzew leżące w poprzek drogi. Zwykle umykają na widok człowieka, ale krążą
opowieści, że nie zawsze. To bardzo niemiłe opowieści.
Krokodyle! Ryder pokręcił głową z niedowierzaniem, ale uważnie patrzył na drogę.
Ogarnął ich zgniły odór bagnistej wody. Po lewej stronie ciągnęły się karaibskie równiny, a
po prawej pola trzciny cukrowej, które dalej wspinały się na odległe wzgórza. Na niskich
kamiennych murkach siedziały kozy i przeżuwały kwiaty, pozostawione na grobach
przykościelnych cmentarzy. Na grzbietach krów siedziały czaple wyłapujące kleszcze. Na
polach pracowali wysocy czarni mężczyźni o lśniących od potu nagich torsach. Mieli na sobie
tylko spodnie. Wydawało się, że nie zwracają uwagi na panujący upał. Poruszali się ryt-
micznie, orząc ziemię lub wyrywając chwasty, albo pogłębiając rowy pomiędzy rzędami
trzciny cukrowej. Były tam również kobiety w barwnych chustkach, schylające się i
prostujące w tym samym rytmie co mężczyźni. Niedaleko widać było białego mężczyznę na
koniu, nadzorcę ukrytego w cieniu samotnego drzewa poincjany o pierzastych, podobnych do
paproci liściach, połyskujących w słońcu. Bat w jego lewej ręce zachęcał niewolników do
nieprzerwanej pracy.
Wszystko to było zupełnie obce Ryderowi. A także egzotyczne. Gęsty, słodkawy
zapach drzew uroczynu czerwonego, rosnących wzdłuż polnej drogi i lśnienie niebieskiej
wody. Ryder cieszył się, że w czasie podróży czytał o Jamajce. Dzięki lekturze miał teraz
pojęcie o miejscowej faunie i florze. Nie znalazł jednak wzmianki o przeklętych krokodylach.
- Zbliżamy się do Camille Hall - odezwał się nagle Grayson, zniżając głos niemal do
szeptu.
Ryder uniósł brwi.
- To jej dom, sir. Dom Sophii Stanton - Greville. Mieszka tu ze swym wujem i
młodszym bratem. Między Camille Hall i Kimberly Hall jest jeszcze jedna plantacja, ale jak
się orientuję, wuj Sophii chce ją wkrótce kupić i dołączyć do swoich posiadłości.
- Kto jest jej właścicielem?
- Charles Grammond. Niektórzy powiadają, że chce się przenieść do Wirginii -
jednego ze stanów na północy, ale to nieprzekonujący powód, bo Charles nie ma pojęcia o
życiu w koloniach ani o tutejszych zwyczajach. Ma czterech synów, którzy nie przysporzyli
mu chwały, pozbawieni ambicji i chęci do pracy. Jego żona ma trudny charakter, jak
słyszałem. Szkoda, wielka szkoda.
Ryder był pewien, że słyszał nazwisko tego mężczyzny w tawernie.
- Rozumiem, że ta kobieta - powiedział powoli - ta Sophia Stanton - Greville, sypia
obecnie z trzema mężczyznami. Przypomniało mi się, że jednym z nich jest właśnie Charles
Grammond.
Grayson poczerwieniał po cebulki siwych włosów.
- Dopiero co pan przyjechał!
- Był to główny temat rozmowy, którą usłyszałem w kawiarni portowej, w Złotym
Dublonie, o ile się nie mylę. Roztrząsano sprawę bardzo szczegółowo.
- Nie, nie, sir, to bogini. Jest dobra i czysta. Te opowieści to kłamstwa. Wielu
tutejszych mężczyzn nie zasługuje na miano dżentelmenów.
- Ale jest bohaterką plotek?
- Jest. Nie trzeba w nie wierzyć, panie Ryderze. To złośliwe kłamstwa. Proszę mnie
dobrze zrozumieć. Tutejsze zwyczaje i moralność są inne niż w Anglii. Wszyscy biali
mężczyźni mają czarne kochanki. Nazywa sieje gospodyniami i jest to ogólnie szanowana
rola. Widziałem wielu mężczyzn, którzy przybyli tu z Anglii. Niektórzy do pracy na
plantacjach w charakterze księgowych, inni, aby zdobyć własny majątek. I większość z nich
zupełnie się zmieniła. Żenili się i brali sobie kochanki. Zmieniały się im poglądy. Ale dama
pozostaje damą.
- A twoje życie zmieniło się, Grayson?
- Tak, z pewnością. Byłem ukochanym synem ojca, miałem żonę Francuzkę i bardzo
ją kochałem. Dopiero po jej śmierci przejąłem tutejsze zwyczaje i wziąłem sobie kochankę,
czyli gospodynię. Tutaj żyjemy inaczej, zupełnie inaczej.
Ryder łagodnie kołysał się w wygodnym hiszpańskim siodle. Zamknął na chwilę oczy
i wdychał świeży, słony zapach morza, bo od wybrzeża nie oddzielały ich już gęste zarośla
mangrowe.
- Dlaczego więc Grammond sprzedaje plantację?
- Nie jestem pewien, ale słyszy się różne plotki. Wiem tyle, że podjął nagłą decyzję.
Mówi się, że on i jego rodzina wyjeżdżają stąd w przyszłym tygodniu. Plantacja przynosi
zyski. Powiadają, że Charles przegrał mnóstwo pieniędzy z lordem Davidem Lochridge'em,
młodym nicponiem, którego należy unikać, sir. Ludzie opowiadają, że zaprzedał duszę diabłu
i stąd bierze się jego niewiarygodne szczęście w grach hazardowych.
- Plotkuje się tutaj nie mniej niż w Anglii - powiedział Ryder w zamyśleniu. -
Myślałem, że będę się nudził. Może już nadchodzącej nocy ukaże się jakaś nadprzyrodzona
istota, aby mnie powitać. Tak, ucieszyłbym się nawet z ducha. Czy młody lord David nie jest
jeszcze jednym kochankiem?
Ryder pomyślał, że Grayson dostanie wylewu. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął.
Wreszcie udało mu się odpowiedzieć: - Powtarzam, panie Ryderze, że to wszystko bzdury. Jej
wuj, Theodore Burgess, jest solidnym mężczyzną, jak mówimy tutaj, na Jamajce. Cieszy się
dobrą reputacją. Bardzo kocha siostrzenicę i siostrzeńca. Myślę, że te plotki na temat panny
Stanton - Greville sprawiają mu wielką przykrość. On nigdy nie rozmawia na ten temat, bo
jest dżentelmenem. Jego nadzorca to zupełnie inna sprawa. Nazywa się Eli Thomas i jest
zepsutym jegomościem, straszliwie okrutnym dla niewolników.
- Skoro wuj Burgess jest takim porządnym człowiekiem, dlaczego zatrudnia łajdaka
na stanowisku nadzorcy?
- Nie wiem. Niektórzy twierdzą, że gdyby nie Thomas, plantacja nie przynosiłaby
zysków. Burgess jest zbyt łagodny dla niewolników.
- I Charles Grammond sprzedaje plantację wujowi Sophii. Temu Theodorowi
Burgessowi?
- Tak. Możliwe, że Burgess kupuje plantację z litości, aby pomóc Grammondowi i
jego rodzinie. Burgess jest młodszym bratem matki panny Sophii i panicza Jeremy'ego.
- Skąd ta dziewczyna i chłopak wzięli się na Jamajce?
- Ich rodzice utonęli jakieś pięć lat temu. Dzieci oddano pod opiekę wuja.
- Nie znam nazwiska Stanton - Greville. Czy to Anglicy?
- Tak. Mieszkali w Fowey, w Kornwalii. Ich dom i ziemia pozostają pod dozorem,
dopóki chłopak nie dorośnie do pełnoletności.
Ryder w milczeniu trawił te wiadomości. A więc dziewczyna wychowała się w
Kornwalii, a teraz znalazła się tutaj i stała się smakowitym kąskiem. Jego myśli znów wróciły
do powodu, dla którego przypłynął na Jamajkę. Wątpił, by z kłopotami w Kimberly Hall
miały związek jakieś nadprzyrodzone siły. O nie, chęć zysku na całym świecie jest taka sama.
- Czy pan Grammond miał jakieś kłopoty, zanim zdecydował się sprzedać plantację
temu Burgessowi?
- Nic o tym nie wiem. Och, rozumiem, w jakim kierunku pan zmierza, panie Ryderze.
Już mówiłem, że Burgess cieszy się dobrą opinią, jest uczciwy, daje pieniądze na cele
dobroczynne. Nie, jeżeli Grammond miał jakieś kłopoty, to z pewnością nie spowodował ich
Burgess.
Ryder zastanawiał się czy Grayson jest równie dobrego zdania o Sherbrook'ach. Nigdy
dotąd nie spotkał człowieka zasługującego na tyle pochwał co Burgess. Cóż, wkrótce sam go
pozna. Wyspa nie jest duża, więc na spotkanie z panem Burgessem i jego siostrzenicą nie
będzie długo czekał.
Grayson skręcił i mieli teraz morze za plecami, oddalając się od powiewów
dobroczynnej bryzy. Powietrze stało się gęste od pyłu i lepkiej woni trzciny cukrowej.
Wjechali na szczyt wzniesienia i Ryder znów dojrzał Morze Karaibskie. Ciągnęło się aż po
horyzont. Połyskiwało błękitem, a na płyciznach mieniło się topazem. Przy brzegu
załamywały się srebrzyste fale. Ryder marzył, by zrzucić ubranie i zanurzyć się w wodzie.
- To są posiadłości Sherbrooke'ów, sir. Proszę spojrzeć w górę, na szczyt, na kwitnące
różowo kasje.
Grayson usłyszał, że Ryder westchnął z zachwytu.
- Nazywa y je również różowym deszczem. Właśnie teraz są najpiękniejsze. A to jest
złoty deszcz i drzewa mango, i palmy.
Ryder znowu westchnął.
- Większość domów na jamajskich plantacjach wybudowano tradycyjnie. Mają trzy
piętra i ogromne kolumny doryckie. Tylko my mamy werandy i balkony przy prawie każdym
pokoju. Dla świeżego powietrza. Wszystkie sypialnie są z tyłu domu, a ich balkony wychodzą
na morze. Trawnik opada wzdłuż zbocza, aż do plaży i jest zawsze doskonale utrzymany.
Można spać nawet w najgorętsze letnie noce.
- Trudno w to uwierzyć - powiedział Ryder, ocierając czoło wierzchem dłoni.
*
Dochodziła północ. Przez ponad godzinę Ryder kąpał się w ciepłej wodzie Morza
Karaibskiego. Drogę z domu oświetlał półksiężyc. Lśnił na falach. Ryder poczuł się jak w
prawdziwym raju. Zapomniał o straszliwym upale popołudnia. Czarna czasza nieba nad
głową, rozjaśniona gwiazdami, była tak cicha, że Rydera ogarnął wielki spokój. A zazwyczaj
nie był spokojnym człowiekiem.
Położył się nago na wznak, zdając sobie sprawę, że piasek przylgnie do tych części
ciała, które nie lubią piasku. Ale nie przejął się tym. Czuł, że się całkowicie rozluźnia.
Zamknął oczy i wsłuchał się w dźwięki, których dotychczas nie rozróżniał. Czytał o żabce
drzewnej i wydawało mu się, że w łagodnej ciszy rozlega się jej ćwierkanie. Rozpoznał
również turkawkę. Westchnął, bo każdy dźwięk odprężał go jeszcze, bardziej.
Diabelnie tu egzotycznie, pomyślał przeciągając się, a skóra świerzbiła go od piasku.
Zerwał się, wbiegł do morza rozcinając fale i zanurkował. Pływał, aż poczuł zmęczenie i
wrócił powoli na brzeg. Stwierdził, że jest głodny. Podczas kolacji było zbyt gorąco, a
dziwaczne potrawy nie dodały mu apetytu.
Wzdłuż plaży rosły palmy kokosowe. Ryder uśmiechnął się z zadowoleniem.
Wcześniej widział na drzewie czarnego mężczyznę, zrywającego orzechy. Poczuł, że ślina
napływa mu do ust. Ale wdrapać się na palmę nie było wcale łatwo i skończyło się na tym, że
Ryder masował otarte udo, przyglądając się wiszącym na drzewie orzechom, których nie
mógł dosięgnąć.
Były jednak inne sposoby, żeby syn angielskiego hrabiego zdobył ten przeklęty
orzech. Znalazł kamień i celował w wybrany kokos. Już miał rzucić, kiedy usłyszał jakiś
dźwięk. Nie była to żabka drzewna ani turkawka. Czegoś podobnego nie słyszał jeszcze nigdy
w życiu. Znieruchomiał i bezszelestnie opuścił rękę z kamieniem. Nasłuchiwał. I wtedy
rozległo się znowu. Coś w rodzaju dziwacznego pojękiwania, które nie przypominało jęków
ludzkich.
Ryder miał wrażliwe stopy, bo przecież był Anglikiem, ale udało mu się przejść
pośród drzew rosnących wzdłuż plaży. Bliżej domu dźwięk stawał się głośniejszy. Ryder
szybko wbiegł na porośnięte trawą wzgórze na tyłach domu. Obszedł dom i wyjrzał w
kierunku frontowego dziedzińca. Zatrzymał się pod drzewem chlebowym i patrzył na
doskonale utrzymany trawnik. Dźwięk rozległ się znowu i Ryder spostrzegł dziwne światło,
wydobywające się wprost z ziemi. Wąską smużkę niebieskawego światła, które roztaczało
woń siarki, jakby pochodziło wprost z piekła, podobnie jak rozlegające się jęki. Ryder poczuł,
że okrywa się gęsią skórką, a włosy stają mu dęba. Pokręcił głową. Przecież to bzdura. Sam
powiedział Graysonowi, że wystarczy mieszanina substancji chemicznych. I miał rację,
musiał mieć rację.
Zobaczył światło świecy w oknie jednego z pokojów na piętrze. A potem usłyszał syk
tuż za sobą i odwrócił się bardzo powoli, ściskając w dłoni kamień.
To był Emil Grayson.
Ryder uśmiechnął się. Polubił Emila. Był mniej więcej w jego wieku, inteligentny i
ambitny. I tak samo jak Ryder nie był ani trochę zabobonny, chociaż podczas kolacji raz
zgodził się z ojcem.
- Co to było? - zapytał Ryder szeptem.
- Nie wiem, ale chcę się dowiedzieć. Teraz pan mi pomoże. Próbowałem namówić
kilku niewolników, ale tylko przewracali oczami i jęczeli. - Emil zamilkł na chwilę. - Jeden
niewolnik mi pomagał. Na imię miał Josh. Czatowaliśmy razem przez kilka nocy. Wreszcie
któregoś ranka znaleziono go martwego, z podciętym gardłem. Od tamtej pory nie znalazłem
chętnych.
- Dobrze - powiedział Ryder. - Zajdź to przeklęte światło z drugiej strony, a ja podejdę
stąd.
Emil przemykał od drzewa do drzewa. Zbliżał się do zdradliwego światła. Niezła
pułapka, pomyślał zadowolony Ryder. Czuł, że krew żywiej krąży mu w żyłach. Nawet sobie
nie uświadamiał, jak bardzo wynudził się w czasie podróży. Sypiał z dwiema damami i obie
były czarujące. Wiedział z doświadczenia, że czas się mniej dłuży, kiedy dni spędza się na
miłosnych pieszczotach, a noce śpiąc u boku kobiety.
Kiedy Emil zajął pozycję, Ryder z kamieniem w dłoni ruszył na wprost. Usłyszał
nieziemski wrzask.
Światło zmieniło się teraz w cienką smużkę niebieskiego dymu. Wciąż roznosił się
piekielny odór. Kilka substancji chemicznych, myślał Ryder, nic więcej. Ale kto wydaje te
jęki?
Usłyszał krzyk. To Emil. Ryder zaczął biec. Wtedy zobaczył postać. Okrywały ją
białe, powiewne szaty, ale wystawała z nich ludzka ręka, trzymająca pistolet. Czy ten
mężczyzna miał na głowie poszewkę? Ręka poruszyła się i pistolet wystrzelił w kierunku
Emila.
- Kim jesteś łajdaku? - wrzasnął Ryder.
Wtedy postać odwróciła się i wystrzeliła w jego stronę. Ryder poczuł, że pocisk
przeleciał dziesięć centymetrów nad jego głową. Dobry Boże, pomyślał i ruszył wprost na
napastnika. Mężczyzna był wysoki i zręczny, ale Ryder silniejszy i bardziej wysportowany.
Doganiał go. Jeszcze chwila, a go dopadnie. Potknął się o kamień i zaklął, ale nie zwolnił.
Nagle poczuł piekący ból w ramieniu. Zatrzymał się, spoglądając na zakończoną
piórami strzałę, która utkwiła mu w ciele.
Niech to diabli, mężczyzna uciekał. Zaraz potem przy Ryderze znalazł się Emil.
- Skąd się wzięła ta przeklęta strzała? - wrzasnął ochryple. - Musiał mieć wspólnika,
niech go diabli!
- To nic! Łap go, Emil!
- Nie - powiedział Emil spokojnie. - On tu wróci.
Nie mówiąc nic więcej, oderwał rękaw swojej koszuli, a potem wyciągnął strzałę z
ramienia Rydera.
- I tyle - powiedział owijając rękawem małą rankę, w której pojawiła się krew.
Ryder poczuł zawrót głowy, ale cieszył się, że Emil tak szybko działa.
- Tak - powiedział. - I tyle. Łajdak uciekł, niech go. Niech ich obydwóch. - Spojrzał na
swoje ramię.
- Kiedy skończysz bandażować, pójdziemy obejrzeć to światło i dym czy cokolwiek to
jest.
Ale światło i dym zniknęły. Wciąż jednak unosił się odór siarki, a trawa była
przypalona.
- Jest nas dwóch - powiedział ponuro Ryder.
- Złapiemy tych łajdaków. - Zamilkł, czując pieczenie w ramieniu. - Dlaczego? Oto
pytanie.
- Nie wiem - odparł Emil. - Myślałem nad tym i myślałem, ale po prostu nie wiem.
Nikt nigdy nie namawiał mojego ojca do sprzedaży plantacji, nie krążą na ten temat żadne
plotki. Po prostu jacyś kapłani lub kapłanki wudu są z nas z jakiegoś powodu niezadowoleni.
Proszę, panie Sherbrooke, chodźmy do domu, chcę oczyścić ranę. Mamy niezłą apteczkę,
przyda nam się proszek z bazylii.
- Na imię mi Ryder.
- Dobrze, Ryder. W tych okolicznościach - uśmiechnął się Emil.
Ryder roześmiał się nagle.
- Niezły ze mnie stróż - powiedział. - Pewnie go bardziej zaskoczyłem niż
przestraszyłem. Jezu, jestem zupełnie goły.
- Tak, ale nie chciałem o tym wspominać, szczególnie kiedy łajdak był tak blisko.
- Wiem. Trudno mnie także tytułować panem Sherbrooke, kiedy nie mam na sobie
nic prócz własnej skóry.
ROZDZIAŁ 2
Camille Hall
Uderzył ją pięścią w żebra, tuż poniżej prawej piersi, tak mocno, że zatoczyła się na
ścianę i uderzyła głową o grubą dębową boazerię.
Zdumiona, osunęła się powoli na podłogę.
- Czemuś mi nie powiedziała, ty mała idiotko?
Sophie potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć. Podniosła rękę i pomacała palcami tył
głowy. W gardle poczuła bolesną, dławiącą grudę.
- I nie waż się mówić, że cię uderzyłem. Jeśli się potłukłaś, to z własnej winy.
Oczywiście, z własnej winy. Zawsze bardzo uważał, żeby nie uderzyć jej w widoczne
miejsce. Zawsze. Położyła dłoń na żebrach. Wstrzymała z bólu oddech, ale ból tylko się
wzmógł. Oddychała bardzo płytko i czekała modląc się, by żebra nie były połamane i żeby
mdłości minęły. Zastanawiała się, co by opowiadał, gdyby się okazało, że żebra są połamane.
Z pewnością wymyśliłby jakieś prawdopodobne wytłumaczenie. Dotychczas zawsze coś
wymyślał.
Stał nad nią, podparłszy się pod boki. Był blady, mrużył oczy z wściekłości.
- Zadałem ci pytanie. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że Ryder Sherbrooke przypłynął
do Montego Bay?
Otworzyła usta, żeby skłamać, ale on był szybszy.
- I nie mów mi, że nie widziałaś. Byłaś dziś w mieście, sam widziałem, jak
odjeżdżałaś. Pozwoliłem ci na to, do diabła.
- Już ci mówiłam, że... - zamilkła, nienawidząc własnego tchórzostwa, nienawidząc
swego głosu, równie cieniutkiego, jak batystowa nocna koszula. Milczała przez chwilę, sycąc
się wzrastającą wściekłością. Patrzyła wprost w jego nienawistną twarz.
- Chciałam, żeby tu przyjechał i cię przyłapał. Modliłam się, żeby przypłynął. On nie
uwierzy w żadne bzdury wudu. Wiedziałam, że on cię powstrzyma.
Uniósł pięść, a potem powoli ją opuścił.
Uśmiechnął się szeroko i przez chwilę widziała go takim, jakim widywali go inni
ludzie - mężczyzną pogodnym i dowcipnym, łagodnym i nieco nieśmiałym, nie
dowierzającym własnym siłom. Zaraz potem znów stał się dawnym sobą.
- Gdyby Thomas nie trafił go z łuku, pewnie by mnie schwytał. Zupełnie straciłem
głowę. Emil, syn Graysona, zalazł mi za skórę, ale ten młody człowiek, goły jak święty
turecki, biegnący z wrzaskiem wprost na mnie, to dopiero był wstrząs. I wtedy Thomas go
trafił.
Sophie pobladła.
- Zabiliście go? Zabiliście właściciela?
- Nie. Thomas trafił go w ramię. Thomas zawsze bardzo uważa. Bardzo dziwne. Ten
Sherbrooke był nagi i trzymał w ręku kamień. Pędził na mnie, wyjąc jak przeklęty tubylec.
Thomas przypuszcza, że folgował sobie właśnie z jakąś czarną niewolnicą, kiedy zobaczył
dym, poczuł siarkę i usłyszał te straszliwe jęki. Uspokoiłem się, kiedy Emil Grayson przestał
mnie gonić i zajął się Sherbrooke'em.
Sophie nic nie odrzekła. Zachowując dla siebie informację o jego przybyciu, naraziła
młodego człowieka na śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie przyszło jej do głowy, że może mu
coś zagrażać. Była głupia i musi za to zapłacić.
Wuj Theo odszedł od niej. Odsunął krzesło od małego biurka i usiadł, krzyżując nogi
w kostkach. Patrzył na Sophie, złożywszy ręce na płaskim brzuchu.
- Głupota ci nie przystoi, Sophio - powiedział w końcu. - Ile razy mam ci powtarzać,
że musisz mi być posłuszna? Nie masz innego wyboru. Musisz być wobec mnie lojalna. Co
by się stało z tobą i twoim ukochanym Jeremym, gdyby mnie przyłapano? Jesteś
niepełnoletnia, jesteś nierządnicą. Zostałabyś bez pieniędzy i dachu nad głową. Skończyłabyś,
sprzedając się na ulicy, a Jeremy w przytułku. W najlepszym razie mógłby zostać
pomocnikiem księgowego. Nie, moja panno, nigdy więcej niczego przede mną nie ukryjesz.
W przeciwnym razie, przysięgam... - zamilkł.
Wstał i znów do niej podszedł. Skuliła się pod ścianą, kiedy przykucnął obok.
Chwycił ją za podbródek i zwrócił twarzą ku sobie.
- Przysięgam ci, Sophio, zabiję cię, jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego.
Zrozumiałaś?
Nie odpowiedziała. Zauważył w jej oczach błysk nienawiści i dodał spokojniej: - Nie,
nie zabiję cię. Zabiję twego brata. O tak, tak właśnie zrobię. Rozumiesz?
- Tak - odparła wreszcie. - Tak, rozumiem cię.
- To dobrze.
Wstał i wyciągnął do niej rękę. Patrzyła na jego szczupłe palce, wypukłe paznokcie, a
potem podniosła wzrok na twarz. Bardzo powoli wstała bez jego pomocy. Opuścił rękę.
- Jesteś uparta, ale lubię upór u kobiet. Nienawidzisz mnie i to jest zabawne. Gdybyś
była moją kochanką, chłostałbym cię tak długo, aż z twoich oczu znikłaby ta duma. Wracaj
do łóżka. Muszę wszystko przemyśleć. Ryder Sherbrooke wreszcie przyjechał. Boże, tak
długo czekałem na jakąś reakcję Graysona. A potem na to, żeby hrabia Northcliffe przysłał tu
kogoś. I przysłał brata, tak jak się spodziewałem. Teraz muszę wprowadzić w czyn swoje
plany.
O tak, moja droga, ponieważ widziałaś już wielu nagich mężczyzn, pozwól, że ci
zakomunikuję, iż ten młody człowiek jest bardzo dobrze zbudowany. Jest wysportowany, a
ciało ma mocne i szczupłe. Tak, uznasz Sherbrooke'a za niezły okaz. - Zamilkł na chwilę. -
Sądzę, że wszystko pójdzie gładko, muszę tylko obmyśleć wszystkie szczegóły. Ten człowiek
nie jest głupcem. Spodziewałem się kogoś w rodzaju lorda Davida, lecz Sherbrooke nie jest
taki, jak ten młody nicpoń. Rano powiem ci, co zamierzam uczynić.
O godzinie ósmej następnego ranka Sophie usiłowała pozapinać guziki na przodzie
sukni. Każdy ruch przyprawiał ją o ból. W ciągu nocy skóra na żebrach stała się żółta i
fioletowa. Kiedy udało jej się zapiąć drugi guzik, myślała, że ból nigdy nie minie. Przygarbiła
się jak staruszka. Ubierała się sama. Odesłała pokojówkę, nie mogła pozwolić, aby Millie ją
zobaczyła. Nie mogła pozwolić na żadne plotki.
Nie mogła pozwolić ze względu na Jeremy'ego.
Usłyszała lekkie stukanie do drzwi i do sypialni wszedł młodszy brat. Sophie
uśmiechnęła się pomimo dojmującego bólu.
- Nie masz ochoty na śniadanie? Wszystko stygnie, a wiesz, jaki jest wuj Theo. Nie
dostaniesz nic do jedzenia aż do lunchu.
- Tak, wiem. Muszę tylko pozapinać guziki.
Jeremy grasował po pokoju, wścibski, pełen energii, typowy dziewięciolatek. Ciągle
w mchu, niespokojny, zawsze gotów do działania.
Wreszcie Sophie uporała się z guzikami.
Zerknęła w lustro i stwierdziła, że nie wyszczotkowała włosów. Była biada i
zmęczona, równie pociągająca co popękana muszla. Rzeczywiście nierządnica. Pod oczami
miała ciemne sińce. Ale tak trudno było rozczesać włosy. Każdy ruch wywoływał falę bólu w
klatce piersiowej.
- Jeremy, wyszczotkujesz mi włosy?
Przystanął zaskoczony i w niemym pytaniu przechylił głowę na bok. A kiedy Sophie
tylko potrząsnęła głową, podszedł do niej marszcząc czoło. - Jesteś zmęczona czy coś ci
dolega?
- Tak, coś mi dolega.
Podała mu szczotkę i usiadła. Szło mu nie najlepiej, ale jakoś sobie poradził. Sophie
odgarnęła bujne kasztanowe włosy do tyłu i związała je na karku czarną aksamitną wstążką.
- A teraz paniczu Jeremy, dalej, do stołu.
- Jesteś chora, prawda Sophie?
Było to stwierdzenie. Dotknęła palcami policzka brata, bo dostrzegła w jego oczach
obawę, że coś jest nie w porządku.
- Nic mi nie jest. Trochę boli mnie brzuch, ale tylko odrobinę. Przysięgam. Kilka
pysznych bułeczek Tildy i będę zdrowa jak ryba.
Uspokojony Jeremy ruszył w podskokach przodem. Przynajmniej w jej oczach były to
podskoki. Innym ludziom jego ruchy mogły się wydawać niezręczne i źle skoordynowane, ale
nie jej. To mały szczęśliwy chłopiec, który doskonale sobie radzi. Kochała go jak nikogo na
świecie. Był jej, odpowiadała za niego. Był jedyną osobą, która kochała ją ślepo, bez
zastrzeżeń.
Wuj Theo siedział w pokoju śniadaniowym. Sięgające do sufitu drzwi werandy,
zrobione z pomalowanych na zielono desek, były otwarte i wpadał przez nie lekki powiew. W
oddali, w promieniach porannego słońca, lśniło morze. Przy domu powietrze było ciężkie,
przesiąknięte zapachem przekwitających róż, jaśminu, hibiskusa, bugenwilli, kasji, uroczynu i
rododendronów. W najgorętszej porze dnia zapach był przytłaczający. Ale teraz, wcześnie
rano, był to wonny raj, pobudzający zmysły. Jednak tego ranka zmysły Sophie nie reagowały
na piękne zapachy. Nie reagowały także na inne rodzaje piękna. Ostatni rok nie był dla niej
piękny. Nie, nie rok, ostatnie trzynaście miesięcy.
Trzynaście miesięcy, odkąd została nierządnicą. Trzynaście miesięcy, odkąd żony
właścicieli plantacji unikały jej, gdy natknęły się na nią w sklepach w Montego Bay. W
Camille Hall były wobec niej lodowato uprzejme, bo bardzo szanowały jej wuja.
- Nie ma bułeczek, Sophie - powiedział Jeremy. - Chcesz, żebym poprosił Tildę?
- Nie, nie, kochanie. Zjem trochę świeżego chleba. Jest dobry. Siadaj i jedz śniadanie.
Jeremy usłuchał jej i zaczął się posilać ze zwykłym sobie entuzjazmem.
Theodore Burgess spojrzał sponad sprowadzanej z Londynu „Gazette” sprzed
zaledwie siedmiu tygodni. Angielskie statki zawijały tu regularnie.
Przyjrzał się badawczo twarzy Sophie i poczuł zadowolenie na widok bólu malującego
się w jej oczach.
- Spotkamy się po śniadaniu, moja droga. Musimy omówić pewne sprawy, a wiem, że
zawsze przychylasz się do moich życzeń. Zjedz więcej. Wiem, że upał jest denerwujący, ale
ostatnio zanadto schudłaś.
Jeremy pozostał niewzruszony, rozsmarowując masło na pieczonym ignamie.
- Tak, wuju - powiedziała Sophie. - W twoim gabinecie. Po śniadaniu.
- Tak, moja droga. Właśnie tego sobie życzę.
Jeśli chodzi o ciebie, chłopcze, pójdziemy dziś razem do destylarni. Chcę, żebyś
poznał niektóre zachodzące tam procesy. Będzie tam gorąco jak w piekle, ale nie zostaniemy
długo. Tylko tyle, żebyś zobaczył, jak się robi rum i jakie środki stosuje pan Thomas, aby
niewolnicy nie okradali nas i nie upijali się.
Radość w oczach brata sprawiła, że żebra rozbolały ją jeszcze bardziej.
Samuel Grayson widział, jak Ryder wraca do domu. Jego jasnobrązowe włosy
pociemniały od potu, biała koszula przylgnęła do pleców, a twarz była zaczerwieniona od
słońca. Cały ranek objeżdżał konno plantację w towarzystwie Emila i teraz, w południe, z pe-
wnością marzył o ochłodzie. Samuel znalazł go na werandzie pokoju bilardowego. Ryder
siedział w najgłębszym cieniu, w jedynym miejscu, do którego nieprzerwanie docierał
powiew wiatru.
- Przyszło zaproszenie - powiedział cicho, widząc, że Ryder zamknął oczy. - Od
Theodora Burgessa z Camille Hall. W najbliższy piątek ma się tam odbyć bal i pan ma być
jego honorowym gościem.
- Bal - powtórzył Ryder otwierając oczy. - Jezu, Samuelu, nie wyobrażam sobie, że
można tańczyć w tym piekielnym upale. Ten Burgess z pewnością nie jest poważny.
- Niewolnicy będą wachlowali palmowymi liśćmi, żeby ochłodzić powietrze. Co
więcej, Camille Hall ma salę balową, której jedna ściana, jak i tutaj, zbudowana jest z drzwi
sięgających po sam sufit. Będzie zupełnie przyjemnie. Ręczę za to.
Ryder milczał. Myślał o kobiecie sypiającej z trzema mężczyznami. Chciał ją poznać.
- Posłaniec czeka na odpowiedź, sir.
Ryder uśmiechnął się leniwie. - Oczywiście, że przyjdziemy.
Grayson wyszedł, aby napisać odpowiedź, a Ryder znów zamknął oczy. Nie ruszał się;
było zbyt gorąco. Wiedział, że nie pójdzie pływać w morzu, bo upiekłby się po drodze, choć
na dojście do plaży potrzebowały zaledwie dziesięciu minut. Twarz i ramiona już mu się
nieco przypiekły. Postanowił zostać na werandzie i wkrótce zasnął.
Kiedy się obudził, popołudniowe słońce rzucało wydłużone cienie, a obok siedział
Emil.
- Twój ojciec twierdzi, że przywyknę - powiedział Ryder. - Myślę, że kłamie.
- Trochę - mruknął Emil. - Ale lato jest szczególnie trudne do zniesienia.
- Zastanawiam się, czy może być zbyt gorąco na miłość.
- Czasami bywa - roześmiał się Emil. - Słyszałem, że w najbliższy piątek mamy
pójść na bal do Camille Hall.
- Tak, bal na moją cześć. Ale wydaje mi się, że wolałbym popływać, a może jeszcze
raz spróbować strząsnąć orzech kokosowy z palmy albo zapolować na tego łajdaka w
prześcieradle.
- Na balu będzie wesoło, Ryderze - odparł Emil z uśmiechem. - Poznasz wszystkich
plantatorów i handlarzy z Montego Bay oraz ich żony. Nasłuchasz się tylu plotek, że rozbolą
cię uszy. Nie ma tu wielu rozrywek prócz picia rumu, co większość robi, niestety, bez umiaru.
Ojciec jest pod urokiem Sophii Stanton - Greville, siostrzenicy Burgessa. Z pewnością
wyzwie na pojedynek każdego, kto ośmieli się powiedzieć coś obraźliwego pod adresem jego
bogini.
- Jak rozumiem, to nierządnica.
- Tak - odparł Emil, patrząc na Rydera. - Tak się uważa.
- I to ci się nie podoba. Od jak dawna ją znasz?
- Jej rodzice utonęli cztery lata temu podczas burzy, kiedy wracali statkiem do Anglii.
Sophie i jej brat Jeremy zostali oddani pod kuratelę Theodorowi Burgessowi, młodszemu
bratu ich matki. Sophie miała wtedy piętnaście lat. Teraz ma dziewiętnaście, prawie
dwadzieścia, a jej wyczyny z mężczyznami, a co za tym idzie zła reputacja, datują się od
roku. Masz rację, to mi się nie podoba, a co więcej, bardzo mnie rozczarowało. Lubiłem ją.
To zdolna dziewczyna, zabawna i całkiem pozbawiona próżności. Myślałem nawet, że
moglibyśmy... ale teraz nie ma o czym mówić.
- Jesteś pewien, że to, co o niej mówią, to prawda?
- Spotyka się ze swoimi kochankami w małej chatce przy plaży. Przypadkowo
znalazłem się tam po nocy, którą Sophie spędziła z lordem Davidem Lochridge'em. David
jeszcze tam był. Nagi. Pił rumowy poncz. Pomieszczenie cuchnęło seksem. David sprawiał
wrażenie zadowolonego z siebie. Był pijany o tak wczesnej porze, co mnie zaskoczyło.
Opowiadał o Sophii swobodnie, wychwalał jej przymioty i umiejętności.
- A Sophia tam była?
- Nie. Najwyraźniej zostawia swoich mężczyzn, zanim się obudzą. Tak powiedział
David. Żaden z nich nie ma jej tego za złe.
- Wierzysz mu?
- Już ci mówiłem, pomieszczenie cuchnęło seksem - odpowiedział Emil
beznamiętnym głosem. - A na dodatek David był zbyt pijany, by cokolwiek zmyślić. Nie
przepadam za nim, ale nie widzę powodu, dla którego miałby kłamać. Chata znajduje się na
terenie należącym do Burgessa.
Ryder rozgniótł komara. - A więc skończyła osiemnaście lat i postanowiła lekceważyć
dobre obyczaje - powiedział w zamyśleniu. - To nie ma sensu, Emilu. Teraz nikt się z nią nie
ożeni. Jak myślisz, dlaczego stała się taka łatwa?
- Nie wiem. Zawsze miała bardzo silną wolę, była zdolna i opiekuńcza wobec
młodszego brata. Jeden z plantatorów nazwał ją diablicą wcieloną, bo kiedyś tak się
rozgniewała na jego nadzorcę, który zwymyślał jej brata, że cisnęła w niego orzechem
kokosowym i rozbiła mu głowę. Facet przeleżał w łóżku cały tydzień. To było dwa lata temu.
Mogła poślubić każdego mężczyznę na wyspie, bo wszyscy wiedzieli, że ma duży posag.
Zawsze mi mówiono, że kobiety nie potrzebują seksu tak bardzo jak mężczyźni. Więc
dlaczego ona pragnie tego aż tak bardzo, że zrezygnowała ze wszystkiego, do czego kobiety
są przygotowywane?
- Nic się nie dzieje bez powodu - odparł Ryder. Wstał i przeciągnął się. - Dzięki
Bogu, odrobinę się ochłodziło.
- Słyszałem, jak ojciec zamawiał u kucharza zimną kolację - powiedział Emil z
uśmiechem. - Misę schłodzonych owoców i krewetki z lodu. Żadnych pieczonych ignamów
ani mięczaków na gorąco. Ojciec nie chce, żebyś się skurczył z braku pożywienia.
Ryder rozgniótł następnego komara. Spojrzał na pola trzciny cukrowej, rozciągające
się pod bezlitosnym słońcem, i dalej, na błękitne morze. Widok był piękny, ale bardzo obcy.
- Zawsze coś powoduje, że ludzie zachowują się tak, a nie inaczej. Rozumiem, że
chodzi tu o trzech mężczyzn, a przed nimi byli pewnie inni. Z pewnością i oni mają swoje
powody, i wiesz co, Emilu? Nie mam nic przeciwko temu, żeby się dowiedzieć, co sprawia,
że ta diablicą rozkłada nogi dla tak wielu mężczyzn.
- To zasmucające - powiedział Emil i westchnął.
W piątek wieczorem Ryder naprawdę zaczynał wierzyć, że przywyknie do tego
ciężkiego, nieruchomego żaru w powietrzu, choć czasami upał był taki, że oddychanie
stawało się bolesne. Tego popołudnia pływał,