11015
Szczegóły |
Tytuł |
11015 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11015 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11015 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11015 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LEONARD
UPIÓR
(wydanie II poprawione i uzupełnione)
Pomorze • Bydgoszcz • 1987
Okładkę i kartę tytułową projektował
Jan Bokiewicz
Copyright by Leonard, Bydgoszcz 1987
Redakcja Wydawnictw Pozaprasowych „Pomorze”
Pomorskiego Wydawnictwa Prasowego RSW „Prasa—Książka—Ruch
w Bydgoszczy
Serca ludzkie
na każdej szerokości geograficznej
biją jednakowym rytmem
Wszystko inne,
co się na ten temat pisze i mówi,
to jadowita bzdura
CZĘŚĆ PIERWSZA
PATRICK MOORE AND CO.
Peggy Moore czuła się nieszczęśliwa. Samopoczucie jej wielu ludziom wydawałoby się co najmniej dziwne:
była piękna, zgrabna, miała rozkochanego w niej bez pamięci ojca, wyrozumiałą matkę, często uszczypliwą
co prawda, ale również tolerancyjną siostrę, Kathleen, i w ogóle wszystko, co dwudziestotrzyletnia córka
potentata obuwniczego Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii w czwartym roku wojny mieć mogła. A
mimo to cierpiała. Świat, wbrew pozorom, nie był dla niej łaskawy.
Peggy była zakochana a jednocześnie nieszczęśliwa, ponieważ głupia wojna nie pozwalała jej korzystać w
pełni z uroków miłości.
Rzuciła się ojcu na szyję.
— Musisz coś zrobić! — zażądała. — Musisz go ściągnąć do Londynu, bo inaczej...
— Aha — mruknął ojciec Peggy pogrążony myślami w produkcji setek tysięcy par butów dla armii i tyluż
tysięcy par obuwia cywilnego dla zaopatrzenia sieci domów obuwniczych firmy „Patrick Moore and Co.”
rozrzuconych w głównych miastach Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii.
— Tatusiu! — tupnęła Peggy — ja do ciebie z tak ważną sprawą, a ty nawet w domu ślęczysz nad tymi
papierzyskami. Wcale mnie nie słuchasz!
— Ależ słucham, słucham — Mr. Moore odłożył bilans surowcowy swoich licznych zakładów. — Co
muszę, kochanie?
— Sprowadzić Lena do Londynu albo wynająć mi dom w pobliżu Battery Campu. I zmusić go, aby się na to
zgodził.
— Czyżby ten i człowiek miał coś przeciwko temu? Peggy przylgnęła do ojcowskiej piersi.
— Zaskakujesz mnie, kochanie, naprawdę — mruknął Mr. Moore wcale nie żartując. Pogłaskał córkę po
jedwabistych włosach. — Jak się ten człowiek nazywa?
— Len — odrzekła Peggy bliska załamania i jeszcze mocniej wtuliła się w ojca.
— Len... — powtórzył Mr. Moore. Imię to słyszał z ust córki ostatnio dość często, lecz nie przywiązywał do
tego większego znaczenia. Imiona lokatorów serc dzisiejszych młodych kobiet tak szybko się przetasowują.
— A co się stało z Clarkiem? — spytał w najlepszej wierze.
Gdyby wiedział, co tym wywoła, wolałby ugryźć się w język. Jego ukochana Peggy odskoczyła od niego jak
oparzona i krzyknęła:
— Jesteś nieludzki! Nieludzki, nieludzki! — tupała nogami głośno szlochając.
Serce papy Moore’a ścisnęło się z żalu. Clark... Porucznik Clark Buffalo z 13 Amerykańskiej Dywizji
Powietrznodesantowej. Chłopak barczysty, uśmiechnięty od ucha do ucha. Musiał jednak zranić czymś tę
delikatną dziewczynę, a on niechcący ranę rozjątrzył. Bał się zbliżyć do córki. Peggy ma irlandzki
temperament. Do czego ta odmiana temperamentu jest zdolna, panu Patrickowi jako rdzennemu
Irlandczykowi nikt tłumaczyć nie potrzebował.
Przezornie odczekał chwilę. Córka stała przy stoliku z syfonem wody sodowej i tuzinem ciężkich
kryształowych szklanek.
— Przepraszam cię, kochanie — odezwał się z bezpiecznej odległości. — Przepraszam i zapewniam, że ten
człowiek... — wypatrywał reakcji córki — nie podobał mi się od samego początku. Przykro mi, że mówię to
dopiero teraz, ale to prawda. Wiedziałem, że go odstrzelisz.
Łkanie ucichło.
— Mówisz to poważnie?
— Przysięgam!
— Ale tak całkowicie, całkowicie poważnie, tatusiu? Mr. Moore podniósł uroczyście dwa palce w górę.
— Przyrzekam ci także, dziecko, nigdy więcej nie wymawiać w tym domu imienia Clarka.
Dziewczyna rozjaśniła się.
— Naprawdę, tatusiu?
Papa Moore potrząsnął energicznie głową.
— Słowo! I sprawisz mi wielką przyjemność zapraszając tego...
— Lena — przypomniała Peggy.
— ...na obiad. Gdzie on się znajduje i kim jest?
— Ach, tatusiu! — Peggy przytuliła się do ojca. — Len jest, najprzystojniejszym chłopcem świata! Len jest
jeszcze wyższy od Clarka i ma niezwykłe maniery, będziesz nim oczarowany. Len jest Polakiem. Pamiętasz,
jak oni wspaniale spisali się podczas bitwy o Anglię?
— Podczas bitwy o... A tak, tak, kochanie. I w dalszym ciągu dzielnie się spisują — dodał Mr. Moore
szczęśliwy z poprawy nastroju córki.
Zaskoczyła go wymiana Clarka na kogoś innego. Nigdy by nie przypuszczał, że ten Jankes wyleci z serca
córki tak prędko. Najprawdopodobniej przy bliższym poznaniu okazał się mniej przyjemny, niż na to
wyglądał.
Zauważył to z niepokojem. Peggy skończy za miesiąc dwudziestą czwartą wiosnę. Jest oczywiście wciąż
młoda, byłby jednak rad, gdyby tak pewnego dnia przedstawiła mu ostatecznego już kandydata na męża.
Peggy jest piękna, odziedziczy fortunę i jej wiek nie ma znaczenia. Martwiło go coś innego. Peggy jest
subtelną dziewczyną, a wojna dokonuje straszliwych wypaczeń w psychice młodych ludzi. Obserwował to
na każdym kroku i drżał na myśl, że jakiś psychicznie pokancerowany człowiek mógłby się dobrać do jego
arcysubtelnej Peggy.
Fakt, że sama do tego nie dopuściła, sprawił mu przyjemność. Clark zrobił na nim dobre wrażenie. Pochodził
z wpływowej w sferach kupieckich rodziny, był wykształcony, z jego osobą Mr. Moore wiązał plany
ekspansji sieci swych magazynów obuwniczych na obszar zachodniej półkuli. Amerykanie są rzutcy. Taki
Clark na przykład mógłby się do tego przydać. W chwilach dobrego samopoczucia niejednokrotnie na
miejsce Clarka wstawiał innych kandydatów do mariażu z Peggy. Wyobraźnia podsuwała mu rożne
konfiguracje. Raz błagał o jej rękę Henry Ford II, innym razem dziedzic fortuny Rockeffelerów, a jeszcze
innym syn Samuela Goldwyna, tego z Metro-Goldwyn-Meyer z Hollywood. W chwilach wyjątkowo
dobrego samopoczucia trójkę tę wymieniał na jednego z kuzynów króla Jerzego VI.
Ale wyobraźnia swoją drogą, a życie swoją. Clarka w sercu Peggy zastąpił Len. Polacy, dowiedział się od
córki, są subtelniejsi od Amerykanów. Poza tym dzielnie się biją i według niej mają dobre maniery. Mr.
Moore cieszył się z tego, chociaż nie wierzył, aby dobrzy wojacy z niezwykłymi manierami byli równie
dobrymi kupcami.
W tej chwili jednak cieszył się i zadowolenie swoje był gotów jakoś okazać. Szukając sposobu, wpadł na
pewien pomysł. Prosty i stary jak świat: wyda ją za Lena. Obejrzy go sobie i — jeśli przegląd wypadnie dla
tego człowieka korzystnie — ożeni go.
Powstrzymał rozpierającą go radość i chwilowo pomysł zatrzymał dla siebie.
— A wiesz co, kochanie? — podsunął ostrożnie myśl. — Może byś zatelefonowała do tego Lena i pod
jakimś pretekstem ściągnęła go do Londynu? Chętnie go poznam.
Peggy rozstała się z ojcem rozpromieniona. Drogi, kochany tatuś — myślała z wdzięcznością — na
wszystko znajdzie radę. Postanowiła zatelefonować do ukochanego wieczorem. Jeszcze nie wiedziała, co mu
powie, lecz zmartwienie o to pozostawiła czasowi. Była dopiero jedenasta. Do wieczora na pewno wpadnie
na jakiś pomysł, a gdyby nawet nie, zrobi to za nią ojczulek. I żeby dobrze przygotować się na przyjęcie
ukochanego, udała się do city.
Trzy godziny później, zmęczona chodzeniem po sklepach, wstąpiła do kawiarni „Nightingale”. Kiedy
kelnerka odeszła z zamówieniem, wtuliła się w fotel. Atmosfera tego lokalu działała na nią kojąco. Lubiła
dyskrecję jego świateł, spokojne kolory wystroju, dywany tłumiące odgłos kroków, a nade wszystko stale
obecny tutaj zapach piżma, tytoniu fajkowego i wybornych francuskich koniaków.
Przymknęła oczy. Mogłaby wchłaniać ten zapach bez końca. Podobno w Ameryce Południowej rosną
drzewa-kwiaty wonią działające erotycznie na wyobraźnię. Peggy nie potrzebowała tych drzew do
uruchomienia swojej wyobraźni, pod tym względem była samowystarczalna. Gdy zasłonięta rozłożystą
palmą przymykała oczy i wdychała jej zapach, czuła, jak przenika ją całą i słodko oszałamia.
Pogrążyła się w marzeniach. Dziś wieczorem usłyszy głos ukochanego, a może już jutro przestanie cierpieć.
Życie stanie się znowu cudowne.
Gmach dowództwa 8 Armii Lotnictwa Strategicznego Stanów Zjednoczonych przywitał kapitana Jamesa
Gerkina gwarem jak w ulu.
— To byłoby niesłychane! — głos majora Reginalda Reeda drżał oburzeniem. — Więcej — pospolite
świństwo! Dowiedziałem się, że gdyby mieli to przyklepać, wówczas stary zaprotestuje u samego szefa
Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. A gdyby i to nie pomogło, podkręci opinię publiczną w domu. Tak
jest, moi drodzy. A on będzie już wiedział, jak to zrobić.
— Stary tego nie zrobi — wtrącił spokojnie pułkownik Bill Burton, który znał generała Doolittle osobiście.
— Nawet kiedy czuje coś tak śmierdzącego. Nie zrobi — dodał z przekonaniem. — Na pewno poczeka na
wyjaśnienie sprawy, a potem rzecz załatwi w cztery oczy z nominowanym. Znam go jak siebie, mogę się z
wami założyć.
— A jeśli nominację otrzyma właśnie Eisenhower? — podważył motyw zakładu i w ogóle cały problem
zastępca dowódcy do Spraw Sprzętu Latającego Armii, podpułkownik Sheridan.
Pułkownik Frank Dovers z Wydziału Wojny Psychologicznej, który przypadkowo znalazł się w gronie
podnieconych kolegów, uśmiechnął się zagadkowo. Wybór generała Eisenhowera na stanowisko dowódcy
połączonych sił sprzymierzonych w Europie przeciąłby raz na zawsze spekulacje związane z istnieniem 8
Armii Lotnictwa Bombowego jako niezależnego związku strategicznego amerykańskich sił zbrojnych na
Zachodzie. Zadaniem służbowym Doversa jest psychologiczne oddziaływanie na żołnierzy — niełatwe
zadanie, choć wielu kolegów uważa jego funkcję, pełnioną wśród młodych, zdrowych ludzi za synekurę. Ale
niejeden, gdyby spotkał się oko w oko z problemami psychiki ludzkiej, podrapałby się po głowie. Choćby z
takim jak ten. Armia amerykańska odstawia większość brudnej roboty za Anglików, to pewne, i ludzie mają
na ten temat swoją opinię. A teraz do kompletu, kiedy wszystko ma się ku końcowi, ci szczwani faceci
gotowi jeszcze wystrychnąć Roosevelta na dudka, nie wolno przyglądać się temu obojętnie.
Jako jedyny z grona sześciu oficerów sztabu armii oraz członek personelu latającego odmówił przyjęcia
zakładu.
— A więc, Frank, uważasz, że stary to zrobi, co? — zaczepił go pułkownik Burton.
— Nic podobnego nie powiedziałem.
— To dlaczego nie przyjmujesz zakładu? A może boisz się przegranej, co?
— Nic podobnego — zaprzeczył żywo Dovers. — Wcale się nie boję. Mogę się założyć, że się nie boję.
Major Reed ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami.
— Zostaw go. On musi te rzeczy wpierw uzgodnić z sobą... Ja przyjmuję zakład i podbijam o pięć punktów.
Doolittle nie będzie czekał i rzecz uprzedzi. Stawiam piętnaście punktów, że uprzedzi. Dewizą naszej armii
jest atak.
— Pewnie! Jesteśmy armią ataku — przytaknął pułkownik Finnegan zastępujący dowódcę sztabu armii,
generała Holta, przebywającego chwilowo na urlopie w Stanach. Wczoraj dostał od niego pocztówkę
wysłaną z Waszyngtonu. A przecież Holt mieszka w San Francisco...
— Przyjmuję zakład przeciwko Billowi! — zawołał. — Coś mi się wydaje, że urlop Holta nie jest zwykłym
urlopem.
— A dlaczego by nie miał być? — obstawał przy swoim pułkownik Burton, który znał generała Doolittle’a
jeszcze z West Point. Doolittle już jako kadet wyróżniał się zrównoważonym charakterem. Doolittle był
zawsze w porządku. Znając generała tak dobrze mógł śmiało podjąć wyzwanie Reeda.
— Biorę twoje piętnaście punktów i dodaję dziesięć, razem dwadzieścia pięć. — Podniósł rękę na znak
przejęcia akcji.
— Chłopcy, stawiam dwadzieścia pięć dolarów przeciwko jego piętnastu!
Dovers, segregujący podbicia według ich psychologicznego pochodzenia, na moment zagubił się w
porządku. — Na co jest piętnaście, a na co dwadzieścia pięć?
— Moje piętnaście, że generał przystąpi do ataku, zanim ta banda z Pentagonu coś uknuje — wytłumaczył
major Reed.
— A moje dwadzieścia pięć przeciwko jego parszywym piętnastu, że Doolittle odczeka w spokoju do
oficjalnej nominacji głównodowodzącego, a potem dostosuje się do jego decyzji — wyjaśnił zawsze
subordynowany pułkownik Burton.
— A jeżeli facetem tym zostanie Anglik? — podciął go Finnegan.
Burton wzdrygnął się dostrzegalnie.
— Anglik?
— A mało nam już namieszali?
— Obojętnie, kto nim zostanie — obstawał przy swoim Burton. — Chłopak nasz czy ich, Doolittle dostosuje
się do decyzji. —
Z ręką wyciągniętą do zakładu podszedł do Reeda.
Rozległo się klaśnięcie dłoni. Dwadzieścia pięć punktów. Rekordowy zakład w sztabie wynosił dotąd
pięćdziesiąt punktów Ale to był generalski zakład, chodziło, zdaje się... nieważne o co. — Przecinaj! —
zawołał do Finnegana. — Kto następny?
Pułkownik Dovers pokręcił smętnie głową. Niefrasobliwość Amerykanów nie ma granic — stwierdził nie
pierwszy raz od czasu przywdziania munduru, wciąż bez specjalnego niepokoju, a nawet z zadowoleniem.
Wczoraj sam Finnegan odczytał rozkaz Połączonego Komitetu Szefów Sztabów zakazujący wszelkiej dy-
skusji na temat osoby przyszłego głównodowodzącego operacją inwazji Europy. Podobno prezydent
zaniepokoił się szowinistycznymi nastrojami w szeregach armii i zażądał powstrzymania się od gadaniny na
ten temat do dnia ogłoszenia oficjalnego komunikatu w sprawie nominacji. Brytyjczykom na tym zależy...
Dovers domyślał się przyczyny: Brytyjczycy chcą znowu dyrygować w Europie. Podczas poprzedniej jatki
światowej generał Pershing dowodził tylko siłami amerykańskimi. Kiedy wojna się skończyła, otrzymał
rozkaz od głównodowodzącego armiami alianckimi, Europejczyka, atoy zabrał swoje manatki i poszedł do
domu. Teraz chcieliby powtórzyć zagrywkę i dlatego namawiają prezydenta do zamknięcia ludziom gęby.
Przeklęci Europejczycy.
„Wasze niedoczekanie”! — pogroził im w duchu. A na głos oświadczył:
— Jestem przeciwko uprzedzaniu decyzji. Nominację powinien otrzymać Amerykanin. Marshall albo Ike
Eisenhower, z Ikem zawsze się dogadamy. Ale jesteśmy wojskiem. — Wyciągnął rękę. — Przecinaj,
Finnegan.
— Czy dobrze słyszę? — Reed patrzył podejrzliwie na beznamiętną twarz pułkownika. — Toż on jest
wyraźnie przeciwko nam!
Dovers machnął lekceważąco ręką. Specjalista jego pokroju wiedział, co robi. Zadaniem Oddziału Wojny
Psychologicznej jest wpływanie na nastroje panujące w armii. Stan psychiczny żołnierza jest równie ważny
jak jego uzbrojenie, jeżeli nie ważniejszy — stara prawda. Żołnierze francuscy na początku poprzedniej
wojny byli słabiej uzbrojeni i wyszkoleni od niemieckich, a się nie dali... Rosjanie w pierwszym roku wojny
odbierali lania, jakich świat nie widział, a dzisiaj co wyraibiają... Japończycy gonili McArthura po
Pacyfiku... Psychika i jeszcze raz psychika. Żołnierz amerykański jest warchołem z urodzenia. Dobry war-
choł ipod przełożonym nie warchołem będzie złym żołnierzem; przełożonym dobrego warchoła powinien
być tylko warchoł większy od podwładnego. Pod takim dowódcą żołnierz-warchoł będzie najlepszym
żołnierzem. Z wykładni tej wypływał wniosek jasny jak słońce na niebie: zadaniem jego, pułkownika
Doversa z Oddziału Wojny Psychologicznej, jest zadbać o udaremnienie knowań Anglików.
Zawiesił tajemniczo głos.
— To nie wszystko, chłopcy...
W podniosłym milczeniu wydobył z portfela jeden banknot dwudziestodolarowy, jeden pięciodolarowy i oba
położył na biurku; Dovers z prostych rzeczy umiał robić przedstawienie. Potem z drugiej przegrody portfela
wyjął banknot pięćdziesięciodolarowy i rzucił go na poprzednie.
— Poważna sprawa, poważne pieniądze — rzekł flegmatycznie. — Stawiam siedemdziesiąt pięć punktów na
dwie rzeczy naraz. Po pierwsze: armia nasza zostanie na mur podporządkowana dowódcy lotnictwa
frontowego i tym samym przestanie istnieć jako samodzielny związek strategiczny, po drugie: nominację na
głównodowodzącego połączonymi siłami sprzymierzonych otrzyma Anglik.
— W żadnym wypadku! Wykluczone! — rozległ się chóralny protest.
— Pieprzenie w bambus! — krzyknął „Milczek”, podpułkownik Grant.
— Na miejscu Doolittle’a kazałbym wtedy zbombardować Londyn! — zaperzył się major Reed, w którego
żyłach płynęło sto procent krwi irlandzkiej. — Nigdy się na to nie zgodzimy!
— Anglik, rzekłem — Dovers uśmiechnął się cierpko. — I jak chcecie, mogę dorzucić trzecią rzecz: będzie
nim Montgomery. Nie dałbym głowy, czy facet już nie zdaje interesu w Italii dowódcy naszej 5 Armii,. I
wtedy będzie tak: my zajmiemy się podrzędnym teatrzykiem wojennym w Makaronii, a Anglicy będą
kierować operacją inwazji Europy. Operacją, jakiej świat nie widział. Dobre sobie, co?
Pułkownik Finnegan zakrztusił się gumą do żucia. Major Reed spurpurowiał, jak gdyby cała krew uderzyła
mu do głowy. Umiarkowany w wypowiedziach podpułkownik Sheridan, zastępca Billa Burtona do Spraw
Sprzętu Latającego Armii, przygryzł wargi. Samopoczucie jego pogarszała znajomość pewnych liczb: tylko
w trzech kwartałach bieżącego roku rząd Stanów Zjednoczonych dostarczył Brytyjczykom kilkanaście
tysięcy bombowców, myśliwców i innych typów samolotów bojowych o różnym przeznaczeniu; niezależnie
od gotowych maszyn dostarczono im części zapasowe, z których można złożyć drugie tyle samolotów. Tyle
wiedział Sheridan o dostawach sprzętu latającego, nie mówiąc o innych dostawach, o których też wiedział
niejedno. To wszystko otrzymali tylko w trzech ostatnich kwartałach. Otrzymali za darmo. Dodać do tego
trzy i pół miliona chłopców, którzy w odpowiednim czasie pójdą i zrobią, co należy. Na rozkaz
Brytyjczyka...
— To byłoby świństwo — powiedział na swój zawsze wyważony sposób. — Świństwo nad świństwami. Ale
gdyby...
— Co? — doskoczył do niego zapalczywy Reed. — A więc to prawda! Prawda, tak?
— Ależ skąd! Broń Boże, Reg.
Sheridan nie cierpiał na amerykański kompleks niższości wobec wyspiarzy. Dla niego Brytyjczycy byli
przeklętymi Brytyjczykami, niczym więcej. i
Wydobył siedemdziesiąt pięć dolarów i rzucił je na stos banknotów.
— Wierzę w zdrowy rozsądek naszego prezydenta — powiedział.
— Te dorszojady zamglone! Jeżeli myślą, że zamkną nam gęby, żeby rzecz obsadzić swoim, to się cholernie
mylą! — oświadczył major Reed. — Wystąpił przed kolegów. — Powinniśmy gadać, chłopcy. Gadać jak
najwięcej. Zmobilizować facetów z prasy, zaalarmować kongresmenów, zaangażować opinię publiczną w
Stanach, aby już teraz zmusiła prezydenta do patrzenia im na ręce. Takie są nasze konstytucyjne prawa.
Jawne gadanie na ten temat nie ma nic wspólnego z tajemnicą wojskową i Pentagonowi wara od naszych
języków. Widzę w tym zamach na nasze obywatelskie prawa. Ja, Reginald Reed, oświadczam uroczyście, że
nie dostosuję się do rozkazu Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Ani mi się śni!
Pułkownik Dovers zerknął na zegarek. Atmosfera była prawdziwie amerykańska. Dovers kochał Amerykę.
Przemierzając później przestrzenny hali wyłożony płytami marmurowymi, idąc wzdłuż marmurowych ścian
jaśniejszych niż posadzka, w inny deseń zastygłych żyłkach magmy, podpierany co parę jardów
marmurowymi cokołami dźwigającymi popiersia słynnych żeglarzy, piratów, awanturników, odkrywców,
wodzów — twórców Imperium Brytyjskiego, myślał o stanie umysłów kolegów pozostawionych w
gabinecie Billa Burtona. Naród jest wrażliwy, stwierdził z ufnością. Naród składający się z czułych i dum-
nych jednostek nie pozwoli się prowadzić obcemu. A Amerykanie są do tego pomysłowi i nie mają
poważania dla milczenia. Nawet kiedy sam prezydent o to prosi.
Reginald Reed był czystej krwi Irlandczykiem. Irlandczyków cechuje prostoduszność, upór, głęboka wiara w
siebie i Boga, ale przede wszystkim w siebie. Gdyby Irlandczycy przy swojej inteligencji byli mniej
prostoduszni, wyspa ta, zamiast Wielkiej Brytanii, nazywałaby się dzisiaj Wielką Zjednoczoną Republiką
Irlandii. Tak mawiał ojciec Reginakta Reeda i tak mawia Reginald, ilekroć myśli o Anglikach.
— Kręcą nami, jak chcą, kapitanie, a my o wszystkim dowiadujemy się po wszystkim. Mówi pan, żeby
wstrzymać dostawy sprzętu i amunicji, bo nie macie miejsca na lotniskach. Niech pan powie to generałowi
Doolittle. Niech pan powie to samemu prezydentowi, bo ja nie dam rady zatrzymać dostaw. Przemysł
rozkręcił się na pełne obroty, oni podkręcili prezydenta i ten wysyła. — Rozłożył bezradnie ręce. — Teraz
trudno, układajcie jedno na drugie.
— Ale my naprawdę nie mamy gdzie tego składować. Rozebranymi na części maszynami zastawiliśmy kryte
składowiska.
Góry bomb magazynujemy pod gołym niebem. Skrzynie z amunicją i częściami zapasowymi blokują nam
drogi dojazdowe do lotnisk...
— Mówi pan bardzo plastycznie — przerwał Reed wysłannikowi 897 grupy bombowców — ale nic na to nie
poradzę. Magazynujcie na stos.
— Do tego potrzeba specjalnych układarek, a takich nie mamy. W całej grupie nie mamy.
— To zamówcie. Sprowadzimy. — „Właśnie, niezły pomysł powiększenia powierzchni składowej —
spostrzegł Reed. Pozastawiane lotnisko może stanowić zagrożenie dla załóg latających. Obowiązkiem
kwatermistrzostwa jest wyeliminowanie tego rodzaju niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwa potencjalne są
w stanie podciąć wolę człowieka. Takim czymś może być byle co. Brak na przykład guzika u spodni
żołnierza może w określonych warunkach okazać się zagrożeniem dla jego życia. Brak odpowiednich
układarek — przy ich tam zagraceniu — stanowi potencjalne zagrożenie sprawnego funkcjonowania
lotniska”. Rozłożył notatnik na czystej stronie.
— W porządku, kapitanie. Ile układarek, pańskim zdaniem, rozwiązałoby problem?
— Nie w tym rzecz — bronił się kapitan James W. Gerkin, wysłannik 897 grupy bombowców.
— Może i nie — zgodził się major — ale pan wskazał mi problem, a my tu jesteśmy na wasze potrzeby.
Stawiacie problem — naszym obowiązkiem jest go rozwiązać. Jak pan myśli: dziesięć układarek na każde
lotnisko wystarczy?
— Ale my naprawdę...
— W porządku. Joe! — Reed^ wywołał oficera prowadzącego dział pomocniczego sprzętu transportowego.
— Wylicz po dwadzieścia wysokoprężnych układarek na lotnisko i zamów je u generalnego kwatermistrza.
Rzecz jest pilna, dziękuję. — Powrócił znowu do Gerkina. — Co jeszcze mogę zrobić dla pańskiego do-
wódcy, pułkownika Breakingridga? A może jakiś osobisty problemik? Śmiało, kapitanie.
Przymrużył swoje szczere, na ludzkie słabości wyrozumiałe oczy i zanucił pierwsze słowa ze szlagieru
filmowego: „Gdy irlandzkie oczy się śmieją...”
— Cha, cha, mam głos, co? Lubię uśmiechnięte oczy. A ponieważ uważam, że zadowolony z życia człowiek
jest uśmiechnięty, więc robię, co mogę.
Wydobył z szafki butelkę whisky i dwie pękate szklanki. Ruchy jego były szybkie i sprawne jak u barmana
obsługującego w pogodny weekend klientów, których gusty zna na pamięć. Podsunął bliżej gościa pudło z
cygarami.
— Głowa mi pęka jak cholera. Pęka jak sto diabłów. Na imię mi Reginald. Możesz mnie nazywać Reg. A
tobie?
— Jim — odrzekł Gerkin przycinając uważnie czub cygara. Myślami tkwił na swoim lotnisku. Widział minę
dowódcy grupy, kiedy mu melduje o układarkach...
— Wszystkiemu winna ta cholerna mgła tutaj, możesz mi wierzyć, Jim. Mgła i te niespodzianki. Czy
słyszałeś, że mamy się dostać pod rozkazy Anglika? Wszystkie amerykańskie siły zbrojne w tym kraju
włącznie z naszą armią lotniczą? Podobno już znaleźli faceta, któremu mają to powierzyć. Anglika,
wyobrażasz sobie?
— Anglika?
— Jak Boga kocham. I rzekomo gość już zamierza wkitować nas w lotnictwo frontowe. W tych mysich
królików, wyobrażasz sobie? Nam, najpotężniejszej armadzie powietrznej świata, facet taki rozkaże
uporządkowanie mu przedpola albo... — pochylił się na biurko — złapie za telefon i powie: „Hej, wy z
ósmej, sypnijcie trochę bombami na ten tam lasek, bo z czołgami nie mogę się przedostać...” Anglik,
wyobrażasz sobie?
— To nieźli dowódcy — powiedział Gerkin. — Tacy marszałkowie lotnictwa jak Harris czy Tedder,
Alexander lub Montgomery, jeśli idzie o armie lądowe. Nieźli.
— Kto mówi, że nie są dobrzy — skrzywił się boleśnie major. — Rzecz w tym, że dzisiaj roi się od dobrych
dowódców i dlatego jest tak źle. Jesteśmy wielką armią wielkiego narodu i jako taka nie możemy pozwolić
na prowadzenie nas przez obcego. I w dodatku Anglika...
— A tak, rzeczywiście — zmitygował się kapitan Gerkin. Dopiero teraz dostrzegł skutki takiego kroku. —
Chłopcom w eskadrach decyzja taka mogłaby się nie podobać. Jestem pewien, że wywołałaby dużo gadania.
Do pokoju wrócił porucznik, któremu major zlecił zamówienie układarek. Obszedł pryncypała z tyłu, niosąc
na rękach plik folderów reklamowych.
— Wywołałoby dużo gadania? — podchwycił radośnie major. — A wiesz, że włożyłem w to siedemdziesiąt
pięć dolarów? Siedemdziesiąt pięć przeciwko dwudziestu pięciu, że Kecz należy ukręcić, zanim Pentagon
nie przyklapie tego na dobre. A czym można to ukręcić? No pomyśl, chłopcze, czym?
— Gadaniem — odgadł błyskawicznie Gerkin.
Porucznik rzucił foldery na biurko. Nie zwracając uwagi na majora ani na gościa rozłożył jeden i podsunął
pryncypałowi pod nos.
— Tak jest, gadaniem! — zawołał major pełen wigoru. — Należy gadać. Na każdym szczeblu gadać, a
przede wszystkim w jednostkach operacyjnych. Prezydent jest czuły na głosy personelu latającego i nie
pominie ich milczeniem. Czy wiesz, że nasz...
Spostrzegł porucznika sterczącego z boku i kolorowe foldery na biurku.
— Co cię gnębi, Joe?
— Kwatermistrz pyta, o jakie układarki chodzi? Zamówienie ma precyzować parametry tych urządzeń, typy
i najlepiej nazwę producenta. Kwatermistrz przesyła te foldery. Mamy je sobie obejrzeć i wybrać.
— To wybierz sann i nie zawracaj mi głowy — burknął major. Odsunął leżący przed nim egzemplarz i
powrócił do tematu.
— Rekordowy zakład w dowództwie wynosi od dzisiaj siedemdziesiąt pięć punktów, Jim, i tu — otworzył
dłoń — kaktus mi...
Na jego dłoń porucznik położył folder. Był to młody człowiek znający swego przełożonego i wiedzący, jak z
nim postępować.
— Generalny kwatermistrz będzie za godzinę rozmawiał z Waszyngtonem i żąda dokładnego opisania
zamówienia — powiedział beznamiętnym głosem. — A ja na układarkach się nie znam i przez pomyłkę
mogę sprowadzić koparki.
Odstawił na bok pudło z cygarami i butelkę, na ich miejsce rzucił plik folderów. — Generalny kwatermistrz
— zaznaczył dobitnie — żąda podania parametrów eksploatacyjnych układarek, typów konstrukcyjnych i
jeśli można, nazwy producenta.
Major był niepocieszony.
— Zawsze w najważniejszym punkcie rozmowy ten przeklęty zegarmistrz — ulżył sobie na generalnym
kwatermistrzu amerykańskich sił zbrojnych stacjonujących w Wielkiej Brytanii — musi się odezwać. — Ale
się na niego nie pogniewał. Służba dla Reginalda Reeda była pracą za płacę. A pracy, za którą bierze się
pieniądze, nie wolno lekceważyć.
Ścisnął zębami cyga.ro i zabrał się do folderów. Reed — przed wojną dyrektor handlowy przedsiębiorstwa
budowlanego — znał się na sprzęcie mechanicznym potrzebnym do pracy w terenie. Byłby złym
dyrektorem, gdyby nie wiedział, iż dobrym sprzętem mechanicznym dobry operator zrobi wszystko. Nawet z
zawalonego dostawami lotniska najbardziej przelotową promenadę świata. Do wyboru zaprosił przyszłego
użytkownika.
Folderów było sporo. Egzemplarz rozłożony przez porucznika prezentował produkty zakładów Wheel-Lift
Inc. Były tam różne typy układarek przeznaczanych do pracy na podłożu utwardzonym, gładkim; Reed
odłożył folder na bok i sięgnął po następny. Przez całą szerokość czołowej strony biegł napis: NAJLEPSZE
UKŁADARKI ŚWIATA. — Gówno — skrzywił się major rzucając od razu folder do kosza. Reed miał
poważanie dla reklamy. Dla każdej, byle nie głupiej. Reklama musi być podstępna. Podstępna reklama nigdy
nie jest pierwszoplanowa. Pierwszoplanowa reklama głosi: NAJLEPSZE UKŁADARKI ŚWIATA. Mądry
facet od reklamy napisałby na przykład: „Nasi konstruktorzy uważają je za absolutnie doskonałe.
Konkurenci na nie złorzeczą A TY?...”; lub też: „Co byś proponował tutaj zmienić — nagroda za trafną
propozycję”. Reklama musi wbić się czytającemu w głowę, nie tylko w oczy, a już w ogóle nie może strzelać
od razu z największego kalibru. Następny folder należał do firmy Ferguson and Ferguson specjalizującej się
w sprzęcie dużej mocy przystosowanym do pracy w ciężkim terenie. Ferguson and Ferguson to znana marka,
Reed szanował znane marki. Zakłady mieściły się na wilgotnym północnym wschodzie Stanów i celowały w
sprzęcie zdatnym do pracy w glinie i błocie.
— To prawie tutejsze warunki terenowe — spostrzegł. — Wasza grupa stacjonuje w hrabstwie Norfolk, a
tam deszczu nie brakuje. Te powinny być dobre, nie sądzisz?
Żeby nie popełnić błędu, wywołał w sobie wizję lotnisk grzęznących w glinie i błocie, unieruchomionych po
osie pojazdów kołowych i żwawo kręcących się między tym wszystkim układarek gąsienicowych firmy
Ferguson and Ferguson.
— Lepszych nie znajdziesz na całym świecie — zdecydował. — Znam się na tym sprzęcie jak nikt w armii.
Do piracy na zapakowanych pod niebo lotniskach nie znajdziesz nic lepszego, fergusony biją o dwie klasy
wszystkie inne. Biją, Jim, mogę się z tobą założyć. — Na gorąco podyktował porucznikowi zamówienie: —
A więc, Joe, żądamy układarek firmy Ferguson and Ferguson model HL/42-43 na gąsienicach,
dwuwidłowych, wysokosiężnych o pułapie piętnastu stóp.
Zamknął folder i przed odprawieniem porucznika wetknął mu w zęby cygaro. — Kłaniaj się facetowi ode
mnie, Joe. Kłaniaj się nisko.
Zadowolony z owocnego wysiłku uśmiechnął się. Generalny kwatermistrz nawet nie wie, jakich ma ludzi.
Jim przyjechał po układarki i dostał je od ręki. Joe przyszedł z kupą folderów, z masą papieru, którego
przejrzenie zajęłoby każdemu przynajmniej dzień, a został załatwiony w minutę. Ech, praca!
II
Wtulona w fotel i zasłonięta rozłożystą palmą przed męskimi natrętami, którzy, gdzie by się nie pokazała,
pożerali ją pożądliwymi spojrzeniami, Peggy ujrzała taki obrazek:
Do lokalu wszedł lotnik amerykański. Mężczyzna wysoki, gładko uczesany, o opanowanych, oszczędnych
ruchach. Amerykanin był doskonale zbudowany — to odkryła Peggy w sekundę. Urodę mężczyzny kobiety
spostrzegają zwykle już na pierwszy rzut oka. Nawet w najsilniejszym zaangażowaniu uczuciowym Peggy”
nie przestawała reagować na kształt i piętono. Pod tym względem nie różniła się od wszystkich estetek.
Estetce-Peggy Amerykanin wydał się mężczyzną przystojnym, władczym, ale nie mającym wyrozumienia
dla kobiet.
Lotnik rozejrzał się po sali, jak gdyby kogoś szukał. Potem zajął miejsce przy wolnym stoliku, wcisnął się w
fotel i znieruchomiał.
Od pewnego czasu Peggy nie zwracała uwagi na Amerykanów. Nie dlatego, aby miała coś przeciwko nim
jako narodowi. Amerykanie są dobrze zbudowani, wysportowani, władczy — tego im nie odmawiała.
Zarzucała im jednak okropny brak wyrozumiałości dla kobiet. Mężczyźni nie posiadający tych cech nie byli
dla niej męscy. Peggy miała własną filozofię. Nie wyczytaną z książek, nie wziętą z życia, nie przejętą od
kogokolwiek. Filozofia jej — jak Ziemia wokół Słońca — obracała się dokoła jednego tematu: mężczyzny.
Zresztą stawiała im wysokie wymagania. Męskość ich musiała wyrażać się stałym promieniowaniem siły,
czułości i nade wszystko bezgranicznej troski o kobietę.
Jak każda subtelna istota, Peggy miała swój wewnętrzny świat. Mieszkali w nim tatuś, mamusia, Kathleen
oraz wybrani osobnicy, których tam dopuszczała. Byli to ludzie sympatyczni, mówiący językiem kwiatów,
poruszający się jak motyle. Świat ten mieścił się w jej serduszku. A było ono niespokojne i zachłanne. Kiedy
śpiew ptaków i trzepotanie motyli wypełniało ją po brzegi, wynosiła serduszko na zwykły świat, między
zwykłych śmiertelników. Czuła się wtedy jak boginka łaskawości. Niekiedy zaczarowywała się w zwykłą
kobietę.
Występując w tym wcieleniu, poznała Glarka. Było to wiosną. Natura pulsowała młodym życiem, życie
kwitło zielenią, zieleń kwiatami, te rozchylonymi, wyczekującymi na zapylenie kielichami, a na wszystko
padało słońce. Tak piękne jak może być tylko w Surrey. Życie Peggy jest jedną nie kończącą się wiosną.
Tryskając szczęściem natknęła się na niego. Clark był wysoki, dobrze zbudowany, miał ciemnoniebieskie
oczy. Jaki wspaniały zestaw wydarzeń: zielenią pachnąca wiosna, popołudniowe słońce zalewające pędzący
pośród lawendowych pól kabriolet, samotny chłopiec z oczami imodraków i ona przepełniona szczęściem.
Zabrała chłopca z szosy i pojechała dalej. Ale dojechała tylko dc najbliższego lasku.
Szczęście jest materią. Gdy serce człowieka tętni życzliwością dla innych, radością, osiąga się pełnię
szczęścia. Gdy pełnię się osiągnęło, a szczęścia wciąż przybywa, trzeba je albo przelać na kogoś, albo
popaść w cierpienie. Samochód pędził przed siebie. Impet ciepłego powietrza rozwiał jej włosy, kładł się na
dekolt, twarz, piersi i nagle... zadarł spódniczkę na oczy. Samochód gwałtownie przystanął. Chłopiec
nacisnął hamulec, jego wzrok. spoczął na jej odsłoniętych udach. Gdzieś wysoko pochylało się słońce, z
nieba szedł miłosny śpiew skowronków, silny zapach trawy i lawendy przyprawił ją o zawrót głowy. Słaba
oparła się na ramieniu chłopca. Później, goniąc resztkami sił, ratunku szukała w jego ustach, potem wszystko
rozpłynęło się we mgle...
Gdy znowu otworzyła oczy, słońca na niebie już nie było, skowronki nie śpiewały, chłopiec leżał
wyciągnięty obok niej. Śliczny chłopiec o ciemnoniebieskich oczach. Przyjechała po niego następnego dnia.
Przyjeżdżała codziennie, wiozła go do najbliższego zagajnika, gdzie długo oddawała siebie na pastwę jego
oczu, jelcze później do hoteli w Londynie, a w końcu do domu. Ale tylko po to, aby przedstawić go tatusiowi
i zaraz ciągnąć do swego „raju” na piętrze i tam sycić się; jego ciemnoniebieskimi oczami...
Bezdenna miłość daje się bez końca i chce brać bez końca, uważała Peggy. Branie miłości i dawanie
odbywało się w jej podświadomości, nie wiedziała, jak to się dzieje. Gdy stawała przed ukochanym, świat
zaczynał tracić swe wymiary, rozdzwaniać się w niej słodko i obezwładniać.
Miłość jest siłą przemożną. Poddawała się tedy jej posłusznie, popadała w stan bezwoli, błogostanu, z
którego budził ją... bezruch ukochanego.
„Suko nienażarta! Jesteś ciężko chora! Powinnaś się leczyć!”
Nieprawda, Clark nde miał racji! To nieprawda, że chciała tylko brać bez wytchnienia. Branie miłości nie
jest godne takiej kobiety jak ona; nie brać, a dawać chciała. Miał czerpać z niej jak z bezdennej studni. Sycić
się do woli, nagarniać w siebie słodycz jej ciała, choćby do skonania, gdyż kiedy przestawał, zaczynała się
czuć nieszczęśliwa. Tej prostej prawdy nie chciał zrozumieć chłopiec z ciemnoniebieskimi oczami, od
którego nie chciała przecież nic więcej tylko miłości.
Len jest inny od Clarka. Len ma niezwykle maniery, jest subtelny i wyrozumiały. Po czym to poznała?
Wówczas w pociągu, gdzie go spotkała, wystarczyło jej jedno spojrzenie, aby przeniknąć go na wskroś.
Złośliwa Kathleen śmiała się z niej. Nie wierzyła, że można poznać się na mężczyźnie jednym spojrzeniem,
upodobać go sobie drugim i rozkochać się w nim do nieprzytomności — trzecim, nie potrzebując na
wszystko razem więcej jak połowę minuty. Kathleen nie rozumie tych spraw. Jest starsza od niej o dziesięć
lat, nigdy się nie kochała, całe swoje życie spędziła na korcie; gra w tenisa stanowczo nie sprzyja
dogłębnemu poznawaniu ludzi. Kathleen ma pełną figurę, olbrzymie oczy i właściwie powinna się podobać.
Ale skoro patrzy na mężczyznę jak na partnera do dwóch setów. Biedna Kathleen. Ale Peggy ją rozumiała.
Kathleen nie miała jeszcze przyjemności poznać Lena i dlatego tak mówi. Gdy go pozna, z pewnością
zmieni zdanie. Kathleen jest miła. Skoro Len spojrzy na nią swoimi słowiańskimi oczami, uwierzy, że jest
kochana przez najwspanialszego mężczyznę świata.
Przywołała kelnerkę. Miała jeszcze sporo spraw do załatwienia Chciała wstąpić do fryzjera i o piątej spotkać
się z Suzan. Suzie ma poważne kłopoty ze swoją krawcową, musi ją koniecznie uspokoić. Okropna wojna.
Londyńskie salony mody szyją wojskowe mundury, paryskie są zajęte przez Niemców, zza Oceanu sprowa-
dza się tylko broń i żywność. Beznadziejne życie. Zresztą z Ameryki Peggy i tak niczego nie sprowadzała.
Nowoczesna kobieta ubiera się w Paryżu, używa francuskich kosmetyków, oddycha Francją. A dziś? Biedna
Suzan. A może by tak przedstawić jej Lena? — pomyślała. Suzan wściekłaby się z zazdrości.
Kelnerka zabrała tacę z banknotem. „Nightingale” świecił jeszcze pustkami. O tej porze jest tutaj tak zawsze,
ruch zaczyna się później. Patrząc na salę jeszcze raz zerknęła na Amerykanina, który wydał się jej znajomy.
Przyjrzała się mu uważnie.
Podnosząc się do wyjścia, oniemiała z wrażenia: Amerykanin zerwał się nagle z miejsca i zniknął w hallu,
skąd po sekundach wrócił z... Lenem.
Mr. Patrick Moore odłożył słuchawkę telefonu. Lekkość, z jaką to uczynił, znamionowała u niego wyborny
humor.
Posiadacz osiemdziesięciu sześciu procent akcji zakładów Patrick Moore and Co., przebywając w swoim
gabinecie, niczym nie przypominał domowego papcia Moore’a. Ten istniał tylko w gronie jego własnej
rodziny. Poza jej kręgiem zaczynał się prezes Moore. Człowieka tego cechowały rzeczowość i
dalekowzroczność. Dzięki tym zaletom stał się właścicielem ponad czterech piątych akcji jednych z
największych zakładów obuwniczych w Zjednoczonym Królestwie i prawie ich nie koronowanym władcą.
Do niepodzielnego berła i korony brakowało mu pozostałe czternaście procent udziałów. Myślał o nich z nie
mniejszą troskliwością aniżeli o posiadanych osiemdziesięciu sześciu. Myślał jak pasterz o owieczce, która
zagubiła się stadu, chociaż jego owieczką one jeszcze nie były.
Do osiągnięcia celu swego życia pozostały mu dwa kroki. Jeden zrobi za godzinę, drugi — za miesiąc, aa
dwa, za rok, dłużej trwać to nie będzie. Najpóźniej za rok wszyscy w tym kraju, znający się na butach,
nazywać go będą potentatem, tytanem, królem i czym tam jeszcze przemysłu obuwniczego. Nie kogo
innego, a jego. Osiągnie wszystko, co w jego branży osiągnąć można. I co potem? Kiedy do zdobycia nic
więcej nie zostanie?
Czuł się jak przed skokiem w próżnię. Niejeden raz stawiał sobie to pytanie.
Nigdy nie umiał na nie odpowiedzieć jednoznacznie. Podobno władza oszałamia. Może innych, jego — nie.
Myśl o władzy całkowitej nad swoim królestwem wywoływała w nim nie oszołomienie, a coś w rodzaju
wewnętrznej lekkości. Im bardziej zbliżał się do jej pełni — i o tym myślał — nachodziło go uczucie, jak
gdyby przestawał podlegać prawu przyciągania ziemskiego. Nie było mu z tym najlepiej.
Wziął tabletkę nasercową i popił wodą.
Przed chwilą telefonowała jego najdroższa córka. Dziewczyna była tak przejęta, że ledwie wyciągnął z niej
coś o tym Lenie. Biedne dziecko. Jej przejęcie udzieliło się również jemu.
Przycisnął klawisz dyktafonu.
— Pani Palmer, proszę!
Uśmiechnął się czule do dużej fotografii Peggy stojącej na biurku. Dwa rzędy lśniących brylantów w
rozchylonych ustach i wielkie, jakby czymś od środka przestraszone oczy — jego słodkie, biedne dziecko.
Tylko on wiedział, jak biedne. Postanowił uczynić wszystko, aby szczęście jej stało się całkowite.
— Co jeszcze nas czeka, Raq? — zagadał pogodnie sekretarkę, którą w gabinecie nazywał tym skrótem.
Pani Palmer lubiła jego energiczne „Raq”, minę, jaką przy tym przybierał, i przymrużone oczy. Nigdy nie
wiedziała, co się w nich naprawdę czai.
Robiąc po każdej pozycji co do sekundy obliczoną przerwę, odczytała z terminarza:
— Godzina czternasta trzydzieści: sir Robert Courtney z R.R. Bros. Incorporation; sekretarka sir Roberta
właśnie telefonowała informując o jego wyjeździe. Godzina piętnasta trzydzieści: dyrektor Kendall —
przedyskutowanie z panem spraw omówionych z sir Robertem. Godzina szesnasta trzydzieści: delegat
robotników z odsalarni, Brown — sprawa drugiego śniadania.
Prezes Moore podrapał się po łysinie. Ilekroć coś zachwaszczało mu porządek dzienny lub zmuszało do
zmiany raz przyjętego stanowiska, tam — na czubku swej łysej jak kolano czajki, szukał rozwiązania.
— Brown też?
Całkowicie o mim zapomniał. Duchowo przygotował się na wielkie rzeczy. Osiemdziesięciosześcioletni sir
Robert Courtney, zadra w jego sercu — na to się przygotował. Na uszlachconego podczas ostatniej wojny
rekina przemysłu obuwniczego Anglii, dziś marną szprotkę, dzierżącą w pyszczku dziewięć z brakujących
jemu do setki czternastu procent akcji zakładów Patrick Moore and Co.
— Wiesz, Raq — odezwał się jeszcze niezupełnie zdecydowany — przełóż tego Browna na jutro. Dzisiaj
będzie sir Rot i dyrektor Kendall, a potem...
Przypomniał sobie wieczorną przymiarkę Lena do Peggy i ich obojga do roli dziedziców jego fortuny, gdy
wtem wpadł na pewien pomysł. Zrazu uśmiechnął się bagatelizująco. Ale pomysł nie uleciał z jego głowy, a
wręcz przeciwnie: okazał się niegłupi.
— Jak pani się orientuje w geografii, Raq?
Sekretarka zatrzepotała powiekami. Prezes Moore niejednokrotnie zaskakiwał ją pytaniami z różnych
dziedzin. Ostatnio na przykład, w połowie dyktowania ważnego pisma, zainteresował się Stalinem. Ni stąd,
ni zowąd zapytał ją, dlaczego ten człowiek latem i zimą, na ulicy i w Pałacu Kremlowskim nosi zawsze
długie juchtowe buty? Dlaczego? Zgodziła się z prezesem, że zamknięte obuwie z cholewami jest latem
bardzo niezdrowe. Wyraziła nawet współczucia dla rosyjskiego przywódcy: buty takie na pewno sprzyjają
powstawaniu odcisków. „Biedny pan Stalin” — westchnęła wówczas szczerze. A teraz geografia.
Pytanie trafiło w najbardziej dziewiczą część pani Raquel. Przysięgła sobie poświęcić temu przedmiotowi
cały dzisiejszy wieczór. Ale w tej chwili mogła tylko zatrzepotać powiekami.
— Ależ droga Raq! — zawołał ciepło prezes. — Proszę nie brać tego za egzamin. Chodzi mi po prostu o
pewien kraj.
— Tak, panie prezesie?
— O Polskę.
Odetchnęła z ulgą.
— Och, to europejski kraj. Bez dwóch zdań, panie prezesie. Jest to... — Napięła się jak przed nieoczekiwaną
przeszkodą. Jeszcze przed chwilą widziała go jak na dłoni. Ile to razy słyszała o nim, czytała, gdy nagle znikł
jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. — Jestem pewna, że europejski! — powiedziała resztkami
przekonania. — Kraj ten...
Na tym jej wiedza o Polsce się wyczerpała. Schyliła pokornie głowę.
Obydwoje wybuchnęli serdecznym śmiechem.
— Mamy jeszcze chwilę czasu — rzekł szybko Moore. — Proszę wezwać dyrektora Kendalla. I niech od
razu przyniesie ze sobą encyklopedię, tom na literę „P”.
Dyrektor handlowy Kendall zdawał się nie dosłyszeć pytania. — Polska?... Ma pan na myśli kraj, przez
który zaczęła się wojna? O ten kraj prezesowi chodziło! Kendall mruknął dla zyskania na czasie.
— Rozumiem. Polska... Republika Polska... — Blady negatyw wykładu w szkole sprzed lat zanurzył jeszcze
raz w utrwalaczu swojej pamięci i wyciągnął na światło. Odetchnął z dumą — Polska leży w Europie między
Niemcami, Rosją i Czechosłowacją. Kraj ten odzyskał niepodległość po ostatniej wojnie. Jest to terytorialnie
i ludnościowo duży kraj. Armia polska walczy u naszego boku od samego początku, to dobra arania,
szczególnie lotnictwo.
— A cywilizacyjnie? Ogólny poziom uprzemysłowienia, te rzeczy, George?
Tak daleko dyrektor Kendall wolał nie zawierzać pamięci. „Ten Bazyliszek — pomyślał — pewnie znowu
wpadł na jakiś szatański pomysł i dla ułożenia go sobie we łbie zabawia się w geografię gospodarczą”.
Rozłożył gruby tom encyklopedii i zaczął wertować kartki. Przejechał palcem hasła. — Jest! O tu —
pokazał. — Raczej słaby jak na standardy europejskie.
— A co piszą o przemyśle obuwniczym? — dopytywał się prezes Moore, który był dalekowidzem, ale w
obecności podwładnych nie lubił pokazywać się w okularach. — Przemysł obuwniczy, chłonność rynku, te
rzeczy, George.
Spraw związanych z przemysłem obuwniczym, chłonnością rynku, podażą i popytem na obuwie Kendall nie
potrzebował szukać w encyklopedii. Pracował w branży dwadzieścia lat i gdyby tych rzeczy nie miał w
głowie, nie mógłby piastować stanowiska dyrektora handlowego jednych z największych w Zjednoczonym
Królestwie zakładów obuwniczych.
A więc przemysł obuwniczy, chłonność rynku, kształtowanie się układu podaż-popyt, koszty produkcji,
kapitałochłonność inwestycji, amortyzacja nakładów, cena, stopa zysku, rentowność, konkurencja — tutaj
Kendall czuł się jak ryba w wodzie.
— Przemysł obuwniczy w Polsce jest słabo rozwinięty — odpowiedział gładko. — Obuwie polskie cieszy
się w Europie opinią nie najgorszego, lecz jest to produkt pochodzenia rzemieślniczego, przeważnie ręczny.
Rynek polski, jeśli chodzi o masówkę, jest opanowany przez Batę.
— Bata! — W głosie prezesa zabrzmiał ton przewlekłego cierpienia — Mówi pan o sytuacji rynkowej
sprzed wojny, mam nadzieję.
— Naturalnie, naturalnie. Cały region Europy Środkowej siedział w kieszeni Baty. I nie tylko: Europa
kontynentalna w ogóle. Do czasu wojny, naturalnie.
— A jak z wrażliwością rynku, George? Wiesz, co przez to rozumiem...
Dyrektor handlowy Kendall wiedział. Wrażliwość rynku oznaczała u prezesa nie chłonność, lecz miejsce na
rynku dla nowego dostawcy oraz podatność konsumenta na nową firmę, czyli — używając języka
kupieckiego — luz dla konkurencji. Narody konserwatywne, zamożne, jak na przykład Anglicy,
przyzwyczajeni do tradycji kupowania nie produktu a marki, cechują się słabą „wrażliwością”. Ale Anglia,
na szczęście, jest tylko jedna na świecie — stwierdził nie bez racji wytrawny handlowiec obuwiem i
pospieszył z odpowiedzią:
— Wrażliwość polskiego rynku powinna być dobra, szczególnie po wojnie. Wraz z powrotem Polaków do
kraju staniemy się tam modni. Ale — ostrzegł przed uproszczonym rozumowaniem — tam mocno siedzi
Bata, a jego produkt jest tani. Poza tym należy pamiętać, że koszt siły roboczej w Czechosłowacji jest
znacznie niższy niż u nas; konkurowanie w tej sytuacji towarem wyprodukowanym tutaj mogłoby się nie
opłacać. Natomiast...
— Mów szybciej, George — popędzał go prezes, który już domyślał się koncepcji Kendalla, zgadzał się z
nią, lecz wolał ją usłyszeć z ust swego speca od ekspansji handlowej.
— ...natomiast — podjął skupiony Kendall, który odgadł ideę szefa, zgad