Rafał A. Ziemkiewicz ZERO ZŁUDZEŃ Wydano: 1991 My tutaj wam sprzedamy każdego wieczora Liryczność, co was słodko po buzi poklepie. Za wasze kilka groszy czeka was perora, Co kastetem będzie was tłukła po czerepie, Aż otworzycie gęby i obleśne ślepie, Nagle przed wami słowo kiedy się zatrzepie Jako czerwona chusta w ręku pikadora. Antoni Słonimski OD AUTORA Taki tytuł poniższego wstępu jest trochę nieścisły. Na dobrą sprawę, autora większości pomieszczonych w tym tomie opowiadań już nie ma. Na ile go pamiętam, był młodzieńcem bardzo narwanym i gniewnym, pełnym urazów i nieodmiennie kipiącym wściekłością. Z całą pewnością właśnie z tej wściekłości wzięło się jego pisanie. A także z żywiołowej niechęci do literatury nudnej i z głębokiej wiary w możliwości fantastyki, która o sprawach trudnych potrafi mówić w sposób prosty, wcale ich przy tym nie upraszczając. Zresztą, oprócz nazwiska i kilku pomysłów, odziedziczyłem po nim także i to przekonanie, że dzięki SF można dotrzeć ze swoimi zwierzeniami i przemyśleniami do serc anonimowych przyjaciół, nie nużąc ich przy tym, a przeciwnie - ofiarowując chwilę ucieczki od siermiężnej rzeczywistości, w której przyszło żyć. Młodzieniec ów nie miał jakoś szczęścia do druku. Niezbyt się temu dziwię - szczeniak nie nosił w sercu za grosz pokory, ani myślał wierzyć w magiczną moc kilku literek przed nazwiskiem, zaś irytowanie szacownych urzędników literatury poczytywał sobie wręcz za punkt honoru. Z założenia ignorował dobre rady, reagował furią na najdrobniejsze poprawki, w ogóle - nie potrafił się znaleźć w roli młodego-obiecującego, który wszak powinien grzecznie słuchać starszych i czekać cierpliwie, aż sam się zestarzeje, co da mu automatycznie prawo do mądrzenia się i pouczania kolejnej zmiany w literackim przedpokoju. Cokolwiek mu mówiono, wiedział swoje i miał się za mądrzejszego. Bywają redaktorzy zdolni do odgrywania się za taką arogancję przez długie lata. Piszę o tym nie dla pozy ani pustej chwalby, ale gwoli wyjaśnienia, dlaczego opowiadania sprzed ładnych kilku lat dopiero teraz ukazują się w formie książkowej. Kilka z nich mignęło w wydawnictwach amatorskich, prasie i antologiach młodej SF. Składając niniejszy zbiór, sięgnąłem po ich ostateczne, lepiej dopracowane wersje, przygotowane z myślą o nie wydanej koniec końców książce. Tak wyszło, że w eksplozji nowej fantastyki w początkach lat osiemdziesiątych wziął młody autor udział raczej jako kibic, niż jako jeden z burzycieli polemowskich stereotypów, co go zresztą przyprawiło o ostateczną frustrację. Zamykają książkę dwa utwory nowe, w chwili, gdy piszę te słowa, jeszcze ciepłe; uznałem, że wypada czytelnikowi pokazać osiągnięty przez te dziesięć lat psucia papieru punkt dojścia. Z tekstów wcześniejszych pozwoliłem sobie wybrać te, co do których żywię przekonanie, iż są jeszcze czymś więcej, niż muzealną ciekawostką z zamierzchłych dziejów polskiej SF. Autora, jako się rzekło, już nie ma - niepostrzeżenie przemienił się w kogoś innego, kto na jego młodzieńcze furie patrzy po części z rozbawieniem, a po części z zazdrością. Ale mam nadzieję, że choć część czytelników odnajdzie w tych rozegzaltowanych historiach siebie i zechce przyjąć to, co wpychający się uparcie do literatury młodzian miał im do zaoferowania. Rafał A. Ziemkiewicz NOTATNIK (VII) HOLLYWOOD PICTURES Bo to wszystko, panie władzo, przez tego dziadygę. Ja wytłumaczę: to był taki film, Archipelag Gułag". Nowy, z Curtissem Ye, pan zna? Gościu jak przy pierniczy, to tylko odciski palców zostają, reanimacja, zero szansy. Historyjka o Stalinie, taki był jeden u kacapów jakieś sto lat temu. Oglądał pan? No, to ten Stalin był u nich za głównego wirachę i miał takich przyduptasiów, co tylko chodzili i słuchawami ruszali. A jak kto podskakiwał, to go zaraz wprintowałi w komputra i wieczorem zajeżdżała po gościa radiola, że niby samochód źle zaparkował, a jak się ruszył z chaty, to go za wszarz i do tego ichniego Gułagu. No, i to jest o takim jednym dziennikarzu, Aleksandr się nazywał, znaczy, to właśnie był ten Curtiss Ye. On tam w tej gazecie, co w niej robił, tak zaczął węszyć - sprytny był, nie - że co i raz kogoś wcina, i mówią: ten a ten towarzysz to delegowany do Nowosybirska, a ten do Świerdlowska. To Curtiss dzwoni do Nowosybirska, a tam nigdy nic o gościu nie słyszeli. No i zajarzył, że go w gumę ładują, ale tamci od Stalina się połapali i zaraz go za chabety, a jego Nataszy - a oni z tą Nataszą strasznie na siebie napaleni byli, zresztą laga jak trza - taki zbir kosę do gardła, i zasuwa, ty taka twoja, mąż jest delegowany tam a tam, a puść tylko parę z gęby, to polecisz na zasiłek dla bezrobotnych, ino gwizdnie... Nie, no dobrze, panie władzo, to jest właśnie na temat, bo chciałem zaznaczyć mianowicie, że ten film to taki był bardziej na lirycznie, jak to się mówi. To znaczy, trochę się trzaskali, jasna sprawa, ale głównie to tak właśnie szło, można powiedzieć, nastrojowo: jak to oni garują w tym Gułagu, a głusza kompletna, sam las, i tak sobie siedzą przy samowarze, krzakówę ciągną, a co kto zaśpiewa, to tak smutno, że uch. Znaczy się, on do tej Nataszy strasznie tęsknił. A mnie to właśnie na rękę był taki film, bo w ogóle to byłem z łaską, jak pan władza wie. A ten pierdzieł, co o niego poszło, to się jak sam raz usadził przed nami, chociaż miejsca było od gro-ma, i - żeby go szlag - siedzi i ciągle coś nawija pod nosem. I jęczy. Ja tam spoko, boli go co, to niech jęczy, jego brocha. No i działam, a ta laseczka to wie pan, czuła na sercowe sprawy, i tak mi się, widzę, robi miękka. No, pan wie, jak to jest. No, i tak to leciało, film się powoli kończy, znaczy Curtiss natrzaskał takiego jednego klawisza i wióra, do Moskwy. A ci go gonią. No i prawie go już zahaczyli... Nie, w porządku, więc w każdym razie dojechał do tej Moskwy, zebrał kumpli, no i walnęli o tym wszystkim na pierwszej stronie. Finał, zna-. czy się, Stalina zaraz wyrzucili, a Curtiss zaraz do Nataszy i na nią. Scena była jak trza, a moja laska to już całkiem miękka, no i czuję, że wie pan, dobrze idzie, jak nic, tylko sobie dziś zasadzę aż po skorupki. A wtedy ten dziadyga jak nagle nie podskoczy i mordę zaczyna drzeć, żesz mać jego, nie powiem przy urzędowej osobie jaka. Panienka mnie się spłoszyła, sam też się trochę, jak to się mówi, zdetonowałem, ale spoko do niego, szacuneczek umiarkowany, żeby przybastował. A on na nas z mordą, że co my tu, i co my w ogóle, i czy my wiemy, i takie tam... No, to pan powie, panie władzo, jak on tak z tym ryjem, w takiej chwili, to pan by go nie trzasnął w kły? HELLAS - III Mars nie był tym miejscem, którego szukałem. Nigdzie nie ma tego miejsca, ale to wiem dopiero teraz. Wtedy zdawało mi się, - że znalazłem wreszcie spokojny port. Tylko powoli narastał niepokój, że już zbyt długo nie muszę się ukrywać ani uciekać, że coś wreszcie przerwie tę sielankę. Czasem urywałem się na kosmodrom popatrzeć na przyjezdnych i po każdej takiej wyprawie miałem sporo do myślenia. Metropolia rodziła się na moich oczach i rosła szybko. Przez rok przychodziły codziennie dwa, trzy duże transportowce. Wtedy, gdy tam przybyłem, była to tylko kupa rozrytego piachu, zatopiona pod polem siłowym w ogromnym bąblu powietrza. Nazywała się "osiedle Hellas - III". Nazwę "Uniontown" wymyślono dopiero potem, już pod koniec mojego pobytu na Marsie - mniej więcej w tydzień po wydarzeniach, które chcę opisać. Dziwna rzecz, ale zawiodło mnie wtedy przeczucie - zawsze, kiedy miało się stać w moim życiu coś ważnego, wiedziałem to wcześniej, budziłem się ze świadomością, że właśnie dziś się to coś wydarzy. A tego ranka stałem tylko przy oknie i myślałem, że szykuje się następny nudny dzień, rozdzielony między budowę i knajpę. Tak właśnie sobie myślałem, kiedy wpadł do pokoju Bert. Trzasnął bezceremonialnie drzwiami, puścił mimo uszu wiąchę obudzonego znienacka Pabla i podbiegł prosto do mnie. Dysząc ciężko wcisnął mi do ręki poranne wydanie "Martian Journal". - Patrz - wysapał, pokazując mi ogromny tytuł na pierwszej stronie: "ŚMIERTELNE NIEBEZPIECZEŃSTWO NAD HELLAS-III - CZY PROWOKACJA?" Podniosłem wzrok. Bert był wyraźnie spanikowany. - Czytaj. "Dziś o godzinie trzeciej trzydzieści dwie niezidentyfikowany osobnik, podający się za przedstawiciela osławionej organizacji terrorystycznej »Black Wings« poinformował telefonicznie naszą redakcję o kolejnym zaplanowanym przez bojówkarzy zamachu. Rozmówca nasz zagroził wysadzeniem południowej elektrowni w wypadku niespełnienia żądań wysuniętych przez »Czarne Skrzydła« przed tygodniem. Stwierdził on również, że elektrownia jest już zaminowana i nic nie jest w stanie powstrzymać terrorystów, jeżeli zdecydują się ją zniszczyć. Przypominamy, że terroryści żądają uwolnienia swoich bojówkarzy, zatrzymanych ostatnio w Stanach Zjednoczonych Europy, wstrzymania kolonizacji Marsa oraz zaprzestania produkcji sprzętu driggerowskiego i zamknięcia wytwarzających go fabryk..." Przeczytałem do końca i oddawszy Bertowi gazetę wróciłem do sznurowania butów. - No i co o tym sądzisz? - A co mam sądzić? - wzruszyłem ramionami, dopinając koszulę. - Jeśli to nawet prawda, to i tak nic się nie da zrobić. Idziemy na śniadanie. Pośpiesz się - rzuciłem do Pabla, który siedział właśnie pod prysznicem, dyskutując z nim na temat szkodliwości porannego wstawania dla zdrowia. - Jest za dwadzieścia. - No, ale powiedz, John, znasz się przecież na tym. Myślisz, że ważyli by się na coś takiego? - Bert nie ustępował. Wzruszyłem tylko ramionami. Pablo dogonił nas przy windzie. - Bzdura - powiedział, przeczytawszy gazetę. - Robiłem kiedyś w elektrowni, to jest nie do wysadzenia. - Tak sądzisz, John? - Nic nie sądzę. Jak znam "Czarne Skrzydła" nie cofnęli by się przed niczym, ale Pablo ma rację, elektrowni nie da się tak łatwo wysadzić. W każdym razie nie przeżywaj tak tego. Poczekamy, zobaczymy. - Łatwo ci mówić - Bert wyciągnął z kieszeni papierosa. - Nie rozumiem, czego te skurwysyny chcą. Niech sobie porywają polityków, ale czego się czepiają porządnych ludzi? Co im na przykład przeszkadzają driggery? - Nie wiem. Przestań gadać, zobaczymy. I nie pal na czczo. Winda zatrzymała się, wyszliśmy. W korytarzu obok stołówki stała budka z papierosami i gazetami. - "Journal" - rzuciłem na ladę monetę. Spojrzałem przelotnie na pierwszą stronę: "JESZCZE KILKA LAT, A ZNAJDZIECIE DRIGGER W KAŻDYM DOMU!". Przerzuciłem cały numer. Nigdzie ani słowa o "Czarnych Skrzydłach". Odciągnąłem Berta na bok. Obie gazety były identyczne, miały ten sam numer i datę. Jedynie pierwszą stronę złożono inaczej. - Nic nie rozumiem - stwierdził Bert. - Gdzie kupiłeś ten numer? - Na mieście, koło supermarketów. - Teraz? - Nie, gdzieś tak... z godzinę temu - nerwowo podrapał się po twarzy. - Wracałem tamtędy od Annie, w czwartki zawsze drukują plakaty, chciałem zobaczyć, co jest. Dopiero teraz zauważyłem, że Bert ma czerwone od niewyspania oczy. - Hej! Za dziesięć! - krzyknął na nas od drzwi Pablo, pokazując zegarek. Przepchnęliśmy się do stołówki. - Cholera, znowu to zielone gówno. Mogliby wreszcie sprowadzić jakieś uczciwe jedzenie. - Sprowadzili - zaśmiał się Pablo, biorąc talerz. - Ale nie dla nas. Jak dobrze posolić, daje się zjeść. Cześć O'Hara - krzyknął w kierunku stołów. - Tam jest wolne? Przysiadamy się! Jedliśmy w pośpiechu. Dopiero wtedy, w stołówce, zacząłem się nad tą sprawą zastanawiać. Myślałem o tym, chociaż i tak nic nie dało się zrobić. Ale jeżeli zrzucili z drugiego wydania całą kolumnę, to coś w tym musiało być. O'Hara spokojnie przeczytał kawałek o terrorystach, nie pokazując po sobie, żeby go to cokolwiek interesowało. Natomiast Bert nie potrafił zmienić tematu. Ta kupiona przeze mnie gazeta nie dawała mu spokoju. - Bali się paniki - wyjaśniłem mu wreszcie. - Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby wszyscy chcieli nagle opuścić miasto? W ogóle idioci nie powinni nic pisać. - Jak to? - zrobił zdziwione oczy. - To ludzie mogliby nic nie wiedzieć? - A po co? Bert bywał czasami rozbrajający. O'Hara skrzywił tylko wargi. W głośnikach rozległ się przenikliwy dźwięk, sygnał, że przed wieżowcem czekają już transportery dowożące nas do miejsca robót. Jazda do Galileusza trwała dobre dwadzieścia minut, w czasie których Bert gadał bez przerwy. Wkurzył mnie w końcu, bo nie pozwalało mi to skupić myśli. Kiedy kazałem mu się zamknąć, spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem i poszedł opowiadać o terrorystach komu innemu. Bert był ciekawym typem. Właściwie był to jeszcze gówniarz, dopiero co skończył osiemnaście lat. Trochę to śmieszne, że tak o nim piszę, sam miałem wtedy dwadzieścia jeden, ale Bert po prostu zachowywał się jak szczeniak. Zbierał plakaty, biegał za dziewczynami, chwalił się, ile to potrafi wypić (w gruncie rzeczy spijał się zawsze śmiesznie małą ilością). Nie dziwię się, że taki był. Trafili mu się bogaci rodzice i nigdy nie miał większych zmartwień niż to, że rzuciła go dziewczyna. Miał zostać architektem i objąć firmę po starym. Bert jednak, jak sam się chwalił, wpadł w "złe towarzystwo", spakował manatki i bez słowa pożegnania wyjechał na Marsa. Był z tego bardzo dumny. Należał do tej odmiany gówniarzy, którzy muszą się do kogoś przykleić. Za słabi, żeby cokolwiek sobą ważyć, rzucają się na pierwszego z brzegu faceta, który czymkolwiek im zaimponuje i stają się jego cieniem oraz klaką. Tak się złożyło, że dla Berta tym facetem byłem właśnie ja. Łaził za mną, opowiadał, pytał, chodził do tych samych barów i zamawiał w nich te same drinki. W zasadzie go lubiłem, tylko czasem doprowadzał mnie do wściekłości mówiąc z pogardą o swoich "mieszczańskich" rodzicach i dzieciństwie. Wjechaliśmy w krater Galileusza i do końca pracy nie rozmawialiśmy ze sobą. Pracując w astimacu nie ma się czasu na pogaduchy, wystarczy chwila nieuwagi, żeby koparkę przysypało kilkaset ton piasku. Ryliśmy w kraterze długie, krecie korytarze, sięgające kilkadziesiąt kilometrów w głąb. Powiedzieli nam, że będzie to ośrodek naukowy, chociaż niektórzy mówili, że budujemy bazę wojskową. Całkiem możliwe. Jak na ośrodek naukowy było to wszystko zbyt tajemnicze, każdy znał tylko ten kawałek, który sam robił i bardzo nas pilnowali, żeby plany tych fragmentów nie były wynoszone poza budowę. Kilkakrotnie robili nam przy wyjściu rewizję. Po czterech godzinach przysługiwała mi piętnastominutowa przerwa. Włączyłem telewizor. "... po przebyciu tej czwartej już z kolei kontroli, potencjalny zamachowiec musiałby przenieść materiał wybuchowy w okolice reaktora, w innym bowiem miejscu nawet silna ekspolozja nie byłaby w stanie poważnie uszkodzić elektrowni. Okolicę reaktora mamy tu zaznaczoną kolorem czerwonym. Przy wejściu do tego sektora każdy zostaje poddany szczegółowej kontroli". Na ekranie pokazany był plan elektrowni południowej, przy którym stał ubrany w elegancki, szary garnitur facet ze wskaźnikiem. - No dobrze, a możliwość podkopania się? - zapytał prezenter. Facet podszedł do innego szkicu. - Również jest to absolutnie niemożliwe. Po pierwsze, elektrownia jest zbudowana na skale, po drugie, widoczne tu detektory wy kryją każde, najdrobniejsze nawet drżenie podłoża w promieniu do kilkudziesięciu kilometrów pod miastem..." - Aha - powiedziałem. - Krótko mówiąc, twierdzicie że to blef? - Naturalnie - odpowiedział prezenter. - Jest to blef, obliczony na wywołanie paniki i zdezorganizowanie życia w osiedlu. Przypadkiem dobrze wiedziałem, że "Czarne Skrzydła" nie mają w zwyczaju blefować. Ale dyskusji z telewizorem nie uważam za zajęcie sensowne. Nacisnąłem wyłącznik i wziąłem z podajnika kubek coli. Skończyłem swój wykop o szesnastej z minutami. Wyjechałem na górę i rozsiadłem się w transporterze, czekając aż wszyscy wyjdą i podbiją karty. - To jednak musi być bzdura - usłyszałem obok siebie głos Berta. Otworzyłem oczy. - Przecież jak by to zrobili, to ich też by szlag trafił. Ale się dałem nabrać. Musiał myśleć bite osiem godzin, żeby do tego dojść. Dla niego "Czarne Skrzydła" to było coś w rodzaju gangsterów. Znowu zamknąłem oczy. - Idziemy dziś do "Lwa", co? - Mogę iść. - Musisz. Obiecałem Helen. Opowiadałem jej o tobie i chce cię koniecznie poznać. Fajna jest... - Może się zawieść, lubisz gadać bez pokrycia. A poza tym spać mi się chce. Nie mam nastroju do zabawy. - Nie żartuj. Przecież nie będziesz spać! Musiałem przerwać na chwilę pisanie i zrobić obchód. Teraz przeczytałem to wszystko i nie wiem dlaczego, ale nie jest to tak, jak naprawdę było. Wygląda, jakbym rozmawiał tylko z Bertem i z Pablem, a przecież było tam mnóstwo ludzi, każdego znałem, z każdym zamieniałem codziennie kilka słów. Poza tym mieszają mi się trochę poszczególne rozmowy, nie pamiętam, co kiedy mówiłem i wszystko to jakieś takie nieskładne... Nie wiem, pamięć już mnie trochę zawodzi i nigdy nie uczyłem się pisać. Po drodze widziałem na ulicy kilka policyjnych patroli. Pokazywały się czasem, ale nigdy przedtem nie chodzili po sześciu. Włóczyli się znudzeni, któryś kopał po chodniku jakiś kawał izolacji. W powietrzu coś wisiało. Nie mówiłem nic, zjadłem obiad i poszedłem do siebie, ale nie mogłem zasnąć. Nie bałem się, że "Black Wings" coś odpalą; obawiałem się, że zacznie się szukanie ich wspólników. Nigdy nie byłem w "Czarnych Skrzydłach", ale znałem wielu ludzi, którzy tam później poszli. Swego czasu przymknęli mnie pod zarzutem udziału w jednej z ich akcji. Nie mieli na nic dowodów, skopali mnie i wypuścili, ale na pewno mieli to w kartotekach. Mogło się znowu zacząć ciąganie po posterunkach, światło w oczy, pytania... Cholera. Gdzieś w korytarzu zaskrzypiały drzwi, zahuczały echem podkute buciory. Usiadłem na pryczy. - Leż - powiedział współwięzień, nie poruszając się. - To nie do nas. - Wiem - powiedziałem. Oparłem głowę na łokciach i nagle zacząłem płakać. Kapral podniósł się i podszedł do mnie, objął mnie ramieniem. - Ile ty masz właściwie lat, mały? - patrzył na mnie troskliwie wąskimi szparkami świecącymi w zmasakrowanej twarzy. - Szesnaście - wydusiłem z siebie wreszcie. - Prawie siedemnaście. - Nie bój się, mały. Do bicia też można się przyzwyczaić. Wszyscy wytrzymują. - - Pierdol się! - krzyknąłem histerycznie, tłukąc pięściami w kolana. - Wcale się nie boję! - zwiesiłem głowę. - Tak mi się jakoś zebrało... Rozległ się zgrzyt klucza i drzwi celi otworzyły się z łoskotem. Przyszli po mnie. - Hej, John! Śpisz? Otworzyłem oczy i zaraz zmrużyłem je przed światłem. - Wstawaj, jest wpół do ósmej. Idziemy! - nade mną stał Pablo. - Gdzie znowu? - Do "Złotego Lwa", nie pamiętasz? Obudź się. - A, prawda - podniosłem się powoli. Obmyłem twarz zimną wodą. Trzask drzwi. - No, co jest? - Bert był ubrany w obcisłe, tęczowe spodnie, postrzępioną trykotową koszulkę i czarną skórę nabijaną ćwiekami. - Poczekaj chwilę - wyszedłem z łazienki, wycierając twarz. Zacząłem wciągać buty. - Spać mi się chce. - Rozruszasz się. Wyszliśmy z pokoju. - Pół miasta chodzi na rzęsach, a on śpi. Człowieku, ty wiesz co się dzieje? Co-pół godziny nawołują do spokoju, wstrzymali wszystkie odloty. Winda, hol, parking, samochód Berta. Trzask drzwiczek. - Nudzi mnie to wszystko - powiedziałem, gdy ruszyliśmy. - Co? - Wszystko. Absolutnie. Chwila milczenia. - Zobacz, co sobie kupiłem - Bert wyciągnął z kieszeni niewielkie, czarne pudełko z chropawego plastiku i podał mi je na otwartej dłoni. - Drigger? - Najnowszy model, od dwóch dni w sprzedaży. - - Wiesz, że mają skasować ręczne sterowanie w astimacach i oprzeć je na psychopolu? - Tak, słyszałem. I w samolotach, w ogóle we wszystkim. Zatrzymaliśmy się pod klubem, z którego dochodziła przytłumiona muzyka. Drzwi otworzyły się przed nami same (Bert spojrzał w moją stronę i z uśmieszkiem klepnął się po kieszeni). Dziewczyn jeszcze nie było. "Zawsze muszą się spóźniać", mruknął Bert pod nosem. Muzyka szła na razie z taśmy, na małej estradzie leżały na kolumnach gitary, z tyłu stała perkusja. Usiedliśmy przy stoliku w kącie, po przeciwnej stronie niż bar. Bert przyniósł stamtąd dwie butelki i kieliszki. - No, panowie, koniec zmartwień na dziś - powiedział. Jedna z butelek uniosła się, napełnione kieliszki podleciały nam do rąk. Bert cieszył się jak głupi. - Nasze - powiedział Pablo. - Żeby był spokój - wzniósł toast Bert. Ja wypiłem w milczeniu. W połowie drugiej butelki, gdy Bert zaczynał już wchodzić na orbitę, przyszła Annie z dziewczynami. Przywitaliśmy się. - Aha, więc to jest ten tajemniczy człowiek - powiedziała niewysoka brunetka o sympatycznej buzi, wyciągając do mnie rękę. - Cześć. Jestem Helen. - To ja. Cześć. Na stole przybyło butelek. - Może byś się do mnie odezwał? - zaproponowała po jakichś dziesięciu minutach. - Nie przejmuj się - rzekł Pablo. - On tak zawsze. Trzeba go trochę rozruszać. Polej, Bert. - Spróbuję - uśmiechnęła się. Skinąłem głową i powiedziałem coś głupiego, niosąc kieliszek do ust. Chciałem dodać coś jeszcze głupszego, ale w tym momencie rozległ się potworny ryk gitary. - Cześć witajcie w naszym przytułku dla samotnych i spragnionych! Mam nadzieję, że nie będziemy się dziś nudzić. Zaczynamy od sławnego przeboju zespołu "Jet Spharkhes" - "BigJet Joe!!!" - Możemy zatańczyć - powiedziałem do Helen - Jeśli masz ochotę. Oni chyba dość dobrze bawią się bez nas. - Dobrze - kiedy się uśmiechała, wyglądała bardzo ładnie. - Zatańczmy. Podałem jej rękę i zaprowadziłem na parkiet. - Nad czym się tak ciągle zastanawiasz? - Jak zacząć rozmowę. Co Bert ci o mnie naopowiadał? - Nic złego. Malował cię bardzo interesująco. - Zawiodłaś się? - Usiłujesz być tajemniczy. - Dziękuję - nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Zaczęła'mnie nudzić ta rozmowa i suszenie zębów. - Dobrze tańczysz. - Dziękuję. Chyba nie masz zbyt wielkiej wprawy w podrywaniu? - Chyba nie. - Szkoda. Chciałabym kiedyś być poderwana przez kogoś tak tajemniczego. Co? Nie wyglądasz na zachwyconego tą myślą. - Dlaczego? Nie mam nic przeciwko temu. - Mówisz to bez entuzjazmu. - Muzyka skończyła się. - Zatańczmy jeszcze raz. Tym razem grali wolną, bluesową melodię. Kołysaliśmy się lekko, przytuleni do siebie. Pomyślałem, że gdybym mocniej napiął mięśnie, mógłbym połamać jej żebra, i to mi się w niej najbardziej spodobało. - Mógłbyś mnie przynajmniej pocałować. - Wszystko we właściwym czasie - odparłem, ale pocałowałem ją. Przetańczylismy jeszcze parę minut w milczeniu i wróciliśmy do stolika.. - Napiłabym się - powiedziała Helen, patrząc rzewnie na puste butelki. - Poczekajcie chwilę, przyniosę coś. - Wziąłem wino i butelkę wódki. Odchodziłem właśnie od baru, gdy ktoś mnie pociągnął za łokieć. - Chodź na chwilę, John. Machinalnie usiadłem obok nieznajomego. - O co chodzi? - Nie poznajesz mnie? Fakt, dawno się nie widzieliśmy. Poczułem, że oblewa mnie fala gorąca. Dobrze. Rozmawiam teraz z tobą prywatnie. Chcą ci pomóc, rozumiesz? - zgasił skierowaną w moje oczy lampą. - Czy ty w ogóle wiesz, szczeniaku, w co sią wpakowałeś? Tylko nie pieprz mi tu sloganów. Wbili ci je do łba i powtarzasz. Spróbuj sam przez chwilą pomyśleć. Oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Twarz, którą przed sobą zobaczyłem, nie była twarzą potwora. Była to twarz zmęczonego człowieka. - Milczysz? Zabrakło ci argumentów? Podniósł się, zdjął coś z półki i rzucił na biurko. - Wiesz co to jest? - pokazywał jeden papier po drugim. - Meldunek o rozbiciu zgrupowań północnego i południowego. A to o egzekucji pułkownika i jego sztabu. To informacja o rozstrzelaniu wszystkich członków tych oddziałów. To o wykryciu i zniszczeniu waszej radiostacji. Widzisz? - Żal mi cię, dzieciaku. Dałeś się wplątać w coś, czego jeszcze długo nie zrozumiesz. Dałeś się oszukać, możesz mi nie wierzyć, ale taka jest prawda. Teraz ten twój upór zupełnie nie ma sensu. Jesteście rozbici, bez szans, najważniejsi uciekli za granicą, a takich jak ty powywieszamy. Zawsze wiesza się tylko takich jak ty. Podsunął mi papierosa. Zapaliłem. - Czego chcesz? - Uratować cię od stryczka. Po prostu żal mi gówniarza. - Pieprzą twoją łaską. - Nie za darmo. Podpiszesz zeznanie obciążające ludzi z kierownictwa twojego oddziału. To formalność, bo oni i tak będą wisieć. Potem pozwolimy ci uciec za granicę i rób tam sobie co chcesz. Oficjalnie wyrok już masz. - Nie. Zaśmiał się. - I po co? Po co? Czy myślisz, że nie wiem, że prezydent to skurwysyn, że ministrowie to banda idiotów, że kiedy wy zdychacie z głodu, oni z przeżarcia? Wiem dużo lepiej, znam wszystkie ich łajdactwa, i to takie, których nawet się nie domyślasz. Patrzę na to codziennie z bliska. Ale wiem też, że chcesz zginąć za innego skurwysyna, nic a nic nie lepszego, który chciałby tylko zająć miejsce tamtego i też się tak obżerać. Słuchaj! A ja chcę, żebyś dożył wieku, kiedy sam będziesz się mógł nad tym zastanowić. Podpisujesz? - Nie. - Szkoda. Niepotrzebnie traciłem czas... Ta rozmowa wydaje się być bardzo długa, ale dla mnie to był moment. Przemknęło mi wszystko przez głowę w ułamku sekundy. Zamoczyłem usta w jakimś soku. Łomot w uszach. Lśniący bar. Szklanka. - Czego chcesz? Powoli wydmuchiwał dym z papierosa. - Zaskoczyłeś mnie - powiedział wreszcie. - Byłem pewien, że najdalej w miesiąc po ucieczce, jak dojdziesz do siebie i zrozumiesz, na co się zgodziłeś, strzelisz sobie w łeb. - Jak mnie znalazłeś? - W policyjnych kartotekach nic nie ginie, nawet jeśli się często zmienia nazwisko. Tak... Ale dobrze, że okazałeś się twardszy niż myślałem. Milczenie. - Nie bój się, ja też opuściłem kraj, niedługo po tobie. Siedź! Zawodu nie zmieniłem. Czytałeś poranne gazety? Oglądałeś telewizję? - Chodzi o ten kawał z terrorystami? - To nie żaden kawał. Przykro mi, że psuję ci zabawę, odbijesz to sobie kiedy indziej. Masz piętnaście minut, żeby się z nimi pożegnać. Na parkingu przed wyjściem czeka na ciebie biały samochód. Tracisz czas, Besmof. Pracuję w Areokonstrukcie i dobrze się prowadzę, stare kontakty dawno zerwałem. Możesz sprawdzić. - Już lecę sprawdzać. Słuchaj, a dlaczego nie wziąłeś tej roboty w Centrum Lotów Kosmicznych? Duże pieniądze, no i praca taka bardziej romantyczna, w twoim stylu... Wzruszyłem ramionami. Oni zawsze wszystko wiedzą. "Piętnaście minut", powtórzył i zniknął w tłumie. Chwilę siedziałem bez ruchu, wreszcie zgarnąłem swoje butelki i wróciłem do stolika. - No, jesteś wreszcie, gdzieżeś się szwendał? - Pablo też już był z lekka zawiany. Bert w ogóle się nie odzywał - przeszli z Annie na etap czułego szeptania sobie prosto w ucho i tłumionych chichotów. Usiadłem obok Helen. Wyglądała na wściekłą. - Daj papierosa. - Pablo pstryknął mi paczkę po stole. Rozmawiał z Helen i tą trzecią dziewczyną, nie pamiętam jej imienia, na jakieś poważne tematy. To był jego sposób zabawy: głębokie rozważania o głębokich problemach po paru głębszych, przy czym im temat i wnioski rozmowy były bardziej ponure, tym lepiej Pablo się bawił. Paliłem w milczeniu, nie podnosząc wzroku. Uciekać? Którędy, nie znałem rozkładu klubu, zresztą Besmof mógł o tym już pomyśleć. Patrzyłem na zegarek. - Przepraszam was - podniosłem się nagle. - Muszę już iść. - Co ty, John? - Muszę. Przykro mi. Cześć. - Odwróciłem się i szedłem szybko. Pablo dogonił mnie jeszcze przy drzwiach. - Co jest, kurwa, stary? - Nic. Zostaw mnie, kiedyś może wyjaśnię. Na zewnątrz było już chłodnawo. Podszedłem do białego wozu. Trzask drzwiczek. Typowy pokój przesłuchań. Kraty w oknie, biurko, lampa, mnóstwo dymu. Ponury półmrok. Besmof usiadł na biurku, do jego ust podleciały, papierosy i zapalniczka. - Nie chciałbym teraz rozpamiętywać z tobą starych dziejów. Pewnie masz do mnie żal, że cię troszeczkę oszukałem, wtedy. Ale wiesz jak jest - gówniarze są po to, żeby ich oszukiwać, zawsze ktoś to musi robić. - Głębokie - skinąłem głową. - To twoje? - Musisz nam pomóc w pewnej sprawie. Ponieważ znam twoje entuzjastyczne do nas nastawienie, przypomnę od razu, że masz na karku nieprzedawniony wyrok śmierci, a gdyby nawet nie doszło do ekstradycji łatwo będzie udowodnić ci udział w siedmiu zamachach na dyplomatów twojego kraju. W trzech byłeś pierwszym wykonawcą i masz na sumieniu co najmniej czterech ochroniarzy. - Czego chcesz? - zapytałem w końcu, wiedząc, że i tak prędzej czy później będę musiał o to zapytać. Podniósł się z biurka i zaczął chodzić po pokoju. - "Black Wings" chcą wysadzić południową elektrownię. A to oznacza zniszczenie miasta. To nam, mówiąc najkrócej, nie odpowiada i zamierzamy im przeszkodzić. Ta zaszczytna misja przypadła w udziale właśnie tobie. - Mnie? - Z pewnych względów jesteś niezastąpiony. Znamy lokalizację kryjówki, z której będą odpalać ładunki. Przenikniesz tam i przeszkodzisz im, dając oddziałom porządkowym czas na zażegnanie niebezpieczeństwa. Omal nie parsknąłem śmiechem. - Oczywiście jest to wersja oficjalna, dla prasy, więc nie może brzmieć zbyt mądrze. Twoje zadanie jest nieco inne. - Przerwał na chwilę, pewnie dla dramatycznego efektu. - Czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy tutaj, w wolnym świecie, oskarżyć kogoś ważnego o utrzymywanie kontaktów z "Czarnymi Skrzydłami"? Nie trzeba dowodów, tylko silne poszlaki. Na tyle silne, żeby wyborcy się zawahali. Podrzucisz im kilka takich poszlak. A my je przy nich znajdziemy. To wszystko. Zostaniesz bohaterem i będziesz trzymał pysk na kłódkę, bo mamy na ciebie od groma haków. - Oni powiedzą. Pokręcił głową. - Przecież powiedziałem: przeszkodzisz im odpalić ładunki. To znaczy, że ich zabijesz, bo nie wierzę, żeby jakikolwiek słabszy argument mógł tu cokolwiek zdziałać. - Przecież to wszystko nonsens! Chyba nie masz pojęcia, kto to są "Black Wings". Zatłuką mnie, zanim zdążę się przedstawić. - No cóż. Na jedno wyjdzie. Znajdziemy te dokumenty przy tobie, okażesz się terrorystą. Sięgnął po następnego papierosa. - Pewnie zdawało ci się, że coś mówiłem? Więc wyjaśnijmy od razu: coś ci się popierdoliło. - Otworzył biurko i wyjął z niego wielkokalibrowy pistolet z tworzyw sztucznych i spieków, ulubioną broń wszelkiego gatunku bojowców. - Masz. - Kogo - wziąłem bezwiednie pistolet i obracałem go w ręku - kogo mam ci pomóc załatwić? Ciekaw jestem. - Ja też - odpowiedział. - Dowiemy się obaj za jakiś czas. Na razie ja wykonuję rozkazy swoich szefów, a ty będziesz wykonywać moje. W porządku? - Nie dostałem amunicji. Zaśmiał się. - Przypomnij mi o tym przed akcją. Mamy jeszcze tyle czasu... Milczeliśmy. Dym snuł się po pokoju, kłębił się pod żyrandolem. Po długim czasie Besmof odezwał się nagle. - Wiesz co? Właściwie to mi powinieneś dziękować. Strasznie mi wtedy zmyli łeb, po twojej ucieczce. Uśmiejesz się, ale to nie było w planie. Powinienem cię normalnie rozwalić. Kto by wiedział, że ci coś obiecywałem? Oni wiedzą dobrze co robią, urządzając te pokoje w ten sposób. Ten mrok i dym, i cisza... To rozkleja, cholernie rozkleja. - Odczep się - powiedziałem. - Gnida. - Oczywiście, że gnida. I w dodatku sentymentalny idiota. Chciał, wyobraź sobie, dać gówniarzowi szansę. Żeby jeszcze trochę pożył. Taka niezdrowa ciekawość - jak to jest, czy szczeniak naprawdę w to wierzy, i naprawdę tak lekko mu umierać? Cholernie byłem ciekaw, jak by to było dalej, gdyby trochę pożył; długo to potrwa, nim nabierze rozumu? Ile lat będzie potrzebował, żeby przestać sobie przycinać palce? - zaciągnął się głęboko i długo wpatrywał się we mnie ze skrzywionymi ustami. - Trochę się zawiodłem. Mimo wszystko, gdzieś w głębi ducha miałem nadzieję, że zachowasz cnotę. Widać romantyków może ocalić tylko wczesna śmierć. - Nigdy się nie skurwiłem. - Sto razy. A teraz robisz to po raz sto pierwszy. Ty wiesz - sięgnął po kieliszek - byłem pewien, że na Marsie prędzej czy później cię spotkam. Tu wszyscy tacy uciekają. Uciekają - powtórzył. - I nic z tego nie będzie. Przed życiem nie uciekniesz, brachu. Musisz się w nim ustawić, zanim ono ustawi ciebie. - Stary skurwysyn. - Tak, tak - pokiwał spokojnie głową. - Całe życie byłem skurwysynem i dobrze mi z tym było. Muszę z przykrością stwierdzić, że ostatecznie przekonujesz mnie, iż jest to jedyne rozsądne podejście do życia. Życie jest za krótkie, żeby się użerać. I za mocne. Z roku na rok mocniejsze. Ciśnie jak cholera. W tych ścianach są kable., ktoś słucha moich myśli i uśmiecha się, bo wie, że siedzę w trybach po uszy i ani drgnę, zmiażdżyłyby mnie w jednej chwili. I dobrze mi z tym, przecież jestem skurwysyn. No, co? Milczałem. - Jaki to miało sens, to twoje użeranie się ze światem? Kiedyś uważałem ludzi twojego pokroju za półgłówków. I nie zmieniłem zdania. Skurwysyny nie zmieniają zdania, zwłaszcza stare skurwysyny. Zwłaszcza tak stare, że już niewiele im zostało - patrzył długo z drwiącym uśmiechem w dno kieliszka, mamrocząc pod nosem "idzie rak, nieborak..." Nie wiem, co chciał ode mnie usłyszeć, na co czekał. W każdym razie nie doczekał się niczego. Nie chciało mi się niczego mówić. W ogóle nic mi się nie chciało - nienawidzieć, rozumieć, wzdragać się, wierzyć... Każdego z was czeka taka chwila, prędzej czy później, gdy wszystkiego mu się odechce. Czas zatrzymuje się w pokojach przesłuchań. Gdzieś na zewnątrz tysiące ludzi biegało gorączkowo i szczękało zębami, pracowały radiostacje, podsłuchy, namiary, patrole czesały miasto wzdłuż i wszerz. A ja siedziałem nieruchomo, znosząc w milczeniu jego powtarzające się zaczepki i zdawało mi się, że cała noc trwa jedną chwilę. Besmof strzelił sobie w usta dwa miesiące później. Myślę, że nie chciał umierać w łóżku. Muszę zrobić następny obchód. Pistolet miałem wsadzony za pasek. Stara szkoła. Ostrożnie, powoli schodziłem do piwnicy wielkiego bloku mieszkalnego przy 64 ulicy. W końcu znalazłem się w zimnym, ocementowanym korytarzu. Co kilkanaście metrów u sufitu jarzyła się mdło okratowana lampa. W ciszy słychać było tylko szum wody, płynącej rurami, trzaskanie liczników i kroki - moje i kogoś, kto szedł za mną. Znalazłem wreszcie schody na poziom konserwacyjny, zszedłem kilka stopni. Usłyszałem za sobą szelest. Zdążyłem tylko odruchowo wtulić głowę między ramiona. Ocknąłem się na czymś twardym. Ból głowy, pulsowanie powietrza. Chciało mi się wymiotować. Nie ruszałem się. - Uspokój się, Hax. Nie ucieknie. Poczekamy na Dawida. - Należałoby go zrewidować. - - Zostaw. Pilnuj ekranu. "W porządku?" - szept Besmofa w uchu. Bezgłośnie poruszyłem ustami: "tak". Musieli to dostrzec i poleli mnie wodą. Otworzyłem oczy. - Nie ruszaj się. - Nade mną stał wysoki, barczysty chłopak o inteligentnej twarzy. Zacięte wargi, zmęczony wzrok. W rękach wycelowany we mnie automat. Spróbowałem się rozejrzeć, nie podnosząc głowy. Mała, brudna salka, cementowe ściany, żarówka pod sufitem. Pod ścianami jakieś skrzynki, kable, narzędzia, puste puszki. Dziwna aparatura, pulpit z wieloma przyciskami, dwa ekrany. - Czego tu szukałeś? Szept w uchu: "spytaj o Dawida". - Gdzie jest Dawid? - A co ty od niego chcesz? - Nie twoja sprawa.- Zamilkł. Oglądał mój paszport. Podniosłem się ociężale. - Nie ruszaj się. - Odpieprz się - jęknąłem. - Okey - opuścił lufę automatu. - Poczekamy na Dawida. Usiadł na skrzynce, przyglądając się uważnie, jak rozcieram sobie kark. - Dajcie coś do picia. - Siedź cicho - rzucił facet przy pulpicie. Z braku lepszego zajęcia zacząłem przyglądać się ekranom, na których przesuwał się identyczny obraz: długi, ponury korytarz. Trzeci z terrorystów stał oparty o ścianę i od czasu do czasu obłupywał obcasem kawałki cementu. Z twarzy był trochę podobny do Berta. Usłyszałem kroki, małe drzwiczki otworzyły się ze zgrzytem i wszedł ktoś niewysoki, ostrzyżony na jeża, z blizną na twarzy. Nie poznałem go w pierwszej chwili, on mnie też. - Co? Jeszcze się z nim nie załatwiliście? - Mówił, że... - Podszedł do mnie energicznie i pochylił się. Zastygł nagle z wyciągniętą w moją stronę ręką. - Robert? - Sean! - Robert! Boże kochany, co ty tu robisz? - Ścisnął mnie za ramię. - Myślałem, że już cię dawno zatłukli. Zmieniałem adresy. Skąd ta blizna? - Nauczka. Cholera, w takiej chwili... Nie cieszysz się? - Cieszę się. - Znałem Seana na tyle dobrze, by wiedzieć, że każdego innego kazałby natychmiast zatłuc. To były te "pewne względy", o których mówił Besmof. - Może nie powinieneś. Niedługo będzie po nas. Odszedł kilka kroków. - Rozwalamy południową elektrownię. - Nagle jakby przypomniał sobie o kolegach. - Co się gapicie? Pilnuj pulpitu, Hax. - Zabrali mi pistolet i dokumenty. I chce mi się pić. Sean skinął głową. Pistolet wrócił za pasek. Piłem długo, drobnymi łyczkami, to był dobry pretekst, żeby nie podnosić oczu. - Rozwalamy południową elektrownię - powtórzył. - Słyszałem. Po co? - O Boże! A po co w dzieciństwie biegaliśmy między oddziałami? - To było co innego. A pomyśleliście o jakimś sposobie ucieczki stąd? - Nie. Zostajemy tu. Widzisz, rozwalamy elektrownię, żeby szlag trafił miasto, bo nie chcemy ludzi na Marsie. Przynajmniej do momentu, aż będzie spokój na Ziemi. - Otworzyłem usta. - Poczekaj! Nie mów mi, że tu przylatują ci, którym na Ziemi było źle, że oni tu zrobią nowy, piękny świat. Słyszałem to wiele razy. A wszyscy ci z Ghostrexu? A sześciotysięczna policja? A baza wojskowa budowana w Galileuszu? Sean nabrał głęboko powietrza. Zawsze się tak łatwo zapalał. Pozostali siedzieli nieruchomo, jeden (ten podobny do Berta) ziewał. - Od dawna jesteś w "Czarnych Skrzydłach"? - Dwa lata. Widzisz, wydawało nam się, że gdzie indziej jest lepiej... A tu wszędzie to samo, tylko że bez pacyfikacji i plutonów egzekucyjnych. - Co? - Nie udawaj idioty. Chociażby driggery. - Naprawdę nie wiem - wstałem i oparłem się o ścianę. - No, więc co z tymi driggerami? - Wiesz, do czego one służą? Jak działają. - Do niczego nie służą. Żeby drzwi same się otwierały, papieros sam podlatywał do gęby, jak się tylko pomyśli. Taka zabawka dla bogatych. - Dla wszystkich, są coraz tańsze, mają ogromną reklamę, finansowaną przez rządy. - Po prostu biznes - wzruszyłem ramionami. - Wzmacniają psychopole, czy jak to się nazywa. - Przede wszystkim - czytają ci w myślach. Jeden z naszych ludzi kiedyś to sobie kupił i w tydzień zamknęli wszystkich, których znał. Wystarczyło, że o kimś pomyślał. - Zaczął się przechadzać w tę i we w tę. - Trzeba wykończyć cywilizację, Robert. Mówię poważnie, trzeba ją zadeptać, póki jeszcze jesteśmy ludźmi. Mieć drigger jest przecież w dobrym tonie, to obowiązek każdego, kto chce być poważany. A telewizory, przez które można rozmawiać z aktorami, zmieniać akcję filmów? Genialny sposób, żeby bez przerwy mieć cię na oku. Albo te różne mówiące duperele, klamki, szklanki, długopisy... Możesz sobie z nimi pogadać, mówić, co chcesz. Dziesięciu katów nie wyciągnie z człowieka takich zeznań, jak głupi prysznic. Jak mogłeś nie pomyśleć, do czego to wszystko służy! Mało tego, ci wszyscy szpiedzy dają tyle informacji, że żaden człowiek nie byłby w stanie ich ogarnąć. We wszystkich ścianach będą niedługo kable, wszystko, co powiesz lub pomyślisz, zostanie zanotowane w pamięci komputerów. Naprawdę wątpię, czy ktoś jeszcze nad tym panuje. Nie potrafiłem mu wtedy odpowiedzieć, dziś też bym nie potrafił. Milczałem. Pamiętasz jeszcze naszego dowódcę? Pamiętasz, co mówił? - spytałem w końcu. - Będziecie walczyć i ginąć, gdy inni będą spać. Ale zawsze walczycie dla nich, dla tych, którzy się przyzwyczaili i nie jest im ani dobrze, ani źle. I uważajcie, żebyście nie zaczęli ich nienawidzieć za to, że byli obojętni, kiedy cierpieliście, bo wtedy wszystko straci sens. Ilu ludzi jest w mieście, Sean? Czy oni są temu winni? Nie próbuj mnie przekonywać. Stary mówił też: "kiedy dostałeś rozkaz, wykonaj go, cokolwiek by się działo". Wzruszył ramionami. - Ofiar nie da się uniknąć. "Za bardzo się emocjonujesz. Nie palnij czegoś!" - przypomniał o sobie Besmof. Machinalnie sięgnąłem ręką do ucha. "Spokojnie!" - syknął. - Że też akurat teraz się tu znalazłeś. Dalej w starej organizacji? - Rozbili ją. Zwiałem tu, szukałem jakiegoś kontaktu. Ktoś skierował mnie do ciebie, przyszedłem, dostałem po łbie... - Kiedy indziej namawiałbym cię, żebyś do nas przystał. Ale teraz... - Wszedł do sektora - powiedział przez ramię posąg przy pulpicie. - Dobrze, trzymaj dalej. Ale teraz to się już kończy. - Co? - Rozmowy, filmy, dziewczyny, piwo. Wszystko. W kilka minut po eksplozji nie będzie już powietrza. - Jest przy wejściu do reaktora - zameldował Hax. Sean stał nieruchomo, zastanawiał się nad czymś. "Cymbale, zabierz mi ten pistolet" - myślałem. "Zawsze byłeś naiwny, nic cię życie nie nauczyło. Pewnie dlatego wsadzili cię tu, żebyś chwalebnie zdechł". - Widzisz, Robert? Wszyscy mówili, że wysadzenie elektrowni jest niemożliwe. Zobacz sam. Podszedłem do pulpitu. - Najlepsza bomba, jaką kiedykolwiek widziałeś. Raz na jakiś czas do przedsionka reaktora wchodzi człowiek, sprawdza jakieś tam układy. Ten facet leży zaszlachtowany w kanale, zastąpił go idealnie do niego podobny robot z bombą w brzuchu. O, właśnie kończą go ubierać w skafander. Jeden z opartych o ścianę posągów drgnął nagle i wyciągnął z kieszeni trzeszczącą krótkofalówkę. - Skąd to macie? - Mamy jeszcze przyjaciół. Potężnych przyjaciół. - Idą tu - powiedział ten z krótkofalówką. - Jest strzelanina na górze, Brand mówi, że długo ich nie powstrzyma. Na ekranie przesunęły się masywne, szare wrota, jedne, drugie, trzecie. - Jest w przedsionku. - Głos Haxa jakby odrobinę drżał.;- Wysadzać? - A po co tu jesteś? Albo daj, sam to zrobię. - Zanim zdążyłem się poruszyć, wcisnął czerwony taster pośrodku pulpitu. Obraz na ekranach znieruchomiał. Na chwilę wszyscy zastygli w bezruchu. Sean wcisnął przycisk jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze... - To nie działa! - ryczał, tłukąc w pulpit pięściami i kopiąc go. - To cholerne żelastwo nie działa! Nie działa! Znowu zaczynać wszystko od początku! Spod pulpitu poszedł dym7 - To od początku nie działało.- powiedziałem, sam nie wiem dlaczego. Sean odwrócił się i podszedł do mnie. - Co powiedziałeś? - chwycił mnie za kurtkę i wyciągnął ze zdziwieniem z mojej klapy szpilkę mikrofonu. - Ty skurwysynu! - niemal zaskowyczał. Odskok pod ścianę. Pistolet. - Nie ruszajcie się! Zakotłowało się, gówniarz podobny do Berta schylił się po odstawiony automat, Sean sięgnął pod lewą pachę. Czterech na jednego. Teoretycznie nie miałem żadnych szans. Teoretycznie. Bo oni przez ostatnie pół godziny oswajali się z myślą, że wkrótce umrą, a ja - że będę musiał ich zabić. W dodatku miałem odbezpieczony pistolet w ręku, gdy oni musieli dopiero wyrywać broń z kabur, ściągać i a z pleców, szukać drżącymi palcami spustu i bezpiecznika. Żeby wysłać człowieka na tamten świat, wystarczy ułamek sekundy. Jeśli ma się dobry, samopowtarzalny pistolet, niewiele więcej potrzeba, żeby wysłać czterech. Tylko jeden zdążył przeorać serią ścianę, pod którą stałem chwilę wcześniej. Fakt, że naprawdę tego nie chciałem - jak może sami już zauważyliście - nie miał w tej historii najmniejszego znaczenia. Muszę przerwać pisanie. Ciężko mi, kiedy to sobie przypominam. Chodzę w tę i z powrotem po pełnej ekranów i lamp kontrolnych kabinie. Przede mną jeszcze dwa tygodnie dyżuru, potem położę się spać, zastąpi mnie kto inny. Obudzę się znowu za kilkanaście lat i opiszę inny fragment mojego życia. Są dwie rozmowy, które wbiły mi się w pamięć na zawsze. Pierwsza, to ta w więzieniu, z Besmofem. Druga właśnie wtedy, z Seanem. Im dłużej nad nią myślę, tym bardziej przekonuję się, że miał rację mówiąc, do czego to wszystko idzie. Siedzę tu i czuwam nad tysiącem zamrożonych ludzi, którzy kiedyś osiądą na dalekiej planecie i założą tam nową kolonię. I wszystko będzie tam tak, jak było na Ziemi. My wrócimy po nowych ludzi - i z powrotem. Boję się myśleć, co zastaniemy na tej planecie po kilkuset latach, gdy będzie tam już zbudowana, zorganizowana kolonia. Boję się myśleć, co zastaniemy, gdy wrócimy na Ziemię. Mógłbym teraz zabić ich wszystkich. Wystarczy wcisnąć kilka guzików. To byłoby jedyne logiczne zamknięcie tego bezsensownego ciągu. Chciałem nawet tak zakończyć tę opowieść, jak wstaję, idę między hibernatory i zabijam ich po kolei, naukowców, lekarzy, policjantów... Bardzo fajnie mi się to pisało. Tylko że nigdy bym się na coś takiego nie zdobył. Nie umiem mordować z zimną krwią, jak Sean. Chodzę nerwowym krokiem po sterowni, przyglądam się pulpitom, ekranom. Czas na następny obchód, potem będę pisał dalej. - Robert, jesteś tam? Robert! - dźwięczał głos w moim uchu. - Jestem. W porządku. - Rób, co do ciebie należy. Szybko. Podniosłem się, podszedłem chwiejnie do Seana. Rozdarłem podszewkę kurtki, wyjąłem spod niej papiery i włożyłem mu do kieszeni. - - Już. Odłożyłem pistolet i oparłem się dłońmi o ścianę. Tupot, drzwi otwarte kopniakiem, kilku mundurowych policjantów w hełmach i kuloodpornych kamizelkach, z nastawioną bronią. Za nimi Besmof, uśmiechnięty, w galowym mundurze. Kamery, flesze - skąd oni się tu wzięli? Błysk, błysk, jakiś reporter pochylił się nad trupem Seana, odwrócił go kopniakiem na plecy i zaczął filmować jego twarz. Złapałem go mocno za ramię. - Spokojnie - Besmof wziął mnie za rękę, wyprowadził pomiędzy szpalerem uzbrojonych policjantów w korytarz, potem po schodach na górę. Skręciliśmy gdzieś w bok, do innego wyjścia. Schody, klatka schodowa, drzwi. Świeże powietrze. - Dobrze się spisałeś, a niewiele brakowało... - powiedział. - No, dobrze. Możesz wracać do siebie, do Astimaców. - Nie wrócę tam - odparłem głucho. - Rano będziesz sławny. Uratowałeś miasto. Jesteś bohaterem. - Nie wrócę tam - odszedłem kilka kroków i bezwiednie wróciłem do niego. - Miałem jeszcze drugą ofertę pracy, w Lotach Kosmicznych. - Idź, gdzie chcesz. Na razie, może się jeszcze spotkamy. Odwrócił się i ruszył do drzwi. - Besmof! Stój! Skąd oni mieli ten sprzęt, tego robota? - Zgadnij! - zaśmiał się i zniknął w drzwiach. Zostałem sam na pustej ulicy, z kompletną pustką w głowie. grudzień 1983 - listopad 198 NOTATNIK (VIII): MISJA SPECJALNA - Spocznij, nie trzeba - rzucił dobrotliwie Stary, zanim ktokolwiek zdążył wydać komendę, i prosto od drzwi skierował się do nas. Trzeba przyznać, że był to piękny gest z jego strony - pożegnać szykujących się do przerzutu agentów osobiście. Fakt, zależało mu na tej sprawie jak na rzadko której, w końcu chodziło o jego syna. Ale mimo to - piękny gest. Ma na głowie tyle spraw, a jednak znalazł chwilę dla zwykłych, szeregowych wykonawców jego rozkazów. Poklepał każdego z nas po ramieniu i patrząc nam życzliwie w oczy wysłuchał meldunku. Potem skinął głową i powiedział: - Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele od was zależy. Mój syn... No cóż, w końcu jest tylko człowiekiem. Boi się. Kiedy z nim rozmawiałem, sam nie był pewien, czy sobie poradzi.- Westchnął ciężko, potrząsając długą, siwą brodą. - Będzie mu trudno, bardzo trudno. I właśnie dlatego posyłam was, żebyście mu pomogli, gdyby zawahał się w krytycznej chwili. Nie będę ukrywał - macie bardzo niewdzięczne zadanie. Nikt nie może się o was dowiedzieć, nawet mój syn. Zwłaszcza on. I nie spodziewajcie się, że ktokolwiek tam na dole was doceni, albo choćby okaże odrobinę sympatii. Będziecie znienawidzeni i nie czeka was chwała. Mimo to nie wolno wam zawieść. Nie przesadzę, mówiąc, że od tego zależą losy świata. Cały nasz Stary - prosto, jasno, żadnego owijania w bawełnę. Niby to surowy, srogi i wymagający, a w gruncie rzeczy, co tu gadać, każdy z nas poszedłby za nim nawet do piekła. Wyprężyliśmy się na baczność, zapewniając, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, i jeszcze dwa razy tyle. I kiedy odprowadzałem go wzrokiem do drzwi, poczułem w sercu jakieś dziwne rozrzewnienie. - Do przerzutu zero dwadzieścia trzy - przypomniał ktoś z boku. - No, to szykujmy się, Ezdreahelu - rzucił mój towarzysz. - Poncjuszu Piłacie - poprawiłem go. - Przyzwyczajajmy się do naszych imion na czas misji, Judaszu Iskarioto. CIŚNIENIE Baza Rigel First była parszywym miejscem. Tak parszywym, że kiedy Ratten budził się rano, miał tylko jedno marzenie: spać dalej. Kilka kilometrów kwadratowych, pokrytych szarymi kopułami, lądowisko, betonowe fundamenty wbite kilkadziesiąt kilometrów w głąb grząskiego gruntu. Wszystko to otoczone elektrycznymi barierami. Brak związków toksycznych w atmosferze. Brak zwierząt, które mogłyby być groźne dla człowieka. Brak niebezpiecznych bakterii. Brak tajfunów, ruchów sejsmicznych i wulkanów. Ze wszystkich możliwych niebezpieczeństw na mieszkańców bazy czekało tylko jedno. Najgroźniejsze. Nuda. Do takiego wniosku doszedł Ratten po kilku miesiącach pobytu w bazie, siedząc na swoim łóżku. Sygnał budzenia dźwięczał mu jeszcze w uszach, powieki kleiły się. Wrzaski na sąsiednim poziomie, gdzie do późnej nocy balowali mechanicy, nie pozwoliły mu się wyspać. Właściwie mógł się nakryć kołdrą i spać dalej, jak wszyscy. Mimo to wstał i powlókł się do łazienki. W jadalni zjawił się jako pierwszy. Wziął z podajnika jedzenie i usiadł przy stole. - Cześć Mnichu. Jak zwykle pierwszy - usłyszał po dłuższym czasie głos Marty'ego który ze swoją porcją usadził się przy nim. - Regulaminowo - powiedział Ratten, przegryzając kawałek kotleta. - Ależ ty kochasz ten regulamin. - Nie. Po prostu nie lubię burdelu. A zwłaszcza skacowanych mechaników. Marty uśmiechnął się kwaśno. Był to starszy facet, zgorzkniały i zrezygnowany. - Grey kiedyś powiedział mniej więcej to samo. - Kto? - Ten facet, za którego cię tu przysłali. Szef mechaników miał urodziny, a następnego dnia Grey wgrzał się w glebę, tam, za sto siedemnastką. Wbił się na kilkadziesiąt metrów. Nawet nie próbowaliśmy go wyciągać. Ratten przełknął ostatnie kęsy, otarł wargi i wstał. - Idę sprawdzić Stratosa. Muszę dziś trochę polatać. Korytarz, winda, korytarz. Kroki - dudniły mu w głowie. Rano w bazie jest tak cicho, że można usłyszeć nawet bicie własnego serca. Codziennie coraz szybsze i bardziej nerwowe. Zamiast do hangaru skierował się do centrali. Wszedł cicho, nie budząc dyżurnych. Wystukał kilkanaście znaków na klawiaturze komputera i starannie zapisał wyświetlony na ekranie wynik: 17,99872765. ZAPIS 12.08. "Grunt jest tutaj grząski. Normalnie tego nie widać, ale zostawiony w miejscu transporter po kilku dniach zapada się aż po burty. Wszystkie budowle trzeba opierać na potężnych filarach, wbitych głęboko w warstwę twardych skał pod powierzchnią, albo wznosić je na rozległych platformach o ogromnej powierzchni. Właściwie, nie ma tu nic oprócz naszej bazy. Tubylcy są na etapie wspólnoty plemiennej, mieszkają w chatach z drewna i gałęzi, albo po prostu w lesie, pod drzewami. Klimat tu łagodny, więc mogą. No, więc baza, kilka zapasowych lądowisk, piętnaście stacji i nieczynna kopalnia. Nic do roboty. Zastanawiałem się, po co w ogóle tę bazę tu budowano. Dopiero wczoraj wyjaśnił mi to jeden z pilotów, który siedzi tu już od dwóch lat. Rigel kiedyś podbiła Służba Kosmiczna, z wielkim hukiem i pompą. Zbudowali to wszystko. Potem zmieniły się kursy i eksploatacja złóż okazała się nieopłacalna. No, ale wycofać się nie można. Honor nie pozwala. Oddali bazę cywilom i polecieli w cholerę, zdobywać nowe przestrzenie życiowe. Wiesz, kochanie, zyskałem nowe przezwisko. Nazwali mnie Mnichem, bo nie biorę udziału w ich zabawach. Mówią, że jestem ponurak i nie umiem się bawić. Mówią też, że jak mi to wszystko odpowiednio dogryzie, to sam do nich przyjdę. Może mają rację." - Kurza twarz, dajcie mi wreszcie spokój - mówi Ratten odstawiając szklankę. Na chwilę robi się cicho. - Mnich się zmęczył - mruczy Vist ni to do siebie, ni do innych i zaciąga się głęboko trawką. Potem, z nadętymi policzkami i półprzymkniętymi oczyma podaje skręta, trzymając go delikatnie między kciukiem i środkowym palcem, siedzącemu obok Nortiusowi. - Ile razy się tu pojawię, spowiadacie mnie z całego życiorysu. Jak "zaufany" w szkole. - Sami siebie wyspowiadaliśmy już na amen - mruczy Mressen wyciągając do Rattena rękę ze skrętem. Przeczący ruch głową, powtarzany dziesiątki razy dziennie. Mressen nie nalega (nie chce, będzie więcej dla nas), skręt wędruje do Ortisa. - Po prostu, widzisz, Mnichu, zastanawia mnie, dlaczego się tu znalazłeś - mamrocze Mressen przeciągając palcami po swoich gęstych blond włosach. - Wytłumacz mi: facet świeżo po szkole, z celującymi na dyplomie, z dobrą opinią, ląduje w zasyfiałej bazie na zadupiu, gdzie ani nie awansuje, ani się z niej nie wyrwie wcześniej niż za rok. Dlaczego? - Właśnie - podchwytuje od niechcenia Nortius. - Po pierwsze ze złą opinią, po drugie i tak nie awansuję, po trzecie, chciałem być dalej od Ziemi. Jak najdalej. A zresztą... cholera, dajcie spokój. - Ale przecież chce im to powiedzieć. Pije, przyglądając się spod przymrużonych powiek krążącemu wokół stołu, jak na zwolnionym filmie skrętowi. - Na Ziemi wiele się ostatnio działo. Były rozróby, zamieszki wokół ustawy komputerowej i systemu ochronnego... - Wiemy, wiemy. Nie traktuj nas jak zupełnych dzikusów. - No, a teraz, jak w referendum sprawa przeszła jedną trzecią głosów, zabrali się za nas. Za studentów zwłaszcza. Dali mi do wyboru to, Betelguzę, gdzie jest dwadzieścia śmiertelnych wypadków rocznie i jeszcze jakiś syf. - A ty brałeś udział w tych wszystkich rozróbach? - pyta Vist. - Tak. - W marszu na pałac prezydencki? - Tak. Byłem tam - mówi Ratten z odrobiną dumy w głosie. Vist krzywi usta w szyderczym uśmiechu. - Oglądałem to na holo, i wiesz co? Tak sobie myślałem, co to za głupie dzieci. Małe głupie dzieci, co nie chcą jeść kaszy i nawet niezbyt wiedzą, w co się pchają. - Do dzieci się nie strzela, Vist - odpowiada Ratten po dłuższej chwili. Mressen robi nowego skręta, zapala, sztacha się. Podaje go dalej i wyciąga się wygodnie. - Czuję wibracje - mówi z wyrazem rozkoszy na twarzy. ZAPIS 14.08. "Jak mówią o wibracjach, to znak, że można sobie iść. I tak się już z nimi nie dogadam. Zazwyczaj namawiają mnie parę minut na te swoje panienki i trawę, ale też robią to bez przekonania. Nie wiem, jak oni to sobie załatwiają. Chyba robią z dzikusami jakiś handel wymienny, ale nie chcą powiedzieć, co im dają w zamian. Zresztą nie nalegałem, co mnie to obchodzi - Myślę o czymś innym. Jakiś czas temu sprawdziłem z nudów stan fundamentów bazy i odkryłem znaczne naprężenia, w dodatku z dnia na dzień minimalnie większe. Obliczyłem, że jeśli będą nadal wzrastać w tym samym tempie, co przez ostatni tydzień, za dwa lata baza się zawali. Fundamenty trzasną i wszystkie budowle zaczną się zapadać. Powiedziałem o tym chłopcom, ale im to wisi, interesuje ich tylko to, żeby mieli swoją trawkę i dzikuski. Wydaje mi się, że uzależnili się od tego paskudztwa. Warto by było wziąć to od nich i dokładnie zanalizować. Kiedy palą, stają się najpierw senni, przymuleni, poruszają się i mówią w zwolnionym tempie. Potem łapie ich chcica, idą do tych swoich panienek, wrzeszczą i robią to tak, że słychać wszędzie. Nie mogę spać. Leżę i myślę o chwilach, gdy byliśmy razem. I co ty teraz robisz? Głupie pytanie, jak bym cię nie znał. Staram się zasnąć, ale przed oczami mam albo ciebie, albo te dzikuski. Są ładne, smagłe. Tyle że mówią dziwnym językiem, ale co to komu przeszkadza? Podobno są lepsze od dziewczyn na Ziemi. Może. Nocami staram sobie przypomnieć wszystkie nasze spotkania, po kolei, każde słowo, gest, jęk... A potem leżę długo lepki i pełen obrzydzenia do samego siebie, i myślę, że jutro zapalę i pójdę razem z innymi. W końcu zasypiam, rano zmuszam się żeby wstać, sprawdzam w centrali naprężenie, licząc miesiące, kiedy wszystko to się zawali. Nie, nawet się nie zawali. Po prostu powoli utonie w błocku". Ratten wcisnął czerwony taster przy drzwiach szefa bazy. Miniaturowa kamera odwróciła się w jego kierunku, i po chwili drzwi otworzyły się. Wszedł do eleganckiego, wyłożonego białym plastikiem pokoju. Kits wyciągnięty był w relaksowej pozie na leżance; kolana oparte o podłogę, grzbiet wygięty w górę, twarz oparta na wygodnej podpórce z otworem na oczy. Zamknął czytaną książkę i podniósł się sennym ruchem. Leżanka schowała się w podłodze. - Spodziewałem się twojego przyjścia - powiedział, podając mu rękę. - Naprawdę? - Podobno odkryłeś coś bardzo ważnego i wszystkim dokoła o tym opowiadasz. - Kits, chciałbym, żebyś tę sprawę potraktował poważnie. - Ja traktuję poważnie wszystko, co się dzieje w tej bazie. W granicach rozsądku, oczywiście. No, więc? - usiadł, pokazując Rattenowi miejsce po przeciwnej stronie stołu. - Od dwóch tygodni - Ratten wyjął z kieszeni notes i podsunął go Kitsowi - sprawdzam stan fundamentów bazy. Ciśnienie w głębokich warstwach planety stale wzrasta, rośnie naprężenie konstrukcji i... - Nie Jest na tyle wysokie, aby zagrażać całości budowli. - Na razie nie, ale jeśli będzie wzrastać nadal... - A kto ci powiedział, że będzie? To dziwna planet:?, Ratten, i dzieją się tu dziwne rzeczy. Moim zdaniem te zmiany w głębokich warstwach mają charakter sezonowy. Raz wzrasta, raz maleje. Nie ma się tym co przejmować. - Więc wiesz o tym? - Tak, zauważyliśmy to swego czasu i uznaliśmy, żenię ma powodu do obaw. Ratten przełożył kilka kartek w notesie. - To są wyniki szczegółowych, półrocznych kontroli konstrukcji bazy. Spójrz. Te naprężenia wzrastają stale od kilku lat. Kits zrobił minę, jakby chciał zamalować wszystkie ekrany komputera na czarno i zabić je deskami. - Kto ci pozwolił grzebać w pamięci głównego komputera? - Nikt mi nie zabraniał. - Na to trzeba mieć zezwolenie szefa bazy, Ratten. Ratten wzruszył ramionami. -Dobrze, popełniłem kolejne przestępstwo w życiorysie. Nie zmieniajmy tematu rozmowy. Kits podniósł się i zaczął przechadzać po pokoju. - Czego ty właściwie chcesz? - Za trzy miesiące mamy kolejny transport. Trzeba się z nimi połączyć, żeby przysłali sprzęt do badań sejsmicznych i sprzęt budowlany. Trzeba jakoś wzmocnić dźwigary, choćby prowizorycznie. A póki co, zbadać sprawę dokładniej tą aparaturą, którą mamy w magazynach. Kits wbił bezmyślne spojrzenie w zbieg linii sufitu i narożnika pokoju. - Ratten, czy to twoja baza? - Nie rozumiem. - Pytam; czy to twoja baza? - No... podobno nasza? - Jaka nasza? Czyja? - Ziemi. - Całej? - Podobno. Szef Rigel First skrzywił się niemiłosiernie. - Bądź poważny, bo się czuję, jakbym rozmawiał z Vistem. - To jest baza rządu imperium ziemskiego, pionu cywilnego wydziału eksploracji kosmosu. - Więc czego zawracasz tym - sobie i innym głowę? Nie oszukujmy się, Ratten, zostałeś tu zesłany, za karę. Skąd ta troska o mienie rządu Ziemi? - Zajmuję się tym z nudów. Dla zabicia czasu. Czy mogę prosić szefa bazy o oficjalną odpowiedź? - Szef odpowiada: naradzę się z innymi, zastanowię i jeśli zajdzie potrzeba, przedsięweźmiemy odpowiednie kroki. Jesteś zadowolony? Ratten sztywno skinął głową i wstał. Już za drzwiami usłyszał, albo tylko wydało mu się że słyszy jak Kits cicho mówi do siebie "Następny Grey się znalazł, cholera jasna". ZAPIS 18.08. "Dziś było 17,99872774. Od dwóch dni ostatnia cyfra po przecinku wzrasta o dwa. Usiłuję to powiązać do kupy z pewnym wydarzeniem właśnie sprzed dwóch dni. Zboczyłem nieco z trasy lotu, przyglądając się łąkom i lasom pode mną. W pewnym momencie powierzchnia planety nagle wzdęła się. Wyglądało to jak wielki bąbel o średnicy kilkudziesięciu metrów. Bąbel pękł i z jego wnętrza strzeliła w górę fontanna ziemi. Po pół minuty w miejscu zdarzenia został tylko wysoki pagórek. Wczoraj znalazłem w innym miejscu podobny pagórek, już znacznie zapadnięty, rozpływający się. Ślad po czymś podobnym, sprzed kilku miesięcy?" Ratten spod przymrużonych powiek przygląda się Ortisowi, jak zaciąga się skrętem i wstrzymuje oddech. Wyciąga rękę do Rattena. Przeczący ruch głowy. Skręt idzie do Grenxa. - Dobra, więc te dziewczynki i trawa. A co im dajecie? - Takie różne duperele - krzywi się Mressen. - No, ale jakie? Chyba możecie mi powiedzieć? - Tranzystory, bloki mikroprocesorowe, czytniki... - Dzikusom? - dziwi się Ratten. - Na cholerę im to? - Noszą na szyjach, wieszają sobie na chatach. Nie zauważyłeś? - mówi Nortius. Fakt. Kilkakrotnie widział, że te ich dziewczyny noszą na skórzanych paskach na szyjach płytki obwodów scalonych albo diody, ale myślał, że to prezenty od obsługi bazy. - A pamiętacie jak Lissen i Kraplen obhandlowali im kiedyś prasę? Obudowali ją deskami i chodzą się tam modlić. - Albo te piecyki... też je podobno ustawili na jakichś słupach i cała wieś rano wybija tam pokłony. - Jak tak dalej, zhandlujecie pół bazy. - Leżałoby w magazynach, marnowało się... A tak się machnie protokół zniszczenia, przyślą nowe... - - I znowu się zahandluje. Śmiech. - Patrzcie, zgorszył się! - Mressen klepie Rattena po ramieniu, rozbawiony jego miną. - I to oni zaczęli ten handel? Tak was lubią czy co? - pyta Ratten, aby cokolwiek powiedzieć. - Cholera ich wie, podobno kiedyś się stawiali, ale z tymi dzidami to wiesz... SK im dowaliło aż miło. Może oni nas uważają za bogów, albo coś takiego? - zastanawia się Mressen. - Aha, takiego. Z bogami by się tak targowali! A wiesz - Vist zwraca się do Rattena - jak ten skubany dzikus przebiera we wszystkim, to mu się nie podoba, tamtego nie weźmie... - Wybierz się kiedyś z nami, jak jedziemy zahandlować. Ratten zastanawia się przez chwilę. - A wiesz, że chętnie się wybiorę. - O! Słyszeliście? Nortius gasi skręta i natychmiast zaczyna robić nowego. Wyciąga z kieszeni plastikowe pudełko i bibułki, wysypuje na jedną trochę drobnych, żółtozielonych listków i zwija wszystko z wprawą. - A jakby się na was obrazili i nie chcieli handlować? - pyta nagle Ratten. Na chwilę zapada cisza. - A dlaczego, u cholery, mieliby się na nas obrażać? - O kurde, problem - Vist wzrusza ramionami - dałoby się im po łbie i spokój. - Daibyś im po łbie? - pyta Mressen - To po cholerę im sprzedawałeś pistolety? Ratten lekko unosi głowę, patrzy ze zdziwieniem na Vi-sta. - A ty to nie? A kto wynosił zapalniki? - Dobra, to by się ich zbombardowało - przerywa im Grenx. - Nie bój nic, Mnichu, mieliby tyle szans... ja wiem... jak chrząszcz, co chce rozwalić Stratosa. - - Sądzisz, że to takie niemożliwe? - pyta Mressen. - No, Stratosy wytrzymują nawet lekką artylerię przeciwlotniczą - Ratten uśmiechnął się mimo woli, właściwie bez powodu. Po każdym locie na przednim pancerzu Stratosa zostaje warstwa zmiażdżonych chrząszczy, trudna do zmycia. - Chrząszcze jak dotąd nic nam nie zrobiły. - Bo są głupie - mówi Mressen. - Głupi chrząszcz rozpędza się na Stratosa i zostaje z niego mokra plama. - A mądry? - Widzisz - Ratten unosi w górę wskazujący palec. - Jakby byl mądry, to by na lotnisku wlazł w szczelinę pod przednim statecznikiem i kanalikiem przewodów chłodzenia doszedł aż pod deskę rozdzielczą. Potem, po starcie, przecisnął by się między przewodami, szczeliną w obudowie do któregoś z bloków sterujących. Wlazłby do procesora, stanął przednimi łapami na jednym łączu, tylnymi na drugim i zwarcie gotowe. - Spaliłoby go. - Owszem, ale zwarcie jest. Na cztery dziesiąte sekundy system sterujący głupieje, potem automatycznie włącza się blok zapasowy. Przez ten czas Stratos łapie kilka stopni odchylenia i blok zapasowy natychmiast daje kontrę z burty. W międzyczasie chrząszcz już się spalił i wysypał, testy wskazują, że blok jest w porządku, więc komputer wraca z bloku zapasowego na główny, a przez kolejne przejście Stratos łapie duży przechył w drugą stronę. Blok główny natychmiast daje kopa z przeciwnej strony niż zapasowy. Przy szybkości powyżej 70% ciągu, a nikt rozsądny nie lata poniżej 80%, to wystarcza. Tracisz stateczność i wpieprzasz się na pół kilometra w glebę. I co? - Wszystko prawda - mówi Nortius. - Tylko że chrząszcze nie znają się na budowie naszych statków. W każdym razie nie tak dobrze jak ty. - Całe nasze szczęście - mówi Mressen śmiertelnie poważnie, sięgając po kieliszek. - ZAPIS 19.08. "To, co widziałem, to mogła być potężna erupcja głęboko pod powierzchnią planety. Mniej więcej na poziomie twardych skał. Takie podziemne erupcje mogłyby powodować ruch głębinowych skał i - w konsekwencji - naprężenia fundamentów. Nie wiem, kochanie, co, ale coś mi się w tym wszystkim nie podoba. Po pierwsze, Kits zablokował dostęp do komputerów bazy. Niby ma prawo, ale to wyraźnie była reakcja na naszą rozmowę. Od dziś stan fundamentów stał się tajemnicą. W ogóle oni traktują tę sprawę dziwnie. Wzruszają ramionami albo wyrzucają z siebie kilka ogólnych tekstów typu "przesadzasz" czy "normalka, raz wzrasta, raz maleje". Pewnie, mogą nie podzielać mych obaw, ale na mój gust w tak zamkniętym towarzystwie, gdzie wszyscy znają się jak łyse konie, każda taka sprawa powinna być tematem do rozmów na co najmniej trzy - cztery wieczory. Gdy zagadam przy stole o ciśnieniu pod bazą, przez chwilę wyczuwam jakieś spłoszenie. Niepokoi mnie też ten tekst Kitsa o Greyu. Oczywiście gdybym go o to spytał, uraczyłby mnie paroma spłodzonymi na poczekaniu pierdułkami, więc dałem spokój. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o Greyu od innych pilotów. Niesamowite, jedyne, co w sumie potrafią o nim powiedzieć, to że miał strasznie mocną głowę. I opisywać plastycznie, jak to po awarii wpieprzył się w ziemię. Coś tu jest naprawdę nie tak. Nie tylko z tą sprawą, bo czasem sam mam wrażenie, że się ośmieszam, ale w ogóle. Oni są trzepnięci, albo to zielsko na amen wyjadło im mózgi. Nie wiem. Powinienem odpocząć, przestać myśleć o tym wszystkim..Rozumiem teraz doskonale, dlaczego sięga się tu po skręta i boję się, żebym sam tego nie zrobił. O Boże, cisnąć to w cholerę i wracać. Nawet mimo tego, że nie bardzo jest dokąd, bo przecież do ciebie już nie wrócę. Być gdzieś, gdzie się żyje, gdzie nie ma takiego gnicia jak tu. Na Ziemi. Zbyt szybko zrezygnowaliśmy, daliśmy się ponieść rozczarowaniu, ogłupić, rozrzucić po wszechświecie. Teraz to widzę. No, nieważne. Tak czy owak zostanę tu co najmniej rok. Aha, jeszcze taki drobiazg: sprawdziłem to w archiwach, ponad wszelką wątpliwość na Rigel nie ma aktywności sejsmicznej. Czyżby erupcje były powodowane sztucznie? Wymagałoby to techniki nie mniej rozwiniętej niż nasza, a taka chyba nie ukryłaby się przed naszym wzrokiem. Zresztą cholera wie, latamy przecież tylko od stacji do stacji, od lat po tych samych, prostych trasach. Może przegapiliśmy całe mnóstwo innych wybuchów i diabli wiedzą co jeszcze?" Transporter kołysał się lekko, gnając w kierunku lasu. Na ciemnofioletowym tle nieba splątane drzewa wyglądały jak wielka czarna plama. - To jest... No, kurde, nie wyjaśnię ci, musisz sam spróbować, to jest nie do opowiedzenia - mówił Grenx, usiłując odpowiedzieć Rattenowi na pytanie o odczucia wywoływane przez trawkę - To jest wspaniałe, wolność, rozumiesz, radość życia. Kiedy palisz, wracają ci właściwe proporcje świata. Widzisz, że wszystko dokoła, ta cała pieprzona baza i robota, że to wszystko jest nieważne. Że ważny jesteś ty i twoje szczęście. I czujesz się sobą, czujesz całą pełnię swojego istnienia. Jak złapiesz wibracje to wiesz wszystko o sobie, i o świecie, i... No, nie powiem ci tego, musisz chociaż raz zapalić, na próbę. Nie bój się, to nie powoduje nałogu. Inna sprawa, że jak zapalisz, to już się nie powstrzymasz. Zobaczysz jak może być i będziesz chciał to powtórzyć. - Może właśnie dlatego nie chcę próbować. - Jakieś dziesięć - piętnaście lat temu ludzie w bazie dokładnie to badali. Wyniki powinny leżeć gdzieś w archiwach. No i stwierdzili, że to nie jest szkodliwe, w każdym razie nie bardziej niż zwykłe papierosy. Transporter dojechał do skraju lasu, zakołysał się i zatrzymał. Mressen przesadził reling i zniknął na chwilę wśród drzew. Po pół minuty usłyszeli jego głos: "Dobra, chodźcie". Ratten podniósł leżący obok siebie worek i razem z Grenxem i Nortiusem zsunął się po burcie na trawę. Szedł ostatni, za nimi. Pod drzewami, obok Mressena stało trzech mężczyzn. Byli niscy, przysadziści, porośnięci rzadkimi, jasnymi włosami. Smukłe twarze kontrastowały z krępą budową ich ciał. - Akijane wetena, wudi - mruknął jeden z tubylców, wyciągając rękę zza plecionego pasa - Harimate, okami re tija. Wskazał ręką na długą, szeroką deskę przed nimi. W świetle latarki Mressena dyndający na szyi tubylca wielki blok tranzystorów lśnił metalicznie. Ratten obserwował w milczeniu zachowanie tubylców. Zza drzewa podniosło się kilka ich dziewczyn, każda położyła na desce woreczek uszyty z czegoś podobnego do skóry, po czym cofnęły się w cień. Mressen skinął głową. Podeszli i z drugiej strony deski wysypali zawartość swoich worków. Tubylec z tranzystorami na szyi przyklęknął i przez kilka minut gmerał wśród rozrzuconych części, wrzucając niektóre ¦z powrotem do worków. W końcu wstał, skinął na dziewczyny, które zabrały jeden z woreczków z zielem i stanąwszy przed Mressenem skinął mu lekko głową. Transakcja była dokonana, Mressen odkłonił się. - Targuj się - mruknął Nortius od niechcenia i poszedł do transportera. Wrócił po chwili, prowadząc ze sobą przywiezione z bazy tubylki. Zamieniły się miejscami z tymi, które siedziały za drzewami. Wszystko załatwione. Zamierzali już wracać, gdy tubylec z tranzystorami poprosił Mressena gestem, aby poszedł za nim. Zniknęli między drzewami. - Co jest? - zaniepokoił się Ratten po kilkunastu minutach. Grenx tylko apatycznie wzruszył ramionami. Mressen wrócił po pół godziny, wyraźnie czymś poruszony. Nic jednak nie mówił, a Ratten nie chciał pytać. Mruknął tylko "idziemy" i ruszył do transportera. Za nimi podreptały tubylki z workami liści. ZAPIS. 23.08. "Zaczynam łapać się na jakichś podświadomych lękach. Nerwy dają o sobie znać. Niedobrze. Latam teraz swoimi trasami, robiąc różne pętle i starając się zobaczyć jak najwięcej terenu. Widziałem kolejną eksplozję, i kilka sporych, drewnianych budowli tubylców. Zacząłem dostrzegać w tym wszystkim, co dzieje się na Rigel, czyjeś logiczne, celowe działanie. Nawet to głupie, nudne i bezbarwne życie w bazie sprawia wrażenie, jakby ktoś je chciał uczynić jeszcze głupszym i bardziej bezbarwnym. Nic jeszcze nie wiem, myślę, próbuję to skojarzyć." Czyj to głos? Chyba Nortius? Nie, on tak nie zaciąga. - Może ty, ale ja nie! Znał ten głos dobrze. Ano tak, oczywiście - Ratten uśmiecha się - To Kits. - On wytrzyma. Ale nikt poza nim. Pieprzony Mnich! Ratten, który właśnie zamierzał odejść, staje jak przymurowany w miejscu. Gdzie oni są? Stoi przy szybie wentylacyjnym, jest bardzo późno i bazę zalega cisza. Rozmowa równie dobrze może się toczyć dwa albo pięć poziomów niżej lub wyżej." - Nie można ich jakoś uspokoić, wytłumaczyć, że wszystko będzie w porządku? - też znajomy głos, ale Ratten nie może poznać czyj. - Wątpię. Powiedziałem Mressenowi, żeby próbował, ale oni są uparci. - Cholera, to w sumie fajny człowiek. Stuknięty, ale chyba mu przejdzie... Może bez dziewczynek jakoś byśmy przetrzymali? - Oni mówili tylko o ziołach. A bez ziół po jednym dniu wszyscy oprócz Mnicha będą chodzić na rzęsach. Głosy cichną., - To co? - Nie widzę wyjścia. - Cisza. Odeszli. Ratten chwilę jeszcze tkwi z uchem przy wentylatorze. Potem powoli wraca do swej kabiny. ZAPIS 28.08. "Nie miałem czasu gadać sam do siebie. Nie chce mi się nagrywać tych taśm, przecież i tak ci ich nie wyślę. Wolę to jednak powiedzieć, tak na wszelki wypadek. Jestem przekonany, że działa tu jakaś wroga nam siła, wspierana wysoko rozwiniętą techniką. Z ludźmi w bazie nie ma sensu o tym rozmawiać. Przestałem im mówić o ciśnieniu, teraz gadamy tylko o dziewczynach i różnych naszych przygodach z młodości. Pożyczyłem od nich jedną z tych panienek. Do cholery, jestem przecież w końcu dorosłym, zdrowym mężczyzną. A zresztą po diabła się usprawiedliwiam. Palić nie zacznę. Tak więc chłopcy uznali, że zmądrzałem i coraz częściej mówią do mnie "Rat" zamiast "Mnichu". Czekam na kolejny transport, który powinien przybyć za dwa i pół miesiąca. Nagrałem kasetę dla kierownictwa pionu ze szczegółowym raportem o sytuacji na Rigel i ze swoimi przypuszczeniami. Przekażę im to. A na razie, czuję, muszę się przyczaić i udawać, że to wszystko przestało mnie obchodzić. Może przez te dwa miesiące jeszcze coś się wyjaśni." Wysokość 25. Szybkość 570. Schodzenie. Wysokość 25. Szybkość 520. Schodzenie. Kontakt. Naprowadzanie automatyczne. Stratos powoli zwalnia, w końcu nieruchomieje na pasie. Kabina otwiera się z sykiem, wyrzucając schodki. Ratten stanął na lądowisku i przeciągnąwszy się, ruszył w kierunku budynków. W pomieszeniu przy wejściu przebrał się w codzienny kombinezon i zjechał windą na swój poziom. Wcisnął przycisk przy drzwiach. W jego pokoju, twarzą do drzwi, stał Vist. - Pewnie, że wyjaśni. Jeszcze dziś - powiedział. Dopiero po chwili Ratten spostrzegł siedzącego na tapczanie Mressena. - Co? - spytał machinalnie. Vist wymownym gestem pokazał stojący na stole magnetofon i stos kaset. - Słuchaliście moich taśm?! - krzyknął Ratten z wściekłością. - Powiedz mu, o co chodzi, Mres. - Słuchaliśmy twojego raportu dla naczalstwa - powiedział Mressen - Nie ma co, Rat, uważałem cię za lekko stukniętego, ale nie za kabla. To, co nam opowiadałeś o swoich przeżyciach na Ziemi, to pewnie był kit? Ratten na chwilę zapomniał języka w gębie. - Nie. - Tym bardziej mnie zaskoczyłeś... - Uwziąłeś się, żeby nam narobić brudu, co? - wtarł mu się w słowo Vist. - Bo ci się, kurwa, coś nie podobało? Zawsze się musi znaleźć taki pieprzony gnojek od poprawiania świata! - Nie chcę wam robić brudu! Chodzi mi o bazę, ktoś ją chce zniszczyć. Zresztą jeżeli słuchaliście wszystkiego, to powinniście rozumieć, dlaczego nagrałem ten raport. Vist zamruczał coś pod nosem. - Zamknij się - uciszył go Mressen - Słuchaliśmy wszystkiego. Nie wiem, dlaczego martwisz się tym pieprzonym miejscem, które nie jest nikomu potrzebne i z którego zwiejesz, jak tylko będziesz mógł. A niech je szlag trafi, co ci do tego! Zabili ci przyjaciół, wysłali cię na zadupie żebyś zginął, a ty rąbiesz do nich donosy? - Nie, nie tak - Ratten skrzywił się, kręcąc przecząco głową - Nie o to chodzi! - Nieważne, o co chodzi - powiedział Mressen ze smutkiem. - Musimy cię usunąć. - Jak to "musicie usunąć"? - Po prostu, musimy. Ratten oparł się o ścianę. W jego mózgu coś nagle zaskoczyło. - Jasne. Już wiem. Albo mnie załatwicie, albo skończyły się zioła. Tak? - Coś w tym stylu. - Więc już tak... aż słów brakuje, wiecie? - Jesteś jeden. A nas trzydziestu - wtrącił się znowu Vist. - Chyba od nas zależy decyzja, nie? Ratten podszedł do biurka i zaczął przekładać kasety do szuflad. - No, to na co czekacie? Wyjmij tę spluwę i po krzyku. Ostatecznie, jeśli sprawia wam to różnicę, mogę się obrócić przodem. - Nie mamy cię zabijać, tylko zawieźć do nich. Całego i żywego. Co oni z tobą zrobią, nie wiem, zresztą to nie nasza sprawa. - Jasne - mruknął Ratten - miałem awarię i wgrzałem się w glebę na pół kilometra. Nawet mnie nie wyciągaliście. - Właśnie tak - rzekł spokojnie Vist. - Idziemy. - Mam prośbę - Ratten obrócił się do Mressena. - Skasuj to. - Trzymaj się, Mnichu - rzekł za nim Mressen - Przykro nam. Naprawdę nie mieliśmy innego wyjścia. Ratten nie odwrócił się. Prowadzony przez dwóch tubylców szedł w las. Szli w absolutnej ciemności i milczeniu jakieś dziesięć minut, może pół godziny, zanim w dali nie ukazały się iskierki ognisk. Gdy się zbliżyli, Ratten dostrzegł zarysy solidnie zbudowanych szałasów. Zatrzymali się przed jednym z nich i tubylec bez słowa wepchnął go do środka. - To ty jesteś Ratten? Witaj, cieszę się, że cię widzę. Siadaj. Napijesz się? W szałasie siedział przy drewnianym stole szpakowaty mężczyzna. Bez wątpienia człowiek. - No, co tak stoisz? Siadaj. Jestem Antin Serde, geolog, dezerter z bazy i jeden z wodzów Araidów. To są Araidowie, jakbyś nie wiedział - pokazał ręką na okno. - Zręczny lud, pracowity, a trudne warunki życia rokują mu wielkie szansę na przyszłość. Niestety, parszywy los sprawił, że zanim osiągnęli odpowiedni stopień rozwoju, przyplątały się tu te mendy ze Służby Kosmicznej. Rozpieprzyli wszystko i zbudowali bazę. Zresztą to nic - Antin pochylił się. - Wiesz do czego służą stacje, które regularnie kontrolowałeś? Ratten tylko przecząco pokręcił głową. - Każda z nich zawiera emiter fal, nie pamiętam ich nazwy, powodujących systematyczny spadek inteligencji u wszystkich istot znajdujących się w ich zasięgu i nie wyposażonych w odpowiednią osłonę. Tak na wszelki wypadek, gdyby kiedyś przyszło tę planetę kolonizować. Na szczęście prawie wszystkie te maszynki już powyłączalismy. Hagi zrobił to tak sprytnie, że wasz komputer nawet się nie poznał. Ratten siedział nieruchomo, przyglądając się spod przymrużonych powiek Antinowi. Myślał intensywnie. - To jest tu więcej ludzi? - Ośmiu. Co i raz ktoś przybywa, chociaż do tej bazy przysyłają zazwyczaj młotów. - I ta sprawa... To ciśnienie w fundamentach, to wy? - Tak. To banalnie proste. Regularne bombardowanie musi spowodować ruchy sejsmiczne, a wykonanie techniczne było łatwe. Z części wyhandlowanych za liście i produkowanych przez nas materiałów r<3bimy co i raz dużą, ciężką bombę z odpowiednim zapalnikiem, każemy ją ustawić w wybranym miejscu i niech się zapada. W końcu uda nam się tę skorupę rozruszać. - Sprytne - mruknął do siebie Ratten. - Tylko po co tyle zachodu, skoro moglibyście po prostu wysadzić bazę? - I po miesiącu mieć karną ekspedycją SK, bombardowanie atomowe i nową bazę, opancerzoną i otoczoną laserami? Jak myślisz, co będzie, jeżeli Rigel First zostanie zniszczona przez ruchy sejsmiczne? - Chyba ktoś uzna, że nie opłaca się jej odbudowywać... No i ludzie opuszczą tę planetę. - I o to właśnie chodzi. No, to jak - Antin podniósł się. - Zrozumiałeś? - - Tak. Teraz już wszystko rozumiem. - Świetnie. Szkoda, że jesteś pilotem, a nie cybernetykiem. - Nie rozumiem. - Potrzebujemy cybernetyka. - Moment. Powiedziałem, że rozumiem, ale nie że będę robił z wami. Antin chwilę stał zdziwiony. - A niby jak? - Pewnie macie rację, ale ja chcę wrócić na Ziemię. Mam tam parę rzeczy do załatwienia. - Przykro mi, Ratten, ale to się nie da zrobić. Ja bym ci uwierzył, inni może też, ale Araidowie nie mogą pozwolić na takie ryzyko. Oni już dobrze wiedzą, o co idzie gra, chociaż niezbyt pojmują jej prawidła. Jeśli się nie zgodzisz, zabiją cię, jak tego... Greya. To był wybitny tuman, emerytowany fanatyk. Wrzeszczał, bluzgał nam od zdrajców. No, nieważne. Przynajmniej zdechł z jako takim honorem. Ratten stanął przy oknie, zaciskając pięści na jego krawędzi. - Muszę się zastanowić - powiedział wreszcie. - Czy to, co chcesz robić na Ziemi, różni się choć trochę sensem od tego, o co chodzi nam tutaj? - Chyba nie. Tylko że, widzisz... - Co? - Cholera, nic. Jasne, że wam pomogę - powiedział głośno Ratten. Odwrócił się i przez chwilę patrzył zdumiony na Ąntina, który trzymał w ręku długą fajkę i nabijał ją drobnymi, żółtozielonymi listkami. - No, stary - powiedział wódz Araidów, wypuszczając kłąb błękitnego, ogłupiającego dymu. - Zapalmy. Za powodzenie naszej sprawy. lipiec 1984 HISTORIA "... czwarty szturm trwał najdłużej i był najcięższy ze wszystkich, które przyszło nam odpierać. Zdawało się, że spod lasu, z bagnisk i łąki wezbrała nagle potężna fala, która runęła na mury twierdzy. Nie miałem zbyt wiele czasu, aby się rozglądać, dostrzegłem jednak jak w pewnym momencie chłopi wdarli się na mur koło północnej baszty. Tłum z rykiem triumfu rzucił się w tamtą stronę, szczęściem Vaden Ker w ostatniej chwili dosłał obrońcom baszty kilkunastu rycerzy z Va Nanthem na czele, którzy zdążyli zepchnąć chłopów z murów, zanim znalazło się ich tam zbyt wielu. Od strony północno-zachodniej, gdzie ustawił mnie Vaden Ker, podobnie jak poprzedniego dnia, chłopi nie szturmowali zbyt zaciekle. Skały i rzeka w wielkim stopniu same broniły murów. Pomimo tego mieliśmy pełne ręce roboty, choć ani przez chwilę nie doszło u nas do tak groźnej sytuacji jak przy baszcie. Chłopi bez przerwy darli się na mury. Pot zalewał oczy, ręce zaczynały mdleć, ogień palił płuca. Pod koniec szturmu coraz trudniej było unieść miecz do ciosu. Nie było czasu myśleć o niczym. W zapamiętaniu rzucałem się na wchodzących co i raz na mur wrogów, aż wreszcie ściąwszy potężnego zbira, który zdołał wedrzeć się na mury i zepchnąwszy wespół z towarzyszami drabinę, nie dostrzegłem już na murze żadnego buntownika. Rozejrzałem się; fala ludzka cofała się powoli pozostawiając pod murami zwały trupów. Trupy te były naszym utrapieniem, gdyż zatruwały powietrze i groziły twierdzy zarazą. Zdjąłem hełm i usiadłem, opierając się o blankę. Zmęczenie rozlało się po mięśniach. Siedziałem bezwładny, z przymkniętymi oczami, nie mogąc ze zmęczenia wykonać żadnego ruchu. Chciałem to za wszelką cenę ukryć, ale walka wyczerpywała mnie znacznie bardziej niż innych. Bałem się, że któregoś dnia nie będę w stanie tego zmęczenia przemóc. Usłyszałem kroki i podniosłem głowę. Koło mnie stał Va Kinth, z kamienną twarzą patrząc na las. - No, dostali solidnie - powiedziałem, zdobywając się na uśmiech. - Dziś już tu chyba nie wrócą? - Wrócą, Kiff. Słońce jest jeszcze wysoko. Był wyraźnie zatroskany. - Jeśli wrócą, to znów ich natniemy. W końcu ich też jest ograniczona ilość. Va Kinth w zamyśleniu pokręcił głową. Na całej długości murów, którą mogłem objąć wzrokiem, zaroiło się od kobiet noszących wodę i opatrujących rany. Chłopcy, rycerscy synowie, za młodzi jeszcze by otrzymać pasy korzystali z chwili przerwy by donieść nam strzały i pociski do kusz, sprawdzić cięciwy albo podać nowy topór jeśli ostrze starego stępiło się lub Wyszczerbiło w walce. - Nie jest wcale tak dobrze, jak myślisz, Kiff. Martwię się. Jeździłem po całym kraju, od Viremez do Meldoru i znam okolice każdej twierdzy. W tłumie atakującym północną basztę wyraźnie poznałem górali z Białych Gór. Są nieco roślejsi, mają wystające do przodu szczęki i jasne włosy. A Va Moner, gdy rozmawiałem z nim przed chwilą mówił mi, że sam usiekł dwóch Goldinarczyków. Trup jednego z nich leżał jeszcze na murze. - To co? - Nie rozumiesz? Jeśli przybyli oni pod Gahiramez to znaczy, że twierdze panujące nad ich ziemiami już padły. I że nie powinniśmy spodziewać się odsieczy. Oparł dłoń o krawędź muru, szarpiąc nerwowo brodę. - A z wieży doniesiono, że pod lasem pojawili się Niscy Ludzie z żelaznymi pająkami. Chłopów możemy się nie bać jeszcze przez kilka tygodni. Są pełni nienawiści, ale nie potrafią zdobywać twierdz. Inaczej niż głodem nas nie wezmą. Ale Niscy Ludzie... - Czyżbyś się ich bał? Kinth zgromił mnie wzrokiem. - Nigdy nikogo się nie bałem. Liczę nasze szansę. Przybycie żelaznych pająków znacznie je zmniejsza. Jedna z kobiet podeszła do nas z wodą. Była to, zdaje się, Leara, poślubiona przez Va Rena zaledwie na parę tygodni przed pojawieniem się stalowych ptaków. Nie zdążyli nawet odprawić zwyczajowych godów, gdyż Ren zginął wraz z kilkunastoma innymi osłaniając idącą do Gahiramen grupę ze swojej ziemi. - Kinth - powiedziałem, gdy Leara odeszła. - Chcę cię o coś prosić. Wiem, że Vaden Ker kazał ci pilnować mnie i być gotowym do udzielenia mi pomocy gdybym jej potrzebował. Ale przez ostatnie trzy dni nie zawiodłem ani razu. Myślę, iż pokazałem, że jestem, już godny pasa-. Potrafię walczyć sam i nie trzeba mnie pilnować. Było głupstwem z mojej strony że powiedziałem te słowa i sam miałem ich potem gorzko żałować. Przodkowie ukarali mnie za tę pychę. - Jesleś głupcem, Kiff, albo głupca udajesz - odparł surowo Kinth. - Powinieneś czekać na pas jeszcze rok i dostałeś go tylko dlatego że brakuje rycerzy do obrony murów. Nie jesteś jeszcze w pełni rycerzem i nie uważaj się za takiego. A kiedy będzie można przestać cię pilnować, sam uznam. Odwrócił się i podszedł do Va Noha. Rozmawiali o czymś z ożywieniem. Siedziałem jeszcze, nadal osłabiony i omdlały, gdy rozległ się głos rogu. Z trudem stanąłem na swoim stanowisku. Tym razem atakowali tylko spod lasu i z bagnisk. Było ich mniej, szli stłoczeni, jakby chcieli tą gęstwą dodać sobie odwagi. Można by ich zniszczyć kilkoma salwami. Ale nasze działa milczały; pozbawione ładunków. Pierwsze szeregi, osłaniając się z góry wielkimi, drewnianymi tarczami przeszły zasypaną fosę i dostawiły drabiny. Znów zaczęli się niestrudzenie piąć do góry, jeden po drugim. Zapominając o zmęczeniu rozciąłem na pół draba, który wszedł pierwszy. Furia nacierających w porównaniu do poprzedniego szturmu wyraźnie zmalała, nie rwali już na górę tak chętnie. Kimkolwiek byli ich przywódcy, musieli twardo trzymać tych tępych pachołów za pysk, skoro mimo takich strat wciąż wracali. Gdy kolejna drabina odpadła od muru nie mogłem oprzeć się pokusie by spojrzeć na północną basztę, gdzie wyrwa w murze wyraźnie ściągała szturmujących. Dwóch chłopów wdarło się właśnie na blanki. Wychyliłem się lekko by lepiej widzieć i w momencie, w którym obaj spadli przebici mieczami poczułem lekkie ukłucie w lewym ramieniu. Nie spojrzałem nawet, gdyż obok właśnie znowu przystawiono drabinę. Zepchnąłem ją, potem następną. Nagle poczułem, że słabnę, nogi uginają się pode mną, a ramię drętwieje. Na mur wpadło kilku buntowników, rzuciłem się na nich, przeszyłem jednego mieczem, drugiemu rozpłatałem głowę. Z trzecim, który zręcznie zasłaniał się pałką straciłem więcej czasu. Zanim zepchnięto drabinę, w innym miejscu na mur wdarli się następni. - Kinth! Kinth! - krzyknąłem, usiłując przemóc ogarniającą mnie słabość, lecz on już wcześniej zobaczył co się dzieje i ruszył ku mnie, obalając i tratując chłopów. Z trudem zasłoniłem się przed ciosem. Miecz wypadł mi z ręki. Oparłem się o blankę, usiłując wyrwać z ramienia zakończoną czarnymi piórami strzałę. W oczach ciemniało mi coraz bardziej. - Na Mergohra, na Garhera - szepnął Kinth wyrywając ją - Czarna strzała! Zatruta strzała z Meldoru! - W oczach pociemniało mi do reszty i tracąc czucie miękko osunąłem się po murze..." - O, przepraszam - powiedział Montera, zauważywszy siedzącego przy biurku Victora. - Myślałem, że już dawno poszedłeś do domu. Victor wyprostował się, zdjął okulary i przecierając oczy zerknął na zegarek. Potem zaznaczył kawałkiem papieru miejsce w którym przerwał i odsunąwszy krzesło podniósł się, wyłączając białą, płaską lampę oświetlającą biurko. - Fascynujące - powiedział, wciąż przecierając powieki. - Aż trudno się oderwać od lektury. - Pamiętnik Va Kiffa? - spytał Montera, patrząc na pożółkłą księgę pokrytą równymi rzędami odręcznego pisma. Victor skinął głową, nakładając okulary. Podrapał się po łysinie i podszedł do ustawionej na parapecie niewielkiej kuchenki. - Tłumaczę od razu przy czytaniu. To nie jest najlepsza metoda, ale im chodzi tylko o treść, i o to, abym zrobił to możliwie najszybciej. Potem poprawię przygotowując to do wydania. Obawiam się, że w niektórych miejscach zatracam niuanse znaczeń poszczególnych słów, nie mówiąc już o rytmie tej prozy. Herbata? Montera podniósł z biurka arkusz papieru, czytając ostatnie słowa przekładu Victora. Westchnął ciężko. - Nie powinieneś tego robić, Victor. - To świetny tekst - odparł Victor poprawiając krawat. - Bardzo się cieszę, że wpadł w moje ręce. Nie ma takiej wartości zabytkowej, jak kodeks Garhera, ale dla badacza kultury Va jest wspaniałym źródłem na temat jej ostatniego stadium. - Miałem na myśli, że nie powinieneś tłumaczyć dla policji. Ludzie zaczynają mówić różne rzeczy, a wiesz, że nie jesteś zbyt lubiany przez pracowników wydziału. Wzruszył ramionami. - Powodzenie zawsze budzi zazdrość, zwłaszcza u mniej pracowitych. Zresztą nie rozumiem tej dziwnej awersji, jaką wy, młodzi, żywicie do policji. Jest w społeczeństwie tak niezbędna, jak leukocyty w organizmie. - Mniejsza o naszą policję. Chyba nie dziwisz się, że Mogadeńczyków nikt nie darzy sympatią? Po tym co zrobili z własną kulturą... - Do niektórych dzieł można dostrzec tylko za ich pośrednictwem. Nie jestem politykiem, nie lubię polityki i nic mnie ona nie interesuje. Cieszę się, że mam dostęp do tego tekstu. A ci tutaj - wykonał nieokreślony ruch ręką - niech sobie mówią co chcą. - Sądzą, że robisz to, żeby dostać profesurę. - Bzdura! Od tygodnia wiem, że dostanę ją tak czy owak. I uważam, że uczciwie na nią zapracowałem. Victor oparł się o zagłówek fotela, kierując wzrok w świecący przyjemnym dla oczu, zielonkawym światłem sufit. - Chyba już pójdę do domu. Oczy mnie rozbolały. Posiedzę nad tłumaczeniem jeszcze godzinę wieczorem. Montera zaczął znowu przeglądać tłumaczenie. - O czym on pisze? - Przede wszystkim o obronie Gahiramez. Mieszkał w pobliżu tej twierdzy i zaraz po wybuchu buntów znalazł się tam wraz z rodziną. Dość charakterystyczny jest jego sposób myślenia. Odmawia chłopom nie tylko cienia racji, ale nawet miana ludzi, opisuje ich jak stado rozjuszonego bydła. Poza tym uważa bunt nie za dzieło od początku do końca chłopów, lecz kogoś wielokrotnie mądrzejszego, kto użył chłopów do swoich celów. Ma na myśli oczywiście nas. - Kto to wie, jak to tam było naprawdę. Mogadeńczycy nie powiedzą prawdy, a u nas się na ten temat nie mówi. Chodźmy, robi się późno. - Oni są naprawdę zabawni - myślał Victor, jadąc do domu podziemną kolejką. - Więc tłumaczenie starych, pięknych dzieł to wysługiwanie się policji? Ech, ci młodzi... Popatrzył na teczkę, w której wiózł rękopis Va Kiffa, postanawiając, że zaraz po kolacji weźmie się za jego dalsze tłumaczenie. "... Otoczyła mnie mglista, błękitna poświata, czułem się lekki, wolny od trosk, spokojny. Myślałem, że to już śmierć, że idę do raju, do przodków. Ale zamiast bram Krainy Zielonych Słońc zobaczyłem Gahiramez. Dostrzegłem je pod sobą, jakbym leciał nad nim z kluczem ptaków. Twierdza była zburzona, w murach poczyniono potężne wyłomy, brama, wybita z zawiasów, leżała bezużytecznie na dziedzińcu. Z wypalonych okien biły w niebo blade strużki dymu. Płynąłem nad zniszczoną twierdzą. Zniżyłem lot i dostrzegłem obdartych, wychudzonych rycerzy, skrępowanych i stłoczonych na dziedzińcu. Wkoło stali chłopi z kijami i okrwawionymi mieczami. Wlekli ich po-kolei na kamienne schody u wejścia świątyni i ścinali. Wszystkich, Va Kentha, Va Mora, Vaden Kerra i kapłana Ge Morata. Po całym dziedzińcu porozrzucane były trupy rycerzy, kobiet i dzieci. Potem obraz pociemniał, rozpłynął się i zniknął mi z oczu. Znowu znalazłem się w błękitnej mgle. Nagle poczułem, że leżę na brzuchu na pachnących kurzem i starością deskach. Powoli podniosłem głowę. Znajdowałem się w niewielkiej komnacie o małych oknach. Pod ścianą, za wielkim stołem siedział siwy, brodaty starzec i pi-sał w grubej księdze. Dziesiątki innych ksiąg leżały pod ściarami. Byłem w Wieży Wieczności, gdzie Najstarszy spisywał wszystko, co wydarzyło się na świecie od jego narodzin, do chwili połączenia się nieba z ziemią. Leżałem długo, nie śmiąc poruszyć się ani wydobyć z siebie głosu, aż wreszcie po długim milczeniu Starzec nie podnosząc wzroku i nie przestając ani na chwilę wodzić piórem po papierze powiedział: - Va Kiff... Nieletni rycerz z Gahiramez znalazł się tu, gdzie nie gościł żaden śmiertelnik od czasu Mergohra. I nie pytaj, czemu właśnie ciebie tu wezwałem. Wyniesiesz się ponad wszystkich z twego pokolenia i będziesz przeklęty. Taki jest twój los. Świat się obrócił, dawne czasy mijają, wielki jest ten, kto myśli o czasach nowych. Wstań rycerzu. Uniosłem się niepewnie. Za oknami komnaty kłębiły się obłoki. - Widzisz? - Najstarszy podniósł do góry dłoń. Trzymał w niej świecący silnym blaskiem Antineer, kamień zwycięstwa, który był początkiem potęgi Morihameru i jej ostoją. Zmrużyłem oczy. Starzec wyprostował palce, kamień powoli opadł i rozsypał się w proch: - Mergohrowi przed wiekami powiedziałem, że zbuduje państwo potężne, które przetrwa tysiące lat. A teraz mówię tobie, że Morihamer zginie. Nikt nie zmieni biegu losów, nawet ja tego nie potrafię. Masz dwie drogi przed sobą. Zgiń razem ze wszystkimi, albo nie daj wszystkiemu zginąć. Otwórz bramy Gahiramez przed potęgą Niskich Ludzi. - Mam zdradzić... - Morihamer będzie żył tak długo, jak długo będą żyć jego rycerze. Wielki jest ten, kto myśli o czasach nowych. Odejdź rycerzu. Znów ogarnęła mnie błękitna mgła, w której błyskały z dala pochodnie, twarze i miecze. Zapadłem w odrętwienie..." Victor minął wielkie przeszklone drzwi potężnego wieżowca w centrum miasta. Znalazł się w dużym, wyłożonym marmurami hallu. Przeszedł go dystyngowanym krokiem, nic zwracając uwagi na tłoczących się ludzi i podszedł do strażnika. - Jestem umówiony z pułkownikiem Mastersem - podał swój żeton identyfikacyjny. Strażnik nacisnął kilka klawiszy, popatrzył mętnym wzrokiem na ekran przed sobą, potem wcisnął żeton Victora w szczelinę czytnika. - Zgadza się - powiedział oddając żeton. - Pokój 4478, 62 piętro. - Victor skierował się do windy. - A, profesor Stayners - Masters uprzedzony zapowiedzią sekretarki wstał zza biurka i przywitał Victora przy drzwiach gabinetu. - Witam, profesorze, i gratuluję. Proszę - wskazał na fotel. -¦ Cóż, nie otrzymałem jeszcze nominacji... - Ale jest już gotowa. Jej wręczenie to tylko formalność. Kawa, herbata, koniak? - Jeśli można, koniak - powiedział Victor kładąc na kolanach swą teczkę i otwierając ją. - A więc, panie pułkowniku, przychodzę z dwoma sprawami - zaczął, skosztowawszy przyniesionego przez sekretarkę koniaku. - Tak jak przypuszczałem, nie zdążyłem jeszcze przetłumaczyć całego tekstu, który otrzymałem od pana przed dwoma tygodniami. Mam tutaj drugą część tłumaczenia, około stu dwudziestu stron. Nie jest to dobry przekład pod względem artystycznym, ale sądzę, że dla potrzeb policji Mogadeńskiej będzie wystarczający. - Oczy wicie. Swoją drogą, profesorze, czy to nie paradoks, żebyśmy my musieli tłumaczyć Mogadeńczykom teksty napisane w ich dawnym języku? - Sami ten język zniszczyli. - Cóż, trudno im się dziwić. Na ich miejscu postąpiłbym tak samo. To są twarde prawa walki o dziejową sprawiedliwość. Mówiąc między nami, jest tam wielu ludzi znających biegle starorycerski, ale nikt się do tego nie przyzna. Stary zakaz wciąż obowiązuje, za posługiwanie się starorycerskim grozi na Mogadenie śmierć. No, dobrze, a druga sprawa? - Widzi pan, pułkowniku, ten pamiętnik ma dla badacza ogromną wartość, chciałbym go opracować i wydać. - To będzie trudne... Pamiętnik był zarekwirowany u osoby podejrzanej o działalność opozycyjną, jako materiał dowodowy otoczony jest ścisłą tajemnicą. - Sądzę, że ten tekst nie nadaje się na materiał dowodowy. - - Nie zna pan praw Mogadenu, profesorze. Za przechowywanie materiałów fałszujących historię grozi tam śmierć. - Więc... - Ale proszę się nie martwić, profesorze. Dobrze, że zwrócił się pan z tym właśnie do mnie. Obiecuję, że porozmawiam o tym osobiście z komisarzem Ranhernezem. To, że, jest pan lojalny wobec nas i demokratycznych władz Mogadenu, na pewno ułatwi uzyskanie odpowiedniego zezwolenia. Proszę tylko pamiętać, aby na razie nie udostępniać pamiętnika absolutnie nikomu. Nasze władze miałyby to panu za złe. - Panie pułkowniku... - Oczywiście, panie profesorze. Proszę mi wybaczyć. Sądzę, że Ranhernez zgodzi się, ale zażąda usunięcia niektórych partii tekstu, obraźliwych wobec uczestników buntów chłopskich. To może pana, jako naukowca, zaboleć, ale rozumie pan, w obecnej sytuacji międzynarodowej... Zresztą chyba lepiej wydać tekst niekompletny, niż nie opublikować nic. Skontaktuję się z panem telefonicznie... powiedzmy za dwa dni, około godziny dwunastej. "... nie wstawaj! Jesteś słaby, nie wolno ci! - krzyczała jeszcze za mną, ale byłem już na schodach. Przemogłem osłabienie i dopinając po drodze pas z mieczem powlokłem się do błękitnej sali. Nikt nie zagrodził mi drogi. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Wokół wielkiego, starego stołu siedzieli najgodniejsi rycerze i kapłani w twierdzy. Tylko Vaden Ker przechadzał się po komnacie, szarpiąc w zamyśleniu brodę. Zamilkli nagle, Ker obrócił się i spojrzał na mnie gniewnie. Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie. - Dlaczego tu przyszedłeś? - spytał wreszcie Va Kinth. - To chyba jeden z tych młodzików, pasowanych przed kilkoma dniami? - spytał Vaden Ker, gdy milczałem, walcząc z wirującymi mi przed oczami czarnymi plamami. - Jestem Va Kiff, syn Va Ketta, panie. Wiem, że nie mam prawa uczestniczyć w radzie wojennej... ale wiem coś, co muszę powiedzieć. - Usiądź. - Ktoś podsunął mi krzesło. - Gdy leżałem ranny, przodkowie obdarzyli mnie widzeniem. Byłem w Wieży Wieczności. - Z wszystkich śmiertelników jedynie Mergohr I dostąpił tego zaszczytu - rzucił Ge Morat. - Widziałem naszą twierdzę spaloną... nas w okowach, sterty trupów. Potem zaś rozmawiałem z Najstarszym - opowiedziałem im wszystko, co słyszałem, a potem powiedziałem, do czego doszedłem rozmyślając nad słowami Najstarszego. - Poddać się?! - Twarz Vaden Kera spurpurowiała, a on sam machinalnie sięgnąwszy do miecza przeszył mnie wzrokiem pełnym wściekłości. - Złożyć broń przed tłumem zbuntowanych pachołów i kilkoma przybyszami z niewiadomych stron?! Zdać się na ich łaskę?! - Powinniśmy cię zabić.! - Zostawcie - zasłonił mnie Van Kintiw.- Trafiła go czarna strzała z Meldoru. Jad, którym leśni zbójcy nasączają groty swych strzał, mąci umysł. Odejdź Va Kiff, to majaki, za kilka dni wrócisz do zdrowia. - Mój umysł jest jasny - zaprzeczyłem stanowczo. - I wiem co mówię. Rozmawiałem z Najstarszym. - Czemu akurat ty? Czyżby nie było w twierdzy godniej - szych rycerzy? - Nie wiem. Nie wiem, dlaczego ja - znów zrobiło mi się słabo. - Ale byłem tam. Cały ten bunt to sprawa Niskich Ludzi, potrafili nawet podburzyć naszych poddanych przeciw nam. Są potężni, muszą z nami wygrać. A jeśli zginiemy my, kto zostanie? Chłopi, ciemni i okrutni, z którymi przybysze zrobią, co będą chcieli? Co się stanie z Morihamerem? Żaden nie odpowiedział. Mówiłem więc dalej. - Tej wojny nie możemy wygrać. Ale na litość przodków, musimy ją przeżyć! Niech chłopi, skoro po zwycięstwie mają przejąć los Morihameru w swoje ręce, uczą się od nas, nie od Niskich Ludzi. Musimy przeżyć. - Wiem, o czym mówisz,. Kiff - rzekł wreszcie Vaden Ker. - Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy ostatnią broniącą się twierdzą w kraju. Utrzymamy się jeszcze dwa - trzy miesiące. Wszystkich nas czeka śmierć. Ale jeśli się boisz śmierci, popełniłem największy błąd w swym życiu dając ci pas. Niech mi przodkowie wybaczą. - Nie boję się śmierci, boję się o los Morihameru! Wziąłem wraz z pasem obowiązek troski o Morihamer! - Gdy przyjdzie przegrać, musimy zginąć walcząc do końca - powiedział Ge Morat. - To herg'ahr. Co mogłem odpowiedzieć? Że prawa trzeba rozumieć inaczej, że herg'ahr to nie bezsensowna śmierć? - Jesteś chory i ranny, trucizna zmieszała ci umysł. Daruję ci słowa, które powiedziałeś, daruję ci też wtargnięcie tu - powiedział wreszcie Vaden Ker. - Ale okryłeś się hańbą. Może zmyjesz ją w walce. A teraz wyjdź stąd i wracaj do sali chorych. Odprowadzony zimnym spojrzeniem wyszedłem z komnaty i powoli, opierając się o ścianę, powlokłem się do niskich komnat. Gdy, wyczerpany, padłem na pościel, zapadłem ponownie w odrętwienie. Widziałem niskich ludzi, pozdrawiających mnie znakiem rycerzy. Jeden z nich wysunął się przed pozostałych. Po chwili widziałem tylko tę jedną, białą, rozmazaną sylwetkę. Słyszałem wyraźnie jego słowa. - Va Kiff. Twoja cywilizacja umiera, a my nie chcemy jej śmierci. Jesteśmy takimi samymi ludźmi jak wy, chociaż dzieli nas paręset lat. Z trudem nawiązaliśmy z tobą kontakt, więc słuchaj mnie uważnie; gdy dzwon ogłosi środek nocy otworzysz furtę przy południowej baszcie. Do twierdzy wejdziemy tylko my., chłopi pozostaną na zewnątrz. Złożycie broń i zgodzicie się na uznanie chłopów za równych sobie. W zamian za to nikomu się nic nie stanie. My, ludzie z Ziemi nie znosimy niepotrzebnej krwi. Jeśli nie będziecie się mogli pogodzić z nowym porządkiem Morihameru, możemy zabrać was za niebo i osiedlić gdzie indziej. Ale obrona twierdzy nie może trwać dłużej, to godzi w nasze interesy. Jeśli dziś nie otworzysz bramy, jutro wszyscy zginiecie. Wybieraj. Ocknąłem się i zerwałem z łoża wstrząsany dreszczami. Ukryłem twarz w dłoniach. Płakałem po raz pierwszy i ostatni w życiu. Od tego momentu nie mogłem już postąpić dobrze. Siedziałem gryząc z wściekłości pięści. Siedziałem długo, aż w końcu wstałem i cicho poszedłem wzdłuż murów, ku południowej baszcie..." - Proszę - powiedział Victor. Drzwi otworzyły się i do sali wszedł jeden z jego studentów, Restinef. Jeden z wielu Mogadeńczyków, przebywających na Ziemi na studiach. Na kulturoznawstwie było ich tylko kilku. - Słucham? - Mam do pana sprawę o charakterze... prawie prywatnym. Spełnienie mojej prośby nie będzie dla pana kłopotliwe, a dla nas... dla mnie to bardzo ważne - mówił Restinef siadając. - Otóż, panie doktorze... - Nie wiem, czy pan wie, ale otrzymałem nominację na profesora zwyczajnego. - Nie wiedziałem. Przepraszam. - No, nie szkodzi, to jeszcze na razie wiadomość nieoficjalna, ma pan prawo nie wiedzieć. Więc, o co chciał mnie pan prosić? Restineff wskazał palcem leżący na biurku rękopis Va Kiffa. - O ten pamiętnik. Oczywiście, nie o oryginał, zadowolę się kopią. Victor podniósł się i zaczął sobie robić herbatę. - Nie wiem, skąd pan wie o tym tekście - powiedział do kuchenki. - Jest on u mnie w depozycie i nie mam prawa udostępniać go komukolwiek. Przykro mi bardzo. - Panie profesorze, porozmawiajmy otwarcie. Naprawdę nazywam się Va Rest i jestem prawnukiem jednej z postaci występujących w tym pamiętniku, dowódcy Gahiramez, Vaden Kera. Morihamer istnieje nadal, choć niewielu ludzi o tym wie. Ukryliśmy się w pewnym miejscu i prędzej czy później wrócimy na swoją planetę. - Szczerze mówiąc, wątpię w to. - Pan myśli, że ten terror, jaki tam panuje, utrzyma się długo? Teraz nawet chłopscy synowie wykształceni na Ziemi zaczynają przechodzić na naszą stronę. - A gdzie jest wasza siedziba? - Tego, niestety, nie mogę powiedzieć. Są resorty, które dużo by dały za tę informację. W każdym razie, widzi pan, profesorze, dla pana ten pamiętnik to obiekt badań. Dla nas to znacznie więcej, to księga naszych dziejów. Czy skończył pan już lekturę? - Jestem właśnie przy upadku Gahiramez. Va Rest uśmiechnął się. - Więc zaczyna pan lekturę chyba najciekawszej części. Znamy tę księgę tylko z opowiadań tych, którzy ją czytali i jestem bardzo ciekaw, jak Va Kiff to opisał. Do dziś nikt z nas nie wie, którzy z naszych dziadów mieli rację. Ci, co uciekli pozostawiając Morihamer swemu losowi, czy ci, co jak Va Kiff zostali tam, pomogli zbudować Mogaden a potem zostali zlikwidowani. - Cóż, wielkie przełomy historyczne nie obywają się bez krwi. Wasza planeta z feudalizmu przeszła od razu do epoki kosmicznej. To musiało spowodować pewne zaburzenia. - Tak, niestety, nasza planeta zrobiła wielki skok w rozwoju i nic się na to nie da poradzić. A teraz gnije i śmierdzi, i minie wiele lat, zanim uda się na niej znowu zaprowadzić porządek. - Zdumiewające wstecznictwo - stwierdził Victor, krzywiąc usta.> - Ja chcę od pana tylko tyle, żeby na dziesięć sekund wsadził pan rękopis w kopiarkę, albo pozwolił mi to zrobić. Nie musi pan nawet o tym wiedzieć. - To nie jest takie proste... - Dostał go pan od policji Mogaderiskiej i musi jej zwrócić. Gdy pan to zrobi, pamiętnik przepadnie. Nikt go już więcej nie zobaczy. - - Nie wiem, nie wiem - pokręcił głową Victor. - Przygotowuję właśnie tekst do wydania i jest bardzo prawdopodobne, że otrzymam od władz Mogadenu zezwolenie. - Jeśli nawet, to tyko na publikację fragmentów. - Proszę pana, niech pan przyjdzie do mnie za trzy dni. Wtedy będę mógł panu coś powiedzieć. - Zrobi pan kopię? - Na razie nie. Niech pan przyjdzie za trzy dni. "... mojego życia. Od upadku Gahiramez minie jutro dwadzieścia lat. Jak trudno jest rozliczyć się z tymi wydarzeniami. Starałem się zrobić wszystko, co było w mojej mocy. Zakładałem uniwersytety, gdzie uczono potem nienawiści do nas i do wszystkiego, co osiągnęliśmy. Budowałem miasta, w których rozsiedli się ci, co w czasie buntów potrafili najwięcej nagrabić. Teraz dorosło nowe pokolenie chłopskich synów, wykształcone na Ziemi i znające tylko tamtejszy język. My przestaliśmy być potrzebni. Nie wiem już teraz, czy dobrze zrobiłem, czy nie trzeba było zginąć ze wszystkimi. Nadal uważają mnie za zdrajcę, grożą śmiercią. To najboleśniejsze ze wszystkiego, na co skazało mnie życie. Tylko niektórzy, ci, co uważają, że działałem otumaniony ziemską trucizną, przychodzą czasem do mnie. Czytają mój pamiętnik, współczują mi. Czuję, że mam już niewiele czasu. Wkrótce przyjdą po mnie i zniknę bez wieści, jak tylu innych. Niech wreszcie przyjdą. Czas najwyższy. Oddaję wam historię swojego życia, historię zdradzonego zdrajcy i oszukanego narodu. Ale nie sądźcie nas surowo. Każdy z nas spełnił swój herg'ahr tak, jak go rozumiał, i tak, jak potrafił. skończyłem 13/2 Henoha 2 Rade Kiffard Voganei" - Ach, to pan - przywitał Va Resta nie podnosząc się z fotela. - Proszę, niech pan wejdzie i siada. Chcę panu zadać dwa pytania. - Przede wszystkim... - Najpierw zapytam, dobrze? Widzi pan, skończyłem przekład i kilkakrotnie natrafiłem w nim na słowo, którego nie rozumiem, mimo, że uważam się za znawcę starorycerskiego. To słowo brzmi "herg'ahr". Czy pan je może zna? - Tak. Każdy z nas je zna. - Va Rest potarł dłonią czoło. - Wie pan, że Morihamer opierał się na powinnościach. Powinnością chłopa było zbierać plony i służyć panu, powinnością kapłana... - Nie musi mi pan wyjaśniać, na jakich zasadach opierał się system społeczny Morihameru. - Herg'ahr to nazwa najwyższej powinności, powinności dotyczącej tylko rycerzy. Obawiam się, że Ziemianin nie jest w stanie zrozumieć wszystkiego, co się w tym pojęciu kryje. Herg'ahr to obowiązek poświęcenia wszystkiego, to święta sprawa, która rządzi życiem rycerza. Tego słowa prawie nigdy się nie wymawia, ale rządzi ono wszystkim, co Va czyni. - A drugie pytanie? - spytał Va Rest po chwili milczenia. - Co pan zrobi, jeśli odmówię panu tekstu? - zapytał Victor, oglądając uważnie brzeg filiżanki. - Liczyłem się z tym. Zabiorę tekst siłą i ucieknę. - Mówi pan poważnie? - Jak najbardziej. My musimy mieć ten pamiętnik. - Tak właśnie myślałem. Czuję - się usprawiedliwiony. Proszę, wejdźcie panowie! W drzwiach stanęło kilku policjantów. Va Rest stracił na zastanowienie tylko ułamek sekundy. Zerwał się, chwytając ze stołu księgę, i rzucił do okna. W tej samej chwili huknął strzał i Rest upadł, rozpaczliwie chwytając się parapetu. Powoli osunął się na ziemię. - Zabierzcie go - powiedział pułkownik Masters, podchodząc do Victora, który przyglądał się wszystkiemu z wyraźnym niesmakiem. - Niech się pan nie obawia, profesorze, to tylko paralizator. Za godzinę będzie zdrów jak ryba. Przykro mi bardzo, że akurat w pańskim gabinecie. Dwóch policjantów podniosło Va Resta. Victor nie mógł się oprzeć pokusie, żeby spojrzeć mu w twarz. Rycerz z trudem poruszał wargami, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Wszystko zawarło się jego spojrzeniu. Victor poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej i mocniej. - Tak przy okazji, profesorze, radziłbym panu przejrzeć listę awansów, którą ministerstwo ogłosi za parę dni. Victor nawet go nie słuchał. Skinął machinalnie głową, myśląc o fanatycznych rycerzach Morihameru, którzy zapewne zechcą pomścić Va Resta. Jak mógł o tym nie pomyśleć wcześniej?! Dlaczego nie wygonił tego Resta do diabła, po co mówił o nim Mastersowi? Sięgnął do kieszeni po pastylki uspakajające. - "O Boże" - pomyślał. - "Zdaje się, że dopiero teraz wpakowałem się w kłopoty." wrzesień 1984 NOTATNIK (IX): PATRONKA "W tej wierze pragnę żyć, w niej umierać" F. Yillon W Solońcu czas zatrzymał się trzy wieki temu. Wieśniacy o twarzach jakby rzezanych toporem w twardych, dębowych pniach, przybyli tu, gdy Wołoszczyzna była jeszcze lennem potężnej Rzeczypospolitej. Ich pan rzucił ich wskroś skalistych gór, by budowali żupy solne, a oni ruszyli ochoczo, zabierając ze sobą swój głód, swoją prostą, twardą mowę, i swoją jedyną świętość - cudowny obraz Matki Boskiej Ka-czyńskiej. Potem zmieniali się panowie i wiary, kruszyły się mury królestw i republik, ale w Sołońcu chwalono suchą, kamienistą ziemię i modlono się zawsze tak samo, w niestrudzonym rytmie słońca, śniegu i skwaru. Czasem przybywali do Sołoń-ca obcy - wysłannicy paszów, hrabiów, hofradów i sekretarzy. Nie wierzyli w moc Matki Boskiej Kaczyńskiej, nie rozumieli szorstkiej, dźwięcznej mowy i nie dbali o zapładnia-ną codzienną porcją potu nieurodzajną rołę. Przemykali obok życia wieśniaków, gnani swoimi sprawami, by nigdy już nie powrócić. Potem nowi władcy przysyłali nowych obcych, zawsze równie pełnych pogardy dla tego spieczonego upałem i wysmaganego górskim wichrem skrawka umarłej Rzeczypospolitej, o którym dawno zapomnieli już wszyscy, nawet Bóg - wszyscy, prócz Matki Boskiej Kaczyńskiej. Aż pewnego dnia któryś z obcych przywiózł do Sołońca straszliwe słowo: "systematyzacja". Słowo nie mieszczące się w prostej mowie wieśniaków, groźne, pobrzmiewające zagładą. Wielki Conducator, Geniusz Karpat, kazał zrównać poczerniałe chaty z ziemią, zakneblować kamieniste pola betonem i oderwać od nich potomków żupników, by zasiedlić nimi koszarowe domy. Jeszcze przed pierwszymi śniegami miała do Sołońca zawitać śmierć. Dniem i nocą zanosili wieśniacy swe błaganie przed oblicze patronki. I Matka Boska zlitowała się nad Sołońcem. Spadający śnieg po staremu okrył zapadnięte, wiekowe chaty. Podobno Geniusz Karpat zgnił gdzieś w wykopanym pośpiesznie grobie, przeszyty kulami własnych żołnierzy. Teraz także przybywają do Sołońca obcy. Oni również nie wierzą w moc Matki Boskiej Kaczyńskiej. CZŁOWIEK W POCIĄGU Lubię jeździć pociągami. Tak po prostu, nie żeby gdzieś dotrzeć, ale dla samej jazdy. Wolałbym pewnie chodzić pieszo albo zatrzymywać jadące drogą samochody, gdyby nie groziło to aresztem za włóczęgostwo i gdyby pędzące kilkaset kilometrów na godzinę wozy mogły się w ogóle zatrzymać. Jeżdżę więc pociągami, tymi najtańszymi, bez przedziałów, dla dojeżdżających do pracy. Te brudne, przeważnie popsute wagony mają swój szczególny urok. Zaledwie kilka razy w życiu podróżowałem dalekobieżnym ekspresem. Miękkie fotele, telewizor, przekąski i napoje pojawiały się na stole natychmiast po naciśnięciu guzika. Zupełnie tak jakbyś siedział w domu, który wiezie cię dokąd chcesz. Bezsens. Większość ludzi nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się włóczymy bez sensu i celu, rezygnując z pełnego barku i fotela. Moi starzy pytają mnie często: po co? Nie wiem. Po prostu lubię. Trzy dni w pracy, w białym kołnierzyku i krawacie, który mnie dusi, w domu przy rodzicach wciąż gapiących się w telewizor i bełkoczących, że staniało albo zdrożało, że noty, wizyty, dyplomaci, wojny, mistrzostwa świata, że zagrożenie, prezydent, sekretarz, papież, miss Europy, leje się to z nich, słowa jak guma do żucia, brednie, syf. Więc trzy takie dni, żeby zarobić na życie, a potem łapię torbę, na dworzec i jak najdalej od tego wszystkiego. Wsiadam w pierwszy pociąg, jaki podjedzie, przesiadam się, gdzie mi przyjdzie ochota, jem na dworcach, śpię w poczekalniach. Często spotykam kogoś podobnego i wtedy jeździmy razem. I jest dobrze. I jeszcze lubię, chyba najbardziej, siedzieć w nocy na ławce, w ciemności, i palić papierosa, a potem rzucić go pod nogi i przyglądać się czerwonej kropce dogasającego żaru. Siedzę tak i myślę o tym swoim wielkim wędrowaniu, a może raczej wielkim uciekaniu, wymyślam sobie wiersze, opowiadania, układam je w głowie, tak tylko, dla siebie. Nigdy nie miałem ochoty tego zapisywać, bo kto by czytał. Jeśli teraz to piszę, to dlatego że chcę, aby i inni o tym człowieku wiedzieli. Było to w zimie. Wsiadł na jakiejś małej stacyjce, gdzie pociąg zatrzymuje się tylko na chwilę albo w ogóle nie, jeżeli automaty nikogo nie zauważą na peronie i nikt wysiadający nie wciśnie przycisku przy drzwiach. Wysoki, czerstwy facet, z pewnością starszy, niż na to wyglądał. Stare, wytarte dżinsy, wojskowa kurtka, torba na ramieniu. Wagon był prawie pusty, ale on usiadł naprzeciwko mnie. My się zawsze poznajemy od razu. Zdziwiłem się trochę. Facet był starszy niż ci, których zazwyczaj spotyka się w pociągach. - Cześć - powiedział. - Jeździsz? Skinąłem głową. - Jeżdżę. - Sięgnąłem do torby. Miałem jeszcze parę puszek piwa. - Napijesz się? Parę foteli dalej kilku ludzi, robotnicy, to widać od razu, rozwiązywało krzyżówkę. Siódma planeta Układu Słonecznego, cztery litery. Wpisali Marsa i za cholerę nie mogli tego spasować z czymś innym. Zastanawiali się na głos. - To dziwne, że jeździsz - powiedziałem, popijając piwo. - Moi starzy twierdzą, że to mija z wiekiem. I mówią, że jak założę dom, to sam się będę z tego śmiał. - Jak założysz dom... - patrzył w okno, za którym przesuwały się mijane osiedla. - Wielu tak robi. Żona, dzieci - koniec. Wtedy zauważyłem jego zdenerwowanie. Tak zachowują się ludzie, kiedy robią coś bardzo ważnego. - Też kiedyś miałem żonę - ciągnął. - Ale nie pasowaliśmy do siebie, poszła w diabły, a ja jeździłem dalej. Właśnie kończę. Nie starałem się go ciągnąć za język. Po co? Od środy do niedzieli zawsze ma się mnóstwo czasu. Mówił sam. - Jestem Breds. Słyszałeś może kiedyś? Zaprzeczyłem ruchem głowy. - Tak myślałem. Takich, co mnie znają, coraz trudniej już spotkać. - Poczekaj... Coś chyba kiedyś czytałem. Z samych początków? - Właśnie - wyciągnął się na siedzeniu. - Rozmawiasz z jednym z ludzi, od których się to wszystko zaczęło. Kiedyś moje piosenki śpiewały tysiące ludzi. Były strasznie naiwne, ale właśnie tacy wtedy byliśmy. Wcale się nie dziwię, że mało kto to dzisiaj pamięta. Sam sobie czasem nucę, jak mam chandrę, ale gitarę sprzedałem sześć lat temu. - "Jak dwie białe myszy w laboratorium, w domach kamiennych, w kamiennym strachu..." - wyrecytowałem cicho. - To akurat nie było moje. Ale podobne. - Zgniótł puszkę i rzucił ją na podłogę. Sięgnąłem do torby. - Zostaw - wyjął butelkę wódki, odbił i podsunął mi. Napiłem się. - Rzadko piję, ale czasem dobrze to mieć pod ręką. - Aha! W zimie dobrze się czasem napić - odparłem bez sensu, on machinalnie skinął głową. Cały czas patrzył w okno, jakby można było tam coś zobaczyć. - To były fajne czasy. Ludzie jeszcze nie ogłupieli tak jak dzisiaj. Gdyby nie odeszli, może nie musiałbym tego robić. Łyknął znów trochę i powiedział: - Jadę zgłosić się do komisariatu. Idę do mamra. - Dlaczego? - spytałem po dłuższej chwili. Wzruszył ramionami. - Ile się można włóczyć? Mam dość. Od dwudziestu paru lat jestem wyjęty spod prawa, bez domu, teraz nawet bez bliskich. Kiedyś moim domem był las... No, więc brak zameldowania, złośliwe uchylanie się od obowiązku pracy, płacenia podatków i służby wojskowej, dywersyjne niszczenie mienia państwowego, głoszenie szkodliwej społecznie propagandy... starczy na jakieś piętnaście lat. - Spojrzał na mnie. - Nie, wcale nie muszę. Po prostu postanowiłem iść na swoje miejsce. - Ale... po co? - Boże, rozmawiałem ze sobą na ten temat trzy dni i nie wiem, jak ci to powiedzieć. Spróbuję - podłożył sobie ręce pod głowę. - Słyszałeś o rozruchach w latach dwudziestych? Po wprowadzeniu komputerowej kontroli ludności, tego kurewskiego systemu, który dzień i noc trzyma człowieka na łańcuchu. Najpierw były listy, protesty, petycje - nic. Potem marsz na stolicę. Milion ludzi pod pałacem prezydenckim. Nawet nie próbowali nas rozpędzać. Ustawili naprzeciwko wojsko i walnęli salwą w tłum. To był dla nas szok, po prostu szok. Owszem, spodziewaliśmy się pałek, gazu łzawiącego. Ale tak, jakby nic, pierdolnąć po ludziach z kaemów... Sam wtedy oberwałem w łapę - pokazał bliznę - do dziś mnie czasem boli. Potem był krzyk, przez pewien czas zbierało się na wojnę domową, wysadziliśmy parę central komputerowych... A potem rząd się zmienił, przeprosił, postawił pomnik i wszystko się rozlazło. Ludzie łatwo takie rzeczy wybaczają, żeby tylko mieć spokojne sumienie. - Czy wiesz - pochylił się w moim kierunku - jakie to uczucie, kiedy po latach uświadomisz sobie, jak łatwo zapomniałeś o przyjaciołach? Jak się zapytasz siebie samego, co tu robisz, jakim prawem siedzisz na dupie i cieszysz się życiem, gdy oni... - opadł na siedzenie. - Od tego się wszystko zaczęło. Mówiliśmy sobie: Jesteśmy wolni, nic nas nie trzyma, jest nas wielu - niech ten świat sobie będzie. Bez nas. Normalnie nam do głowy uderzała ta nasza niby wolność. Zamyślił się. - Mimo wszystko... - zacząłem. - Mimo wszystko nie rozumiesz? Może z twojego punktu widzenia to wariactwo. Jesteś młody, coś jeszcze przed sobą masz... - Gówno mam przed sobą! Pracuj, garb ci sam wyrośnie. Może ci dadzą rentę. Jak cię wcześniej szlag nie trafi. Skrzywił wargi, jakby pół uśmiech, pół grymas. - Znam to dobrze. Nie przejmuj się, będzie z tobą tak jak z moimi kumplami. Przyzwyczaisz się. Po prostu się przyzwyczaisz. Nie kręć głową. Nas było tylu, a zostałem sam. Chyba że i ty też... a to jest naprawdę parszywy los. Pewnie gdzieś mieszkasz, pracujesz? Zaprzeczyłem ruchem głowy. - W każdym razie większość tak robi. Więc dobrze. Jeździsz. Jeździsz i dobrze ci. Tylko co z tego? Dlaczego nikt takich nie ściga, przecież są odpowiednie paragrafy. Co? Właśnie, stary, dlatego, że nic z tego nie wynika. My jeszcze jeździliśmy całymi bandami, jak nas zgarniali, to zawsze razem. A ty jesteś sam. Pomyśl, gdyby zamiast się szwendać wszyscy wzięli się do kupy i spróbowali coś zrobić... - Co? - Kurwa, nie wiem. To już wy musicie wymyśleć. W każdym razie oni wolą, żeby ludzie się włóczyli, dlatego pozwalają, tak jak nam pozwalali. Chodziliśmy po lasach, łąkach, dopóki były jeszcze jakieś lasy bez ogrodzeń, strażników i biletów. Jak nam było cudownie palić ogniska, siedzieć pod drzewem. Teraz już wszędzie beton. Czułeś przyrodę, jak ona żyła, pulsowała, wchłaniała cię. Było, minęło, ludzie się rozleźli. Trudno. I tak się długo trzymałem, ciągle gdzie indziej, coś się zarobiło, ukradło, i dobrze. Tylko że zupełnie bez sensu. - Wziął znowu butelkę. Piliśmy na przemian, zostało trochę na dnie. - Tydzień temu spotkałem jednego z mojej dawnej grupy. Jest urzędnikiem, ma dom i żonę, która patrzyła na mnie jak na złodzieja. Wspominaliśmy trochę. Wiesz, wyszedłem, bo czułem, że facet w duszy modli się, żebym wreszcie poszedł w cholerę. Może mu wstyd. Dowiedziałem się od niego, że Misty siedzi. - To też ktoś z tych... - Prawda, co ty możesz wiedzieć o Mistym. To taki nasz duchowy przywódca. Poeta. Mało kto dziś o nim pamięta. Znowu zamyślił się patrząc w okno, a ja siedziałem z głową opartą na łokciu i myślałem. Myślałem o tym wielkim wędrowaniu-uciekaniu. - Gdzie jest w tym super dokładnym, super elektronicznym systemie miejsce dla człowieka, który nie chce się zgodzić na takie puste życie? Tylko w mamrze. Mam dość, rozumiesz, dość uciekania. Chcę pierwszy raz w życiu od czasu tego wielkiego polowania na ludzi stawić czoła temu, co jest dla mnie przeznaczone. Ty możesz jeździć dalej, i lepiej, żebyś jeździł, niż głupiał przy telewizorze. Tylko że przychodzi taki moment, kiedy trzeba się zastanowić, co się właściwie w życiu zrobiło i dla kogo. Pomyśl o tym. Zawczasu. Patrzył na mnie. - Właśnie o tym myślę - pokiwałem głową. Myślę o tym do dziś i nic nie wymyśliłem, tylko puste słowa, słowagumy do żucia, że pustka, bezsilność, że się duszę, że nie ma jak... i nic innego chyba nie wymyślę. - Teraz rozumiesz? Uciekamy. Wszyscy uciekamy, zwłaszcza tacy w twoim wieku. Ćpuny, jacyś fanatycy religijni. I te skurwysyny faszyści. Całe twoje pokolenie. Niedługo was tak urządzą, obłożą kamerami, ekranami i mikrofonami, że nawet się nie wysrasz tak, żeby o tym nie wiedzieli. Pociąg hamował. Ci od krzyżówki zwinęli gazetę i poszli do wyjścia, zastanawiając się na autorem powieści "Ulisses" na pięć liter. Rozmazany obraz za szybą rozbił się na poszczególne domy, zaspy, samochody na autostradzie. Dopił z butelki, cisnął ją pod fotel. Patrzyłem spod ciężkich powiek, szumiało mi we łbie. Zapalił papierosa. - Ciekawe, czy w pierdlu dają palić. Może to ostatni... Dobrze, że nie miałem więcej wódki, człowiek się rozkleja, zaczyna jęczeć, narzekać. Tego też mam dosyć. Nie potrafimy się nawet zachowywać z godnością. Nie ma co, nie chcieliśmy wiedzieć, co się właściwie dzieje, i mamy za swoje. Wszystko, co chcesz, pod ręką, starczy nacisnąć guzik. Czego my jeszcze chcemy? Za zamarzniętym oknem pojawiły się perony, pociąg podjeżdżał wolno. Breds podniósł się, zakładając torbę na ramię. - Nie wysiadaj ze mną. I dziękuję ci za tę rozmowę. Cześć! Stałem na peronie, szukając go wzrokiem. Znikł gdzieś między budynkami. Ruszyłem rolnym krokiem w kierunku kas. - Włóczęga? - obok mnie stanęło dwóch gwardzistów. Wyjąłem z kieszeni identyfikator i kartę zatrudnienia. - Dokąd jedziecie? - Wracam od rodziny. Tu mam przesiadkę. - Do odjazdu dwadzieścia minut - wyższy z nich, z nabrzmiałą twarzą wiejskiego półgłupa oddał mi dokumenty. - Uważajcie no, kręcą się tu różni tacy - pokazał wzrokiem na kilku rozwalonych na ławce nazich w skórzanych płaszczach i wysokich butach. Patrzyli na mnie spode łba, ale bali się rozrabiać przy gwardzistach. - Rozlazły gnojek - syknął któryś z nich, gdy przechodziłem. Podszedłem do automatu biletowego. Płatne z konta. Wsadziłem palec do otworu identyfikacyjnego. Potem wróciłem na peron, obracając kawałek zielonego plastyku w ręku. Wracałem do domu, mimo że był dopiero piątek. kwiecień 1984 NOTATNIK (X): WĄWÓZ RONCESVALLES Kiedy hrabia Roland stoi wśród zwału trupów, w wąwozie najeżonym tysiącem saraceńskich mieczy, nie wie jeszcze, że potomni będą śpiewać o nim pieśni. Nie wie niczego - tylko to, że musi teraz unieść się w strzemionach i uderzyć z całych sił, by ten biały turban tuż przed nim zapadł się gwałtownie w gęstwę skłębionych ciał; a teraz pewnym, wyćwiczonym ruchem zasłonić się tarczą i zza jej okucia wysunąć jadowity sztych wprost w okrytą kolczugą pierś kolejnego wroga... Ciało rycerza myśli samo, posłuszne wyuczonym nawykom, bez jego woli wie, jak zadawać ciosy i jak ich unikać. Póki starczy siły, Durendal nie pozostanie bezczynny pośród bitewnych okrzyków i szczęku oręża. Tylko pod grubą blachą hełmu, gdzie w czarnej otchłani szczelin przyłbicy skrzą się śmiertelnym ogniem oczy hrabiego, tłuką się rozpaczliwe myśli, jak czarne ptaki w żelaznej klatce. Czy warto ginąć tak beznadziejnie za Karola, który pozostawił Rolanda i jego ludzi własnemu losowi, nie troszcząc się o ich zgubę? Hrabia nie może wiedzieć, co o jego panu powiedzą przyszłe wieki. Zapewne otoczą go kpiną i wzgardą. Bo kimże w końcu jest Karol? Sprytnym prostakiem, który przemocą i pokrętnymi układami zdobył władzę. Nie potrafi nawet czytać. Nie umie nawet odmówić z pamięci najprostszej modlitwy! Zresztą, odkąd ma na swe usługi wszystkich najświątobliwszych biskupów, nie próbuje się wcale tego nauczyć. Czy przynajmniej pomści śmierć swoich rycerzy? I tego nie można być pewnym. Cokolwiek jednak ma się stać, Roland związał swój los z Karolem. Dzięki temu życie hrabiego układało się pomyślnie i dostatnio. I teraz, gdy przychodzi za tę pomyślność zapłacić, za późno już, by się wycofać. Więc Durendal wciąż nurza się we krwi niewiernych, choć w głębi serca Roland po raz pierwszy w życiu czuje zwątpienie. Ale to nie ono uczyni hrabiego Rolanda bohaterem. Zostanie nim, ponieważ nie pozostała mu żadna inna droga. ZERO ZŁUDZEŃ Ich siedziba mieściła się w piwnicy bloku numer sto szesnaście. Wchodziło się tam po wąskich, cementowych schodach, przez metalowe drzwi, przeznaczone dla konserwatora instalacji budynku. Zamek drzwi był wyłamany. Okleili ściany plakatami, przynieśli kilkanaście pustych kontenerów po piwie. Nikt oprócz nich nie znał tego miejsca. - O, Menel się zwalił - rzucił od niechcenia Grzała, gdy Aid stanął w progu piwnicznej klitki. Aid stał w rozkroku, z kciukami zatkniętymi za pasek, udając, że przygląda się z zainteresowaniem plakatom. Pod pachą trzymał czarną, nylonową torbę. Rozmowy ucichły. Cztery pary oczu wbiły się w intruza. Tylko Tyfus spokojnie czyścił paznokcie kawałkiem plastiku, kołysząc się w rytm jęczącej muzyki z ustawionego pod ścianą kompaktu. - Przyniosłeś? - zapytał nie podnosząc wzroku. - Tak. - Dawaj - odrzucił plastikową płytkę na podłogę i podniósł się ze skrzynek. Aid wyjął z torby obrzyna i podał mu go ostentacyjnym ruchem. - A naboje masz? - Tyfus obracał obciętą dubeltówkę w rękach, głaszcząc opuszkami palców lufy i kolbę. Jego pryszczata, cętkowana twarz, której zawdzięczał swoje przezwisko, złożyła się w wyraz lubości. - Mam. Ale mało. Tyfus złamał strzelbę i wyciągnął do Alda rękę po naboje. Wcisnął ładunki do luf, zatrzasnął zamek i obrócił się na pięcie, celując we wszystkich po kolei. - I co? Gites, nie? - Rzęch - oświadczył rzeczowo Klamot. Tyfus zatrzymał na nim lufy strzelby. - Rzęch? - - Rzęch. Widziałeś kiedyś gliniarski miotacz? - To bądź cwany i skołuj taki miotacz, to pogadamy. - Nie świruj. Każda taka spluwa jest skatalogowana i ma nadajnik. Nigdzie tego nie schowasz, zresztą mogą ją zawsze zniszczyć na odległość, Chłopaki z Biggli kiedyś gwizdnęli gadom taki rozpylacz i wybuchł im w łapach. - No, to nie głosuj - oświadczył Tyfus, rozładowywując dubeltówkę. - Ile to może mieć lat, co, Menel? - Z pięćdziesiąt, może więcej. Nie wiem, to po dziadku. Ryknęli śmiechem. - Co się grzejecie? - uciszył ich Tyfus. - Dobra, Menel. Siadaj, jesteś nasz człowiek. No, chłopaki - przywitajcie kolegę. Naprostował się, nie? - Ja do ciebie nic nie mam. Grabulka, Menel - Klamot podał mu rękę i klepnął go w ramię. Po nim podeszli następni. Na końcu Flama. Zamiast klepać go po ramionach pochyliła się nagle i pocałowała go w usta, wciskając język między jego wargi. Aid ledwie powstrzymał się, żeby nie popatrzyć na nią ze zdziwieniem. Zamiast tego ostentacyjnie, jak gwiazdor z westernu, klepnął ją w tyłek. Zaraz potem pomyślał, że zrobił głupio. Kiepsko by było tak od razu, na sam początek zarobić w kły. Na szczęście Tyfus zajęty był bez reszty przyniesioną przez Alda bronią i nie zwracał na nich uwagi. - Dziesięć nabojów - mruknął, krzywiąc okrutnie cętkowaną gębę. Był to, jak, twierdził, jego ulubiony sposób wyrażania niezgody na świat. - Nie mogłeś skołować więcej? - Zgred nie miał - Aid chciał powiedzieć, że i tak w domu będzie urwanie głowy, ale w porę ugryzł się w język. - Bińka zgred ma taki sklepik ze starociami. Tam chyba trzyma naboje do takich spluw. Zresztą, on też ma takiego gnata. Modne są. - To naprostujemy Bińka, niech zgredowi podprowadzi. - Daj spokój, to ćpun. Za pieniądze to by przyniósł. - Szmalec się skądś skołuje. - A nie lepiej w nocy przeiskać mu ten kantorek? - spytała siedząca w kącie dziewczyna, zwana Kajmanem. Krótko ostrzyżone włosy uwypuklały jej i tak nazbyt wydatną dolną szczękę. - Nie świruj, Kajman. Raz stukniesz w szybę i budzisz dwie kompanie gadów. - Starocie są wart(c) niekiepski szmalec - zauważył Tyfus. - Zabezpieczył się sztywniak. Jaahuuu! - zawył nagle i znowu powiódł wokół lufami nabitej strzelby - Tak przypierdolić z obu luf, to się nazywa radykalna anarchia! - Przestań, bo kogoś uszkodzisz - powiedział Aid. "Znowu głupio", pomyślał. - Boisz się, Menel? - Tyfus podetknął mu lufy pod nos. Aid zdobył się na zimne, obojętne spojrzenie, którym zmierzył Tyfusa. - Widziałeś mnie kiedyś, żebym się bał? - spytał. - Spokój, atanda - przerwał im Klamot. - Tyfus, kopsnij Ugo gnata. - Spływaj. - Co? Nie dasz koledze? - Odwal się. Jest mój. Klamot uniósł się. - Jest nasz. Wkupne Menela, a wkupne jest dla wszystkich, nie tylko dla ciebie. Prawda, Menel? Dla kogo jest obrzyn? Aid zawahał się. - Fakt. Daj gnata, Tyfus - poparł Klamota Grzała, wybiawiając Alda z niezręcznej sytuacji. Tyfus kurczowo zaciskał palce na dubeltówce. - Że umiesz niekiepskó nawijać o anarchii i obłudzie zgredów, to nie znaczy, że wszystko możesz - zauważyła od niechcenia Flama. Tyfus posłał jej wściekłe spojrzenie, ale rozluźnił palce i pozwolił Klamotowi zabrać strzelbę. - Obejrzyjcie sobie, to pójdziemy ją wypróbować - wycedził, usiłując podbudować swój nadszarpnięty autorytet. - A ty co się grzejesz? - rzucił do Alda, waląc go z całej siły pięścią w bark. Taka pieszczota. Aid odwzajemnił mu się, ale znacznie słabiej. - Fajnie grają, nie? - spytał Tyfus, wskazując na stojący pod ścianą kompakt. Udawał, że nie zwraca uwagi na pozostałych, zajętych oglądaniem broni. - No, fajnie - Aid kątem oka patrzył na kierujące się to tu, to tam lufy nabitej strzelby. - Tylko ten drugi gitarzysta kiepski. Ścina akordy. - Coś ty powiedział? - Kajman z oburzeniem uniosła głowę. - Dirty Koan jest kiepski?! Odpluj to! - Kiepski jest jak kot w butach - poparł Alda od niechcenia Grzała. - Zamknij się! Koan jest wpaniały! - Z przejęciem zdzieliła Grzałę pięścią w plecy. Ten złapał ją za rękę i mocno pchnął na ścianę. - Nie rozrabiaj, bo ci nie dam papierosa. Gdzie sobie postrzelamy? - Pod autostradą. Tam jest takie fajne miejsce. - Może lepiej cwelowi Deanowi postrzelać po oknach? - zauważyła Kajman, rozcierając sobie nadgarstek. - Chodźmy - powiedział Tyfus, wyłączając kompakta, przyniesionego kiedyś na wkupne przez Flamę. - Daj obrzyna. - Wezmę pod kapotę. - - Daj, ja będę niósł - wsadził dubeltówkę za pasek, udając, że jest mu z nią bardzo wygodnie. Na dworze zapadł już zmrok, rozjaśniany światłem bijącym z okien i rozstawionymi gdzieniegdzie latarniami. Tyfus szedł przodem, szybkim, pewnym krokiem. Instynktownie omijał plamy światła, skręcając co i raz w wąskie, ciemne chodniki. Gdyby nie szum samochodów, gnających po rozpiętych nad dachami szosach i dobiegające z okien brzęczę- nie holowizórów można by powiedzieć, że było cicho. - Luknij, jak pusto - powiedział Aid do Grzały. Nigdy nie chodził tak późno po osiedlu. Zresztą kto mógł się o tej porze włóczyć po mieście? Tylko policja i bandyci, jak mawiał jego stary. "Zapomnisz o mnie zapomnisz o mnie lecz ja nie zapomnę..." - dobiegł ich jakiś przebój z półotwartego okna na pierwszym piętrze. - Te, wyłącz ten syf! - ryknął w kierunku okna Klamot, zwijając dłonie koło ust. - I zostać kosmonautą! Nowa ziemia czeka na ciebie! - wrzasnął Tyfus. - I rób dzieci! To obowiązek każdego obywatela! Śmiali się przy tym głośno. Tak, to była fajna zabawa. Aid też coś krzyczał. Wreszcie w oknie pojawiła się ciemna sylwetka. - Spieprzać stąd, gówniarze, bo policję zawołam! - dobiegł ich z góry gniewny głos i chwilę potem trzask zamykanego okna. - Patrz, kurwa, policją nas będzie straszył, kutafon złamany - Grzała powiódł wokół wzrokiem, szukając jakiegoś kamienia. - Olej cwela - powiedział Tyfus. - Bo co? - Grzała podniósł kamień i zamachnął się nim w stronę okna. Tyfus złapał go za rękę. - Olej zgreda, mówię. Zrobi kocioł, przylecą gliny i gówno będzie ze strzelania. - Grzała niechętnie odrzucił kamień. - Te łachudry mają wyjedzone mózgi. Kołnierzyk, krawacik, do domu, do pracy, do żony, do dzieci, podatek zapłacić i nie wychylać się, bo łapy przytnie. A jak kogoś zamkną, to wszystkim mówić, że dawno się wichrzycielowi należało. Z takimi nie ma co rozmawiać, trzeba walić w pysk - nawijał Tyfus, gdy szli dalej. - Nie, Menel? Aid przytaknął. - Nic dla siebie, nie ma życia. Wypruj sobie flaki, haruj, bo jakaś menda musi lecieć w kosmos. I morda na kłodę, bo podsłuchują. Nas też by tak chcieli wytresować. - Nie pieprz, Tyfus. Powtarzasz się. - I się będę powtarzał. Mam rację? - Masz. Ale my to i tak wiemy. A Menel głupi nie jest, też wie. Nie musisz mu robić kursu. Nie, Menel? - Swoje wiem - odparł Aid. Coś musiał powiedzieć. Stanęli przy jednym z wieżowców, pod cementowym murem śmietnika, ozdobionym wielkimi napisami "Dirty is free" i "Anarchy". Namalowali je kiedyś Klamot z Kajmanem. Nikt nie zadał sobie trudu żeby je zamazać, a prawdopodobnie i żeby je przeczytać, gdyż zsyp opróżniały automaty, a wyjście od ulicy było z drugiej strony. - Tu - Oświadczył Tyfus, zatrzymując się. - Tu będzie najlepiej. Menel, ustaw coś na tym murku. - Odwal się. Zostań kosmonautą - burknął Aid, ale zgromiony spojrzeniem Tyfusa posłusznie zagłębił się w stosie śmieci. Wyciągnął kilka pustych puszek i plastikowych butelek. Jedną z nich ustawił na murku, pozostałe zsypał na jedno miejsce, obok, na chodniku. Tyfus wyciągnął obrzyna zza pasa, nabił lewą lufę i trzasnąwszy zamkiem spytał: "Kto pierwszy?" - Ja! - Kajman wyciągnęła rękę po broń. - Nie zrób sobie krzywdy - mruknęła Flama. - Nie bój nic. W szkole byłam trzecia w strzelaniu. - Ona zawsze ma dobre wyniki w nauce - rzekł poważnym tonem Klamot. - Zwłaszcza z Przysposobienia. Ryknęli śmiechem. - Zamknij się! - Uważaj Klamot, ona ma spluwę! - Czy ja coś mówiłem? - Głupio tak strzelać do butelki - stwierdziła po chwili, złożywszy się. Aid podszedł do muru i wychylił się zza niego, tuż koło stojącej butelki. - Przyjrzyj się dobrze! - krzyknął. - Wyblakły wzrok, łeb zwężony ku górze i idealnie pusty - nikogo ci to nie przypomina? - Kondon! - Kooochani, jesteście przecież naaaszooom przyszłooościom - powiedział Aid, zaciągając w sposób charakterystyczny dla dyrektora Zakładu Szkolenia Społecznego. Wydymał przy tym policzki i mrużył prawe oko, tak jak Kondon, który nabawił się tego tiku, kiedy wybuchł mu przed twarzą ekran w jego prywatnym wirolocie. - Chowaj się! - pisnęła Kajman. Aid zanurkował za murem, huknął strzał. Poczuł, jak obsypują go kawałki plastiku. - W celu! Śmiech, oklaski. - Teraz ja. Aid wychylił się zza muru, ustawiając na nim puszkę po piwie. - Podajemy łostatnie wiadomości - oświadczył tonem spikera z holowizji. - Bandy nieodpowiedzialnych wyrostków dały wczoraj w ryj, komu się należało, za co dostanom po dupie w imię dalszego rozwoju naszej wysoko zcywilizowanej cywilizacji. Kupujcie co się da i popierajcie fundusz kolonizacyjny. Amen! Grzała podniósł dubeltówkę do oka, Aid ponownie zanurkował za murem, huk, zmieciona wystrzałem puszka, a raczej jej resztki, plasnęły o mur wieżowca. Triumfalny ryk całej piątki. Przy następnej puszce Aid nic nie mówił, zrobił tylko dumną minę, unosząc do góry podbródek i wywijając wargi. Prawą dłoń wyciągnął przed siebie w pozdrowieniu Legionu Kosmicznego. Pierwszego ministra zastrzeliła Flama. Klamot strzelał do prezesa federacji konsumentów. Tyfus trafił na najlepszą chyba kreację Alda, postać "Anonimowego Pracownika". Zmarnował jeden nabój, dopiero za drugim razem udało mu się zestrzelić butelkę. Zaciął zęby, słuchając przytyków, jego twarz stała się jeszcze bardziej cętkowana. W chwili, gdy wyciągnął rękę, aby oddać broń Aldowi, zza bloku wyszedł szybkim krokiem starszy mężczyzna, - ubrany w czarne spodnie i podkoszulek. W ręku trzymał kij. - Co, do cholery, za wrzaski po nocy?! - krzyknął podchodząc - Wynocha stąd, gnoje, bo wam tak spiorę mordy, że was rodzice nie poznają, Spieprzaj dziadek - oświadczył Tyfus - bo cię kopnę w dupę. - Coś mówiłeś, szczeniaku? - Mężczyzna w podkoszulku podszedł do nich, zamierzając się kijem. - Jak cię zaraz gwizdnę w zęby, to je powypluwasz! Do obozu takich bydlaków powinni zamykać, do pracy pogonić! No co się głupio śmiejesz, mam ci przyłożyć?! - No spróbuj, kurwa, spróbuj - Tyfus stał w rozkroku, z pięściami przy biodrach. - Chodź tu, cwaniaczku! Facet w podkoszulku zrobił jeszcze krok w stronę Tyfusa, wciąż trzymającego nabitą przed chwilą dubeltówkę. Grzała nagle wyrwał mu kij. Facet obrócił się i w tym momencie dostał kopa w tyłek od Klamota. Klnąc obrócił się jeszcze raz i zdzielił Klamota pięścią w zęby. W ułamek sekundy potem Grzała z całej siły zaprawił go kijem w głowę. Mężczyzna w podkoszulku osunął się na ziemię. Klamot z wściekłością zaczął go kopać po żebrach. - Odsuńcie się. Tyfus spokojnie złożył się do strzału, celując w głowę leżącego. Wgłębienie między lufami spoczęło na jego zakrwawionych włosach. Przez chwilę Tyfus stał nieruchomo. Cała piątka w milczeniu czekała co zrobi. Nie, nie mógł już w tym momencie tak po prostu schować obrzyna i powiedzieć "idziemy". - Masz - powiedział, podając broń Aldowi. - Ty sobie jeszcze nie strzelałeś. Aid znieruchomiał. Zacisnął palce na dubeltówce. - Zabij go! No co się kurwa wstrzymujesz! - ryknął Tyfus po dłuższej chwili. Sztywne ręce powoli podniosły broń do góry. Kolba na biodro. Skrzywić usta, nieruchoma twarz, nie patrzeć. Spust. Nadal stali nieruchomo, w uszach dźwięczał im jeszcze huk wystrzału. - Daj te dwa ostatnie naboje - powiedział Aid do Tyfusa, starając się nie patrzeć ria okrwawiony strzęp leżący przed nimi. - Mogą się jeszcze przydać. - Idziemy, chłopaki. Zaraz się zrobi kipisz. Szybkim krokiem ruszyli w labirynt wąskich przejść między blokami. Szli w milczeniu. Pierwszy odezwał się Grzała. - Dobra, to cześć. Do jutra. - Cześć, cześć. - Ja też już muszę iść. No, to na razie. Tyfus skręcił nagle gdzieś w bok, nie odzywając się do nikogo. Klamot z Kajmanem weszli do jednej z klatek schodowych. - Odprowadzisz mnie? Aid nieprzytomnie podniósł wzrok. Był sam z Flamą. Zu-;łnie nie zauważył, kiedy wszyscy się rozeszli. - Co, zamyśliłeś się? - Nie. Zły jestem. A gdzie ty mieszkasz? - Tu, kawałek. Chodź. - Wiesz, już chyba prawie północ... - Aha, rodzice nie pozwalają ci późno wracać - wydęła wargi Flama. - To przepraszam. Chwycił ją za rękę i wykręcił boleśnie. - Aj! Co robisz! - Chodź, idziemy - puścił ją. Przytuliła się, Aid machinalnie objął ją ramieniem. - Zostaniesz u mnie na noc? Spojrzał na Flamę nieprzytomnym wzrokiem. Uśmiechała się do niego. W innej sytuacji pewnie by po tych słowach zemdlał z wrażenia. - Czemu nie - rzekł obojętnym tonem. - Zgred mi poleciał w podróż służbową, mam wolną chatę. Nie lubię być sama. - Myślałem, że chodzisz z Tyfusem. - Daj spokój. Tyfus jest mocny w gębie. Na mnie też robił swego czasu wielkie wrażenie, ale po jakimś czasie staje się nudny. A w ogóle on jest mięczak. Widziałeś, że bał się strzelić, Może nie "bał się", po prostu miał jakieś skrupuły. - Jak się ma gębę pełną sloganów, to nie można mieć skrupułów. Trzeba być konsekwentnym, nie? Od razu wiedziałam, że tylko szpanuje. - A jak mi oddał obrzyna, to co myślałaś? - Przez chwilę się bałam, że też się przestraszysz. - Podobało ci się to? Weszli do windy. - Bardzo - odpowiedziała, całując go. Trwało to osiemnaście pięter. Musiała go pocałować, mocno zamykając oczy, gdyż na samo wspomnienie tej sceny znowu zrobiło się jej niedobrze. - Śmiesznie wyglądasz, wiesz? - powiedziała, gdy weszli do mieszkania. Spojrzał w lustro. We włosach jak diamenciki lśniły okruchy rozbitej butelki. Na spodniach i butach dostrzegł kilka czerwonych plamek. Wytarł je palcami. Zdjął kurtkę i wszedł do salonu. Dom urządzony był bogato. Imitujące drewno meble, puszyste dywany, jakieś starocie na ścianach. Typowy zgredowski gust. Aid rozsiadł się wygodnie w fotelu. Wyciągnął zza pasa obrzyna i położył go na stole. - Napijesz się? - spytała Flama z kuchni. - Masz wódkę? Stanęła w drzwiach pokoju. - Stary coś powinien mieć - zaczęła grzebać w barku. W końcu wyciągnęła butelkę "Phobos coctail" i nalała mu do kieliszka gęstej białej cieczy. Zupełnie jak mózg, pomyślał. Poczuł, że żołądek podchodzi mu pod gardło. - Nie chcesz? Przemógł się i wypił wszystko jednym haustem. Przymknął oczy. - Niezłe. - Tego się tak nie pije - zaśmiała się. - To trzeba smakować. Skrzywił się jak Tyfus. - Nie lubię chłeptać wódki po łyżeczce. Poczuł, że Flama siada mu na kolanach, twarzą do niego, okraczając udami jego biodra. Musnęła ustami jego wargi. Potem zaczęła manipulować mu przy zatrzaskach koszuli. - W sumie on założył całą grupę, prawda? - powiedział. - Kto? - No, Tyfus. - Ciągle o nim... Nic nie zakładał. Wszyscy lubiliśmy "Genocide", podszedł kiedyś do mnie i powiedział, że ma dużo nagrań. To zaczęliśmy się zbierać tam w piwnicy i słuchać. A potem byli "Nekroids"... - zaczęła całować jego pierś. - Prześpisz się ze mną? - oddychała szybko ale starała się to ukryć. - Zawsze marzyłam o prawdziwym chłopaku. Takim, co to potrafi porządnie zrobić. - A Tyfus? - Przestań wreszcie z Tyfusem. Próbował parę razy. Nie wychodzi mu - uśmiechnęła się złośliwie. - Taki sam dobry do tego, jak do innych rzeczy. Nie zawracaj nim sobie głowy, ani nimi wszystkimi. To zwykłe gówniarstwo. Pozują na Bóg wie jak silnych, a w sumie są rozlazłymi gnojkami. Mocniej... och, proszę, mocniej... - Aid rozpaczliwie starał się przypomnieć sobie szczegóły z pogadanki seksuologa na jednej z lekcji Przysposobienia. - Gówniarstwo, cała ta anarchia i wszystko - mówiła, chłonąc jego pieszczoty. - Nawet grypsować porządnie nie potrafią. Tylko głupi Tyfus w to wierzy. Zresztą, bez tego byłby zerem. Jedyne co umie powiedzieć, to "no future". Dziesięć razy dziennie. A ja mam tylko jedno życie i chcę, żeby było łatwe i przyjemne. Ile użyję, to moje. - Też mówisz slogany. - Hej! Ty drżysz?! Aid energicznie zepchnął ją na dywan. Ukląkł obok, mechanicznie kontynuując pieszczoty. - A reszta? - Jaka reszta? Grzała jest wystarczająco mądry, żeby nosić skrzynki. Klamot nie lepszy. A Kajman się za nimi pęta, bo na co taka poczwara może liczyć? Jak się spiją, to ma dobrze. - Jesteś wstrętnie złośliwa. - Poznasz ich lepiej, to sam powiesz to samo. Znieruchomiał nagle. Patrzył na nią przenikliwie. - Oni też tu byli, co? Tak samo jak ja? - Co cię to martwi? Nawet w szkole uczyli, że w tych sprawach człowiek ma prawo do zupełnej wolności. "Mógłbym teraz wstać i wyjść, to by dobrze wyglądało", pomyślał Aid. Pomyślał też, co go czeka w domu i postanowił zostać. - A ty miałeś kiedyś dziewczynę? - Kilka - skłamał. Wyślizgnęła się z jego ramion i podeszła do łóżka, zrzucając z siebie resztki odzienia. Usiadła na pościeli w pozie holowizyjnej seksbomby. - No, to chodź. Bo sobie pomyślę, że nie wiesz do czego ten gwizdek służy. Po tych słowach mógł zrobić tylko jedno. Wcześniej jeszcze tylko zgasił światło. Była czwarta rano. Aid, wymięty i skwaszony wyszedł z klatki schodowej. Wdychał łapczywie zimne powietrze. Usiadł na śmietniku i zapalił papierosa. Wolał wyjść, zanim Flama się obudzi. Obawiał się, że jej nie zadowolił i to go bolało. Przymknął oczy. Wszystko to było idiotyczne. Chciało mu się rzygać. Nie, nawet nie dlatego, że zabił tego faceta. W sumie w czasach, gdy ludzie idą sobie po ulicy i nagle znikają na zawsze, giną na jakichś idiotycznych planetach albo skaczą co i raz z okien, bo nie mają nic lepszego do roboty, jeden trup w tę czy we w tę nie był niczym wielkim. Zastanawiał się, co by myślał, gdyby ktoś tak załatwił jego zgredów i doszedł do wniosku, że niezbyt by się tym przejął. Ostatecznie byli to obcy ludzie, nigdy nie mieli dla niego czasu. "Kochanie, musimy dziś z Belem iść na małe party, podrzucimy ci na wieczór małego, dobrze?" I tak w kółko. A zresztą zgred go ostatnio ciężko wkurzył. Aid chciał od niego jakieś zaświadczenie chorobowe, żeby w razie czego wykręcić się od poboru. Ostatecznie stary jest lekarzem, co to dla niego. Ale on nie chciał. "Synu, ja swoje obowiązki spełniałem jak należy. Nie zgodzę się na żadne takie oszustwa". Tfu, żeby go szlag trafił. Aid jeszcze teraz na wspomnienie tej rozmowy zezłościł się. "Tyfus ma rację", myślał, "w tym pieprzonym świecie naprawdę nie ma dla ludzi przyszłości". Nagle doszedł go z góry przenikliwy, potężniejący z każdą chwilą świst. Machinalnie zeskoczył z muru i schował się za śmietnikiem. Znad dachów wypłynęły dwie policyjne pancerki. Jedna zatrzymała się wysoko, koło okna Fłamy, druga ciężko osiadła pod klatką. Wysypało się z niej kilkunastu policjantów i wpadło do bloku. Aid patrzył z przerażeniem, nerwowo szarpiąc cienki, błyszczący łańcuch, który miał- przyczepiony do klapy kurki. Po kilku minutach druga pancerka opadła z góry i stanęła koło pierwszej. Drzwi klatki schodowej otworzyły się, wysypała się z nich gromada policjantów. Dwóch wlokło za ręce półnagą, ogłuszoną Flamę, kilku pozostałych okładało ją z wściekłością pałkami. Nie krzyczała nawet, tylko jęczała przy co silniejszych uderzeniach. Z jej rozbitych warg płynęła krew - tyle tylko zdążył zauważyć, gdy na chwilę uniosła głowę. Bezwiednie podniósł się i wychylił zza śmietnika zdrętwiały z przerażenia, z wściekłości, z zaskoczenia. Zobaczyli go, jego fryzurę i czarną kurtkę nabijaną ćwiekami. Kilku policjantów z drugiej pancerki rzuciło się na niego. Gdy byli już o kilka kroków wyciągnął dubeltówkę i wymierzył w nadbiegających. Nie nacisnął spustu, chociaż dopiero wtedy, gdy pałka przeorała mu policzek, wybijając zęby, przypomniał sobie, że broń i tak nie jest nabita. Chwilę potem poczuł potworny ból, jakby w mózgu eksplodował mu granat. Zawlekli go do pancerki i rzucili na stalową podłogę pojazdu, zrywając mu kurtkę. Bili mocno, metodycznie, w ciszy, przerywanej tylko wściekłymi pomrukami, sapaniem i świstem pałek. Był ogłuszony i prawie nie czuł bólu. Nigdy nie potrafiłby powiedzieć, o czym w tej chwili myślał. Prawdopodobnie o niczym. Pojazd drgnął i znieruchomiał. Policjanci wywlekli go z pancerki jak worek. Wielki, ponury garaż. Korytarz, schody, korytarz, rewizja, sprawdzanie personaliów. Nie odpowiadał na pytania. Nie był w stanie. - Nieźle go urządziliście - stwierdził urzędnik spisujący jego dane. - Należało się parszywcowi. - Pewnie, należało... - skinął głową - Szesnaście lat... Morderstwo z premedytacją, mówicie? Boże kochany, do czego ten świat zmierza. Możecie mu jeszcze przyłożyć ode mnie. Korytarz, schody. Zgrzyt kraty. - Koniec z tobą, parszywcu. Koniec. Nie wyjdziesz stąd! Kopnęli go jeszcze parę razy na pożegnanie i zatrzasnęli kratę. Cichnące kroki długo dudniły w korytarzu. Leżał na cementowej podłodze. Dopiero teraz czuł ból. Całe ciało paliło, diabelski młyn w głowie długo wracał do równowagi. Mogło to trwać minutę albo godzinę. Z trudem dowlókł się do zlewu i zmył krew z twarzy. - Menel! Hej, Menel! Wołam cię! Rozejrzał się, z trudem otwierając spuchnięte powieki. Otoczony był z czterech stron kratami. Z sąsiedniej klatki wołał do niego Tyfus. Miał złamany nos i rozcięte wargi. - Tyfus! - Cicho - Tyfus wskazał palcem wiszącą pod sufitem kamerę. - Podejdź. Kamera zataczając powoli łuk odwróciła się w inną stronę. - Idź w zaparte - szepnął mu w ucho Tyfus. - Na nic nie mają dowodów ani świadków. Aid nie zdążył odpowiedzieć. Znów rozległy się kroki, zgrzytnęły drzwi. - Trzymaj się - powiedział Tyfus wychodząc z celi. - I nie pękaj. No fu turę! Aid położył się na brzuchu na pryczy. Tępy, ciężki ból rozlewał się po całym ciele. - Te, krajan - usłyszał. - Za brajca cię wkopsali? Uniósł głowę i spojrzał na sąsiada z przeciwnej strony, pryszczatego grubasa w wytartym swetrze. - Tak... właściwie nie wiem. - Cwana twa rybitwa? - zagadnął po chwili pryszczaty. - Kłułeś ją? - Nie rozumiem - przyznał się Aid po dłuższym namyśle. Pryszczaty obrócił się do niego plecami. - Te, polityczny, chyba jakiś twój kolega przyszedł - krzyknął gdzieś dalej. W jednej z klatek podniósł się na chwilę młody, brodaty człowiek i obrzucił Alda zmęczonym spojrzeniem. - Nie mam kolegów wśród tych palantów. Aid siedział na pryczy. W jednym kącie celi tkwił graniasty cementowy występ, do którego przyczepione były umywalka i sedes. Kwadratowe klatki, dwa na dwa metry, oddzielone szerokimi na metr korytarzami wypełniały wielką halę. Na jej suficie, wysoko nad zamykającą od góry cele kratą paliły się jarzeniówki. Co kilkanaście metrów nad korytarzem obracała się na wysięgniku kamera. Kroki, zgrzyt. - Aid Motirron. Podniósł się z trudem. Tym razem, na szczęście, jechali windą. Policjanci wprowadzili go do eleganckiego pokoju z podłogą wyłożoną rudym plastikiem i zostali za drzwiami. Aid nie zapamiętał ich twarzy. Za biurkiem siedział szpakowaty, sympatycznie wyglądający mężczyzna w garniturze. Odczytał mu jego personalia, nazwę i numer szkoły, nazwiska kolegów. Potem powiedział sucho: - Wczoraj zabiłeś człowieka. - Bzdura. Nikogo nie zabiłem. - Zastrzeliłeś Goffreya Moneta, pracownika koncernu prasowego CLIP. Miał żonę i dwoje dzieci. Zabiłeś go ze starej dubeltówki swojego ojca, którą miałeś przy sobie w momencie zatrzymania. Próbowałeś z niej strzelać do naszych funkcjonariuszy. - Nikogo nie zabiłem. - Wstawaj. - Dwóch facetów siedzących przy wejściu zaprowadziło go do sąsiedniego pokoju. Przy ścianie stali Tyfus, Klamot i Grzała. Ustawili go przy nich. Po chwili wszedł szpakowaty z jakąś zapłakaną babą. - Tak, to oni - powiedziała. - To na pewno oni.. - Jest pani tego absolutnie pewna? - Tak. Widziałam ich dokładnie... - na chwilę załamał jej się głos. - Widziałam ich dokładnie z okna, kiedy Goff wyszedł do nich. Ten - wskazała Grzałę - uderzył go kijem. A on strzelił - nagle rzuciła się na Alda, przeorała mu twarz paznokciami, zaczęła okładać go pięściami klnąc, płacząc, plując. Nie bronił się. Osunął się na ścianę. - Pani Monet, spokojnie. Proszę się uspokoić. - Szpakowaty usiłował złapać ją za nadgarstki. - Zajmiemy się nimi tak, jak na to zasłużyli. - Skinął na jednego z policjantów, który wyprowadził kobietę za drzwi. - No i jak? - zwrócił się do nich. - Tak było - powiedział cicho Aid, nie patrząc na przyjaciół. - Ja tego faceta zabiłem. - Uniósł głowę, tak żeby widzieli, że się nie boi. - No i co? - dodał po chwili. - Zabierzcie ich. Spisać dokładnie zeznania. - Podszedł do Alda. - Dlaczego to zrobiłeś? No powiedz, do cholery, koledzy wyszli. Wreszcie nie musisz nikogo udawać. Dlaczego? - Gdyby on miał tę dubeltówkę, zastrzeliłby nas. - Miałby rację - szpakowaty odwrócił się. - Są tu twoi rodzice. Przeżyli szok. Chcesz się z nimi zobaczyć? - Nie. - Nie rozumieją tego, co się stało. Byłeś dobrym dzieciakiem, dobrym uczniem. Kiedy przystałeś do brudasów? - Wczoraj. - Po co? Aid milczał. Pomyślał, że gdyby miał jeszcze kilka, kilkanaście lat, gdyby mógł się czegoś dowiedzieć o świecie, pewnie znalazłby odpowiedź. Ale czuł, że to nie będzie mu dane. - Zagrałeś się na śmierć, szczeniaku. Odwrócił się i położył na biurku lśniący, plastikowy arkusz. Wyciągnął do Alda rękę, trzymającą pisak. - Podpisz dwa-razy, na dole. - Co to jest? - Podanie o warunkową zamianę wyroku. Nigdy cię nie pociągał romantyzm pracy w kosmosie? To mozolne wdzieranie się na dzikie, nieprzystępne planety, twarde, męskie życie zdobywców, kładzenie podwalin pod nowe miasta, nowe metropolie? Ludzkość będzie ci zawdzięczała swój dalszy, dynamiczny rozwój. Tysiące młodych ludzi będą marzyć, by być podobnymi do ciebie... - Odpierdol się - jęknął Aid, niemal ze łzami w oczach. - - A może uda ci się chwalebnie polec w jakiejś katastrofie i zostać bohaterem? To się zdarza, nie da się ukryć. Ludzkość to wielka sprawa, kiedyś to zrozumiesz. Chcesz czy nie, musisz spłacić jej to, co jesteś winien. - Nie podpiszę tego. Róbcie co chcecie. - Podpiszesz. Oczywiście, że podpiszesz. Wszyscy podpisują. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Chcesz, to sam za ciebie podpiszę. Nachylił się do interkomu. - Możecie już wprowadzić rodziców. I tych z holo. Zgrzyt drzwi. Aid odwrócił wzrok. - Co wyście z nim zrobili? - szepnęła matka. - Stawiał opór. Strzelał do naszych ludzi. - W coś ty się idioto wpakował? Nie odwrócił się. Powiedziała to takim tonem jak zwykle. - Taka jest cena, którą trzeba płacić za błędy wychowawcze - mówił szpakowaty, nie wiadomo, do rodziców, czy do kamery. - Jesteście współodpowiedzialni za śmierć tego człowieka. - My? Kto go właściwie chował? - Ty, zrób skruszoną minę - powiedział facet z kamerą podchodząc do Alda. - Spierdalaj. - Się wytnie - wyjaśnił spokojnie facet z kamerą szpakowatemu. Karuzela w głowie nabierała pędu, rozkręcała się aż w płask. Szum i gwizd. - W coś ty się wpakował? - ... to powinno być przestrogą... - ... prawo... - ... społeczeństwu... Aid przymknął oczy. Chciał coś powiedzieć, choćby nawet pomyśleć. Ale po głowie obijały mu się tylko puste słowa Tyfusa: "No future... no future..." grudzień 1984 STRACH "Myślisz pewnie, że kiedy ostrze żyletki zagłębia się w nadgarstku, tnąc skórę, ścięgna i naczynia krwionośne, musi to być bardzo bolesne. Ale to nie boli. Szczypie trochę, jak rana polana spirytusem. Spod ostrza spływają strumienie krwi. Są ciepłe, z początku bardzo silne. Potem zaczynają słabnąć. Drętwieją czubki palców, dłonie, robi się słabo, przed oczami wirują kolorowe plamy. Powiedz sama, czy jest coś strasznego w zasypianiu? Nie udało się. Ocknąłem się już w szpitalu. W ich szpitalu. Jeżeli naprawdę jest piekło, to właśnie tu. Nie ma ludzi, tylko umundurowane numery. Gotowi zabić własne matki, gdyby dostali taki rozkaz. Przez pierwsze dni wyłem po nocach, rzucałem meblami w kraty na oknach. Nawet mnie nie uspokajali. Teraz brak mi sił, żeby głośno mówić. Bez przerwy ładują mnie jakimiś zastrzykami, prochami, na wszystkich ścianach telewizory, których nie da się wyłączyć. Z moim mózgiem dzieje się coś niedobrego, to przez to. Na razie zbyt dobrze mnie pilnują, ale zrobię to, jak tylko będzie okazja. Tak jak się umawialiśmy. Szkoda, że tylko tak możemy być ze sobą. Ten list przesyłam przez jednego faceta z obsługi, mówi, że może to załatwić. Nie wiem, czy jeszcze będę mógł napisać. Trzymaj się. Kocham cię. Aylen". Stał przez chwilę ze stężałą twarzą. Powoli opuścił zatopioną w plastiku kartkę i podniósł wzrok. - To przecież wy napisaliście. Prawda, kapitanie? Znajdował się na środku wielkiej sali, przeznaczonej na posiedzenia sztabu. Na wprost, za nakrytym suknem stołem - trzech oficerów. - Tak, ja to pisałem. Dwadzieścia lat temu. Niecały tydzień po moim wstąpieniu do Służby. Major Scorb popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. - Czy to ma być usprawiedliwienie, kapitanie? Żaden nie patrzył mu w oczy. Cisza, wielka sala i tych trzech, przeglądających z zainteresowaniem jakieś papiery. Dwóch z nich uważał dotąd za swoich przyjaciół i pił z nimi co wieczór. Co innego można robić na planecie już podbitej, ale przed rozpoczęciem kolonizacji? - O co chodzi, do cholery?! Zrobiłem coś źle? Mój sektor jest wyczyszczony do nogi, wszystko... - Proszę się nie zapominać, kapitanie! - przerwał mu ostro Scorb. - Stoicie przed komisją - dyscyplinarną! Ten oszczerczy list, który napisaliście, kwalifikuje was do degradacji, do kompanii karnej! Aylen opuścił ręce. Ze Scorbem nie łączyło go nic, oprócz stosunków służbowych, ale dotąd uważał go za porządnego człowieka. Rons i Hortes milczeli. - Ten list napisał siedemnastoletni rekrut, który w ogóle nie wiedział jak wygląda praca w kosmosie i bał się jej - powiedział, już spokojnie. - Nie wiem, jak to wyciągnęliście po tylu latach, ale czuję w tym zwykłe... - Co? - Chyba na każdego można by coś takiego znaleźć. - - Sądzę, że to wystarczy. Jesteście tymczasowo aresztowani. Proszę oddać broń. Bez słowa położył na stole pas z kaburą. Wytarł twarz z potu. Udało mu się uchwycić na chwilę spojrzenie Hortesa, ale ten uciekł wzrokiem w bok, ku zajmującej całą ścianę mapie Vetylii. Świetlisty kwadracik w Kotlinie Mgieł oznaczał baon Aylena. - Wyprowadzić. Dwóch żandarmów powiodło go do windy i zwiozło na dolne poziomy. Gdy zamknęli za nim drzwi celi, Aylen podniósł do - ust prawą rękę, wciskając czarny kwadracik na bransolecie. Na ekraniku ukazała się twarz jego zastępcy. - Stan pogotowia. Zbierz jednostkę i obsadź stanowiska wokół centrum dowodzenia. Jeśli do rana nie dam ci innych poleceń... - Panie kapitanie - przerwał mu Maxter. - Otrzymałem rozkaz stawiający mnie na stanowisku dowódcy baonu. Zgodnie z tym rozkazem, pan został przeniesiony do sztabu. Czyżby coś... - Nie, nie, wszystko w porządku. Zapomnijcie o tym, co teraz mówiłem. Usiadł ciężko na koi, potem wyciągnął się na niej, podkładając ręce pod głowę. Patrzył tępo w przeciętą pionową rysą ścianę. Za wpasowaną w nią pancerną szybą widać było nabrzmiałe, sine niebo. Starczyło spędzić na Vetylii miesiąc, żeby bać się takiego nieba do końca życia. XIV Korpus Służby Kosmicznej siedział tu już pół roku. Aylen przymknął oczy. W mózgu waliły mu dwa miotacze ognia. Niemal czuł swąd kurczących się z trzaskiem tkanek. Nic nie rozumiał i był zmęczony, potwornie zmęczony. Służba Kosmiczna musi być, mówił sobie, odkąd sam się tam znalazł. Ktoś przecież musi odwalać brudną robotę. Skoro ludzi stać było na zafundowanie sobie luksusu długowieczności, to ktoś musiał im znajdować miejsca do kolonizacji. Że przeważnie te miejsca były już zajęte... cóż. Przewrócił się na bok. List. Nie domyślał się jeszcze, dlaczego jest aresztowany. Przecież nie przez ten świstek. Dawno już zapomniał, że kiedyś coś takiego napisał. Teraz, gdy przeczytał go znowu, zaczęło go to boleć. Przypomniał mu, że nie zawsze był zdobywcą kosmosu. Mało kto lubi, gdy mu się przypomina przeszłość; w Służbie jest to temat tabu. Był jeszcze zbyt zdenerwowany, żeby zasnąć. Leżał na wyrku, przyglądając się pękniętemu tynkowi. Z początku długo nie chcieli go przyjąć do linii, zrost w nadgarstku usztywniał mu minimalnie lewą dłoń. Ponad dziesięć lat przekiblował w grupach szkoleniowych. Vetylia była jego drugą planetą, właściwie pierwszą, bo na Aldii, gdzie wysłali go, gdy przeszedł wreszcie testy, nie było istot rozumnych. Cała robota sprowadzała się do nudnych spraw związanych z budową kolonii i jej ochroną przez kilka pierwszych lat. Na Vetylii miał się sprawdzić jako oficer liniowy. Lądował w jednym z czterech pierwszych statków, był na pierwszej linii. Wykonał wszystkie rozkazy, nawet te, których nie podjął się nikt inny. Przeciągnął się i ściągnął z półki neurotransmitier. Zastanawiał się chwilę, czy nie zażyczyć sobie jakiegoś miłego snu... Nie, nie lubił miłych snów, to znaczy nie lubił budzenia się po miłych snach. Niech się dzieje, co chce. Założył obręcz na głowę i ułożył się wygodnie. Dżungla płonie. Krzyk, tupot przebiegających drużyn. Ay-len wyskakuje z helikoptera, za nim kilku innych. Idzie przez polaną mocnym krokiem, bębniąc trzcinką po cholewach butów. Porucznik kierujący akcją stoi na jakimś kamieniu, bez hełmu, krzyczy, wymachuje rękami. Potworny krzyk. Wpychają ich po dwustu w gardziel wąwozu i tną seriami z miotaczy. Lufy rozgrzane do czerwoności. Następna porcja. Nie ma wąwozu, nie ma porucznika. Aylen stoi po pół uda w stosie trupów. Zaczynają się poruszać. Chwytają go za ręce, za kurtkę, wpełzają na niego, oderwane ręce, głowy, poprzecinane kadłuby. Teraz on krzyczy. Trup Vetyliańczy-ka zagląda mu w oczy, jego twarz pęcznieje, zmienia się jak ciasto. Blond włosy, karminowe usta, ostre, chłodne spojrzenie. Anna... Zerwał się z krzykiem, zrywając z głowy neurotransmi-tier. Usiadł, ukrywając twarz w dłoniach. Sen... Sięgnął do stolika po szklankę, woda była zimna i miała przyjemny smak. Otarł czoło. Cienki pasek metalu po wewnętrznej stronie obręczy stykał się po jej założeniu z płytkami wszczepionymi w skórę głowy. W statku kosmicznym albo czołgu podobna obręcz umożliwiała sterowanie. Tu neuro-transmitier miał za zadanie jedynie wzbudzić odpowiedni rytm pracy mózgu, aby sen dawał odpoczynek i odpowiednie marzenia senne. Zgodne z tym, co zaprogramowano. Odłożył obręcz i zaczął nerwowo krążyć po celi. Złapał się na tym, że cały czas myśli o tej dziewczynie, która nagle zjawiła się w jego życiu jak widmo. Po wstąpieniu do Służby widział ją tylko raz, przyjechała go odwiedzić, gdy skończył półroczne przeszkolenie. Teraz przypomniał sobie jej oczy, usta, głos: "Boże, co oni z tobą zrobili... Aylen, jak oni to z tobą zrobili". Uderzył mocno pięścią, jeszcze raz, i znowu, dopóki ból rozkrwawionych kostek nie stał się silniejszy od wypełniającej go wściekłości. Ręce mu drżały. Dziwne, pomyślał. Zawsze umiał nad sobą panować. Sięgnął po szklankę. Woda! Znał ten smak. Destabilizatory, środki powodujące rozstrój nerwowy, histerie i stany lękowe. Po dłuższym czasie zamieniają człowieka w kompletnego wariata. Obrócił szklankę dnem do góry. Bał się. Pierwszy raz od tamtego czasu. Ile wytrzyma bez picia? I bez jedzenia? Od biedy destabilizatory można rozpylić w powietizu. Wyrwał ze ściany kable neurotransmitiera. Usiadł skulony na koi opierając głowę na kolanach i siedział tak do rana odpędzając natrętne myśli. Drzwi zazgrzytały jak wieko trumny. Aylen poderwał się na równe nogi, chciał podbiec ku nim. Zmusił się, żeby usiąść. Do celi wszedł Scorb. Usiadł na stole przed Aylenem i dał znak żeby zamknąć drzwi. - Słuchaj, Aylen - powiedział po dłuższym milczeniu. - Znaleźliśmy się wszyscy w ciężkiej sytuacji. Chcę ci pomóc. - Dlaczego zostałem aresztowany, panie majorze? Scorb machnął ręką, jakby ze zniecierpliwieniem - Daruj sobie, rozmawiam teraz z tobą zupełnie prywatnie. Dlaczego, pytasz... To nie był mój pomysł. Uważam cię za dobrego oficera, który zrozumiałby sytuację. Dlatego właśnie przychodzę. - Dlaczego... - Słuchaj! Za tydzień, góra dwa, będziemy mieli na głowie komisję ze Sztabu Generalnego. Ktoś doniósł o tej sprawie w Kotlinie Mgieł. - Wykonywałem pański rozkaz. - Jeżeli im to powiesz, poleci dowództwo korpusu. Zresztą chyba właśnie o to chodziło temu, który doniósł. - Taka jest prawda. - Prawda jest taka, że zrobiłeś to sam, na własną rękę. Jesteś po prostu chory psychicznie. Są świadkowie, którzy już dawno zauważyli u ciebie pierwsze objawy. Zresztą, komisja sama będzie się mogła przekonać o twoim stanie. - Jestem zdrowy! - Dlaczego krzyczysz? - Scorb popatrzył na mokrą plamę na podłodze i potłuczoną szklankę. - Nie chce ci się pić? - Dobrze to wszystko wymyśliłeś. Ale ja nie dam z siebie zrobić wariata. - Aylen, nie bądź dzieckiem. Co ty tutaj masz do dawania? Przecież pracowałeś w grupach szkoleniowych, przeglądałem twoje akta. Przysyłali ci takich gniewnych jak ty sam, kiedy pisałeś ten nieszczęsny list, a odsyłałeś zdyscyplinowanych kadrowców. Do diabła, można z ciebie zrobić popisowego-paranoika w ciągu kilku dni. Są jeszcze lepsze rzeczy, destabilizatory to tylko przygrywka. No, przecież znasz się na tym. Scorb zapalił papierosa. - I powtarzam: To nie był mój pomysł. Przecież nie musimy robić z ciebie wariata. Dogadajmy się, Ayłen. Zagraj to. Weź winę na siebie i udawaj wariata, a ja ci załatwię, że pójdziesz tylko na kilka miesięcy na obserwację. A potem normalnie wrócisz do linii, nawet na wyższą funkcję. Nawet jako dowódca dywizji. - Nie, nie - Aylen oparł głowę na ręku. - Nie wierzę ci. Gdybym wziął to na siebie, zabraliby mnie. A ty byś palcem nie ruszył. Cieszyłbyś się, że sam jesteś cały - wyrzucał z siebie po kilka słów, czuł, że inaczej zacznie mu się załamywać głos. - Idź do diabła, słyszysz! Spadaj! To był twój rozkaz, twój pomysł! Sam mówiłeś: "Nie przejmuj się, przecież to nie ludzie", pamiętasz?! - Spokojnie! Spokojnie, Aylen - poklepał go po ramieniu..- Skup się i postaraj posłuchać, dopóki jeszcze można z tobą rozmawiać. Wyobraź sobie: jesteś dowódcą korpusu. I dostajesz rozkaz... nie, nie rozkaz, ktoś z góry sugeruje ci, że na Vetylii musi się zrobić luźniej, i jeżeli tego nie zrobisz, to przyjdzie ktoś młodszy, bardziej zdecydowany, a tobie dadzą kopa i odeślą w diabły. Rozumiesz? Mnie tu dobrze i nie dam się wygryźć. Scorb puścił Aylena i podszedł do drzwi. - Zastanów się. Póki możesz. Aylen opadł ciężko na koję. Chciał coś jeszcze krzyknąć, ale zabolało go spieczone gardło. Głód ściskał w żołądku. Do tego ból głowy, spuchnięte powieki. Niedługo zacznie mu się lać z nosa. Przy dużej dawce same skutki uboczne mogą człowieka doprowadzić do szału. Miał ochotę rozpędzić się i rozbić sobie łeb o ścianę. Spokojnie, tylko spokojnie, szeptał do siebie, wciskając twarz w poduszkę. Pamiętał, że kiedyś, w grupach szkoleniowych mieli takiego faceta, którego nie mogli rozłupać przez dobre dwa tygodnie. Cały czas siedział nieruchomo i wpatrywał się w jakiś punkt w ścianie. Tak, ale on był narkomanem, stąd to jego odrętwienie. Aylen przewrócił się na plecy i zaczął wpatrywać się w jakiś zaciek na suficie. Nie myśleć o niczym. Nie poruszać się. W końcu westchnął ze zrezygnowaniem, wstając. Nie potrafił. - Nie pij. Aylen, proszę cię. Nie pij już. - Anna delikatnie wzięta go za rękę. - Dlaczego? Wcześniej mnie szlag trafi - powiedział. Odstawił jednak kieliszek. Ściśnięty przełyk nie chciał już przyjmować alkoholu. - Boże, Ann, dlaczego ja? Co za parszywe życie. Tyle planów, marzeń, a tu nagle pieprzony komputer wybiera akurat ciebie i przysyła wezwanie. I koniec! - Oparł się o ścianę. - Ann, czy ja się naprawdę nadaję do kosmosu? Ja nie chcę! - Uspokój się... - Uspokój się! Wszyscy mówią, "uspokój się, tylu ludzi tam idzie i sobie chwalą, przekonasz się." A może komputer się czasem myli? Pamiętasz tego degenerata od Grassa? Sam się zgłosił i go nie wzięli... Wstała w milczeniu i podeszła do okna. - On się nie myli, Aylen. To smutne, ale on się chyba nigdy nie myli. - Nawet ty w to wszystko wierzysz... Ann, nie myślę zmarnować życia na jakichś zakichanych planetach, które mają dość tlenu, żeby zbudować tam miasta. Nie myślę być mordercą. Nie stawię się tam. - Przyjdą po ciebie. - Jutro zrobię pożegnalny bal. Nikt nie wyjdzie trzeźwy. A potem się... - Aylen! Nie mów o tym, proszę... Otrząsnął się, chlapiąc sobie zimną wodą na twarz. Nie wytrzymywał. Nosiło go po celi, potem rzucał się na koc, zwijał się w kłębek, gryzł przeguby dłoni, zrywał się, znowu krążył po celi. Czuł, jak wariuje, jak cofa się do poziomu siedemnastolatka. Sięgnął po odłożoną na stół bransoletę, z trudem otwierając oczy. Trzeci dzień. Przez te przeklęte majaki stracił zupełnie poczucie czasu. Nadal nie jadł i nie pił, ale to nie wystarczało. Jeszcze jeden, dwa dni i przyzna się do wszystkiego, o co go spytają. Zacisnął zęby. Ta wściekłość też była spowodowana destabilizatorami. Zgrzyt drzwi. Obrócił się na łóżku. Do celi wszedł Rons. Pochylił się nad nim. - Aylen? Trzymasz się jeszcze? Aylen?! Chciał krzyknąć, żeby się wynosił, ale z gardła wydobył mu się tylko charkot. Podniósł się. Oddech miał przyśpieszony i nierówny. - Czego chcesz? - Aylen - Rons uśmiechnął się. - Dzięki Bogu. Nie mogłem przyjść wcześniej, ale miałem nadzieję, że się poznasz na tym świństwie, którym cię karmią. Słuchaj, był u ciebie Scorb? - Był. - Namawiał cię, żebyś wziął Kotlinę Mgieł na siebie? - Namawiał. Czego chcesz? - Nie rób tego. Scorb dlatego ci to proponował, że nawet gdyby cię zupełnie rozłupał, nie będzie mógł dowieść swojej niewinności. Nie uwierzą mu, wyciągną cię. Parę dni i nawet nie będziesz pamiętał. - Odpieprz się, poradzę sobie. - Chcę ci pomóc, Aylen. - Scorb też tu przyszedł mi pomagać. Siedziałeś tam, jak mi dawał ten list?! Nie mogłeś mi wtedy pomóc?! - Aylen, nie bądź dzieckiem, jak ci miałem pomóc? Są różne układy, nic się nie da poradzić. I nie wrzeszcz, na litość boską, lepiej żeby Scorb nie wiedział, że tu byłem. Aylen! Wytrzymaj, słyszysz, wytrzymaj. Scorb już się kończy. To ja wysłałem depeszę o masakrze. Będą tu jutro pod wieczór. Degradacja Scorba jest już dawno gotowa, to tylko formalność. A za to, co robi z tobą, dostanie sąd polowy. Nigdy nie miałeś dość tego cymbała? Co? Aylen, przecież ty masz największy staż. Swobodnie zajmiesz jego miejsce. Aylen obrócił się do ściany. - Nie wierzysz mi? Nie jesteśmy kumple? - Jesteśmy. - No, więc uwierz mi. Wytrzymaj. - Źle ze mną, Rons. W głowie mi się chrzani. Jeszcze dzień i zupełnie nie będę wiedział, co się ze mną dzieje. Cały czas mam majaki, rozmawiam z ludźmi, których nie widziałem od lat, diabli wiedzą, czy w ogóle jeszcze żyją. Może ty też jesteś majakiem? Rons wyciągnął z kieszeni fiolkę z żółtymi pastylkami. Podrzucił ją w ręku i wcisnął Aylenowi. - Masz, to antidotum. - Nie znam tego. - Nowy środek przeciwdziałający destabilizatorom. Muszę już lecieć. Trzymaj się. Podniósł się i zapukał trzykrotnie w drzwi. Zgrzyt. Wierzyć mu. Nie wierzyć. Wierzyć... - zastanawiał się Ay-len chodząc po celi. Znów to przeklęte chodzenie po celi. "Jesteśmy kumple". Może. Zresztą, czy jest inne wyjście? Połknął tabletkę, popijając wodą i sięgnął do podajnika żywności. Czuł się lepiej. Siedział z nogami założonymi na stół i patrzył w okno. Nie wywoływało teraz u niego przestrachu. Anna też przestała mu się przypominać. Właściwie nawet trochę tego żałował. Tylko te kroki, rozbrzmiewające bez przerwy po celi. Szybkie, drobne kroki kobiety na wysokich obcasach. Pewnie jakiś kolejny skutek uboczny. Przeciągnął dłonią po guzikach bluzy. Jeżeli Rons mówił prawdę, to statek ze Sztabu Generalnego właśnie szykuje się do lądowania. Może już wylądował. Pewnie Scorb i cała ta banda czekają przy płycie pola wzlotów. Aylen niemalże widział, jak komisja idzie obetonowanymi korytarzami, zjeżdża windą, jak każe wartownikom otworzyć drzwi celi. Może właśnie do nich podchodzą? Nie słychać było niczego, tylko te kroki. Coraz szybsze. Kroki Anny. Drzwi zaraz się otworzą, Aylen wyjdzie uśmiechnięty, z rękami w kieszeniach. Zamelduje się i poprosi, by zezwolono mu na odejście do swojej kwatery. Zanim zacznie zeznawać musi się najpierw wyspać, porządnie wyspać. Kroki stały się szybsze. Zastanawiał się od dłuższego czasu nad całą tą bezsensowną sytuacją. Na pewno przecież nikt w sztabie nie przejął się losem jakichś tam zielonych kurdupli na etapie iglicowej broni palnej. Jeśli jednak z powodu tego złamania przepisów przysłali komisję, to musiała się w tym kryć jakaś ostra rozgrywka między sztabowcami, w którą Aylen został zupełnie przypadkiem wplątany. Scorb musiał być czyimś człowiekiem, bo przecież komu zależałoby na usunięciu dowódcy jakiejś nieciekawej planetki, gdyby nie był czyjąś podporą albo czyimś ramieniem. Zresztą załatwili go ładnie - nie zrobi masakry, wyleci za nieefektywność działań. Zrobi, przyślą komisję. Jaka była w tym rola Ronsa? Mógł nakręcić całą tę sprawę, ale nie, on był na to za mały. Wysługiwał się komuś, po prostu. Bywał często w Centrali, jako zaufany Scorba. Jaki ten świat jest skomplikowany. Ciekawe, czy w cywilu też jest takie bagno. Bagno. Morderca. Nieużywane od dwudziestu lat słowa, które nagle wróciły do niego razem z Anną i z tym listem. Przecież zawsze był tak opanowany. Znów zaczął krążyć po celi, ogarnięty falą zdenerwowania. A jeśli nie jest tak, jeśli chodzi o coś innego, albo może Scorbowi jakąś metodą uda się wygrać? Zażył jeszcze jedną z tabletek Ronsa. Już niedługo. Musi wytrzymać. Ciągle te kroki, teraz stały się tak szybkie, że zlały się w jeden, przeciągły dźwięk o wibrującym pogłosie. To był odgłos miotacza, nie, kilku, może nawet kilkunastu miotaczy. Strach. Odwrócił się. Na łóżku trup Vetyliańczyka z obciętą głową. Zacisnął powieki. Doskonale sobie zdawał sprawę, że to halucynacje, ale trząsł się cały, przerażenie ściskało gardło. Oślizłe, zimne dłonie zaczęły głaskać go po twarzy. I jednocześnie cichy głos Anny: "Morderca"... Nie wytrzymał. Krzyczał, odpychając chwytające go dłonie, w głębi ducha usiłując jeszcze zachować świadomość swego obłędu. Bił się z obłażącymi go trupami, kopał, tłukł pięścią w ciastowate twarze, które stawały się twarzami Anny. Resztki rozsądku zagłuszył w nim dziki strach i gorycz. I ten głos... W końcu upadł na podłogę, przygnieciony ciałami wrogów. Brakowało mu oddechu... Zgrzyt. Drzwi!! Przyszli! Przyszli i zastali go wyjącego i tarzającego się po podłodze, jak kompletnego wariata. Zerwał się i wyprężył. Stał z zaciśniętymi powiekami, drżący, czekając aż ktoś się odezwie, albo go dotknie, wyprowadzi z celi pełnej Vetyliańczyków. Dopiero, gdy przez dłuższy czas nic się nie działo, ostrożnie otworzył oczy. Otwarte na oścież drzwi. Poza Vetyliańczykami w celi nie było nikogo. Nawet wartownicy gdzieś zniknęli. Ostrożnie, powoli posuwając stopy wyszedł na pusty korytarz. Na jego środku ktoś ustawił krzesło. Nad nim zwisała z kratownicy wentylatora gruba pętla. Zaczął się śmiać. A więc o to chodziło. Rons był młodszy stażem od Aylena. Gdyby nie to, mógłby zająć miejsce po Scorbie. A więc ten atak jest wynikiem zażywania pigułek, które mu dał. Upadł na podłogę płacząc, wijąc się i gryząc ręce. Nie da się! Wtedy usłyszał syk windy i kroki, kroki wielu osób idących korytarzem. To oni. To muszą być oni. Wygrał. Przeżyje. Naszprycuje się pigułkami uspokającymi, środkami antystresowymi, zastrzykami wzmacniającymi nerwy. Przypnie nowe odznaki do munduru. Będzie mógł spać spokojnie i dalej służyć ludzkości, czyszcząc dla niej miejsca pod założenie kolonii. Twarz wykrzywił mu szyderczy uśmiech. Szybko, jak najszybciej, żeby nie zmienić raz powziętego zamiaru, wgramolił się na krzesło. Zza zakrętu korytarza wyłoniły się sylwetki, Scorb, Hortęs i trzech wyższych oficerów. Twarz jednego z nich, jak w błysku flesza - zdziwienie, gest ręką... Założył pętlę na szyję i z całej siły kopnął krzesło tak, żeby nagle i silnie opaść w dół, żeby pękły kręgi szyi i żeby nie dało się go już odratować... marzec 1984 NOTATNIK (XI): WALKOWER - Krótko mówiąc, Armageddonu nie będzie? - podsumował Lucyfer, podczas gdy trzech adiutantów kończyło go ubierać w złote, skrzące się klejnotami szaty triumfalne, a czwarty wieńczył wypucowane do glancu rogi wawrzynem zwycięzcy. - Z całą pewnością - potwierdził ochoczo doradca i raz jeszcze zaczął referować najnowsze doniesienia piekielnego wywiadu. Lucyfer znał je już na pamięć, ale były tak pomyślne, że mógłby słuchać do rana. Na zamienionej w Raj Ziemi trwała akcja palenia książeczek wojskowych Zastępów Niebieskich, odbywały się manifestacje pokojowe oraz głodówki przeciwko militarystycznym zapędom Ojca, Syna i Ducha Świętego. Stowarzyszenia Intelektualistów prześcigały się w zarzucaniu Niebieskiej Kancelarii listami protestacyjnymi przeciwko nietolerancji i dogmatyzmowi władz, a także broniły zwartym frontem kilku artystów, którzy zostali oficjalnie potępieni (co z miejsca przysporzyło im niesłychanej popularności) za wykpiwanie zmurszałych pojęć Cnoty i Prawości. Przed tysiącami luste" ćwiczono dyskretne ziewanie i wykrzywianie ust w grymas postępowej ironii. Mury świątyń co noc pokrywały się szprejowymi graffiti z zezowatym okiem w trójkącie, w dalszych szeregach wierni nawet podczas Podniesienia raczyli się tłustymi kawałami o Niepokalanym Poczęciu, a coraz popularniejsza Partia Występku zachłystywała się tysięcznymi opowieściami o rozkoszach świata zza-żełaznej-kurtyny (słowo "piekło" wyszło z potocznego użycia jako prostackie i cuchnące kadzidłem), których ludzie zostali pozbawieni przez boską tyranię. Bojowych galer Szatana wyglądano jak zbawienia, czekając tylko na hasło do ogólnej dezercji. Lucyfer w zadumie kiwał głową, przyglądając się swemu doradcy. Z pozoru jego propozycje, przed laty, wydawały się absurdalne: ustąpić, wycofać się, oddać na pewien czas świat konkurencji, i rzucić wszystkie siły do umiejętnej propagandy. "Niech o was dużo słyszą, ale nigdy nie widzą z bliska". No i proszę! Lucyfer przypomniał sobie, że kiedyś ci durnie z niższych kręgów chcieli tak bezcenny nabytek dla Pieklą, jakim okazał się jego doradca, po prostu wrzucić do kotła z wrzącą siarką. A swoją drogą, skwierczałby w nim, aż miło... Na myśl o tym Lucyfer zaśmiał się cicho, po swojemu - to znaczy w każdym calu szatańsko. - Znasz się na ludziach - rzucił łaskawie i dodał w porywie dobrego humoru: - Proś o nagrodę. Jaką chcesz. Doradca skłonił się pokornie, aż do samej podłogi. - Skoro Wasza Książęca Mość tak łaskaw... - Zaczął niepewnie, a jego łysina poczerwieniała i pokryła się kropelkami potu. - Chciałbym prosić... najpokorniej prosić, jeśli wolno, przy podziale łupów... Lucyfer uniósł w zdumieniu brwi - jeszcze nigdy dotąd nie widział, żeby jego doradca zapomniał języka w gębie. - No wysłówże się wreszcie, kyrieelejson! - zaklął, czując wzbierającą irytację. - Chciałbym mieć au... aureolę - wysapał wreszcie doradca i zaraz skłonił się jeszcze niżej, drżąc z przerażenia.. Na chwilę Lucyfera zatkało. - Kyrieelejson, sanctissimuml - ryknął wreszcie, aż jego adiutanci wzdrygnęli się ze zgorszeniem. - A na cóż ci, tfu, aureola? Doradca zastygł w bezruchu, tylko krople potu na jego łysinie zaczęły pojawiać się jeszcze obficiej. A chwilę potem Lucyfer zrozumiał - i nagle zaniósł się niepohamowanym, szatańskim śmiechem, aż musiał się oprzeć o swój tron. - Wasza Książęca Mość - odważył się wreszcie przerwać ten napad śmiechu jeden z adiutantów. - Flagowa Galera czeka... Rozbawiony do łez Lucyfer skinął głową i z wolna uspokajając oddech zaczął przecierać szponiastym kułakiem oczy. Aureola! A sądził, że przez te parę tysięcy łat zdążył już poznać łudzi na wylot. Poczuł gwałtowną chęć, by pochylić się nad odrętwiałym ze strachu doradcą i w gwałtownym przypływie czułości wytargać go pieszczotliwie za mięsiste, odstające uszy. Na szczęście w porę uświadomił sobie, że nie licowałoby to z jego godnością Księcia Ciemności. MIĘSO KOBIET Idziesz do kobiety? Nie zapomnij bicza! Fryderyk Nietzsche (Między nami mówiąc, idiota, ale z przebłyskami rozsądku.) Sześć morderstw to nie jest dużo jak na jedną noc w średniej wielkości mieście. To akurat tyle, żeby zdający nocny dyżur policjant oznajmił zmiennikowi, że nic się nie działo. I żeby Tankred, przeglądając rano na swoim terminalu bieżące zapisy systemu komputerowego policji pomyślał, że szykuje się wybitnie nudny dzień, wypełniony przerzucaniem taniej masówki na przedostatnie strony gazet. Gdyby wśród tych sześciu nieboszczyków był ktoś sławny, bogaty albo ważny, to co innego - można by ruszyć się z biura i pochodzić trochę koło sprawy. Ale nikogo takiego Tankred na wyświetlonej przed sobą liście nie znalazł. Odchylił się więc na oparcie fotela i zaczął się uważnie przyglądać pracującemu po przeciwnej stronie pokoju Przypadłościanowi. Pochwycił w końcu jego wzrok, aby czym prędzej spuścić oczy, markując zmieszanie. Był to niezawodny sposób, zarówno na nudę, jak i na Przypadłościana. Ale tym razem Przypadłościan okazał się niezwykle twardy. Tankred musiał zerknąć na niego jeszcze trzy razy, zanim wreszcie usłyszał: "Co mi się tak przyglądasz?" - Nie, nic - mruknął ponuro, stukając zawzięcie w klawisze. - Nic, zdawało ci się. - Źle wyglądam? - zapytał Przypadłościan, a właściwie stwierdził, takim tonem, jakby obwieszczał swój rychły pogrzeb-. - Nie, skąd - pokręcił głową. - Wszystko w porządku. Przypadłościan był tego dnia wyjątkowo twardy. Wytrzymał jeszcze pełną minutę, zanim wymknął się z pokoju, zabierając dla niepoznaki plik starych wydruków. Po chwili usłyszeli za drzwiami słoniowy tupot. Kiedy Przypadłościan biegł, trzęsły się szyby. Zwłaszcza, gdy biegł do lustra. Musiał w nim zobaczyć potężne, szeroko rozrośnięte w barach cielsko, na którym każdy lekarz umieściłby bez chwili wahania tabliczkę z napisem "okaz zdrowia". Ale lustro w holu Agencji musiało mieć jakieś szczególne właściwości - Przypadłościan nieodmiennie dostrzegał w nim, że ma a to opuchniętą powiekę, a to podkrążone oczy, a to znów dziwną plamkę nad lewym uchem. - Ty to jednak jesteś drań - stwierdziła Ewa, patrząc na Tankreda z niesmakiem. - Dałbyś mu wreszcie spokój. Siedzący po prawej stronie, obok drzwi Komandor uniósł na chwilę głowę i uśmiechnął się złośliwie. Nie umiał się u-śmiechać inaczej niż złośliwie. Zostało mu to, mimo przeniesienia w stan spoczynku, podobnie jak stopień komandora. - Przecież nic mu nie powiedział - rzucił, gładząc przycięte na jeża resztki szpakowatych włosów. Pewnie, po co miałby coś mówić. Przypadłościan i tak doskonale wiedział, że cierpi na wszystkie choroby znane medycynie i kilkanaście jeszcze nie odkrytych. Żaden z kilkuset lekarzy, których w swym życiu zamęczał, nie zdołał mu tego wyperswadować. - Dycha na wątrobę - oznajmił Komandor Tankredowi. - Wątroba była dwa dni temu. Owrzodzenie dwunastnicy. - - Stoi. Teraz powinna odezwać się Ewa i wyrazić swoją dezaprobatę. Zawsze wyrażała dezaprobatę, co zresztą nie przeszkadzało jej bawić się nie gorzej od nich. Ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, z interkomu rozległ się dźwięczny głos sekretarki, oznajmiając Tankredowi, że jest pilnie proszony do szefa. - Noo - rzucił przeciągle szef chwilę potem, spoglądając na Tankreda sponad zsuniętych na koniec nosa okularów. - I co pan tu jeszcze robi? Tankred rozejrzał się niepewnie po gabinecie. - Ja mam myśleć za pana? Drugi wypadek z porannego dyżuru. - Carlos Rast? Włamanie z rozbojem, cel rabunkowy. To nie idzie. - Co idzie, to ja wiem lepiej. Gdzie on pracował? No, sprawdził pan? - Zdaje się, że... nie miałem tego w wykazie. - No, właśnie! Niech się pan nauczy, że jeśli czegoś nie ma w wykazie, to na pewno jest to coś ważnego. O "Bukiecie rozkoszy", jak przystało na porządnego młodzieńca, nigdy pan nie słyszał? - Coś słyszałem. - Nie był aż tak porządnym młodzieńcem, żeby nazwa jednego z głównych koncernów na rynku porno nic mu nie mówiła. Szef pokiwał głową, jakby sprawdziły się jego najgorsze obawy. - My się chyba jednak będziemy musieli rozstać - oznajmił grobowo. - Sprawę wzięła 12 brygada miejska, porucznik Oridhi. Za pięć minut ma pan być u niego. Coś mi mówi, że jeśli się pan postara, wyciśniemy z tego trochę grosza. - Szef poprawił wskazującym palcem okulary i wrócił do przeglądania wydruków, co oznaczało, że uważa rozmowę za zakończoną. - Postaram się - powiedział Tankred i pobiegł wezwać wóz. Z szefem nie należało się spierać. Raz, że był szefem, a dwa, że przeważnie miał nosa. Na korytarzu przy windzie nabił się na Komandora, dopalającego swego porannego papierosa. - Obaj przerżnęliśmy - usłyszał. - Toksoplazmoza. Właśnie tłumaczy Ewie, co to jest. Toksoplazmoza. Proszę, proszę. Przypadłościan przeczytał nową książkę. - Ale jutro na pewno będzie wątroba - dobiegło go jeszcze, gdy wsiadałdo windy. - Dla sępów to ja tu nic nie widzę - mówił porucznik Oridhi, patrząc na Tankreda z wyrzutem, czyli tak, jak zawsze patrzą policjanci na facetów zawracających im głowę. - Nie zjawił się w pracy, a miał dziś prowadzić jakąś ważną nasiadówkę, więc posłali szofera. Narobił wrzasku na cały kwartał i dostał szoku. Fakt, że widok nie należał do sympatycznych, tu masz zdjęcia. Doradzam raczej wglądówki, są czarno-białe. Ktoś chyba próbował z niego zrobić bryzol. Rozległe zmiażdżenia przez wielokrotne uderzenie ciężkim, tępym przedmiotem. Morderca musiał go zajść niepostrzeżenie i zabić pierwszym ciosem, potem, już tylko masakrował zwłoki. Jesteś obrzydliwy? To masz - podał mu fotografię rozklepanej na podłodze krwistej masy. Istotnie, nic, co by radowało duszę estety. - Coś zginęło? - Jego lala. Prototyp nowego modelu. Gość był psychosyntetykiem wyspecjalizowanym w tajnikach kobiecej duszy i miał dziwny zwyczaj: wszystkie swoje produkty testował osobiście. Zdaje się, że jego pracodawcy bardzo go cenili. - Oridhi zaciągnął się papierosem. Był to suchy, uwędzony facet z wrośniętym w twarz wyrazem wiecznego niezadowolenia. - Poza tym wszystko na miejscu i żadnych śladów włamania. Chcesz poznać opinię rutyniarza, chłopcze? - Płonę z ciekawości. I - Bardzo fachowa robota ucharakteryzowana na zabójstwo w afekcie. Ślady, gdyby traktować je poważnie, wskazują, że lala uciekła. Tylko że to absolutnie niemożliwe, każdy spec wyjaśni ci dlaczego i obrazi się, że go nudzisz głupimi pytaniami. Morderca zabrał ją ze sobą. Sądzę, że po to właśnie przyszedł, ale nie będę się w tę sprawę wgłębiał. I tobie też odradzam. Koncerny, gdy chodzi o wydzieranie sobie tajemnic firmowych, nie mają za grosz poczucia humoru. Zresztą, rób jak uważasz. Brygada jeszcze pracuje, możesz sobie wszystko obejrzeć na miejscu. Skinął głową. - Marta! - ryknął Oridhi, aż zatrzęsły się ściany. - Wypisz temu sępowi przepustkę do willi Rasta! Willa Rasta. To nie była żadna willa. To był pałac. Tan-kred miał ochotę krzyknąć i nadsłuchiwać echa. Policjant pilnujący drzwi kazał mu zaczekać i zniknął z jego przepustką u szczytu prowadzących na piętro schodów. Zapalił papierosa, opierając się o pokrytą srebrnym pyłem boazerię. Gość, który mieszka w takiej chacie, już przez samo to staje się wart parę setek. Ludzie, nie wiedzieć dlaczego, strasznie lubią się dowiadywać o gwałtownych zgonach bogaczy. Czyli szef miał nosa. Jak zwykle. W tym fachu trzeba było mieć nosa, żeby spod sterty codziennych głupot wydobyć wiadomość naprawdę ciekawą. Jako Le odkąd ustawowo wprowadzono absolutną jawność i ogólnodostępność wszelkich informacji, odkąd zniesiono tajemnice państwowe i służbowe, odkąd zniesiono nawet kary za szpiegostwo przemysłowe, wychodząc z założenia, że jest to prywatna sprawa koncernów - okazało się, że jest tych informacji zbyt wiele, by ktokolwiek był w stanie je ogarnąć. Poza, oczywiście, fachowcami z Agencji Informacyjnych. W końcu nawet centralom prasowym i telewizyjnym kalkulowało się płacić Agencjom za gotowe tematy, zamiast tracić czas i pieniądze na ich samodzielne zdobywanie. Byli też tacy, którym kalkulowało się płacić Agencjom za zachowywanie zdobytych wiadomości wyłącznie dla siebie. Informacją można handlować równie dobrze jak gwoździami, naftą, samochodami czy mięsem. Wszystkim można handlować. - Sierżant jest zajęty - oznajmił policjant, wracając. - Nie skończyliśmy jeszcze zbierania śladów na górze. - Poczekam. Kręcił się chwilę po holu, zaglądając do pokojów, zawalonych antykami przez właściciela i zabałaganionych przez policyjnych techników. W końcu jego uwagę przykuły wiodące na dół schody. Prowadziły do niewielkiej niszy z dwoma parami drzwi. Za tymi z lewej znajdował się garaż. Te po prawej wyglądały znacznie solidniej i obite były od zewnątrz dźwiękochłonną wykładziną. Otwierane, zaskrzypiały ciężko w zawiasach. Trzeba naprawdę nie mieć co robić z forsą, żeby za ciężkie pieniądze fundować sobie specjalne, skrzypiące zawiasy. Podłoga wyłożona była rudym plastikiem, ściany pola-kierowanymi deskami. Ustawione na ozdobnych, żelaznych stojakach lampy, imitujące do złudzenia świece, zalewały pomieszczenie mroczną, pełgającą poświatą. Dłuższą chwilę Tankred zastanawiał się, do czego mogłaby służyć zajmująca środek sali konstrukcja, na pierwszy rzut oka kojarząca się z bardzo skomplikowanymi przyrządami gimnastycznymi. Przeniósł wzrok na rozwieszoną na ścianie koło drzwi kolekcję pejczy, batów, korbaczy, palcatów, łańcuchów, uprzęży, obszytych skórą knebli i całego mnóstwa dziwnie wyglądających przedmiotów. Na podłodze zauważył ciemne strumyki zaschniętej krwi. Tak. Lubił testować prototypy sam. Godna pochwały solidność konstruktora. W kącie, na biegnącej wzdłuż ściany szerokiej ławie odznaczał się bielą plik kartek. Zaczął je przeglądać. "Sybilla zaspokoi twe najgłębiej skrywane pragnienia" - krzyczał w nagłówku odręczny napis flamastrem, podkreślony dwukrotnie i opatrzony wykrzyknikiem. Niżej szły równe linijki komputerowego wydruku, na którym ten sam flamaster pozostawiał tu i ówdzie poprawki, dopiski i skreślenia. Przebiegł je wzrokiem, zatrzymując się na odręcznych ingerencjach. "Przejmujący ból" przerobiony został na "słodycz cierpienia", w trzecim akapicie od dołu słowo "miłości" opatrzone było dopiskiem "najgłębszej, pełnej bezbrzeżnego oddania". Dalej leciało w podobnym stylu, choć poprawki stały się jakby bardziej fachowe. Głębiej, pod papierami, znalazł zdjęcia smukłej, ciemnowłosej dziewczyny o nienaturalnie wielkim, sterczącym biuście - takie były akurat najmodniejsze - porozciąganej w wymyślnych pozach na podobnych do stojącego obok rusztowaniach. Różne ujęcia, z boku, z tyłu, zbliżenia przeciętej kneblem twarzy z zastygłym w półprzymkniętych oczach wyrazem cierpienia i zarazem jakiejś odrażającej, perwersyjnej rozkoszy. Poczuł pulsowanie w brzuchu. Otrząsnął się ze wstrętem, odkładając papiery na miejsce. W oko wpadło mu jeszcze drugie, napisane odręcznie hasło: "ona cię naprawdę pokocha". Zdjęcia poznaczone były w narożnikach kółkami i krzyżykami. Wrócił na górę i odetchnął parę razy głęboko. Nic nie zginęło, poza lalą. Gdyby Tankred choć trochę znał się na lalach, uśmiałby się z myśli, która mu przyszła do głowy. Ale na szczęście miał o szczegółach działalności "Bukietu rozkoszy" bardzo blade pojęcie i ta myśl wydała mu się całkiem dorzeczna. - Dobra, chodź pan - na schodach pojawił się sierżant policji. - Może innym razem. Przepraszam - Tankred ukłonił się lekko i wyszedł. Wskoczył w siedzenie wozu i ledwie ruszywszy, wystukał numer biura Agencji. - No, i jak idzie? - zapytała z ekranu twarz Ewy. - Idzie. Stary miał czują, to jest sprawa. Facet robił sprzęt dla sadystów, sam tęż był trochę tego, miał kupę szmalu, i plącze się w tym wszystkim jego laleczka. Bomba, nie? Zobacz, co wiemy o tym bukiecie. Jak tam nasza toksoplazmoza? Namiar do biura projektów koncernu dostał po trzydziestu sekundach, gdy stał w korku przy wjeździe na przelotówkę. Obejrzał starannie swoją twarz w lusterku, krzywiąc ją należycie, poprawił włosy i wsunął w kącik ust zapalonego papierosa. - Biuro projektów, czym mogę panu służyć? - na ekranie pojawiła się uśmiechnięta uprzejmie dziewczyna. - Szefem - powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to groźnie. Chyba nie zabrzmiało, bo wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę. - Czy był pan umówiony? - Proszę powiedzieć, że dzwonię w imieniu Carlosa Rasta i jego lali. Przez kilka następnych minut na ekranie mógł oglądać jedynie reklamową planszę, oznajmiającą mu, że dodzwonił się do najlepszej na świecie firmy, gwarantującej swym klientom najwyższej klasy rozrywkę oraz rozładowanie stresów, frustracji i wszelkich szkodliwych społecznie instynktów. Wreszcie plansza ustąpiła miejsca dystyngowanej blondynce w szarym żakiecie. Musiała poświęcać swemu wyglądowi przynajmniej połowę każdggo dnia - czyli chyba cały czas, jaki jej pozostawał po dobraniu odpowiednio gustownego stroju i biżuterii. - To nie dowodzi najlepszego poczucia humoru - stwierdziła z wyniosłą uprzejmością, z jaką wita się namolnego komornika. - Czego pan sobie życzył. - Chwili uwagi, zanim zechcę przekazać swoje nowiny komuś innemu. Tankred Daledy z agencji "Naga prawda". Skrzywiła się na moment, już po chwili jednak jej twarz nabrała słodkiego wyrazu. - Należało się tego spodziewać. Przykro mi, ale nie mogę powiedzieć, że miło mi z panem rozmawiać. Szczerze mówiąc, uważam was, sępów, za ostatnich drani. - Niektórzy twierdzą, że zdarzają się gorsi od nas. Na przykład firmy, które skupują od kobiet zapłodnione zarodki i hodują z nich bezmózgie stworki dla zboczeńców. - Zdaje się, że źle pana połączono. Pogróżki od feministek i dewotów przyjmujemy między jedenastą a trzynastą na portierni. Natomiast, jeżeli zamierza pan nas straszyć kolejnym procesem o naruszanie moralności... - Czy ktoś tu mówił o procesie? Mam po prostu bombowy temat dla telewizji. - Będzie pan łaskaw chwilę poczekać - powiedziała. Znów ta sama reklamowa plansza. - Sądzę, że możemy porozmawiać. Proszę nas odwiedzić jutro rano. - Nie jutro, tylko zaraz. Za jakieś półtorej minuty. - Dobrze. Więc zapraszam do siebie. - To znaczy? - Elsa Friedenkopf. Wskażą panu drogę. Zjeżdżając z przelotówki jeszcze raz połączył się z biurem. - Jadę ich wstępnie przy dusić. Sprawdź mi kobietę, która nazywa się Elsa Friedenkopf. - Możesz chwilę poczekać? Mógł. - Teoretycznie pracuje w tym samym biurze projektów, co Rast. Ale w ich poufnych zapisach - to znaczy, oni to uważają za poufne zapisy i myślą, że nie ma takiego cwaniaka, który by się do nich włamał - figuruje na liście pracowników wewnętrznej ochrony firmy. Specjalność: spławianie sępów. Na razie trafiasz do właściwych osób. - Zawsze myślałem, że wewnętrzna ochrona koncernów to robota dla dużych, twardych facetów po szkole komandosów. - Nie znasz się na kobietach - zaśmiała się Ewa. - "Pewnie, cholera" - pomyślał jakiś czas potem w windzie, w biurowcu koncernu. - "Czytałem kiedyś o takim jednym, co się znał. Wlazł na słup i do końca życia nie odważył się z niego zleźć." Elsa Friedenkopf ani trochę nie była dużym, twardym facetem. Była cholernie przystojną kobietą w niemożliwym do ustalenia wieku - czyli, jak to się eufemistycznie określa, w pełni rozkwitu - i z klasą godną hrabiny. Czekała na Tan-kreda w eleganckim gabinecie, wśród bukietów pąsowych róż, będących symbolem firmy. - Nie traćmy czasu - powiedziała chłodno, podsuwając mu po blacie niskiego stołu szklankę z koktailem, po czym oparła się o zagłówek fotela, pozwalając rozmówcy dokładnie obejrzeć swoje kolana i łydki. Uczciwie musiał przyznać, że były tego warte. - Właściwie nie powinnam sobie zawracać panem głowy, ale nie chcemy, żeby ta tragedia dała brukowcom okazję do szargania pamięci naszego przyjaciela. Dziesięć tysięcy i zapominacie o nim. Uśmiechnął się głupkowato. Nie umiał się uśmiechać inaczej niż głupkowato i z tego powodu bardzo zazdrościł Komandorowi 4ego zupackich nawyków. - Sympatyczna z ciebie kobitka - postarał się przekształcić ten głupkowaty uśmiech w cyniczne skrzywienie ust. - I chcesz mnie tak od razu sprawić? Pogadajmy chwilę..- Nie widzę żadnego tematu do rozmowy. - Czym zajmował się Rast? - Nie wiecie? W takim razie trzy tysiące. - Wiemy, nie wiemy... Różnie to bywa z naszą pamięcią. Ta Sybilla, nie powiem, też sympatyczna kobietka. Jak na lalę strasznie gadatliwa. Przyjrzała mu się uważnie spod długich rzęs. Miała proste, sięgające ramion włosy, ostre rysy i wąskie usta. Zdecydowanie, coś w niej było. - Mam rozumieć, że wiecie gdzie ona jest? Przyznaję, to by było warte około setki. Hm. I wreszcie szef przestałby go straszyć wyrzuceniem z pracy. - Pomyślimy. Niekoniecznie przyjmujemy zapłatę w gotówce. - Liczę się z taką możliwością - powiedziała, uśmiechając się delikatnie, samymi kącikami ust. Facet, który rozgryzie kiedyś, co takiego jest w tych ich uśmiechach, zasłuży sobie na nobla i wdzięczność ludzkości. Tankred poczuł, że starannie wystudiowana mina spływa mu z twarzy niczym woskowa maska założona na elektryczny grzejnik. Musiał przenieść wzrok na okno. Nie umywało się do poprzedniego widoku, ale rozmówcy przebierającego nogami nikt nie potraktowałby poważnie. - Myślałem o informacjach - wyjaśnił. - To nasze hobby. Ciekaw jestem, jak wy zabezpieczacie te swoje... produkty przed zbuntowaniem się? Cholera, żeby lala, za którą klient płaci ciężkie pieniądze, mogła go zatłuc... Gdyby to się rozniosło... Zaśmiała się, szczerze ubawiona. Tak stuprocentowo szczerze, że aż zabrzmiało to cokolwiek sztucznie. - Co za bzdura! Nawet policjanci... - Policjanci nie mają czasu ani ochoty na myślenie. Czekają, aż im ktoś podrzuci dobry trop. Wzruszyła ramionami. - I na ile tę rewelację wyceniasz? - Na zbyt wiele, żebym sam wyznaczał cenę. Mogę najwyżej określić swoją prowizję... - Nieopatrznie pozwolił jej zajrzeć sobie w oczy. Ale jeśli nawet coś w nich dostrzegła, nie dała tego po sobie poznać. Opuściła wzrok i zamyśliła się na chwilę. - Posłuchaj, chłopcze - zaczęła o ton łagodniejszym głosem. - Kto zabił Rasta i porwał Sybillę, nietrudno się domyślić. Ale to nie twoje zmartwienie i nic tu nie zarobisz. Rast nie powinien mieć jej w domu. Pozwoliłam mu na to, bo upierał się, że to absolutna nowość i musi nad nią pracować sam. Nie chciałabym, żeby się o tym dowiedzieli moi szefowie. Najwyższa suma, jaką mogę zadysponować sama, to dziesięć tysięcy. Jeżeli tyle ci nie wystarczy, umówię cię z dyrektorem ochrony i żądaj sobie od niego miliona, albo stu, albo pięciuset. Dla mnie to nie stanowi różnicy. Ale to też nie twoje zmartwienie. Sępy się nie wzruszają, prawda? W samą porę mu o tym przypomniała. - Może bym się zgodził - odparł po namyśle. - Jeżeli dojdą do tego informacje. Chcę pogadać z waszymi psychosyntetykami. Nic mnie tak nie ciekawi, jak nowości. Zwłaszcza absolutne nowości. - To surowo zabronione - pokręciła głową. - Nie wolno mi na to pozwolić. Zaczekaj tutaj. Długo trwało, nim ponownie pojawia się w drzwiach gabinetu i skinęła, by szedł na nią. - Profesor Toores pracował z Rastem nad założeniami Sybilli - powiedziała na korytarzu. - Wyjaśni ci wszystko. Oczywiście, w granicach rozsądku. - Dodała po chwili. Profesor Torres siedział w głębokim fotelu naprzeciwko ekranu wideokomu, z głową odchyloną na oparcie i otwartymi ustami. Wyglądał jak człowiek, który zasnął przy telewizji. Albo jak trup. Podszedłszy bliżej, Tankred przekonał się, że faktycznie był trupem. Od niedawna. Nie zaczjjł jeszcze stygnąć. Elsa podniosła dłonie do ust i wydała z siebie przeraźliwy wrzask. - Daj spokój - skrzywił się Tankred. - Jeszcze pomyślę, że to robi na tobie jakieś wrażenie. Umilkła natychmiast, wbijając w niego zimne jak stal spojrzenie. - Dobrze, sępie. Przyślij tu swojego szefa z propozycjami ceny. A teraz wynoś się. Miał dużo szczęścia, że "Bukiet rozkoszy" nie uczył swych ochroniarzy zabijania wzrokiem. Kiedy szef był zadowolony, zwykł kiwać głową i powtarzać od czasu do czasu "No, no!". Kiedy wtrącał ten głęboki komentarz niemal po każdym zdaniu, tak jak teraz, znaczyło to, że wprost nie posiada się ze szczęścia. - No - podsumował wreszcie, gdy Tankred skończył. - Doskonale, panie Tankred. Jak na początkującego doskonale. Jutro z nimi pogadam osobiście. Właściwie, robota zakończona. Szef pogada z szefem, przybiją sobie piątki, trochę grosiwa przeleci z konta na konto i już. Tylko jakoś nie mógł przestać myśleć o tej lali ze zdjęć. - Gdybyśmy jeszcze mieli coś konkretnego - mruknął. - Coś, czym by ich można postraszyć... Rzecz zrobiłaby się droższa? Szef machnął tylko ręką, co miało znaczyć, że podziela pogląd porucznika Oridhiego: nie włazić między gryzące się tygrysy. Zwłaszcza, gdy nie wiadomo nawet, ile ich jest. - Nie mamy możliwości, żeby jej szukać. Są na to za dobrzy. Do jutra, najdalej, wykopią ją spod ziemi, cokolwiek byśmy robili. No, jeszcze raz gratuluję - dodał szef od drzwi. Skinął głową, wracając do swojej codziennej, taniej ma-sówki. Nadal nie mógł oderwać myśli od Sybilli. Wykopią cię spod ziemi, laleczko. Nie masz szans. Zbyt wiele jesteś warta, nieszczęsna istoto o psychice dziecka, wypranej ze wszystkiego, co uznano za zbędne. Sprawdzą, gdzie zrobili błąd, dlaczego wyłamałaś się z narzuconych ci zachowań, pobiorą tkanki do klonowania i uruchomią masową produkcję twoich sióstr. Przebój sezonu. Sybilla zaspokoi twe najgłębiej skrywane pragnienia. A może już w przemysłowych retortach bulgoczą setki tysięcy Sybilli? Za pół roku będą już osiemnastoletnimi na oko dziewczynami, sprzedawanymi z rabatem i na kredyt. A za półtora roku ostatni egzemplarz pójdzie do kasacji. Taki jest twój pieprzony los, laleczko. Taki już jest ten kurewski świat. Nie masz szans., Oparł głowę na łokciach i popadł w zadumę. Tak głęboką, że aż graniczącą z letargiem. - Strajkujesz? - obudziło go po jakimś czasie pytanie Ewy. - Zastanawiam się. Gdyby przyjąć, że to ona go stuknęła, i że jakimś cudem zdołała załatwić tego drugiego... to co mogłaby robić dalej? Czy one myślą? - Ani w ząb - wtrącił się Komandor. - W naszych czasach zdołano doprowadzić naśladowanie natury do perfekcji. Ewa obruszyła się demonstracyjnie, jak zawsze, gdy Komandor wypowiadał się na temat kobiet - w - ogóle. Bo właściwie, to jednak w jakimś sensie była kobieta. Fakt, iż wyhodowano ją sztucznie, z zarodka, uznanego w majestacie prawa za przedmiot, na którym można eksperymentować do woli, miał może znaczenie dla ryjących w prawniczych precedensach jurystów. Ale nie ważył na tym, że jednak w jakim sensie była to kobieta. Cała działalność koncernów, produkujących lale, skupiała się na udowadnianiu, że tak jest - w reklamach, i że tak nie jest - w sądach. Zdjął z terminalu bieżące sprawy i zaczął wgłębiać się w zebrane przez Ewę dane o produkcji sprzętu seksualnego. Po dziesięciu minutach przekonał się, że podejrzewanie tak spreparowanej istoty o zabicie właściciela jest nonsensem. Ale za nie rozgłaszanie nonsensów-nikt nie płaci. Więc widocznie Sybillę spreparowano inaczej. Potrafi się mścić. I chyba ma to już z głowy. Więc co dalej? Chcę cię znaleźć, laleczko. Chcę zobaczyć, co takiego zmajstrowali spece od rozładowywania stresów i frustracji. Po pół godziny mózg odmówił mu dalszej współpracy i zażądał czegoś mocniejszego. Tankred zgodził się z nim skwapliwie. Czuł, że gryzie go jakiś robak i wolał drania zawczasu utopić. Zdobył się na heroiczny wysiłek i przestał myśleć o Sybil-li. Od razu zaczął myśleć o Elsie Friedenkopf, o jej długich nogach i chłodnym, dystyngowanym sposobie mówienia, który sprawiał, że nie potrafił myśleć o tej kobiecie normalnie, jak o każdej innej. Kompletne dno. Zaczął się przyglądać Przypadłościanowi, ale i to go jakoś nie cieszyło. - Co mi się tak przyglądasz? - Nie chciałbyś złapać nadgodzin? - zapytał. - Weź na wieczór przekaźnik i wóz alarmowy. Chcę trochę powęszyć, może będę potrzebował pomocy. Zastanawiał się długo, przygryzając wargę i kręcąc głową. Wystarczająco długo, żeby Tankred zdążył wyciągnąć z szafki swój przekaźnik, sprawdzić, czy baterie są naładowane do maksimum, czy pasmo emisji zestrojone jest z przekaźnikiem Przypadłościana, i czy sygnał jest rejestrowany w bieżącej pamięci systemu Agencji. Zajęło mu to ładnych parę minut - jak dotąd, nie miał zbyt wielu okazji do posługiwania się tym sprzętem. - Dobra - oznajmił w końcu Przypadłościan. Wizja dodatkowego zarobku przemogła obawę o zdrowie. - Będę w pogotowiu, jakby co. Siedział w samochodzie zaparkowanym przy rogu ulicy i palił papierosa. Niebo pociemniało już, miasto zalało migoczące światło neonów i reklam. Okazało się, że ten robak, który go gryzł, umiał doskonale pływać. Nie było na łobuza metody. Szukając jej, postanowił wreszcie - bodaj przy czwartym czy piątym kieliszku - zadzwonić do Elsy. Oczywiście, tylko i wyłącznie po to, by ją wybadać. Jeżeli zgodzi się do niego przyjechać, to znaczy, że ma coś do ukrycia i boi się, że Tankred mógł już na to wpaść. No, a skoro już przyjedzie, to postara się z niej to coś wydusić. Po prostu sprawy służbowe w nadgodzinach. Proste i przekonywające. Tak przekonywające, że niemal w to uwierzył. Widocznie miała coś do ukrycia. Albo, jako specjalistka od kontaktów z sępami, też miewała swoje sprawy służbowe w nadgodzinach. W każdym razie nie robiła ceregieli. Zdusił niedopałek w popielniczce. Czego ty właściwie chcesz, Tankred? Odwaliłeś swoje i daj już święty spokój tej sprawie. Masz przerosty ambicji. Trzask drzwiczek. Usiadła obok i przez chwilę uśmiechała się w milczeniu, po swojemu - zarazem zachęcająco i nieprzystępnie. - I po co ta konspiracja? Mogłeś po prostu przyjechać do mnie. Bez słowa uruchomił silnik i wyjechał na środek jezdni. - Gdzie pojedziemy? Do ciebie? - Pogadać z Sybillą. - O to ci chodziło? - powiedziała z wyrzutem. - Myślałam... - Wiem, co myślałaś. Muszę ją znaleźć. I chcę, żebyś mi w tym pomogła. - Po co? - wzruszyła ramionami. - Ona i tak należy do nas. - Chcę mieć dowód, że to ona zabiła Rasta i Torresa. Wtedy wyduszę z was trzy razy więcej forsy. - Zdaje się, że to do niej przemawiało. - Torres umarł na atak serca, możesz to sprawdzić gdzie chcesz. Od dawna miał kłopoty z pompką, przejął się sprawą. Nie masz zielonego pojęcia o lalach. Nadają się do zabijania równie dobrze, jak pekińczyk. To zwykłe, luksusowe zwierzątko, tyle że podobne z kształtu do kobiety i przez to cholernie drogie. Masz chorą wyobraźnię-. Po prostu unikamy rozgłosu i za to płacimy. Czego jeszcze chcesz? - Nie wiem - powiedział, zupełnie szczerze. - A ja wiem. To głupie, nasłuchałeś się propagandy tych idiotek z Ruchu Obrony Kobiet. Zajrzyj kiedyś w raporty psychologów, zobaczysz, ilu ludzi męczy się przez całe życie z powodu swych skłonności. To nie ich wina, że tacy są i lubią to, co lubią. Pomagamy im żyć w nietolerancyjnym społeczeństwie. Nikomu się przez to nie dzieje krzywda. Powiedziałabym nawet, że ratujemy ludzi przed mnóstwem nieszczęść. Nie masz pojęcia, do czego bywają zdolni seksualni frustraci. - - Tak uważasz? Wyprostowała się, patrząc na drogę przed nimi. - Myślałam, że spędzimy przyjemny wieczór. - Uhm. Z bandą twoich kolegów po fachu na karku. - Jestem po służbie - nachyliła się lekko i długą chwilę patrzyła mu w oczy, aż go coś ścisnęło w podbrzuszu. - Nie mam przy sobie broni ani sygnalizatora, żadnej z tych rzeczy. Możesz w każdej chwili sprawdzić... - Jaka ona jest? W końcu się nie dowiedziałem. - Ależ nudzisz. A wyglądałeś mi na sympatycznego chłopca. Daj już z tym spokój - musnęła jego rękę. - Dobrze? Spróbuj zapomnieć, gdzie pracuję i bądź przez chwilę miły. To bez sensu. Może naprawdę daj sobie spokój? Przecież i tak nic z niej nie wydusisz, a taka okazja facetowi równie przystojnemu jak ty często się nie zdarza. Daj spokój i bądź miły. Nie, cholera! - skręcił gwałtownie, aż zapiszczały opony. - Gdzie jedziemy? - powtórzyła. - Cierpliwości. Jeszcze chwilę. Zatrzymali się po kilkunastu minutach. Zgasił silnik. - Dom Rasta? - stwierdziła raczej niż spytała. - Słuchaj, o co ci chodzi? - Teraz to już z powrotem wasz dom. Powinnaś mieć klucz, który otwiera wszystkie wasze zamki, prawda? Na pewno masz. Chodź. Dom był cichy, uśpiony i posprzątany. Policja musiała go opuścić w ciągu dwunastu godzin, a koncern jeszcze go nie zapełnił. - O co ci chodzi? - spytała ponownie, gdy weszli do holu. Wskazał jej prowadzące na dół schody. Zawahała się na chwilę. To był dobry moment, zanim utracił atut zaskoczenia. Próbowała się bronić. Była dobra i miała refleks. Ale on też był dobry i miał pół sekundy przewagi, Otwarte do krzyku usta. Dwa punkty na szyi, zanim zdążyła zablokować ruchy jego rąk. Osunęła się miękko. Zaniósł ją na dół i zaczął rozbierać. Mówiła prawdę. Nie miała przy sobie broni ani żadnej z tych rzeczy. Poruszał się spokojnie, pewnie. Skończywszy zapalił papierosa i usiadł. Nie pomyślał jakoś o zamknięciu drzwi. Papieros dopalał się, gdy zaczęła przychodzić do siebie. Podniosła głowę i usiłowała się poruszyć, ale tylko zaskrzypiały krępujące ją pasy. Szarpnęła się raz i drugi. Zrozumiała. - Ty cholerny zboczeńcu! - wrzasnęła. - O co ci chodzi?! Zaśmiał się, ubawiony tymi słowami. Ignorując jej krzyki podszedł do ściany i długo wybierał pejcz - odpowiednio gruby, by nie przeciął skóry i odpowiednio cienki, by zabolał. Potem wyłączył swój przekaźnik - lubił Przypadłościa-na, ale nie chciał mieć w nim świadka - i odwróciwszy się, uderzył z całej siły. Świst. Krzyk. Czerwona pręga na naprężonych pośladkach. Odetchnął głęboko. - Czego chcesz?! - zawyła przez łzy. - Czego chcesz?! - Kim jest Sybilla? Czym różni się od starszych typów? Słucham - znów świst i krzyk. Milczenie. I jeszcze raz. I jeszcze. - Wykończymy cię - dyszała, szarpiąc się w więzach. - Zobaczysz, skurwysynu, nie ujdzie ci to, zobaczysz... - Kim jest Sybilla? - zupełnie się nie przeraził. - Nie wiem, nie wiem, naprawdę, nie rób tego, nie, błagam, nie, nie wiem,"nie wiem!!! Zdyszał się, zanim wreszcie przerwał na chwilę. Puls rozsadza skronie. Ogień w podbrzuszu. Obłęd. To jest właśnie obłęd, za to ludzie płacą. - Jeśli powiem... uwolnisz mnie? - Zatłukę, jeśli nie powiesz. - Tak, w tej chwili był do tego zdolny. - No, mów! - Świst. Krzyk. - Mów! Chodziło o to, żeby to nie były tylko odruchy - szlochała. - Zwierzątko krzyczy, ale nie cierpi. A ludzie chcieli, żeby lala była zdolna do prawdziwych uczuć, żeby znała miłość i upokorzenie... - Teraz już w jej głosie nie pozostało ani śladu poprzedniej wyniosłości. Zdecydowanie bardzo mu się to podobało. - Matryca psychiki była zdjęta z normalnej kobiety. Stary pomysł, ale dotąd nikt nie umiał dokonać odpowiedniej selekcji. Za dużo przechodziło na lalę, nie można było przewidzieć jej zachowań. Rast sądził, że uda mu się ograniczyć materiał... - Po prostu wyhodowaliście normalną dziewczynę, tak? Prawdziwą dziewczynę, z którą każdy może zrobić, na co ma ochotę - mówił, jednocześnie sycąc się widokiem jej szczupłego, wyprężonego ciała, poznaczonego czerwonymi śladami uderzeń. - Nikomu się nie dzieje krzywda, prawda? Szarpnęła się gwałtownie, bluzgając stekiem rynsztokowych wyzwisk. - Ty gnojku, jeszcze teraz będziesz mnie nawracał, tak? Pierdolony świętoszku, zabiję cię, słyszysz, zabiję cię, ty gnido, ty... ty... ty kastracie!!! ZABIJĘ CIĘ!!! I nagle krew wzburzyła się w nim i wykipiała. Zerwał z siebie koszulę, szelki z kaburą, pas. Nic nie byłoby w stanie go powstrzymać. Podszedł do niej, obrzmiały i twardy aż do bólu, do jej ciała ułożonego w idealnej do tego pozycji, pewnie jacyś specjaliści długo nad tą pozycją myśleli, z wściekłym pożądaniem, z poczuciem, że nic innego nie jest ważne, że zrobi to, choćby się świat walił - i to właśnie było w tym wszystkim najbardziej podniecające, i dlatego właśnie to robił, w zapamiętaniu, w szaleństwie, chwycił ją za włosy, okręcając je wokół dłoni, ściągnął, aż zadarła głowę niczym-ujeżdżany koń, ale nawet nie słyszał prawie jej krzyku przechodzącego powoli w głęboki, spazmatyczny szloch, tylko robił to, robił, w obłędzie, aż do szczytu do szczytu szczytu. Wciąż jeszcze oddychał ciężko, czując, jak wyciekają z niego resztki wściekłości. Zaciskał mocno dłonie na jej talii, chłonąc grę mięśni pod gładką skórą i słabnące, coraz cichsze jęki. Tak. - Chyba zaczynam cię lubić - stwierdził po jakimś czasie, głaszcząc opuszkami palców jej kark, ramiona i szyję. - To byłam ja - powiedziała, drżącym jeszcze głosem, poddając się palcom Tankreda. - Rast chciał, żebym to właśnie ja była pierwowzorem Sybilli... Teraz już wiesz... Ty bestio... - westchnęła, i zabrzmiało to jak największa pochwała, jaką kiedykolwiek w życiu usłyszał. - Parę minut temu obiecywałaś, że mnie zabijesz - uśmiechnął się, wciąż wodząc palcami po jej grzbiecie. - W porządku - oddech Elsy uspokajał się powoli. - Już ci to nie grozi. Obiecuję. Możesz mnie spokojnie rozwiązać. - Kto was tam kiedy zrozumie - mruknął wreszcie i lekko, pieszczotliwie klepnął ją w pośladek. Leżała bezwładnie, czekając aż uwolni jej ręce i nogi. Dopiero po chwili zwlokła się sennie i usiadła, zastygając z głową opartą o brzeg obitej skórą deski i przymkniętymi oczyma. - Myślałam, że to już wszystko, na co cię stać. I że dalej będą tylko morały. Te rzeczy różnie na ludzi wpływają. Jedni robią się senni, inni gadatliwi. Na Tankreda wpływały tak, że zaczynało mu się po tym lepiej myśleć. - Staruszek Rast pewnie już nie był w najlepszej kondycji? - usiadł, szukając wzrokiem bluzy. Podniósł się i wyciągnął z kieszeni papierosy. - Zdarzało mu się. Daj i mi. - Przerwał w najlepszej chwili, zostawił ją podbechtaną i sobie poszedł. Też byś miała ochotę go strzelić. Tylko że ty jesteś na to zbyt dobrze wychowana. - Może. Nie biorę za nią odpowiedzialności. - Naciągnęła się głęboko. - Skoro uznał, że idealna dziewczyna, przebój sezonu, powinna być w tym właśnie taka jak ja... Miło takie rzeczy słyszeć. Zwłaszcza kiedy się już zaczyna wiotczeć. - Przyglądał się jej, już spokojnie, bez podniecenia, taksując fachowo jej brzuch, piersi i uda. Wzmianka o wiotczeniu była najzwyklejszą, babską kokieterią. - Dobry jesteś. W końcu wszystko ze mnie wyciągnąłeś. Chociaż nie wiem, po co ci to, bez niej i tak nie masz nas czym straszyć. A ją w końcu nasi chłopcy znajdą, pewnie już znaleźli. Poprawimy, przepuścimy przez testy... Za parę miesięcy sam się będziesz na tę małą zapożyczał. Po co zgrywać świętoszka? Ubodło go to. Trudno by mu było powiedzieć, dlaczego. - Nikogo nie zgrywam. To nie jest w porządku. Jeszcze rozumiem, jeśli to tylko kawałek uwarunkowanego na określone reakcje mięsa, ale robić wierną kopię prawdziwej kobiety... - Prawa rynku, kochanie - powoli wracała do swego zwykłego, dystyngowanego tonu. - Każda branża ma swoje zasady, twoja na pewno też. U nas trzeba zawsze dawać coś mocniejszego, niż w poprzednim sezonie. Ciągle zaskakiwać klienta czymś nowym. Przecież zaczynaliśmy od zupełnie przyzwoitych filmów, gdzie robili to jak stare małżeństwa. Ale ludzi szybko przestało to podniecać. Ciągle coś nowego, bardziej wymyślnego, bardziej perwersyjnego, inaczej wypada się z obiegu. - Ciekawe, co wymyślicie w przyszłym roku. Zwierzęta czy dzieci? - Za wąski rynek, jak dla nas - pokręciła głową, a potem zaśmiała się serdecznie, patrząc na niego. - Ani słowa - uprzedziła, mierząc w Tankreda papierosem. - Bo twoja Agencja będzie miała proces o zgwałcenie ochrony koncernu, połączone z zanudzaniem. A mamy naprawdę wyszczekanych adwokatów. Zmusił się wreszcie, by przemóc ogarniające wszystkie mięśnie rozleniwienie i zaczął podnosić rozrzucone po podłodze ubranie, rozglądając się za bronią. Szelki leżały na zmiętej koszuli, obok drzwi, ale w kaburze nie było pistoletu. Dostrzegł go chwilę później, jakieś półtora metra wyżej. Tkwił w smukłej dłoni o długich, pomalowanych jaskrawo paznokciach. Tankred znieruchomiał, czując, że gwałtownie zasycha mu w gardle. Dłoń należała do wysokiej, ciemnowłosej kobiety o nienaturalnie długich nogach i wydatnych piersiach, niemal rozsadzających krótką, czarną sukienkę, sfatygowaną trochę i ponadrywaną na szwach. Dziewczyna stała przy drzwiach, oparta ramieniem o drewnianą ścianę. Spoglądała na Tan-kreda wielkimi, czarnymi oczami. Nie byłby w stanie powiedzieć, co w nich było. Chyba wszystko, co tylko może się zawrzeć w spojrzeniu kobiety. Niepewnie obracała pistolet w palcach, jakby nie bardzo wiedziała co to jest i do czego służy. - No, dobra - mruknęła Elsa przeciągając się, wciąż nieświadoma jej obecności. - Właściwie, teraz ja powinnam cię wychlostać. Tak by było sprawiedliwie. Twarz Sybilli, w którą wpatrywał się jak zahipnotyzowany, drgnęła nagle. Jej rysy stężały, pełne, wilgotne wargi ściągnęły się w wąską linię. - Nie próbuj tego - powiedziała. Miała głęboki, przyjemny głos. Elsa poderwała się na równe nogi, obracając się błyskawicznie. Tym razem okazała się lepsza od Tankreda - nie tracąc ani ułamka sekundy sprężyła się do skoku, zwijając pięści. Ale zanim zdążyła rzucić się na Sybillę, ta w jednej chwili przerzuciła w dłoni pistolet, chwytając go pewnie jak stary komandos. Trzask bezpiecznika. Jak na pekińczyka, obchodziła się z bronią niezwykle sprawnie. - Nie próbuj - powtórzyła. Potem, gdy Elsa znieruchomiała, przeniosła znowu wzrok na Tankreda. Przymknął oczy. Nawet nie pomyślał, że może spróbować się bronić, rzucić się na Sybillę, wytrącić jej broń, dopóki była zajęta Elsą. Nie poruszył się, czekał na dźwięk strzału, przekonany, że zaraz dostanie kulę - dotarło do niego, że wciąż jest nagi i nagle pomyślał, gdzie może tę kulę dostać, aż ścierpł na tę myśl, ale i to nie wyrwało go z bezwolnego oczekiwania na strzał. Pochylił tylko lekko głowę, starając się opanować drżenie mięśni." - Ładny jesteś - powiedział ten głęboki, ociekający seksem głos. Szczęk wprowadzanego do lufy naboju. Przemógł się, by jeszcze raz odemknąć powieki. Uśmiechała się. Było w tym uśmiechu coś groteskowego, jakaś szatańska czułość połączona z dziecięcym okrucieństwem. Ale ten nabój nie był wcale przeznaczony dla niego. Lufa mierzyła w podbrzusze Elsy, stojącej nieruchomo, z otwartymi ustami i przerażeniem w twarzy. Powoli, jak na zwolnionym filmie, palec Sybilli zaginał się na spuście. - Nie - wykrztusił z siebie, nie poznając własnego głosu. Znowu spojrzała mu w oczy, jakoś tak bezradnie. - Nie, Sybillo! - powtórzył już pewniej. Milczenie. Bezruch. Otworzyła usta. I wtedy, w tej przeraźliwej ciszy, usłyszeli nagle tupot na schodach. Sybilla zdążyła tylko rzucić się całym ciałem na drzwi, ale nie zdołała już ich zatrzasnąć - odskoczyły, jakby z drugiej strony wpadł na nie rozpędzony nosorożec. Poleciała bezwładnie w drewniane rusztowanie, a w drzwiach ukazał się Przypadłościan. Przypadłościan w całej swej okazałości - sto kilo mięśni, które jeszcze pamiętały co nieco z dawnych treningów. Dopadł Sybilli nim sięgnęła po upuszczony pistolet, i jednym potężnym sierpem wyłączył ją na dobre. Cud, że nie urwał jej głowy. Właściciele tej kosztownej zabawki mieliby mu to za złe. Podniósł broń i przez chwilę przyglądał im się z zaciekawieniem. - Zdążyłem? - zapytał wreszcie, nader inteligentnie. Tankred poczuł tylko gwałtowną miękkość w przegubach. Siedział za swoim terminalem, rozparty w fotelu, z nogami założonymi na pulpit. Była to oznaka kompletnego rozprzężenia, którego na codzień w Agencji absolutnie nie tolerowano. Ale Szef uważał, że w chwilach szczególnych - na przykład, kiedy udało im się wydusić z jakiegoś koncernu równe dziesięć milionów - jego podwładnynr-należy się chwila luzu. "Ludzkie panisko", jak to podsumował Komandor. - Cały czas nie dawał mi spokoju ten Torres - mówił Tankred. - Najpierw myślałem, że to robota Sybilli. To oczywiście nonsens, nie dostałaby się do biurowca, poza tym widziałem dobrze, że nie miał żadnej rany. I dopiero jak się dowiedziałem, że chorował na serce, zacząłem kojarzyć. Ta babka z ochrony musiała rozmawiać z nim przez wideokom, uprzedzić, że przyjdzie z sępem, któremu ma opowiedzieć jakąś przekonywającą bajeczkę, żeby wziął dziesięć tysięcy i sobie poszedł. Przy okazji dziadek pewnie w ogóle się dowiedział o sprawie. I jeżeli od tej wieści wykorkował, to musiał wiedzieć, że ona naprawdę może być niebezpieczna, zwłaszcza, jeśli przejęła od swego pierwowzoru choć trochę umiejętności ochroniarza. Pomyślałem, że jak będę wiedział coś o jej psychice, to w końcu zgadnę, gdzie jej szukać. Udało mi się trochę wyciągnąć z tej babki, więc pojechaliśmy tam, przyczaić się na nią. Tyle, że ona już tam była. - Miałeś szczęście, że ci wyłączyła przekaźnik. Gdyby działał, do głowy by mi nie przyszło sprawdzać, co się z tobą dzieje. No, ale jak mi zaczęło wyć - Przypadłościan rozłożył ręce - widzę, że coś nie tak, no to wskoczyłem w wóz i pojechałem. Przepraszam, że tak długo to trwało, ale nie miałem pozycji, musiałem sprawdzać jeden po drugim wszystkie kolejne namiary. - Dobrze, że ona tego nie wiedziała - przytaknął. Faktycznie, uczyli go kiedyś, że wyłączenie przekaźnika bez wpisania i potwierdzenia kodu zakończenia akcji traktowane jest na wyjściu automatycznie jako alarm. Ciekawe, jak by wyglądał, gdyby miał lepszą pamięć. - - I zdaje się, że koniec końców trafiłem na najlepszy moment - dorzucił po chwili Przypadłościan. - Tak. To się nazywa "mieć entree" - skinął machinalnie głową, zastanawiając się, jak zmienić temat, zanim Przypadłościan zapyta, co się tam właściwie działo. Szczerze mówiąc, sam tego nie wiedział. Odkąd zajął się tą sprawą, wydawało mu się, że Sybilla będzie się po prostu mścić. Teraz sądził, że jej zachowaniem wcale nie kierowała żadna zemsta, że nie była do tego zdolna, zresztą, cholera wie, co właściwie odczuwała jako krzywdę, a co nie. Co nią w takim razie kierowało? Nie miał pojęcia. Może nic. Może w chwili, gdy trzasnął cały system warunkowania, zamieniła się w rozregulowany automat, szarpany na wszystkie strony seriami przypadkowych, nieskoordynowanych odruchów. Tak by było najprościej. Chciałby, żeby tak było. Ale w głębi ducha nie potrafił w takie wyjaśnienie uwierzyć, i miał się nad tą sprawą jeszcze przez jakiś czas zastanawiać w wolnych chwilach. Z kłopotu wybawiła go Ewa. - Słuchaj, ale jak ty na to wpadłeś? - dopytywała się. - Skąd wiedziałeś, że ona tam wróci? Nawet mu to do głowy nie przyszło. Ale przecież się nie przyzna, jak to było naprawdę. Niech myślą, że po prostu ma nosa. - No, wiesz - odrzekł po chwili namysłu. - Pomyślałem sobie, że prawdziwa kobieta na pewno tam wróci. Choćby po jego fotografię. Ona go przecież naprawdę kochała. - A idź ty - żachnęła się. - To to była dla ciebie prawdziwa kobieta? Jeżeli się obraziła, to w każdym razie nie zdążyła w pełni uzewnętrznić swego oburzenia. Drzwi uchyliły się cicho i do pokoju wsunął się Komandor. - Szef idzie - oznajmił, i zaraz dodał konspiracyjnym szeptem: - z taaaakim koniakiem pod pachą. O tak. To było właśnie to, czego organizm Tankreda najbardziej w tej chwili potrzebował. Zapadła pełna napięcia cisza. Przerwał ją wreszcie Przypadłościan, oznajmiając zbolałym głosem, że go dziś od rana strasznie łupie wątroba. Kątem oka Tankred dostrzegł pełen triumfu uśmiech na twarzy Komandora. sierpień - grudzień 1989 NOTATNIK (XII): TROLLE Teraz, gdy stoimy na leśnej polanie, obróceni w głazy, nie brakuje nam już niczego. Słońce lśni na kamiennych czołach i ramionach, wiatr owiewa nasze grubo ciosane twarze. Po-' znajemy wytęskniony smak kropel deszczu i szelest pieniącej się bujnie dokoła, zielonej trawy. O tym właśnie śniliśmy przecież przez wieki spędzone w zatęchłych, mrocznych podziemiach. W czarnych lochach śpiewaliśmy półgłosem pieśni o tym świecie, od którego oddzieliły nas wyroki bogów, kute w żelazie bramy, łańcuchy rdzewiejące na kołowrotach i halabardy strażników. Powtarzaliśmy szeptem legendy o szumie drzew, o błękicie i zieleni, o jasnych, ciepłych promieniach, hojnie darzących wszystkich życiem. I oto nasze sny się spełniły. Skruszały granitowe mury kazamat, rdza przegryzła bramy naszego więzienia, straże rozbiegły się w popłochu. Wyszliśmy ku światłu, które poraziło nawykłe do mroku źrenice i przemieniło nas w posągi. Przysiadają na nas ptaki, zwierzęta ocierają się grzbietami o wrosłe w darń nogi. Czasem na polanę zaglądają też ludzie. Odchodzą szybko, niosąc pod powiekami naszą spełnioną tęsknotę, by zgubić ją prędko w natłoku swych codziennych spraw. Może tylko któryś westchnie z politowaniem. A my nie potrafimy obrócić zesztywniałych karków i posłać w ślad za nimi swego krzyku. Z naszych skamieniałych warg nie padnie już żadne słowo. JAWNOGRZESZNICA Tłum, morze ludzi - Rany Boskie, takiego mrowia chyba jeszcze świat nie widział. Stoimy przy bramie od czwartej rano, teraz jest już po południu, i cały czas, bez chwili przerwy, przepływa wokół nas potężna rzeka rodaków. Rozdwaja się zaraz za bramą i ginie gdzieś za naszymi plecami, wtłoczona w przejścia i sektory. Bram jest pięćdziesiąt osiem, wszystkimi wlewa się nieustannie ten żywioł i końca nie widać. Za wysoką na cztery metry barierą z gęstej, podłączonej do prądu siatki, za poprzedzającymi ją kolorowymi szlabanami wciąż tłum. Z obłoków musi to niesamowicie wyglądać. Nie przypuszczałem, że będzie ich aż tylu, nawet wliczając polonusów z całego świata. Walą przed siebie, z wyciągniętymi w rękach kartami wstępu, pełni radosnego podniecenia. Niosą jakieś transparenty, chorągwie, święte obrazy... Bez końca. Aż dech zapiera. Tylko nasze ponure gęby, moja i Bibola, nie pasują zupełnie do ogólnego nastroju. No, ale my tu jesteśmy tylko elementem pejzażu, takim samym jak te wszystkie szlabany, barierki i łopoczące chorągiewki. Po prostu sterczymy przy bramie, od wewnętrznej strony, zacięci w ponurym milczeniu. Właściwie nie bardzo wiadomo po co. O żadnym sprawdzaniu kart nie ma w tym tłumie mowy. Cała reszta Milicji Bożej dawno już dała nogę, żeby się, korzystając z mundurów, przepchać jak najbliżej ołtarza. Zostali państwowi gliniarze - jako etatowi grzesznicy do brudnej roboty nie mogą przekroczyć otaczającej poświęconą ziemię bariery. Oni pilnują tego tłumu, tu, i dalej, na dworcach, szosach i lotniskach. My nie mamy nic do roboty. Ale stoimy, bo ostatni rozkaz był stać, a ja osobiście nie mam już innego wyjścia, tylko sumiennie wypełniać rozkazy. Bibol pewnie myśli to samo, ale nie wiem, nie rozmawia ze mną. I czego się wścieka? W końcu to wszystko od niego się zaczęło. Od tego, że się jak zwykle schlał, spóźnił na służbę i nie mogłem zejść z posterunku. To było jakieś dwa, trzy miesiące po ogłoszeniu terrmnu Nawiedzenia. Roboty w opór, cały gmach komendantury episkopatu pękał od interesantów. Obozowali pod budynkiem, czekali tygodniami na swoją kolejkę - regularne oblężenie, głównego wejścia w ogóle nie dało się używać. Na dole zajmowali się nimi niżsi rangą selekcjonerzy. Tych nielicznych, których nijak nie dawało się spławić, przepuszczali na górę, do kolumnowego gabinetu, gdzie za ogromnym biurkiem, pod wielkim krucyfiksem i rozciągniętym na całą ścianę rjiało-czerwonym płótnem przyjmował ich Jego Świątobliwość. A za plecami Jego Świątobliwości prężył się w postawie zasadniczej odpicowany na galowo funkcjonariusz Milicji Bożej, z akselbantami i złotym poso-chem Służby. Czyli ja. Delikwent, oczywiście, miał wszystkie papiery w porządku. Kartki w komplecie, stemple jak należy, plik cegiełek na bazylikę, wszystkie dobrowolne ofiary uiszczane terminowo, i jeszcze kilka mocnych poświadczeń prawego żywota. Ale tutaj to nie robiło wrażenia. Jego Świątobliwość przerzucił wszystko, niby to z uwagą, po czym sięgnął po przyniesiony przez diakona wydruk z sekcji rachunków sumień głównego teokomputera. Wysłuchał cierpliwie dukanej przez starucha supliki, pokiwał głową, upił herbaty i znienacka przygwoździł go pytaniem: - Czy to prawda, że szesnastego grudnia 1995, podczas rozmowy w toalecie szkoły, nazwaliście swego księdza katechetę "głupim katabasem"? Gdy mówił "głupi katabas", zrobiłem regulaminowe pół kroku do przodu, wcisnąłem taster ustawionego na biurku służbowego różańca i przytrzymałem go przepisowe (bluź- nierstwo lżejsze, cytat) 25 zdrowasiek. Do tego właśnie służyłem w tej obitej bielą i szkarłatem sali. A także do otwierania i zamykania drzwi przed i za starającym się o wstęp na Trybunę Honorową. Suplikant pobladł i przełknął ślinę z odgłosem, który w zalegającej gabinet ciszy zabrzmiał jak skręt kiszek wieloryba. - No, jakże to wtedy było? - rzucił łagodnie Jego Świątobliwość po jakimś czasie. - Ja... tak, Wasza Świątobliwość, przypominam sobie teraz. Ale ja wcale nie wiedziałem, co to znaczy... - Hm... na rok przed maturą? No dobrze, nie wiedzieliście... No, ale teraz już wiecie? - Tak, Wasza... - I na pewno szczerze żałujecie, prawda? - Tak, Wa... - Niemniej jednak - uciął Jego Świątobliwość - nie wyspowiadaliście się dotąd z tego upadku, nie odprawiliście pokuty... Pełna skruchy twarz suplikanta wystarczała za dalszą rozmowę. Jego Świątobliwość odłożył wydruk i powoli przetarł dłonią twarz, gestem człowieka padającego ze zmęczenia. - Zrozumcie moją sytuację - podjął wreszcie. - Trybuna mała, a żniwo wielkie. A tak byliście blisko... Szkoda, wielka szkoda - uniósł głowę i potrząsnął nią parę razy. - No nic, może coś się jednak da zrobić. W końcu człowiek jest niedoskonały. Dam wam pismo do parafi, i jak tylko tę sprawę uzupełnicie, złóżcie aneks do podania w kancelarii. Powołacie się na mnie... no, tak, Bóg z wami. - Iz Waszą Świątobliwością - skłonił się pokornie suplikant, wstając z klęcznika. Jego Świątobliwość wypełnił szybko formularz, podał mu i skinął na mnie ręką, wysuwając wskazujący palec. Skinięcie oznaczało "wyprowadzić" - palec - "nie wzywać następnego". Zawsze byłem pełen podziwu dla dyplomatycznych talentów Ojców Selekcjonerów. Parę słów, i gość, zamiast się zżymać, że go odwalono, odchodził cały szczęśliwy. Ma kartkę, znaczy się - jest szansa. Dbają o ludzi, sam Jego Świątobliwość robi, co może, żeby mu pomóc. Każdy może przyjść i prosić, żeby go dopuszczono przed oblicze Pana. I każdy zostanie wysłuchany. Inna sprawa, że nie zdarzyło się - przynajmniej na moich służbach - żeby ktokolwiek z tych przychodzących z ulicy, bez żadnego pchania, zdołał się dobić swego. Ale w końcu wszystkich wpuścić nie sposób. Zrobiłem w tył zwrot, odeskortowałem wzruszonego okazaną mu troską suplikanta do drzwi i wyszedłem za nim. Na korytarzu czekało ich jeszcze ze dwudziestu, jeden poderwał się energicznie. Zatrzymałem go ruchem dłoni. - Przerwa - oznajmiłem. - Jego Świątobliwość przyjmie następną osobę za piętnaście minut. Proszę... Urwałem, widząc zamieszanie na schodach. Spomiędzy kilku porządkowych, wyraźnie usiłujących ją zatrzymać, wyprysnęła nagle jakaś dziewczyna i runęła wprost na mnie z siłą i szybkością armatniej kuli. Zdążyłem tylko zaprzeć się o framugę - omal mnie nie rozdeptała, spłaszczyła się na mojej piersi, aż poczułem ciepło w brzuchu. Jak piskorz starała się za wszelką cenę prześlizgnąć do gabinetu. - Proszę proszę, niech pan mnie puści - usłyszałem tylko, w przelocie mignął mi ostry, jakby gadzi profil i sztorm rudawych włosów. Z trudem zdołałem zatrzymać prące do przodu krągłości. Chwilę potem dopadli nas porządkowi. - Nie robić zamieszania! - wysapał wściekle jeden z nich, wykręcając jej fachowo rękę. Powlekli dziewczynę z powrotem w kierunku schodów, trochę się szarpała, ale tylko na początku. Zresztą, nie przyglądałem się. Nie takie rzeczy się widziało. - - Tak... - przygładziłem odruchowo mundur. Suplikanci zdawali się w ogóle nic nie dostrzegać, poza sufitem i swoimi kamaszami. - Proszę czekać. Wróciłem do gabinetu, zatrzaskując ciężkie, dębowe wie-rzeje. Jego Świątobliwość zniknął już, biało-czerwone płótno kołysało się tylko lekko. Odetchnąłem, ocierając pot z czoła. Chwilę później z małych drzwiczek w przeciwległej do biurka ścianie wychyliła się głowa Bibola. Mimo dyskretnej warstwy pudru pod oczami, jego oblicze nadawało się na okładkę podręcznika o kacu. Świetna ozdoba gabinetu. Rozejrzał się i podszedł ociężale. Bez słowa rzuciłem mu posoch. - Masz szczęście, że jesteśmy w świętym miejscu. - Dobra, dobra - zachrypiał. - Pogadamy, jak się podleczę. - Aha. Zadzwoń, jakby ci się przydarzyło. Nawet w środku nocy. Muszę cię jeszcze zobaczyć trzeźwego, zanim wszyscy pójdziemy do nieba. - No wiesz! - obruszył się. - Pan wyniósł nas ponad inne, niewierne narody, wybrał na swe powtórne przyjście, i ja mam chodzić o suchym pysku? Co by ze mnie był za Polak? - Do sektora P-4? Unoszę wzrok i tracę kilka sekund na wydobycie go z rozfalowanego tła. Gdy się stoi tyle godzin w tłumie, nie należąc do niego, ludzie dookoła przestają istnieć, stapiają się w jednolitą masę. Typowy wiejski księżulo o prostodusznej, tryskającej szczęściem twarzy, wiodący swoje stadko owieczek z flagami, transparentami i pętami kiełbasy w siatach. - Prosto, w trzecią alejkę w prawo i potem czwartą w kierunku ołtarza - odpowiadam zupełnie bez sensu. Wszystkie alejki stratowano już dawno, po wyznaczających je barierkach nie zostało wspomnienie - pewnie je naród rozebrał na relikwie.- Obowiązuje pełny spontan, gdzie się kto wepchnie. Ale to pytanie daje mi na chwilę poczucie wielkiej misji. Wiem, po co mnie tu postawiono. Żebym odpowiadał na pytania, gdyby ktoś miał ochotę je zadawać. Coś dziwnego. Dopiero po chwili łapię, co: cisza. Umilkły chóralne modlitwy z gigantofonów, od wielu godzin padające w monotonny szum sunącego tłumu. Ale tylko na chwilę. Ktoś w głośnikach intonuje ochryple i zaraz nad rozległymi jak cały świat błoniami zrywa się nierówne, kobiece zawodzenie: Nad Częstochową płyną okręty módl się za nami, Panienko Święta... Właśnie tę pieśń zasuwał chór archikatedralny, gdy automatycznie włączył się mój telewizor. A po chwili znajome, codzienne: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, wita państwa w imię Boże Dziennik Telewizyjny. W dzisiejszych wiadomościach między innymi: przygotowania do Nawiedzenia Pańskiego: rozmowa z przewodniczącym Związku Prawdziwych Polaków i Katolików; grzeszne ludy wschodu i zachodu z podziwem i zazdrością mówią o łasce, której dostąpił nasz bohaterski naród. Zaczniemy jak zwykle od wieczornej modlitwy z kaplicy Telewizji Polskiej. Halo, Woronicza..." Przyglądała się ze zdumieniem, jak podchodzę do telewizora i gaszę obraz. "To wam tak wolno?" - wyczytałem w jej spojrzeniu. - Nam to wszystko podają na odprawach - rzuciłem, wzruszając nonszalancko ramionami. - Mamy własnego sufragana. - Ale ja?. - Nie bój nic - dodałem protekcjonalnie, sięgając do barku. - Jesteś ze mną. Czego się napijemy? Gapiła się na mnie niemal z uwielbieniem. Biedna dziewczyna, swoją drogą. W galowym mundurze, z szamerunkiem i ze złotym posochem w garści wzięła mnie za Bóg- jeden-wie-kogo. Niby że jak tak ubrany gość łazi po komendanturze, jeszcze po gabinecie Jego Świątobliwości, to musi jakaś lepsza fisza. Teoretycznie tak. Nie pomyślała tylko, sierotka nieszczęsna, że Ojcowie Selekcjonerzy potrzebują też facetów od zamykania drzwi i kręcenia różańcem. Oczywiście, powinienem jej to wyjaśnić. Od razu, jak tylko zdołała mnie wytropić - swoją drogą, nie wiem jak się to jej udało. Podkusiło, diabli nadali, zachciało mi się. Na parę tygodni przed Nawiedzeniem o okazję było coraz trudniej, a dziewczyna miała coś w sobie. Szczupła, o opływowych kształtach, z lekko rudawymi włosami i należycie uwypuklonym przedsięwzięciem... tylko z twarzy przypominała trochę pterodaktyla, fakt. No, ale w końcu te brzydsze też ktoś musi. W każdym razie, gdy zbliżyła się na parkingu otworzyłem drugie drzwiczki i rzuciłem "wsiadaj". Wskoczyła do wozu, aż się za nią zaświeciło. A teraz stała przede mną w moim służbowym mieszkaniu na rogu Świętokrzyskiej i Księdza Piotra, i ciągle uważała mnie za kogoś, kto dużo może. A ja bezczelnie korzystałem z sytuacji. - To - podałem dziewczynie kieliszek i zaprosiłem ją gestem na fotel. - To co jest? - Widzisz... - zaczęła nieśmiało. - Widzę - przekoziołkowałem i od razu nalałem sobie następny, grunt to się dobrze rozgrzać. - Masz pojęcie, ilu jest chętnych na Trybunę? - Na Trybunę - powtórzyła gorzko. - Nie, po prostu chcę wejść, gdzieś w miarę blisko ołtarza. Przynajmniej... w ogóle. Zwykłe karty wstępu rozdawali po parafiach, jak leci. Nigdy nie przypuszałem, że ktoś może mieć z tym kłopoty. - Ja muszę - zapewniła mnie żarliwie. - Mam wszystkie papiery, chcesz zobaczyć? - sięgnęła do torebki i podała mi plik spiętych gumką kwitów. Zacząłem je przeglądać z mądrą miną. Kartki od spowiedzi, świadectwa z procesji, książeczka eucharystyczna i tak dalej - wszystko postemplowane i w zupełnym porządku. Jak u każdego. - Jak to sobie załatwiłaś? - Spłoniła się. Trafiony - zatopiony. - Daj spokój, rozmawiajmy szczerze - potarłem dłonią twarz. - Spróbuj mnie zrozumieć, to nie jest łatwa sprawa. Muszę wszystko wiedzieć, chyba jasne? Patrzyła w podłogę. - Kumpel narzeczonego - rzuciła wreszcie. - Na przyszłość dobieraj sobie narzeczonych z lepszymi znajomościami - pokiwałem głową, podsuwając jej kwestionariusz nabożeństw niedzielnych. - No, popatrz sama. Wszystkie msze z pół roku, ten sam stempel, ten sam tusz, podpis tym samym pisakiem. Kto się na to nabierze? Tak naprawdę, to była to normalka i nikt by nie zwrócił uwagi, ale ona wyraźnie nie miała o niczym zielonego pojęcia. Wyglądała na kompletnie załamaną. Popatrzyła na mnie tak bezradnie, że aż się wzruszyłem. - Możesz mi pomóc? - spytała cicho. Wstałem i zacząłem zasłaniać okna. - Milicja Boża nigdy nie odmawia pomocy bliźniemu - oznajmiłem sentencjonalnie, dociągając starannie story. Naprzeciwko mnie mieszkała taka jedna wredna starucha z lornetką. Parę miesięcy wcześniej przylukała jak sąsiad dogadzał własnej żonie za dnia i wlepili mu pielgrzymkę. Przeszedłem po omacku przez pokój i zapaliłem lampę, odwracając się w stronę dziewczyny. A potem szybko sięgnąłem po kieliszek, żeby przepłukać zaschnięte gardło. Aseksualny, bury sweter i gruba spódnica, standardowy strój Skromnej i Pracowitej Polki, zniknęły za oparciem fotela. Stała przede mną w koronkowej bieliźnie, jak w jakimś filmie z Upadłego Zachodu, wartym pięćset zdrowasiek za każdy kadr. Podpłynęła bliżej, bardzo blisko, unosząc ku mnie tę swoją pterodaktylą buzię. - Proszę cię, pomóż mi. Musisz mi pomóc. Biedna kretynka. Trzeba było wyrzucić ją z miejsca. Delikatne dłonie przesuwały się pod moją koszulą, coraz niżej w dół brzucha. Za nimi wędrowała muskająca lekko, rudawa grzywa. - Błagam - powtórzyła, rozpinając zręcznie ostatni guzik. - Pomożesz?" Odetchnąłem ciężko, wplątując dłoń w jej włosy. - Jasne. Trafiłaś do właściwej osoby, kochanie. O mały włos, a zapomniałbym z tego wszystkiego nastawić różaniec. Odsunąłem się w ostatniej chwili. - Idź do łóżka - szepnąłem, odpinając kasetę różańca od pasa i podłączając ją drżącymi dłońmi do domowego gniazda teokomputera. Dobra, milicyjna maszynka na japońskich podzespołach. Stały, bieżący kontakt z rejestrami teokomputera - źrenica wiary i wejściówka do nieba. Poszukałem w tabeli Szóstego Paragrafu, "cudzołóstwo" i nastawiłem na tarczy swój mnożnik, spory - w końcu tylko młodszy sierżant, chociaż z komendantury. Ale mimo to dodałem jeszcze dziesięć procent wzmocnienia, bo było mi trochę głupio wobec tej dziewczyny. Maszynka zagrała śpiewnie, wchodząc z miejsca na wysokie obroty. - No, dobra - oświadczyłem, siląc się na spokojny głos. - Rozpatrzmy sprawę. Któryś z kumpli mówił kiedyś, że najbardziej warto właśnie z tymi brzydszymi. "Takie lale, kurde, to możesz na uszach stawać, a ona nic, królewna znudzona. A brzydka to się ucieszy, doceni... mówię ci, mały, zupełnie co innego"! Dopiero wtedy było mi dane docenić głęboką, życiową mądrość tych słów. Długo, bardzo długo w pokoju słychać było tylko nasze gorące oddechy, poskrzypywanie łóżka i świergot różańca. Gdy postękiwania i skrzypienie wreszcie ucichły, podniosła się z wdziękiem i w drodze do łazienki nachyliła się nad czytnikiem teokomputera. - Ty wiesz - odwróciła ku mnie płonące oczy. - Wychodzi, że jeśli jeszcze możesz, to możemy jeszcze ze dwa razy. Śpiew znowu przycicha. Teraz ktoś przemawia. Właściwie, należałoby powiedzieć: każe. Dałbym głowę, że to nasz Komendant Główny. Przez piętnaście minut podgrzewa ogólny entuzjazm, wyciągając z grobowców wszystkich możliwych świętych, błogosławionych i bohaterów. Przypomina mi się, jak parę dni temu, wywalając mnie z komendantury, objaśniał mi podniesionym głosem kim jestem, na czyim żołdzie, oraz przez kogo i w jakich okolicznościach zostałem spłodzony. Klął przy tym tak, że niemal nie zdejmował ręki z różańca. "Na takich skurwysynów to tylko ogień piekielny i wieczne potępienie! Kto się raz zaprze Pana, nie ma dla takiego przebaczenia!" A potem odwrócił się i popatrzył na zdobiący ścianę portret następcy świętego Piotra, z miną "no, dopieprzyłem grzesznikom jak trza, śpij spokojnie". Teraz mówi wzniosie i z patosem. O cierpieniach i ofiarach, o Przedmurzu, o Chrystusie Narodów. Wreszcie dochodzi do ostatnich lat, do tego, jak pomimo technologicznego zacofania i świętego ubóstwa nie straciliśmy z oczu najważniejszego celu. Opowiada o bohaterstwie i męczeństwie założycieli Milicji Bożej, o wyzwalaniu się z tyranii zeświecczenia, konsumpcjonizmu i laickich rządów. Świat z nas kpił, Upadły Zachód, gnijący w rozwydrzeniu i bogactwie, wytykał palcami, Azjaci lekceważyli, murzyńscy celnicy trzepali bezlitośnie na granicach - ale my walczyliśmy, wierzyliśmy gorąco i nie uroniliśmy naszego skarbu. Wszyscy mają łzy w oczach. Aż czuć spotężniałe nad tłumem uniesienie, tornado serc, wciąż narastające bardziej i bardziej. Długie, niemilknące oklaski - próba generalna tych, które bić się będzie Panu. Oto nadeszła nagroda za te zasrane tysiąc lat z hakiem, za ten cały syf, życie na zadupiu świata, wiecznie w ogonie. Naród Wybrany, nie wierzyłeś w to, człowiek? Ostatni stali się pierwszymi. A ja stoję tutaj, posłuszny rozkazowi. Hen, za horyzontem. Pewnie, są tacy, co mają gorzej - chociażby ci gliniarze za barierą, albo inni funkcjonariusze państwowi, przeżytki obalonego, świeckiego ustroju, doglądający teraz wyludnionego kraju. W końcu ja stoję jeszcze na poświęcanej ziemi, tygodniami obchodzonej w procesjach i egzorcyzmowa-nej przez kardynałów i biskupów. Ale to niewiele znaczy. Pan mnie i tak tutaj nie dostrzeże. Pewnie lepiej dla mnie. Zostawiam zobojętniałego na wszystko Bibola i przepchnąwszy się przez tłum, włażę na rosnące" opodal rozłożyste drzewo. Wytężam wzrok aż do bólu, usiłując dostrzec przemawiającego. Ale z tej odległości widzę tylko gigantyczny, okraczający zalany ciżbą horyzont transparent "Polonia semper fidelis". Kumpel z Wydziału Propagandy opowiadał, że była o ten napis zdrowa przepychanka. Stanęło na kompromisie: wszystkie "P" i "S" przerobiono na kotwice, a do każdego "L" dodano chorągiewkę. Przejeżdżam wzrokiem po zapełnionych głowami błoniach, po transparentach, chorągwiach, wstęgach i co tam jeszcze nad tym morzem powiewa. Mogłem tam stać, tuż przy ołtarzu, gdzie koledzy z komendantury obstawiają Trybunę Honorową i lożę gości zagranicznych. Mogłem... Obracam się na gałęzi i spoglądam z wysokości za barierę. Kordony gliniarzy odwaliły tam dobrą robotę, trzeba przy-znuć - bez nich ten tłum chyba by nas zatratował. Ale w pejzażu za bramą - "tam, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów", jak to określił na odprawie szef ochrony porządku w sektorach zewnętrznych - jakby się coś zmieniło. Wyraźnie widać skupiający się w jednym miejscu tłumek bezbożników, nie wiem, wokół czego. Gdzieś tam, w tym zgrzytaniu zębów, kręci się pewnie mój Pterodaktyl. Ciekawe, niedawno miałem ochotę urwać jej łeb, a teraz niemal się roztkliwiam na samą myśl, że w sumie co ona winna, sam z siebie zrobiłem durnia. Pewnie ma mnie za ostatniego złamasa, który ją wykorzystał i nawet palcem nie kiwnął, żeby pomóc. Robi mi się jakoś głupio, złażę szybko z drzewa. "... w tym narodzie, w tym jednym, nie znalazł Pan zatwardziałych grzeszników. Nie splugawili bezbożni tej ziemi. I dlatego rzekł Pan: przyjdę do tego ludu..." - padają z gigantofo-nów słowa na oczarowany chwilą tłum. - Powiedz mi - odezwałem się wreszcie, zapalając papierosa - dlaczego... musisz to załatwiać w taki sposób? - Muszę go zobaczyć. I żeby on mnie zobaczył - szepnęła w moje ramię. Milczała długo, wreszcie podjęła z westchnieniem. - Wyskrobałam kiedyś dziecko. Miałam siedemnaście lat, nie pomyślałam, no i... wiesz, jak to bywa. Bałam się. - Jasne. Rozumiem. - Guzik tam rozumiesz. Za to akurat już dawno zaliczyłam pokuty, mam poświadczenia. Autentyczne. Sprawy nie było. Tylko ja jedna jeszcze o tym pamiętam. - To dlaczego nie dali ci karty w parafii? - Proboszcz. Widzisz, ja już taka jestem... Czasem nie umiem się powstrzymać. Cholera, nawet teraz zapomniałam, po co tu przyszłam. Wiesz, był taki facet. Znalazła się jakaś swołocz, zakapowała do parafii, no i mi dowalili. Jawnogrzesznica, tak to się po waszemu nazywa? - Uhm. Szósty Paragraf, artykuł dwa, podpunkt pierwszy ustępu drugiego. - I w dodatku recydywa. Podpadło pod Publiczne Zgorszenie. Tak. Publiczne Zgorszenie to jedna z najpaskudniejszych spraw. Ekspiacje trzeba załatwiać przez kurię, a to trwa. - A on? Parsknęła jak kotka. - Ty chyba jesteś bardzo młody, wiesz? - stwierdziła. - On jest u nas fisza, ojciec dzieciom, szanowany obywatel i tak dalej. Pewnie i tak zdrowo wybulił, żeby przydusić sprawę. Myślisz, że jeszcze by narażał swój prestiż ujmowaniem się za jakąś ścierką, z którą mu się zdarzyło zapomnieć? Westchnęła. - On na pewno nie miał kłopotów z wejściem. - Mimo wszystko powinni ci dać kartę pokutną, jak znam przepisy. I z tym już należy ci się wstęp. - Nie wiem... Głupio pograłam. Jak teraz się to wszystko zaczęło, to poszłam do proboszcza, strasznie mnie zbluzgał. I ja jego też. Wyrwało mi się, co myślę o tym całym cyrku. - Pamiętam, że odruchowo wzdrygnąłem się po tych słowach, ale nic nie powiedziałem. - Wstawił mi z miejsca takiego haka w papiery, że w ogóle nie było o czym rozmawiać. Pomyślałam, że może się da coś załatwić w Warszawie... Publiczne Zgorszenie i Bluźnierstwo. Nieźle. Naprawdę nieźle. - Ale to wszystko nieważne, wisi mi. Tylko... Czasem tak myślę, że nadal nie jestem w porządku. Bałam się, nie myślałam co robię. A teraz mnie to męczy. Nie wiem... Chciałabym tylko, żeby On mnie zobaczył. Żeby mi pomógł o tym nie myśleć. Chyba nie wyrzuciłby mnie za drzwi, tak jak proboszcz. Co? Zastanawiałem się. - Pewnie gadam głupoty, co tam jakaś idiotka może wiedzieć o tajemnicach wiary... po prostu, sama nie wiem czego chcę. Załatw mi tylko wejście. Proszę, załatw to. "Jesteście Milicją Bożą i nie możecie znać pobłażania dla grzechu. Gdybyśmy kiedykolwiek pobłażali grzesznikom, nasz naród nie byłby tym, czym jest". - Zostaw mi te swoje papiery. Zrobię, co będę mógł. Sam się zdziwiłem, jak szczerze to zabrzmiało. - Musisz już iść - dodałem po chwili. - Nasze różańce są lepsze od księżowskich, ale gdybyś miała zostać na noc, musiałbym szukać kapelana. Zostawiła po sobie ciepłą poduszkę i jakiś nigdy dotąd nie zaznany, wgryzający się w duszę niepokój. Słońce pochyla się coraz niżej nad horyzontem. Wbite w niebo oczy. Ostatnie chwile. Nawet ja powstrzymuję oddech. To już za moment. Zaraz. Zrobiło się pusto i spokojnie, kto miał wleźć, wlazł i rozpłaszczył się na plexiglasowej barierze otaczającej sektory wewnętrzne albo na plecach poprzedników. Sprzed bramy zwijają się ostatni stolikarze. Niektórzy próbują zabrać cały majdan ze sobą. Bibol stentorowym głosem przypomina kilku takim, jak to Pan osobiście nakładł swego czasu Żydom za spekulowanie na świętym terenie. Inni ładują jedynie co lepszy towar w kieszenie, zostawiając za barierą rozłożone na gazetach, wzdłuż drogi, plastykowe Matki Boskie. Dookoła pustka, tylko bariera, brama i my. Czas już zupełnie przestał istnieć. Modlę się, sam, bez różańca, ustami w których czai się gorycz. Nie chce mi się kląć siebie i parszywego losu, nie chce mi się patrzeć z daleka na plecy milszych Panu niż ja. Stoją jak posągi, jakby dusze już z nich powychodziły i zleciały się ku środkowi błoni, gdzie strzela w niebo powitalny ołtarz. Dożyć tej chwili... tak, zostało nam to dane. Zgodnie z instrukcją ryglujemy wrota na amen. Policjanci porozłazili się, odpoczywają. Czego ci tam tak się zleźli w kupę? Jakby kogoś słuchali. Nawet gliniarzy w tym zbiegowisku coraz więcej. Jakiś wichrzyciel, bluźnierca? Łapie się czasem takich. Nawet w ostatnich tygodniach opowiadali mi chłopcy z operacyjnego, jak przycięli jednego gościa, bezczeszczącego powitalne plakaty "Rzekł pan: przyjdę do ludu mego, który się nigdy mnie nie wyparł", dopiskiem: "aby mnie po raz wtóry ukrzyżował". Swoją drogą, trudno wyczuć, o co takim ludziom może chodzić. I gdzieś tam, pośród nich, plącze się pewnie ta idiotka. Ani tu, ani tam, pośrodku, między bezbożnymi a ludem bożym - bo rozkaz jest rozkaz, stać i pilnować bramy. I tak mają szczęście, że jest ich tak niewielu. Bo gdyby było więcej, Pan mógłby nie przyjść. To wszyscy wiedzą, dlatego przecież wybrał nasze święte ubóstwo, a nie żaden z bogatych krajów Upadłego Zachodu. Ale gdyby nie przyszedł, to marny byłby ich los. I mój - w końcu jestem teraz zwykłym posterunkowym, po degradacji z komendantury i z hakiem w papierach. Zwykłym łapaczem bezbożników. I grzesznikiem. E, pieprzy człowiek głupoty od tego całodziennego stania. Jakby mógł nie przyjść, skoro wszystkie terminale sieci teokomputera potwierdziły nawiedzenie? Teokomputer się nie myli. Nawet ci mądrale z Upadłego Zachodu przyznają, że system oddziaływań wchodzi w obszary zamknięte przed ludzkimi zmysłami. Niedługo będzie po wszystkim. Niedługo. Podnoszę do oczu zegarek. "Składamy u Twych stóp, Panie, nasze cierpienie, nasze zasługi, naszą pokorę i wyrzeczenia..." - powtarza miarowo chór gigantofonów. Powtarza po raz trzeci czy czwarty, cały rytuał Oczekiwania, opracowany przecież co do słowa i wyliczony co do sekundy. Coś mi puchnie w gardle, czuję drżenie całego ciała. Ja - grzesznik, depczący poświęcaną ziemię. Opieram się ramieniem o skrzydło bramy. Bibol przechadza się, wściekły, aż iskrzy. Patrzę to na bezbożnych, zupełnie już ignorujących Nawiedzenie, to na tłumy wiernych, i rozpaczliwie staram się nie dopuścić do siebie tej myśli. W końcu, żeby czymś zająć uwagę, zaczynam znowu swoje rozpamiętywania. I znowu wracam w nich do tej dziewczyny. Nie wiem, nigdy nie będę wiedział, co mnie do tego pod-kusiło. Żadne tam wyrzuty, że zbujałem panienkę - wielka mi sprawa, akurat. Ostatniego parafianina nie czekałoby za to więcej, niż krótkie kazanie, a w Milicji załatwiało się takie rzeczy w minutę osiem. Chciało mi się błysnąć talentem do załatwiania spraw, jaki to bystry jestem. Wszyscy kumple coś tam komuś załatwiali, to odpust, to zwolnienie od dobrowolnych ofiar, to zagraniczną pielgrzymkę, a ja jeden miałem być gorszy? Wziąłem te jej papiery i poszedłem do takiej jednej znajomej z rachunków sumień, sprawdzić, co się da zrobić. Właściwie sama sobie była winna, mogła pomyśleć o tym wcześniej. Publiczne Zgorszenie i Bluźnierstwo to ciężkie paragrafy, ale wszystko jest kwestią czasu. Z kartą pokutną trzeba się zdrowo nachodzić, podania muszą się odleżeć - przy najlepszych pchaniach trzeba na to miesięcy. Ale było już za późno nawet na załatwienie karty. To znaczy, na załatwienie jej normalną metodą. Bo w końcu znalazłem sposób. Drobny kruczek w prawie kanonicznym, tryb nadzwyczajny przy Nawróceniu z Objawieniem. Załatwiało to sprawę, tylko że potrzebna była podkładka i protokół z Rekuperacji Nadzwyczajnej. A w Rekuperacji robiła jedna znajoma kumpla, z którym miałem stare układy. Powiedziała, że numer jest do wykręcenia, tylko że ją też kontrolują i musi mieć silną podkładkę. Potem poszłoby wszystko do kontroli wstępów, gdzie znalazłem jednego faceta, mogącego przepuścić papiery przez tryb nadzwyczajny i wydać kartę wstępu z puli specjalnej. Cały problem stanowiła ta podkładka dla Rekuperacji. I tu się już robiło ślisko, ale zaczęło mi się to podobać - nawet nie pomyślałem, w co się ładuję. W końcu, do cholery, połowę każdego dnia spędzałem przy biurku Jego Świątobliwości, który wychodził często i na długo, zostawiając wszystkie stemple na wierzchu. Formularze Protokółu Zdarzenia Cudownego rozdawali w Wydziale Mirakularnym na prawo i lewo, nikt by tego nie był w stanie policzyć. Starczyło przy-stemplować poświadczenie, podrobić drżący zawijas Jego Świątobliwości, i już prawie wszystko. Został ostatni drobiazg: pchnąć protokół przez główną kancelarię i zaparafować. I to się okazało nie do przeskoczenia. Za ostro ich rozliczali, nikt nie myślał ryzykować tuż przed Nawiedzeniem. Po tygodniu beznadziejnej szamotaniny zwątpiłem i dałem spokój. I akurat wtedy zgadało się z Bibolem o jakimś jego kumplu z kancelarii, który starał się o nadprzydziałowy różaniec. Podobno teściowa poczuła mu na starość bojaźń przed ogniem piekielnym i ciosała facetowi kołki na łbie, aż żal. Różaniec załatwić, cholera, niezły numer, nawet Komendant Główny nie dałby rady. Niczego się tak nie pilnuje, jak przydzielania różańców, przysługują, komu przysługują, i koniec. Pewnie, że każdy by chciał mieć, ale co by się wtedy porobiło z moralnością publiczną? Więc o tym facecie Bibol opowiadał po prostu w tonie dowcipu. Szczęka mu opadła, gdy nagle poprosiłem, żeby mnie z gościem skontaktował. Wypytywał, oczywiście, w szczegóły go nie wprowadzałem, ale czegoś tam się domyślił, bo poklepał mnie po ramieniu i doradził: "Daj se spokój, mały, i porzuć grzeszne związki. Ja tam swojej dupie zapowiedziałem - jeszcze tydzień i odstawka. A pokutę to już z góry wykręciłem, żeby nie na ostatnią chwilę. Ja tam się zamierzam łapać do raju w pierwszej - grupie". - A ty to wszędzie porubstwo węszysz, Bibol - śmiałem się. - W nawyk ci weszło, służbisto. Znajoma z rekolekcji, i tyle. No i poszło. Ten facet z kancelarii aż nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Oglądał pięćdziesiąt razy, sprawdzał, ale widać było, że żadnego picu, maszynka pewna jak w banku i sprawna, że Belzebuba by w pół dnia zbawiła. I to właśnie było najgorsze, że różaniec był absolutnie pewny i czysty. Mój własny. Tak jakoś sobie pomyślałem, że co tam, te parę dni co zostało wezmę na wstrzymanie, a później mi i tak nie będzie potrzebny. Potem mi wyjaśniono, co zrobiłem: wyrzekłem się własnego zbawienia, zaparłem się wiary dla rudej jawnogrzesznicy, tylko dlatego, że mi dogodziła jak żadna inna baba w życiu. Tak przynajmniej zanalizował moje motywacje kapelan i trzeba mu wierzyć, w końcu, do cholery, jest od tych spraw fachowcem. Kapelan zresztą uczciwy człowiek, chciał mnie jeszcze wyciągnąć. Jest taki paragraf o opętaniu; wiadomo, upadła kobieta, instrumentum diaboli - no, dałoby się załagodzić. Ciekawe, dlaczego się nie zgodziłem. Przecież nie dlatego, że żal mi było pakować ją jeszcze dodatkowo w przymusowe egzorcyzmy. Tak jakoś. Wszystko inne to był jeszcze drobiazg, nawet to sfałszowanie podpisu. Jak sprawa wyszła w rewizji decyzji ostatniego tygodnia - też głupi pech, żesz mać, jakiś palant pokno-cił coś i trzeba było wstecz prostować dokumentację, akurat mnie się to musiało zdarzyć - to z początku nie traktowali tego tak ostro. Dopiero jak wyszło, że obiecałem oddać własny różaniec, zaczęły się schody. No i tyle. Bibol załapał się za współudział, bo wiedział i zaniedbał obowiązku konfesyjnego. Gość w kancelarii jakoś się obronił, ale anulowali mu wszystkie dotychczasowe zasługi, a miał sporo uciułane. Też niekiepsko. To już zbyt długo trwa. Zbyt długo. Zaczyna się ściemniać. "Nie ma tu nieczystych, Panie, nie ma tu grzechu, nie ma tu nic prócz miłości i czekania na twoje przyjście. Zstąp do nas, Panie..." - coraz bardziej przypomina to błagalny skowyt. Pewnie nie ja jeden staram się odsunąć od siebie to szarpiące, natrętne podejrzenie. Miliony wpatrzonych w niebo oczu. I cisza. Cisza jak nigdy i nigdzie. Tylko niemal słychać, z jaką siłą tłuką się serca. Niemal da się dotknąć zawisłe nad błoniami, spotężniałe doigranie możliwości oczekiwanie. Panie, przyjdź już... mam ochotę modlić się razem ze wszystkimi. Ale myśl wraca, uparta, paląca, coraz silniejsza: a jeżeli nie przyjdzie? Jeżeli nie przyjdzie... to będzie mogło znaczyć tylko jedno: mimo wszystko, byliśmy zbyt pobłażliwi dla grzechu i grzeszników. Zbyt opieszale ich karaliśmy. Powinniśmy nienawidzić grzechu. Powinniśmy nienawidzić bezbożnych, wrogów Pana. I nienawidziliśmy, tak jak nas nauczono. Ale widać za mało, za mało. O Boże, czuję tę wzbierającą w tłumie siłę, tę nienawiść, w jaką skrapla się duszne oczekiwanie. Jeżeli On nie przyjdzie... Biada grzesznikom. I czuję, jak uginają się pode mną nogi, jak lód wypełnia żyły, a gardło zaciska się boleśnie. Przecież stoję tu, na poświęconych błoniach, ja - grzesznik, który zaparł się wiary. Przez moment myślę, że wolałbym nie żyć. Nawet gigantofony milczą. Przyjdź, Panie, przyjdź, zanim któryś z diakonów, purpuratów lub sekretarzy, w panice i rozpaczy dobijających się teraz do terminali teokomputera, otrzyma odpowiedź... Nagłe szarpnięcie za ramię przypomina mi, gdzie jestem. To Bibol. Bez słowa pokazuje bramę. Zagapiliśmy się paskudnie. Za bramą nie ma już kordonów policji, nie ma skupionej grupy bezbożnych. Jest długa, zajmująca kilkadziesiąt metrów drogi kolumna, prowadzona przez jakiegoś niepozornego człowieka. Wkraczają w otwartą szeroko bramę. Przysiągłbym, że zaryglowaliśmy ją jak trzeba, nie mogli od zewnątrz otworzyć... - No, ale jest otwarta, i właśnie przez nią przechodzą, prowadzeni przez tego dziwnego faceta, wyglądającego w każdym calu na wariata. Wystarczy jeden rzut oka - fałszywy prorok. Wzorcowy, jak ze szkolenia. Pierwszy Paragraf. Najcięższy z możliwych. Przestaję myśleć, mięśnie sprężają się instynktownie - Boże, jak dobrze, móc działać, prosto, jasno i zrozumiale, dla chwały twego imienia. Startuję do bramy jak rakieta, zostawiając Bibola w tyle. Dopadam do żałosnego, uśmiechniętego proroka i szarpię go za wszarz. - Karta wstępu! - ryczę między głupkowato dobrotliwe oczy. Nawet nie próbuje się bronić. - Przepuść mnie, człowieku - mówi łagodnie. - Tam na mnie czekają. Wołają mriie, słyszę to wołanie... Zadyszany Bibol dopada go z drugiej strony i powtarza regulaminowy wrzask: "Karta wstępu!". - Stój, głupcze! Idioto, stój! - rozpaczliwy, wibrujący głos. Bardzo znajomy głos. Coś przełazi po plecach. Oczywiście, ona. Przepycha się przez pierzchający z wolna tłum grzeszników, dopada mnie z płonącymi oczami, pełnymi błagania. Stokroć bardziej pełnymi niż wtedy, w moim mieszkaniu. - Ty nic nie rozumiesz... - chwyta mnie obydwoma dłońmi za podniesioną pięść. - - Nic nie rozumiecie... Ale to już nie ten sam ja, co wtedy. Nie sposób było stać tak długo pośród tego rozfałowanego tłumu i pozostać takim samym. P.oszła won, zdziro - odpycham ją z całej siły i już bez dalszych ceregieli walę na odlew w dobrotliwą twarz grzesznika, plugawiącego poświęconą ziemię Nawiedzenia. To przez niego Pan nie przychodzi. Przez niego. Nie przeze mnie. - Spierdalaj! - ryczę w amoku, tak naładowany, że chyba aż unoszę się o kilka centymetrów nad trawą.- Spierdalaj! Won, kurwa, z poświęcanej ziemi! Nawet nie próbuje się bronić, słania się tylko, powtarzając: - Nie broń mi przejścia, człowieku, tam na mnie czekają... Tego już za wiele. Na niego by mieli czekać, żesz mać, na takiego szmaciarza, żebraka. Obaj z Bibolem ruszamy ostro na chwałę pańską, wynosimy bluźniercę na kopach za bramę. Tłumek już się rozpierzchł. Najlepsza metoda na fałszywych proroków, tak mówili na szkoleniach - jak ludzie zobaczą, że ich mesjasz bierze po pysku i nie ma żadnych cudów, od razu nabierają rozsądku. Stoimy zdyszani w bramie. Dwóch archaniołów z ognistymi mieczami w dłoniach. Tylko ona, przeklęta grzesznica, klęczy nad nim, zanosząc się od szlochu. Zbiera go z drogi jak stertę podartych szmat, podtrzymuje opadającą głowę. - Wybacz im ojcze, bo nie wiedzą, co czynią - słyszę jeszcze. Mało mu było. Zagryzam wargi, ale za bramę przecież nie wyjdę. Pterodaktyl spogląda na mnie przez łzy. Chciałbym ją zabić. Odkupić swoją głupotę. Zresztą, to już nieważne. A on wstaje, powoli, wsparty o ramiona jawnogrzesznicy, unosi ku mnie zakrwawioną, zmasakrowaną naszymi butami twarz i mówi pewnym, choć cichym głosem: "Pójdziesz za mną". Tylko tyle. Odwraca się. Odchodzą powoli pomiędzy strzępami gazet i opuszczonymi stolikami. Za naszymi plecami wciąż ten napięty w oczekiwaniu tłum.. I coś się ze mną nagle dzieje, Boże, nie wiem już co, i chciałbym zedrzeć z siebie mundur i dystynkcje, i biec za tym półgłówkiem, którego sam przed chwilą skopałem, i rzucić mu się do stóp, a jednocześnie czuję, że nienawidzę, nienawidzę całą duszą i jego, i jej, i tego tłumu oczekującego Pana, i sam już nie wiem, nic, tak potwornie nic nie wiem, taka pustka dokoła, żadnego światła, kierunku... i chciałbym nie istnieć, nie czuć, nie widzieć, nie potrzebować zrozumienia, nie umiem tego wysłowić... I tylko jedno wiem na pewno, że Pan już dziś nie przyjdzie. Biada grzesznikom. Drżę cały, aż mi dzwonią zęby. - Te, mały; spoko - Bibol chwyta mnie za ręce, uspokaja jak dziecko. Oddycham głęboko. "Pójdziesz za mną'". Tak jakby to wiedział. Tak. Jeżeli Pan nie przyjdzie, jeżeli trzeba będzie do końca wyplenić grzech na tej ziemi, to pójdę za nim. Trop w trop. A Pan nie przyjdzie. Bibol klepie mnie po ramieniu. Ryglujemy bramę. Już lepiej. Przymykam oczy. Już minęło. Już wszystko rozumiem, wszystko staje się jasne i proste, tak jak było przez całe życie. Wiem dokładnie, czego chcesz ode mnie, Panie. Jaką męką stałoby się życie, gdyby nie miał mi tego kto wyjaśnić. Odchodzą głupie myśli, mija niepokój. Kładę dłoń na różańcu i wsłuchuję się w świergot mych modlitw, rejestrowanych przez teokomputer. I czuję, jak kocham Pana, kocham go z całych sił, tak, jak umiem i jak mnie tej miłości nauczono. "Pójdziesz za mną". - Zapal se, mały - mówi Bibol. - Teraz to już na pewno zaraz będzie po wszystkim. Zaciągam się głęboko. - Teraz, to się nam dopiero zacznie robota, Bibol. Kupa roboty - odpowiadam, kręcąc głową. I w zamyśleniu powtarzam po chwili - Kupa roboty, Bibol. maj '90 NOTATNIK (XIII): LEGENDA O KRÓLU ARTURZE (przyjaciołom) Gdy królowa Ginewra pogrąży się już we śnie, a na zamkowym dziedzińcu zmieni się pierwsza warta, król Artur cicho wysuwa się z objęć pani swego serca i odchodzi na samotne czuwanie do małej izby kamelockiego dworu. Płomienie, pełgające po palenisku, przywołują z dawnych lat wspomnie-Jnie żaru płonącego niegdyś w królewskim sercu. W głębokiej tafli polerowanego drzewa odbija się do góry dnem złoty kielich z winem, którym ożywia król wystygłą krew. Nad Kame-lotem trwa nieprzespana noc, strażnicy nawołują się przeciągle z murów. Król podąża myślą za swymi rycerzami i pochylony nad białą kartą pergaminu rachuje skrzypiącym piórem swój udział w ich czynach. Nie walczył z potworem Kuchulinem, jak Dobry Podczaszy, Keus Płonący. Ale to on posłał go na tę walkę i ułożył mu rękę do miecza. Nie przemierzył dzikich lasów północnej Brytanii wraz z Lancelotem; lecz kimże byłby Lancelot bez Artura? Źrenicom króla nie byt dany blask czarodziejskich komnat Króla Rybaka, który zranił oczy Percivala; cuda zaklętego pałacu dostrzegł Artur jedynie poprzez niezgrabnie złożone słowa opowieści prostaczka, przyozdobionego swego czasu przez niego zbroją i rycerskim pasem. Król odkreśla też pociągnięciem pióra 'swoją część miłosnych uniesień Gowena, wylicza, ile należy mu się ze sławy pogromcy Zielonego Rycerza. Zbiera okruchy chwały swoich rycerzy i chowa je skrzętnie w rzeźbionej skrzyni, gdzie od dawna śpi magiczny miecz Merlina, Eskalibur. Król wie, że sam nie wyruszy już na poszukiwanie świętego Graala, a jego palce nie dotkną nigdy brzegów błogosławionego naczynia. Dla siebie wybrał inną część legendy: wyniosły tron, stateczne szczęście w ramionach miłowanej kobiety i bolesną pustkę korytarzy, w których nie rozlegnie się dziecięcy śmiech dziedzica imienia i korony. Jutro Artur roześle nowych rycerzy ku krańcom czterech stron świata. W końcu znajdą cudowny puchar, z którego i na niego spłyną kropię rycerskiej sławy. Tylko kilka, lecz cóż, nikt nie może ogarnąć i zatrzymać dla siebie całego szczęścia. Trzeba się na coś zdecydować, takie już przecież jest życie - on, król Artur, wie o tym dobrze. I dlatego to właśnie on, nie żaden z bohaterów przemierzających cierniste ścieżki, da swoje imię legendzie. Pod rozgwieżdżonym niebem król Artur duma nad kielichem wina i w chybotliwym blasku świec wpatruje się w kałamarz, który przysiadł na skraju stołu - jak zmęczony długim lotem ptak, zbierający ostatek sił, by jeszcze choć raz rozwinąć skrzydła. SZOSA NA ZALESZCZYKI Wiedzcie albowiem, że ktokolwiek uwielbia niewiastę, zaiste uwielbia szatana, czyniąc Bogiem nieprawego demona. Malfre Ermengaud PUSTE ULICE Z czym kojarzy się zazwyczaj słowo "ucieczka"? Pisk opon, smarujących na asfalcie smoliste ślady, karkołomne poślizgi na wirażach, urywane poszczekiwania policyjnych krótkofalówek, rozwijane w poprzek szosy kolczatki... Na pewno nie z tymi spokojnymi, lekkimi ruchami kierownicy, którymi prowadzi Rafał swoją srebrzystą toyotę-sikhu plątaniną wąskich, osiedlowych uliczek, pełnych brudu i pijaków. Ogromny wóz sunie miarowo poprzez wilgotną noc, która oblepia Warszawę śliskim kożuchem i spowija rtęciowe latarnie kokonami szarej mgły. Silnik szumi cicho, prawie niedosłyszalnie, kropelki brudu osiadają na przedniej szybie, gdzie niezmordowanie rozmazują je wycieraczki. Siedzimy w głębokich, miękkich fotelach, pogrążeni w milczącej zadumie. Rafał wpatruje się w drogę, Magda, na tylnym siedzeniu, przygląda się oknom mijanych bloków, w których tańczy błękitna poświata telewizorów. Nie wiem, nad czym się zastanawiają. Ja nie potrafię skupić myśli na niczym, poza tym, że się boję. Wolałbym jazgot silników, ujadanie radiowozów i skowyt nadwerężanych hamulców. Jakikolwiek hałas, który mógłby zagłuszyć mój strach. Ale to nie jest gangsterski film. Cisza, spokój zamglonych, opustoszałych ulic. Nie ma do kogo strzelać, nikt za nami nie jedzie, żaden tajniak nie ukrywa się w mijanej bramie. Gdzieś, nie wiem gdzie, czuwa w swej sieci czarny pająk. Nie widać go. Za to on widzi wszystko i wszystkich. Nitkami pajęczyn spływają pokwitowania przelewów i wyciągi z kont, mandaty za przekroczenie prędkości, rachunki za prąd, gaz i benzynę, za wóz i przewóz, za pastę z jaj w przydrożnym barze i za przejechanie rogatek autostrady. I dlatego właśnie czuję strach. Strach przed dusznym, gęstym powietrzem, przed zasnutym niebem, które nigdy nie nabiera w tym kraju błękitnej barwy, przed lepkimi nićmi czarnego pająka, ciągnącymi się od ekranów, głośników, szpalt gazet, sięgającymi wnętrzności, spowijającymi szarym oplotem mózgi. Nikt w nie nie wierzy. Ja też nie wierzyłem. Samochód wytacza się na rzęsiście oświetloną mglistym blaskiem dwupasmówkę, przejeżdża przez nią i zanurza się w cieniu topoli, którymi obsadzono przed laty ulicę. - Przez Powsin? - mówię, byle tylko cokolwiek wreszcie powiedzieć. Dobrze wiem, dokąd jedziemy: Nowoursynowską do Kabat, stamtąd wyboistą polną drogą, żeby wreszcie wynurzyć się z przerzedzonego lasu gdzieś pomiędzy Powsinem a Jeziorną, omijając w ten sposób patrol drogówki, stojący zazwyczaj w Wilanowie. Rafał uśmiecha się lekko, kącikami ust, nie odrywając oczu od przedniej szyby. - Przez Krymską, Kociołebską, przez Gnomów i przez Dziewic, przez Mysią, Addis-Abebską i Łukasza z Błażewic... - odpowiada. Cały oa. Chodząca księga cytatów. Po trzeciej pięćdziesiątce otwiera się na stronie z dawno już dla wszystkich umarłą poezją. Ale tym razem Rafał nie pił, jak nigdy, chociaż oczy lśnią mu niczym po dopalaczu. "To będzie najlepszy numer w moim życiorysie". Tak powiedział. I chyba, jak zwykle, wiedział co mówi. Najlepszy numer w życiorysie. Dla niego to tylko tyle. To mu wystarcza. Nie potrzebuje alkoholu. STUDIO WYBORCZE "Ludziom - radość, miastom - zieleń, światu - pokój!" Złote litery hasła zadrżały na ekranie, jakby miały zamiar wylecieć mi z niego prosto w twarz. Trwały jeszcze przez moment, w końcu rozpłynęły się. Jeszcze przez sekundę z monitorów wdzięczyła się do mnie i milionów innych dziewczyna, trzymająca we wzniesionej ręce biały kwiat, symbol Ruchu Wyzwolenia. Puściła do widzów oko, uśmiechnęła się uwodzicielsko i zniknęła. Zaczęła się reklama glebogryzarek spółki ROLPOLEX GmbH. - Minuta - oznajmił jeden z ukrytych za ścianą ekranów techników. - Włączać - rzucił ze swego miejsca Rafał. Siedział wyciągnięty w fotelu, z nogami skrzyżowanymi niedbale w kostkach, trzymając w lewym ręku swoją fajkę, z której unosiła się ku niewidocznemu w półmroku sufitowi smużka błękitnego dymu. Sądzę, że jeżeli ktokolwiek na świecie znał Rafała naprawdę dobrze, to były to właśnie jego fajki. Traktował je z pietyzmem starego kolekcjonera i czułością młodego ojca; zresztą sam kiedyś mówił, że fajka nasiąka swoim właścicielem. Twierdził, że ma takie, które przepalał, gdy życie mu się podle układało i teraz, kiedy którąś z nich zapali, od razu mu się robi gorzko w gębie. I takie, przy których dobrze mu się myśli, albo wesoło spędza czas. Jeżeli to prawda, to najwięcej musiał mieć takich, przy których brało go obrzydzenie do rodaków. W każdym razie to się u niego dawało zaobserwować najłatwiej. Do reszty dokopywałem się długo, pół roku w Biurze Wyborczym i jeszcze te parę miesięcy w Wydziale Propagandy. I chociaż pod koniec nasze kontakty mocno się zacieśniły, do częstowania dopala-czem włącznie, na pewno mógłby mnie jeszcze niejednym zaskoczyć. Wtedy jednak, w trakcie debaty, miałem go po prostu za faceta robiącego forsę. I cholernie imponował mi luz, z jakim podchodził do spraw zawodowych. Siedział sobie spokojnie i palił fajkę, podczas gdy ja cały trząsłem się i pociłem pod tymi wszystkimi kablami, przyssanymi do moich skroni, krtani i karku. - Trzydzieści sekund - odezwał się znowu technik, gdy glebogryzarki ROLPOLEXU GmbH wjechały na ekranie w zachodzące słońce. Główny ekran wypełniła przy akompaniamencie dychawicznych trąbek stylizowana mapa Europy, rosnąca z wolna, aż w końcu został z niej tylko zajmujący cały obraz kontur Polski. Z miejsca, gdzie powinna być Warszawa, zrobiła się szczelina biało-czerwonej urny, w którą wleciała karta do głosowania, potem zamigotał nad nią seledynowy pytajnik, wreszcie cały ten kicz zblakł i rozmył się, ustępując miejsca napisowi: STUDIO WYBORCZE. - Wchodź - rzucił zza moich pleców Rafał, niepotrzebnie, bo właśnie wciskałem wilgotnąjod potu dłonią rozjarzony czerwony taster w rogu pulpitu. Chwilę potem przeszedł mnie ten charakterystyczny dreszcz, idący od karku do opuszek palców, poczułem mrowienie skóry i lodowate ciarki na plecach. Kilka sekund; dwa odległe o kilkaset metrów systemy nerwowe spięły się w jeden obwód, nad którym, koncentrując się do granic możliwości i podkręcając gałki wzmacniacza, uzyskiwałem z wolna panowanie. Siedziałem w studio na Woronicza, miałem pod powiekami jego mglisty, powidokowy obraz, i jednocześnie widziałem to studio znacznie wyraźniej przed sobą, na głównym ekranie. W głębi długi, biały stół, za nim uczestnicy debaty, obok podwyższenie dla prezentera, na prawo i lewo zbiegające się w perspektywie, amfiteatralne siedzenia dla publiczności. Publika zapełniała też gęsto miejsce naprzeciwko stołu, usadzona w półkole na dostawionych krzesłach. Na ekranie widać było u dołu ich ciasno upchane potylice, na tle których poleciały od razu w białej kontrze numery telefonów. Dołka siedziała trzecia od lewej, między gościem z obko-mu a zadymiarzem. Bała się: natłok bezładnych myśli w głowie, puchnąca w przełyku kula, ssanie w żołądku. Ogólnie - trema granicząca z paniką. To było u niej normalne. Sięgnąłem do suwaków i pokręteł, wyciszając kobiecy lęk i rozbieganie myśli. Uspokoiła się łatwo. Kobietami w ogóle łatwo się steruje. Prezenter zaczął od standardowych powitań, od przypomnienia, że, mianowicie, jak państwo doskonale wiedzą, jesteśmy w swoim własnym domu i właśnie za dwa dni mamy w tym swoim własnym wybory, i niektórzy już wiedzą, na kogo będą głosować, ale większość jeszcze się waha, więc dla tej większości, co się waha, dzisiaj w Studio Wyborczym przedstawiciele, ele-mele, i tak dalej - z pięć minut. Pewnie czuł, że jak się potem całe to bractwo rozgada, to on już nie będzie miał nic do dodania i chciał sobie odbić zawczasu. W końcu zaczął prezentować gości, kiwających sztywno głowami w kierunku kamery: pan Leonard Ćwiencik z Sojuszu na Rzecz Dostatniej Wsi, pan Zbigniew Nowina-Fornal-czyk z Polskiego Zjednoczonego Komitetu Obywatelskiego, pani Dolores Skiba z Europejskiego Ruchu Wyzwolenia, pan Arkadiusz Głomb z Robotniczo-Chłopskiej Rewolucji Zadymokratycznej... Dałem sobie spokój z tym drętwym kiwaniem głową, zamiast tego zmusiłem Dolkę do lekkiego poruszenia spadającą na oczy grzywką i delikatnego uśmiechu; na tyle delikatnego, by wzbudzając sympatię oglądających program mężczyzn, nie ściągnął na nią od razu odruchowej niechęci asystujących im przed telewizorami kobiet. Zrobiła to bezbłędnie. W końcu ten gigantyczny strumień szmalu, który pompowano w prowincjonalną kampanię wyborczą z zachodu, a z którego podobnie jak wszyscy w okolicy starałem się wyrwać ile się tylko da dla siebie, nie szedł na marne. Wszystko, co dało się zrobić elektroniką, operacjami neurocybioty-cznymi i innymi rzeczami, o których przeciętny rodak miał takie mniej więcej pojęcie, jak o rozkoszach codziennej kąpieli, zostało zrobione doskonale. Reszta zależała od wynajętych dla Ruchu Wyzwolenia mózgów. Głównie mózgu Rafała. Mój, mogę §ię teraz pocieszać, miał w tym wszystkim znikomy udział. Kamera cofnęła się, dając panoramę studia. Przyglądałem się uważnie Dolce. Sympatyczna blondynka o pociągłej twarzy i lekko pofalowanych włosach. Mogłaby wspaniale uprzyjemnić i upiększyć komuś życie, gdyby oczywiście nie przyszło jej do tego ptasiego, babskiego móżdżku zostać partyjną aktywistką. Okazała się świetnym odbiornikiem i z tego względu należała do aktywistek najbardziej eksponowanych; zapewne także ze względu na swój wygląd. "Buzia aniołka i oczy ladacznicy", jak swego czasu określił Rafał swoje wymagania wobec dziewczyn, które miały być ogrywane na masówkach i w telewizji dla potrzeb kampanii wyborczej. Trzeba przyznać, że pasowała do tego określenia idealnie. Raz jeden pindy zastosowały się ściśle do poleceń szefa Biura Wyborczego. W żadnym calu i absolutnie niczym nie przypominała Magdy. Ale, oczywiście, jak każdemu zakochanemu idiocie, przywodziła mi na myśl właśnie tę moją jedyną dziewczynę na świecie. I kiedy pół mojego mózgu zajęte było wysłuchiwaniem pierwszych, stereotypowych prezentacji gości w studio, drugie pół gryzło się tą naszą zwariowaną miłością. MIŁOŚĆ Boże mój, ile razy przysięgałem sobie, że będę delikatny i cierpliwy. Ile razy starałem się sobie samemu wytłumaczyć jak sprawy stoją i z której strony jest chleb posmarowany. I zawsze się to kończyło tak samo; to coś, co we mnie siedzialo, rozpychało się coraz bardziej, nie pozostawiając miejsca dla tych spokojnych, powtarzanych z dala od niej tłumaczeń, od środka wzbierało gorąco, palce zaczynały się same z siebie robić coraz bardziej nachalne... I w końcu zdejmowałem jej bluzkę, potem uwalniałem piersi od stanika, wtulałem w nie twarz, zsuwając ten skrawek do niczego już nie potrzebnej, półprzejrzystej bieli coraz niżej, centymetr po centymetrze z jej opuszczonych bezbronnie ramion. Skóra Magdy lśniła w słabej poświacie lampy niczym polerowane złoto, a ja muskałem wargami te złociste, jedwabiste zbocza, falujące od gorącego oddechu, wtulałem usta w poddające się miękko szczyty wzgórz. Oplatałem ją mocno ramionami, kiedy próbowała się rozpaczliwie cofnąć; drżała cała i chciałem wierzyć, że to z podniecenia, że moje pocałunki coś w niej rozpalają. Łudziłem się tym, wmawiałem to sobie, nie chcąc wiedzieć tego, z czego przecież doskonale sobie zdawałem sprawę: że Magda po prostu się męczy, że w środku szarpie się między tym, czego może by i chciała, między mną, a swoimi zasadami, których absolutnie nie potrafiła złamać. Zawsze było tak samo: te moje niezręczne, roz-bezczelnione paluchy zjeżdżały coraz natarczywiej w dół, po napiętym brzuchu, ku zbiegowi zaciśniętych czujnie ud, wciskały się pod krawędź opinającego talię materiału, pod cienki jak westchnienie płatek, okrywający gęstwę delikatnych włosów... Wtedy wyszarpywała się z jękiem, spoczywający w wąwozie pomiędzy piersiami medalik roziskrzał się pochwyconym refleksem światła tuż przed moimi'oczami, jak ognisty miecz w ręku archanioła. - Nie, proszę, nie - szeptała błagalnie, kuląc się z przyciśniętymi do piersi rękami. - Proszę, nie zmuszaj mnie... czy naprawdę nie potrafisz poczekać? Siedziała do mnie tyłem, światło obrysowywało miodowym połyskiem jej ramiona, spływało po gładkiej skórze pleców. A ja dyszałem ciężko, czując się jak granat z odpalonym zapalnikiem, gotowało się we mnie i sam nie wiem, czego tam było więcej: wściekłości, goryczy, bolesnego nie-zaspokojenia, czy rezygnacji. Aż w końcu uświadamiałem sobie, że Magda płacze. Wtedy cała ta kotłowanina uchodziła ze mnie, jakby ktoś odkręcił wentyl, i zostawał tylko wstręt, tylko niechęć do samego siebie, że znowu ją zraniłem, że tak to wszystko beznadziejnie wygląda. I żal. Za czym? Że nie przypominała żadnej z tych wijących się pod spoconymi cielskami i jęczących rozkosznie panienek z por-nosów? Ale czy kochałbym ją tak bardzo, gdyby je przypominała? Gładziłem ją po plecach i przepraszałem, zapewniałem, że wytrzymam, wiedząc doskonale, że i tak nie dotrzymam słowa. Chociaż nie, w końcu zacząłem dotrzymywać. - Chcę być z tobą. Kocham cię. Naprawdę - mówiła potem, gdy jej oczy już schły, gdy siedzieliśmy przytuleni do siebie, ufnie, spokojnie i bez żadnych seksualnych podtekstów. - Wiem, że ci ciężko. Dlaczego to tak długo trwa? - Wiesz dobrze, dlaczego. - Ta twoja praca... Nie mówiłem jej zbyt wiele o swojej pracy, nie pytała o to, ale i tak się domyślała. - I kiedy z tym wreszcie skończysz? - Najszybciej, jak będę mógł - odpowiadałem, wierząc głęboko w swoje słowa. - Na razie nie mogę. Nie mam gdzie pójść. CZŁOWIEK DO WYNAJĘCIA To był cały problem: naprawdę nie miałem gdzie pójść. Do obkomu? W stanie wojennym byłem za mały klajniak, żeby teraz opowiadać, jak to mi komuniści grozili palcem i jak z nimi przez całe życie zajadle walczyłem. Zresztą wtedy, gdy szukałem roboty, hołubiłem jeszcze w duszy jakieś resztki młodzieńczej wiary w demokrację, więc zasadniczo towarzystwo mi niezbyt odpowiadało. Do socjalistów mnie nie ciągnęło, przypadkiem miałem nieszczęście czasem widywać klasę robotniczą z bliska i to wzdychanie do jej chamowatej tężyzny, uprawiane przez okularników z Uniwersytetu, jakoś mnie zawsze śmieszyło. Na zadymiarza byłem już za stary, w Boga ani Ojczyznę nie wierzyłem, a między chłopkami z tą ich wieśniaczą, tępą pazernością, że niech się świat zawali, niech w niebie grzmi i pierdzi, a oni muszą mieć swoje dotacje do "litry mleka", czułbym się jak idiota. Mogłem oczywiście startować na niezależnego dziennikarza, to znaczy takiego, który daje ciała raz tym, raz tamtym, zależnie od układu. Ale żeby się sprzedawać, trzeba mieć jakieś nazwisko, jakąś tam grupę naiwnych ciotek, które na tyle lubią moją buzię, że zawsze uwierzą w to, co powiem lub napiszę. A ja byłem szczawikiem świeżo po studiach. Więc w końcu trafiłem do pind. Właściwie przypadkiem. Okazało się, że jest okazja pokazać, co się umie, no i płaciły, że daj Boże każdemu. Całe moje szczęście, że trafiłem tam na Rafała, bo jeszcze bym w tę ich nadchodzącą rajską epokę wiekuistej szczęśliwości uwierzył. Szef wyleczył mnie z tego bardzo szybko. "Żadna sztuka przekonać ludzi do czegoś, co jest słuszne i mądre. Zabawa polega na tym, żeby wepchnąć im stertę głupot tak, by kupili je jak swoje, z rozdziawionymi gębami, i byli szczęśliwi, że dostąpili objawienia. I to jest dopiero warte grzechu. Tak wykręcić kota ogonem, żeby hołotę przekonać na amen: jest tak, inaczej być nie może. A tego nie zrobisz, jeżeli sam będziesz wierzył w te głupoty, które wygadujesz". On sam oczywiście nie próbował ukrywać, że cała ideologia Ruchu Wyzwolenia bawi go serdecznie, doprowadzając tym aktywistki do furii. A jednocześnie upychał ją w niesamowity sposób, gdzie się tylko dało, pocił się na tym bardziej niż najbardziej fanatyczne podwładne pani Bernadet-ty. Naprawdę, długo nie mogłem pojąć, dlaczego to robi. DOLORES SKIBA - Stoimy na progu nowego tysiąclecia - powiedziała Dołka, gdy wreszcie przyszła jej kolej. - I nasza partia stara się myśleć przede wszystkim o tym, co nas czeka. Rozpamiętywanie przeszłości zostawiamy innym. Ludzkość dokonała w ostatnich dziesięcioleciach niewyobrażalnego postępu technologicznego i cywilizacyjnego, nasz kraj w niedługim czasie doświadczy go w tym samym stopniu, co pozostałe. Ale za tym postępem muszą jeszcze pójść zmiany w mentalności ludzkiej, które pozwolą z niego korzystać wszystkim, nie, jak dotąd, tylko wybranym. Wierzymy, że zbliża się nowa epoka: epoka świata bez granic, bez zbrojeń, bez głodu i przemocy. Obowiązkiem wszystkich ludzi dobrej woli jest przyspieszyć nadejście tej epoki. Nie jesteśmy ruchem tylko kobiecym, jak się nas często przedstawia. Jesteśmy ruchem walczącym o lepsze czasy i lepsze życie dla wszystkich. Oczywiście uważamy, że ta nowa epoka dużo będzie miała do zawdzięczenia kobietom, liczymy na ich energię i pracowitość. Dotąd zawsze nas ograniczano i spychano w dół, odsuwając od decyzji. Ten czas minął. Potrafimy wziąć swój los we własne ręce i urządzić świat lepiej, niż to zrobili mężczyźni, nie pytając nas o zdanie. Myślę, że w świetle tego zrozumieją państwo, dlaczego nie uważamy się za partię polską. Jesteśmy ruchem ponadnarodowym i w tych wyborach występujemy jako polski oddział Europejskiego Ruchu Wyzwolenia tylko ze względów organizacyjnych. Granice muszą zniknąć, a Polska stać się pełnoprawnym uczestnikiem europejskiej wspólnoty. Będziemy do tego dążyć. Nie jesteśny żadną lewicą ani prawicą, te archaiczne pojęcia nie pasują do dzisiejszych czasów. Jesteśmy ruchem, który postawił sobie za cel całkowitą zmianę świata, który walczy o nowy, naprawdę szczęśliwy, XXI wiek. Liczymy na poparcie nie tylko kobiet, które szczególnie powinny się zaangażować w jego budowę, ale wszystkich ludzi myślących z troską o przyszłości swojej i całego świata. Niezłe, co? Zwłaszcza z tym "pełnoprawnym uczestniczeniem w europejskiej wspólnocie". Wiadomo, jak każdy to rozumie - że będzie zarabiał jak Niemiec, opieprzając się dalej jak Polak. W dodatku nie wykorzystałem czasu, zostały mi pełne dwie minuty. Ta zwięzłość, na tle innych, musiała mieć dla telewidzów swoją cenę. Oczywiście pindom zupełnie się słowa Dołki nic spodobały. Trzy należące do nich monitory zaczęły natychmiast pulsować znakami przynaglenia. Nawet nie musiałem na nie patrzeć: nie powiedziałem o Upokarzającym Rozrodzie, nie dość zaakcentowałem, iż kobiety jako wyzyskiwana dotąd i niewolona klasa społeczna są jedyną grupą uprawnioną do kierowania przejściem w szczęśliwszy etap w dziejach ludzkości, w ogóle pominąłem milczeniem szereg najistotniejszych dla nich i najweselszych dla normalnego człowieka punktów programu. I to w decydującej o wszystkim debacie telewizyjnej, na dwa dni przed wyborami. Pindy były ze mnie bardzo niezadowolone. Ja sam - dokładnie odwrotnie. PINDY Właściwie nie powinienem nazywać kierownictwa ruchu w ten sposób, w końcu pracowałem dla nich i teoretycznie im podlegałem. Teoretycznie, bo w praktyce tylko Rafałowi, a on z kolei bezpośrednio Radzie Europejskiej. Ale w końcu jakoś je trzeba było nazywać. Oficjalne "Ruch Wyzwolenia" było zbyt nadęte i za długie, nawet po obcięciu przed rokiem ostatniego słowa "Kobiet". One same próbowały określenia "Ruch Dwudziestego Pierwszego Wieku", które przyprawiło Rafała o konwulsyjny skurcz twarzoszczęki. Nie lubił nachalnej, chamskiej propagandy. Uważał, że wszystko, co człowiek robi, powinno być sztuką; zwłaszcza robienie bliźnim wody z mózgów. Mass media ukuły termin "ruch feministyczno-ekologicz-ny", oddający genezę ugrupowania, ale zbyt toporny i nieporęczny. Przeciwnicy starali się wylansować "neolewicę". Ta nazwa była chyba w sumie najbliższa istoty rzeczy, więc zwalczaliśmy ją na wszelkie możliwe sposoby, zresztą skutecznie - po wyborach całkowicie wyszła z użycia. Przeciętny człowiek na ogół nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ważną rzeczą jest nazwa. Dobra nazwa to połowa sukcesu, jeśli-nie więcej. Wbija się w pamięć, wczepia w myśli i zawsze od razu kieruje je we właściwą stronę. Określenie "pindy" używane było tylko w prywatnym gronie pracowników Biura Wyborczego. UPOKARZAJĄCY ROZRÓD Te trzy monitory w lewym górnym rogu oddano pindom chyba tylko po to, żeby poprawić im samopoczucie. Dla mnie były zupełnie bezużyteczne. Liczyła się cała reszta, otaczająca wianuszkiem główny ekran, na którym leciał obraz z telewizji. Spływały na nie dane z terminali zespołów specjalistycznych, które Biuro Wyborcze montowało przez dobre pół roku. To była moja przewaga w debacie, karta, którą miałem do wygrania. Żaden człowiek nie może się znać jednocześnie na polityce, ekonomii, stosunkach społeA cznych i diabli wiedzą czym jeszcze, o co zawsze może zostać zahaczony. Siedziałem o pół kilometra od studia, z którego nadawali program, a za ścia«ami i w rozrzuconych po całym mieście pokojach przegrzewały się scalaki komputerów oraz zwoje mózgowe pracujących dla nas speców. Na każdy tekst, który leciał ze studia, miałem z miejsca pięć kontrargumentów i przewidywane kontr-kontrargumenty, po jakie mógł sięgać przeciwnik, razem ze stosownymi kontr-kontr-kontrargumentami. Przebiegałem tylko wzrokiem po ekranach, zbierając, co akurat było potrzebne, i pakując w formie krótkich, zwięzłych wtrętów pomiędzy przemowy zacietrzewionych polityków. Niewykluczone, że kiedyś, dawno temu, tak zwane dyskusje miały sens. W czasach, gdy ludzie mówili oraz wiedzieli niewiele i przywiązywali wagę do tego, czy mają akurat rację, czy nie. Potem świat zrobił się duży, ciasny, pełen przekrzykujących się filozofów, proroków oraz ekspertów, z których żaden nie zgadzał się z drugim. Naprodukowali oni tyle sprzecznych ze sobą teorii i dowodów na wszystko, że z miejsca zaczęło to przekraczać zdolność pojmowania przeciętnego człowieka. Słuszność nie ma w tym wszystkim najmniejszego znaczenia. Chodzi o to, by poruszać się w tej gęstwie na tyle sprawnie, by umieć zawsze sprawić wrażenie, że się tę słuszność ma. Najprostszy sposób, to najpierw przegrzać człowiekowi mózgowie, zmusić adwersarza do zarzucenia słuchaczy taką stertą statystyk, cytatów, faktów i uczonych teorii, żeby zgłupieli i zdali sobie sprawę, iż to nie na ich głowy; a potem znienacka walnąć ich między ślepia czymś, co wyda się proste i tak oczywiste, że chwycą się tego z ulgą - a jednak jestem mądry i wszystko rozumiem. Dobry dziennikarz przekona ludzi do wszystkiego. Myślę, że się tego nauczyłem. Wiedziałem w każdym razie, że przede wszystkim ludzie potrzebują czegoś prostego, na swoją miarę. Nie wolno zmuszać ich do wysiłku umysłowego i ogarniania jakichkolwiek złożoności. Tak naprawdę, człowiek potrzebuje przede wszystkim wiary. Wiary w to, że pojmuje świat i jest po właściwej stronie. Coś nieskomplikowanego: wszystko przez Żydów. Albo przez czarownice. Albo przez krwiopij-cze klasy wyzyskujące. Bez tego męczy się i czuje zagubiony. I kiedy wreszcie złapie coś, co pozwoli mu zwolnić się od uciążliwego kombinowania, przerzucić ten wysiłek na swoich przedstawicieli i oddać im się duszą i ciałem, jest szczęśliwy. A kto nie chce być szczęśliwym? A zresztą człowiek jest bydlęciem stadnym. Im większe stado, tym mu w nim lepiej, i tym pilniej będzie się starał nie odstawać. Więc trzeba tylko sprawić wrażenie, że wszyscy tak właśnie sądzą. Cały problem polega jedynie na zgromadzeniu pewnej masy krytycznej zwolenników, potem leci już samo. Oczywiście to, co robiliśmy w Biurze Wyborczym, to był dopiero początek. Rafał twierdził, że obiecujący. Mieliśmy wszystkie atuty w ręku: ideologia pind była prosta jak konstrukcja cepa, tłumaczyła wszystko złą, samczą brutalnością i agresją, obiecywała raj kobiecej łagodności i wrażliwości, w dodatku była to ideologia nowa. I przychodziła w momencie, gdy kilka innych straciło już blask, a tak zwany ogół rozglądał się niecierpliwie za czymś, czym mógłby zwolnić się z męczącej odpowiedzialności za swoje czasy by poświęcić całą energię codziennym sprawom. "Na razie jeszcze to ludzi śmieszy" - mówił Rafał. - "Ale nie przejmujcie się, panowie, bolszewików też nikt nie traktował poważnie. Cała ta ideologia jest śmieszna, dopóki głosi ją kilka nawiedzonych wariatek. Naszym zadaniem jest teraz zadbać, żeby wszyscy byli tym bombardowani od rana do wieczora. Jeżeli zrobimy to umiejętnie, za kilka lat będzie hołotę śmieszyło, kiedy ktoś przypadkiem powie coś normalnie." Wtedy, przed wyborami, było jeszcze do tego bardzo daleko. Dlatego musiałem uważać, co mówię, i pilnować, by Dołka nie wyskoczyła sama z siebie z jakąś pindowską frazeologią. Dlatego właśnie trzy monitory w lewym górnym rogu bez przerwy rozjarzały się na czerwono, a w gabinecie na końcu korytarza urywał się telefon, na drugim końcu którego dyszała z wściekłości Bernadetta Wsadzaj. Głupie fanatyczki nie miały o niczym zielonego pojęcia, chciały wszystkiego naraz, pewne, że każda baba w Polsce jak je usłyszy dozna olśnienia, a każdy facet pokiwa smętnie głową i powie: "Mają rację, spapraliśmy robotę, teraz ty powalcz ze światem, a ja idę do garów". Naturalnie w trakcie debaty nie miałem czasu na taHe rozmyślania. To już była rutyna, zresztą zwijałem się jak w ukropie. Pierwsza godzina wystarczyła obkomowcom, dewotom, ludowcom, socjalistom, liberałom i wszystkim innym, żeby zrobić z siebie kompletnych idiotów, obrzucić się nawzajem taką stertą zarzutów, pretensji i szczytnych haseł, zaryć tak głęboko w duperelnych szczegółach, że w końcu każdemu widzowi musiało się od tego zagotować pod stropem. Jakieś trzy kwadranse zbierałem punkty, wyłapując postrzępione wątki i dolepiając im zgrabne, zwięzłe pointy. Kiedy sześciu ludzi długo i mądrze udowadnia ci, że ich zdaniem powinieneś lepiej zarabiać, a siódmy potem powtórzy to w dwóch zdaniach, całą zasługę postulowania dla ciebie lepszych zarobków przypiszesz w duszy temu ostatniemu. To drobny, prosty chwyt, ale nasza robota zasadzała się właśnie na stosowaniu setek takich drobnych, prostych i skutecznych chwytów. Potem, wyłapawszy już ogólny układ sił, zacząłem szykować się do ataku. Dołki cały czas nikt nie zaczepiał. Zabrałem się do łamania dobrych obyczajów i wypominania poszczególnym partiom ich spektakularnych potknięć oraz udowodnionych świństw; całą listę przygotowałem sobie jeszcze przed debatą. Za każdym razem Dołka miała przy tym milczące poparcie wszystkich pozostałych, zadowolonych, że oto słodka idiotka z nieliczącej się partii mówi na głos coś, co dyskredytuje konkurentów, a czego im samym powiedzieć by nie wypadało, bo przecież chodzili na te same rauty i przyjęcia, byli tym samym towarzystwem, co i raz cementowanym dodatkowo mniej lub bardziej doraźnymi sojuszami i koalicjami. Za późno połapali się, że słodka idiotka ma haka na każdego; nie dałem im czasu na reakcję. W siedemdziesiątej minucie uznałem, że czas rzucić Dolkę do frontalnej szarży. Już nie na ten czy inny punkt programu, nie na tę czy inną partię, ale na całość ich układu, na polityczny pieprznik, jaki zdążyli przez te paręnaście lat zrobić w kraju. "Mam wrażenie, że panowie świetnie się bawicie. Być może chcecie sukcesami w tej przepychance udowodnić sobie swo-' ją własną męskość, choć osobiście uważam, że są lepsze sposoby (uśmieszek). Ale przeciętny Polak powinien zastanowić się, ile go te wasze zabawy kosztują..." Z wolna zaczęli się łapać, że muszą odpowiedzieć; Dołka posunęła się za daleko, trzeba było ją teraz szybko zdyskredytować i unieważnić w ten sposób jej słowa. Tu był z ich strony błąd, lepszy efekt dałoby zbycie baby wyniosłym milczeniem. Zamiast tego sypnęły się ataki - improwizowane naprędce, niespójne, z którymi dobrze umiałem sobie poradzić. Ale w końcu oni nie siedzieli spokojnie z dala od studia, mając pod ręką wszelkie potrzebne informacje, a za plecami szefa, mogącego w razie czego wyciągnąć z tarapatów. W efekcie zrobili dokładnie to, o co mi chodziło: poddając Dolkę koncentrycznemu ostrzałowi uczynili z niej główną postać debaty, skupili na niej całą uwagę wyborców. Zostało jeszcze jedno, najważniejsze - wydostać się spod gradu zarzutów jako zwycięzca. Spociłem się znowu, już nie ze zdenerwowania, ale z wysiłku, odbijając kolejne pytania. - To nie jest prawda. Pan celowo przeinacza nasze słowa. Nie zwalczamy żadnej religii, mogę to stwierdzić z całą stanowczością. Przeżycie religijne jest prywatną, wręcz intymną sprawą, do której każdy ma prawo i którą zawsze należy uszanować. Uważamy tylko, że nie powinno się tego przeżycia narzucać, ani czynić z niego ideologii. A zwłaszcza, że nie należy tego, co ma swoje miejsce w kościele, przenosić do życia publicznego ani dostosowywać norm społecznych do zasad jakiejś jednej, konkretnej religii, która nigdy nie jest akceptowana przez wszystkich. - Dobrze, że pan poruszył ten temat. To doskonały przykład, jak kurczowe trzymanie się anachronicznych nakazów sprzed tysiącleci może zahamować zmiany będące oczywistym wymogiem rozwoju cywilizacyjnego. Proszę sobie uświadomić dwie rzeczy: ludzkość zniszczyła swoje naturalne środowisko, zmieniła je całkowicie. A zarazem zdołała opanować inżynierię genetyczną do stopnia umożliwiającego jej kontrolowanie populacji, czyli zaradzenie skutkom zmiany środowiska. Światu grożą klęski przeludnienia i głodu. My, w Polsce, żyjemy na terenie największego skażenia w całej Europie. Czy panowie wiecie, ile rodzi się u nas dzieci kalekich, potworków niezdolnych do życia? (Rzut oka na monitor. Po tym musieli zamknąć gęby). Pan uważa, że oczywiście powinny się urodzić i męczyć, stanowiąc nieznośny ciężar dla rodziców i całego społeczeństwa, bo tak będzie "humanitarnie". A jedyny powód, dla którego tak ma być, - to że tak było zawsze i archaiczne zasady z czasów koczowniczych plemion, przeganiających kozy i wielbłądy pomiędzy Egiptem a Babilonem. - Ależ oczywiście, że już dzisiaj jesteśmy w stanie to wiedzieć! (znowu monitor - zwięzłe, przekonujące streszczenie osiągnięć światowej nauki). Panowie próbujecie wmówić, że humanitarne jest to, co jest zgoane z naturą. To nonsens! Natura to okrucieństwo, to pożeranie słabszych przez silniejszych, dżungla. Wszystko, co w człowieku najlepsze, jest zaprzeczeniem natury. Natura nie liczy się z cierpieniem, działa na zasadzie wielkiej liczby - niech się urodzi milion dzieci, to nic, że połowa umrze, a z pozostałych część okaże się jednostkami patologicznymi. Weszliśmy w XXI wiek. Gdyby przyjąć taki styl myślenia jak panowie, to wszyscy powinniśmy siedzieć dotąd w jaskiniach. - Rola mężczyzny także się w ostatnich dziesięcioleciach zmieniła. Nie ma żadnego powodu, dla którego kobieta ma być dłużej skazaną na podtrzymywanie gatunku kosztem siebie samej i swojego życia. Najwyższy czas, żeby przestała być przeznaczoną do rozrodu samicą, a stała się pełnoprawnym człowiekiem. I tu jest, przy okazji, odpowiedź na pytanie widza, które cytował pan prowadzący: Ruch Wyzwolenia od fizjologii. Od tej zwierzęcej fizjologii, która sprawiła, że historia ludzkości jest nieprzerwanym splotem zbrodni i nieustającym pożeraniem słabszych przez silniejszych. Zwijałem się tak z pół godziny, przy czym głównie chodziło o aborcję i religię, dwa punkty programu pind, które budziły najwięcej sprzeciwów. I na które Dołka, jak wszystkie aktywistki, reagowała niczym pies Pawłowa. Aż miałem w oczach mroczki od wysiłku, musiałem ją cały czas trzymać na maksymalnym wzmocnieniu, żeby nie dostała piany na pysku i nie wyskoczyła z jakimś "upokarzającym rozrodem" czy inną pindowską nowomową. Czekałem na jakieś naprawdę dobre pytanie. Liczyłem na nie w ostatniej godzinie, przy telefonach od widzów. Ale trafiło się nieco wcześniej, przy pytaniach z sali. Ostrzyżona pod donicę starucha, poczerwieniała i zapluwająca się z podniecenia. Zdaje się, że należała do stałych bywalców cotygodniowego Studia Wyborczego. Wiedziałem że to to, co trzeba, już po jej pierwszych słowach, w których nazwała, Dolkę "żydowską esesmanką". Zmusiłem dziewczynę do gorzkiego, pełnego rezygnacji uśmiechu i bezradnego rozłożenia rąk. - No cóż - oznajmiła ponuro. - Zdemaskowała nas pani. Oczywiście, jesteśmy ludobójczym spiskiem, śnimy po nocach o zdemoralizowaniu i biologicznej eksterminacji narodu będącego ostoją Prawdziwej Wiary, a całym tym interesem rządzą Żyd, Czarownica i Diabeł we własnej osobie. Niestety, czułam, że to się tak skończy, i że Prawdziwi Polacy bezbłędnie rozszyfrują nasze rzeczywiste zamiary! Niemal słyszałem ten chóralny wybuch śmiechu przed tysiącami telewizorów. I właśnie w tej chwili zacząłem rozumieć Rafała. RAFAŁ Tak, właśnie wtedy poczułem pierwszy raz, jak może u-skrzydlić i upoić poczucie, że ma się władzę nad myślami hołoty. Posmakowałem tego. A to JLSt jak narkotyk. Uświadamiasz sobie, że nie jesteś jednym z tych szarych, przeciętnych pętaków, snujących się po świecie z nosami przy ziemi i węszących za forsą, gorzałą i bolcowaniem. Możesz wleźć im do mózgów, sprawić, że będą rechotać z tego, co każesz im uważać za śmieszne, i całym sercem bronić każdego kitu, jaki im wciśniesz. Można poczuć się Bogiem. A to jest cholernie przyjemne uczucie. Zdarzało mi się to potem wiele razy: na różnych przyjęciach, od przypadkowo spotkanych ludzi, słyszałem nagle swoje własne słowa. Swoje, rodzone farmazcay, które'łyknęli bezwiednie gdzieś w druku albo na fonii i powtarzali je z zachwytem, zadowoleni, że mają przed sobą kogoś, komu mogą czym prędzej przekazać objawienie, umożliwić mu dołączenie do grupy tych lepszych, mądrych, co to wszystko dobrze wiedzą. Niektórzy potrafili mnie przekonywać, że jest jak jest, postęp ma swoją cenę, konieczność, trudno, tak zawzięcie, że gdybym sam nie wymyślił ich argumentów, to chyba bym uwierzył. Zacząłem przyglądać się uważniej szefowi. Niewiele o nim wtedy wiedziałem. Wysoki, dość wątłej budowy (nigdy nie nosił koszul z krótkim rękawem, a najchętniej luźne marynarki, mocno podwatowane w ramionach), z resztkami włosów, gdzieś między trzydziestką a czterdziestką - bliżej tej drugiej. Okulary, pożółkłe od tytoniu zęby, z lekka obwisłe podgardle i grube wargi, na których zawsze gościł ironiczny, jakby drwiący grymas. Mówił zazwyczaj krótkimi zdaniami, jakby wypluwał słowa, które trzymane w ustach przejmowały go obrzydzeniem. Najchętniej zresztą cytował: Bóg jeden wie, kiedy się zdążył tyle naczytać i jakim sposobem to wszystko pamiętał. Plotka głosiła, że swego czasu próbował pisać, ale dla kawiarnianego światka literatury ta jego pisanina była zbyt skomercjalizowana i niepoważna, a dla publiki zbyt trudna. W każdym razie musiał sobie dać z tym spokój dość dawno, bo poruszał się w polityce ze zręcznością i swobodą świadczącą, iż siedzi w tym już od lat. Co jeszcze? Pił. Pił w sposób dla nikogo nie zauważalny; wydawało się, że ten luźny, pełen lekceważenia sposób bycia jest jego normalną cechą, a nie efektem niewielkiej, lecz stale uzupełnianej w zaciszu gabinetu dawki alkoholu, krążącej mu w żyłach. O tych, jak je nazywał, dopalaczach dowiedziałem się tylko dlatego, że w pewnym momencie przestał się przede mną z tym kryć. W ogóle, co dotarło do mnie z pewnym opóźnieniem, traktował mnie wyjątkowo. Jak ulubionego ucznia. W stosunku do innych wyraźnie dbał, by zrobić na nich wrażenie gościa akurat takiego, za jakiego chciał uchodzić. Do końca nie udało mi się dowiedzieć niczego o jego życiu prywatnym, a tym bardziej zdobyć się na odwagę, żeby go o to zapytać. Tego, co szeptały sobie na ucho co poniektóre sekretarki, traktować poważnie nie sposób, chociaż fakt, że wszystkie kobiety, zarówno w Biurze Wyborczym, jak i w Wydziale Propagandy, sprawiały wyrażenie jakby dobrano je wyłącznie na wygląd. To zresztą do niego pasowało: świat jest podły, ale niech przynajmniej będzie ładny. Być może w tych babskich pogaduchach było coś z prawdy, a może panienki tylko kompensowały sobie niespełnione zachcianki. Mimo nieszczególnie w sumie efektownej postury potrafił sobie radzić z babami, miał gadane jak mało kto. Z drugiej strony sprawiał wrażenie człowieka któremu najwięcej radości dawało samo doprowadzenie niewiasty do stanu rozgotowania na miękko. Oczywiście nie wiem na ten temat nic pewnego. Gdzieś po wyborach zorientowałem się, że Rafała po prostu bawi wodzenie głupszych od siebie za nos. Bawi to może nawet za mało powiedziane. Nawrócenie rodaków na ideologię pind i sprawienie, by rzucili się pod ich przewodem budować nową, rajską epokę, musiał uważać za najlepsze z możliwych udowodnienie swej wyższości nad hołotą. Ja osobiście nie miałbym zresztą co do niej wątpliwości. Można si tylko było zastanawiać, dlaczego facet z takim łbem został tym zasyfionym kraju. Oczywiście, później miało się okazać, że wszystko to jest bardziej skomplikowane, niż myślałem. TRZY ISTOTNE PRZYCZYNY Pierwszą okazję, by dowiedzieć się o szefie czegoś więcej, miałem, gdy oznajmiłem nieopatrznie, że zamierzam pracować dla pind tylko do wyborów. - Nie wygłupiaj się, młody człowieku - rzekł z irytacją. - To nie jest rwanie truskawek czy inna praca sezonowa. Pokiwałem głową, uznawszy w duchu, że najlepiej będzie odłożyć sprawę na później. Ale nie dał się tym zbyć. - A właściwie dlaczego? Masz gdzieś lepsze widoki? - Nie, nie o to chodzi. Chcę... chcę się ożenić. - Zbaraniał. - Ożenić się? W kościele, tak? Z organami, świecami, kobiercem i zapłakanymi mamusiami? A potem mieć dzieci. - Tak, w kościele. Taki mam układ. - Układ - powtórzył i przeciągnął dłonią po wysokim, sięgającym aż potylicy czole. - Z tą brunetką... Magdą, tak? Sympatyczna laseczka, owszem. Ale żeby się od razu żenić? Myślisz, że jak was ksiądz pobłogosławi to wam będzie lepiej wychodzić w łóżku, czy jak? A może ona ci bez tego nie chce dać? Przez moment miałem ochotę rzucić się na szefa z pięściami; powstrzymała mnie myśl, iż pokazałbym mu w ten sposób, że przypadkiem trafił w sedno. Roześmiał się nagle. - Przewodnicząca chyba by pękła, gdyby to słyszała! Ożenić się i mieć dzieci! Cholera, fizjologia jest nie do zwalczenia. No, ale pęknięcie tej larwy nie jest aż tyle warte, żebym tracił na to konto najlepiej zapowiadającego się pracownika - spoważniał gwałtownie. - Przykro mi, ale to niemożliwe. Musisz jakoś przekonać swoją niewiastę, żeby żyła z tobą na kocią łapę. - Niemożliwe? - Z trzech przyczyn. Dwie są mniej ważne, trzecia zasadnicza. Pierwsza to ty. Małżeństwo to piękna, stara tradycja i nie ma sensu robić z niej szopki. Ten układ, skądinąd prawidłowy, polega na tym, że bierzesz kobietę pod swoją opiekę i stajesz się za nią odpowiedzialny. Nie chciałbym cię urazić, Alek, ale na ile cię znam, nie można ci powierzyć nawet morskiej świnki. Zwłaszcza że po odejściu stąd byłbyś wszędzie spalony. Chyba, że myślisz zostać utrzymankiem własnej żony. To częste. Tak zwany związek partnerski - westchnął ciężko. - Przykro przyznawać pindom rację, ale niestety, mężczyzna to zwierzę wymierające. Cywilizacja techniczna i jej regulacje społeczne wykończyły go na amen. W dzisiejszych podłych czasach nie ma już facetów, którzy zostawiali babę przy dzieciach, a sami szli z maczugą na mamuty albo z pożyczonymi pieniędzmi zakładać biznes. Zastąpił ich zniewieściały niedojda, bezwolny, nieodpowiedzialny, któremu ze wszystkich męskich atrybutów zostały tylko jaja. Czasami potrafił być ujmująco uprzejmy. - Druga przyczyna to ja. Nie po to cię uczę tej roboty, żebyś ją rzucał, bo się akurat masz fantazję żenić. - A trzecia? - Układ. Układ, w który wlazłeś i z którego, do ciężkiej cholery, powinieneś sobie zdawać sprawę. Podpisałeś kupę papierów, wiesz o Dolce i innych, znasz mnóstwo spraw będących wyłączną własnością pind. Załóżmy, że jednak uznasz się za odpowiedni materiał na ojca rodziny, i że ja cię puszczę. Ale pindy nie przejdą nad tym do porządku dziennego. Za dużo wiesz. Zdaj sobie sprawę, że wszedłeś już w dorosłe życie. Chyba, że chcesz przysporzyć światu jeszcze jedną zapłakaną wdowę. Problem z szefem polegał na tym, że nigdy nie było wiadomo, kiedy mówi poważnie, a kiedy kpi sobie z człowieka w żywe oczy. Uznałem naturalnie, że tym razem to drugie. - Nie chcę o tym słyszeć - oznajmił. - Umówmy się, że masz czas do wyborów. Jak przez te parę miesięcy ci nie przejdzie, zgłoś się, wyjaśnię ci szczegóły sprawy. A teraz - pokazał mi dyskretnie drzwi gabinetu - wybacz, ale mam dużo pracy. Ty zresztą też. MOST Do Góry Kalwarii droga była czysta, jeśli nie liczyć pijanego chłopa na nieoświetlonym traktorze pod Kawęczynem. Rafał wymanewrował w ostatniej chwili. Nawet nie zaklął. Normalne przyjemności nocnej jazdy bocznymi drogami - lepiej władować się na jakąś furmankę, niż na patrol. Nie mówiąc już o wjazdach na międzynarodowe szosy, przez które nie ma możliwości prześlizgnąć się niepostrzeżenie, bez pokazania prawa jazdy i karty wozu, których numery natychmiast zostałyby zanotowane w pamięci komputera. Przejeżdżamy przez senną, zasyfioną mieścinę, skręcając na Warkę. Ale Rafał nie trzyma się tej drogi długo. Zaraz za jednostką wojskową odbija w lewo, w kierunku Wisły. W ciemności przed nami, zanim jeszcze zdołały ją rozproszyć światła reflektorów, widać dwa czerwone punkciki. Bariera, zsunięta dla wygody na pobocze. Obok, tuż koło wjazdu na most, zaparkowany radiowóz. Zwalniamy. Znowu ten strach. Obracam się. Magda śpi, pół siedząc, pół leżąc na miękkim, tylnym siedzeniu. Słaba poświata wewnątrz samochodu czyni jej odrzuconą na oparcie twarz niemal kredowo białą. Powinna spać, po tym wszystkim. Nabierać sił. Bóg jeden wie, jak bardzo będzie ich potrzebować. Przez myśl przemyka obraz małego mieszkanka Magdy w bloku na Kabatach, kiedy wróciłem tam następnego dnia po przewiezieniu jej do willi Rafała. Prosiła jeszcze o parę rzeczy. Znalazłem je bez trudu. Wszystko leżało na wierzchu. Wybite z zawiasów drzwi, wywalone szuflady, rozrzucone książki, rozbite szyby regałów. Lampka, która przyświecała naszym czułym szeptom stłuczona i rzucona na podłogę, w kłąb poszarpanych papierów, ubrań, podartych narzut i zasłon. Szczątki roztrzaskanego o ścianę krzyża, potłuczone szkło obrazka, nad którym ktoś pastwił się metodycznie drąc na strzępy smutną twarz Matki Boskiej. To nie byli gliniarze. Oni po prostu pracują, wykonują swój zawód, który ich ani ziębi, ani grzeje. Nie chciałoby się im z taką furią i wściekłością demolować mieszkania, w którym nie było niczego, co musieliby znaleźć. A jeżeli, to załatwiliby sprawę do końca, zostawiając kogoś, kto by mnie zwinął. Nasze dzielne ochotniczki, seksowne, przeszkolone w samoobronie laleczki, szczęśliwe, że jakaś swołocz zakapowała im nierejestrowaną i że mogą własnymi pazurami powalczyć trochę z zabobonami i kle-rykalnym ciemnogrodem. Każda krowa na pewno wierzy święcie, że właśnie ten ciemnogród odpowiada za wszystko, co jej się w życiu nie udało. Nie mówiłem o tym Magdzie. Wyciągam rękę ponad oparciem fotela i budzę ją delikatnym uściskiem dłoni. Lepiej tak, wyrwana nagle ze snu mogłaby coś palnąć. Patrzy na mnie, od razu z całą przytomnością. Siada, podciąga okrywający nogi koc, tak, aby zakryć jego rąbkiem zaokrąglony brzuch. Kiwam lekko głową, wciąż ściskając jej palce - nie bój się. Nie bój się, dobry jestem. Sam mam pełne portki. Rafał na szczęście nie. Hamuje przy znudzonym gliniarzu, od razu opuszczając boczną szybę, i zanim ten zdążył porządnie zasalutować, podaje mu prawo jazdy oraz swoją legitymację w białej, cielęcej skórce. - Dobry wieczór - mówi. - Światła, kierunkowskazy? - Nie, nic - mamrocze gliniarz. - Wie pan, to tak... eee, kontrola dokumentów. - Słusznie, słusznie - rzuca Rafał tonem, którego zwykle używa na zebraniach pani przewodnicząca. Gliniarz przygląda się przez chwilę legitymacji, spod daszka czapki lustrując pobieżnie wnętrze toyoty. Zgodnie z obowiązującą procedurą powinien teraz zażądać karty wozu, sprawdzić numery samochodu, wrócić do radiowozu, narażając się na przykre słowa od drzemiącego tam zmiennika, wpisać to wszystko w komputer i sprawdzić, czy samochód nie jest kradziony albo poszukiwany. A przy okazji zostawić gdzieś ślad, że tego a tego, o tej a tej, w tym a tym miejscu ten właśnie wóz z tym właśnie kierowcą przejeżdżał przez most, na którym wskutek ogólnie znanego zacofania tej części wspólnego europejskiego domu nie postawiono dotąd normalnych, półautomatycznych rogatek. Kupa roboty. A czy facet w takiej gablocie, z taką legitymacją w garści, wygląda na złodzieja samochodów albo poszukiwanego? Jakaś fisza, wiezie panienkę, jak nic jakąś aktywistkę. Pewnie jadą gdzieś w Polskę tłumaczyć narodowi, że zarządzenia władz to smutna konieczność i nie ma co próbować rozrób. Mnóstwo się teraz kręci różnych działaczy i agitatorów. Zresztą gliniarzowi wszystko to zwisa nacią. Bo to niby mógł wiedzieć, jak brał tę robotę, co się w kraju porobi? Oddaje papiery i wykonuje dwoma palcami jakiś dziwaczny ruch koło czapki, pokazując, by jechać dalej. Toyota prześlizguje się zgrabnie po żelaznej pajęczynie, rozpiętej nad lśniącą głęboką czernią taflą cuchnącej wody. - W złych razach szabla a rezolucja to grunt - Rafał uśmiecha się delikatnie kącikami ust. - Opatrzność czuwa. Nie nade mną, oczywiście. Nad wami. - Miałeś rację - mówię. - Moim gratem byśmy tak łatwo nie przejechali. Krzywi tylko usta, jakby fakt, że miał rację był zbyt oczywisty, by w ogóle o nim wspominać. Pewnie tak. Powiedziałem to tylko dlatego, że strasznie mi się teraz chce gadać. Bolesny ucisk ulotnił się z żołądka, pozostawiając błogie odprężenie, graniczące z euforią. Mam ochotę rozprawiać z ożywieniem, opowiadać kawały i śmiać się z nich samemu, tym głośniej, im są głupsze. Tylko o czym tu gadać, skoro wszyscy troje już wszystko dobrze wiemy? Rafał obraca się na chwilę. - Niech pani śpi - mówi do Magdy. - Teraz mamy spokój aż do Lublina. Kiwa tylko głową. Po chwili jej śnieżnobiała twarz znowu odchyla się na oparcie siedzenia. Wstyd się przyznać, ale ja bym teraz nie zasnął w żaden cudowny sposób. Z ust Rafała przez długi czas nie schodzi ten lekki pół-uśmieszek. Obraca się jeszcze raz, przez moment patrzy ciepło na zasypiającą Magdę, jak na biedne, zagubione dziecko, któremu trzeba pomóc. MAGDA Tak naprawdę Magda wcale nie przypomina zbłąkanego dziecka. Nigdy nie przypominała. Tylko z pozoru - w środku jest twarda jak pień starego drzewa. Kto jak kto, ale ja to wiem. Cholera, na dobrą sprawę to ona powinna się mną opiekować, a nie odwrotnie. Może właśnie to tak mnie do niej przykuło? Właściwie, nigdy się potem nie wie, na czym polegał ten czar, co go sprawiło. Nie kocha się za coś ani dla czegoś. Po prostu to przychodzi, jak dar od Boga albo przekleństwo losu. A może nieuchronny efekt biologii i chemii. Z początku wydawało mi się, że Magda robi wszystko, by sobie utrudnić życie. Tak to przynajmniej wyglądało. Spotykaliśmy się często na uczelni. Mówiła niedużo, nie chichotała, nie udzielała się towarzysko. Zawsze wymawiała się brakiem wolnego czasu. W ten sposób zarobiła sobie na opinię zarozumiałego kujona, patrzącego na wszystkich z góry. Niekóre z dziewczyn sugerowały niedwuznacznie, że Magda preferuje własną płeć i żaden z kolegów nie mógł w takich sytuacjach zaprzeczyć pod słowem honoru. W ogóle dziewczyny wygadywały o niej niestworzone historie. Baby z reguły są jeszcze bardziej od facetów bezlitosne dla takich, co odstają od stada. Zbliżyliśmy się jakoś tak przypadkiem. Może korciło mnie wyzwanie, a może przyszła mi do głowy z braku inh nych możliwości - z moim talentem do niewiast nie mogłem się uskarżać, że zajmują mi zbyt wiele czasu - w każdym razie zaczęliśmy się spotykać. Sam nie zauważyłem, kiedy wsiąkłem beznadziejnie. Wcale nie była wyniosła, potrafiła się śmiać i cieszyć wspanialej, niż ktokolwiek inny. Ale tylko przy mnie. W towarzystwie natychmiast milkła i stroszyła się; ja wiedziałem, że po prostu boi się innych ludzi, a raczej boi się, by nie spotkała ich z jej strony jakaś przykrość. Ale inni tego nie wiedzieli i ta jej ochronna skorupka drażniła ich, prowokowała niechęć, a to z kolei czyniło Magdę jeszcze bardziej nieufną. Wiele czasu zmarnowałem na próby oswojenia jej z towarzystwem, w końcu wyszło na to, że najlepiej czuliśmy się sami te sobą. Doszły do mnie słuchy, że stałem się zarozumiały. Zastanawiałem się często, jakim cudem właściwie mnie samemu udało się przez tę nieufność przebić. Może ze względu na moją wrodzoną pierdołowatość. Gdy próbowałem się do niej pierwszy raz dobrać, i pierwszy raz poczułem, jak sztywnieje pod moim dotykiem, pomyślałem sobie: nic, poczekamy, jakoś się ułoży. Gdybym był zdolny do podjęcia męskiej decyzji, albo przynajmniej przewidział, ile się przez jej niepodjęcie namęczę, zwiałbym z krzykiem. A potem już tylko brnąłem coraz głębiej w sytuację bez wyjścia. Kochałem ją. Chciałem jej. Ale nie potrafiłem zmusić się, by okazać jakąkolwiek stanowczość, może ze strachu, żeby nie stracić i tego, co już miałem, a bez czego - zacząłem to sobie uświadamiać - męczyłbym się jeszcze bardziej. Od pierwszego razu wiedziałem, że to nie jest oziębłość, że włazi pomiędzy nas ktoś, z kim nie mam szans się mierzyć. Magda była bardzo wierząca. Nie potrafiłem znaleźć na to kontrargumentu. Z początku i tak by nie było jak: u mnie zgredzi, u niej ciotka. Ta ciotka robiła pod siebie ze starości, nie kojarzyła nic, i gdyby nie Magda, dawno już znalazłaby się na swoim miejscu, to znaczy w państwowej umieralni. Odwdzięczała jej się bluzgając od najgorszych, wzywając policję (znali ją na wszystkich komisariatach) oraz sąsiadów na ratunek, że ta kurwa zamyka ją w domu, okrada i w nocy posypuje ek-stra-proszkiem, żeby szybciej umarła. Raz tam nieopatrznie wlazłem i ciotka oczywiście z właściwą swemu wiekowi przenikliwością odkryła sens spisku: jej dręczycielką sprowadziła sobie fagasa, któremu sprzeda mieszkanie. Żeby się zemścić, narobiła Magdzie do torebki. Potem już nie próbowałem do niej przychodzić. "To jest mój krzyż" - uśmiechała się gorzko. - "Przepraszam, ale-poradzę sobie sama". Nie wiem, dlaczego niby jej, w końcu to była dla Magdy jakaś dziesiąta woda po kisielu. I może jestem skurwiel, ale kiedy ta stara cholera wreszcie walnęła w kalendarz, ze szczęścia schlałem się jak robaczek świętojański. Pogrzebowi i obsługa cmentarza nigdy nie widzieli równie tryskającego radością klienta jak ja, kiedy pomagałem Magdzie załatwiać niekończące się formalności i użerać się z hienami. A może widzieli. Problem mieszkaniowy ma na ludzi fatalny wpływ, jak stwierdził przy jakiejś okazji Rafał. Radość była przedwczesna. Dawno już zdecydowałem się ożenić, ale kiedy kochaną ciocię wreszcie szlag trafił, przeszkodą okazała się żałoba. A potem udało mi się złapać robotę u pind. To była jakaś szansa ustawienia się w życiu, nie chciałem jej zmarnować. A jednego z drugim nie szło pogodzić. Rozstanie nie wchodziło w grę, ślub też, wariant najbardziej oczywisty - odłożenie formalności na później - w ogóle nie nadawał się do rozpatrzenia. Czułem, że jak to potrwa dłużej, to wreszcie mnie rozsadzi. ROBOTA Na szczęście dla swojej stabilności psychicznej mam od Bozi jeden dar: głębokie wewnętrzne przekonanie, że wszystko się zawsze w końcu jakoś ułoży, i byle nie myśleć o kłopotach, to i one o człowieku zapomną. Żeby więc zająć czymś szare komórki, młóciłerąjobotę z tak wściekłą kurwicą, że już po paru tygodniach stałem się obiektem wzmożonego zainteresowania ze strony szefa. Przeskoczyłem na pierwszą samodzielną sprawę - ten proces pind przeciwko kobiecie, która nie chciała wyskrobać dziecka, chociaż lekarze przewidywali, że może urodzić się chore. Oczywiście nie ja sprawę nakręcałem, nie ja wnosiłem kolejne odwołania do kolejnych instancji, oddalających pozew z braku znamion przestępstwa, ani nie sprowadzałem postępowych idiotek z Wąbrzeźna, Włoch i Niemiec, żeby manifestowały święte oburzenie pod sądami. Robiłem rozgłos wokół sprawy, łapałem dojścia do dziennikarzy, sondowałem układy, znajdując optymalne sposoby wpływania na nich, kupowałem różnych utytułowanych kretynów i pisałem dla nich mądre wystąpienia. Ta pinda, która rozebrała się na fasadzie Sądu Najwyższego, to też był mój pomysł. Uważam, że z fachowego punktu widzenia świetny, obleciała wszystkie europejskie telewizje i okładki czasopism, a stamtąd rykoszetem powtórzyła to samo w kraju. Całą sprawę zgasiłem potem na polecenie szefa w trzy dni, pojęcia nie mam, czy to dziecko urodziło się w końcu chore czy zdrowe, ale smrodek poszedł w naród, robiąc dyskretne tło pod kampanię wyborczą. Rafałowi rozegranie sprawy przypadło do gustu. Tym sposobem wpakowałem się w potrzask, jakbym miał jeszcze nie dość poplątany życiorys. No, powiedzmy, że wpakowała mnie własna pazerność z jednej, a drobna pomyłka szefa w ocenie moich motywacji z drugiej strony. Najpierw było parę rozmów, potem dwa tygodnie testów i szkolenia, aż w końcu zaczęła się prawdziwa robota i zarabianie prawdziwych pieniędzy. "Pojeździsz sobie na aktywistkach" - oznajmił Rafał. Chodziło naturalnie o Dolkę i pozostałe egzemplarze. Tak to się u nas nazywało: "jeździsz jutro na Ance", "w tym tygodniu jeździmy na zmianę". Nie wiem, kto wymyślił ten patent, ale działał bezbłędnie. Panienki zrobiły się wyszczekane i cwane jak jasna cholera. Osobiście wiedziałem o trzech, ale pewnie było ich więcej. Nas też było tylko kilku, z dość zrozumiałych względów. Zresztą, nie musieliśmy przecież wspomagać ich babskiego mózgowia bez przerwy. Kiedy nie występowały publicznie, odpowiadał za nie wydział wewnętrzny Ruchu. Mówiło się "ochrona", co miało wszelkie znamiona prawdopodobieństwa - bądź co bądź w ramach gonienia Europy przykre przygody zdarzające się ludziom zaangażowanym w politykę zaczęły u nas powoli wchodzić w stałą praktykę - ale bardziej chodziło tu o pilnowanie. Ktokolwiek się tym zajmował, babsztyle pani przewodniczącej na pewno miały u niego tyle samo do gadania, co u nas. Chociaż może nie - raz zdarzyła im się fuszerka niemalże popisowa. I to właśnie zaraz po debacie. Jakiś klient siedzący nocą nad sobotnio-niedzielnym wydaniem "Życia Warszawy" wpadł na pomysł, żeby podzwonić po programie na prywatne telefony uczestników - cholera go wie, skąd miał numery - i skłonić ich do krótkiego podsumowania dyskusji oraz zwięzłej oceny sytuacji, po kilka zdań na pierwszą stronę. Dołka zachowała się jak słodka idiotka, którą zresztą była, wyjąwszy okresy aktywowania neurowszczepów. Naplotła, że przekonała się po raz kolejny, iż w krytycznych sytuacjach nigdy nie zawodzi jej natchnienie, bo ożywia ją duch wielkiej misji, to znaczy wyzwolenia świata w ogóle, a Polski w szczególności od samczej agresji, brutalności i podłości, czego wyzyskiwane kobiety dokonają jak się wezmą w kupę i zrobią kobiecą rewolucję, i ta chwila się zbliża, i będzie raj i kwiatki w każdym wazonie, amen. Litościwy gryzipiórek zrobił z tej sieczki na łamach parę zgrabnych zdanek o niczym, w sumie nic wielkiego się nie stało, ale mogło; o całej tej rozmowie dowiedzieliśmy się dopiero z gazety. Rafał rozpromienił się jak stary alkoholik na widok oszronionej flaszki, po czym natychmiast rzucił się dzwonić do Berlina i robić obciach pani Wsadzaj. Sądzę, że z niezłym skutkiem. Naturalnie wiedział, że to nie jej wina, ale nie mógł przepuścić takiej okazji do odegrania się na babie za jej nalot na nas zaraz po debacie. BERNADETTA WSADZAJ W ogóle szef Biura Wyborczego i przewodnicząca polskiego oddziału Europejskiego Ruchu Wyzwolenia nienawidzili się z całej duszy; tak, jak mogą się nienawidzić tylko cynik i fanatyczka, robiący z krańcowo odmiennych powodów dokładnie to samo. Nie obrzucali się obelgami, rzecz jasna, a gdy dochodziło do wymiany przeciwstawnych zdań, odbywała się ona w tonie żmijowatej uprzejmości. Ale i tak każdy doskonale wiedział, że pani Bernadetta oddałaby pół tego, co jej jeszcze zostało z życia, żeby Rafała i wszystkich samców, których sobie dobrał do współpracy, trafił najjaśniejszy szlag. Przed debatą miałem szczęście nie znać Bernadetty Wsadzaj osobiście. Wiedziałem o niej mniej więcej tyle samo, co wszyscy. Żyła sobie babina trzydzieści parę lat, wyrabiając wierszówkę w różnych szmatławcach, zaliczając parę rozwodów i nie mogąc się zrealizować. Aż pewnego dnia poczytała sobie Margaret Mead czy czegoś w tym stylu i doznała Objawienia. Zrozumiała wszystko i od tego czasu nie potrzebowała już do szczęścia niczego, prócz szerzenia swej wiary. Najbardziej przerażające było w tej kobiecie to, z jak niesamowitą konsekwencją potrafiła do tej wiary dopasować absolutnie wszystko. Żadnych wątpliwości, żadnych rozterek, stuprocentowa impregnacja na wszelką argumentację. Do te co natura wyposażyła ją w upór inflanckiej kobyły oraz niewątpliwy talent organizacyjny. Kiedy wylano ją z "Solidarności", która właśnie krzepła w przytulne struktury i rozmaite ciotki rewolucji przestawały jej być potrzebne, zaangażowała się w ruch feministyczny. I to tak, że wkrótce zaczęła przyprawiać swoje szefowe o niejaki niepokój. Ówczesne polskie feministki to było towarzystwo raczej kontemplacyjne i nieruchawe, więc pani Bernadetta i jej coraz liczniejsze, równie energiczne współpracowniczki zaczęły po prostu rozsadzać dotychczasowy układ. Przypuszczam, że ostatecznie utrącenie ustawy o zakazie aborcji było w dużej mierze jej osobistą zasługą. Na pewno w każdym razie zasłużyła się dla połączenia z zielonymi, czy raczej dla ich przyłączenia, i dla wejścia w strukturę europejską. A właściwie dopiero podłączenie się pod zachód spowodowało masowy przypływ zwolenniczek i, czego do końca nie potrafię pojąć, zwolenników. Na stanowisko przewodniczącej polskiego oddziału nie miała, praktycznie rzecz biorąc, kontrkandyda-tur. MAPA POLSKI Wparowała do gabinetu Rafała, gdy siedzieliśmy tam po debacie. Sami, bo swoją sekretarkę Rafał odesłał już do domu. Dochodziłem powoli do siebie - właściwie już doszedłem, ale udawałem znacznie bardziej zmęczonego niż w rzeczywistości. Mieliśmy do pogadania o dalszej współpracy i po prostu bałem się tej rozmowy, toteż kiedy w sekretariacie rozległy się kroki, a po chwili w drzwiach pojawiła się pani przewodnicząca, w pierwszej chwili powitałem ją jak zbawienie. Zamknęła za sobą starannie drzwi i wbiła w Rafała lodowate spojrzenie. - Tym razem pan przesadził - wycedziła. - Zdecydowanie. Nie zamierzam tego tolerować. - O, pani przewodnicząca! - uśmiechnął się szeroko. - Kto by się spodziewał! Proszę spocząć, cóż panią sprowadza o tak niezwykłej porze? - Niech pan przestanie błaznować. - To nie żadne błaznowanie. Po prostu uprzejmość. Może istotnie nie na miejscu - usadził się za biurkiem i spojrzał na mnie. - No cóż, porozmawiamy jutro. Wybaczysz. Skinąłem skwapliwie głową, próbując skorzystać z okazji i czym prędzej zwiać z gabinetu. - Chwileczkę - osadziła mnie przewodnicząca. - To on wspomagał Dolores w czasie dyskusji, prawda? - nie czekając na potwierdzenie ruszyła do ataku. - Dlaczego pozwolił pan sobie ignorować nasze sugestie? Jakim prawem? No, słucham? Zwężone wściekłością szparki w makijażu, nakładanym chyba murarską kielnią, kipiały tak świętym oburzeniem, że aż odruchowo przycisnąłem się do oparcia fotela. - No, wie pani - zacząłem niepewnie. - Miałem dziesięć monitorów... Wybierałem rzeczy najpotrzebniejsze w dyskusji... - To ja odpowiadam za moich pracowników - poratował mnie Rafał. - Czy ma pani jakieś pretensje? Doskonale pan o tym wie! Tchórzostwo, kapitulanctwo i wypaczanie ideologii naszego ruchu w oczach społeczeństwa! Robicie to już od dłuższego czasu, ale ta debata... Nie wolno wam stwarzać pozorów naszej zgodności z klery-kałami, ani traktować tak lekko kwestii rozrodu, rozumie pan? Zabraniam tego! Uśmiechnął się szeroko pod lawiną decybeli. - Pani wybaczy, ale podlegam bezpośrednio Radzie Europejskiej. Może pani naturalnie wystąpić o zwolnienie mnie. Jakby nie wiedział, że robiła to z regularnością zegarka. - Sądzę, że gdyby Rada była dokładnie poinformowana o pańskich poczynaniach... - Rada jest dokładnie o nich informowana, i to przez wiele niezależnych od siebie osób. I w pełni je aprobuje - westchnął ciężko. - Zapewne tracę czas, ale chciałbym pani uświadomić, że to jest polityka. - Polityka - prychnęła gniewnie - to wasza, samcza zabawa. My nie zajmujemy się polityką, my burzymy wasz, męski świat i budujemy nowy. - Znakomicie. W takim razie, skoro się co do tego zgadzamy, proszę zostawić politykę osobom bardziej kompetentnym. Jak pani dobrze wie, nie jestem wyznawcą. Jestem znawcą. Fachowcem. Wynajęto mnie do konkretnego celu: pozyskania dla pani ruchu jak największego elektoratu. W tej chwili możemy liczyć na co najmniej 25% głosów... - Dwadzieścia pięć procent! Gdyby nie fałszował, pan naszego programu, poparłaby nas każda kobieta w tym kraju! A to jest grubo ponad połowę! - Oczywiście myli się pani. Dlaczego miałaby was poprzeć? Bo ją chcecie wyzwalać? A po co jej to? Normalna kobieta - zaakcentował mocno to "normalna" - wcale nie potrzebuje przedstawicieli w parlamencie. Potrzebuje chłopa, który robi jej dobrze, przynosi do domu dużo pieniędzy, kupuje modne kiece i potrafi przekonująco łgać, że tylko ją jedną kocha. Może pani liczyć tylko na dziennikarki oraz podatną na wszelką demoralizację młodzież. Co ma pani do zaoferowania żonom i matkom, których ich stan wcale nie frustruje? - - One się przebudzą - cały czas stała przy drzwiach, wzbraniając się przed zajęciem któregoś z foteli naprzeciwko biurka. - Wszystkie kobiety uświadomią sobie swoją siłę. Już niedługo. - W porządku. Na razie się nie przebudziły. Do pani należy pozyskiwanie zapalonych bojowników sprawy. Ale o sukcesie nie decydują zapaleńcy. Decydują obojętni. Ci, którym wszystko zwisa aż do dna. To należy do mnie: sprawić, by milcząca większość przyjmowała działalność pani fanatyczek jeżeli nie z aprobatą, to przynajmniej biernie. Dobrze pani wie, że właśnie z tego powodu Rada Europejska wybrała na miejsce zadania pierwszego ciosu właśnie Polskę, chociaż na zachodzie ma znacznie większy stan posiadania. Tutaj ludzie są tak rozbici i ogłupiali, pozbawieni silnej, naturalnej elity, że są w stanie połknąć wszystko. Nawet kontrolę urodzeń. Wszystko, co kojarzy im się z zachodem i nowoczesnością. Przewodnicząca przekonała się chyba wreszcie, że nie zdoła Rafała zabić, ani nawet speszyć wzrokiem. Przysiadła między fotelami na stoliku do kawy. Nie było w tym geście śladu rezygnacji. - Niech pan mówi dalej. To interesujące. - Panią w każdym razie ppwinno interesować - skinął głową. - Hołotę trzeba urabiać stopniowo, powoli. Podrzucać jedno hasło po drugim, bo hołota ma to do siebie, że z natury obawia się wszelkich zbyt daleko idących nowości. Nie wszystko naraz. I nie wszystkim naraz. Najpierw pozyskać, nazwijmy to, inteligencję, potem stopniowo obezwładniać ciemniaków. Ta ideologia, która ma sankcjonować waszą działalność, niesie w sobie ogromną siłę. Jest w stanie powtórzyć sukcesy socjalistów. Tłumaczy wszystko, zwięźle jak amen, i nie pozostawia żadnej obrony, żadnej możliwości odwołania się do innego systemu pojęć. Potrzeba pięciu, sześciu lat, żeby przestawić na nią całe społeczeństwo. Najmądrzejszych się przekupi, nieco głupszych nawróci albo skłoni do udzielenia wystarczającego poparcia, pozwalając im zostawić sobie różne "ale" do okłamywania samych siebie - Rafał spoglądał w zamyśleniu na blat biurka. - Ale do tego jeszcze daleko. Na razie trzeba lawirować. Kościół, na przykład. Fundamentalna sprawa. Jasne, że nie można pogodzić katolicyzmu z mordowaniem dzieci - uniósł lekko dłoń w kierunku przewodniczącej, która po tych słowach aż zasy-czała. - Dobrze, dobrze, nie jesteśmy przed kamerą. W każdym razie Kościół musimy rozbić. Tylko że to trzeba przygotować. Starcie sprowokowane już teraz, tak jak pani chce, mogłoby się skończyć porażką. Trzeba najpierw roz-kruszyć podstawy siły Kościoła, skompromitować i ośmieszyć kler, odwołać się do ludzkich zawiści, wygodnictwa i rozkoszy, jaką daje motłochowi obalanie autorytetów... - Nie pierwszy raz mówi pan tak, jakby sympatyzował z tym ciemnogorodem. Ja z nikim nie sympatyzuję. I staram się nie poddawać żadnym emocjom. Natomiast trochę się znam na religii, a zwłaszcza na historii Kościoła. To szczególna instytucja. Nic jej tak nie umacnia jak otwarte ataki i prześladowania. I odwrotnie, kiedy zostawić ją we względnym spokoju, traci wyznawców błyskawicznie. Katolicyzm to bardzo trudna religia, bardzo wiele wymaga. Zdecydowanie zbyt wiele, jak na przeciętnego człowieka. Jego siła jest u nas tylko dziedzictwem po komunizmie. Wie pani, skąd się wzięła? Stąd, że czerwoni zdołali uprościć katolicyzm do jednego, łatwo zapadającego w pamięć hasła: prowadzić świętą wojnę z niewiernymi. Chodzić na procesje, zawodzić nabożne pienia, i' czuć się częścią wojującej o słuszną sprawę masy. Nasz, polski Bóg siedzi w kościele, tam się chodzi go okadzać, i rodacy cholernie sobie nie życzą, żeby wściubiał nos w ich prywatne życie. Polski katolicyzm... To jest kolos na glinianych nogach. Potrzebuję tylko trochę czasu, żeby większość wyznawców dała nogę z ziejących nudą ceremonii i zabrała się do budowania weselszego świata, pełnego blichtru, seksu i kolorowych neonów. Ja wiem jak to robić. Kpić ile wlezie z tych wszystkich kartek na sakramenty, z kościelnej biurokracji, z pazerności proboszczów. Montować różne ruchy ni-bykatolickie, rozmywające stanowisko religii. Ale atakować tego, co ludzie mają wbite w pamięć jako świętość, głównych haseł kultu, zwłaszcza maryjnego, nie wolno. Rozumie pani? W swoim czasie sami o nich zapomną. Nic na siłę. To będzie trwało. Podniósł głowę, przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Siedziałem cicho jak trusia, bojąc się zwrócić na siebie czyją-kolwiek uwagę. - Tyle o strategii - podjął Rafał. - Teraz taktyka: zgodnie z dalekosiężnymi planami, musimy w najbliższym czasie restytuować cenzurę i wyposażyć ją w szerokie pełnomocnictwa. Obkom, skoro przegra w wyborach - a ma to jak w banku - i nie będzie miał szans upchać tam swoich ludzi, stanie na uszach, żeby do tego nie dopuścić. A pani jest za słaba, żeby przeprowadzić sprawę głosami swoich posłanek albo żeby zmontować wystarczający nacisk. Tego nie zrobimy bez błogosławieństwa z Miodowej. Dlatego właśnie, kolejna pani pretensja, kiedy trąbimy o zalewie pornografii, kładziemy naciskanie na upokarzanie kobiety, bo panienkom za to, co rohią, dobrze płacą, tylko na uprzedmiotowianie osoby ludzkiej i odzieranie jej z godności. Jest w programie sporo takich spraw, których nie przeprowadzi pani bez poparcia albo Kościoła, albo innych sił, które kiedyś tam, w dalekim planie, zamierzamy rozwalić. Proszę się pocieszyć, że kiedyś będzie pani miała nadwiślańską część wspólnego europejskiego domu do dyspozycji swojej i swoich wariatek z wałkami. Mniemam, że zbierze pani ich dość, żeby przy obojętności ogółu zdołać zrealizować każdy babski kaprys, jaki wam przyjdzie do głowy. Przynajmniej przez jakiś czas, dopóki na przykład ruskie nie pozbierają się do kupy i nie zechcą restytuować Imperium... Choć jest szansa, że wcześniej zachłysną się zachodnim stylem życia. W każdym razie ma pani na parę lat swoją robotę. A dusze Polaków - zakładając, że to zdegenerowane bydło coś takiego ma - musi pani zostawić mnie. Niech się pani z tym pogodzi, to nasza współpraca będzie się układać pomyślnie i bez zgrzytów. Bernadetta Wsadzaj siedziała dłuższą chwilę bez ruchu; widać było, jak tłumiona wściekłość rozdyma powoli jej przywiędłe cielsko, podchodząc do oczu. Wreszcie plasnęła energicznie pulchną łapą o stół i - dziwna rzecz, spodziewałem się wrzasku - zarechotała szyderczo. - Jak się pan obsadził we władzach ruchu, co? Na długie lata, jak słyszę? - Po co się czarować? Skoro przybiegła tu pani osobiście, to znaczy, że moja nominacja na szefa Wydziału Propagandy wyszła ze sfery plotek i stała się ciałem. A pani zamierzała mi przedstawić swoje warunki, pod którymi skłonna jest się na to zgodzić, zanim się dowiem, że rzecz została już przesądzona. Bardzo dobrze' jest okazja ustalić pewne sprawy na przyszłość, i właśnie to robimy. Nie dała po sobie poznać zawodu. Przeciwnie, wyglądała, jakby Rafał bawił ją serdecznie. - Oczywiście, może się pani nie zgodzić. Skoro uważa pani, że Rada Europejska to banda głupków, podejmujących niesłuszne decyzje... Cios na punkt, jak mawiają bokserzy. Dwie ostatnie rzeczy, jakie by pani Bernadetta mogła podważać, to nieomylność Rady, wiodącej ludzkość ku rajskiemu szczęściu nowej epoki, oraz całkowita nieprzydatność Rafała dla Ruchu Wyzwolenia. Przez chwilę miałem wrażenie, że zdołał ją bardzo zgrabnie złapać w pułapkę. Ale z ludźmi tego pokroju jest to absolutnie niewykonalne. - Nie, wcale nie sądzę, żeby Rada się myliła. Wręcz przeciwnie. Dopiero teraz jestem w stanie zrozumieć jej mądrość. Zbiorową mądrość mas kobiecych, które przestawią porządek świata z głowy na nogi. Panu się pewnie wydaje, że jest nie wiadomo jak sprytny, że może wodzić wszystkich za nos, naginać prawdę do swoich doraźnych, politycznych gierek i puchnąć w poczuciu samczej siły, nadymać się swoją urojoną wielkością. Dobrze, niech pan tak myśli - pokiwała głową z szatańskim błyskiem w oku. - Niech pan w to wierzy. Nam to nie zaszkodzi. Takie zarozumiałe, zadufane w sobie samce są już i tak skazane i nic ich nie uratuje. Wasz czas się skończył, idziecie na śmietnik historii. My wychowamy innych mężczyzn, prostych i szlachetnych jak kobiety, rozumiejących ich siłę i znajdujących w nich oparcie. Ale póki jeszcze są takie... egzemplarze, niedobitki jak pan, dopóki zachowały zdolność do swoich matactw i oszustw, do swojej brutalnej agresywności - posłużą nam. Po prostu ich używamy dla naszej sprawy. Może pan to przyjąć do wiadomości albo nie, nic to nie zmieni. Wyżyłujemy z nich wszystko, dopóki będą nam potrzebne... - A potem zlikwidujemy... - dodał grobowym głosem Rafał. - Nie śmiałabym się z tego na pańskim miejscu - rzuciła i podniosła się energicznie. - A panu - dodała pod moim adresem - radzę dobrze pomyśleć. I nie starać się ślepo naśladować swojego szefa. Nie winie pana za poprowadzenie debaty, ma pan jeszcze czas na naukę. Egzamin może się odwlec, ale na pewno nastąpi. - Klimakteryjne babsko - westchnął Rafał po długiej chwili, kiedy przebrzmiało już trzaśniecie drzwi. Wyciągnął z biurka butelkę "Ballantine" i zażył kieliszek. Dokładnie tak: zażył beznamiętnie, jakby to było mycie zębów. Nalał sobie drugą porcję i schował butelkę, nie proponując mi niczego najdrobniejszym nawet gestem. - Ciekawe w jaki sposób one będą mordować - zastanawiał się na głos, wyciągnąwszy się na fotelu i sącząc powoli zawartość kieliszka. - Rozumiesz - popatrzył na mnie - każdy obłęd wypracowuje swój charakterystyczny sposób zabijania. Torąuemada palił na stosie, Niemcy, naród praktyczny, wymyślili komory gazowe i cały drobiazgowo rozpracowany przemysł wykańczania jak największej ilości ludzi jak najmniejszym kosztem. Odwrotnie niż komuniści; ci kochali ręczną robotę. Lubili każdemu skazańcowi z osobna pakować dziewięć gram ołowiu w łeb. Czuć, jak ofiara się szamocze, napawać się jej strachem, słyszeć jęk. I układać parę tysięcy trupów jednego przy drugim. - Zmrużył oczy, spoglądając w ścianę i uśmiechając się zimno. W zestawieniu z tym, co mówił, dawało to dziwny efekt. - Pindom chyba najbliżej byłoby właśnie do tego. Nasuwa się wbijanie obcasika prosto w serce. Nie, to zbyt niewygodne. W potylicę. O, tu - sięgnął palcami ku resztce swoich włosów. - Ten punkt, dokładnie. Wydawało mi się to absurdem. Bernadetta Wsadzaj, jej stuknięte ochotniczki, i wizje z najlepszych czasów NKWD. Takie skojarzenie nie mieściło mi się w głowie. Czegóż wymagać od hołoty. - No, gdyby ona miała takie możliwości... - zacząłem. Spojrzał na mnie niedopitym, mętnym wzrokiem człowieka, który na nic nie liczy, niczego się nie spodziewa i nic go nie dziwi. - Ona będzie kiedyś miała takie możliwości - w jego głosie stanowczość mieszała się z rezygnacją. - Ona albo jakaś jej następczyni, bo babsko trochę za bardzo w to wszystko wierzy, może się zrobić w którymś momencie niewygodne. Powinieneś, kurwa, wreszcie zrozumieć, że ten zreformowany feminizm to naprawdę potęga. Niech się tylko upowszechni. Usprawiedliwi absolutnie wszystko. Co im przeciwstawisz? Boga i miłość bliźniego? Nie boisz się, że cię ludziska wyśmieją? Nie, zdecydowanie nie odważyłbym się mówić o Bogu. Bałbym się, że mnie ludziska wyśmieją. TEN TRZECI Magda, ona potrafiła mówić o Bogu, tak swobodnie, jak zazwyczaj dziewczyny rozprawiają o fasonach kiecek, albo o tym kto z kim. Najdziwniejsze było, że wystarczały jej do tego zupełnie normalne słowa. I kiedy w naszej rozmowie pojawiał się Bóg - a zdarzało się to często - nie ciągnął za sobą dymu kadzielnic, szelestu katechizmowych frazesów ani pogłosu odklepywanych pośpiesznie zdrowasiek. - Ty nie wierzysz w Boga, prawda? - zapytała kiedyś. Niedaleko jej mieszkania, pomiędzy dwoma osiedlami, zachował się cudem żałosny strzęp lasu, oszczędzonego dziwnym zrządzeniem losu przez budowniczych blokowisk i stacji manewrowej metra. Na jego skraju pozostał pochylony, przegniły krzyż, z zębatym, blaszanym daszkiem nad wychłostaną deszczami figurą Chrystusa, strzegący nieistniejącej już polnej drogi. Przystawała tam często podczas naszych spacerów. Wtulała twarz w kołnierz i przyglądała się w zadumie zeschłym kwiatom, wetchniętym do brudnego słoika po majonezie. - Nie - odpowiedziałem, przypatrując się spękanym belkom. Gdyby sformułowała to: "Ty wierzysz w Boga, prawda?", też bym się z nią pewnie zgodził. A zaraz potem przestraszyłem się, że te słowa się jej nie spodobają i dodałem szybko: - Nie wiem, właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - To nie jest rzecz, nad którą trzeba się zastanawiać. Każdy ma tę chwilę, kiedy on zwraca się wprost do niego. I wtedy mówi się "tak" albo "nie". Widocznie jeszcze tej chwili nie miałeś. - A ty? Pokręciła tylko przecząco głową. - Ale wiem, co powiem. Ciekawe, jakby zareagowała, gdyby mogła wiedzieć, że wpatrując się w ukrzyżowaną, poszarzałą od starości figurkę, myślałem: "Odwal się wreszcie. Przestań się wciskać między nas i pozwól jej normalnie iść ze mną do łóżka". Nie wiem, od kiedy ten krzyż tam stał. Wiem do kiedy. Po debacie i nalocie przewodniczącej, to była już naprawdę głucha noc, pojechałem do Magdy. Pojechałem, bo wcześniej wydzwaniała do mnie wielokrotnie, żeby w końcu rzucić mi w słuchawce: "Muszę się z tobą zobaczyć. Bardzo cię potrzebuję... naprawdę, bardzo cię potrzebuję". Tyle. Nic więcej nie chciała mówić przez telefon. Zaparkowałem swoje toczydło pod blokiem i poszedłem na górę, pełen sprzecznych uczuć. Fakt że w końcu nie rozmawiałem z Rafałem stanowił jednocześnie ulgę i wzmagał obawę. W wersji dla Magdy nadal rzucałem robotę u pind, żeby się z nią ożenić, a w wersji dla Rafała, skoro nie poruszałem tego tematu od paru miesięcy, było oczywiste, że zostaję. Cały czas nie miałem pomysłu, jak z tego wybrnąć. W dodatku trochę mnie niepokoiło to nagłe wezwanie Magdy. A z drugiej strony, w głębi duszy żywiłem nadzieję, że to "bardzo cię potrzebuję" może oznaczać jakieś gwałtowny przypływ namiętności, która zdołała wreszcie skruszyć jej zasady. Oczywiście, nie miałem żadnych podstaw, by na to liczyć, ale pomarzyć zawsze miło. Mina Magdy, gdy otworzyła drzwi, wyleczyła mnie z tych rojeń od razu. Jej głębokie, ciemne oczy lśniły jak zeszlifo-wane diamenty. Przytuliła się do mnie takim ruchem, jakim wycieńczony pływak chwyta się nadbrzeża basenu. - Jesteś... - głos miała drżący, jakby zaraz miał się załamać. - Nareszcie... - Co się stało, kochanie? Co jest? Była ubrana, pościel leżała nietknięta pod kocem. Usiadła zmęczonym ruchem i wpatrywała się we mnie długą chwilę. - Będę miała syna - oznajmiła mi wreszcie. Bardzo słabo przypominam sobie, co działo się potem. Jak przez mgłę. Poczułem, że robi mi się duszno, że zapadam się w jakąś studnię, w której dudni tylko potężnym echem łomot mojego serca i z daleka, spotęgowany pogłosem, dochodzi jej głos: "Jestem w ciąży". Potem już nic. Dotarłem do dna studni i pogrążyłem się w beznadziejnej, zwierzęcej wściekłości. Coś krzyczałem, rzucałem się po mieszkaniu; bardzo możliwe, że ją uderzyłem, nie pamiętam. Przypominam sobie tylko łzy w jej oczach i jednocześnie płonący w nich ogień, gdy krzyczała: "Nie okłamałam cię! Nigdy nie było innego mężczyzny, jestem dziewicą! Dlaczego nie chcesz tego zrozumieć?!" Nie chciałem jej słuchać, ale w końcu do mnie dotarło: nie puściła się, nie zrobiła ze mnie durnia jakiego świat nie widział. Gorzej. Padło jej na mózg. Zwariowała od tych ciągłych modlitw, od opiekowania się latami kopniętą staruchą, od siedzenia samej w domu, z dala od ludzi i - tego byłem pewien - seksualnego niewyżycia. Z wściekłości opadłem jeszcze niżej, w lepki, zwierzęcy strach, jaki budzi w człowieku obłęd, kiedy nagle spojrzy mu w oczy. Wyleciałem na schody, ścigany jej szlochem, zdaje się, że potknąłem się na nich rozwalając sobie kolano, ale nic nie poczułem. Ocknąłem się w momencie, gdy rozwalałem ten krzyż koło jej domu, tłukąc wyrwaną z ziemi kłodą w pobliskie drzewa i z furią rozczepiając ją na coraz drobniejsze drzazgi, wyjąc przy tym jak zupełny szaleniec. Zostawiłem roztrzaskany krzyż, wróciłem do samochodu i w żaden sposób nie mogłem trafić kluczykiem w stacyjkę. W końcu rzuciłem nim o podłogę, oparłem głowę na kierownicy i, kurwa, po-ryczałem się jak pięciolatek. Łkałem, wijąc się, tłukąc pięściami w deskę rozdzielczą, drapiąc obicia. Dzięki Bogu, że był środek nocy i że nikt oprócz Niego tego nie widział. OWOCE Zbudził mnie dzwonek telefonu, założonego przed paroma tygodniami. Był ten najgorszy moment poranka, kiedy człowiek wciąż jeszcze jest pijany, a jednocześnie odczuwa już kaca w całej jego miażdżącej potędze. Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie stoi aparat, a w oczach zbyt mi się mgliło, żebym mógł go znaleźć. Ale dzwonek wwiercał mi się natrętnie w zalegający pod czaszką szlam, przyprawiając o mdłości i ból wszystkich nerwów. Zwlekłem się z tapczanu i zacząłem podążać chwiejnie za krążącym po mieszkaniu dzwonkiem. Duży pokój. Potknąłem się o wieżę stereo. Stolik telewizora i magnetowidu. Nie tu. Regał. Sypnęły się książki i kasety. Tu też nie. W przedpokoju zaplątałem się w rzucony na podłogę płaszcz. Zajrzałem do trzeciego pokoju, gabinetu do pracy. W przyszłości, jak się' w myślach przymierzałem, pokoju dla dziecka. Tfu. Nie pamiętać. Jest. Zostawiłem go na blacie, między tosterem a kuchenką mikrofalową. W momencie, gdy wyciągałem rękę, dzwonek umilkł. Zastygłem rozciągnięty na kuchennym blacie, jego chłód przyniósł ulgę twarzy, w jakiś dziwny sposób powstrzymując chęć wymiotów. Pan wydartego z wrogiego chaosu królestwa. Trzy pokoje, kuchnia i klop, kolorowy telewizor, tęgie skoble w drzwiach. Na dole jeszcze samochód. W pół roku. Od zera. Nie sprzedałem się tanio. Dzwonek odezwał się znowu. Osunąłem się na podłogę, ściągając za sobą aparat. Ktoś podmienił go w nocy na kawał ołowiu. Łatwiej było opuścić głowę niemal do ziemi, niż podnieść słuchawkę do ucha. Rafał. Kierownictwo pionu w Wydziale Propagandy. Biorę? Jasne, biorę. Tak. Zgoda. Omówimy szczegóły. - Są już wstępne wyniki wyborów. Trzydzieści siedem i sześć dziesiątych procenta przy pięćdziesięciu ośmiu procentach frekwencji. - Nawet w tym stanie dotarło do mnie, że jego głos wcale nie brzmi triumfująco. - Ponad jedna trzecia mandatów. Polska to wszystko hołota, tylko im złota, złota... Westchnął ciężko. Może nie aż tyle co ja, ale on także pił tej nocy. PYTANIA Teraz wydaje się to tak odległe, jakby upłynęły całe lata. A przecież to tylko kilka miesięcy. A3 trudno uwierzyć, że tak szybko to wszystko poszło. Zerkam na tylne siedzenie. Magda wciąż śpi. Dla niej te kilka miesięcy było znacznie trudniejsze. Zwłaszcza odkąd zaczęły się rejestracje i całe to polowanie. I odkąd jej brzuch zaczął być zauważalny. Za oknami migają widmowe, ciemne kontury chat jakiejś kolejnej wioski, w świetle lamp przewija się pod kołami smolistoczarna wstęga szosy. - Może ja poprowadzę - rzucam półgłosem do Rafała. Uśmiecha się, kręcąc przecząco głową. - Nie ma potrzeby. Lubię powozić. Zresztą, za łatwo się zamyślasz. To już prawie Krasnobród. - Ale jeżeli chcesz od razu wracać... - Betka. Psia wachta, tuż przed świtem. Zakład o wszystkie pieniądze, że nie będzie żadnego patrolu. Rano muszę pojawić się o zwykłej godzinie w biurze, żeby nikt nie miał podejrzeń. Sekretarki naturalnie zauważą, że jestem trochę wypluty, ale pomyślą, że korzystałem z tego, że jeszcze mogę. I że są jeszcze jakieś niewiasty, które nie zdążyły się wyzwolić. Ktoś doniesie, ale nie powinno to wzbudzić szczególnej uwagi. Ty masz oficjalnie delegację do końca miesiąca na kongres w Belgii. Nawet jeżeli ktoś się w końcu połapie, będziecie już daleko. - Rzuca w moją stronę przenikliwe spojrzenie znad kierownicy. - Powinieneś się trochę zdrzemnąć. Tak jak ona. - Nie potrafię. - Widzę. Pytania? Kiwam głową... - Największe przekleństwo człowieka. Jak raz zaczną męczyć, nie ma sposobu. Nic za darmo, hołocie to nie doskwiera. Które najważniejsze? Zastanawiam się. Żebym to ja wiedział. - Dlaczego akurat ja? Dobiega mnie jego cichy chichot. - To akurat mogę ci wyjaśnić. Bo jesteś pierdoła boża. W całym tego słowa znaczeniu. Przepraszam, ale trochę cię zdążyłem poznać. Wsadzić ci kij w dupę i można wymachiwać tobą jak kukiełką. Nigdy nie miałeś nawet na tyle własnej woli, żeby porządnie nagrzeszyć. A zresztą Bóg też musi korzystać z takiego materiału, jaki akurat jest pod ręką. A tacy jak ty są świetnym materiałem. Dla obu stron. Milczę. Pewnie znowu ma rację. SIĘ POROBIŁO A może nie ma. W końcu w wydziale udzielałem się naprawdę ostro. Rafał oczywiście nie wziął do pracy ani jednej baby. Ściągnął część łudzi z dotychczasowego Biura Wyborczego, część była nowa. Funkcji niektórych z tych nowych długo nie potrafiłem zrozumieć. Na przykład prosiaczkowaty blondynek o wyłupiastych oczach, drętwy i zupełnie pozbawiony wyobraźni językoznawca, wydał mi się w pierwszej chwili człowiekiem doskonale zbędnym. Siedział ze swoimi ludźmi przy komputerach i opracowywał systemy łączliwości wyrazów, dystrybucji przymiotników albo inne tego typu rzeczy. Z jakimi określeniami łączyć słowo "kobieta", albo "dziecko", jakie są wskazane synonimy, według kolejności od najbardziej stosownych do najmniej. Wydawało mi się to głupią robotą, dopóki nie przekonałem się na własne oczy, jak zabójczo wygląda tekst przepuszczony przez ich komputer. Bardziej sensownie wyglądał mi gość od filmów, książek, wideoklipów i temu podobnych. Może dlatego, że jego robota łączyła się dość ściśle z moją. Chodziło, z grubsza biorąc, o robienie należytej reklamy wokół niektórych rzeczy, a udupianie innych. Oficjalnie nie miał nad tymi sprawami żadnej władzy. Ot, prywatne kontakty. W praktyce decydował, co będzie na polskim rynku kulturotwórczym hitem, a co skończy żywot po tygodniu wyświetlania, albo w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy, wplćptane w glebę przez recenzentów i olane przez pośredników. Do mnie należało sprowadzanie wylansowanych przez niego twórców do Polski. Na Dolce jeździłem coraz rzadziej, zresztą wkrótce awansowała na rzecznika prasowego i przejął ją ktoś, do kogo przewodnicząca miała większe zaufanie. Zamiast tego robiłem różnym kretynom z zachodu odpowiednie nagłośnienie, oraz podtykałem im teksty. "Śledzimy bardzo uważnie wasz kraj i jesteśmy dla was pełni (pełne) podziwu" - leciały na Okęciu słowa do podetkniętych mikrofonów...Rozpaliliście tu płomień, który ogarnie cały świat, płomień bezkrwawej rewolucji. Dzisiejsza Polska znalazła się w czołówce narodów świata. Jestem bardzo szczęśliwy (szczęśliwa) że mogłem (mogłam) ją odwiedzić". Właściwie, to dowartościowywanie rodaków było prostym odcinaniem kuponów od tego, co Ruch Wyzwolenia zdołał sobie załatwić na zachodzie. Jego siła przejawiała się tam bowiem w sposób dość szczególny. Nie miał liczących się przedstawicielstw w parlamentach, rządach ani lokalnych władzach. Całą parę - powiedzmy raczej: cały szmalec - puścił w co innego i w efekcie rządził niepodzielnie wideo-klipami, powieściami sensacyjnymi, serialami oraz wywiadami udzielanymi przez wszystkie możliwe gwiazdy? Kto zostanie Miss Universum albo otrzyma literacką nagrodę Nobla, ustalano w Radzie Europejskiej. Rafał wyrażał się o tej strategii z największym uznaniem. W ogóle bardzo sobie cenił Radę Europejską, twierdząc zresztą, że żadnej z reprezentujących ją oficjalnie osób nie można podejrzewać nawet o dziesiątą część tego rozumu, który dostrzegał w działalności Ruchu. "Trzeba dobrze w tę robotę wejść, żeby docenić łeb tego, kto tym wszystkim kręci" - powiedział mi kiedyś. - "Tysiące szczegółów, z pozoru zupełnych drobiazgów, które łączą się systematycznie w pajęczynę oplatającą absolutnie wszystko. To idzie na fuli, na całość, i to tak przebiegle, że przeciwnicy nawet nie zauważają, jak tracą kolejne pola. Weź choćby przyłączenie zielonych. Zieloni, rozumiesz, to byli zawsze tacy niedojrzali czerwoni, niby tam kwiatki i inne pierdułki, a grali dla komunistów. W pewnym momencie zostali do wzięcia, mając wyrobiony monopol na najbardziej chwytliwe hasła - w końcu kto nie chce pokoju i czystego powietrza? Nie wiem, jak inni mogli przegapić taką okazję. Albo rozegranie sprawy właśnie przez Polskę. Trzeba mieć jakiś kraj, który można przedstawić jako zakątek przyszłego raju, stawiać za wzór i być pewnym w nim oparcia. A gdzie łatwiej przejąć władzę, niż w takiej ni to Europie, ni to Azji? W kraju, gdzie społeczeństwo praktycznie pozbawione jest jakiejkolwiek elity, bo czego nie wybili Ruskie i Niemcy, czego nie wykończyli czerwoni, pakując wszędzie półmózgów z awansu, to spieprzyło przy pierwszej okazji na zachód; a ta resztka nie ma wpływu, Bo komuna rozwydrzyła wszelki mot-łoch, solidarność go jeszcze rozbuchała, i nie ma w Polsce większej zbrodni niż uczciwie zarabiać więcej niż pan robol. Ta sama robota na zachodzie miałaby niesamowity opór. Tam są wieloletnie tradycje, zastałe układy. A u nas sprzedasz każdy kit. I przy tym, zauważ, oficjalnie to jednak jest Europa, i faktycznie jest to jej najbardziej zatruta i wyniszczona ekologicznie część. Niesamowity łeb" - pokręcił przy tym głową. - "Chciałbym kiedyś tego faceta spotkać". Tydzień po wyborach zaczął się kryzys rządowy. Był nieuchronny, proporcje w sejmie rozłożyły się zbyt równo, żeby którekolwiek z ugrupowań mogło działać na własną rękę. Sprawa zaczęła się ślimaczyć, tydzień, drugi... Ludziska zrobili się wkurwione. My w tym czasie montowaliśmy obraz kompletnej anarchii i bezhołowia, budząc w ludziach i tak zresztą nieobcą im od dawna tęsknotę za jakimś mężem opatrznościowym, który by ten cały burdel wziął za pysk. W końcu skłonni się stali kupić na to stanowisko nawet najbardziej absurdalną personę. Sprawa dojrzała. Mąż się zjawił. Jak się okazało, była nim kobieta. Nasza stara znajoma, Bernadetta Wsadzaj. Pomogły jej w tym ochotniczki, na spółkę z Ogólnopolskim Komitetem Protestacyjnym Fizycznych Niewykwalifikowanych. Ci ostatni w parę dni po wyborach, korzystając z ogólnego zamętu, władowali się do Urzędu Rady Ministrów i ogłosili tam strajk okupacyjny, żądając zagwarantowania statusu społecznego i finansowego fizolom, stałego zasiłku dla rezygnujących z podejmowania pracy w wysokości 110% średniej krajowej, i czegoś tam jeszcze. Całą imprezę zorganizowali zadymiarze, sfrustrowani miażdżącą klęską w wyborach i zawsze podatni na wszelkie, umiejętnie podsuwane sugestie. Oflagowali cały gmach na biało-czerwono, wystawili w oknach obrazy z Matką Boską i śpiewali, co tylko umieli śpiewać - hymn, Rotę, Boże Coś Polskę, Międzynarodówkę - jak leciało. Po czterech dniach odwiedziła ich policja i zapytała uprzejmie, czy ewentualnie mogliby sobie pójść, ponieważ wprawdzie obecnie nie ma żadnego rządu, ale daj Boże niedługo będzie, a wtedy zajmowana przez nich powierzchnia lokalowa stanie się potrzebna. Ponieważ jednak fizyczni odmówili, policjanci zatknęli kciuki za pasy i wycofali się na z góry upatrzone pozycje. Fizyczni, uradowani sukcesem, wezwali wszystkich zagrożonych redukcjami niewykwalifikowanych, by przybywali łączyć się z nimi w proteście i śpiewali dalej. Dziewiątego dnia zaszczycił ich swą wizytą marszałek sejmu, powtórzył jeszcze bardziej pokornie tę samą prośbę i otrzymał tę samą odpowiedź. Po jego wyjeździe fizyczni podbili stawkę do 120% średniej krajowej i stanowczo zażądali zaprzestania wprowadzania nowoczesnych technologii, które pozbawiały ich pracy, grożąc, że zaczną odcinać w miastach dopływ wody, gazu i prądu do mieszkań. Rafał oderwał nas od bieżących zajęć i rzucił do organizowania w okupowanym gmachu mszy polowej dla protestujących. Na szczęście w Polsce jest bardzo wielu księży, a jak gdzieś jest bardzo wielu ludzi, to zawsze można wśród nich znaleźć idiotę. Nam zajęło to dwa dni. Wprawdzie zastrzegł się, że udzieli fizolom duszpasterskiej posługi po to, by me-diować i apelować o rozsądek. Ale mediowanie i apelowanie nie zostały starannie zarejestrowane przez TV i wyemitowane w niedzielny wieczór, natomiast duszpasterska posługa tak, doprowadzając najciężej nawet myślących rodaków do furii. I kiedy następnego dnia o świcie wpadło do okupowanego gmachu oburzone społeczeństwo w postaci ochotniczek, pin-dy stały się najbardziej uwielbianą partią w kraju. W godzinę niemal cały budynek był czysty. W pół godziny potem ochotniczki sforsowały drzwi ubikacji, w której zabarykadowało się śpiewając nabożne pieśni kierownictwo strajku okupacyjnego, i bez większych ceregieli dokonały jego defenestracji. Po następnych pięciu minutach cały budynek zaroił się od ekip telewizyjnych, filmujących skutki dokonanych przez fizoli dewastacji i skrupulatnie podliczających koszty całej afery w przeliczeniu na mózg statystycznego mieszkańca. Rafał uśmiał się jak norka. - Komuchy nazwaliby to sprawiedliwością dziejową. Pindy wzięły na klasie robotniczej odwet za batalion Boczkariowej - po czym z właściwą sobie energią zaczął przyduszać informacje o prawdziwym przebiegu wydarzeń, kładąc nacisk na bohaterstwo wątłych, słabych kobietek, które sprzeciwiły się pogrążeniu naszego wspólnego domu w chaosie i anarchii. Pani Bernadetta spuchła z dumy. - Kobiety udowodniły, że potrafią przyjąć odpowiedzialność za ład i porządek. Nie zrobiłyśmy tego po raz ostatni. Chcemy żyć lepiej, godniej i dostatniej, bez względu na to, czy się to panom spodoba, czy nie - po czym przyjęła z rąk prezydenta, równie jak jego poddani wymęczonego tym całym bajzlem, misję stworzenia nowego, koalicyjnego rządu. Ja pomyślałem sobie tylko, że kiedyś ten naród robił powstania, brał jedną szarżą najeżony armatami wąwóz i bronił Westerplatte, a teraz potrafi tylko nałożyć biało-czerwo-ne opaski, zabarykadować się w sraczu i zawodzić pieśni, których już całkiem nie rozumie. Po czym poszedłem na wódkę. Naród, jak to naród - stwierdził, że się porobiło i cierpliwie czekał, co będzie dalej. Dalej bezkrwawa rewolucja ruszyła jak z kopyta. Całe pakiety ustaw za jednym zamachem. Po części cudzych, przeprowadzonych w ramach układu z partiami koalicyjnymi, po części naszych, to znaczy pind. Chaos i anarchia zniknęły z mass-mediów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ich miejsce zajęła biologiczna degradacja, długofalowe skutki Czarnobyla i zasiarczonego powietrza, żałosny stan opieki zdrowotnej, plus tematy stałe - nabijanie się ze zmurszałych wartości życia rodzinnego, kościelnej biurokracji oraz tłamszonych przez wiecznie pijanych małżonków bab-garkotłuków, płodnych jak królice. A także - sam nie wiem, dlaczego - lamenty nad fatalnie zaniedbaną obronnością naszej części wspólnego europejskiego domu. W trzeciej z kolei paczce ustaw znalazł się obowiązek rejestracji i szczególnej opieki zdrowotnej nad kobietami ciężarnymi. W piątej rozbudowanie resortu zdrowia o służby prewencyjnych badań płodowych. Zorganizowano je w oparciu o zagranicznych specjalistów tak sprawnie, jak to się chyba w tym kraju nie zdarzyło od czasów budowy Gniezna. W ósmej poszerzenie ich uprawnień i wyszczególnienie przysługujących im sankcji. - Wszyscy wiemy, jak bolesne to posunięcie dla każdej polskiej kobiety i dla całego-naszego narodu. Ale wiemy też, do jakiego stopnia stało się ono konieczne, jeśli w krótkim czasie liczba dzieci nieuleczalnie chorych nie ma przekroczyć liczby zdrowych - oznajmiła grobowo pani premier. - Czy one, do cholery, powariowały? - wściekał się Rafał. - Rodziły bachory tyle tysiącleci, mogą jeszcze parę lat poczekać. Czego się tak śpieszą? Jakby chciały wszystko popsuć! Ja starałem się niczego nie komentować, tylko z tą samą wściekłością, z jaką rozwaliłem krzyż na Kabatach, realizowałem aktualne zadania. A w wolnych chwilach katowałem swoją wątrobę, starając się ze wszystkich sił raz na zawsze zapomnieć o Magdzie. Czasami prawie mi się udawało, parę razy zdołałem nawet wyciągnąć na bolcowanie jedną z sekretarek. Czasami natomiast nachodziła mnie myśl, że zachowałem się jak ostatni skurwysyn. W końcu świr - choroba jak każda inna, tylko że się na nią nie umiera. Wariatka czy nie, znajdowała się pod moją opieką. Ale nie miałem na to siły. Nie miałem też siły, żeby wytłumaczyć sobie, że nic mnie ona nie obchodzi. Kończyło się to z reguły tak unyżną chandrą, że nic, tylko walić łbem w ścianę, kolejnym okresem katowania wątroby i jeszcze gorliwszym szykowaniem gruntu pod przygotowywane do wprowadzenia w życie prawa. Wreszcie w akompaniamencie jazgotu prasy, radia i telewizji sejm uchwalił, senat zatwierdził a prezydent podpisał ustawę "o częściowym ograniczeniu wolności rodzicielskiej w uzasadnionych przypadkach". Czyli, mówiąc prościej, o obowiązkowym skrobaniu dzieci wskazanych przez służbę prewencyjnych badań płodowych. Stosowane przez nią kryteria zdawały się nie bardzo trzymać kupy - w każdym razie do najważniejszych należały dane o rodzicach i środowisku, całe specjalistyczne "badania" pobłyskującą i pobrzękującą aparaturą robiły pic dla prostaczków. Nasz gramatyk wprowadził do swojego komputera zasadę, by o zabiegach płodowych pisać zawsze "nieliczne". Pani premier wygłosiła płomienne przemówienie. Udowodniła jak dwa a dwa cztery, że nic się nie da poradzić, to i tak najbardziej humanitarne wyjście z możliwych, oraz zapowiedziała stanowczy odpór ciemnocie i klerykalizmowi, które nie chcą przyjąć do wiadomości rzeczy koniecznych. Rafał i ja nie powiedzieliśmy nic. Było to bowiem nazajutrz po naradzie, na której pani Bernadecie udało się po raz pierwszy wyprowadzić Rafała z równowagi. BEZKRWAWA REWOLUCJA Regulamin wymagał, aby raz na dwa tygodnie szef Wydziału Propagandy zasiadał na parę godzin w jednej sali z kierownikami pionów. Nazywało się to naradą kierownictwa. Przewodnicząca Ruchu miała z urzędu prawo uczestnictwa w tych nasiadówach i nie opuszczała ani jednej, nawet po objęciu funkcji państwowych. Prawdopodobnie licząc na to, że zdoła wreszcie zatriumfować nad szefem wydziału w oczach jego podwładnych. Nigdy jej się to nie udało, mąciła jednak niesamowicie, przeciągając te ceremonie ku czci świętego Biurokracego do granic możliwości. Rafał znalazł na to metodę; wszystkie istotne sprawy załatwiał z nami na bieżąco, w codziennych rozmowach. Narady stały się w ten sposób czczą formalnością, suchym referowaniem planów na najbliższe dwa tygodnie, wyliczaniem gdzie i kiedy jakieś koło postępowej młodzieży zorganizuje kolejną międzynarodową sesję poświęconą walce z zacofaniem, daniu odporu siłom konserwy oraz uświadomieniu światu nieuchronności obyczajowych i politycznych przemian. Albo ile to bohaterskich kobiet podda się wkrótce dobrowolnej sterylizacji, raz na zawsze uwalniając się od upokarzającego rozrodu. Albo jaka to kolejna sławna pisarka zachwyci się Polską i jej marszem w awangardzie narodów świata. Albo jakie to kolejne fakty będziemy mieli do wepchnięcia motło-chowi, by przekonać go, że powodzi mu się już prawie tak, jak na zachodzie, a będzie jeszcze lepiej. Nuda. Tego dnia pani Bernadetta siedziała cały czas cicho, ze żmijowatym uśmieszkiem, świadczącym, że coś ukrywa w rękawie. Obok mnie kierownik,-pionu młodzieżowego rysował w notesie biegnącą świnię, co stanowiło jego ulubione zajęcie na naradach. Cieniował ją długo starannymi, gęstymi pociągnięciami długopisu, cyzelując pracowicie podkręcony fantazyjnie ogon. Gdy zabrał się do niesionego w świńskim ryju kwiatu, przewodnicząca zabrała głos. - Mam panom do zakomunikowania kilka istotnych spraw. Stają przed wami nowe zadania. Raua Europejska wyznaczyła nowe cele, których realizacja jest sprawą priorytetową i bardzo pilną - oznajmiła, kładąc nacisk na ostatnie słowa. Od razu zrobiło się ciekawiej. Mój sąsiad odłożył długopis, pozostawiając narysowany do połowy kwiatostan, a gramatyk oderwał skryte za grubymi szkłami oczy od schowanego dyskretnie w stercie notatek skryptu. - Nie przypominam sobie, żebym dostał jakieś nowe wytyczne od Rady - rzucił spokojnie Rafał, rozpierając się wygodnie w fotelu i skupiając całą uwagę na wydobywaniu ze swej fajki coraz to gęstszych kłębów dymu. - Dotrą do pana w stosownym czasie. Ze względu jednak na wagę spraw, uważam za stosowne przedstawić zamierzenia Rady już teraz. Szkoda czasu, by to odkładać. To, co streszczała przez następnych parę minut mnie osobiście niewiele wzruszało. W końcu miałem pełny luz człowieka, który dostaje do zrobienia konkretne detale, a całości ogarniać nie musi, ani za nią nie odpowiada. Od tego miałem szefa. W miarę jednak, jak mówiła, twarz Rafała ściągała się coraz bardziej, a jego oczy zwężały się, aż zaczęły przypominać cienkie, z lekka tylko podpuchnięte i podsinione szparki. - Rada oszalała - stwierdził wreszcie sucho w ciszy, która zapadła po słowach przewodniczącej. - Słucham? - kąciki wypacykowanych warg podjechały delikatnie do góry. - Pan, zdaje się, uważa się za mądrzejszego? - W każdym razie uważam, że przedstawione przez panią decyzje po pewnym czasie zniszczą wszystko, co dotąd udało mi się osiągnąć. Jest za wcześnie. Rozumie pani? Za wcześnie. Tutejszym ludek jeszcze nie dojrzał do zaakceptowania takich posunięć. Będą protesty. Zamieszki. Nie obejdzie się bez użycia siły. Trzeba się będzie w coraz większym stopniu opierać ną fanatykach, którzy zamiast umiejętnie wygaszać i usypiać spory, zaczną je podsycać. Zamiast odciągać ludzi od religii, zaczniemy popychać ich do niej i przysparzać Kociołowi świętych męczenników. W efekcie... - Do pana wciąż jeszcze chyba nie dotarło, że to jest rewolucja. Nie obejdzie się, prędzej czy później, bez ofiar, a przeciwników tak czy owak trzeba będzie zmusić do posłuszeństwa siłą. Mamy w tej chwili dość siły. I żadnych powodów, by czekać. - Rewolucje mają krótki żywot. Zastanawiała się pani kiedyś, co załatwiło komunistów? Mogę pani powiedzieć: bezmyślna pogoń za doraźnymi efektami. Nowy układ społeczny musi się długo utrwalać, krzepnąć, nowej ideologii trzeba dać czas na takie wrośnięcie ludziom w mózgi, żeby już nie potrafili jej wyrwać. Żeby obezwładnić wszystkie grupy, trzeba ten proces prowadzić stopniowo. Inteligencja - powiedział to w wyraźnym cudzysłowie - jest już w zasadzie nasza. Najwyżej trochę powzdycha. Ale prosty, głupi polski robol czy chłop jest uodporniony na wszelką argumentację, nie da się go szybko przerobić żadną propagandą. Potrzeba przyzwyczajenia. Niższe grupy społeczne charakteryzują się ogromną inercją. - Pociągnął nerwowo kilkakrotnie fajkę. - Można ich nie brać pod uwagę rozpatrując sprawę tylko na ten moment. Rzecz w tym, że ja staram się myśleć prespektywicznie i obliczać sprawy na dłużej niż rok czy dwa naprzód. I Rada powinna postępować tak samo. Jeśli dla przymusu aborcji posłużymy się siłą, proces wchłaniania niższych grup zostanie raz na zawsze udaremniony. To nic, że chwilowo się ugną, i że jeszcze przez czas jakiś będzie pani święcić kolejne sukcesy. Zostanie nam tłum zaciętych w nieufności, wiedzących swoje ciemniaków, broniący się przed nami coraz większą podatnością na obrzędowość religijną. Aż w pewnym momencie, w odpowiedniej chwili, ktoś poderwie ich przeciwko nam i użyje do swoich celów. I tak się to wszystko skończy. Odłożył fajkę na stół i uśmiechnął się gorzko do przewodniczącej. - Żal patrzeć, jak głupota i fanatyzm biorą górę nad zdrowym wyrachowaniem. Do diabła, jąk gdyby głównym celem ruchu nie było zbudowanie trwałego, wygodnego układu, tylko nie dopuszczenie do rodzenia się w tym kraju dzieci. - To zabrzmiało jak rezygnacja z pełnionej funkcji - w jej twarzy nie było ani śladu rozgoryczenia. - Próżne nadzieje. Dałem jedynie wyraz swojemu rozczarowaniu, sądziłem, że Rada wykaże się większym rozumem. - Przewodnicząca długą chwilę mierzyła go wzrokiem, wreszcie oznajmiło sucho: - Panie Rafale, nam chyba przestaje być ze sobą po drodze. Te słowa i ten ton na posiedzeniach zarządu Ruchu musiały budzić panikę. - Jest pan amoralnym cynikiem. Człowiekiem, nie potrafiącym ogarnąć naszej idei i sensu ogarniających świat przemian. Mówiłam już panu kiedyś, że przyjdzie taka chwila, gdy przestaną nam być potrzebni drobni krętacze... - Tylko nie drobni - przerwał jej. - ... drobni krętacze, nawet tak zręczni jak pan. - Przerwała na moment, jakby chciała podkreślić efektowną pauzą ostatni cios. - Myślę, że ten człowiek, który nazwał pana "dzieckiem Urbana" miał dużo racji. Musiała w coś trafić. Pochylił się w jej stronę i wycedził z wściekłością: - A pani jest ograniczoną, zacietrzewioną dewotką feminizmu. Nawet sobie pani nie zdaje sprawy z tego, co naprawdę robi i dla kogo. Z dwojga złego wolę cyników. Przynajmniej wiedzą, czego chcą, i zazwyczaj osiągają cel. Fanatycy różnią się od nich tym, że zazwyczaj też w końcu kładą głowę pod własnoręcznie zbudowaną gilotynę. Ostanie słowa wyrzucił z siebie wręcz z furią. Przewodnicząca skwitowała to drwiącym uśmiechem. Nagle jakby oklapł, sięgnął po fajkę i zaczął ją nabijać tytoniem. - Porozumiem się z radą - rzucił. - Oczywiście. Ma pan do tego prawo. Powinna na tym skończyć, ale widocznie chciała się jeszcze nacieszyć sukcesem. Potoczyła po nas wzrokiem. - Ta dyskusja nie była potrzebna - oświadczyła. - Panowie jesteście zobowiązani wykonywać polecenia. Bez względu na to, kto akurat pośredniczy między wami a Radą. Czy też mają panowie jakieś zastrzeżenia? - zatrzymała wzrok na mnie. - Pan? Zdawało mi się, że chce pan coś powiedzieć. -Nie mam nic do powiedzienia - odparłem, zresztą zgodnie z prawdą. - Mnie osobiście nic nie dziwi. Nawet dziewice zachodzące w ciążę. Nie wiem, po co ani dlaczego to powiedziałem. W każdym razie reakcja była zaskakująca. Twarz pani Bernadetty zmieniła się w jednej chwili. Przypominała psa Pawłowa, który nagle usłyszał dzwonek. - Co? - wyrzuciła z siebie zmienionym głosem. Kątem oka dostrzegłem, jak Rafał gwałtownie wbija we mnie wściekłe spojrzenie, poruszając bezgłośnie ustami: "stul mordę!". Rozejrzałem się niepewnie. - No... - zacząłem - taki dowcip. Może nie najlepszy. Przepraszam, ale jestem dziś zmęczony. Zapadła nienaturalna cisza. - Dobrze. Myślę, że na tym poprzestaniemy - oznajmił Rafał. - Chyba, że są jeszcze jakieś pytania? PAJĄK Zdołałem tylko wrócić do swojego gabinetu, aby dowiedzieć się, że mnie do siebie wzywa. Siedział za biurkiem, tuląc we wnętrzu dłoni kieliszek. Napełnił i bez słowa podał mi drugi. - Co ci strzeliło do łba z tymi dziewicami w ciąży? Próbowałem powtórzyć, że tak mi się po prostu powiedziało. - Nie rób ze mnie durnia - zirytował się. - Gdzieś to słyszał? - Nie wiem, tak jakoś... Czy ja coś powiedziałem, no...? - Cholera wie - wzruszył ramionami. - Czysta ciekawość. Pindy jakoś dziwnie reagują na takie rzeczy. A zwła szcza wydział wewnętrzny. - Odstawił pusty kieliszek na blat. - Żeby ich jasny szlag! O takiej sprawie dowiaduję się dosłownie w przeddzień, i to od niej! Baba jest sprytniejsza, niż myślałem. - Zachowałem taktyczne milczenie. Szef również przeżuwał coś przez chwilę w ciszy. Potem gwałtownie poderwał głowę, jakby go olśniło. - Ta twoja Magda? - ni to zapytał, ni to oznajmił. - Wcale jej nie kłułeś, co? Prawda, chciałeś się żenić! Słuchaj, Alek, trudno się w tym wszystkim połapać, ale to może być klucz. Jak cholera. No gadaj żesz, do kurwy nędzy! Miałem ochotę wyparować albo schować się we własnych butach. - No dobrze - przyznałem wreszcie. - Zgadł szef. Zwariowało się dziewczynie, czy to moja wina? Zawsze za dużo latała po kościołach, no i w końcu ją naszły mistyczne odjazdy... Zresztą, nie widziałem jej już od paru miesięcy. Podniósł się energicznie i zaczął przechadzać po gabinecie. - Od ilu miesięcy? - Ze cztery. - To już powinno być widać? Mam nadzieję, że się nie dała zarejestrować? Zgłupiałem. - Szefie - zacząłem bezradnie. - Szef poważnie... że ona mogła naprawdę zajść z... Wierzy szef w coś takiego? - Nie wierzę - zatrzymał się, oparł lewą rękę o regał i jednym ruchem opróżnił kieliszek. - Pewnie, że nie wierzę. Wszystko, co w życiu zdołałem osiągnąć, to tylko dzięki temu, że w ogóle nie brałem pod uwagę, czy w coś wierzę, czy nie. Zresztą, takie rzeczy nie zdarzają się od dwóch tysięcy lat. Odstawił szkło, po czym przetarł mocno twarz rękami i kilkakrotnie potrząsnąć głową. - Kurwa mać! Kurwa mać! - powtórzył. - Ale to wreszcie wszystko tłumaczy. Wszystko. Zbyt oczywiste, żeby na to wpaść, nawet patrząc codziennie pindom na ręce. - Co tłumaczy? - zapytałem zdezorientowany. - - Ten obłęd ze skrobaniem dzieci, "upokarzający ród"... że zamiast dalej iść metodycznie, krok po kroku, Rada nagle głupieje i zaczyna pchać przymusową aborcję, jakby się im paliło w majtkach. Nic nie rozumiałem. Nie, to nieprawda: już rozumiałem, tylko nie byłem w stanie przyjąć tego do wiadomości. - Mogę zapalić? - odezwałem się bezradnie. - A pal, kurwa. - Znowu zatopił się w myślach, wędrując po gabinecie. - No dobrze - zaczął wreszcie. - Wymyśliliśmy do tego kupę argumentów nie do zbicia, pindy na swój własny użytek drugie tyle, ale sprawa była wyraźnie założona z góry. Cały czas mi to nie grało, cholera. Cała reszta tak, wyzwalanie kobiet, proszę bardzo, hasło dobre jak każde inne... Stara metoda, biedni przeciwko bogatym, głupi przeciwko mądrym, czemuż by nie kobiety przeciwko mężczyznom; byle dać pretekst do rozpętania obłędu i wyjechać na nim na sam szczyt. Ta sprawa z przymusową aborcją wydawała mi się niepotrzebnie doklejona, w końcu nikt im nie zabrania wykańczać dzieciaków, kiedy tylko mają na to ochotę... A teraz patrz - przysiadł na krawędzi biurka i zaczął mi tłumaczyć z ożywieniem: - Załóżmy, że wiesz o zbliżających się narodzinach gościa, który ma cię wgłębić. Wiesz mniej więcej gdzie i kiedy, ale szczegółów nie znasz. Nie możesz do tego dopuścić. Co się narzuca? - Rachunek prawdopodobieństwa. - Właśnie. Rżnąć jak popadnie, im więcej, tym większa szansa, że przy okazji trafisz tego właściwego. Stara historia, do cholery. Ale wiadomo, że ta akurat matka sama z siebie dziecka nie zabije. Trzeba ją zmusić. Oczyszczenie populacji to genialny pretekst. Użycie do tego feministek wręcz się narzucało. Ale w końcu on ma niesamowity łeb, i wciąż się uczy. - Szefie - niemal jęknąłem. - Co mi szef próbuje udowodnić? - Że mam unikalną szansę wyciąć najlepszy numer w swoim życiorysie. Albo się tak wyłupić, że nie daj Boże... - znowu pokręcił głową. - Nie, cholera, to trzeba najpierw sprawdzić. To czy ona naprawdę... Miałem kiedyś jednego znajomego skrobacza, może nie zakapuje. Zaczął przerzucać papiery, potem kartki wydobytego spośród nich notesu. Wziął telefon, podumał nad nim chwilę i odstawił go na miejsce. - Do bani - stwierdził. - Zbieraj się. Pojedziemy po nią od razu. Siedziałem w jego toyocie, ciągle zastanawiając się, czy to Magda zwariowała, czy on, czy w ogóle wszyscy. - To się wszystko nie trzyma kupy - próbowałem beznadziejnie przekonać samego siebie. - Przeciwnie. To się dopiero teraz trzyma kupy. W końcu kto inny potrafiłby coś takiego zmontować? Zauważ, jak on się uczy. Za każdym powtórzeniem poprawia poprzednie błędy. Komunizm był już prawie doskonały. - Szefie - podjąłem ostatnią, rozpaczliwą próbę. - Przecież, na litość boską, żadnego Diabła nie ma! Boga zresztą też, do cholery! - Jasne - skinął spokojnie głową. - A dziewice nie rodzą dzieci. ORAZ TO, ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ. Ktoś musiał nadać sprawę. Może osobiście pani Wsadzaj? A może któryś z kolegów z wydziału zamieścił dziwaczny incydent z narady w swym rutynowym donosie, który dolazł do wydziału wewnętrznego i wywołał tam zainteresowanie? Rafał musiał to przeczuć. Bezpośrednio od tego swojego znajomego łapiducha zawiózł Magdę do siebie. Duża willa, za miastem, z dala od innych. Przekonał nas, że to najlepsze wyjście. Następnego dnia pojechałem na Kabaty po jej rzeczy. - Gorzej niż myślałem - stropił się Rafał. - Wewnętrzny, jak nic. Musicie stąd wiać. - Dokąd? - trzęsły mi się ręce. - Na zachód? - Zgłupiałeś. Żadnej szansy. Cholera, to nie będzie proste. On na pewno to przewidział. W końcu w dobie komputerów nietrudno mieć pełną kontrolę nad tym, kto wyjeżdża, a kto przyjeżdża. Można załatwić sprawę gdzieś na boku, bez rozgłosu. Trzeba będzie to zrobić, tak, żebyście zniknęli niepostrzeżenie. - Poklepał mnie po ramieniu. - Dwa dni. Tyle potrzebuję, żeby coś zmontować. Pokiwałem bezradnie głową. - Chodzi o jakieś miejsce, gdzie cywilizacja nie raczyła jeszcze dotrzeć w całej pełni. Może Bliski Wschód. Na pewo najpierw na Ukrainę, i potem dalej. - I to się da zrobić? Przytaknął uspokajającym gestem. - Nie musi wiedzieć, że to już. Nie musi wiązać twojego wyskoku na naradzie z czymkolwiek więcej, niż że po prostu obiło ci się coś takiego o uszy. Pewnie w ogóle o nim nie wie. Ma swoich ludzi, a oni się mylą, jak to ludzie. Maca na ślepo. Myślę, że macie szansę. Roześmiał się nagle. - Wszystko się, cholera, ciągle powtarza. Kierunek na Zaleszczyki. W tym kraju zdaje się to stała droga, kiedy raczy się tu pojawić nasz aktualny szef. Nie widziałem w tym nic wesołego. - Idź do niej - rzucił, kierując się ku schodom do garażu. - I tak się dzielnie dziewczyna trzyma, ale powinieneś przy niej być. - Zawahał się, ściągnął ze stołu niedopity kieliszek i swoim zwyczajem zażył beznamiętnie jego zawartość. Whisky spłynęła mu do brzucha, poruszając jakiś ukryty mechanizm. Chodząca księga cytatów otwarła się z szelestem. - A kiedy przyszło uciekać uniósł dziecko, o którym wiedział, że nie jest jego i najcięższy koszyk - powiedział ni to do siebie, ni do mnie. - Zdaje się, że zostałeś wybrany. Mam nadzieję, że mi nie przyniesiesz wstydu. Wybrany. Chyba do tego, żeby zawsze mną ktoś kręcił. Magda, pindy, Rafał, a teraz Bóg we własnej osobie. Nie miał kogo wybrać. Może zresztą naprawdę nie miał. Nie mogła znać moich myśli. A przecież to, co powiedziała, brzmiało dokładnie jak odpowiedź na nie. - Wiedziałem, że do mnie wrócisz. - Przytuliła się ufnie. Kochałem ją. Cóż mogłem poradzić - może to chemia, może przekleństwo losu, a może dar od Boga. Delikatnie przeciągnąłem palcami po jej brzuchu, po dziecku, o którym wiedziałem, że nie jest moje; i nie potrafiłem oprzeć się wzruszeniu, mimo bolesnej świadomości, że poderwał mi tę moją jedyną dziewczynę na świecie ktoś, z kim nie miałem nawet cienia szansy się mierzyć. Ale przynajmniej mogłem się pocieszyć, że, cholera, od razu wiedziałem, co dobre. - Skąd to mogłaś wiedzieć? - Skoro byłeś ze mną tak długo... To znaczy, że Bóg wybrał właśnie ciebie, prawda? Ty możesz tego nie rozumieć, ja też, ale On wie, co jest w człowieku naprawdę. I do czego, kiedy przyjdzie na to pora, okaże się zdolny. No dobrze. Powiedzmy. Ale dlaczego Rafał zrobił to, co dla nas zrobił?, LUDZIE JAK MY - Dlaczego właściwie pan to wszystko robi? - pyta Magda. Nie śpi już. Dojeżdżamy. Nie spisał nas żaden patrol, nie dogonił żaden pościg, nie zarejestrowała zaspana obsługa rogatki. Dojeżdżamy. Przecież musieliśmy dojechać. Nie powinienem mieć co do tego żadnych wątpliwości, tak jak Magda. - Po prostu z wyrachowania - odpowiada Rafał. Magda kręci głową. - Pan wie, że to nieprawda. Panem kieruje co innego. - Tak? Co na przykład? - Nienawiść. Tak przynajmniej sądzę, po tym co opowiadał Alek. Nienawidzi pan ludzi. A już swoich rodaków zwłaszcza. - A, chodzi pani o moją pracę? - robi minę "może - może". - Coś w tym jest. Ale, wybaczy pani, za co właściwie skurwysynów lubić? Stado głupiego bydła. - Czy trzeba koniecznie mieć powód? Może powinno się ich kochać jakby na kredyt, w nadziei, że kiedyś na to zasłużą? - Pani mówi zupełnie o czym innym. O miłości bliźniego. W porządku, bliźniego mogę kochać. Ale tłumu, stada... Nie, zdecydowanie nie. Z reguły zresztą ma taki los, na jaki sobie zasłużyło. Marzy tylko o tym, żeby móc kogoś deptać, kogoś nienawidzić, dać upust wszystkim swoim zwierzęcym instynktom. Co zrobili murzyni w RPA, jak tylko przestali dostawać wycisk od afrykanerów? Zaczęli się sami wyrzynać nawzajem. Albo narody byłego ZSRR? - Rozumiem. "Trzeba dopiero uświadomić sobie, na jak bezgraniczną pogardę zasługuje człowiek, żeby móc się stać prawdziwym bolszewikiem". Czy to jest pańskie wyznanie wiary? Nie zważając na fakt, iż właśnie wchodzimy w zakręt, Rafał obraca się i długą chwilę przygląda Magdzie, jakby zdumiony, że kobieta przemówiła ludzkim głosem. Ona odpowiada mu tym swoim gorzkim, smutnym uśmiechem. W końcu kieruje spojrzenie z powrotem na drogę. Z trudem udaje mi się powstrzymać westchnienie ulgi. - Włodzimierz Ilicz nie jest moim idolem, jeśli o to pani chodzi. Chociaż mam duży szacunek dla jego umiejętności fachowych. A co do wyznania wiary... Tak się składa, że ja straciłem wiarę, i to dość dawno. - To chyba najgorsze, co może się człowiekowi zdarzyć. - Nie sądzę. Najgorzej jest wtedy, gdy ktoś taki, kto stracił wiarę, stara się rozpaczliwie znaleźć sobie jakąś nową. Tego szczęśliwie zdołałem uniknąć. - A te dzieci? Przecież ustawa weszła już w życie. Setki tysięcy dzieci zamordowanych, zanim zdążyły się urodzić. Nie ciąży to panu na sumieniu? Czemu miałoby akurat mnie szczególnie ciążyć? - odpowiada z irytacją. - Co roku od lat skrobie się w tym kraju tysiące dzieci. Co za różnica, czy kobiety robią to na własną odpowiedzialność, czy mają pretekst, żeby się z tej odpowiedzialności zwolnić? Pewnie, że to zbrodnia. I co z tego? Cała historia ludzkości to jedna wielka zbrodnia. Ciągłe mordowanie jednych grup przez inne, z odpowiednią ideologiczną podkładką albo bez niej. Czy to ja tak urządziłem? Czy mam jakikolwiek wpływ na to, że tak zwana ludzkość raz na jakiś czas dostaje obłędu i pławi się we krwi niewiernych, heretyków, elementów rasowo niepożądanych albo wrogów klasowych? Czy jestem w stanie to zmienić? I dlaczego miałbym marnować życie na beznadziejną walkę z tym, że tak zawsze było, jest i będzie? - Może na tym polega sens naszego życia? Na podejmowaniu tej beznadziejnej próby? - Może. Ja osobiście widzę go gdzie indziej. Życie, proszę pani, to pisanie powieści. Musi być wartka, pełna fabularnych zwrotów, mieć nastrój, smak, i odpowiednią ilość wszystkiego: i głębszych przemyśleń, i momentów, i liryzmu. Mniej więcej wiem, w którą stronę zmierza moja powieść. I jak się skończy. Mogę to pani obiecać, że będę umierał jak imć Samuel Łaszcz, strażnik koronny: śmiejąc się w kułak i niewiele dbając o rachunek, który mi wystawią u świętego Piotra. Na pewno będzie spory, ale chyba zmieści się w granicach normy. Zresztą, nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Dlaczego? - Więc może dlatego, że noszę pod sercem tego, który przyjdzie to wszystko zmienić? Magda nie może z tylnego siedzenia widzieć jego twarzy. Może to i lepiej. - Nie chciałbym się wyrażać, co zmieni. Znowu da się zamordować, i jeszcze dostarczy ludziom kolejnego powodu do tępienia innych: że w niego nie wierzą. Ale cóż, gra musi się toczyć. Nie mam ambicji ogarniać jej ani wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Staram się tylko nie nudzić. I na razie mi się to udaje. - A to, że nam pan pomógł? Też tylko po to, żeby się nie nudzić? - Przyzna pani, że to świetny, zaskakujący zwrot akcji. W końcu nikt nigdy do końca nie wie, dla kogo gra. I czy jest gdzieś powiedziane, że nie można grać po obu stronach? Zdaje się, że święty Ignacy Loyola nie przewidział takiego wariantu. Ale to był prostoduszny człowiek. - Więc woli pan tam wrócić? - I dalej robić te straszne rzeczy. Domyślam się, jak to pani ocenia. Ale dawno już przestałem się zastanawiać nad swoją moralnością. Magda zaprzecza ruchem głowy. - Staram się nie sądzić innych. - Albowiem tak jest nakazane w piśmie. To mnie zawsze intrygowało: jakim cudem dobro jeszcze istnieje, stosując tak nieskuteczne metody? - Widać z jego punktu widzenia nie są nieskuteczne. - Zapewne. Nigdy nie czułem chęci do zaglądania Bogu w rękawy. - Myślę, że powinieneś pojechać z nami - odzywam się. - Pindom już niedługo nie będziesz potrzebny. Teraz przyszedł czas na chamską, nachalną propagandę. A to nie jest twój styl. - Czegoś cię jednak nauczyłem - śmieje się i ze śmiechem uderza w deskę rozdzielczą wozu. - Cholera, to jednak jest skuteczne. W końcu zabrał mi najlepszego ucznia, w parę minut, bez problemu... a ja męczyłem się prawie rok, żeby z ciebie zrobić takiego samego skurwiela jak ja sam. A tobie z kolei wyjął dziewczynę. I żaden nie ma pretensji. Coś w tym musi być. Coś, czego nie rozumiem. - Myślę... - próbuję znowu. To nie myśl - ucina sucho. - To z kolei nie jest w twoim stylu. Dobrze wiem, co dalej będzie, i zaręczam ci, że wszystko zostało wkalkulowane w koszta imprezy. Za parę miesięcy pani Wsadzaj dostanie orgazmu, mogąc mi zakomunikować, że Rada wyznaczyła mi zaszczytną misję redaktorzenia w "Wyzwolonej Kobiecie Ostrołęckiej" albo czymś takim. Później będzie parę lat bujnego rozkwitu Ruchu, a potem zacznie się on sypać. Pani Wsadzaj dawno już będzie nieaktualna, gdy ja okażę się czołowym bojownikiem, zasłużonym dla obrony kraju przed rozwydrzonymi, zbrodniczymi babami. - Przerywa na moment, wpatrując się w drogę. - Za czasów mojej młodości obalano komunizm. Teraz to już na pewno miał być raj. A kto go obalał? Sami byli komuniści. Tacy, co naprawdę z tym kurewstwem walczyli albo już dawno gryźli ziemię, albo im tak przygięto karki, że się przestali liczyć, albo od razu przy rozdaniu kart wydymano ich jak świerszczy, bo mieli skrupuły i starali się grać uczciwie. Cóż poradzić, szlachetnych może czekać nagroda w niebie, ale tu, na ziemi, liczą się tylko mendy. Bo zawsze przydają się obu stronom. Więc nie próbujcie mnie z łaski swojej nawracać. Zwalnia, podjeżdżając pod biało-czerwone barierki uśpionego o tej porze przejścia granicznego. - Pindy mnie jeszcze popamiętają. A wiecie za co? Zablokowały wznowienie Sienkiewicza. Że niby propaguje samczą brutalność i przedmiotowe traktowanie kobiet - staje i gasi silnik, po czym ogląda się na Magdę. - Obiecała pani nie sądzić - przypomina. - Nawet nie próbuję. KICZ Rześkie, poranne powietrze. Zabieram plecaki i domykam pokrywę bagażnika. Srebrzysty wóz stoi na podjeździe, cichy, spokojny, jakby odpoczywał. Wreszcie Rafał wraca. - Paszporty są w zasadzie w porządku, ale starajcie się ich jak najmniej używać. W każdym razie nie tam, gdzie można sprawdzić numery w komputerze. Ma się jeszcze znajomych - dodaje, jakby się chwalił. - Celnik nie będzie robił kłopotów. Pół godziny stąd jest podobno stacja kolei. Kraj jeszcze trochę niespokojny i dziki, ale z bożą pomocą powinniście sobie dać radę. Uśmiecha się po swojemu, jakby z drwiną. Całuje Magdę w policzek, potem ściska mi rękę. - Mój Boże, co za kicz - mówi jeszcze z niesmakiem, patrząc gdzieś ponad naszymi głowami, i zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, odwraca się gwałtownie, wsiada do toyoty i wykręca na szerokim podjeździe. Jakby się bał, że padnie jakieś słowo, na które nie zdoła znaleźć błyskotliwej riposty. Patrzę za samochodem, aż znika za zakrętem drogi. Potem ruszam za Magdą. Już po tamtej stronie zatrzymuję się, przypominając sobie jego ostatnie słowa. Ponad postrzępioną ścianą lasu rozlewa się słoneczną plamą na szarym niebie brzask. Rzeczywiście. Kicz pierwszorzędny. - Nu, prohodyte, prohodyte - popędza nas ukraiński strażnik, rozglądając się na boki. Przerzucam sobie plecak Magdy przez lewe przedramię, prawą ręką obejmuję ją lekko w pasie. Jeszcze przez chwilę opiera głowę na moim barku, patrzę na jej słodką twarz, na głębokie, zawsze odrobinę wilgotne oczy. I przez moment czuję się tak, jakby to wznoszące się nad lasem słońce eksplodowało mi w piersiach. Ruszamy powoli skrajem drogi. Przed siebie. czerwiec - sierpień 1990