LEONARD UPIÓR (wydanie II poprawione i uzupełnione) Pomorze • Bydgoszcz • 1987 Okładkę i kartę tytułową projektował Jan Bokiewicz Copyright by Leonard, Bydgoszcz 1987 Redakcja Wydawnictw Pozaprasowych „Pomorze” Pomorskiego Wydawnictwa Prasowego RSW „Prasa—Książka—Ruch w Bydgoszczy Serca ludzkie na każdej szerokości geograficznej biją jednakowym rytmem Wszystko inne, co się na ten temat pisze i mówi, to jadowita bzdura CZĘŚĆ PIERWSZA PATRICK MOORE AND CO. Peggy Moore czuła się nieszczęśliwa. Samopoczucie jej wielu ludziom wydawałoby się co najmniej dziwne: była piękna, zgrabna, miała rozkochanego w niej bez pamięci ojca, wyrozumiałą matkę, często uszczypliwą co prawda, ale również tolerancyjną siostrę, Kathleen, i w ogóle wszystko, co dwudziestotrzyletnia córka potentata obuwniczego Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii w czwartym roku wojny mieć mogła. A mimo to cierpiała. Świat, wbrew pozorom, nie był dla niej łaskawy. Peggy była zakochana a jednocześnie nieszczęśliwa, ponieważ głupia wojna nie pozwalała jej korzystać w pełni z uroków miłości. Rzuciła się ojcu na szyję. — Musisz coś zrobić! — zażądała. — Musisz go ściągnąć do Londynu, bo inaczej... — Aha — mruknął ojciec Peggy pogrążony myślami w produkcji setek tysięcy par butów dla armii i tyluż tysięcy par obuwia cywilnego dla zaopatrzenia sieci domów obuwniczych firmy „Patrick Moore and Co.” rozrzuconych w głównych miastach Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii. — Tatusiu! — tupnęła Peggy — ja do ciebie z tak ważną sprawą, a ty nawet w domu ślęczysz nad tymi papierzyskami. Wcale mnie nie słuchasz! — Ależ słucham, słucham — Mr. Moore odłożył bilans surowcowy swoich licznych zakładów. — Co muszę, kochanie? — Sprowadzić Lena do Londynu albo wynająć mi dom w pobliżu Battery Campu. I zmusić go, aby się na to zgodził. — Czyżby ten i człowiek miał coś przeciwko temu? Peggy przylgnęła do ojcowskiej piersi. — Zaskakujesz mnie, kochanie, naprawdę — mruknął Mr. Moore wcale nie żartując. Pogłaskał córkę po jedwabistych włosach. — Jak się ten człowiek nazywa? — Len — odrzekła Peggy bliska załamania i jeszcze mocniej wtuliła się w ojca. — Len... — powtórzył Mr. Moore. Imię to słyszał z ust córki ostatnio dość często, lecz nie przywiązywał do tego większego znaczenia. Imiona lokatorów serc dzisiejszych młodych kobiet tak szybko się przetasowują. — A co się stało z Clarkiem? — spytał w najlepszej wierze. Gdyby wiedział, co tym wywoła, wolałby ugryźć się w język. Jego ukochana Peggy odskoczyła od niego jak oparzona i krzyknęła: — Jesteś nieludzki! Nieludzki, nieludzki! — tupała nogami głośno szlochając. Serce papy Moore’a ścisnęło się z żalu. Clark... Porucznik Clark Buffalo z 13 Amerykańskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Chłopak barczysty, uśmiechnięty od ucha do ucha. Musiał jednak zranić czymś tę delikatną dziewczynę, a on niechcący ranę rozjątrzył. Bał się zbliżyć do córki. Peggy ma irlandzki temperament. Do czego ta odmiana temperamentu jest zdolna, panu Patrickowi jako rdzennemu Irlandczykowi nikt tłumaczyć nie potrzebował. Przezornie odczekał chwilę. Córka stała przy stoliku z syfonem wody sodowej i tuzinem ciężkich kryształowych szklanek. — Przepraszam cię, kochanie — odezwał się z bezpiecznej odległości. — Przepraszam i zapewniam, że ten człowiek... — wypatrywał reakcji córki — nie podobał mi się od samego początku. Przykro mi, że mówię to dopiero teraz, ale to prawda. Wiedziałem, że go odstrzelisz. Łkanie ucichło. — Mówisz to poważnie? — Przysięgam! — Ale tak całkowicie, całkowicie poważnie, tatusiu? Mr. Moore podniósł uroczyście dwa palce w górę. — Przyrzekam ci także, dziecko, nigdy więcej nie wymawiać w tym domu imienia Clarka. Dziewczyna rozjaśniła się. — Naprawdę, tatusiu? Papa Moore potrząsnął energicznie głową. — Słowo! I sprawisz mi wielką przyjemność zapraszając tego... — Lena — przypomniała Peggy. — ...na obiad. Gdzie on się znajduje i kim jest? — Ach, tatusiu! — Peggy przytuliła się do ojca. — Len jest, najprzystojniejszym chłopcem świata! Len jest jeszcze wyższy od Clarka i ma niezwykłe maniery, będziesz nim oczarowany. Len jest Polakiem. Pamiętasz, jak oni wspaniale spisali się podczas bitwy o Anglię? — Podczas bitwy o... A tak, tak, kochanie. I w dalszym ciągu dzielnie się spisują — dodał Mr. Moore szczęśliwy z poprawy nastroju córki. Zaskoczyła go wymiana Clarka na kogoś innego. Nigdy by nie przypuszczał, że ten Jankes wyleci z serca córki tak prędko. Najprawdopodobniej przy bliższym poznaniu okazał się mniej przyjemny, niż na to wyglądał. Zauważył to z niepokojem. Peggy skończy za miesiąc dwudziestą czwartą wiosnę. Jest oczywiście wciąż młoda, byłby jednak rad, gdyby tak pewnego dnia przedstawiła mu ostatecznego już kandydata na męża. Peggy jest piękna, odziedziczy fortunę i jej wiek nie ma znaczenia. Martwiło go coś innego. Peggy jest subtelną dziewczyną, a wojna dokonuje straszliwych wypaczeń w psychice młodych ludzi. Obserwował to na każdym kroku i drżał na myśl, że jakiś psychicznie pokancerowany człowiek mógłby się dobrać do jego arcysubtelnej Peggy. Fakt, że sama do tego nie dopuściła, sprawił mu przyjemność. Clark zrobił na nim dobre wrażenie. Pochodził z wpływowej w sferach kupieckich rodziny, był wykształcony, z jego osobą Mr. Moore wiązał plany ekspansji sieci swych magazynów obuwniczych na obszar zachodniej półkuli. Amerykanie są rzutcy. Taki Clark na przykład mógłby się do tego przydać. W chwilach dobrego samopoczucia niejednokrotnie na miejsce Clarka wstawiał innych kandydatów do mariażu z Peggy. Wyobraźnia podsuwała mu rożne konfiguracje. Raz błagał o jej rękę Henry Ford II, innym razem dziedzic fortuny Rockeffelerów, a jeszcze innym syn Samuela Goldwyna, tego z Metro-Goldwyn-Meyer z Hollywood. W chwilach wyjątkowo dobrego samopoczucia trójkę tę wymieniał na jednego z kuzynów króla Jerzego VI. Ale wyobraźnia swoją drogą, a życie swoją. Clarka w sercu Peggy zastąpił Len. Polacy, dowiedział się od córki, są subtelniejsi od Amerykanów. Poza tym dzielnie się biją i według niej mają dobre maniery. Mr. Moore cieszył się z tego, chociaż nie wierzył, aby dobrzy wojacy z niezwykłymi manierami byli równie dobrymi kupcami. W tej chwili jednak cieszył się i zadowolenie swoje był gotów jakoś okazać. Szukając sposobu, wpadł na pewien pomysł. Prosty i stary jak świat: wyda ją za Lena. Obejrzy go sobie i — jeśli przegląd wypadnie dla tego człowieka korzystnie — ożeni go. Powstrzymał rozpierającą go radość i chwilowo pomysł zatrzymał dla siebie. — A wiesz co, kochanie? — podsunął ostrożnie myśl. — Może byś zatelefonowała do tego Lena i pod jakimś pretekstem ściągnęła go do Londynu? Chętnie go poznam. Peggy rozstała się z ojcem rozpromieniona. Drogi, kochany tatuś — myślała z wdzięcznością — na wszystko znajdzie radę. Postanowiła zatelefonować do ukochanego wieczorem. Jeszcze nie wiedziała, co mu powie, lecz zmartwienie o to pozostawiła czasowi. Była dopiero jedenasta. Do wieczora na pewno wpadnie na jakiś pomysł, a gdyby nawet nie, zrobi to za nią ojczulek. I żeby dobrze przygotować się na przyjęcie ukochanego, udała się do city. Trzy godziny później, zmęczona chodzeniem po sklepach, wstąpiła do kawiarni „Nightingale”. Kiedy kelnerka odeszła z zamówieniem, wtuliła się w fotel. Atmosfera tego lokalu działała na nią kojąco. Lubiła dyskrecję jego świateł, spokojne kolory wystroju, dywany tłumiące odgłos kroków, a nade wszystko stale obecny tutaj zapach piżma, tytoniu fajkowego i wybornych francuskich koniaków. Przymknęła oczy. Mogłaby wchłaniać ten zapach bez końca. Podobno w Ameryce Południowej rosną drzewa-kwiaty wonią działające erotycznie na wyobraźnię. Peggy nie potrzebowała tych drzew do uruchomienia swojej wyobraźni, pod tym względem była samowystarczalna. Gdy zasłonięta rozłożystą palmą przymykała oczy i wdychała jej zapach, czuła, jak przenika ją całą i słodko oszałamia. Pogrążyła się w marzeniach. Dziś wieczorem usłyszy głos ukochanego, a może już jutro przestanie cierpieć. Życie stanie się znowu cudowne. Gmach dowództwa 8 Armii Lotnictwa Strategicznego Stanów Zjednoczonych przywitał kapitana Jamesa Gerkina gwarem jak w ulu. — To byłoby niesłychane! — głos majora Reginalda Reeda drżał oburzeniem. — Więcej — pospolite świństwo! Dowiedziałem się, że gdyby mieli to przyklepać, wówczas stary zaprotestuje u samego szefa Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. A gdyby i to nie pomogło, podkręci opinię publiczną w domu. Tak jest, moi drodzy. A on będzie już wiedział, jak to zrobić. — Stary tego nie zrobi — wtrącił spokojnie pułkownik Bill Burton, który znał generała Doolittle osobiście. — Nawet kiedy czuje coś tak śmierdzącego. Nie zrobi — dodał z przekonaniem. — Na pewno poczeka na wyjaśnienie sprawy, a potem rzecz załatwi w cztery oczy z nominowanym. Znam go jak siebie, mogę się z wami założyć. — A jeśli nominację otrzyma właśnie Eisenhower? — podważył motyw zakładu i w ogóle cały problem zastępca dowódcy do Spraw Sprzętu Latającego Armii, podpułkownik Sheridan. Pułkownik Frank Dovers z Wydziału Wojny Psychologicznej, który przypadkowo znalazł się w gronie podnieconych kolegów, uśmiechnął się zagadkowo. Wybór generała Eisenhowera na stanowisko dowódcy połączonych sił sprzymierzonych w Europie przeciąłby raz na zawsze spekulacje związane z istnieniem 8 Armii Lotnictwa Bombowego jako niezależnego związku strategicznego amerykańskich sił zbrojnych na Zachodzie. Zadaniem służbowym Doversa jest psychologiczne oddziaływanie na żołnierzy — niełatwe zadanie, choć wielu kolegów uważa jego funkcję, pełnioną wśród młodych, zdrowych ludzi za synekurę. Ale niejeden, gdyby spotkał się oko w oko z problemami psychiki ludzkiej, podrapałby się po głowie. Choćby z takim jak ten. Armia amerykańska odstawia większość brudnej roboty za Anglików, to pewne, i ludzie mają na ten temat swoją opinię. A teraz do kompletu, kiedy wszystko ma się ku końcowi, ci szczwani faceci gotowi jeszcze wystrychnąć Roosevelta na dudka, nie wolno przyglądać się temu obojętnie. Jako jedyny z grona sześciu oficerów sztabu armii oraz członek personelu latającego odmówił przyjęcia zakładu. — A więc, Frank, uważasz, że stary to zrobi, co? — zaczepił go pułkownik Burton. — Nic podobnego nie powiedziałem. — To dlaczego nie przyjmujesz zakładu? A może boisz się przegranej, co? — Nic podobnego — zaprzeczył żywo Dovers. — Wcale się nie boję. Mogę się założyć, że się nie boję. Major Reed ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami. — Zostaw go. On musi te rzeczy wpierw uzgodnić z sobą... Ja przyjmuję zakład i podbijam o pięć punktów. Doolittle nie będzie czekał i rzecz uprzedzi. Stawiam piętnaście punktów, że uprzedzi. Dewizą naszej armii jest atak. — Pewnie! Jesteśmy armią ataku — przytaknął pułkownik Finnegan zastępujący dowódcę sztabu armii, generała Holta, przebywającego chwilowo na urlopie w Stanach. Wczoraj dostał od niego pocztówkę wysłaną z Waszyngtonu. A przecież Holt mieszka w San Francisco... — Przyjmuję zakład przeciwko Billowi! — zawołał. — Coś mi się wydaje, że urlop Holta nie jest zwykłym urlopem. — A dlaczego by nie miał być? — obstawał przy swoim pułkownik Burton, który znał generała Doolittle’a jeszcze z West Point. Doolittle już jako kadet wyróżniał się zrównoważonym charakterem. Doolittle był zawsze w porządku. Znając generała tak dobrze mógł śmiało podjąć wyzwanie Reeda. — Biorę twoje piętnaście punktów i dodaję dziesięć, razem dwadzieścia pięć. — Podniósł rękę na znak przejęcia akcji. — Chłopcy, stawiam dwadzieścia pięć dolarów przeciwko jego piętnastu! Dovers, segregujący podbicia według ich psychologicznego pochodzenia, na moment zagubił się w porządku. — Na co jest piętnaście, a na co dwadzieścia pięć? — Moje piętnaście, że generał przystąpi do ataku, zanim ta banda z Pentagonu coś uknuje — wytłumaczył major Reed. — A moje dwadzieścia pięć przeciwko jego parszywym piętnastu, że Doolittle odczeka w spokoju do oficjalnej nominacji głównodowodzącego, a potem dostosuje się do jego decyzji — wyjaśnił zawsze subordynowany pułkownik Burton. — A jeżeli facetem tym zostanie Anglik? — podciął go Finnegan. Burton wzdrygnął się dostrzegalnie. — Anglik? — A mało nam już namieszali? — Obojętnie, kto nim zostanie — obstawał przy swoim Burton. — Chłopak nasz czy ich, Doolittle dostosuje się do decyzji. — Z ręką wyciągniętą do zakładu podszedł do Reeda. Rozległo się klaśnięcie dłoni. Dwadzieścia pięć punktów. Rekordowy zakład w sztabie wynosił dotąd pięćdziesiąt punktów Ale to był generalski zakład, chodziło, zdaje się... nieważne o co. — Przecinaj! — zawołał do Finnegana. — Kto następny? Pułkownik Dovers pokręcił smętnie głową. Niefrasobliwość Amerykanów nie ma granic — stwierdził nie pierwszy raz od czasu przywdziania munduru, wciąż bez specjalnego niepokoju, a nawet z zadowoleniem. Wczoraj sam Finnegan odczytał rozkaz Połączonego Komitetu Szefów Sztabów zakazujący wszelkiej dy- skusji na temat osoby przyszłego głównodowodzącego operacją inwazji Europy. Podobno prezydent zaniepokoił się szowinistycznymi nastrojami w szeregach armii i zażądał powstrzymania się od gadaniny na ten temat do dnia ogłoszenia oficjalnego komunikatu w sprawie nominacji. Brytyjczykom na tym zależy... Dovers domyślał się przyczyny: Brytyjczycy chcą znowu dyrygować w Europie. Podczas poprzedniej jatki światowej generał Pershing dowodził tylko siłami amerykańskimi. Kiedy wojna się skończyła, otrzymał rozkaz od głównodowodzącego armiami alianckimi, Europejczyka, atoy zabrał swoje manatki i poszedł do domu. Teraz chcieliby powtórzyć zagrywkę i dlatego namawiają prezydenta do zamknięcia ludziom gęby. Przeklęci Europejczycy. „Wasze niedoczekanie”! — pogroził im w duchu. A na głos oświadczył: — Jestem przeciwko uprzedzaniu decyzji. Nominację powinien otrzymać Amerykanin. Marshall albo Ike Eisenhower, z Ikem zawsze się dogadamy. Ale jesteśmy wojskiem. — Wyciągnął rękę. — Przecinaj, Finnegan. — Czy dobrze słyszę? — Reed patrzył podejrzliwie na beznamiętną twarz pułkownika. — Toż on jest wyraźnie przeciwko nam! Dovers machnął lekceważąco ręką. Specjalista jego pokroju wiedział, co robi. Zadaniem Oddziału Wojny Psychologicznej jest wpływanie na nastroje panujące w armii. Stan psychiczny żołnierza jest równie ważny jak jego uzbrojenie, jeżeli nie ważniejszy — stara prawda. Żołnierze francuscy na początku poprzedniej wojny byli słabiej uzbrojeni i wyszkoleni od niemieckich, a się nie dali... Rosjanie w pierwszym roku wojny odbierali lania, jakich świat nie widział, a dzisiaj co wyraibiają... Japończycy gonili McArthura po Pacyfiku... Psychika i jeszcze raz psychika. Żołnierz amerykański jest warchołem z urodzenia. Dobry war- choł ipod przełożonym nie warchołem będzie złym żołnierzem; przełożonym dobrego warchoła powinien być tylko warchoł większy od podwładnego. Pod takim dowódcą żołnierz-warchoł będzie najlepszym żołnierzem. Z wykładni tej wypływał wniosek jasny jak słońce na niebie: zadaniem jego, pułkownika Doversa z Oddziału Wojny Psychologicznej, jest zadbać o udaremnienie knowań Anglików. Zawiesił tajemniczo głos. — To nie wszystko, chłopcy... W podniosłym milczeniu wydobył z portfela jeden banknot dwudziestodolarowy, jeden pięciodolarowy i oba położył na biurku; Dovers z prostych rzeczy umiał robić przedstawienie. Potem z drugiej przegrody portfela wyjął banknot pięćdziesięciodolarowy i rzucił go na poprzednie. — Poważna sprawa, poważne pieniądze — rzekł flegmatycznie. — Stawiam siedemdziesiąt pięć punktów na dwie rzeczy naraz. Po pierwsze: armia nasza zostanie na mur podporządkowana dowódcy lotnictwa frontowego i tym samym przestanie istnieć jako samodzielny związek strategiczny, po drugie: nominację na głównodowodzącego połączonymi siłami sprzymierzonych otrzyma Anglik. — W żadnym wypadku! Wykluczone! — rozległ się chóralny protest. — Pieprzenie w bambus! — krzyknął „Milczek”, podpułkownik Grant. — Na miejscu Doolittle’a kazałbym wtedy zbombardować Londyn! — zaperzył się major Reed, w którego żyłach płynęło sto procent krwi irlandzkiej. — Nigdy się na to nie zgodzimy! — Anglik, rzekłem — Dovers uśmiechnął się cierpko. — I jak chcecie, mogę dorzucić trzecią rzecz: będzie nim Montgomery. Nie dałbym głowy, czy facet już nie zdaje interesu w Italii dowódcy naszej 5 Armii,. I wtedy będzie tak: my zajmiemy się podrzędnym teatrzykiem wojennym w Makaronii, a Anglicy będą kierować operacją inwazji Europy. Operacją, jakiej świat nie widział. Dobre sobie, co? Pułkownik Finnegan zakrztusił się gumą do żucia. Major Reed spurpurowiał, jak gdyby cała krew uderzyła mu do głowy. Umiarkowany w wypowiedziach podpułkownik Sheridan, zastępca Billa Burtona do Spraw Sprzętu Latającego Armii, przygryzł wargi. Samopoczucie jego pogarszała znajomość pewnych liczb: tylko w trzech kwartałach bieżącego roku rząd Stanów Zjednoczonych dostarczył Brytyjczykom kilkanaście tysięcy bombowców, myśliwców i innych typów samolotów bojowych o różnym przeznaczeniu; niezależnie od gotowych maszyn dostarczono im części zapasowe, z których można złożyć drugie tyle samolotów. Tyle wiedział Sheridan o dostawach sprzętu latającego, nie mówiąc o innych dostawach, o których też wiedział niejedno. To wszystko otrzymali tylko w trzech ostatnich kwartałach. Otrzymali za darmo. Dodać do tego trzy i pół miliona chłopców, którzy w odpowiednim czasie pójdą i zrobią, co należy. Na rozkaz Brytyjczyka... — To byłoby świństwo — powiedział na swój zawsze wyważony sposób. — Świństwo nad świństwami. Ale gdyby... — Co? — doskoczył do niego zapalczywy Reed. — A więc to prawda! Prawda, tak? — Ależ skąd! Broń Boże, Reg. Sheridan nie cierpiał na amerykański kompleks niższości wobec wyspiarzy. Dla niego Brytyjczycy byli przeklętymi Brytyjczykami, niczym więcej. i Wydobył siedemdziesiąt pięć dolarów i rzucił je na stos banknotów. — Wierzę w zdrowy rozsądek naszego prezydenta — powiedział. — Te dorszojady zamglone! Jeżeli myślą, że zamkną nam gęby, żeby rzecz obsadzić swoim, to się cholernie mylą! — oświadczył major Reed. — Wystąpił przed kolegów. — Powinniśmy gadać, chłopcy. Gadać jak najwięcej. Zmobilizować facetów z prasy, zaalarmować kongresmenów, zaangażować opinię publiczną w Stanach, aby już teraz zmusiła prezydenta do patrzenia im na ręce. Takie są nasze konstytucyjne prawa. Jawne gadanie na ten temat nie ma nic wspólnego z tajemnicą wojskową i Pentagonowi wara od naszych języków. Widzę w tym zamach na nasze obywatelskie prawa. Ja, Reginald Reed, oświadczam uroczyście, że nie dostosuję się do rozkazu Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Ani mi się śni! Pułkownik Dovers zerknął na zegarek. Atmosfera była prawdziwie amerykańska. Dovers kochał Amerykę. Przemierzając później przestrzenny hali wyłożony płytami marmurowymi, idąc wzdłuż marmurowych ścian jaśniejszych niż posadzka, w inny deseń zastygłych żyłkach magmy, podpierany co parę jardów marmurowymi cokołami dźwigającymi popiersia słynnych żeglarzy, piratów, awanturników, odkrywców, wodzów — twórców Imperium Brytyjskiego, myślał o stanie umysłów kolegów pozostawionych w gabinecie Billa Burtona. Naród jest wrażliwy, stwierdził z ufnością. Naród składający się z czułych i dum- nych jednostek nie pozwoli się prowadzić obcemu. A Amerykanie są do tego pomysłowi i nie mają poważania dla milczenia. Nawet kiedy sam prezydent o to prosi. Reginald Reed był czystej krwi Irlandczykiem. Irlandczyków cechuje prostoduszność, upór, głęboka wiara w siebie i Boga, ale przede wszystkim w siebie. Gdyby Irlandczycy przy swojej inteligencji byli mniej prostoduszni, wyspa ta, zamiast Wielkiej Brytanii, nazywałaby się dzisiaj Wielką Zjednoczoną Republiką Irlandii. Tak mawiał ojciec Reginakta Reeda i tak mawia Reginald, ilekroć myśli o Anglikach. — Kręcą nami, jak chcą, kapitanie, a my o wszystkim dowiadujemy się po wszystkim. Mówi pan, żeby wstrzymać dostawy sprzętu i amunicji, bo nie macie miejsca na lotniskach. Niech pan powie to generałowi Doolittle. Niech pan powie to samemu prezydentowi, bo ja nie dam rady zatrzymać dostaw. Przemysł rozkręcił się na pełne obroty, oni podkręcili prezydenta i ten wysyła. — Rozłożył bezradnie ręce. — Teraz trudno, układajcie jedno na drugie. — Ale my naprawdę nie mamy gdzie tego składować. Rozebranymi na części maszynami zastawiliśmy kryte składowiska. Góry bomb magazynujemy pod gołym niebem. Skrzynie z amunicją i częściami zapasowymi blokują nam drogi dojazdowe do lotnisk... — Mówi pan bardzo plastycznie — przerwał Reed wysłannikowi 897 grupy bombowców — ale nic na to nie poradzę. Magazynujcie na stos. — Do tego potrzeba specjalnych układarek, a takich nie mamy. W całej grupie nie mamy. — To zamówcie. Sprowadzimy. — „Właśnie, niezły pomysł powiększenia powierzchni składowej — spostrzegł Reed. Pozastawiane lotnisko może stanowić zagrożenie dla załóg latających. Obowiązkiem kwatermistrzostwa jest wyeliminowanie tego rodzaju niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwa potencjalne są w stanie podciąć wolę człowieka. Takim czymś może być byle co. Brak na przykład guzika u spodni żołnierza może w określonych warunkach okazać się zagrożeniem dla jego życia. Brak odpowiednich układarek — przy ich tam zagraceniu — stanowi potencjalne zagrożenie sprawnego funkcjonowania lotniska”. Rozłożył notatnik na czystej stronie. — W porządku, kapitanie. Ile układarek, pańskim zdaniem, rozwiązałoby problem? — Nie w tym rzecz — bronił się kapitan James W. Gerkin, wysłannik 897 grupy bombowców. — Może i nie — zgodził się major — ale pan wskazał mi problem, a my tu jesteśmy na wasze potrzeby. Stawiacie problem — naszym obowiązkiem jest go rozwiązać. Jak pan myśli: dziesięć układarek na każde lotnisko wystarczy? — Ale my naprawdę... — W porządku. Joe! — Reed^ wywołał oficera prowadzącego dział pomocniczego sprzętu transportowego. — Wylicz po dwadzieścia wysokoprężnych układarek na lotnisko i zamów je u generalnego kwatermistrza. Rzecz jest pilna, dziękuję. — Powrócił znowu do Gerkina. — Co jeszcze mogę zrobić dla pańskiego do- wódcy, pułkownika Breakingridga? A może jakiś osobisty problemik? Śmiało, kapitanie. Przymrużył swoje szczere, na ludzkie słabości wyrozumiałe oczy i zanucił pierwsze słowa ze szlagieru filmowego: „Gdy irlandzkie oczy się śmieją...” — Cha, cha, mam głos, co? Lubię uśmiechnięte oczy. A ponieważ uważam, że zadowolony z życia człowiek jest uśmiechnięty, więc robię, co mogę. Wydobył z szafki butelkę whisky i dwie pękate szklanki. Ruchy jego były szybkie i sprawne jak u barmana obsługującego w pogodny weekend klientów, których gusty zna na pamięć. Podsunął bliżej gościa pudło z cygarami. — Głowa mi pęka jak cholera. Pęka jak sto diabłów. Na imię mi Reginald. Możesz mnie nazywać Reg. A tobie? — Jim — odrzekł Gerkin przycinając uważnie czub cygara. Myślami tkwił na swoim lotnisku. Widział minę dowódcy grupy, kiedy mu melduje o układarkach... — Wszystkiemu winna ta cholerna mgła tutaj, możesz mi wierzyć, Jim. Mgła i te niespodzianki. Czy słyszałeś, że mamy się dostać pod rozkazy Anglika? Wszystkie amerykańskie siły zbrojne w tym kraju włącznie z naszą armią lotniczą? Podobno już znaleźli faceta, któremu mają to powierzyć. Anglika, wyobrażasz sobie? — Anglika? — Jak Boga kocham. I rzekomo gość już zamierza wkitować nas w lotnictwo frontowe. W tych mysich królików, wyobrażasz sobie? Nam, najpotężniejszej armadzie powietrznej świata, facet taki rozkaże uporządkowanie mu przedpola albo... — pochylił się na biurko — złapie za telefon i powie: „Hej, wy z ósmej, sypnijcie trochę bombami na ten tam lasek, bo z czołgami nie mogę się przedostać...” Anglik, wyobrażasz sobie? — To nieźli dowódcy — powiedział Gerkin. — Tacy marszałkowie lotnictwa jak Harris czy Tedder, Alexander lub Montgomery, jeśli idzie o armie lądowe. Nieźli. — Kto mówi, że nie są dobrzy — skrzywił się boleśnie major. — Rzecz w tym, że dzisiaj roi się od dobrych dowódców i dlatego jest tak źle. Jesteśmy wielką armią wielkiego narodu i jako taka nie możemy pozwolić na prowadzenie nas przez obcego. I w dodatku Anglika... — A tak, rzeczywiście — zmitygował się kapitan Gerkin. Dopiero teraz dostrzegł skutki takiego kroku. — Chłopcom w eskadrach decyzja taka mogłaby się nie podobać. Jestem pewien, że wywołałaby dużo gadania. Do pokoju wrócił porucznik, któremu major zlecił zamówienie układarek. Obszedł pryncypała z tyłu, niosąc na rękach plik folderów reklamowych. — Wywołałoby dużo gadania? — podchwycił radośnie major. — A wiesz, że włożyłem w to siedemdziesiąt pięć dolarów? Siedemdziesiąt pięć przeciwko dwudziestu pięciu, że Kecz należy ukręcić, zanim Pentagon nie przyklapie tego na dobre. A czym można to ukręcić? No pomyśl, chłopcze, czym? — Gadaniem — odgadł błyskawicznie Gerkin. Porucznik rzucił foldery na biurko. Nie zwracając uwagi na majora ani na gościa rozłożył jeden i podsunął pryncypałowi pod nos. — Tak jest, gadaniem! — zawołał major pełen wigoru. — Należy gadać. Na każdym szczeblu gadać, a przede wszystkim w jednostkach operacyjnych. Prezydent jest czuły na głosy personelu latającego i nie pominie ich milczeniem. Czy wiesz, że nasz... Spostrzegł porucznika sterczącego z boku i kolorowe foldery na biurku. — Co cię gnębi, Joe? — Kwatermistrz pyta, o jakie układarki chodzi? Zamówienie ma precyzować parametry tych urządzeń, typy i najlepiej nazwę producenta. Kwatermistrz przesyła te foldery. Mamy je sobie obejrzeć i wybrać. — To wybierz sann i nie zawracaj mi głowy — burknął major. Odsunął leżący przed nim egzemplarz i powrócił do tematu. — Rekordowy zakład w dowództwie wynosi od dzisiaj siedemdziesiąt pięć punktów, Jim, i tu — otworzył dłoń — kaktus mi... Na jego dłoń porucznik położył folder. Był to młody człowiek znający swego przełożonego i wiedzący, jak z nim postępować. — Generalny kwatermistrz będzie za godzinę rozmawiał z Waszyngtonem i żąda dokładnego opisania zamówienia — powiedział beznamiętnym głosem. — A ja na układarkach się nie znam i przez pomyłkę mogę sprowadzić koparki. Odstawił na bok pudło z cygarami i butelkę, na ich miejsce rzucił plik folderów. — Generalny kwatermistrz — zaznaczył dobitnie — żąda podania parametrów eksploatacyjnych układarek, typów konstrukcyjnych i jeśli można, nazwy producenta. Major był niepocieszony. — Zawsze w najważniejszym punkcie rozmowy ten przeklęty zegarmistrz — ulżył sobie na generalnym kwatermistrzu amerykańskich sił zbrojnych stacjonujących w Wielkiej Brytanii — musi się odezwać. — Ale się na niego nie pogniewał. Służba dla Reginalda Reeda była pracą za płacę. A pracy, za którą bierze się pieniądze, nie wolno lekceważyć. Ścisnął zębami cyga.ro i zabrał się do folderów. Reed — przed wojną dyrektor handlowy przedsiębiorstwa budowlanego — znał się na sprzęcie mechanicznym potrzebnym do pracy w terenie. Byłby złym dyrektorem, gdyby nie wiedział, iż dobrym sprzętem mechanicznym dobry operator zrobi wszystko. Nawet z zawalonego dostawami lotniska najbardziej przelotową promenadę świata. Do wyboru zaprosił przyszłego użytkownika. Folderów było sporo. Egzemplarz rozłożony przez porucznika prezentował produkty zakładów Wheel-Lift Inc. Były tam różne typy układarek przeznaczanych do pracy na podłożu utwardzonym, gładkim; Reed odłożył folder na bok i sięgnął po następny. Przez całą szerokość czołowej strony biegł napis: NAJLEPSZE UKŁADARKI ŚWIATA. — Gówno — skrzywił się major rzucając od razu folder do kosza. Reed miał poważanie dla reklamy. Dla każdej, byle nie głupiej. Reklama musi być podstępna. Podstępna reklama nigdy nie jest pierwszoplanowa. Pierwszoplanowa reklama głosi: NAJLEPSZE UKŁADARKI ŚWIATA. Mądry facet od reklamy napisałby na przykład: „Nasi konstruktorzy uważają je za absolutnie doskonałe. Konkurenci na nie złorzeczą A TY?...”; lub też: „Co byś proponował tutaj zmienić — nagroda za trafną propozycję”. Reklama musi wbić się czytającemu w głowę, nie tylko w oczy, a już w ogóle nie może strzelać od razu z największego kalibru. Następny folder należał do firmy Ferguson and Ferguson specjalizującej się w sprzęcie dużej mocy przystosowanym do pracy w ciężkim terenie. Ferguson and Ferguson to znana marka, Reed szanował znane marki. Zakłady mieściły się na wilgotnym północnym wschodzie Stanów i celowały w sprzęcie zdatnym do pracy w glinie i błocie. — To prawie tutejsze warunki terenowe — spostrzegł. — Wasza grupa stacjonuje w hrabstwie Norfolk, a tam deszczu nie brakuje. Te powinny być dobre, nie sądzisz? Żeby nie popełnić błędu, wywołał w sobie wizję lotnisk grzęznących w glinie i błocie, unieruchomionych po osie pojazdów kołowych i żwawo kręcących się między tym wszystkim układarek gąsienicowych firmy Ferguson and Ferguson. — Lepszych nie znajdziesz na całym świecie — zdecydował. — Znam się na tym sprzęcie jak nikt w armii. Do piracy na zapakowanych pod niebo lotniskach nie znajdziesz nic lepszego, fergusony biją o dwie klasy wszystkie inne. Biją, Jim, mogę się z tobą założyć. — Na gorąco podyktował porucznikowi zamówienie: — A więc, Joe, żądamy układarek firmy Ferguson and Ferguson model HL/42-43 na gąsienicach, dwuwidłowych, wysokosiężnych o pułapie piętnastu stóp. Zamknął folder i przed odprawieniem porucznika wetknął mu w zęby cygaro. — Kłaniaj się facetowi ode mnie, Joe. Kłaniaj się nisko. Zadowolony z owocnego wysiłku uśmiechnął się. Generalny kwatermistrz nawet nie wie, jakich ma ludzi. Jim przyjechał po układarki i dostał je od ręki. Joe przyszedł z kupą folderów, z masą papieru, którego przejrzenie zajęłoby każdemu przynajmniej dzień, a został załatwiony w minutę. Ech, praca! II Wtulona w fotel i zasłonięta rozłożystą palmą przed męskimi natrętami, którzy, gdzie by się nie pokazała, pożerali ją pożądliwymi spojrzeniami, Peggy ujrzała taki obrazek: Do lokalu wszedł lotnik amerykański. Mężczyzna wysoki, gładko uczesany, o opanowanych, oszczędnych ruchach. Amerykanin był doskonale zbudowany — to odkryła Peggy w sekundę. Urodę mężczyzny kobiety spostrzegają zwykle już na pierwszy rzut oka. Nawet w najsilniejszym zaangażowaniu uczuciowym Peggy” nie przestawała reagować na kształt i piętono. Pod tym względem nie różniła się od wszystkich estetek. Estetce-Peggy Amerykanin wydał się mężczyzną przystojnym, władczym, ale nie mającym wyrozumienia dla kobiet. Lotnik rozejrzał się po sali, jak gdyby kogoś szukał. Potem zajął miejsce przy wolnym stoliku, wcisnął się w fotel i znieruchomiał. Od pewnego czasu Peggy nie zwracała uwagi na Amerykanów. Nie dlatego, aby miała coś przeciwko nim jako narodowi. Amerykanie są dobrze zbudowani, wysportowani, władczy — tego im nie odmawiała. Zarzucała im jednak okropny brak wyrozumiałości dla kobiet. Mężczyźni nie posiadający tych cech nie byli dla niej męscy. Peggy miała własną filozofię. Nie wyczytaną z książek, nie wziętą z życia, nie przejętą od kogokolwiek. Filozofia jej — jak Ziemia wokół Słońca — obracała się dokoła jednego tematu: mężczyzny. Zresztą stawiała im wysokie wymagania. Męskość ich musiała wyrażać się stałym promieniowaniem siły, czułości i nade wszystko bezgranicznej troski o kobietę. Jak każda subtelna istota, Peggy miała swój wewnętrzny świat. Mieszkali w nim tatuś, mamusia, Kathleen oraz wybrani osobnicy, których tam dopuszczała. Byli to ludzie sympatyczni, mówiący językiem kwiatów, poruszający się jak motyle. Świat ten mieścił się w jej serduszku. A było ono niespokojne i zachłanne. Kiedy śpiew ptaków i trzepotanie motyli wypełniało ją po brzegi, wynosiła serduszko na zwykły świat, między zwykłych śmiertelników. Czuła się wtedy jak boginka łaskawości. Niekiedy zaczarowywała się w zwykłą kobietę. Występując w tym wcieleniu, poznała Glarka. Było to wiosną. Natura pulsowała młodym życiem, życie kwitło zielenią, zieleń kwiatami, te rozchylonymi, wyczekującymi na zapylenie kielichami, a na wszystko padało słońce. Tak piękne jak może być tylko w Surrey. Życie Peggy jest jedną nie kończącą się wiosną. Tryskając szczęściem natknęła się na niego. Clark był wysoki, dobrze zbudowany, miał ciemnoniebieskie oczy. Jaki wspaniały zestaw wydarzeń: zielenią pachnąca wiosna, popołudniowe słońce zalewające pędzący pośród lawendowych pól kabriolet, samotny chłopiec z oczami imodraków i ona przepełniona szczęściem. Zabrała chłopca z szosy i pojechała dalej. Ale dojechała tylko dc najbliższego lasku. Szczęście jest materią. Gdy serce człowieka tętni życzliwością dla innych, radością, osiąga się pełnię szczęścia. Gdy pełnię się osiągnęło, a szczęścia wciąż przybywa, trzeba je albo przelać na kogoś, albo popaść w cierpienie. Samochód pędził przed siebie. Impet ciepłego powietrza rozwiał jej włosy, kładł się na dekolt, twarz, piersi i nagle... zadarł spódniczkę na oczy. Samochód gwałtownie przystanął. Chłopiec nacisnął hamulec, jego wzrok. spoczął na jej odsłoniętych udach. Gdzieś wysoko pochylało się słońce, z nieba szedł miłosny śpiew skowronków, silny zapach trawy i lawendy przyprawił ją o zawrót głowy. Słaba oparła się na ramieniu chłopca. Później, goniąc resztkami sił, ratunku szukała w jego ustach, potem wszystko rozpłynęło się we mgle... Gdy znowu otworzyła oczy, słońca na niebie już nie było, skowronki nie śpiewały, chłopiec leżał wyciągnięty obok niej. Śliczny chłopiec o ciemnoniebieskich oczach. Przyjechała po niego następnego dnia. Przyjeżdżała codziennie, wiozła go do najbliższego zagajnika, gdzie długo oddawała siebie na pastwę jego oczu, jelcze później do hoteli w Londynie, a w końcu do domu. Ale tylko po to, aby przedstawić go tatusiowi i zaraz ciągnąć do swego „raju” na piętrze i tam sycić się; jego ciemnoniebieskimi oczami... Bezdenna miłość daje się bez końca i chce brać bez końca, uważała Peggy. Branie miłości i dawanie odbywało się w jej podświadomości, nie wiedziała, jak to się dzieje. Gdy stawała przed ukochanym, świat zaczynał tracić swe wymiary, rozdzwaniać się w niej słodko i obezwładniać. Miłość jest siłą przemożną. Poddawała się tedy jej posłusznie, popadała w stan bezwoli, błogostanu, z którego budził ją... bezruch ukochanego. „Suko nienażarta! Jesteś ciężko chora! Powinnaś się leczyć!” Nieprawda, Clark nde miał racji! To nieprawda, że chciała tylko brać bez wytchnienia. Branie miłości nie jest godne takiej kobiety jak ona; nie brać, a dawać chciała. Miał czerpać z niej jak z bezdennej studni. Sycić się do woli, nagarniać w siebie słodycz jej ciała, choćby do skonania, gdyż kiedy przestawał, zaczynała się czuć nieszczęśliwa. Tej prostej prawdy nie chciał zrozumieć chłopiec z ciemnoniebieskimi oczami, od którego nie chciała przecież nic więcej tylko miłości. Len jest inny od Clarka. Len ma niezwykle maniery, jest subtelny i wyrozumiały. Po czym to poznała? Wówczas w pociągu, gdzie go spotkała, wystarczyło jej jedno spojrzenie, aby przeniknąć go na wskroś. Złośliwa Kathleen śmiała się z niej. Nie wierzyła, że można poznać się na mężczyźnie jednym spojrzeniem, upodobać go sobie drugim i rozkochać się w nim do nieprzytomności — trzecim, nie potrzebując na wszystko razem więcej jak połowę minuty. Kathleen nie rozumie tych spraw. Jest starsza od niej o dziesięć lat, nigdy się nie kochała, całe swoje życie spędziła na korcie; gra w tenisa stanowczo nie sprzyja dogłębnemu poznawaniu ludzi. Kathleen ma pełną figurę, olbrzymie oczy i właściwie powinna się podobać. Ale skoro patrzy na mężczyznę jak na partnera do dwóch setów. Biedna Kathleen. Ale Peggy ją rozumiała. Kathleen nie miała jeszcze przyjemności poznać Lena i dlatego tak mówi. Gdy go pozna, z pewnością zmieni zdanie. Kathleen jest miła. Skoro Len spojrzy na nią swoimi słowiańskimi oczami, uwierzy, że jest kochana przez najwspanialszego mężczyznę świata. Przywołała kelnerkę. Miała jeszcze sporo spraw do załatwienia Chciała wstąpić do fryzjera i o piątej spotkać się z Suzan. Suzie ma poważne kłopoty ze swoją krawcową, musi ją koniecznie uspokoić. Okropna wojna. Londyńskie salony mody szyją wojskowe mundury, paryskie są zajęte przez Niemców, zza Oceanu sprowa- dza się tylko broń i żywność. Beznadziejne życie. Zresztą z Ameryki Peggy i tak niczego nie sprowadzała. Nowoczesna kobieta ubiera się w Paryżu, używa francuskich kosmetyków, oddycha Francją. A dziś? Biedna Suzan. A może by tak przedstawić jej Lena? — pomyślała. Suzan wściekłaby się z zazdrości. Kelnerka zabrała tacę z banknotem. „Nightingale” świecił jeszcze pustkami. O tej porze jest tutaj tak zawsze, ruch zaczyna się później. Patrząc na salę jeszcze raz zerknęła na Amerykanina, który wydał się jej znajomy. Przyjrzała się mu uważnie. Podnosząc się do wyjścia, oniemiała z wrażenia: Amerykanin zerwał się nagle z miejsca i zniknął w hallu, skąd po sekundach wrócił z... Lenem. Mr. Patrick Moore odłożył słuchawkę telefonu. Lekkość, z jaką to uczynił, znamionowała u niego wyborny humor. Posiadacz osiemdziesięciu sześciu procent akcji zakładów Patrick Moore and Co., przebywając w swoim gabinecie, niczym nie przypominał domowego papcia Moore’a. Ten istniał tylko w gronie jego własnej rodziny. Poza jej kręgiem zaczynał się prezes Moore. Człowieka tego cechowały rzeczowość i dalekowzroczność. Dzięki tym zaletom stał się właścicielem ponad czterech piątych akcji jednych z największych zakładów obuwniczych w Zjednoczonym Królestwie i prawie ich nie koronowanym władcą. Do niepodzielnego berła i korony brakowało mu pozostałe czternaście procent udziałów. Myślał o nich z nie mniejszą troskliwością aniżeli o posiadanych osiemdziesięciu sześciu. Myślał jak pasterz o owieczce, która zagubiła się stadu, chociaż jego owieczką one jeszcze nie były. Do osiągnięcia celu swego życia pozostały mu dwa kroki. Jeden zrobi za godzinę, drugi — za miesiąc, aa dwa, za rok, dłużej trwać to nie będzie. Najpóźniej za rok wszyscy w tym kraju, znający się na butach, nazywać go będą potentatem, tytanem, królem i czym tam jeszcze przemysłu obuwniczego. Nie kogo innego, a jego. Osiągnie wszystko, co w jego branży osiągnąć można. I co potem? Kiedy do zdobycia nic więcej nie zostanie? Czuł się jak przed skokiem w próżnię. Niejeden raz stawiał sobie to pytanie. Nigdy nie umiał na nie odpowiedzieć jednoznacznie. Podobno władza oszałamia. Może innych, jego — nie. Myśl o władzy całkowitej nad swoim królestwem wywoływała w nim nie oszołomienie, a coś w rodzaju wewnętrznej lekkości. Im bardziej zbliżał się do jej pełni — i o tym myślał — nachodziło go uczucie, jak gdyby przestawał podlegać prawu przyciągania ziemskiego. Nie było mu z tym najlepiej. Wziął tabletkę nasercową i popił wodą. Przed chwilą telefonowała jego najdroższa córka. Dziewczyna była tak przejęta, że ledwie wyciągnął z niej coś o tym Lenie. Biedne dziecko. Jej przejęcie udzieliło się również jemu. Przycisnął klawisz dyktafonu. — Pani Palmer, proszę! Uśmiechnął się czule do dużej fotografii Peggy stojącej na biurku. Dwa rzędy lśniących brylantów w rozchylonych ustach i wielkie, jakby czymś od środka przestraszone oczy — jego słodkie, biedne dziecko. Tylko on wiedział, jak biedne. Postanowił uczynić wszystko, aby szczęście jej stało się całkowite. — Co jeszcze nas czeka, Raq? — zagadał pogodnie sekretarkę, którą w gabinecie nazywał tym skrótem. Pani Palmer lubiła jego energiczne „Raq”, minę, jaką przy tym przybierał, i przymrużone oczy. Nigdy nie wiedziała, co się w nich naprawdę czai. Robiąc po każdej pozycji co do sekundy obliczoną przerwę, odczytała z terminarza: — Godzina czternasta trzydzieści: sir Robert Courtney z R.R. Bros. Incorporation; sekretarka sir Roberta właśnie telefonowała informując o jego wyjeździe. Godzina piętnasta trzydzieści: dyrektor Kendall — przedyskutowanie z panem spraw omówionych z sir Robertem. Godzina szesnasta trzydzieści: delegat robotników z odsalarni, Brown — sprawa drugiego śniadania. Prezes Moore podrapał się po łysinie. Ilekroć coś zachwaszczało mu porządek dzienny lub zmuszało do zmiany raz przyjętego stanowiska, tam — na czubku swej łysej jak kolano czajki, szukał rozwiązania. — Brown też? Całkowicie o mim zapomniał. Duchowo przygotował się na wielkie rzeczy. Osiemdziesięciosześcioletni sir Robert Courtney, zadra w jego sercu — na to się przygotował. Na uszlachconego podczas ostatniej wojny rekina przemysłu obuwniczego Anglii, dziś marną szprotkę, dzierżącą w pyszczku dziewięć z brakujących jemu do setki czternastu procent akcji zakładów Patrick Moore and Co. — Wiesz, Raq — odezwał się jeszcze niezupełnie zdecydowany — przełóż tego Browna na jutro. Dzisiaj będzie sir Rot i dyrektor Kendall, a potem... Przypomniał sobie wieczorną przymiarkę Lena do Peggy i ich obojga do roli dziedziców jego fortuny, gdy wtem wpadł na pewien pomysł. Zrazu uśmiechnął się bagatelizująco. Ale pomysł nie uleciał z jego głowy, a wręcz przeciwnie: okazał się niegłupi. — Jak pani się orientuje w geografii, Raq? Sekretarka zatrzepotała powiekami. Prezes Moore niejednokrotnie zaskakiwał ją pytaniami z różnych dziedzin. Ostatnio na przykład, w połowie dyktowania ważnego pisma, zainteresował się Stalinem. Ni stąd, ni zowąd zapytał ją, dlaczego ten człowiek latem i zimą, na ulicy i w Pałacu Kremlowskim nosi zawsze długie juchtowe buty? Dlaczego? Zgodziła się z prezesem, że zamknięte obuwie z cholewami jest latem bardzo niezdrowe. Wyraziła nawet współczucia dla rosyjskiego przywódcy: buty takie na pewno sprzyjają powstawaniu odcisków. „Biedny pan Stalin” — westchnęła wówczas szczerze. A teraz geografia. Pytanie trafiło w najbardziej dziewiczą część pani Raquel. Przysięgła sobie poświęcić temu przedmiotowi cały dzisiejszy wieczór. Ale w tej chwili mogła tylko zatrzepotać powiekami. — Ależ droga Raq! — zawołał ciepło prezes. — Proszę nie brać tego za egzamin. Chodzi mi po prostu o pewien kraj. — Tak, panie prezesie? — O Polskę. Odetchnęła z ulgą. — Och, to europejski kraj. Bez dwóch zdań, panie prezesie. Jest to... — Napięła się jak przed nieoczekiwaną przeszkodą. Jeszcze przed chwilą widziała go jak na dłoni. Ile to razy słyszała o nim, czytała, gdy nagle znikł jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. — Jestem pewna, że europejski! — powiedziała resztkami przekonania. — Kraj ten... Na tym jej wiedza o Polsce się wyczerpała. Schyliła pokornie głowę. Obydwoje wybuchnęli serdecznym śmiechem. — Mamy jeszcze chwilę czasu — rzekł szybko Moore. — Proszę wezwać dyrektora Kendalla. I niech od razu przyniesie ze sobą encyklopedię, tom na literę „P”. Dyrektor handlowy Kendall zdawał się nie dosłyszeć pytania. — Polska?... Ma pan na myśli kraj, przez który zaczęła się wojna? O ten kraj prezesowi chodziło! Kendall mruknął dla zyskania na czasie. — Rozumiem. Polska... Republika Polska... — Blady negatyw wykładu w szkole sprzed lat zanurzył jeszcze raz w utrwalaczu swojej pamięci i wyciągnął na światło. Odetchnął z dumą — Polska leży w Europie między Niemcami, Rosją i Czechosłowacją. Kraj ten odzyskał niepodległość po ostatniej wojnie. Jest to terytorialnie i ludnościowo duży kraj. Armia polska walczy u naszego boku od samego początku, to dobra arania, szczególnie lotnictwo. — A cywilizacyjnie? Ogólny poziom uprzemysłowienia, te rzeczy, George? Tak daleko dyrektor Kendall wolał nie zawierzać pamięci. „Ten Bazyliszek — pomyślał — pewnie znowu wpadł na jakiś szatański pomysł i dla ułożenia go sobie we łbie zabawia się w geografię gospodarczą”. Rozłożył gruby tom encyklopedii i zaczął wertować kartki. Przejechał palcem hasła. — Jest! O tu — pokazał. — Raczej słaby jak na standardy europejskie. — A co piszą o przemyśle obuwniczym? — dopytywał się prezes Moore, który był dalekowidzem, ale w obecności podwładnych nie lubił pokazywać się w okularach. — Przemysł obuwniczy, chłonność rynku, te rzeczy, George. Spraw związanych z przemysłem obuwniczym, chłonnością rynku, podażą i popytem na obuwie Kendall nie potrzebował szukać w encyklopedii. Pracował w branży dwadzieścia lat i gdyby tych rzeczy nie miał w głowie, nie mógłby piastować stanowiska dyrektora handlowego jednych z największych w Zjednoczonym Królestwie zakładów obuwniczych. A więc przemysł obuwniczy, chłonność rynku, kształtowanie się układu podaż-popyt, koszty produkcji, kapitałochłonność inwestycji, amortyzacja nakładów, cena, stopa zysku, rentowność, konkurencja — tutaj Kendall czuł się jak ryba w wodzie. — Przemysł obuwniczy w Polsce jest słabo rozwinięty — odpowiedział gładko. — Obuwie polskie cieszy się w Europie opinią nie najgorszego, lecz jest to produkt pochodzenia rzemieślniczego, przeważnie ręczny. Rynek polski, jeśli chodzi o masówkę, jest opanowany przez Batę. — Bata! — W głosie prezesa zabrzmiał ton przewlekłego cierpienia — Mówi pan o sytuacji rynkowej sprzed wojny, mam nadzieję. — Naturalnie, naturalnie. Cały region Europy Środkowej siedział w kieszeni Baty. I nie tylko: Europa kontynentalna w ogóle. Do czasu wojny, naturalnie. — A jak z wrażliwością rynku, George? Wiesz, co przez to rozumiem... Dyrektor handlowy Kendall wiedział. Wrażliwość rynku oznaczała u prezesa nie chłonność, lecz miejsce na rynku dla nowego dostawcy oraz podatność konsumenta na nową firmę, czyli — używając języka kupieckiego — luz dla konkurencji. Narody konserwatywne, zamożne, jak na przykład Anglicy, przyzwyczajeni do tradycji kupowania nie produktu a marki, cechują się słabą „wrażliwością”. Ale Anglia, na szczęście, jest tylko jedna na świecie — stwierdził nie bez racji wytrawny handlowiec obuwiem i pospieszył z odpowiedzią: — Wrażliwość polskiego rynku powinna być dobra, szczególnie po wojnie. Wraz z powrotem Polaków do kraju staniemy się tam modni. Ale — ostrzegł przed uproszczonym rozumowaniem — tam mocno siedzi Bata, a jego produkt jest tani. Poza tym należy pamiętać, że koszt siły roboczej w Czechosłowacji jest znacznie niższy niż u nas; konkurowanie w tej sytuacji towarem wyprodukowanym tutaj mogłoby się nie opłacać. Natomiast... — Mów szybciej, George — popędzał go prezes, który już domyślał się koncepcji Kendalla, zgadzał się z nią, lecz wolał ją usłyszeć z ust swego speca od ekspansji handlowej. — ...natomiast — podjął skupiony Kendall, który odgadł ideę szefa, zgadzał się z nią i podziwiał jego dalekowzroczność — obuwie nasze wyprodukowane w polskiej filii Patrick Moore and Co., przy pomocy robocizny jeszcze tańszej od czechosłowackiej, mogłoby wysadzić Batę z siodła. — A więc eksport kapitału i import zysku, tak? Dyrektor Kendall zdecydowanie pokręcił głową. Od kiedy wynaleziono zakumulowany kapitał, nic nie przynosi większego dochodu jak inwestowanie w krajach biednych. „Eksport kapitału — obcinanie dywidend wyższą formą kapitalizmu” — napisałby Marks, gdyby żył. Głupstwo! Jest to błogosławiona centryfuga dla głodnych. Śmietanę odprowadza do kieszeni kapitalisty, to prawda, ale gdzie pozostawia serwatkę? Prezes Moore podziękował swemu dyrektorowi handlowemu. Kendall mu zaimponował. Jest powściągliwy w wyrazie. Może zbyt powściągliwy jak na handlowca dużego formatu, ale niedomówienia nadrabia rzutkością. I kolosalną wiedzą ogólną. Proszę wyrwać z normalnego toku myślowego jakiegoś innego handlowca na Wyspie i zapytać o tak odległy kraj jak Polska. Kendall to wysoka klasa. Człowiek o jego kwalifikacjach u boku, na przykład takiego... I znowu nie śmiał dokończyć. Los lubi zabawiać się ludźmi. Mr. Moore nie był zabobonny, ale marzeń na wszelki wypadek nie przyoblekał w kształt ostateczny. Zwłaszcza takich, których spełnienie zależało od woli Peggy. Jest ona słodkim dzieckiem. Ponad wszelką wątpliwość, przesłodkim. Gdyby jednak kazano mu się zdać na jej wytrwałość, nie czułby się szczęśliwy. A więc Kendall u boku takiego... Przymknął oczy i strzelił: Lena! I wyobraźnia poniosła go w kraj daleki, między ludzi pogodnych i bosych. Jaki piękny świat. Przestrzenie, nieograniczone przestrzenie i gdzie spojrzysz, bosi ludzie. Jeszcze do niedawna Moore widział Kendalla u boku Clarka. Amerykanie są przedsiębiorczy. Zakłady pod ręką energicznego człowieka miałyby szansę na pierwsze miejsce w Królestwie. Clark nadawał się na dziedzica fortuny. Co prawda brakowało mu wiedzy zawodowej, ale wsparty Kendallem, stanowiliby duet nie do pokonania. Teraz Clarka nie ma. Nawet i dobrze. Amerykanie, przypomniał sobie, nie mają szacunku dla tradycji. Człowiek nie szanujący przeszłości mógłby pewnego dnia przechrzcić Patricka Moore and Co. na jakiegoś Clarka Buffalo and Co. Tego nie ścierpiałby nawet w niebie! Jak każdy człowiek czynu Mr. Moore miał swoje skryte marzenia. Nie były to pieniądze, wpływy ani kobiety. Pieniędzy miał krocie, wpływami sięgał powyżej przedstawiciela okręgu w Izbie Gmin, np którego kampanię wyborczą wyłożył po cichu niejeden tysiąc funtów, kobiety zaś od kilku dobrych lat mogły bez cienia protestu z jego strony rodzić się z jedną dziurką mniej — te rzeczy nie stanowiły celu jego marzeń. Mr. Patrick spoglądał w przyszłość ze swego własnego punktu widzenia, według którego dziś powstawało wczoraj, jutro dzisiaj i tak dalej. Materialnym dowodem sprawdzalności tej wykładni jest na przykład spożywany dzisiaj chleb wypieczony z wczoraj zebranej mąki, zdrowy sen po solidnie przepracowanym dniu lub cokolwiek innego o tej samej sekwencji — stara filozofia wsiowych ortodoksów protestanckich przeflancowana setki lat temu na twardy grunt irlandzki. Jednak nie wawrzyn filozofa śnił mu się po nocach. Marzenia jego były konkretniejsze. Za chwilę przyczłapie się tutaj sir Robert Courtney. Zgrzybiały, ledwie powłóczący nogami, Courtney, który lada dzień przewróci się i więcej nie wstanie. Courtney jemu nie wadzi, a mimo to Moore uczynił wszystko, aby go wymazać z pamięci współczesnych. Dlaczego? Ludzkość ma swoich świętych. W skale Ruhsmore w stanie Colorado Amerykanie wykuli podobizny trzech swoich największych prezydentów, aby pamięć o nich trwała wiecznie. Jeżeli cywilizacja amerykańska będzie się dalej rozwijać na pieniądzu, niedługo wymażą prezydentów, a na ich miejsce wykują biznesmenów. Wówczas ze szczytu Ruhsmore na potomnych spoglądać będą kamienne oblicza Du Ponta, Rockefellera, Forda, Chryslera; z płyty Mont Blanc w Alpach — Rotschilda, Renaulta, a z jego irlandzkiej Corraighe... Aby się tam znaleźć, miał jeszcze dużo do zrobienia. Musiał wymieść z Wyspy wszelkiej maści Courtneyów, zapanować niepodzielnie nad stopami ludów Imperium, rozszerzyć swoje produkty na cały świat. A jeszcze przedtem zniszczyć tego przeklętego Czecha, Batę! Do przeprowadzenia tych zamierzeń potrzebował kogoś do pomocy. Peggy wybrała Polaka, trudno, niech będzie Polak. Oby tylko chłop miał wyobraźnię do interesów. Życie jest ciężkie, ale takie ono jest — stwierdził brutalnie. Potem spojrzał z rozrzewnieniem na fotografię Peggy. Dziewczyna będzie dumna ze swojego ojca. Niech tylko poczeka. — Sir Robert Courtney! — zaanonsowała sekretarka. Prezes Moore odprawił Kendalla bocznymi drzwiami i pospieszył na powitanie miłego gościa. Miss Kathleen Moore wysłuchała ojca. Rozmowa nie była długa. Drogi papcio miewał na ogół mało spraw, które wymagały kontaktowania się z nią telefonicznie, nie miała mu tego za złe. Była z tego nawet zadowolona. Papcio jest dobry, papcio jest kochany, ale rozmawiać z nim nie umiała. Zresztą praca w licz- nych organizacjach charytatywnych tak wypełniała jej czas, że na sprawy prywatne już go nie stawało. Odrzekła więc, że cieszy się z wiadomości. I żeby nie zwątpił w jej szczerość, zgodziła się wziąć udział w powitaniu nieoczekiwanego gościa. Ojciec lubił, gdy wszyscy domownicy przeżywali radości Peggy. Odwiesiła słuchawkę. Rozmowa nie trwała długo, a mimo to wybiła ją z rytmu. Od paru dni czuła się nie najlepiej. Nie było to nic groźnego — ot, zwykła niedyspozycja, tyle że przyprawiająca ją o bezsenność. Stanowczo nie zgadza się z tezą lekarza, do którego wczoraj poszła. Odrzuca ją. Nie przyjmuje do wiadomości. Bezczelność, żeby coś tak naturalnego interpretować w ten sposób! Bolała ją głowa. Od mniej więcej roku ból pojawiał się przed menstruacją, trzymał przez kilka pierwszych dni i znikał, aby znowu pojawić się przed następnym okresem. Właściwie nie można tego nazywać bólem, raczej zawrotami głowy, nieregularnym łomotaniem serca. To i bezsenność — wszystko, lekarz zaś skojarzył to z freudyzmem. Ci panowie sobie pozwalają! Spojrzała na swoją rozmówczynię. A więc o czym to one mówiły przed telefonem ojca? Po drugiej stronie stolika, z filiżanką herbaty w ręku, siedziała lady Mason. Przewodnicząca placówki Young Women Christian Association z okręgu Hounslow West. Pofatygowała się osobiście do Kathleen z zaproszeniem na wieczorek dobroczynny na rzecz zbombardowanych rodzin robotniczych. Kaithleen uśmiechnęła się wdzięcznie. Lady Mason raczyła być niezwykle uprzejma. Okręg Hounslow West znajduje się tak daleko od city. Przy obecnym braku benzyny dla samochodów prywatnych, zatłoczonych kolejkach i brzydkiej pogodzie zacna lady musiała pokonać ogromne trudności. Zwłaszcza przy jej migrenie. Uśmiechnęła się jeszcze raz. Lady zasłużyła na wdzięczność. Pomysł zorganizowania wieczorku jest znakomity. Zbombardowane rodziny będą wzruszone. — Spotka się u nas śmietanka towarzyska Londynu. Mamy zapewniony udział państwa Hutchinson, tych od diamentów z Afryki Południowej, pani Lavendal z Lavendal and Sons, i wiele innych osobistości ze świata przemysłu. Z arystokracji zapowiedzieli przybycie lordostwo Mitchum oraz wicehrabia Pudding. Może zaszczyci nas swoją obecnością księżna Buckingham of Thames... I muszę — szczebiotała lady Mason, która słynęła w londyńskim society z przekonania, że od dwudziestu lat nie przybył jej ani rok — zdradzić pani słodką tajemnicę: wpadnie również sir Crowdon. Ten z prasy... Już dzisiaj możemy być pewne wspaniałej publicity. To ostatnie oznaczało, że nazajutrz po wieczorku, w rubryce „Życie towarzyskie” wszystkich dzienników koncernu prasowego sir Crowdona ukażą się obszerne, pełne pikanterii wzmianki o ważniejszych gościach, ich samopoczuciu, cytaty wypowiedzi i dane o wysokości dotacji. Najwyższy w tym roku datek na tego rodzaju imprezach zorganizowanych w obrębie wielkiego Londynu wynosił pięćset gwinei. Dała go małżonka pana Simonsa, producenta morskich kamizelek ratowniczych, tak zwanych „meawestek”, nadmuchujących się samoczynnie po zetknięciu z wodą do rozmiarów biustu królowej filmu amerykańskiego — aktorki Mae West. „Hojny datek pani Simons — pisał uszczypliwie następnego dnia labourzystowski «Daily Herald« — walnie przyczyni się do poprawy samopoczucia sierot wojennych, na potrzeby których został złożony. Odda także zasłużony honor klasie produktu wielce szanownego pana Simonsa, jak i biustowi jego małżonki — przypuszczalnie wzorcowi brytyjskiej wersji kamizelki...” Niezłe pióro, niezłe, ale nie tylko. Przypomniało ono przy okazji o przynależności państwa Simons do society, a to może zaważyć przy zestawieniu tegorocznych kandydatur do godności szlacheckiej. Jego Królewska Mość Jerzy VI liczy się z ludźmi interesu inaczej niżeli jego ojciec podczas ostatniej wojny. Kathleen podzielała radość lady Mason. — Jakże to miło ze strony sir Crowdona. A więc przyjdzie! Jestem pełna uznania. — Nie jest powiedziane — zaszczebiotała lady — że nie zawita wraz z małżonką. Podobno jego szanowna pani czuje się już dobrze. — Czyżby rzeczywiście? Lady Mason początkowo też nie wierzyła. Usunięcie wyrostka robaczkowego u małżonki sir Crowdona odbyło się dość późno. Operacje takie nie należą do łatwych, a już na pewno wywołują komplikacje. Lecz małżonka sir Crowdona okazała się dzielną niewiastą. — Bez wątpienia, droga miss Kathleen. To absolutny przykład szlachetności i poświęcenia dla bliźnich. Szczególnie dzisiaj, kiedy na świecie jest tyle cierpienia — mówiła łady Mason, która lubiła posługiwać się, słowem „szczególnie”. — O tak, droga lady. — Szczególnie w Hunslow West. Ta dzielnica została doświadczona szczególnie dotkliwie. Ale ludziom łatwiej cierpieć wśród serdeczności innych ludzi, prawda, miss Kathleen? — Ponad wszelką wątpliwość. — A więc pani przyjdzie? Usta Kathleen złożyły się w wyraz smutku. Przykry nawał obowiązków uniemożliwi jej spotkanie z lordostwem Mitchum, czcigodnym wicehrabią Puddingiem, księżną Buckingham of Thames oraz sir Crowdonem wraz z jego dzielną małżonką. Usprawiedliwiła się czekiem na... tysiąc gwinei. Jednym pociągnięciem pióra pokonała panią Simons o całą wielkość... datku, naturalnie! Wiedząc nieroztropna, że piersi ma bynajmniej nie mniejsze od pani Simons. Nie zrobiła tego dla zbombardowanych rodzin z Hounslow West, które, według niej, nie różniły się niczym od zbombardowanych rodzin z innych dzielnic Londynu. Również nie uczyniła tego z uwagi na fatygę lady Mason ani ze względu na obiecany udział arystokracji w wieczorku. Zrobiła to dla ojca. .”Wszelka działalność charytatywna przyzwyczaja ludzi do nieróbstwa i jako taka powinna być zabroniona!” — głosił ten dzielny człowiek. Może miał rację, Kathleen nie śledziła ludzi zwracających się o pomoc. Samo zwracanie się o czyjąś łaskę jest aktem poniżenia, byłoby nieludzkie pogłębiać je odmową. Tak uważała i na tym kończyła deliberacje na ten temat. Teraz jednak uczyniła to nie z przesłanek charytatywnych. Obecność na wieczorku sir Crowdona zapewnia wydarzeniu publicity. Gdyby zjawiła się osobiście i dała tysiąc gwinei, socjalistyczny „Daily Herald” napisałby nazajutrz, że „datek stoi w proporcji do wzrostu zysków pana Patricka Moore na dostawach wojennych”, konserwatywny zaś „Times” przypomniałby, że chodzi tu o „parweniusza Moore’a”, który oddelegował córkę dla zdyskontowania na żywo oklasków... A tak wywoła sensację. „Panna Moore — napiszą — niemalże anonimowo ofiarowała na nieszczęśliwych tysiąc gwinei!” Sypnąć w Wielkiej Brytanii tysiącem gwinei i nie dać się przy tym sfotografować, to sensacja niebywała, wszak ludzie tutaj są tak skromni... Dzięki temu zostanie to odczytane następująco: „Przeklęci Moorowie najwidoczniej nie są tak przeklęci, jak się uważa”. A jednostki pożyteczne dla gospodarki Imperium zasługują na uwagę,. W taki sposób Kathleen postanowiła przypomnieć drogiego ojczulka ludziom, którzy wywierają wpływ na skład przedstawianej corocznie królowi listy kandydatów do szlachectwa. Po wyjściu lady poprosiła sekretarkę, aby nikogo do niej nie wpuszczała. Chciała po prostu chwilę być sama. Trzydzieści trzy lata! O tym przypomniał jej nie lekarz, a telefon ojca. Trzydzieści trzy... Ile to jest dla samotnej kobiety? Dla kobiety nieco pełnej, podobno kształtnej. Ale samej, samej! Peggy ma o dziesięć lat mniej. Kiedy ona miała lata Peggy codziennie grała w tenisa, jeździła po świecie z kompletem rakiet w walizkach i rozmyślała o swoich przeciwniczkach na korcie. O niczym innym. Gdy miała parę lat więcej, też nie myślała o innych sprawach. To „inne” zaczęło się niedawno. Od kiedy? Właściwie od zabudowania kortów stanowiskami artylerii przeciwlotniczej. Od tego czasu nie może się opędzić od tych myśli, a są coraz złośliwsze. W tej chwili na przykład żądają, aby wreszcie zrobiła coś ze sobą. To nieprawda, że ona nie chce. Chce, tylko nie wie, jak się to robi. Pani Moore czegoś w tym wszystkim nie rozumiała. Najpierw telefonował jej mąż i oznajmił, że wieczorem podejmie w domu gościa. Ponieważ mąż rzadko podejmuje kogokolwiek w domu, domyśliła się, że chodzi tu o jakąś wyjątkowo ważną osobistość. Później rozmawiała z Peggy. Rozmowa, jak zwykle, była nie- składna; Peggy telefonowała z salonu kosmetycznego, najprawdopodobniej z suszarką na głowie, i mówiła o jakimś ważnym gościu. Pani Moore skojarzyła sobie obydwie rozmowy i doszła do wniosku, że córka i mąż mówią o tej samej osobie. Nie rozumiała tylko, dlaczego gość męża jest również ważny dla Peggy, która z reguły nie uznawała gości ojca za swoich gości. Później telefonowała Suzan, po niej Linda Haevenly, która o gościu Peggy dowiedziała się od Suzan, a jeszcze później Rhoda Dorchester. Rhoda jest oficerem Służby Nasłuchu Przeciwlotniczego. Członkowie tej służby uważają się za coś pokrewnego z kontrwywiadem i w obcowaniu z cywilami okazują to powściąg- liwością; Rhoda już jako dziecko, jeśli chciała o coś zapytać, nigdy nie stawiała pytania jasno. Me chodziło jej o to samo, co Suzan i Lindzie. Telefony wbiły panią Moore w zadumę. W ubiegłym miesiącu mąż podejmował obiadem podsekretarza stanu z ministerstwa aprowizacji i pomimo niewątpliwej rangi gościa o wizycie uprzedził tylko kucharkę. Któż może być tym gościem? — zastanawiała się. Sprawę wyjaśnił telefon Kathleen. W pierwszej chwili nowina zasmuciła panią Moore. Całe życie rodzinne obracało się wokół Peggy. Gdy była w domu, słyszało się ją w każdym z dwudziestu pokoi. Rozkapryszone, despotyczne, lecz nad życie ukochane dziecko. Myśl, że ją kiedyś utraci, była dla pani Moore nie do zniesienia. Ale przygotowywała się na to: przecież wszystkie ptaki wylatują z gniazd rodzinnych. Nawet te najbardziej ukochane. Kathleen wróciła do domu wcześniej niż zwykle. Wydawała się czymś poruszona, może nawet przygnębiona. Pani Moore nie zadawała córkom pytań. Kathleen od dziecka była zamknięta w sobie; Peggy była jej przeciwieństwem. Gdy miała coś na sercu, dzieliła się tym z całym domem, trzymała wszystkich w napięciu, dopóki nie znalazła ulgi. Często potrafiła być nieznośna, lecz nigdy uciążliwa. Pani Moore przedkładała typy komunikatywne nad zamknięte. Życie składa się ze spraw wielkich i drobiazgów. Sprawy wielkie skupiał wokół siebie mąż i rezerwował je wyłącznie dla siebie, mało o nich wiedziała. Kiedyś zastanawiała się, jak człowiek, który z szuflady nie umie wydobyć koszuli, zapiąć guzika pod szyją ani zawiązać krawata, potrafi sobie radzić z milionowymi interesami i masami ludzi. Peggy jest taka sama: nie- zaradne dziewczątko w domu — dynamiczna kobieta za drzwiami. Czyżby to już miał nadejść ten dzień? — rozmyślała pani Moore, zapominając, że pytanie to niedawno zadawała sobie w związku z innym mężczyzną. Na szczęście nie lubiła się zamartwiać wydarzeniami, na które nie miała wpływu. Udała się do swego saloniku. Irlandki chcą o każdej porze życia być kobietami. Spojrzała krytycznie na własne odbicie w lustrze. Nadwagi — zauważyła słusznie — do wieczora nie zdoła zrzucić w żadnym wypadku, pomóc bezlitosnemu czasowi — tak. Zatelefonowała po kosmetyczkę i masażystkę. Narzeczony Peggy zobaczy, że matka jego wybranki jest też urodziwą kobietą. Wszak mężczyźni, kiedy szukają kandydatki na swoją dozgonną towarzyszkę, zwracają uwagę na trzy rzeczy: pieniądze ojca, język i wygląd matki. Mówią one więcej prawdy o wybrance ich serca aniżeli tysiąc miłosnych zaklęć. III Fotele rozłożyste jak morskie muszle porozstawiane wokół misternych stolików, kozetki wkomponowane w zagłębienia ścian, kanapa podobna do ptasiego gniazda ustawiona w centralnym punkcie przestrzennej bawialni i różne inne oryginalne w kształcie meble i elementy dekoracyjne tworzyły dziwnie zharmonizowaną całość. A wszystko wraz ze stonowanymi światłami jakby zostało wymyślone do usypiania. W oczach Peggy pobłyskiwały ogniki niepewności. Tu przebywała codziennie wiele godzin, ale jeszcze więcej czasu spędzała w innym pokoju. Chwyciła go za rękę i zaprowadziła na górę do swojej sypialni. — Jak ci się podoba, kochany? — spytała cicho. Lubicz przyglądał się sypialni z zakłopotaniem. Świat wypruwa z siebie trzewia, całe miasta giną w ciągu jednego dnia, gdy tymczasem w wojennym Londynie... Nigdy nie widział czegoś tak wyrafinowanego. Ale najbardziej uwagę jego przykuwały lalki. Duże, ładne, usadowione na małych fotelikach, jak przechwycone podczas zabawy. Lalki i mnóstwo obrazkowych książek na półkach. Stojąca przy nim Peggy, w jasnoseledynowej luźnej tunice, przypominała bardziej rzymską westalkę niż współczesną Angielkę. Uczuł na plecach dotyk jej nerwowych palców. — Powiedz, kochany. — Jak w bajce — odrzekł. Nic innego nie przychodziło mu na myśl. W głowie miał pustkę. Stojąc przed ciężkimi drzwiami wystawnego domu Moorów czuł się, jak gdyby pomylił adresy. Czyżby tu — zapytywał siebie — miała mieszkać kobieta, poznana w zwykłym wagonie kolejowym? — Jak w bajce — powtórzył. — Jak w bajce? — podchwyciła Peggy z dziewczęcą radością i oblała się uśmiechem. — Teraz będziesz wiedział, skąd moje myśli płyną do ciebie. Będziesz wiedział, kochany, prawda? — Mówiła cicho, jak gdyby już zasypiała. Niepewność, która przed chwilą przyprawiała jej głos o drżenie, uleciała. Siadła na brzegu kanapy i przyciągnęła go do siebie. Gorąco obejmowało ją w posiadanie i jak zawsze, gdy znajdowała się w ramionach mężczyzny, bezwolną pchało w otchłań. Zamarła w oczekiwaniu. — Peggy — Lubicz nie mógł oderwać oczu od lalek przyglądających się im z każdego kąta sypialni. — Musimy iść. Zamruczała jak kotka i mocniej wtuliła się w niego. — Musimy zejść na dół! — powiedział dobitnie. — Chciałaś przedstawić mnie rodzicom, swojej siostrze. Lada chwila zjawi się Jim. Ujął ją silnie pod rękę i poprowadził do wyjścia. Państwo Moore wraz ze starszą córką już czekali. Chwilę później kamerdyner zaanonsował przybycie pana kapitana Jamesa Gerkina. Wieczór był bezksiężycowy, mżysty. Kapitan James Gerkin wcisnął głowę w kołnierz płaszcza. „Tutejsi Irlandczycy — myślał — są tak samo wylewni, lubią przechwalać się pieniędzmi jak ich rodacy w Stanach”. Moorowie przypominali mu amerykańskich Irlandczyków pierwszego i drugiego pokolenia, którzy dorobili się fortun. Ale nie we wszystkim byli do nich podobni: w żadnej ze znanych mu rodzin irlandzkich mieszkających w Nowym Orleanie nie spotkał tak pięknych kobiet. Po każdym jego słowie Kathleen uśmiechała się kącikami ust, a gdy przechwytywał jej spojrzenie, wstydliwie spuszczała oczy. Pod koniec wieczoru państwo Moore poczuli się zmęczeni... Gdy tylko wyszli, Peggy, nie krępując się towarzystwem, siadła Lubiczowi na kolana i zaczęła go obcałowywać. Kathleen nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zajęła się przyrządzaniem koktajli. Gerkin udał się za nią. W milczeniu przyglądał się, jak menzurką odmierzała alkohol przed wlaniem do miksera. Robiła to niemiłosiernie dokładnie. Brała szkło pod światło i wpatrywała się, jak gdyby przelewała płynne złoto. Wieczorowa suknia odsłaniała jej nagie ramiona, a gdy je podnosiła — zarośnięte pachy. Kathleen przechwyciła jego spojrzenie. Było w nim coś bardzo osobistego, a jednocześnie żenującego. Zostawiła go w barze samego i pobiegła do sypialni. Gerkin czekał na nią długo. Peggy znajdowała się w swoim żywiole. Wlepiała się w Lubicza, obcałowywała go żarłocznie, podczas gdy niepewna siebie Kathleen szamotała się z dylematem: czy kobieta taka jak ona może się podobać mężczyźnie? Stanęła bokiem do lustra i wciągnęła brzuch. Nawet przy swoim nadmiernym samokrytycyzmie nie mogła nic figurze zarzucić. Silne uda tworzyły kształtną całość z rozbudowanymi biodrami; linia talii pięła się łagodnie w górę, aby naraz — jak na barierze nie do sforsowania na wprost — załamywać się pod ciężarem pełnych piersi. Zasłoniła je rękami. „Jim — westchnęła — nie całuj... My się wcale jeszcze nie znamy!...” Tymczasem kapitan Gerkin myślami przebywał dziesięć tysięcy metrów nad Niemcami. Wracając ostatnio z nalotu na Wuppertal z uszkodzonym statecznikiem bombowca ślubował sobie, że jeżeli doleci do bazy, do końca życia pozostanie uczciwym człowiekiem. Gdy później myśliwce zapaliły mu maszynę, złożył na intencję swego szczęśliwego powrotu do bazy jeszcze szlachetniejsze ślubowanie: nigdy nie zdradzi żony! Nie chcąc przeszkadzać Peggy, wyniósł się do baru. Wlał do szklanki sporą porcję ginu, Martini, wrzucił kilka kostek lodu i z koktajlem w ręku siadł w fotelu, odwrócony do nich plecami. Dymek z papierosa osmalał mu twarz i rozpływał się nad głową. W którymś z pokojów przebywała Kathleen. Miała jędrne piersi i rozłożyste biodra... Na jego twarzy pojawił się grymas udręki. Znad Tamizy doszły ciężkie uderzenia Big Bena. Przystanęli i wsłuchiwali się w tony innych zegarów, zlewające się w majestatyczną serenadę londyńskiej nocy. Liczyli uderzenia. — Późno — powiedział Lubicz. — U mnie dopiero jedenasta — poprawił go Gerkin. — Czuję się straszliwie skołowany — ciągnął Lubicz, chroniąc twarz w kołnierzu płaszcza. — Czym, u licha? Wszyscy nadskakiwali ci jak księciu z bajki. Stary Moore sprawiał wrażenie, że gdyby to od niego zależało, zostałbyś jego zięciem już dzisiaj, tak samo jego żona; nawet powściągliwa Kathleen zdawała się iść w ich ślady. Masz wszelkie powody do zadowolenia. Peggy jest czarująca. Po prostu czarująca! — Niesamowicie — przyświadczył głucho Lubicz. W milczeniu doszli do postoju taksówek. — Wcale mi się nie spieszy do hotelu — odezwał się Gerkin. — Moja głowa jest też pełna myśli. Zwariowanych. Powinienem je rozpędzić, bo inaczej nic ze snu. Znam pewne miejsce. Nazywa się „Singapore”. Co ty na to? — Daleko to stąd? — spytał Lubicz. Karta dań informowała, że obsługa w tym lokalu jest rdzennie indonezyjsko-indochińska, kelnerzy pochodzą z Medanu i Padangu na Sumatrze, kucharze z Dżakarty, orkiestra — z Kuala Lumpur. Na końcu listy dań i napojów dyrekcja „Singapore” życzyła Szanownym Gościom przyjemnej zabawy. Gerkin odłożył kartę bez zaglądania do środka. — Butelkę szkockiej, proszę. — A z dań, panie kapitanie? — Syfon angielskiej wody sodowej i dużo lodu, dziękuję. Na lotnisku o tej porze można grać w pokera, wałęsać się po barakach albo spać. Przeklęte lotnisko! W Nowym Orleanie w tej chwili jest popołudnie. Za godzinę na ulice wysypią się tysiące ludzi z biur, zakładów pracy. Nad brzegami Missisipi przerwie się załadunek statków i barek pszenicą. Kiedy słońce ochłonie, znad oceanu powieje ożywioną bryzą. Taki jest Nowy Orlean. Kochany. Na jednej ulicy mieści się biały dom okolony palmami, krzewami kwiatów i zieleni. Z werandy wybiegają dwie małe dziewczynki, za nimi wysoka, zgrabna kobieta... Podniósł szklankę i wypił do dna. Bzdurne marzenia! Nic nie rozkleja mężczyzny tak, jak grzebanie się w obrazkach z dziećmi i kobietą. Zwłaszcza kiedy maleństwa są rozkosznymi dziewczynkami, a kobieta nazywa się Marion Gerkin. Napełnił szklanki na nowo. Z głębi sali podpatrywały ich dwie Amerykanki — biała i czarna. Biała obrała sobie za cel Gerkina, czarna szeptała jej coś do ucha; były wyraźnie znudzone towarzystwem przy stole. — Wojna jest wojną — tłumaczył towarzysz białej, kanadyjski porucznik angielskiemu majorowi. — Nikt nie powiedział, że jest mi lekko, możesz mi wierzyć. Ale też nikt nie orzekł, żeby przez tę imprezę ludzie przestali żyć swoimi problemami. W każdym bądź razie nie w Kanadzie! — Rozluźnił krawat. — Jak dla mnie — ciągnął z przegraną miną — rzecz się niebezpiecznie przedłuża. Spółka adwokacka, w której praktykowałem, pisze, że jeżeli do połowy przyszłego roku nie wrócę, może mieć trudności ze znalezieniem dla mnie miejsca. Co ty na to, Archie? Anglik pokręcił smętnie głową. — To przykre — bąknął. — Cholernie! Prowadzimy interesy Waccum Oil of Columbia. Faceci od czterech lat węszyli za ropą w Ziemi Baffina — to zupełnie wysoko na północnym wschodzie Kanady, kraina lodów i fok, nikt nie dałby za nią złamanego centa. I wyobraź sobie, że się dowąchali. — Hm, to przyjemnie. — Ale nie dla mnie. Między stolikami kręciła się Malajka, sprzedawczyni kwiatów w kusej spódniczce. Kanadyjczyk przywołał ją. Jego brytyjski kolega wybrał z koszyka dwie wiązanki. Kanadyjczyk widział raecz inaczej: wiązanki wręczył Malajce, a towarzyszkom ofiarował cały kosz. Potem wetknął dziewczynie pod stanik pięćdziesiąt dolarów. — Nie psuj nam obyczajów! — obruszył się Anglik. — Pięćdziesiąt dolarów to połowa mojego miesięcznego żołdu. Dziewczyna zgrabnie ominęła chętnych do poklepania jej tyłka i z pustym koszem na głowie odeszła. Jednym z taksujących ją był szczupły jak tyka australijski porucznik. Kiedy kwiaciarka zniknęła, powiedział do swego nowozelandzkiego kolegi: — Ż tą azjatycką obsługą nie oszukują: to jest Malajka! Jeszcze pół roku temu służyłem pod brygadierem Wingate w Birmie. Mieliśmy tam porządną zabawę z Japońcami, coś zupełnie innego niż wasze zasrane uganianie się po Afryce za Rommlem. Oni panowali nad liniami komunikacyjnymi i wybrzeżem, myśmy buszowali w dżungli. Najcholerniejszej dżungli świata. Żeby ich stamtąd wykopcić... — Ale co to ma wspólnego z Malajka? — Właśnie mówię. Żeby ich stamtąd wykopcić, musieliśmy odciąć im dostawy i zdezorganizować zaplecze. Piekielny kraj ta Birma, więc żeby to osiągnąć, Wingate wprzągł w sprawę tubylców znad Irawadi. Przyjrzyj się dobrze jej mocnym udom i szczupłym łydkom... Rzuć okiem na jej fantastycznie — przy tym wzroście — sklepione dupsko... Birmanki są takie. A jak się tną! Orkiestra z Kuala Lumpur zaczęła „Luli Marlen”. Na sali zerwały się gwizdy i oklaski. Kiedy Marlena Dietrich pierwszy raz zaśpiewała tę piosenkę, połowa Ameryki okrzyczała utwór sentymentalnym mydłem, druga połowa — szlagierem roku. Blondynka zostawiła wciąż zagadanego Kanadyjczyka i ruszyła prosić do tańca Gerkia. Jej czarna koleżanka uśmiechnęła się niezdecydowanie. W stanie Oklahoma, skąd pochodzi, nigdy by nie weszła do lokalu dla białych. Ale Oklahoma oddziela od Londynu pięć tysięcy mil i trzysta lat istnienia Imperium Brytyjskiego, które by się nie ostało tak długo, gdyby opierało się na porządkach oklahomskich. Murzynka zdecydowała się też na akcję. — Zatańczymy? — spytała Lubicza wzrokiem. Wyszła z łazienki i zaczęła się ubierać. Zbierając z podłogi bieliznę, spoglądała na śpiącego Lubicza. Na koniec ukarminowała wargi i posyłając mu od drzwi całusa, cicho zamknęła je za sobą. Chwilę leżał w bezruchu i nasłuchiwał. Kiedy kroki ucichły, wstał z łóżka i powlókł się do syfonu z wodą sodową. Czuł się skrajnie wyczerpany. O dziewiątej zatelefonował recepcjonista. — Porucznik Lubicz?... Tak?... — upewniał się. — W drodze do pana jest pewna pani, dziękuję. W chwilę później w drzwiach ukazała się Peggy. Oszołomionemu Lubiczowi rzuciła się na szyję i ledwie przytomnego pchnęła na łóżko. Pod futrem była prawie naga. — Nie mogłam się ciebie doczekać — mówiła mdlejącym głosem. — Oh, darling, gdybyś wiedział, ile od wczoraj wycierpiałam! RODZINNY DOM Wrzuciła do pieca płachtę gazety, resztę drewienek i nie widząc w kuchni niczego do podtrzymania ognia, wyrwała z tasaka obluźniony trzonek. W piwnicy leżało pocięte drewno, ale trzeba było biec po nie przez podwórze, tarmosić się z zardzewiałą, zacinającą się kłódką — nie, teraz by tego nie zrobiła. Nie chciała tracić syna z oczu ani na chwilę. Położyła trzonek do ognia, zatrzasnęła drzwiczki od paleniska i otworzyła popielnik. — Zaraz nagrzeję ci wody, chłopaku — zawołała podniecona. — Jest tylko zimna. Odgłos jej mrówczej krzątaniny w ciasnej kuchni, przestawianie jednych garnków z pieca do komory, innych z komory na piec, trzaskanie drzwiami od szały, bulgot przelewanej wody z wiadra do naczyń grały w uszach Juliana najmilszą muzykę. Oderwał wzrok od obrazu Boskiej Rodzicielki, wiszącego nad parą zeszłowiecznych łóżek, przystawionych do siebie, i spojrzał na matkę. Kiedy był mały, każdego wieczora i rana klękał przed nim i powtarzał za nią modlitwę. Boska Rodzicielka nic się od tamtych dni nie zmieniła. Twarz nie wiadomo czemu miała straszliwie smutną, bez wyrazu; takie samo było Dzieciątko, które trzymała na ręku. Jego matka tymczasem zmieniła się. Szczególnie zmieniła się od czasu, kiedy opuścił dom. W resztce popołudnia, słabo radząc sobie w ciemności izby, krzątała się stara kobieta. Stara? Ile mogła mieć lat? — czterdzieści! Z plecami zgiętymi w kabłąk od wiecznego chechłania w baliach, z reumatycznie nabrzmiałymi knykciami i pożółkłą twarzą niczym nie przypominała ładnej dziewczyny, która witała każdego z zawieszonej naprzeciwko świętego obrazu dużej fotografii. — Mówiłem mamie, że nie potrzeba — odrzekł — ale mama zawsze po swojemu. Umyję się w zimnej, i już. Nic mi nie będzie. Borowa wybiegła z kuchni. Stał wysoki prawie pod sufit, wymizerowany, ale cały. Taki, jakiego sobie wymodliła. Najchętniej obłapiałaby go rękami i już nie wypuściła z domu. Tak by zrobiła, gdyby mogła decydować o jego życiu. — Ach, gadasz, chłopaku! — żachnęła się. — Jak nie ma ciepłej, to jasne, że trzeba w zimnej. Ale przecież jesteś w domu. Umyjesz się w ciepłej, to i będziesz się czuł ciepło. A potem najesz się do syta i pośpisz trochę. Jesteś na pewno zmęczony. Taki świat drogi z tego Hameln. — Odważyła się na zrobienie kroku do przodu. — No, powiedz, Julku, czy to nie świat drogi? — I zaraz radośnie: — Boże mój, nikt nie wie o twoim przyjeździe! Jak dziewczyny wrócą z pracy, to oszaleją z uciechy. Oszaleją. Ale najpierw wymyjesz się, najesz i wyśpisz trochę, a ja tymczasem... Urwała zakłopotana. — Ach, nic — zakończyła i podreptała do pieca. Julian poszedł za nią do kuchennych drzwi. — Co mama tymczasem? — Nic, chłopaku. — Już była zajęta dmuchaniem w ogień. — Zaraz się zapali... Zaraz... A może jednak polecę po trochę drewna, bo ten trzonek... Chwyciła kosz i chciała go wyminąć, lecz nie usunął się z przejścia. Była zła na siebie, że się wygadała. Godzinę temu spotkała syna na ulicy, jak szedł z dworca. Chłopisko wielkie, objuczone żołnierskim rynsztunkiem — ledwie go poznała. Wracała od prania u Frau Emimerich, żony komendanta dzielnicowego rewiru policji. Polizeimeister jest dobrym człowiekiem. Trzy lata temu jakiś wyrostek z Hitlerjugend uderzył Juliana w twarz za niezdjęcie przed nim czapki. Julian oddał napastnikowi i byłby przypłacił to życiem, gdyby nie doprowadzono go akurat do Emmericha. Borowa nie zapomniała tego polizeimeistrowi. Dzisiaj rano, wprost z nocnej zmiany w szwalni wojskowej, rozpoczęła pranie u Frau Emmerich. Do skończenia zostało jeszcze nakrochmalenie i rozwieszenie bielizny — fraszka, uwinie się z tym w godzinę. — Niedługo wrócę. Ty najedz się i pośpij, a ja tymczasem dokończę pranie. Zresztą, chłopaku, jakie tam pranie: przepierka. Mała przepierka. — U Emmerichów? Przycisnęła mocniej kosz do siebie. — A wieczorem wstaniesz i pogadamy sobie. Dziewczyny wrócą z pracy ósmej. Nie rób takiej miny, chłopaku, wrócę przed nimi i zbudzę cię. Ale to będzie wieczór! Julian zmusił się do uśmiechu. Wszystkie ciężkie prace, w których gruba Frau Emmerich wyręczała się matką, stały mu ością w gardle. Odebrał jej kosz. — No nic — powiedział z rezygnacją. — Najważniejsze, że jestem w domu. Jestem i będę całe dwa tygodnie, a jak Bóg da, to może i dłużej. — Mój Boże, tylko dwa? — zaciągnęła smutno Borowa. Ale zaraz się otrząsnęła. Jak może być tak niewdzięczna. Błagała Matkę Boską o ujrzenie go żywego choćby na dzień, na godzinę, a dostała na całe dwa tygodnie. Poleciła mu przynieść drewno i dopilnować ognia, a sama pobiegła do sklepów. Na podwórzu rozległy się szybkie kroki. — Dziewczyny! — krzyknęła Borowa i żywo pospieszyła do drzwi. Julian zgarnął z łóżka swoje rzeczy i wyprysnął do kuchni. — Ani słowa o mnie! — nakazał matce. Do izby wpadły zziajane siostry. — Gdzie Julek? — zawołały jednocześnie. — Mamo, przecież wiemy, że przyjechał! — Mela zajrzała do kuchni. Rozradowane rzuciły się na brata. Borowej wydało się, że syn pod ich ciężarem pobladł. — Jezu, już dosyć! — przestraszyła się. — Dosyć, bo go zamęczycie. Jechał całą noc. Nie widzicie, jaki wymizerowany? Odciągnęła je od niego. Dopiero wtedy Julian dostrzegł gościa. — Kasieńka! — zawołał radośnie. — A ty co, nie przy witasz się ze mną? — Jestem tu przypadkowo — Barczewska oblała się rumieńcem. — Spotkałyśmy się w tramwaju. Mela z Lucyną tak się cieszyły z twego przyjazdu, no i... zabrały mnie. Ale już uciekam. Szeroki uśmiech Bora przygasł. Kasieńka... Panna Katarzyna — poprawił się w myślach. — Wcale nie musisz uciekać — powiedział z rezerwą. — Zostań na kolację, będzie nam przyjemnie. Jeżeli oczywiście chcesz. Potrząsnęła przecząco głową. — Chętnie wpadnę przy okazji. Dopiero przyjechałeś, więc czasu dużo. Zresztą niedługo godzina policyjna. — Co tam dzisiaj policja! — zawołała rezolutnie Mela i nie pytając, ściągnęła z niej płaszcz. — Nie wyjdziesz tak prędko. — Dobrze zrobiłaś, Melu — pochwaliła ją matka — bardzo dobrze. A co do godziny policyjnej... — Julek jest urlopowany ze szpitala wojennego i ma przepustkę na wszystkie godziny policyjne w całej Rzeszy — dopowiedziała młodsza siostra Juliana, Lucyna. — Odprowadzi cię bezpiecznie pod same drzwi, nie potrzebujesz się niczego obawiać. — A widzi panna Kasia — przyklasnęła Borowa. — A jak Jędrek wróci, to pobiegnie zawiadomić rodziców, aby się nie niepokoili. Powinien przyjść lada chwila. Objęła ją serdecznie i poprowadziła ku kanapie. Siadając Baraczewska dyskretnie obciągnęła spódniczkę. Zapadło milczenie, które przerwała rozanielona Borowa. — Boże, jakie to szczęście! No, siedźcie sobie, najmilsi, siedźcie. Ja teraz zajmę się kuchnią, wy sobie porozmawiacie, a później poucztujemy. Ale nie siedźcie tak cicho. Zatrzymała się w wejściu do kuchni. — A kogo to Bóg o tej porze? Na podwórku zadudniły ciężkie kroki. Zmierzały w kierunku ich klatki schodowej. — To na pewno nikt z lokatorów... Julian szybko nałożył pas, odpiętą kaburę pistoletu przesunął na brzuch i stanął za matką. Tymczasem kroki, nie przystając w ciemnej klatce schodowej, dotarły do drzwi i czyjaś pewna siebie ręka, bez pukania, nacisnęła klamkę. Borowa wstrzymała oddech. Do izby Wmaszerował niezwykły gość. Gdyby nie towarzystwo uśmiechniętej kobiety, mundurem swoim mógłby przyprawić o zawał każdego Polaka. — Jestem Emmerich! — gość przedstawił się gromkim głosem, — Polizeimeister der Schutzpolizei, Emmerich. A to moja córka, Irmgard. Borowa bezładnie zatrzepotała rękami. Wielki Emmerich, pan życia i śmierci całej dzielnicy w jej mieszkaniu... Prędzej by się Ducha Świętego spodziewała. Chciała go poprosić o zajęcie miejsca, zapytać, czy żonie czegoś pilnie nie potrzeba, ale z zaciśniętej krtani nie wydobyła ani słowa. — Ależ Frau Bor — fuknął dobrodusznie polizeimeister — proszę się czuć jak u siebie w domu. Najzupełniej panią do tego upoważniam. Pozwoliłem sobie, że tak powiem, wdepnąć. Po prostu wdepnąć. Jak do starych znajomych. Właśnie spacerowaliśmy z córką, a że dowiedziałem się o przyjeździe parni syna, więc pani rozumie. Naturalnie — obrzucił domowników wzrokiem Napoleona spod Austerlitz — jeżeli państwo nie mają nic przeciwko temu... Zadowolony ze swego przemówienia zwrócił się do córki. — Dobrze się wyraziłem, Irm? Kobieta w eleganckim futrze odpowiedziała wyrozumiałym uśmiechem. Miała piękne, lśniące jak perły zęby i przyjemne spojrzenie. — No, widzi pani! — Z gracją wielkiego pana Emmerich przywitał się z Borową i pannami. Płynność potrząsania rąk zmąciła się na Baraczewskiej. — Proszę, proszę... — zaciągnął śpiewnie. Stuknął obcasami jak przed niemiecką damą i — rzecz niebywała u niego — pocałował ją w rękę. Ostatni w kolejce był Bor. Emmerich zawisł spojrzeniem na jego odznaczeniach bojowych. — Pięknie, gefreitrze, jestem dumny z pana. Z pana i z siebie. Również z siebie, bo poniekąd i ja przyczyniłem się do pańskiej chwały. A było to wtedy ryzyko, prawda, Frau Bor? — Mówiąc, ważył swoją wielką jak łopata dłoń, której nie pożałował mu trzy lata temu... Borowa upodobniła się do smutnej Matki Boskiej z obrazu nad łóżkami. Panna Irmgrad tym razem nie pochwaliła ojca. Emmerich pospieszył z wyjaśnieniem. — Nie przyszedłem tutaj dla roztrząsania tamtego wydarzenia. Przyszedłem, gdyż w pewnym stopniu było to moim najświętszym obowiązkiem. Naczekaliśmy się na naszego bohatera co niemiara i chyba mamy prawo do wspólnej radości, prawda, Irmgrad? Córka zajaśniała znowu swoim przyjemnym uśmiechem. W ślad za nią poszły panny, a na końcu Barowa. Uśmiech kobiet wyniósł polizeimeistra na wyżyny dobrego samopoczucia. — Wspaniale, moje panie, cudownie — mruczał. — Czuję się upoważniony do zorganizowania wieczoru. Wobec tego zaczynamy. Trzy panny oraz Borową posadził na twardych krzesłach, sam zajął lewą stronę kanapy, córce przeznaczył prawą, na honorowe miejsce w środku zaprosił Juliana. Potem zajął się stołem. Dom postawił chudą babkę, krążek kiełbasy oraz puszkę wątrobianki, którą Bor dostał ze szpitala na drogę. Za wątrobianką rozcieńczaną kaszą ani ciastem na margarynie Emmerich nie przepadał. — Szczęśliwe losy chadzają parami! — orzekł tubalnie. Na dowód prawdy wydobył z torby dwie puszki sardynek, okazały połeć wędzonej szynki, butelkę wina dla pań oraz litr wódki dla panów; 7 kieszeni płaszcza wygrzebał papierosy, cygara i cztery czekolady — dla każdej z pań jedną. Bawiły go oniemiałe miny kobiet. Fraulein Katharine z głębokimi jak morze oczami — Jezusie, jakimi oczami! — dwie pannice oraz człowiek, który przybył „stamtąd”, zdawali się go podziwiać. Uroczystym ruchem podniósł napełnione kieliszki. — Najpierw za ostateczne zwycięstwo! Polizeimeister Emmerich przysiadł się do „swego serdecznego kolegi” i maglował go dalej o wieści z frontu. Irmgard przyglądała się temu z rosnącym zainteresowaniem. W drodze do Borów ojciec założył się z nią, że pokaże jej niezawodny sposób rozwiązywania opornych języków. Mówiąc to potrząsnął zawartością torby. Przed trzema laty przyprowadził Juliana z aresztu. Ojciec często sprowadzał więźniów do wykonywania prac domowych, nie interesowała się nimi. Leżała w ogrodzie na hamaku rozwieszonym między drzewami i opalała się. Miała na sobie szorty i pasemko materiału, które nazywała biustonoszem, matka zaś obrazą boską, spod której wyłazi to całe świństwo... Ale z gadania matki nic sobie nie robiła. Julian podcinał krzewy, pielił, przekopywał i spulchniał ziemię, pracował jak gdyby poza nim nikogo w ogrodzie nie było. Ona, z nogami wyrzuconymi z hamaka, leniwie oddawała się słońcu, podczas gdy więzień kończył jedną pracę i zabierał się do drugiej. Najpierw ją to bawiło. Jeszcze nie trafił się typ, który widząc ją w tym stroju nie dostałby oczopląsu. Czyżby takim pierwszym miał być więzień? Obojętność jego zaczęła ją denerwować. Czerwcowe słońce prażyło, Julian pracował, ona leżała i myślała. Aż wymyśliła. Później nawet skarciła się za niewydarzony pomysł, który mógł skończyć się tragicznie. Ale refleksja przyszła znacznie później, w tamtej chwili sytuacja bawiła ją: zsunęła szorty do samego łona, zdjęła biustonosz, rzuciła go na trawę i przywołała Juliana. „Podnieś!” nakazała mu. Julian schylił się posłusznie i zamiast grzecznie podać do ręki, jak więzień powinien to zrobić, rzucił biustonoszem jej w twarz. Tak ją tym zaskoczył, że prawie się rozpłakała. Ale następny odruch był już właściwy: zamierzyła się, żeby trzasnąć go w gębę. I wtedy stała się rzecz niepojęta. Bor, polski aresztant, najspokojniej w świecie przechwycił w locie jej rękę, rękę Niemki, i pchnął ją z powrotem na hamak. Ogarnęła ją wściekłość. Była o krok od zbrodni. Wystarczyło pisnąć słówko, a wartownik zastrzeliłby go jak psa. Do dziś nie wie, jak to się stało, że się opanowała. A w ogóle, jakie to wszystko zabawne. Gdyby wtedy zachowała się inaczej — tak jak ją korciło — za pohańbienie czystości rasy germańskiej Juliana by powieszono, a ją, wyklętą, zamknięto by w lagrze koncentracyjnym. A tak, dzięki mądrości prawa niemieckiego, z untermenscha zrobiono übermenscha, i wszystko gra. Wieczna chwała za to ustawodawcom. Ojciec nie rezygnował z rozwiązania Julianowi języka. Zerknęła na niego przelotnie, ale to wystarczyło, aby się domyślić finału tego nierównego pojedynku. Była niespokojna. Ojciec miał swoje metody. Pytaj sto razy. Nie wystarczy — pytaj dalej. Nie wystarczy jeden dzień, pytaj drugi, trzeci, pytaj da skutku. Borowa już się łamała. W jej rozbieganych oczach można było czytać jak w elementarzu. „Herr Polizeimeister — błagały — miech pan się zlituje nad moim Julkiem. Będę pana opierała do końca życia. Będę sprzątała, zmywała, czyściła, zrobię wszystko, tylko niech się pan zlituje!” Emmerich, według niej, był dobrym człowiekiem. Gdyby ją spytano, dlaczego nazywa go dobrym, znalazłaby się w kłopocie. — Dobrym — powiedziałaby — bo... bo jak można nazwać Niemca niedobrym, do tego polizeimeistra, który spotykając ją, biedną wdowę, na ulicy, podnosi rękę do czapki i zagaduje po ludzku. Niemca, na widok którego Polacy drżą, bo myślą, że jeśli coś mu się w nich nie spodoba, wyciągnie rewolwer i strzeli. Emmerich z nikim tak nie postąpił. Czy człowieka, który ma taką władzę i nie korzysta z niej, można nazwać niedobrym? Ale teraz w oczach jej czaiła się niepewność — Imgard wyczytała z twarzy kobiety siedzącej naprzeciwko ojca. Skaranie boskie z nim, kiedy sobie wypije, a już koniec świata, gdy siedzi w towarzystwie młodych kobiet. Wtedy zawsze wydaje mu się, że im jest głośniejszy, tym ważniejszy, co nieodmiennie utwierdza go w przekonaniu, że jest imponujący. Słuchała uważnie, jak nie zrażony swoim dociekaniem przyczyn niepowodzeń pod Stalingradem próbuje poznać prawdziwe przyczyny klęski Wehrmachtu pod Kurskiem. Mężczyźni są nudni i cholernie umieją udawać ślepych! Jak można zadawać takie pytania, kiedy z góry wszystko wiadomo. Czy mogło być inaczej, skoro ofensywa niemiecka już po paru dniach została zatrzymana, a w półtora miesiąca po jej rozpoczęciu komunikat kwatery głównej führera podał, że „armie niemieckie kruszą dzielnie nieustający napór przygniatających sił przeciwnika”... sto pięćdziesiąt kilometrów od linii wyjściowej ofensywy. Irmgard nie miała zrozumienia dla samooszukiwania i w głębi serca życzyła Borowi, aby wyrąbał ojcu prawdę. Uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Jego siostry i Baraczewska nie zwracały na nią uwagi. Dla nich istniał tylko jej ojciec, rozpierający się na kanapie, jak jakiś król, i Julian, cedzący słowa niczym aptekarz. Czy jego powściągliwość jest naturalna? Irmgard znajdowała go zbyt zamkniętym w sobie, nawet gdyby takim był w rzeczywistości. A może paraliżuje go stopień służbowy ojca? — pomyślała. Jeden z jej kolegów — żołnierz w stopniu gefreitra, który przyjechał z frontu na urlop i zastał w domu również urlopowanego ojca w stopniu majora — zrywał się na równe nogi i przybierał postawę zasadniczą ma każde jego zawołanie. Najlepszy żołnierz świata... Najlepsza armia świata... Wspaniała niemiecka armia... Irmgard widziała ją w przemarszu przez to miasto na wschód. Dziesięć razy większą od armii napoleońskiej! Od rozgromienia Francji do ataku na Rosję ciągnął przez miasto pułk po pułku, dywizja po dywizji. Setki tysięcy młodych, ogorzałych twarzy. Ukwieconych jak w drodze na majówkę. Rozśpiewane kolumny wojska sunęły przez miasto miesiącami dzień po dniu, noc ,po nocy. Bez przerwy. Z dumy i szczęścia nie mogła powstrzymać łez. Moja armia! Moja wspaniała! Pędząca jak lawa wulkanu. Nie do zatrzymania! Gdzie ta masa młodych mężczyzn się tam pomieści? — pytała wówczas siebie. Oglądała jedyną w swoim rodzaju wstrząsającą rzecz: żywą, nie do pokonania, ogromną potęgę swego kraju. Urzekającą. Gdzie ona teraz jest? Na jaki bezkres musiała natrafić, że wsiąknęła jak woda w ziemię. Co się z nią dzieje? — chciał wiedzieć jej ojciec od żywego świadka „stamtąd”. Życzyła Julianowi przezwyciężenia swojej rezerwy i stawienia ojcu czoła. Zdobycie się na odwagę i powiedzenie: „Ciekawy pan wieści z frontu wschodniego, Herr Polizeimeister? Dlaczego nie zgłosi się pan na ochotnika, tam potrzebują takich!” II Polizeimeister Emmerich czuł się obolały jak rzadko kiedy. Wczoraj wieczorem, zgodnie z zawartą ze sobą umową, nie powinien był sięgać po „haka” — wielki kielich do własnej wyłącznie dyspozycji, przechowywany w biurku na rewirze. Ba, łatwo powiedzieć — nie powinien. Po powrocie od Borów uzmysłowił sobie, że sukcesów, to znaczy działań służbowych, które kierowane jego mądrością przyniosłyby rezultat naprawdę kwalifikujący się do tej nazwy, od dłuższego czasu już nie miał. Ani on, ani Niemcy. I dlatego, chociaż mu się w oczach porządnie troiło, sięgnął na pocieszenie po jednego. Następne poleciały jak z górki. Głowa mu pękała, w skroniach waliło jak w miechu kowalskim, łamało go w piersiach — tego obawiał się najbardziej. Ale czy tylko tego? Gustaw Emmerich, jak każdy ambitny człowiek, lubił mieć cel w życiu. Cel ten winien być wzniosły, droga do niego utkana trudnościami, które on chwyta za bary i roznosi wedle woli, aby później zakończone dzieło, czyli sukces, móc godnie uczcić. Piękne, męskie życie warte życia. A jego życie od pewnego czasu przestało być takim. Ubiegły wieczór uzmysłowił mu rzeczywistość. Smutną. Jeszcze do wczoraj bronił się przed nią, odrzucał jako nieprawdziwą, nie znajdującą pokrycia w obiektywnych wydarzeniach, złośliwie nastawioną na zniszczenie jego wiary w przyszłość. Kilka na siłę wyduszonych z Bora zdań zniweczyło wszystko. Stary policjant Emmerich nie dożyłby w mundurze swoich lat, gdyby z niepowodzeń nie potrafił wyprowadzić wniosków. Pod Stalingradem sprawa rozstrzygnęła się między żołnierzem a żołnierzem (wniosek nie wynikał z tego korzystny), pod Kurskiem — wydusił z tego „zasranego wojaka” — zadecydowały masy czołgów i artylerii. Więcej materiału przyczynkowego do wyprowadzenia kolejnego wniosku Emmerich nie potrzebował. Z jego postawieniem mógł zwlekać. Mógł się z nim kłócić, polemizować, nie godzić się, nie mógł jednak nie spojrzeć prawdzie w oczy: oto obdarci bolszewicy są lepsi w ludziach, w czołgach i w artylerii! A Niemcy? Z rozpaczy zapił się prawie na śmierć i wcale by nie żałował, gdyby się już więcej nie obudził. Do życia przywołała go żona, Emma. Poznał ją w szpitalu wojennym w 1917 roku w Berlinie. Po operacji rany brziusznej miał trudności z siusianiem; w szpitalach wiedzą, jak takim dolegliwościom zaradzić, i cewnikowanie wykonywała młodsza siostra, Emma. Miała wtedy osiemnaście lat, niewinne oczy i delikatne palce. Trudności z siusianiem prześladowały Emmericha do końca pobytu w szpitalu. Podczas jednego takiego zabiegu niewinny aniołek, Emma, odkryła, że Bóg stworzył ich dla siebie. Tego samego wieczoru zaś, ćwicząc zabieg już samorzutnie w parku szpitalnym, wyjaśniła mu boski w tym udział: „Emmerich i Emma... — westchnęła. — Jakie niezwykłe, przez samą Opatrzność dobrane podobieńswo, prawda, kochany?” Boże, jak ten świat się zmienia! Wiotka dawniej, zgrabna w pracy i ochocza w łóżku Emma wyglądała dzisiaj jak niedźwiedź, poruszała się jak słoń, żarła jak wieloryb i we wszystkim co robiła, wciąż powoływała się na Boga. Ten, według niej, miał długą brodę, był nierychliwy, sprawiedliwy, dla złych ludzi bezlitosny, dla dobrych kochający. Najbliżsi zaś jego sercu byli Niemcy. „Oziębło serce Pana” — myślał nieraz Emmerich wysłuchując jej stałego gderania, patrząc na trzęsące się na niej zwały tłuszczu i wdychając czosnkowy odór, jaki rozsiewa po mieszkaniu. Oziębło, oziębło, skoro jego, Niemca, pokarało takim bydlęciem. Emmerich przybył do Polski z rozkazu. Powiedziano mu: ,.Pojedzie pan do Polski, kora już nie jest Polską i nigdy nią więcej nie będzie. Pojedzie pan zatem na tereny, na których będzie pan wykonywał obowiązki służbowe określone zarządzeniami Ministra Policji i Spraw Wewnętrznych Rzeszy oraz doraźnymi decyzjami partyjnego szefa dystryktu. Obowiązki wynikające z zarządzeń ministra są panu znane, zakres drugich zostanie każdorazowo podany panu do wiadomości i wykonania na miejscu. Do bezwzględnego wykonania”. Szef miejscowego gestapo, sturmbannführer doktor Reinhard Leiding, zwołał niedawno odprawę wyższych funkcjonariuszy policji. Sturmbannführera Leiding jest w sprawach służbowych po niemiecku rzeczowy. Powiedział: — „Żądam bezwzględnego włączenia się do akcji ostatecznego rozwiązania problemu narodowościowego na tych terenach! Żądam stosowania przez policję nadzwyczajnych środków likwidacji problemu określonych dyrektywą Ministra Policji i Spraw Wewnętrznych Rzeszy, a nie, jak dotychczas, ograniczenia się do roli do- stawcy materiału ludzkiego i zostawienia brudnej roboty moim pracownikom... Sytuacja na frontach wymaga wzmożonego wysiłku każdego z nas. Jeżeli dla któregoś z panów nie jest to jasne, wytłumaczymy mu... Czy zostałem zrozumiany?” W odpowiedzi usłyszał żołnierskie: „Tak jest!” Wielki kanclerz Bismarck powiedział: „Niemcy jako Niemcy muszą być jedne i będą jedne, jeżeli wszyscy Niemcy będą tego chcieli”. Niemcy chcieli. Cesarz Wilhelm II powiedział: „Niemcy muszą być potężne i będą potężne, jeżeli wszyscy Niemcy będą tego chcieli”. Niemcy chcieli. Adolf Hitler powiedział... Emmerich złapał się za obolałą głowę. — Boże drogi — jęknął — czy to aby nie za Twoim zrządzeniem zawsze chcemy? Emmerich wstawał o godzinie szóstej trzydzieści. Zrobienie kupki, golenie, mycie, kilka przysiadów („Kondycja, panowie, nie zapominać o kondycji!”), śniadanie zajmowało mu godzinę, o siódmej czterdzieści pięć wychodził z domu, aby po dokładnie czternastominutowym spacerze osiągać solidny budynek z czerwonej glazurowanej cegły, będący jego „twierdzą”, jak w dobrym humorze nazywał komendę rewiru, lub „miejscem wykonywania obowiązków służbowych” — kiedy nastrój jego nie był sprecyzowany. Duży wpływ na jego samopoczucie wywierała małżonka. Jako kobiety nie próbował jej od dziesięciu lat, ale wpływ na niego mimo to zachowała. W swoje małżeńskie prawa wchodziła rano, od obudzenia go. Wysiłek, jaki w to wkłada, zależny od miarki wypitej przez niego wieczorem wódki, oddziaływał na jego humor. Dzisiaj wszystko zaczęło się źle. Pani Emmie nie podobał się jego mocz. Dobra żona Emma zaopatrywała męża na noc w nocnik (do ubikacji prowadził długi przedpokój...), i zwykle rano, jak tylko go zbudziła, brała naczynie do okna i w świetle dnia oceniała jego zawartość. To, co dzisiaj w nim zobaczyła, zdziwiło ją. Tak bardzo, że niezależnie od wzroko- wej oceny koloru, zapachu i przejrzystości moczu poddała go dalszej próbie. Parni Emma nie bez słuszności uważała się w tych sprawach za eksperta i umiałaby — gdyby od niej tego zażądano — wróżyć z moczu przyszłość. Dzisiejszą zawartość nocnika oceniła alarmująco: — Gustaw, tak dalej być nie może! — I żeby nie być gołosłowną, włożyła do nocnika dwa palce, roztarte ciecz na dłoni i podsunęła mu ją pod nos. — Do kroćset tysięcy cholernych piorunów! — zawył wściekle Emmerich i wystrzelił z łóżka na środek pokoju w gaciach i skarpetkach, które w zamroczeniu alkoholowym zapomniał przed snem zdjąć. Tak fatalnie obudzony zaczął dzisiejszy dzień. Teraz siedział przy biurku i rozmyślał. Życie jego nie było wiele warte. Wartość życia ocenia się po planach. Kiedy ma się pięćdziesiąt trzy lata, stojący wąs, nadciśnienie, strzykanie w stawach, częste obstrukcje lub rozwolnienie, duży brzuch, jeszcze większy apetyt, śmierdzącą żonę w domu, bezmyślnych podwładnych na rewirze, zadania na miarę polityka i niebezpiecznego przełożonego na karku, chętniej ucieka się w przeszłość niż w przyszłość. Bo co może przed nim jeszcze stać? Do jego obowiązków służbowych należało utrzymanie ładu w podległej mu dzielnicy, liczącej około ośmiu tysięcy ludzi. Obowiązki były proste. Do wykonywania ich miał pluton policjantów, w odwodzie miejskim kompanię ochotników złożoną z tutejszych Niemców, a gdyby to nie wystarczyło — stacjonujące oddziały wojskowe i wreszcie — stosownie do Najwyższej Ustawy o Bezpieczeństwie Rzeszy — całe niemieckie siły Zbrojne, które jednak nigdy nie były mu potrzebne; jego teren był gruntownie oczyszczony z niepewnych elementów i prawie bez mężczyzn, kto więc miał bruździć? Trapiły go inne zmartwienia. Okna pokoju Emmericha z jednej ściany wychodziły na główną ulicę przedmieścia, z drugiej — na zabudowania fabryki amunicji i kotłów. Na dworze zacinał listopadowy wiatr i pomiatał resztkami jesieni. Emmerich nie lubił listopada. Najpiękniejszą porą roku dla niego była wiosna. Kiedy drzewa owocowe pokryją się kwieciem, powietrze przejdzie zapachami i nabrzmieje śpiewem ptaków, lubił przystawać pod drzewami, sycić się tą mieszanką głosów i woni. Listopad przypomina przedsionek zmierzchu natury, zapowiedź śmierci. Od przybycia do Polski nie mógł się pozbyć tego nastroju. Dopóki Rzesza dudniła sukcesami, jakoś dawał sobie nade, odpychał do następnej wiosny, później poddawał się całkowicie jak teraz. Wiatr na dworze hulał liśćmi, potrząsał nagimi gałęziami drzew, roznosił smutek. Emmerich był twardym mężczyzną. Ale gdyby tak ktoś o nadludzkim autorytecie — na przykład Pan Bóg — zstąpił w tej chwili z niebios i oświadczył mu, że wszystko, czym żyje, w co wierzy, co mimo groźnych podmuchów z zewnątrz trzyma się kupy, miało się skończyć zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażał, chybaby się załamał. Na szczęście umiał w odpowiedniej chwili przywołać się do porządku. A że pora ku temu była najwyższa, rozważania odłożył na bok i zabrał się do pracy. Na pierwszy ogień poszła korespondencja wpływająca. Rozkazy z prezydium policji otrzymywał przeważnie na odprawach lub telefonicznie, a mimo to teczka puchła z dnia na dzień. Cmokał z przekąsem: — Lubuje się naród niemiecki w papierkach, lubuje! Czego to dzisiaj „naród” ode mnie chce? Energicznym ruchem rozdarł pierwszą kopertę. Plotka — zawiadomienie kierownika bloku XVIII o rozbiórce w Czynie Wzmożonego Wysiłku Wojennego żelaznych ogrodzeń okalających posesję taką, taką i taką i przekazanie złomu przemysłowi zbrojeniowemu. U dołu pisma zadekretował: „Sprawdzić zgodność na kwitach dostawy, zameldować mi uwagi — Em”. Odłożył pismo do Teczki Spraw Załatwionych i sięgnął po następne. Dotyczyło zdjęcia dwustukilogramowego dzwonu kościelnego. Chrząknął z uznaniem. Brąz — metal szlachetny, będzie się czym pochwalić przed Pełnomocnikiem do Spraw Zbiórki Złomu i Surowców Wtórnych. Dyskretacja taka sama, ruch z pismem na prawą stronę i cap za następne. Czytając je, skrzywił się. Idioci z miejskiej centrali gestapo przesyłają mu pocztą listę powieszonych przedwczoraj Polaków, jak zaproszenie na wieczorek dobroczynny... Trzeba mieć porządnego szmergla, żeby zdobyć się na taki fason. Czy przypadkiem panowie ci nie przesadzają? Przeleciał wzrokiem nazwiska. Nic interesującego nie znalazł, zestawienie umieścił w bocznej szufladzie i zamknął ją na klucz; porządek musi być! Gestapo może jak chce, policja nigdy. Zabrał się do kolejnego listu. Ale najpierw przyjrzał mu się badawczo: biała urzędowa koperta, charakter pisma pierwszoklasisty albo dla zmylenia napisany lewą ręką — nie dla Gustawa takie kawały. I rzeczywiście! List okazał się anonimowym donosem na niejakich Kwiatkowskich, Polaków, o hodowaniu nie zarejestrowanej świni. Gwizdnął przeciągle: Świni!... Nie zarejestrowanej!...— Rozporządzenie Ministra Aprowizacji Rzeszy poddawało ścisłej reglamentacji i rejestracji bydło, trzodę chlewną, drób, wszelkie produkty rolno-spożywcze i spożywcze pochodzenia przemysłowego, jak również zabraniało pod karą ciężkiego więzienia posiadania bez specjalnego zezwolenia urządzeń domowych do przetwarzania produktów rolnych i zwierzęcych, takich jak centryfugi, kierzanki, bębny do toczenia miodu i tym podobne. Ale za chowanie i bicie nie rejestrowanych świń groziło karą śmierci. ,,Ci cholerni Polacy — pomyślał — muszą mieć poprzestawiane w głowie. Rzesza krwawi na wszystkich frontach, broni Europy przed bolszewizmem, a oni chowają nie rejestrowane świnie... W mojej dzielnicy!” Rozłożył na biurku mapę miasta. Z doświadczenia wiedział, że tego rodzaju donosy przychodzą zwykle na pięć minut przed świniobiciem albo zaraz po — jako konsekwencja niezaspokojenia apetytu donosiciela; tak czy inaczej wymagają szybkiej akcji. Jeszcze raz przeczytał adres: Rewir IV — jego dzielnica. Już zamierzał dla omówienia planu działań wezwać swego zastępcę, gdy uzmysłowił sobie pewną rzecz: Dom stał na skraju lasu, znał go. Obdrapanym frantem wychodził na pustkowie, podwórzem tkwił w lesie. Spojrzał ostrożniej: Polacy, nielegalna świnia i las w pobliżu... Znajomość tego narodu podsunęła mu taki obrazek: Pod wskazany pismem dom zajeżdża samochód z Bogu ducha winnymi policjantami... Dom stoi pod lasem, wokół cisza, sielanka; policjanci wysiadają z wozu i z ufnością, jak na cywilizowanych ludzi przystało, wchodzą do środka... — Głupcy, dokąd się pchacie! krzyknął ostrzegawczo sam do siebie. — I chociaż żal mu się zrobiło łupu i murowanego sukcesu, zdecydował się gratkę podrzucić Prezydium Policji. Niech oni dobierają się do nie rejestrowanej świni chowanej przez Polaków, niejakich Kwiatkowskich, w samotnym domu na skraju lasu...” Przy dwóch następnych pismach myślami buszował na czele Kompanii do Zadań Specjalnych brawurowo atakującej samotne zabudowanie na skraju lasu, które jak nic okazało się siedliskiem partyzantów zawrócił stamtąd energicznie do przeczytania ostatniego pisana. Pełnomocnik Ministra Spraw Wewnętrznych Rzeszy do Spraw Germanizacji Pomorza Zachodniego wzywał komendantów samodzielnych jednostek policji ochronnej i porządkowej do maksymalnej współpracy z rejonowymi organami werbunku ludności polskiej na Tymczasową Listę Narodowości Niemieckiej. Pełno- mocnik wysoko ocenia ich dotychczasowy wkład w to dzieło. W obliczu jednak wzrostu potrzeb frontowych Pełnomocnik żąda podjęcia odpowiednich kroków w celu zmuszenia rodzin polskich zamieszkujących te tereny, a posiadających w swym składzie osobników męskich w wieku poborowym, do ostatecznego uregulowania swego statusu narodowościowego. Pełnomocnik oczekuje rezultatów. Heil Hitler! Słowa: „podjęcie odpowiednich kroków” wybito dużymi literami i — jak gdyby z obawy, że czytający może niedowidzieć — podkreślono je tuszem. Emmerich miał dobry wzrok. A gdyby nawet nie, to potknąłby się na zamaszystej uwadze przełożonego. Szef prezydium policji dopisywał: „Ja też oczekuje rezultatów i ponownego zaangażowania w akcję pańskiej pomysłowości, drogi polizeimeistrze. Coś długo już o niej nie słyszałem!” Emmerich splunął parabolicznie do stojącej w kącie spluwaczki. Wzorowy i zdyscyplinowany funkcjonariusz policji, Emmerdch, szanował swego przełożonego. — Pomysłowości... — fuknął. — W prezydium długo nie słyszano o mojej pomysłowości... Coś podobnego! Pod względem zwięzłości myślenia Emmerich plasował się wysoko wśród Niemców. Jego podwładni, od których wymagał pełnego oddania się sprawie ostatecznego zwycięstwa, rzetelności w wykonywaniu obowiązków służbowych, higieny osobistej (czysty mundur, bielizna, paznokcie itd.) oraz systematyczności w meldunkach, twierdzili, że gdyby los zrobił z niego cesarza Niemiec, historia obdarzyłaby go przydomkiem Gustawa Zwięzłego. Wezwał do siebie Starszego Referenta do Spraw Ruchu Ludności. Z przyzwyczajenia zlustrował jego mundur, fryzurę, połysk butów i postawę. Dzisiejsza zabawa wiatru z kurzem ulicznym powinna dostarczyć mu powodów do uwag. Starszy Referent do Spraw Ruchu Ludności był również Starszym Znawcą Humorów Jego Cesarskiej Mości Gustwa Zwięzłego i skutki zabawy wiatru z kurzem skrupulatnie usunąi natychmiast po przyjściu do rewiru. Emmerich stwierdził to odpowiednim chrząknięciem, po czym przystąpił do rzeczy. — Księga ruchu ludności! — zażądał. Rozległo się jedno trzaśniecie obcasami, drugie i rzecz znalazła się na biurku otwarta na właściwej stronie. Bilansujące się dane nie pozostawiły wiele miejsca dla jego pomysłowości. Nie podobały mu się. Odszedł pod okno wychodzące na zakłady zbrojeniowe i stamtąd przeprowadził jedną ze swoich słynnych rozmów służbowych z podwładnym. — Tylko ludność polska — zaznaczył. — Kobiety? — Sześć tysięcy sto czterdzieści pięć! — odpowiedział z pamięci urzędnik. — Mężczyzn? — Dwa tysiące sto piętnaście! — W wieku poborowym? — Czterysta dziesięć! — Ile? — podważył liczbę Emmerich. Starszy referent trzasnął obcasami po raz trzeci. Pan Bóg, papież, führera i jego księga mówią prawdę, prawdę i tylko prawdę. Przyklepał to czwartym trzaśnięciem obcasami. — A ostatnie ubytki? — Odjęte, Hera1 Poiizeimeister — stwierdził dokładny kierownik jednoosobowego referatu ruchu ludności i wyłożył: — Stan mężczyzn na ostatni dzień ubiegłego miesiąca wynosił dwa tysiące sto osiemdziesiąt dwa; w pierwszym tygodniu listopada aresztowano trzydziestu dwóch, przedwczoraj gestapo powiesiło dwudziestu pięciu, dzisiejszej nocy aresztowano dziesięciu. Ogólny ubytek mężczyzn za dziesięć dni bieżącego miesiąca wynosi sześćdziesięciu siedmiu, w tym w wieku poborowym dwudziestu pięciu. Dane te nie obejmują ubytków naturalnych. Odwrócony do starszego referenta plecami, Emmerich pokiwał w milczeniu głową. Mogło to oznaczać dobrze i źle. Starszy referent znał humory swego wymagającego przełożonego, ale Duchem Świętym nie był. Dla porządku dane liczbowe uzupełnił: — Prawie wszyscy z tej grupy pracują w zakładach zbrojeniowych, Herr Polizeimeister. — Wiem — warknął Emmerich, który nie był tutaj nowicjuszem i wiedział wszystko o wszystkich, o czym z kolei powinni wiedzieć jego podwładni. — Prosić natychmiast hauptwachtmeistra Gilsego. Odzyskał dobre samopoczucie. Nawet więcej: wszystkie jego poprzednie troski uleciały gdzieś bez śladu i oczom ukazał się całkiem nie najgorszy świat. Podkręcił zaczepnie wąsa. Miał znowu cel w życiu. Władza zwierzchnia wyposażyła go w środki działania i prawo, reszta zależała wyłącznie od niego. Lubił taki układ. Postawione sobie zadanie brzmiało: „Wyekspediować pozostałych Polaków w wieku poborowym na front.” W mundurach niemieckich, naturalnie. Zadanie było jasne, technika działania, która powstała w jego głowie podczas rozmowy ze starszym referentem, prosta, do przemyślenia pozostały szczegóły. Wspaniale. Przybrał postawę dowódcy na placu boju i wydał sobie rozkaz: „Baczność! Emmerich do dzieła!” Przyjął swego zastępcę z miną cesarza Gustawa Dobrotliwego. Bez zbędnych ceregieli poczęstował go cygarem, a kiedy napykali się dymu, podsunął mu pismo. — A więc, mój drogi Gilse — powiedział, zanim ten zdążył przeczytać nagłówek — co pan na to? Hauptwachmeister zaoszczędził sobie dalszego czytania. — W porządku — odpowiedział gotowy do wykonania każdego rozkazu. — Czego od nas chcą? — Ludzi. — W porządku. Skąd ich wziąć? Emmerich skinął głową ku oknom wychodzącym na zakłady zbrojeniowe. — W porządku — odrzekł mechanicznie Gilse. — Zaraz wysyłam wachtmanów w teren. Emmerich położył rękę na ramieniu podnoszącego się z krzesła hauptwachtmeistra. — Samo wezwanie do stawienia się w punkcie werbunkowym nie wystarczy, mój drogi Gilse. Te resztki są uparte. — Uparte? — Jak psy. — To może pozamykać ich dla postrachu albo niektórym wygarbować skórę. — Nie wystarczy. — Podpuścić gestapo na najupartszych? — szukał sposobu hatuptwachtmeister. — Nie ten etap, nie wystarczy. — Nie wystarczy? Emmerich targnął mocno siwym wąsem. — W stosunku do tych upartych psów, nie! — Więc co zrobimy? — Zrobimy. — Co? Emmerich przybrał minę cesarza Gustawa Zagadkowego. Kiedy w jego mózgu otwierała się szufladka z pomysłami, automatycznie przyoblekał się w ten wyraz. — Jaki dzień dziś mamy? — rzucił w stronę już wyczerpanego myśleniem Gilsego. — Czwartek. — Czwartek... — powtórzył jak echo Emmerich. — Hm, czwartek... — Zaczął chodzić z kąta w kąt. — A niedziela będzie za trzy dni, tak? — rzucił w okno wychodzące na zakłady zbrojeniowe. Hauptwachtmeister zgadzał się z zwięzłością swego przełożonego nawet wówczas, kiedy go nie rozumiał. Jak świat światem u niego po czwartku następował piątek, po piątku sobota, a po niej niedziela. Nie zgłosił sprzeciwu. — I ci stamtąd — Emmerich wciąż spoglądał na zakłady — w niedzielę pójdą do kościoła, tak? — Ci, wykluczone! — zaprzeczył hauptwachtmeister. — Ci pójdą na normalną szychtę. Ich kobiety może tak, ale nie oni. Emmerich uśmiechnął się do czegoś, co tylko on jeden widział. To coś przybierało coraz wyraźniejszy kształt. Mały sukces Emmerich kwitował małym uśmiechem, sukces większy — odpowiednio większym, gradację sukcesu określał sam. Również pole działania, gdzie go odnosił. Wykrycia na przykład sprawy kryminalnej nie zaliczał do sukcesu — te sprawy mało „płaciły” w Prezydium Policji, co innego polityka. Jeden z większych sukcesów, którym zasłynął u władz miejskich, a nawet dystryktu, wiązał się właśnie z otwarciem Niemieckiej Listy Narodowościowej dla Polaków, dwa lata temu, kiedy to szefowi gestapo pod- sunął pomysł likwidacji dla zastraszenia wytypowanych przez niego głów rodzin. Ale wówczas był to detal, robota drobnosklepikarska, wręcz handel domokrążny; zlikwidowano paru starszych dudków, w tym ojca Bora, i na tym poprzestano. Pomysł, jaki mu teraz wpadł do głowy, był sprawą wielką, wprowadzał go — operując jego miarą porównań — w szeregi hurtowników. Wielkich hurtowników. W tej chwili widział to już jak na dłoni. Zesztywniał w posąg. — Stało się, Gilse! Tymi słowami oznajmił swemu zastępcy przeistoczenie się pomysłu w plan. Fantastyczny plan. Nie będzie się prosić Polaków o przyjęcie listy, sami będą przychodzić i błagać. Błagać będą na kolanach. Czterysta dziesięć parszywych kundli zasuwa w cywilu, żre niemiecki chleb i wyobraża sobie, że będzie się tak obijać do skończenia świata, podczas gdy Niemcy giną na frontach. Czterysta dziesięć. Dwie pełne kompanie wraz ze służbami liniowymi. — Mój drogi Gilse — przemówił majestatycznie — działamy! Zadanie pańskie jest następujące: zajmie się pan przygotowaniem na niedzielę samochodów ciężarowych na około tysiąc ludzi; wspólnie ze starszym referentem Bauerem sporządzi pan dokładny wykaz matek, żon, narzeczonych i sióstr osobników w wieku poborowym; ogłosi i dopilnuje pełnego pogotowia bojowego naszego plutonu; zadba o zachowanie akcji w tajemnicy, ale — potrząsnął groźnie palcem — tak, aby nawet mysz się o tym nie dowiedziała! To należy do pana. Sobie zarezerwował przedstawienie pomysłu szefowi Prezydium Policji i uzgodnienie planu wspólnego działania z dowódcą Kompanii do Zadań Specjalnych. Chętnie by osobiście pochwalił się przed sturmbannführerem Leidingiiem. Ale to, wiedział z praktyki, zdmuchnie mu sprzed nosa sam szef. Nie martwił się jednak tym specjalnie. Tak czy inaczej usłyszą, że stara gwardia umie działać. Zadowolenie z siebie uslkrzydliło go i oderwało od ziemi. Widziana z wyżyn ranga miejskich instancji policji, służby bezpieczeństwa, partyjnych i administracyjnych wydała mu się śmiesznie niska, a ich szefowie i kierownicy zwykłymi patałachami. Taki pomysł — i oni... Pomysł, którego rozciągnięcie na cały ten parszywy kraj da tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy ludzi zdolnych do noszenia broni... Uformuje się z nich nowe pułki, dywizje, korpusy, całe armie — i pucołowaty major Schnaber albo przy lizana świnia, sturmbahnführer Leiding... Przemknął myślami ponad jednym i drugim, bez trudności wziął szczebel woje- wództwa i poszybował dalej. Tłumy na ulicach Berlina już gotowały się na jego przyjęcie... Wszystkie wiatry pchały go wprost na Kancelarię Rzeszy... Nieomal przed wylądowaniem taktownie zawrócił na własne podwórko. Pomysł był na miarę czasów i mógł dosięgnąć ucha Najwyższego Czynnika w państwie. Bez dwóch zdań powinien obrócić się w sukces. Wielki sukces. Roześmiał się całą gębą. Ale major Schnaber zrobi oczy! III ...Ze zgliszcz chat wynoszą poskręcane zwłoki kobiet i dzieci i układają je w sadzie obok ciał rozstrzelanych mężczyzn... Hauptmamn Darmmen żąda umundurowanego oficera, nie będzie się spowiadał przed cywilem. „To jest pogwałcenie zasad Konwencji Genewskiej! — wyje w twarz śmierdzącemu machorką Rosjaninowi. — Mieszkańcy chutoru współpracowali z bandami; zastosowana represja, z punktu widzenia prawa wojennego, jest usprawiedliwiona”. „Ech, wasze prawo!...” — pluje mu w gębę zarośnięty Rosjanin. Nakazuje ustawić się pod drzewem. Jeden obok drugiego. Całą wziętą do niewoli trójkę. Dammen zapiera się nogami. Krüger... dzielny Krüger, który wpakował w dziewczynę cały magazynek, przypomina sobie o swojej żonie i dzieciach... Błaganie o życie uderza w ścianę lasu, przewala się przez zgliszcza i tonie w nurcie bystrej Iwanowki. „Agoń!!!” — daje komendę brodaty Rosjanin. Bor zbudził się zlany potem. Długo potrząsał głową, obmacywał pierś. Z łóżek rozlegało się posapywanie sióstr i nerwowe pochrapywanie matki. Palące pragnienie wysuszyło usta, przenikliwe zimno od pasa w dół sparaliżowało mu nogi; wciąż jeszcze nie mógł otrząsnąć się z makabrycznego snu. Bał się wstać, żeby me zbudzić matki lub nie nadepnąć na śpiącego na podłodze brata, spragniony i zziębnięty przeleżał na przykrótkiej kanapie do rana. Między oczodołami pustych okien wystawowych snuły się przeważnie kobiety w wytartych płaszczach, gdzieniegdzie widać było żołnierski szynel, wszędzie nie znane twarze — jego rodzinne miasto. Na froncie wyobrażał sobie, jak idzie ulicami i woła: Moje kochane, wróciłem! Zewsząd uśmiechają się do niego znajome twarze, podbiegają koledzy... Marzenia, frontowe marzenia. Pod pomnikiem Kopernika, gdzie jako chłopak sprzedawał gazety, wylegitymował go pierwszy patrol żandarmerii, chwilę potem natknął się na drugi. Sprawdzający papiery żandarm zapytał, czy przypadkiem nie ma reumatyzmu. — Tak, reumatyzmu, — powiedziałem! Salutujecie, jakby wam łapy w stawach zamarzły! Profesor doktor von Kluge zalecił Borowi unikać wysiłku fizycznego działającego rozrywająco na klatkę piersiową. Wysiłek fizyczny działający rozrywająco na klatkę piersiową... — profesor opisał te wysiłki swemu cudem przywróconemu do życia pacjentowi. „Konstrukcję kostną macie elastyczną — powiedział — i szybko regenerującą ubytki. Jak długo jednak mostek będzie was pobolewał, nie dajcie się wciągnąć w żadne koszarowe wygłupy”. Kamienne bulwary nad Wisłą, gdzie przed wojną wysiadywali wędkarze, były przytulniejsze od ulic. Z przeciwległego brzegu, ze ściany drzew i krzewów przyglądało się miastu samotne zabudowanie Jachtklubu. Płyńcie po rzekach, morzach i oceanach! Osmagani wichrem, ogorzali słońcem, wolni ludzie... Między jed- nym brzegiem a drugim przelewała się szeroka rzeka. Nieczuła na los wędkarzy, którzy się gdzieś pozapadali, obojętna na wydarzenia w Jachtklubie, oddzielonym obecnie od świata drutem kolczastym, płynąca swoim nurtem niezależnym od życia ludzi. Tylko wiatr niecnota, nie pytający nikogo o drogę, wpadał podmuchami w koryto rzeki, pędził po lustrze wody i rozhuśtany bił w twarz. Dobry, rodzinny wiatr. Bor ustawił się pod niego jak pod słońce. Ale ten jednym uderzeniem wystudził w nim ciepło, drugim przeniknął go do szpiku kości i jak gdyby nigdy nic poleciał dalej. Nie mając co robić Bor udał się tramwajem do fabryki. — Mój ty, Jezu, chłopaku! — rozpoznał go z budki pod bramą stary stróż, Witalewski. — Toć żeś to ty, Jul? — Przyczłapał się do żelaznego ogrodzenia. — Pan, jak zwykle, na posterunku — ucieszył się Bor. — Dzień dobry, panie Witalewski! Stróż przytrzymał jego rękę. — Jaki tam znowu dobry. Wieje nam, biedakom, ze wszystkich stron, a ty mówisz, że dobry. — Stróż pamiętał go od dziecka, kiedy jako chłopiec przynosił ojcu jedzenie i kiedy później wraz z jego wnukami zaczął pracować. Przyglądał mu się zafrasowany. — Jak ty wyglądasz! Bor zbył to uśmiechem. Wszyscy patrzyli na niego jak na widmo, choć nie czuł się wcale tak źle. Przypomniał sobie o papierosach. Wyciągnął paczkę. — Proszę, niech pan zapali. — Podsunął mu ją pod nos. — Niech pan ją sobie zatrzyma. Całą. Witalewski wyciągnął nieśmiało rękę. — Zawsześ taki sam — powiedział tkliwym głosem. — Poznałbym cię na końcu świata. Ciebie i twojego biednego ojca. — Zerknął na dźwigary nad rampą placową. — Oj, porobiło się z nami, porobiło... A czy ty wiesz, co oni z nami powyczyniali? Z szyny dźwigam zwisało dwadzieścia pięć końcówek linki. Trzy dni temu, za wsypanie piasku do form na odlewy granatów powieszono dwudziestu pięciu robotników. Gestapowcy przyjechali z samego rana, wyprowadzili ich na plac i powiesili. Z rozkazu sturmbannführeraa Leidinga wolno było ich odciąć dopiero następnego dnia; końcówki lin miały pozostać jeszcze tydzień. — Na postrach — objaśnił stróż. — Tylko się nie gap na nie, bo ktoś może nas podglądać. — Tak, wiem — Bor skierował wzrok w głąb zakładów na stary, od dziecka znany mu widok. Z hal produkcyjnych dochodziły uderzenia młotów hydraulicznych, zgrzyty pras; na rampach magazynów spieszono się z załadunkiem pocisków do artylerii ciężkiej. Dwa tysiące stalowych, srebrzystych cygar — dzienny produkt fabryki — wystarczy na niedługą salwę dla kilkunastu baterii dział. Potem na pobojowisko wyruszą czołgi, które zniszczone zostaną pociskami wyprodukowanymi w takiej samej fabryce przeciwnika, i wszystko wróci do stanu wyjściowego. Wojna. Pod Stalingradem wystrzeliwano dziennie sto tysięcy pocisków artyleryjskich wszystkich kalibrów. Pół roku później, pod Kurskiem, na dywizje niemieckie gotujące się do ataku spadło w ciągu godziny dwa razy więcej żelaza niżeli w całej rozprawie Niemiec z Francją i Anglią. Wojna nabrała rozpędu. Już przeszła moce produkcyjne fabryk. Już wymknęła się spod kontroli człowieka. Co przeciw niej znaczy dwadzieścia pięć końcówek lin? Podmuch zimnego wiatru przeniknął Bora. — Już muszę iść — powiedział. — Mam jeszcze dużo spraw do załatwienia, jak to na urlopie. A co z pańskimi wnukami? Z Matosem, Józkiem? Capnęli nas do wojska razem, pamięta pan? Stróż rozdziawił usta. — Z Józkiem, mówisz? A to nie wiesz, że Józek od wiosny gryzie piach. W Afryce. A Maks siedzi gdzieś w Belgii. — Józek... To Maks żyje! — zawołał Bor. — Rozstaliśmy się w Hameln. Mnie posłali do Rosji, a on jakiś czas jeszcze tam został. W Belgii, mówi pan. Hm, udało mu się. — A udało, udało — przytaknął obojętnie stróż. — Dopóki człowiek żyje, wszystko może się udać. Dopóki żyje... Poczekalnia gabinetu Komisji Lekarskiej cuchnęła gnijącym mięsem i karbolem. Tętniła życiem jak szybkoobrotowa karuzela. Co chwila ktoś przybywał, ubywał, kogoś wywoływano i kazano przyjść w innym terminie. A na dodatek wymyślano od najgorszych. Wszyscy odpowiadali posłusznie „tak jest” i albo wcho- dzili do środka, albo kierowali się do drzwi wyjściowych, gdzie stał sanitariusz i zbyt opieszałym pomagał szybciej znaleźć się na ulicy. Środkiem poczekalni podążały siostry szpitalne. Nie rozglądały się po czekających, tylko dumnie sunęły do gabinetu. Siedzący na ławkach nie byli dla nich mężczyznami. Oni też nie widzieli w nich kobiet. Za ścianą zapadały decyzje o ich losie. Patrzyli tępo w wyświecone kafelki posadzki i myśleli. Każdy o sobie. Wszystkie frontowe wyobrażenia Bora o mieście rodzinnym rozpadły się jak domek z kart. Nie myślał o końcówkach lin; po przeżyciach w Rosji dwadzieścia pięć zwisających kawałków sznura nie mogło go przerazić. Nie mógł się skoncentrować. Myśli jego krążyły wokół faktów. Odbijały się od jednego i — jak skoczek po kamieniach wystających z wody — spadały na drugi. I tak po kolei. Matka poszła na pierwszą zmianę do szwalni, po pracy pobiegnie do Emmerichów dokończyć prania; siostry pracują przy maszynach od siódmej rano do siódmej wieczorem, tak samo brat; Józek Witalewski poległ w Afryce. W Hameln Józek zapowiadał, że jeśli poślą go do Rosji, to już w drodze na front przygotuje się do grobu, jeśli natomiast dostanie przydział do feldmarszałka Rommla — będzie wygrany. Niedobrze jest myśleć naprzód. Trzy dni temu pożegnalną noc w szpitalu spędził z asystentką doktora von Kluge; cztery dni temu, patrząc na panią doktor Sontag, nie przeszło mu przez głowę, że już następną noc przeleży z nią w łóżku; wczoraj nie myślał o Katarzynie ani o Irmgard. O Katarzynie nie będzie myślał nigdy więcej. Podczas pierwszego pobytu w jej domu pani Baraczewska wypytywała go o różne rzeczy. Chciała wiedzieć wszystko o jego rodzinie, z kim chodził do szkoły i do jakiej. Jak dobra matka, widząc rzeczy dalej niż jej dzieci, zain- teresowała się również jego ojcem. Wynik tych dociekań nie musiał być dla niego korzystny, bo na zakończenie zapytała: ..Wierzy pan w Boga?” Zamyślił się nad odpowiedzią, ale ta chwila milczenia wystarczyła. ,.Kto nie wierzy w Boga — oświadczyła z troską w głosie szlachetna pani Baraczewska — nie zasługuje na łaskę ocalenia. Wojny są biczem bożym na ludzi bez wiary, niech pan o tym pamięta, młody człowieku!” Tak powiedziała małżonka dostojnika państwowego sprzed wojny, matka Katarzyny i czterech synów, z których żaden nie został jeszcze rozstrzelany ani powieszony. „Jak pański biedny ojciec...” — dodała boleśnie. Pani Baraczewska ma głębokie serce, pełne niezachwianej wiary w Boga. Dzieci takiej matki muszą mieć też głębokie serca. Zwłaszcza kiedy mają tak zniewalające spojrzenie jak Katarzyna. — Gefreiter Bor! — zawołano od drzwi gabinetu komisji lekarskiej. Za długim stołem nakrytym czystym prześcieradłem siedziało czterech lekarzy oraz niemłoda kobieta w białym kitlu. Na wszystkich twarzach, z wyjątkiem kobiety, malowała się przeraźliwa nuda; spędzili przy tym stole bądź co bądź już cztery godziny. Wygląd żołnierza zirytował przewodniczącego komisji. Człowiek ten, poświęcający się bez reszty niesieniu ulgi cierpiącym, zakipiał oburzeniem. — Bezczelność! Stawać przed nami w pełnym umundurowaniu... Pozostała trójka lekarzy solidarnie podzieliła jego zdanie. — Rozebrać się! — rozkazał jeden. Sanitariusz pchnął Bora za parawan. Pomagając mu ściągnąć buty, zdzielił go szturchańcem. — Ja ci pokażę przyłazić do panów lekarzy jak do chlewu. Świnio cholerna! Parawanem zatrzęsło. Nim ktokolwiek zorientował się, co było tego przyczyną, sanitariusz potrząsał głową jak ciężko trafiony bokser na ringu. — Co wy tam? Julian w biegu zrzucił skarpetki i stanął przed stołem. — Gefreiter Bor melduje się do przeglądu lekarskiego! — Na co wy sobie pozwalacie! Z łapami na członka służby sanitarnej! To jest... — Przeszkadzano mi wykonać pański rozkaz. — Przeszkadzano... — Obecność kobiety powstrzymała przewodniczącego komisji od użycia bardziej męskich słów. — Coś podobnego... A to! — wymierzył w kalesony Bora. — Myślicie, że pani doktor wam je zdejmie? Bombardowania bombardowaniami, a niemiecka poczta pracuje jak za najlepszych czasów: pakiet zdjęć rentgenowskich, wysłany ze szpitala w Hameln, leżał już na stole i czekał na konfrontację z oryginałem. Czarne płachty błony filmowej zaczęły wędrować z ręki do ręki. — Proszę, proszę, kto by to pomyślał! — zdumiał się lekarz siedzący po prawej ręce przewodniczącego komisji. Podał zdjęcie koledze, a sam zabrał się do czytania historii choroby. Nie zajęło mu to dużo czasu. — Autentyczny przypadek powrotu z tamtego świata. Zdumiewające! — wykrzyknął. A potem ciszej do kolegi: — Proszę sobie wyobrazić coś podobnego: Resztka pewnej kompania w składzie dwóch grenadierów pancernych plus ich dowódca wpada w łapy partyzantów rosyjskich... Zostaje przez nich rozstrzelana... Normalnie, po prostu, bez przenośni rozstrzelana. I oto przed nami staje jeden z trójki rozstrzelanych... Żywy... Słowo daję, scena jak z filmu. „Kretyn!” — wzdrygnęła się lekarka. Blizna pooperacyjna, biegnąca od szczytu mostka do kości łonowej wyglądała jak krwawa glista wmazana palcem w skórę. Spojrzała karcąco na swego egzaltowanego kolegę. Przewodniczący komisji, który był krótkowidzem, nakazał Borowi podejść bliżej. — Ależ jeszcze bliżej! Nikt was tu nie zje... To, co zobaczył, zdumiało go bardziej niż łomotanina za parawanem. — Interesujący przypadek — mruknął. — Rzeczywiście. Trzy przestrzały klatki piersiowej, cztery nóg i miednicy... — Z niedowierzaniem pokiwał głową. — I kto w świecie, moi państwo, może mierzyć się z niemiecką medycyną! Zaciekawił go kąt przelotu pocisków. Zdjęcie profilowe (profesor doktor von Kluge przesłał komplet zdjęć), wykonane przed otwarciem klatki piersiowej pacjenta, uwidaczniało to jak na dłoni. Stanął obok Bora i niczym na wykładzie w akademii, zademonstrował siedzącym: — Proszę — dotknął ołówkiem wlotu jędrnego z pocisków i linijką wylotu na plecach. — To się odbyło w ten sposób: wejście między trzecim i czwartym żebrem, gładki pasaż przez płuco i wyjście tuż przed obojczykiem; a proszę tu — to samo, tylko ze z lewej strony. Proszę zwrócić uwagę na drogę pocisków wo- kół worka osierdziowego i przepony. Zdumiewająca rzecz! — Przesunął ołówek na środkową bliznę. — A tu casus czegoś, co w języku wojskowym nazywa się „mieć świnię”. Klasyczny przypadek nieprawdopodobnego szczęścia: pocisk muska śledzionę, rwie płat płuca, ociera się o kręgi piersiowe i — do widzenia! Musieli strzelać do was, kiedy już leżeliście. Nie pamiętacie? Bor nie pamiętał. — Nie szkodzi. Chętnie bym was zaprezentował szerszemu audytorium. Bardzo chętne. A teraz kilka przysiadów. Tylko głębiej, człowieku, nie jesteście w cywilu. Przysiady nie były najwyższej klasy, ale przewodniczący komisji nie był bezdusznym konowałem. Przyłożył stetoskop do piersi badanego, do pleców i posłuchał. Pozostali członkowie komisji przyglądali się z uznaniem poczynaniom swego wybitnego kolegi. Na koniec zmierzył mu tętno i ciśnienie krwi. — No, tak — upewnił się ostatecznie — typowa robota profesora doktora von Kluge. Miałem przyjemność asystowania mu przy niejednym interesującym przypadku. Było to... — przymrużył oczy — z piętnaście, a może i więcej lat temu. W szpitalu Henriettenhoff w Hanowerze, proszę koleżeństwa. W Hanowerze i Heidelbergu. Przypomniał sobie o jeszcze jednym. — A jak z tymi sprawami? Z tymi tam... — skinął na krocze. Odpowiedź już go właściwie nie interesowała. Rdzeń pacierzowy pozostał nie tknięty, system nerwowy — na oko biorąc — facet ma w porządku, powinien być zdolny do tych rzeczy. Były asystent chluby niemieckiej chirurgii uśmiechnął się zadowolony. Z ręką na sercu mógłby powiedzieć, że w warunkach tamtejszego nieustannego bombardowania sam by tego lepiej nie wykonał. Przepisał aspirynę na nerwobóle, zalecił dużo ruchu dla przywrócenia mięśniom sprawności i wyznaczył termin następnego badania. — Formalność — stwierdził później. — Chłop będzie latać jak w cuglach. Przy kawie wieńczącej godziny wytężonej pracy, do rewelacji dnia, jaką był przywrócony do życia rozstrzelany żołnierz, przewodniczący komisji lekarskiej dorzucił: — Ale to nie koniec niedorzeczności; z prywatnego źródła, od mego kolegi anestezjologa profesora doktora von Kluge dowiedziałem się nieprawdopodobnych detali dotyczących naszego gefreitra, zakrawających już na czarną magię. Otóż wojak ten, podczas walk o Stalingrad, uratował życie pewnemu ciężko rannemu oberleutnantowi. Uratowany nie znał swego wybawiciela, wszystko, co zapamiętał, to głos żołnierza wyczołgującego się z nim na plecach ze strefy ognia. Rzeczy takie na froncie się zdarzają. moglibyśmy je sobie darować, gdyby nie to, że nieomal rok później ten sam oberleutnat na czele swojej kompanii odbił rozstrzelanych przez rosyjskich partyzantów, wśród których znajdował się nasz jeszcze rzężący bohater, i rozpoznał w nim... Tak, tak, moi drodzy, swego wybawiciela! Po głosie.. Nieprawdopodobne, ale tak — jedynie po rzężącym głosie... Czy to nie graniczy z czarną magią? Bor wrócił do domu wewnętrznie rozbity. Głowa mu ciążyła, czuł się niedobrze. W izbie panował wilgotny ziąb. Czarna Matka Eoska z obrazu na ścianie przywitała go obojętnymi oczami. Na stole czekało jedzenie przygotowane przez matkę: kawałek margaryny, chleb, pół śledzia w mętnym sosie i resztki wczorajszego salcesonu. Żołądek podszedł mu pod gardło. Pobiegł do zlewu i zwymiotował, potem obolały rzucił się na łóżko. Obudził się następnego dnia po południu. Doim był pusty. Matka już poszła do pracy. Dzisiaj przypadała jej druga zmiana, wróci dopiero o jedenastej wieczorem. Przed wyjściem napaliła w piecu, posprzątała izbę i przygotowała dla niego jedzenie. Obok talerza, nakrytego serwetką, zostawiła kartkę. ,,Tylko najedz się do syta, a później odpocznij sobie. I nie przemęczaj się” — pisała ołówkiem. Zebrał jedzenie ze stołu i wniósł do kuchni, nie odczuwał głodu. Potem wymył się i ogolił. Na półce, między fotografiami i sztucznymi kwiatami w wazoniku, stał flakonik wody kolońskiej. Wytoczył kilka kropli na dłoń i natarł sobie skronie. Zapach wody przypomniał mu Dorę Sontag. Asystentka wybitnego chirurga, profesora doktora von Kluge, była niewysokiego wzrostu, twarz miała usianą piegami, które z daleka przydawały jej naturalnej południowcom śniadości. Dora promieniała wewnętrzną pogodą. Gdy wchodziła na salę, nie wnosiła ze sobą autorytetu lekarza wojskowego i rygorów szpitalnych, a pogodę wyczuwalną przez każdego. Pozostawiała po sobie dyskretny zapach dobrego mydła, zmieszany z czymś trudnym do określenia a ciep- łym, co wywoływało nie kończące się rozmowy o kobietach. Kleine Frau Doktor... „Pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę. Nadanie przyszło kilka tygodni temu, ale Herr Stabsarzt nie zgodził się na dekorację, zanim pan nie wróci całkowicie do zdrowia”. Promieniowała niekłamanym szczęściem. Trzymając jego bluzę za naramienniki spozierała dumnie na wstążeczkę Żelaznego Krzyża. „Sama przyszyłam. Mój prezent na pańskie dwudzieste drugie urodziny. A na dodatek...” Schyliła się i ucałowała go w policzek. Za oknem było mokro. Musiało padać całą noc, bo we wgłębieniach podwórza potworzyły się kałuże wody. Bor znał każdy jego skrawek. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych udeptanej ziemi, pompa ręczna, pralnia, wycementowane, zawsze cuchnące zlewisko brudów, dwa drewniane ustępy z wyciętymi w drzwiach serduszkami — cały świat jego dzieciństwa. Z piętra doszło ciche kobiece zawodzenie: Es geht alles vorüber, Es geht alles vorbei. Nach jedełn Dezember, Kommt wieder ein... Czyjaś sylwetka z głową nakrytą peleryną szybko przemknęła pod oknem. W sieni rozległy się kroki. — Jestem cała mokra, nie widzisz? W drzwiach stała Irmgard. Z zaczerwienioną twarzą, zdyszana, z ociekającą wodą peleryną na głowie. Nie czekając na zaproszenie weszła do środka. Rozglądnęła się ciekawie po izbie. Nie sprawdzała, czy są sami. Znajdowała się na obcym terenie. Jeszcze nie wiadomo, czy gościnnym. — Nie pomożesz mi się rozebrać? Wziął od niej pelerynę i powiesił na drzwiach. Zachowywał się jak odrętwiały. Jak gdyby krew za chwilę miała rozsadzić mu głowę. Machinalnie rozejrzał się za miejscem dla niespodziewanego gościa. Niepotrzebnie się trudził, Irmgard wybrała je sobie sama. Siadając na kanapie czekała na żywszy odruch z jego strony, gotowa pozornie ukontentować się byle czym. Ale jej oczy skrzyły się z góry obmyślonym planem. Zerknęła na swoje mokre kolana. Nie tylko one ociekały wodą. Dół spódnicy, którego peleryna nie osłaniała, całe nogi wyglądały jak po wyjściu z kąpieli. Wydobyła z torebki chusteczkę i zaczęła się wycierać. Bor sięgnął cio szafy po ręcznik. Irmgard miała na sobie gabardynową spódniczkę z kontrafałdami i jasnobeżową bluzkę, cienko się ubrała jak na listopad... Rozpięła guziki bluzki i chropowatym ręcznikiem zabrała się do wycierania szyi. Bor odwrócił się do okna niezdarnie jak manekin. Zdawało się, że nie wie, co ze sobą zrobić. Zaśmiała się ubawiona. — Jesteś głuptasek — nie przerywała wycierania. — Co ty sobie myślisz o mnie? Bawiło ją zażenowanie tego rosłego, w swej nieporadności pociągającego mężczyzny. Zupełnie to do niego nie pasowało. Czyżby on jeszcze... Podejrzenie przyprawiło ją o przyjemny dreszcz; tym ochoczej szła do celu. Podciągnęła spódniczkę i przystąpiła do zdejmowania przemoczonych pończoch. Robiła to jak na pokazie mody. Z wdziękiem modelki pewnej wysokiej jakości prezentowanego towaru. Bor sprawiał wrażenie wyraźnie nieszczęśliwego. — Ależ dlaczego? — zawołała. — Chyba nie wyobrażasz sobie, że będę siedziała w mokrych. Mam się przeziębić? Nie pozwoliła jego oczom oderwać się od niej; trzymała je sprzężone ze swymi oczami, już pewna swego. Silny mężczyzna, który — chciał czy nie — musiał się naoglądać tam różnych rzeczy, w naturalnej sytuacji z kobietą zachowuje się jak harcerzyk. Podniecające. Zabijać, gwałcić jest dla nich widocznie czymś prostszym. Nadała akcji tempa, choć Julian i tak już za nią nie nadążał. Wszystko w życiu przemija, Wszystko trwa kratki czas... Spłoszona spojrzała na sufit. Ale zaraz roześmiała się. Kobieta z piętra tęsknym altem nuciła dalej: Do maja, do grudnia, Może nie być nas... — Ona ma przyjemny głos — zauważyła. — Bardzo przyjemny. Młoda? Oczy jej zmatowiały. Obiekt oddziaływania, zdawały się spostrzegać, okazuje się mało wrażliwy. Ale nie straciły swej zaczepności. Zbiegły z sufitu na Bora, spenetrowały go błyskawicznie, jak tylko oczy kobiety to potrafią, gdy stracą pewność siebie, i zaiskrzyły się znowu ogniem. — Do maja, do grudnia... — podchwyciła słowa piosenki. Lepszego akompaniamentu nie mogła sobie wymarzyć. Grudzień Juliana może się zacząć bardzo prędko. Może już za kilka dni. Na co, głupi, czeka? Pokazała w uśmiechu zęby i sięgnęła po swój tyle razy sprawdzony sposób na niezdecydowanych: Targnęła podwiązką, żeby uwolnić pończochę; ruch ten opanowała do perfekcji. Jego skutkiem miał być brak skutku. Podwiązka nie miała puścić i tym samym należało zabrać się do niej inaczej. Zadarła spódniczkę na uda, targnęła podwiązką raz i drugi i pończochę zsunęła z nogi — tak. Z drugą postąpiła inaczej. Nie zdjęła jej jak pierwszej, tylko zrolowała do połowy Łydki, potem przełożyła nogę przez nogę i na tym poprzestała. Z całkowitym obnażaniem najbardziej ofensywnej broni kobieta nie powinna się nigdy spieszyć. Akt pierwszy sposobu skończony. Przed przystąpieniem do następnego krótka przerwa na jedno niewinne spojrzenie, jeden ciepły uśmiech, nic więcej, to powinno wystarczyć. Obiekt porażenia bladł jak we wstępnym stadium hipnozy. Należało przystępować do drugiego aktu. Każda sekunda niezdecydowania groziła przeciągnięciem struny. Siadła głębiej na kanapie, nogi podciągnęła pod siebie i odsłonięte biodra zaczęła trzeć ręcznikiem. Spojrzenie Bora zmętniało. Wezbrany żywioł brał go w posiadanie, niszczył resztki samoobrony. Do całkowitego triumfu Irmgard było już niedaleko. Ruchem mdlejącego łabędzia położyła rękę na zrolowanej pończosze. — Chodź, zdejmij sam — przywołała go. Schylił się jak pijany ku jej rozchylonym udom. Ich gorąco zamroczyło go. Irmgard wcale nie była mu wroga. Sama odciągnęła na bok koronkową zasłonę, oplotła go nogami i zachłannie wessała w siebie... IV Polizmeister Emmerich krążył nerwowo z kąta w kąt swego gabinetu. Nastroszony, z pochyloną do przodu głową przypominał byka szykującego się do szarży na toreadora. Była niedziela, godzina jedenasta przed południem. Zgodnie z ustaleniami za piętnaście minut ma wyruszyć do akcji. Na czele wachtmanów swego rewiru, a nie całości operacji, jak wedle sprawiedliwości być powinno; uważał się za potwornie wykołowanego. Obok telefonu leżały jego hełm, pistolet maszynowy i czarne skórzane rękawice. Z otwartych garaży na placu dochodził rytmiczny warkot rozgrzanych silników. Drażniła go praca stojącego w miejscu samochodu. Nie miał z tym nic wspólnego fakt ograbienia go z ojcostwa wielkiego pomysłu. Człowiek tak dynamiczny i pełen inwencji jak on nie mógł być obojętny na widok czegoś przeznaczonego do ruchu, a stojącego w miejscu. Przed chwilą skończył odprawę ze swoimi ludźmi, osadził ich na wozach i teraz czekał na rozkaz Prezydium. Czekanie drażniło go. — Wszystko zapięte na ostatni guzik — rzekł do siebie. Przemówił nie po to, aby się upewnić, czy tak jest rzeczywiście. Przygotowania plutonu do akcji przeprowadzono zgodnie z JEGO zarządzeniami, nic więc nawalić nie mogło! Drażniła go cisza, dlatego przerwał milczenie. Siedzący w kącie hauptwachtmeister Gilse skinął głową. Nawet w hełmie na głowie wyglądał jak. pękata kukła, a nie wyższy podoficer policji wyczekujący na rozpoczęcie poważnej akcji. Hauptwachtmeister Gilse grał mu na nerwach swoim wyglądem, małomównością, bezmyślnością, wszystkim. Jak coś takiego mogło dojść do stopnia hauptwachtmeistra, tego Emmerich nie mógł nigdy zrozumieć. — Trochę mało ciężarówek — sapnął przystając przy planie kościoła przypiętym szpilkami do mapy rewiru. — To może ograniczyć nasze możliwości, nie myśli pan? Gilse przytaknął ze swego stołka. Po chwili posapywania padło z jego ust jedno, uniwersalne w języku niemieckim słowo: — Ostatecznie... Oznaczało ono tym razem, że ciężarówki nie były na jego głowie i go nic nie obchodzą. On przygotował wachtmanów i wykaz nazwisk. W dzielnicy mieszka dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt matek, sióstr i narzeczonych Polaków, którzy nie zgodzili się dotąd na przyjęcie Niemieckiej Listy Narodowościowej. O to postarał się dowodzący całością akcji, którym mianował się sam szef miejscowego gestapo, sturmbannführera Reinhardt Leiding. — Wiem! — warknął Emmerich, który właśnie myślał o tej samej osobie. Z niesmakiem myślał. Pomysł przedstawił swemu przełożonemu, szefowi Prezydium Policji. Ten — jak było do przewidzenia — pobiegł z nim do gestapo. Jako ze swoim! Poczęte przez niego wielkie dzieło wróciło stamtąd w postaci rozkazu przygotowania się do przeprowadzenia akcji pod kryptonimem „K” — jak kobieta. Z rozkazami Emmerich nie dyskutował. Mógł o nich mieć własne, głęboko w duszy ukryte zdanie, ale nie dyskutował. — Nie nasza rzecz. Do nas należy obsadzić wyjścia, odcedzić to bydło i zapakować na wozy. Jeśli zajdzie potrzeba, kierowcy będą zawracać. Kropka! Hauptwachmeister Glise nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Wskazówka zegara przesunęła się zaledwie o pięć minut. Z dołu dalej dochodził odgłos pracujących silników. Hełm, pistolet maszynowy i czarne rękawice leżały na biurku. Słuchawka spoczywała na widełkach. Telefon milczał. Przeklęty telefon! — I jeszcze raz przypominam o ostrożności — powiedział Emmerich. — Kościół mieści pięć tysięcy ludzi. W tak wielkim stawie może się trafić niejeden szczupak. Niepotrzebnie to powiedział. Rozgadał się jak stara baba, zamiast czekać i milczeć — mógłby się za to kapnąć w tyłek. Głupi Gilse gotów posądzić go o nerwy. Zawrócił energicznie od okna wychodzącego na część mieszkaniową dzielnicy. Po raz setny przeleciał w myślach szczegóły akcji. Uroczysta suma z wystawieniem Przenajświętszego Sakrameintu skończy się o jedenastej czterdzieści pięć. Punktualnie dziesięć minut przed zakończeniem zjadą się wytypowane do akcji oddziały policji i SS, zaryglują pierścieniem świątynię i obsadzą wyjścia. Cywilni funkcjonariusze policji i gestapo, znajdujący się w tłumie, dopilnują porządku wewnątrz świątyni; sekretne przejścia podziemne zbudowane jeszcze przez Krzyżaków zostały w nocy zablokowane. Bazylika pod wezwaniem Najświętszej Panny Marii ma dla wiernych dwa wyjścia na przyległe ulice i dwa na rynek, oprócz tego jedno dla służby kościelnej i jedno połączone z plebanią dla księży. Jego pluton obsadza wyjście główne i na plebanię. Główne bierze wachmeister Kemwasser, plebanijne — Gilse, on czuwa nad obydwoma. W porządku. Teraz tylko zaczynać. Pogoda dopisała jak na zamówienie. Wczoraj w południe przestało padać. Niebo szybko się przetarło i nawet zajaśniało przed zapadnięciem zmroku. Wieczór i noc były zimne, ale nie mroźne — pewna zapowiedź pogodnego dnia. I taki od samego rana nastał. Piękny i dość ciepły, jak na tę porę roku, powinien wypędzić ludzi z domów. Rozmyślania jego przerwał dzwonek telefonu. Jednym susem doskoczył do aparatu. — Polizeimeister Emmerich! — zameldował się. Słuchając pierwszych słów zbladł jak kreda. Zamiast szefa Prezydium Policji, który bardzo nie lubił, gdy dawano miu czekać przy telefonie, w słuchawce rozległ się głos jego żony. Coś nieprawdopodobnego! On chodzi jak na igłach, medytuje, szuka przysłowiowej dziury w całym, aby broń Boże niczego nie przegapić, a to bydlę pyta, na którą godzinę ma przygotować obiad! — Wsadź sobie w dupę twoje zasrane żarcie! — krzyknął doprowadzony do ostateczności i wyrżnął słuchawką w widełki aparatu. Mógłby z nerwów eksplodować. Głupia, cholerna, śmierdząca, rozlazła, obrzydliwa, przeklęta krowa! Tu sprawy państwowe, a ta o żarciu... Jezu, co za ptasi umysł! Czy te piekielnice nigdy nie nabiorą rozumu? Telefon zadzwonił ponownie — typowe dla Emmy. Gdy nie otrzymywała jednoznacznej odpowiedzi, potrafiła dzwonić do zmęczenia, głucha jak pień na jego krzyki. Przeklęta! Telefon nie ustępował. Żona najwyraźniej uwzięła się na niego. Kpiła sobie z jego poważnego stanowiska i jeszcze poważniejszego zadania. I z jego nerwów. Doskoczył do biurka. — Do najjaśniejszej cholery, czego jeszcze? Ledwie jego ryk przebrzmiał, wyprężył się jak struna. — Przepraszam. — Głos z cierpiącego przemodulował na służbowo oddany. — Polizmeister Emmerich melduje się przy aparacie! Tak jest, Herr Major! — Trzasnął obcasami. — Rozkaz, Herr Major! Rzucił słuchawkę na widełki. — Hauptwachtmeister Gilse — zakomenderował — do wozów! Pani Emma wybiegła do przedpokoju. Jeszcze w jadalni zawołała niecierpliwie: — Czy to ty, Gustaw? To był jej Gustaw. Naburmuszony jak góra złości, ale jej. Odepchnął ją od drzwi. — Czy to ja? — przedrzeźniał żonę. — Dwadzieścia pięć lat przychodzę w ten sam sposób, a ta zawsze jednakowo. Co jest na obiad? Atak męża pani Emma przyjęła w pokornym milczeniu. Ciemno, dochodzi szósta, sama w mieszkaniu jak ten palec, a czy to dzisiaj wiadomo — rozgrzeszyła się z troski o niego. — Podobno nie poszło tak gładko — powiedziała zafrasowana. — Czy to prawda, że była strzelanina? Powiedz, Gustaw, była? Nie liczyła na odpowiedź. Kiedy mąż wracał zdenerwowany, lepiej było zostawić go samego. Podreptała do kuchni. Emmerich długo stał przed wieszakami i ważył coś w myślach, zanim zdjął płaszcz i udał się do łazienki. Oblał głowę zimną wodą, wytarł się dobrze ręcznikiem, podczesał włosy i wąsa, potem zrobił długie siusiu i przetrzymywaną przez nieoczekiwany rozwój wydarzeń popołudniową kupkę. Pani Emma tymczasem podkręciła gaz w piekarniku, zmieniła cbruS na stole, zastawiła podwójne talerze, dużą łyżkę, małą, nóż i widelec, zdążyła jeszcze zamieszać w garnku i teraz warowała na męża w otwartych drzwiach. — Czy to prawda? — dowiadywała się swoim zwyczajem. — Gówno cię to obchodzi! — odburknął lodowato Emmerich i władował się do kuchni. Pociągnął nosem. — Co upitrasiłaś? — Zaraz będzie rosół z makaronem, a jak zjesz, to podam ci drugie. Nałożę ci dużo makaronu i dobrze przyprawię pietruszką. Dostałam od ogrodnika trzy duże pęczki. Całe trzy, Gustawku. Ogrodnik wie, że lubisz pietruszkę, i powiedział... — Mam w dupie twego ogrodnika i to, co powiedział. Co jest na drugie? — Najpierw zjesz talerz gorącego rosołu z pietruszką i makaronem właslnej roboty; wbiłam w niego cztery jajka... Gorący rosół z takim makaronem dobrze ci zrobi. Potem dostaniesz pieczonego królika. Zrobiłam go na krucho. Tak jak lubisz, Gustawku. Pierwszy głód Emmerich zaspokoił czubatym talerzem rosołu, potem zabrał się do pieczystego. Czuł się przeraźliwie głodny, mógłby jeść i jeść bez końca. Spałaszował z apetytem udka, grzbiet i przednie łapki królika, dołożył sobie dwa razy kartofli i buraczków z chrzanem, polał to dobrze sosem. Pani Emma przyglądała się temu z nabożeństwem zadowolonej ze swej pracy gospodyni Gdy mąż siadał do stołu,, stawała z boku i czuwała, aby mu nic nie brakowało. Przyzwyczajenia tego nabrała od pierwszych dni ich wspólnego pożycia. Jej matka, gdy ojciec jadł, też tak stawała, matka matki również i chyba tak było od stworzenia świata. Zresztą nigdy się nad tym nie zastanawiała. Żona z mężem stanowią jedność — tak powiedziano im podczas ślubu i tak ma być. A czy jedność ta oznacza równość praw i obowiązków, nie odważyłaby się o tym nawet pomyśleć. Jeśli małżeństwo swoje — jeszcze w czasach pogodnego ćwierkania — przyrównywała niekiedy do pary koni ciągnących ten sam wóz, to w parze: Gustaw—Emma, ona spełniała rolę konia, a on woźnicy. Z tęgim batem w garści, którego, gdy wóz stawał, nie żałował jej. Ale nie skarżyła się na swój los. Mąż jest przez Boga przeznaczony. Wybór małżonka, chociaż brały w tym udział jej własne, bardzo prozaiczne pociągnięcia, przypisywała również Najwyższemu i godziła się z wolą swego doczesnego pana bez reszty. Wszak przysięgała nie opuścić go w złem czy dobrem i stać przy jego boku aż do śmierci. Stać posłusznie, Obserwując, jak je, starała się odgadnąć jego nastrój. Znała męża. Kiedy wracał do domu naburmuszony i oblewał głowę zimną wodą, nie oznaczało to nic dobrego. Głośne siorbanie rosołu, połykanie całych kęsów mięsa, jedzenie kartofli nożem, łamanie w rękach kości i łapczywe ssanie szpiku były złymi oznakami. Coś grubo musiało rozminąć się z planem. Bardzo grubo. Nastroszony do tego wąs i nieprzystępna mina potwierdzały to jeszcze. Usunęła cicho opróżnione naczynia i podała pudding waniliowy polany sokiem wiśniowym. Na zakończenie obiadu postawiła rarytas — filiżankę prawdziwej kawy, a na otwarcie ust — butelkę wódki. Sama nalała stugramowy kielich i podsunęła go mężowi pod brodę. — Mój Boże — zaczęła współczująco — że też tyle skupia się na twojej biednej głowie. I co teraz, Gustaw? Emmerich właśnie nad tym rozmyślał i sam stawiał sobie to pytanie. — Nic — wzruszył ramionami. — Nic. Pani Emma chwyciła się tego jak nici prowadzącej do kłębka. — Ależ, Gustaw, tak mówisz... — Mówię, bo wiem, co mówię: rzecz się przynajmniej wyklarowała i odtąd nie będziemy mieli złudzeń, gdzie jesteśmy. Siedzimy na dynamicie — stwierdził Emmerich posępnie. — Jesteśmy otoczeni zgrają dzikich bestii, gotowych rzucić się nam do gardła przy pierwszej lepszej okazji — ot co. Przyszliśmy tutaj z najlepszymi zamiarami. Przyszliśmy z sercem na dłoni i mieliśmy prawo oczekiwać takiego samego stosunku do nas ze strony tego motłochu. I doczekaliśmy się. Gilse zabity. Pani Emma wzniosła ręce ku niemu. — Jezu, Gilse! — Tak jest, Gilse. Porządny, z kośćmi porządny człowiek, szanowany obywatel i wzorowy funkcjonariusz policji Gilse nie żyje! Pani Emmie zakręciło się w głowie. Gilse nie żyje... Zabity... Jeszcze wczoraj widziała go. Przyszedł, zapukał do drzwi, jak to zawsze on, i zanim wszedł do środka, długo wycierał buty; taki porządny człowiek. I teraz nie żyje. — Jezu, Jezu, jak mogłeś! — ubolewała. Emmerich uderzył pięścią w stół. — Przestań mamrotać! Mogłeś, nie mogłeś, stało się! Był na służbie i stało się. Teraz trzeba myśleć, co dalej. Kernwasser i dwóch aspirantów z mojego plutonu oberwało porządnie. Zraniono również trzech SS- manów i poturbowano funkcjonariusza gestapo. Tego Leiding nie przepuści płazem. Poleje się krew. Szeroko się poleje, zobaczysz. — Ale jak do tego doszło? — chciała wiedzieć pani Emma. — Przecież to było przed kościołem... — Dla tych dzikusów nie ma świętych miejsc. Nasza akcja nie miała na celu nic złego. Zamierzaliśmy przytrzymać na jakiś czas kobiety i po podpisaniu przez ich mężczyzn listy, puścilibyśmy wszystkie — zwykła taktyczna zagrywka. Ale ci bandyci odpowiedzieli ogniem. Teraz pójdzie ząb za ząb, Leiding wziął to w swoje ręce. A kiedy on się do czegoś zabiera... — Leiding — wymamrotała przerażona pani Emma. Tyle się o nim nasłuchała, że chociaż nie zagrażał jej osobiście, na sam dźwięk jego nazwiska mdliło ją w dołku. — Tak jest, Leiding. Zapowiedział powieszenie stu osób. Jutro. — Boże! — jęknęła. Powieszenie dwudziestu pięciu wydało się jej surową karą za kilka garści piasku wrzuconych do jakichś tam form odlewniczych. A tu aż sto... Parni Emma nie znała się na miarkach stosowanych przez wojnę. Gdyby sama wymierzała sprawiedliwość, nigdy by nie położyła życia ludzkiego nawet za górę piasku. Ale dzisiaj wszystko stało się tak pogmatwane. Całe swoje życie strawiła na doglądaniu garnków, mieszkania, męża i córki. Wszystko poza jej domem, książeczką do nabożeństwa, podręcznikiem kucharskim księdza Kneippa i sennikiem egipskim pozostawało dla miej dalekie i groźne; me orientowała się w rozgardiaszu, w którym ginęli ludzie. Biedny Gilse był takim porządnym człowiekiem. Zawsze salutował jej z daleka, uśmiechał się i kiwał przyjaźnie głową. Nigdy nie wniósł do mieszkania ani odrobiny błota, ździebełka słomy, niczego. Zabicie takiego człowieka nie może ujść bezkarnie — oburzyła się, to byłoby niesprawiedliwe. Ale żeby aż tylu... — Dużo — zmartwiła się szczerze. — Czy aby nie za dużo, Gustaw? — Nie! — zaprzeczył surowo Emmerich. — Uderzenie musi być brutalne. Musi przerażać, inaczej nic z tego nie będzie. Nie możemy pozwolić na strzelanie do nas po kościołach, do czego by doszło? Na twarzy pani Emmy malowało się dalej zmartwienie. Sto osób — próbowała wyobrazić sobie na przykładzie kolejek przed sklepami — to długa kolejka. I taki wąż ludzi przy samym wejściu do sklepu odciąć, odprowadzić gdzieś na bok i zacząć wieszać... Słuszność decyzji i odnoszenie jej do Polaków nie zmniejszyła wrażenia; ostatecznie to też ludzie, przyznawała w duchu. — Mój Boże! — zaciągnęła bezradnie. — Co też oni z nami, biednymi, tu wyrabiają! Naraz przyszła jej do głowy okropna wizja: zamiast nieszczęsnemu Gilsego, ujrzała na marach swego Gustawa... — Nie! — zaprotestowała. Dotknęła szerokich pleców męża. — Nie można pozwolić, masz rację. W końcu doszłoby do tego, że człowiek nie czułby się bezpiecznie nawet w domu. W żadnym wypadku nie można. Postawiła drugi kieliszek, napełniła oba i solidarnie z mężem wypiła. Pani Emana była cichym wrogiem alkoholu, przez życie i męża przymuszanym do tolerancji, chociaż w pewnych sytuacjach sama uciekała się do naparstka tego ognistego płynu. Liczba przeraziła ją. Sto... Obraz uciążliwych kolejek przed sklepami działał nadal na jej wyobraźnię. Kiedy stawała w ogonku, a było przed nią dwadzieścia osób — ogarniał ją smutek; przy trzydziestce traciła chęć na jedzenie i gdyby od niej zależało, najchętniej zawróciłaby do domu. Gdy zaś kolejka była jeszcze dłuższa, odczuwała nerwowo, jak krew zmienia się w płynny ołów i wali wodospadem w napęczniałe żylaki. A co dopiero tyle. Okropna liczba. Przeokropna. Ale jeżeli rzeczywiście potrzebna... — Mój ty Panie, nic się ostatecznie nie dzieje bez twojej woli — pogodziła się z nią. Potem jednym tchem opróżniła kieliszek. Poczuła się lepiej i bliżej męża. Świństwo straszne ta wódka, ale pomaga. Małżonek pawi Emmy spojrzał agresywnie na butelkę. Jeszcze nie wiedział, jak skutki jego pomysłu zostaną ocenione i czy obecnie Prezydium Policji nie zechce przypisać nieudanej akcji jej pomysłodawcy. Wątpliwości przechyliły się na niekorzyść butelki. Nagle przypomniał sobie o córce. — A gdzcie włóczy się Irmgard? — zapytał wojowniczo i rozejrzał się po kuchni, jak gdyby ta ukryła się przed nim w szufladzie albo w jakimś garnku. Pani Emma nigdy tego nie wiedziała. Gdzie się włóczy? A skąd ona ma wiedzieć, skoro w tym domu nikt się z nią nie liczy. Na szczęście dla siebie usłyszała chrobot otwieranych drzwi wejściowych. — A właśnie! — wykrzyknęła i zadowolona pobiegła do przedpokoju. — O wilku mowa, a wilk... Irangad wpadła do mieszkania jak burza, już od progu zapytała o ojca. Papa Emmerich wytarł zmoczonego wódką wąsa. Przywitał córkę ciepłymi uśmiechem. — A czego to moja Inm sobie życzy od swojego ojczulka? — Poczuł się lepiej, nie tak osamotniony w swojej rozterce. A jednak jest ktoś, komu jego los nie jest obojętny. Jego dorodna Irm, w rozpiętym służbowym płaszczu, z beretem, w dłoni, zatrzymała się w wejściu do kuchni. Oddychała ciężko. Jej błyszczące oczy przeszyły go. — A więc jesteś — wydobyła z siebie zdyszana. Przyjemnie go tym zaskoczyła. Irmgard nigdy nie okazywała mi nadmiaru czułości, nie oczekiwał, aby aż tak drżała o jego życie. — Jestem — przyznał skromnie. — To nie mnie dostali, moja córuś. Nie dorośli do tego, rozumiesz. Gilsego dostali. — Ach, Gilsego... I kogo jeszcze? — Nikogo. Poza nim mamy czterech rannych i jednego poturbowanego. Ale wyliżą się i będą w porządku. Nasi ludzie nie są z cukru, nie rozpuszczają się tak łatwo. — Toście się spisali nie najgorzej. A tamci? Emmerich podkręcił wąsa. — Mimo oporu zapakowaliśmy coś z osiemset bab. Nie udało się im rozerwać pierścienia. Próbowali, sukinsyny. Niezgorzej próbowali, ale z czym do gości... — Dużo ich to kosztowało? — dowiadywała się Irmgard matowym głosem. — Około trzydziestki zabitych na miejscu. Ale to nie wszystko, Leiding zapowiedział represje. Jutro w odwecie powiesi się sto osób. Siedemdziesięciu pięciu mężczyzn i dwadzieścia pięć kobiet. Wybierze się z tej listy. Udał się do przedpokoju i przyniósł spisany na maszynie, alfabetyczny wykaz schwytanych w łapance osób, umieszczonych do dyspozycji gestapo w starych fortach za miastem. Irmgard wzięła papier do ręki. Czterostronicowy wykaz ujmował osobno mężczyzn i osobno kobiety. Podawał daty ich urodzenia, imiona rodziców, stan cywilny, miejsce zamieszkania i zawód. Przy większości nazwisk o pochodzeniu inteligenckim widniał atramentem zrobiony krzyżyk. — To właśnie ci — pokazał palcem Emmerich. — Mogą już szykować gardła... Irmgard odepchnęła jego rękę i wzrokiem zatrzymała się na literze „B”. Kolumna nazwisk zaczynających się od tej litery obejmowała dwadzieścia trzy kobiety i jedenastu mężczyzn. Na drugim miejscu od góry zauważyła: „Katarzyna Baraczewska”. I krzyżyk. To samo nazwisko z krzyżykiem otwierało kolumnę mężczyzn. Przeczytała obie kolumny od góry do dołu. Jej czoło zrosiło się drobniutkimi kropelkami potu. — Czy ty wiesz — spytała drętwo trzymając palec przy nazwisku Baraczewskiej — kto to jest? — A co mnie to obchodzi! — szarpnął się Emmerich i wcale nie obojętnie spojrzał na córkę. Nie podobał mu się głos, jakim stawiała pytanie. Bardzo mu się nie podobał. — Masz mi odpowiedzieć, czy wiesz, do kogo należy to nazwisko? — Jak ty się zachowujesz! — fuknął Emmerich. — Pewnie jakiś gach cię wykiwał i dlatego tak podskakujesz, wypraszam to sobie! Pani Emma też nie rozumiała zachowania córki. Wpada jak burza, patrzy na ojca dzikim wzrokiem i pozwala sobie na pomiatanie jego ręką. Tego już za dużo! Stanęła po stronie małżonka. — Jak ojciec ma nie wiedzieć, kiedy sam zestawił listę. Irmgard ominęła ją jak zarazę. Podeszła do stołu i prosto z butelki pociągnęła duży haust. Zakrztusiła się. — Ach to tak! Sam ją zestawił... A czy ty wiesz, kim są Baraczewscy? Emmerich miał tego dość. — Co mnie obchodzi jakieś nazwisko, głupia! Służba jest służbą, rozumiesz! — To wobec tego ja ci powiem. — Irmgard podskoczyła do niego z oczami furiatki. — Piękna Fraulein Katharine, do której podlizywałeś się u Borów, nazywa się Baraczewska... Człowiek, pierwszy na liście mężczyzn, jest jej bratem... Czy to również ty namalowałeś te krzyże? Nagle wrzasnęła histerycznie: — Ty świnio parszywa! Tchórzu! Wstrętny, ohydny! Nie będzie powieszonych sto osób! Zawiśnie sto jedna, a tym dodatkowym będziesz ty! Przysięgam ci to. Albo Baraczewscy zostaną niezwłocznie zwolnieni, albo Leiding jeszcze dziś dowie się o przywłaszczeniu przez ciebie futer ze zbiórki dla frontu wschodniego... Zawiśniesz na haku rzeźnickim jak świnia. Wybieraj! Pani Emma struchlała. Zamknęła drzwi do kuchni. — Boże drogi, dziecko, co ty wygadujesz! Jeszcze kto usłyszy. — Rzuciła się przed oszalałego męża. — Gustaw, nie bij jej, ona nie ma nic złego na myśli! — Zasłoniła sobą córkę. — Irma, powiedz, że nic nie myślałaś. Przeproś ojca. Była gotowa zrobić to sama; Gustaw w złości był taki nieobliczalny. Ale w Irmgard wstąpił dziś diabeł. Odepchnęła matkę i podstawiła twarz pod podniesioną pięść rozdygotanego ojca. — Bij, tchórzu! — syknęła nieprzytomnie. — Albo Baraczewscy jeszcze dzisiaj znajdą się w domu, albo zabij, bo inaczej zadyndasz. Przysięgam ci, zadyndasz, ty wstrętny zbrodniarzu! V Przez matowe oszklone drzwi nie dochodziło od wewnątrz żadne światło. Gdyby nie świeża czystość szyb, można by przypuszczać, że nikt tu nie mieszka. Przed wojną zdobiła je okazała palma oraz mosiężna, zawsze wypolerowana tabliczka z nazwiskiem właściciela mieszkania, jego stopniem naukowym i tytułem służbowym. Palmy obecnie nie było, a miejsce tabliczki zakrywał skrawek bristolu z odręcznie napisanym imieniem i nazwiskiem pana Baraczewskiego. Bor pamiętał te drzwi. Pierwszy raz stanął przed nimi jako uliczny gazeciarz; drugi — trzy lata temu jako gość najmłodszego z braci Katarzyny. Obawiał się wówczas, że pani Baraczewska, która zawsze dbała o dobór towarzystwa dla swoich dzieci, rozpozna go i zapyta, czy to on był tu przed laty z gazetami. Pani Baraczewiska go nie rozpoznała. Przyglądała mu się uważnie, wypytywała dyskretnie o różne sprawy, ale z jej słów i zachowania nie wynikało, aby go .rozpoznała. A może rozpoznała, tylko nie dała tego po sobie poznać? Obciągnął płaszcz i zakręcił energicznie dzwonkiem. W przedpokoju rozległy się kroki, potem ostrożne pytanie: — Kto tam? Drzwi otworzyła Katarzyna.. W pierwszym odruchu przestraszyła się munduru. Gdy rozpoznała Juliana, otworzyła drzwi na oścież i poprosiła go do środka. Przyjęła go w milczeniu. Zmęczonymi oczami patrzyła, jak zdejmuje płaszcz, jak przez roztargnienie chciał włożyć na mundur pas z pistoletem. Uśmiechnął się zakłopotany. Katarzyna spróbowała odpowiedzieć uśmiechem, ale jej blade usta ledwie się do tego złożyły. Czarna suknia, takie same pończochy i buciki przy- dawały jej wyrazu tragicznego smutku. Julian nie mógł się obronić przed uczuciem współwiny za jej stan. Gotowy do wejścia do pokoju czekał na zaproszenie. Katarzyna się ożywiła. — Mamy gościa — powiedziała szybko. — Dlaczego przychodzisz tak późno? Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w drzwiach do pokoju ukazała się matka. Spłakanymi oczami musnęła Bora i podała mu rejkę do ucałowania. — Jest oni bardzo przykro... Jej nieprzystępna godność zmroziła Bora. Prostując się zwarł niechcący podkute obcasy butów. W martwej ciszy przedpokoju wydały odgłos podobny do salwy plutonu egzekucyjnego. Weszli do środka. Pan domu, cierpiący na schorzenie stawów, z pomocą laski podniósł się z fotela. — Nie trzeba — uprzedził Bora. — Co się stało, to się nie odstanie, dosyć tego. Witam pana, panie Julianie, witam serdecznie. Pozwoli pan sobie przedstawić: pan redaktor Malicki. Wysoki brunet obrzucił gościa przenikliwym spojrzeniem. Wymienili ukłony. Bor, stojąc u boku pana domu, z jego ręką na ramieniu, brunet — ze swego miejsca przy zasłoniętym oknie. Na tym poprzestali. — Pan Julian, pomimo swego munduru... jest dobrym i godnym zaufania Polakiem. Ręczę za niego — dodał pan Baraczewski. Brunet szarpnął głową. Spod czarnych krzaczastych brwi patrzyły zwierzęco czujne oczy. „Nieprzyjemny typ — pomyślał Bor. — Co on tu robi?” Pani domu zaoferowała napoje: kawę zbożową, herbatę ziołową, wodę. Bor najchętniej zostawiłby ich wszystkich i poszedł sobie. Pokój tonął w kwiatach. Kredowo blade twarze gospodarzy, wiązanki czerwonych goździków i białych chryzantem przypominały kostnicę cmentarną w chwilę po eksportacji zwłok. Na prowizorycznym ołtarzyku stał portret straconego syna Baraczęwskich, przepasany czarną wstęgą. Poczuł suchość w ustach. Podziękował jeszcze raz i sztywny siadł na kanapie. Ciszę przerwało wejście Katarzyny z napojami. Spojrzenia wszystkich skupiły się na niej. Przed redaktorem postawiła filiżankę kawy, z herbatą podeszła do Bora. Bezwiednie odmówił ruchem ręki. — Katarzyna ma rację — odezwała się jej matka. — Tu rzeczywiście nie jest ciepło, proszę wypić. — Tak, talk — poparł żonę pan domu. — Szklanka czegoś gorącego, nawet tak wstrętnego jak to świństwo, które nam przydzielają, dobrze panu zrobi. — Oparł na rękojeści laski swoje szczupłe dłonie obciągnięte przejrzystą sikorą i czekał, dopóki Bor nie osłodzi herbaty. — Mieliśmy nadzieję, że pan odwiedzi nas znacznie wcześniej. Czy wolno zapytać, jak długo pozostanie pan jeszcze w kraju? — Już niedługo, proszę pana. Jutro kończy mi się urlop i wracam do jednostki. — Już jutro! — zawołała Katarzyna. — Pan Julian powinien i tak dziękować Bogu, że spędził w domu aż dwa tygodnie — wtrąciła sucho jej matka. Nim znowu zamknęła się w swoim bolesnym zasklepieniu, spojrzała przez moment na odznaczenia bojowe Bora. Szybko przeniosła z nich oczy na tacę pozostawioną na stole. Katarzyna drgnęła niezdecydowana. — Zostaw to, dziecko — powstrzymał ją ojciec. — A więc już jutro — powrócił do Bora. — Już jutro. A wie pan — ożywił się naraz — to nawet dobrze, że przyszedł pan akurat dziś. Tak, tak — upewnił się — to bardzo dobrze, nie sądzi pan, panie redaktorze? Nie biorący udziału w rozmowie brunet spojrzał z zainteresowaniem. — A tak — ciągnął pan Baraczew6ki — bo mamy sprawę, w której, być może, znajdziemy dla pana rolę. Ale poczekajmy na syna, powinien wrócić lada moment. Chyba poczekamy, nie sądzi pan? — zwrócił się znowu do bruneta, który patrzył na Bora z coraz większym zainteresowaniem. „Jaką rolę szykują dla mnie — zastanawiał się Bor — skoro przyszedłem nie zapowiedziany. I co z tym wspólnego może mieć ten czarny, niesympatyczny typ stojący przy oknie jak na warcie. Wypatruje zaćmienia księżyca, nadejścia plag egipskich, końca świata7 Ponury typ. Straceńczy”. Bramę domu oblepiało obwieszczenie o przeprowadzonej egzekucji. Nazwisko syna Baraczewskich, Jakuba, otwierało długą kolumnę powieszonych mężczyzn — dom musi być z pewnością pod obserwacją gestapo. Pan Baraczewski jakby odgadł jego myśli. Uśmiechnął się przyjaźnie. „Spokojnie, młody człowieku — zdawał się mówić — tylko spokojnie. Jeśli pan jest prawdziwym przyjacielem naszego nieszczęśliwego syna, jest pan mu winien dozgonną solidarność. Reszta jest bez znaczenia”. Bor przestał dla niego właściwie istnieć. Wojna nie zabiła w nim nawyku rządzenia. Zawęziła wprawdzie obszar jego władzy do grona najbliższej rodziny, ale nie odebrała mu uprawnień patriarchy. Jego małżonka rozumiała go bez słów. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby wstała i skierowała się do wyjścia. Wychodząc skinęła na Katarzynę. Wszystko kładło się na Bora jak ciężki, nierealny sen. Otaczało go morze kleistej mazi. Wylewającej się z dostojnego pana Baraczewskiego i jego małżonki, ze świec i lampek oświetlających bojaźliwie podobiznę straconego Jakuba, nawet z Katarzyny. Ale teraz cały ten ocean zawirował. — Ponieważ jutro wraca pan do jednostki, przystąpię ad razu do rzeczy — oświadczył najstarszy syn państwa Baraczewskich, Michał, ze stanowczością dowódcy wojskowego, który podjął jedynie słuszną decyzję! — Mamy dla pana zaszczytną propozycję... — Dotyczącą czego? — spytał ostrożnie Bor. — Udziału w pewnej akcji. — W jakiej akcji? — Patriotycznej. Bor zerknął na posępnego bruneta czatującego przy uchylonych zasłonach, na wyprostowanego w fotelu jak na moment przed rozstrzelaniem pana domu. — Co to za akcja? — usłyszał swój cichy, ledwie dosłyszalny głos. Pan Michał rozumiał jego obawy. — Dalszą rozmowę uzależniam od pańskiej odpowiedzi na pytanie co prawda drażliwe, lecz w tym przypadku nieodzowne. Słyszelśmy o pańskim dzielnym ojcu, nie wątpimy w pana, odpowiedź jest jednak konieczna. Gzy pan czuje się Polakiem? — Michał! — zaprotestowała Katarzyna, która nie usłuchała matki i stojąc przy drzwiach przysłuchiwała się rozmowie. Bor chwycił ją za rękę. — Najpierw panowie proponują mi udział w jakiejś akcji, a dopiero potem zadają takie pytanie... O jaką akcję chodzi i na czym mój udział ma polegać? Jak panom wiadomo, jutro wyjeżdżam. — To właśnie decyduje o pańskiej wyjątkowej przydatności dla naszego przedsięwzięcia — oświadczył z ulgą Michał. Jego napięta twarz rozpogodziła się, oczekiwał większych trudności. Ale ojciec okazał się tym razem lepszym psychologiem. Przystąpił do części najtrudniejszej. — Morderstwo dokonane na niewinnej ludności miasta wymaga kontrakcji. Tutejsza organizacja podziemna podjęła decyzję wzięcia odwetu. W tym celu wyśledzono inicjatorów i głównych wykonawców akcji osaczenia kościoła. Wywiad organizacji ustalił, że inicjatorem był szef Prezydium Policji major Schnaber, jej wykonaniem kierował szef gestapo sturmbannführera Leiding, który również wydał rozkaz egzekucji Polaków. Na podstawie niezbitych dowodów ich winy sąd organizacji skazał obydwu na karę śmierci. O warunkach i czasie wykonania wyroku decydują szef Sekcji Wywiadu organizacji wspólnie z szefem Sekcji Likwidacyjnej. Sturmbannführer Leiding znajduje się chwilowo w Berlinie, w związku z czym wyrok na nim zostanie wykonany w terminie późniejszym. Natomiast major Scbnaber dzisiaj wieczorem ma dokonać inspekcji rewiru IV, a następnie będzie przyjęty w mieszkaniu prywatnym komendanta rewiru, polizeimeistra Emmericha. Na podstawie przedstawionych panu danych szef Sekcji Likwidacyjnej organizacji, obecny tutaj pan kapitan Malicki, podjął decyzję wykonania wyroku na majorze Schnaberze dziś. W związku z tym nasza propozycja: wyrok wykona pan. — Składają się na to dwie przyczyny — przejął głos szef Sekcji Likwidacyjnej ze swego stanowiska obserwacyjnego przy oknie. — Po pierwsze: jest pan żołnierzem niemieckim i posiada nieograniczoną swobodę poruszania się po godzinach policyjnych; drugie — już jutro opuszcza pan miasto. Poza tym pańska ewentualnie stwierdzona obecność w pobliżu miejsca zamachu nie wzbudzi niczyich podejrzeń. — Organizacja zapewni panu niezbędną osłonę — dodał pan Michał, który przewidział i tę potrzebę. — A mojej rodzinie? — spytał Bor. Nie przepraszając gospodarzy zgasił światło, odsunął zasłonę z okna i wpatrzył się w ciemną ulicę. — Czy panowie są pewni, że dom nie znajduje się pod obserwacją? Szef Sekcji Likwidacyjnej nie próbował ukryć swego zaskoczenia. — A kto z Polaków ma dzisiaj tę pewność? „To prawda” — pomyślał Bor stwierdzając z zażenowaniem, jak bardzo oddalił się od rzeczywistości panującej w jego własnym kraju. Ale każde słowo, jakie mu się cisnęło na usta, godziło jednakowo ostro w napięte twarze państwa Baraczewskich i szefa Sekcji Likwidacyjnej organizacji, która walczyła — to nie podlegało kwestii — choć w tym konkretnym przypadku nie zgadzał się z motywami walki. Na końcu języka miał pytanie-bezczelność: Czy, gdyby nie śmierć Jakuba, państwo Baraczewscy zajęliby taką samą postawę?, i drugie, kierowane do pana Michała, z pewnością wyższego oficera tej organizacji: czy wolno uderzać w przeciwnika narażając wszystkich na stracenie? Jakuba już nic nie wskrzesi, ale co stanie się z domownikami? Z tysiącem kobiet przetrzymywanych w fortach? Czy talki łotrzyk, Schnaber, wart jest tej ceny? — Pewności tej nie ma dziś nikt — przyznał. — Przepraszam za pytanie. Ale nauczono mnie pewnych zasad walki. Obowiązujących każdego walczącego na froncie czy na tyłach, obojętnie. Jeżeli dom ten jest lub może być pod obserwacją przeciwnika tak. bezwzględnego jak gestapo, to jak możina uraądzać tu takie spotkanie. Przecież tu są kobiety! Kapitan Malicki zmarszczył krzaczaste brwi. — Coraz mniej pana rozumiem — powiedział z namysłem. — A właściwie... — zaciągnął zasłonę i zapalił światło — tak, rozumiem. Aż nadto dobrze. Jest pań spostrzegawczy: tu rzeczywiście są kobiety... — Dosyć tego! — odezwała się sucho pani Baraczewska. — Proszę się nami nie zasłaniać! — Pełna godności matki wyzwolonej z przyziemnych obaw, stanęła solidarnie u boku swego najstarszego syna. Ona jedna poznała się na tym człowieku. Uliczny gazeciarz! Rozpoznała go od razu, ale zachowała to dla siebie. Jeżeli człowiek ten nie został przez ulicę spaczony — tak dyktowały rozsądek i chrześcijańska zasada miłości bliźniego — nie należało, tylko ze względu na różnice społeczne, odcinać go od uszlachetniającego towarzystwa jej dzieci. Miałoby być inaczej — czas niechybnie to wykaże, a Bóg podsunie rozwiązanie. Jednak w głębi ducha nie ufała mu od pierwszej rozmowy. Człowiek, który dogmaty wiary katolickiej poddaje namysłowi, jest człowiekiem słabym. A człowiek słaby to tchórz. Z uczuciem narastającego wstrętu wysłuchiwała jego wykrętów. „Kobiety...” „Nie przemyślana walka...” Taki prostak! Spojrzała dumnie na drzwi, gdzie stała zrozpaczona Katarzyna. — Moje dziecko — zawołała — przepuść tego pana! KATHLEEN Już dwie godziny przewracała się z boku na bok, nie mogła zasnąć. Cisza nocna wydawała się żyć tysiącem ludzkich głosów rozlegających się z każdego zakamarka sypialni. Wszystkie ją strofowały, wymyślały od najgorszych i krzyczały: „Jak mogłaś to uczynić?!” Do domu wróciła o jedenastej. Zamierzała przemknąć do siebie nie zauważona; nie miała ochoty do rozmowy z kimkolwiek. Stary kamerdyner, Sandy, przywitał ją skłonem głowy. On nie odzywał się nigdy pierwszy. Zwykle stawał w hallu w postawie byłego ułana brygady lekkiej kawalerii, która czterdzieści lat temu roznosiła na lancach walecznych Burów w Afryce Południowej, i stał tak, dopóki wchodząca osoba nie zdecydowała się uraczyć go słowem. A jeżeli słowo nie padało — odbierał płaszcz czy parasol i milcząc, dostojnie się oddalał. Sandy jest wyjątkowo powściągliwym człowiekiem. Jego słownik — ten, który Kathleen zna — składa się z ,,thank you, miss Kathleen”, „yes, miss Kathleen” oraz ,.no, miss Kathleen”. Jak długo go pamięta, nigdy nie słyszała z jego ust nic innego i gotowa była uwierzyć, że Sandy nie zna więcej słów. Dopiero ataki lotnicze na Londyn wyprowadziły ją z błędu. Kiedy bomba zburzyła skrzydło domu, w którym mieścił się jego pokój, wydobyty spod gruzów powiększył swój słownik o dwa nowe wyrazy: „niesłychane barbarzyństwo!” Rzuciła mu „hello” i pomknęła na górę, gdy tuż u wejścia do swojej sypialni natknęła się na matkę. Była w takim nastroju, że nie zniosłaby żadnego osobistego pytania. Nie miała nic przeciwko prześwidrowującym ją spojrzeniom matki i podstawianiu policzka do ucałowania na dobranoc, ale nie znosiła jej wyrozumiałego uśmiechu. Wszystkie nieszczęścia Kathleen zbiegły się z wojną. Wojna zabrała jej partnerów do tenisa, zamieniła korty w stanowiska artylerii przeciwlotniczej i osadziła ją w Londynie. Pośród sympatycznych zamężnych przyjaciółek, pełnych życzliwych i wyrozumiałych spojrzeń. Całe jej życie przewijało się przed nią jak w pstrym kalejdoskopie. Wszystko było wyrzutem, oskarżeniem, nie dawało zasnąć. Leżała tylko w nocnej koszuli. Lekkiej jak mgiełka, a jednak uwierającej. Obracała się z boku na bok, czekała na upragniony sen, ale ten nie nadchodził. Jedna myśl ustępowała miejsca drugiej, ta następnej i tak w nieskończoność. Czuła się coraz bardziej bezradna. Dzień zszedł jej na zwykłej pracy. Składającej się z wysłuchiwania ludzkich skarg spowodowanych wojną i kojenia ich takim czy innym datkiem. Praga w organizacjach charytatywnych wymaga subtelności, cierpliwości oraz olbrzymiego samozaparcia. Subtelność w stosunku do zwracających się o pomoc jest nieodzowna. Nieszczęście dotyka na ogół ludzi słabych, skromnych, jak gdyby wiedziało, gdzie może hulać bezkarnie. Dawcy pomocy są zwykle brutalni i silni. Są to typy, które darem swoim chcą się niejako wkupić w ludzkość. Rozdzielcami zaś tacy jak ona. Gdyby miała wynaleźć dla nich nazwę, znalazłaby się w kłopocie, bo odnosiłaby się ona także i do niej samej. A przecież nie poczuwa się do potwornej obojętności wobec bliźnich, jaką wśród tych ludzi znajduje. To przede wszystkim im potrzebna jest owa olbrzymia doza samozaparcia. W ubiegłym tygodniu, jak było do przewidzenia, rozpętała się sensacja wokół jej daru na rzecz zbombardowanych w Hounslow West. Gdyby wiedziała, jakie skutki może wywołać nie przemyślane w formie ofiarowanie w Wielkiej Brytanii tysiąca gwinei, nigdy by tego nie zrobiła. „Evening Star” — wieczorówka sir Crowdona, ubolewała nad spadkiem etyki society londyńskiego, wyrażającym się rzekomo w wykorzystywaniu przez kramarzy nieszczęścia ludzkiego dla własnych egoistycznych celów... „Evening” nie objaśniła, co czytelnik ma rozumieć przez „kramarze” i „własne egoistyczne cele”. Zamiast tego nad relacją z wieczorku zamieściła zdjęcie Liii Lipton, trzydziestotrzyletniej atletycznie zbudowanej Amerykanki, która nie mogąc znaleźć dość odważnego kandydata na męża, kupiła za cztery tysiące dwieście pięćdziesiąt dolarów (równowartość tysiąca gwinei) tresowanego psa-bernardyna, z którym podobno sypia... Sympatyczna lady Mason pospieszyła niezwłocznie z wytłumaczeniem. Zdjęcie Liii obok relacji z wieczorku znalazło się przypadkowo. Informowała się osobiście u sir Crowdona. „Jest to — wyszczebiotała — tak oczywiste, że nie ma co zaprzątać sobie tym głowy, droga miss Kathleen”. Kathleen nie zaprzątała sobie tym głowy. Życie towarzyskie jest życiem publicznym, trzeba brać je takim, jakie jest. A w Londynie jest właśnie takie. Po telefonie lady posypały się inne telefony i wszystkie zapewniały ją o tym samym. Nawet sir Crowdon zadał sobie trud wykręcenia jej numeru. Dlaczegóż więc miałaby się zamartwiać? Miała inne kłopoty. Jeden urósł do rozmiarów problemu. Jeszcze do niedawna nie brała sobie tego do serca: jest przecież tyle samotnych kobiet w jej wieku. I utopiłaby wszystko w pracy, gdyby nie jedno przechwycone spojrzenie mężczyzny, którego widziała tylko raz, kapitana Jamesa Gerkina. Dzisiaj wybrała się do kina. Rzadko się tam wybierała. Od wybuchu wojny wyświetlano przeważnie filmy amerykańskie. Życie w tych filmach składa się z pogoni cnotliwych kobiet za rosłymi mężczyznami, ckliwych łez i happy endu. Mężczyźni biją się, grają w pokera, zaś w przerwach między jednym a drugim pozwalają się obcałowywać kokotom z music hallów, nie wierzyła w takie życie. Koleżanki, mówiąc o mężczyznach, zaczynały: .... jest wysoki i bardzo przystojny”. Nigdy nie chwaliły się ich mądrością czy prawym charakterem. To samo w amerykańskich filmach. Dzisiaj, nie mając co ze sobą zrobić, poszła na coś takiego. „Unresistible Sex Thrill!” — ogłaszała „Daily Mail”. Niedzielne wydanie „The People” przedzieliło zdjęcia z frontu rosyjskiego i zbombardowanego Hanoweru fotografią Rity Hayworth z tego filmu. Rita „boska” — jak gazeta pisała — stała pośród wyciągniętych ku niej dziesiątków męskich rąk, celujących w krocze i wygolone pachy. W krocze i pachy. Przypatrzyła się zdjęciu uważnie. Piersi prężyły się do przodu. Dołki pach tonęły w zagadkowym cieniu. Krocze i piersi darowała sobie, uwagę skupiła na pachach. Chciała się dowiedzieć, co dla mężczyzny znaczą i czy pachy Rity mogłyby przyciągnąć spojrzenie Jima. Stanęła przed lustrem bez bluzki i porównywała. Zasłonięte cieniem wygolone dołki Rity i zarośnięte swoje. Nie mogła oderwać się od lustra. Podczas seansu zastanawiała się, czym kobieta, taka jak Rita, działa na wyobraźnię mężczyzn. Kobieta wysoka, szczupła, o ładnie zaokrąglonych biodrach i dużych piersiach. Duże piersi u wysokich kobiet rzucają się w oczy. Dodać do nich kształtne biodra i wysmukłe nogi... Przyjrzała się sobie. Nie miała pończoch-kabaretek, a gdyby nawet miała, nigdy by ich nie włożyła. Stała w halce. Boże! — spostrzegła — kupując bieliznę nigdy nie zastanawiała się nad jej ubocznym, a wcale nie bagatelnym dla kobiety znaczeniem. Spod halki przebijał fiszbinowy pas i taki sam stanik. Cały ten komplet ani ją zdobił, ani szpecił. Odrzuciła krytyczne myśli o swojej bieliźnie i zdobyła się na odwagę, jak na nią szaloną: stanęła w rozkroku, podniosła ręce nad głowę i wypięła brzuch. Tak jak Rita na zdjęciu w gazecie. W lustrze ujrzała kobietę znacznie pełniejszą od Rity, o większych piersiach, szerszych biodrach i mocnych udach z wyraźnie odkładającą się na brzuchu fałdą tłuszczu. Energicznym ruchem zrzuciła przez głowę halkę, rozerwała stanik i zafascynowana własną odwagą, spojrzała na siebie. Oblała się rumieńcem wstydu, nigdy w życiu nie patrzyła na siebie jak na towar. Uwolnione od stanika piersi były teraz dwa razy większe od piersi Rity; nie wypinały się do przodu dumnymi wzgórzami. Początek brały gdzieś pod pachami i leniwym łukiem łączyły się na mostku jedna z drugą; fałda tłuszczu leżała poduchą na brzuchu, dwiema mniejszymi oblepiała biodra i już widocznie wlewała się w uda. Wcale nie podobne do ud Rity. Trysnęła łzami. Płacząc, wciągała brzuch, targała fałdę, mogłaby porozrywać ją paznokciami, aż w końcu zmęczona rzuciła się w spazmach na łóżko. Nie była podobna do Rity. Nigdy w życiu żaden mężczyzna nie wyciągnie do niej rąk tak jak do Rity. Później, już uspokojona i z pustką w sobie, powróciła przed lustro. „Życie jest takie proste — myślała pogodzona ze swoim dramatem. — Proste, nieskomplikowane, dopóki nie stanie się przed lustrem...” Nigdy nie rozumiała desperatów. Czytając o nich próbowała zrozumieć motywy ich czynu. Życie jest jedno. Jeżeli jest jedno i tylko to — na ziemi, jak zatem można je tak łatwo przeciąć, przekreślić raz na zawsze? Nie wyobrażała sobie większego nieszczęścia, jak wiedząc, że ma się jedno życie, w pełni świadomości zniszczyć je. Odruchem nie do odwrócenia. Spoglądała w lustro spłakana, niezdolna już do łez. Piękno wywołuje ludzki podziw, taka jest wymowa piękna. To, co widziała w lustrze, było pospolite, szare. Jakaś baba z podbitymi oczami, rozmazana, tłusta. Wstrętna! Niewarta życia! Sięgnęła po małe pudełeczko, całą jego zawartość wysypała na dłoń i bez namysłu połknęła. Zaraz potem przyszła refleksja: połknęła śmierć! Chwyciła się za gardło, ale pastylki już spłynęły w dół. Biegnąc półprzytomna z przerażenia do łazienki wciskała sobie palce w usta, dopóki nie zwymiotowała. A teraz chciała usnąć. Za wszelką cenę. Nawet gdyby miała się więcej nie obudzić. Ostatecznie i to jedno życie trzeba też kiedyś skończyć. Kapitan James Gerkin nie mógł znaleźć sobie miejsca, choć mu nic nie dokuczało. Przebudził się po dobrze przespanej nocy, eskadra wypoczywała, żadnych specjalnych kłopotów nie miał. A mimo to wszystko wydawało się mu jakieś nie takie. Chodził po lotnisku kwaśny. Przedwczoraj nie powróciła z misji maszyna porucznika Gibneya. Dowódca grupy, podpułkownik Breakingridge, którego samolot został również uszkodzony, widział, jak Gibney wydostał się nad Kanał i dopiero tam zaczął tracić wysokość. Breakingridge przekazał go przybrzeżnym stacjom ratowniczym. Cała grupa słyszała, jak mówił: „»Blue Bird Six« podchodzi do wodowania na wyłączonych silnikach. Morze jest spokojne, nie powinien mieć kłopotów. Lećcie po nich!” Ale stało się inaczej. Załogi następnych grup widziały, jak maszyna Gibneya siadła na gładkiej wodzie, a potem ni stąd, ni zowąd dała nura w głębiny. Biedny Gibney. Trzeba mieć porządnego pecha, żeby utopić się tuż przed domem. Wczoraj eskadra otrzymała uzupełnienie: jedną kompletną, doświadczoną załogę z Pacyfiku i dwie nowicjuszy na doszkolenie. Ci z Pacyfiku latali już nad Japonią. Niezwykła załoga: wszyscy, co do jednego, ulegli poparzeniom, wyleczyli się w tym samym szpitalu, w tym samym mieście i w tym samym domu spędzili okres rekonwalescencji, a następnie poprosili solidarnie o przydział do Europy. Nazywają się Sunderland. Bracia Sunderland. Siedmiu braci Sunderland. Gerkin przydzielił im wspólny barak i na początek posłał ich nad morze na oblatywanie nowej maszyny. Dwudziestosześcioletni porucznik Stanley Sunderland, najstarszy z nich, dowódca załogi, zapowiedział, że będą latać w eskadrze tylko do pierwszej kraksy. „Gdybym miał złapać choćby panę przy lądowaniu, wysiadamy z Europy i przenosimy się do Afryki. Takie jest nasze, Sunderlandów, słowo, kapitanie!” — oświadczył tonem głowy rodziny. Gerkin wolałby pozbyć się ich jeszcze dziś. Na jednym z okrętów wojennych 3 Floty operującej na Pacyfiku pływało pięciu braci O’Sullivan. Okręt został storpedowany i poszedł na dno. Z całą załogą. W Stanach zrobiła się wrzawa. Prasa nazwała to zbrodnią. Zażądała postawienia w stan oskarżenia dowódcy floty. Trzeba być idiotą, człowiekiem bez serca, żeby całą piątkę mustrować na jeden okręt — pisała rozgoryczona. A teraz znowu siódemka. Gerkin nie zastanawiał się długo. Kiedy objaśnili, kim są, schwycił za telefon. Wtedy Stanley Sunderland przycisnął widełki. — Tylko bez nerwów, kapitanie — powstrzymał go. A potem położył przed nim potwierdzony odpis ich — siedmiu braci — pisma zdeponowanego u sekretarza prasowego prezydenta. Bracia Sunderland oświadczali w nim, że latanie razem traktują jako swoją prywatną sprawę, i nikomu nic do tego! Teraz oblatywali maszynę gdzieś nad morzem, Gerkin zaś czuł, jak gdyby krążyli mu pod czaszką. Zresztą nie tylko oni, Clem Coval również tam buszował. Od kilku dni wałęsa się po lotnisku jak chmura gradowa, zrzędzi na byle co i wyraźnie unika ludzi, rzekomo źle znosi angielską jesień... W Wiscounsin, stanie Covala, pory roku dzielą się na lato i zimę. Jesień tam jest czymś krótkotrwałym, więcej kalendarzowa niż rzeczywista. Nadchodzi suchym, porywistym wiatrem wiejącym z Kanady, w ciągu tygodnia obedrze drzewa z liści i przygna śnieg. Bardzo dużo śniegu. Potem mróz skuwa to pancerzem lodu, który trzyma do wiosny. „Anglia, biorąc pod uwagę klimat, zasługuje na przegranie wojny” — powtarza Ciem, kiedy wraca do baraku mokry i zziębnięty. Dzisiaj posunął się w swym sarkaniu jeszcze dalej i zapowiedział, że da się przenieść gdzie indziej; ma dość oglądania wiecznie tych samych gęb. Gerkin spróbował go rozchmurzyć, ale niewiele wskórał. W Wiscounsin musiało pewnie nawalić coś innego niż pogoda... Było to godzinę temu. W tym czasie Gerkin odwiedził meteorologa, dowódcę dywizjonu, głównego mechanika, operation room i dyżurnego oficera lotniska, którego zastał w kuchni. Facet nazywa się Ed Orlowski. Porucznik Ed Orlowski ma dwa metry wzrostu, oczy sępa, barki miotacza młotem i ruchy wilka. Stał zapatrzony w pomocnika kucharza, który wyjmował ze skrzyni dwunastofuntowe puszki z plastrami ananasa, rozłupywał je tasakiem, sok wlewał do kotła, a puszkę z owocem wyrzucał przez otwarte okno na śmietnik. — Byłem u ciebie, Ed — zagadnął go nie mając na myśli nic złego. — Jak mam to rozumieć? — odezwał się Orlowski zadziornie. — Kontrolujesz mnie? Gerkin wcale o tym nie myślał. Kręcił się w pobliżu baraku oficera dyżurnego lotniska, więc zajrzał do niego. Ed latał w eskadrze Billa Chestertona. Nie był jego podwładnym. A gdyby był, to i tak nigdy by sobie nie pozwolił na kontrolowanie kolegi. Zresztą co na tym pustkowiu, kiedy załogi tłuką się po barakach, jest do roboty? — Akurat przechodziłem tamtędy, więc wpadłem, Tak sobie, rozumiesz? Ale Ed nie słuchał. — Cholerny świat! — zaklął Gerkin. — Wszyscy chodzą, jak gdyby nie wiadomo co, nikt się nie kwapi do otwarcia gęby. W domu, w Nowym Orleanie, ludzie też powariowali. Marion nic wyraźnie nie pisze, ale to wyziera z każdego jej słowa: głównym tematem są dzieci, tęsknota za nim — coraz niecierpliwsza, o ojcu ani słowa. Milczenie na jego temat jest gorsze od złorzeczenia. Zaciągać nad nim zasłonę nieistnienia to tak, jakby siąść na beczce z dynamitem zawieszonej nad ogniem... Ta dwójka nigdy się nie zrozumie. Pogapił się jeszcze na kuchcika miotającego przez okno dwunastofuntowe puszki, wypił kubek soku i poszedł. Nad lotniskiem wisiały płachty niskich chmur. Meteorolog oświadczył, że kiedy masy wilgotnego powietrza islandzkiego odbijają się o Półwysep Skandynawski i wracają na zachód, mogą przytrzymać niżem co najmniej z tydzień. Oznaczało to dla eskadry kilka dni odpoczynku. Uzupełnienia będą mogły wlatać się w sprzęt i w europejskie warunki. Sunderlandowie mają doświadczenie bojowe. Ale Pacyfik to nie Europa, i w ogóle tam lata się inaczej. Wszystkie główne cele ataków leżą nad morzem. Japonia budowała swoją cywilizację w bieżącym wieku i od razu wyeliminowała wielkie przewozy śródlądowe stawiając wszystko nad wodą. Gdyby wiedziała, jak bardzo ułatwi tym robotę bombowcom... Do takich lotów Sunderlandowie są przyzwyczajeni. Lecieć cały czas bezpiecznie nad morzem, zrzucić bomby i uciekać nad morze; tutaj przyjdzie im się zdziwić. A poza tym Niemcy to nie Japończycy. Do obiadu brakowała tylko godzina, a Gerkin wcale nie odczuwał głodu. Od powrotu z Londynu stracił swój zdrowy apetyt. Z jakiego powodu? — nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Nat Bedford na przykład mógł iść o każdej porze dnia i nocy bez względu na przeżycia. Mógł jeść nawet podczas misji. Ilekroć formacja wchodziła w strefę operacyjną lotnictwa niemieckiego, wpychał w usta po kilka kostek gumy do żucia albo połykał całe tabliczki czekolady. Lekarz orzekł, że to nerwica. Niezła choroba. Pewien facet z dywizjonu, kiedy się o tym dowiedział, pobiegł do lekarza. „Mam nerwicę — powiedział — która uniemożliwia mi latarnie.” „Uniemożliwia panu latanie?” „A tak, uniemożliwia, doktorze, bo kiedy korzystam z maski tlenowej, już przy pierwszym łyku tlenu przełyk zaciska mi się tak mocno, że nie mogę sobie poradzić ze śliną”. „Jest pan zatem kandydatem do uduszenia się własną śliną, okropna śmierć” — zażartował lekarz. I przez tę głupią uwagę przegrał. Facet opanował technikę duszenia się własną śliną tak dokładnie, że komisja złożona z wybitnych neurologów zaleciła wysłanie go na leczenie do Stanów. Miesiąc temu dowódca dywizjonu otrzymał pozdrowienia od „nerwicowca” wraz ze zdjęciem zrobionym w cywilu na tle jego wła- snego sportowego samolotu... Grobową ciszę w baraku Gerkina przerywał szelest tasowanych kart i krótkie jak litery kodu słowa. Na duży portret prezydenta Roosevelta, który służył grającym w pokera ea stół, padały karty. — Czekam w ciemno. — Otwieram za trzy. — Jestem. — Przebijam, dziewięć. — Dziewięć i... osiemnaście! — Sprawdzam. — Skurwysyn! Pulę wygrał znowu strzelec pokładowy Covala, Sonny Diamond. Wygrał od Dona Drenlnana i Ricka Mc Crooklina. Niedobrze. Rosły Don umie spokojnie wygrywać, równie w spokoju potrafi przegrywać, gorzej z Rickiem. Jeżeli karta się nie odwróci, barak będzie trzeszczał w posadach. Gerkin wyniósł się taktycznie do kantyny dywizjonu. — Dlaczego nie odbierasz swoich racji7 — przywitała go zza lady Scarlett. — Już drugi tydzień cię tu nie było. Stojący w kolejce wybuchnęli zaraźliwym śmiechem. — Coś niedobrze z tobą, Jim. Ona chce na gwałt ci dać, a ty nie bierzesz... Nie bądź taki uparty, bo Scar ma z sobą kłopoty. — Tak ciężkie, że nie może spać. — Sama... — dorzucił mawigator Billa Chestertona. Zza lady poszybowała w niego kostka mydła. — Przyślę ci zaświadczenie lekarskie, że mogę. Kto jak kto, ale ty nie powinieneś mieć wątpliwości, ze dobrze sypiam. Kantyna zatrzęsła się od śmiechu. Mała, czarna Scarlett była maskotką dywizjonu. Kiedy sięgała ,po coś na górne półki, chętnych do przytrzymywania drabiny była cała kantyna. Scar w czasie pracy nosi majtki z długimi nogawkami na gumie. „Towar należy obejrzeć! — śmieje się z zadartych w górę głów — ale opakowanie wolno zedrzeć dopiero po kupnde. Kto ma na to ochotę?” — Nie wybierasz się przypadkiem do Norwich, Jimmy? — spytała układając na ladzie kartony z racjami. — Gdybyś miał zamiar, pomyśl o mnie, mam tam coś do załatwienia. Nawigator Billa Chestertona gwizdnął przez zejby. — Słyszeliście, chłopcy? — Żałuję, Scar, dzisiaj jestem uwiązany, ale Nat wspominał o wyjeździe do miasta. Powiem mu, to chętnie zboczy po ciebie. — Nata możesz nie fatygować, dziękuję. Wolę autobusem. — Ależ Nat chętnie wpadnie. — Niech najpierw przyfcróci swoje palce... Ale co z tobą, Jimmy? — obrzuciła go zaalarmowanym spojrzeniem. — Chodzisz po otnisku jakiś markotny i nie chcesz nawet przejechać się do miasta. Niedobrze z tobą. — Bo taka pogoda, Scar. Przeklęta pogoda w tej Anglii, prawda, chłopcy? Nie brzmiało to zbyt przekonująco. Po powrocie z Londynu był wyjątkowo zamyślony. Najpierw spostrzegła to jego własna załoga, później eskadra, teraz Scarlett. Od niej rzecz rozejdzie się na całe lotnisko. Scarlett jest mała, ale język ma więcej niż wymiarowy, niejeden się o tym przekonał. Jak choćby Nat Bedford albo nawigator Billa Chestertona. II Eksplozja bombowca rozerwała szyk eskadry. Samoloty odskoczyły od nieszczęśliwca, ale już po chwili zwarły szyk i ciągnęły dalej zostawiając w tyle towarzysza. „Blue Bird Six” Thoma Souvorova zajął pozycję Covala, który zszedł poniżej Gerkina, a lukę po „Blue Bird Two” braci Sunderland wypełnił Nat Bedford. Manewr został wykonany samorzutnie, jak gdyby był zaprogramowany. Szczątki bombowca siedmiu braci Sunderland spadały w dół. Tragiczne wydarzenie rozegrało się w mgnieniu oka, po przeleceniu strefy ognia zaporowego artylerii między Cuxhaven a Bremerhaven. Samolot wydostał się z niej szczęśliwie, zajął swoją .pozycję w szyku eskadry i leciał dalej, gdy nagle jego prawe skrzydło błysnęło ogniem i nim się kto spostrzegł, eksplodował. Ani Gerkin zdążył zapytać, co się stało, ani dowódca maszyny, Stanley Sunderland, zgłosić, co jest przyczyną zapalenia się płatu. Wyrwane ze skrzydeł silniki szybowały ku morzu jak płonące komety. Eskadry nadlatujące z głębi łamały szyk, aby nie nadziać się na resztki kadłuba zaśmiecającego trasę lotu. Eskadra „Blue Birds” leciała półtoraramiennym klinem z resztką eskadry Billa Chestertona. Dowódca grupy nakazał im sformować wspólny szyk-klin i trzymać się razem aż do wydostania się poza Wyspy Fryzyjskie. Armada powietrzna wydostała się nad morze. Stała linia lądu znacząca się sięgającym do nieba gejzerem płonącego Hamburga pozostawała w tyle. Ostatnie eskadry zgrupowania przedzierały się przez ścianę ognia zaporowego zenitówek. Zadanie zostało wykonane. Jeszcze tylko wydostać się poza strefę operacyjną my- śliwców startujących z Wysp Fryzyjskich i wtedy już prosto do domu. W intercomie maszyny Gerkina panowała martwa cisza. W całym polu widzenia — jak okiem sięgnąć — setki bombowców ciągnęły na pełnym gazie do baz zostawiając za sobą mleczne smugi skondensowanego powietrza, szczątki stu trzydziestu zestrzelonych samolotów oraz ponad tysiąc lotników. Jutro wszystkie ga- zety Anglii i Ameryki będą współczuły 8 Armii ciężkich strat, a pojutrze zacznie się wrzawa: „Czarny dzień amerykańskiego lotnictwa bombowego” — napiszą. „Dziesięć procent załóg biorących udział w rajdzie powietrznym na Hamburg nie wróciło do baz”. „Najpotężniejsza flota lotnicza Stanów Zjednoczonych dowodzona przez patałachów” — wykpiwać będą. „Siedmiu braci Sunderland...” Tuż przed startem doręczono Gerkinowi list polecony od Kathleen. List od kobiety przed startem — zły omen. Nie wiedział, co z nim zrobić: nie odebrać, kazać zostawić u poczmistrza lotniska, odebrać i podrzeć? Ale chłopakom oczy wychodziły z orbit, nie mógł zdradzić swoich myśli. Wcisnął go więc nie otwarty pod kurtkę i jak gdyby nigdy nic, włączył silniki. Do baraku weszli dwaj mężczyźni w jasnych trenczach, z podniesionymi do góry kołnierzami. Dyndające na piersiach aparaty fotograficzne i filmowe zdradzały ich profesję. Rzucili krótkie „Cześć, chłopcy!” i skierowali się między dwoma rzędami nie zasłanych łóżek wprost do Gerkina. — Leżcie, chłopcy, i nie przeszkadzajcie sobie — powiedział towarzyszący im dowódca dywizjonu, chociaż nikt nie zrywał się na nogi. — Ci panowie są z prasy. Chcieliby porozmawiać. To jest kapitain James Gerkin, dowódca 567 Eskadry, a to major Toppling i jego kolega — przedstawiciele prasy. Panowie mają kilka pytań, Jim, więc pomyślałem, że najlepiej byłoby, gdybyście sobie porozmawiali. — O co panom chodzi? — rzucił Gerkin. — Bardzo nam przyjemnie — zaczął Toppling ogarniając spojrzeniem jego wysoką postać i mroczne wnętrze baraku. — Jestem przedstawicielem „Washington Reader” akredytowanym przy dowództwie 8 Armii, a to mój kolega, pan Norman Dillintgham, który przybył specjalnie z Oklahoma City, rodzinnego miasta braci Sunderland... Pan Dillingham, jak i ja chcielibyśmy zapoznać się z paroma szczegółami. Gdyby pan zechciał być tak uprzejmy... — Z jakimi szczegółami? — Zaraz panu to wyjaśnię. — przejął rozmowę pan Dillingham, przepychając się do przodu. — Jestem z „Oklahoma Star”, największego dziennika w Oklahoma City — dynamicznie rozwijającego się miasta i stolicy stanu Oklahoma znanego w świecie z wielkich złóż ropy naftowej i gazu ziemnego; wydobywcy węgla, rud ołowiu, cynku, licznych i ważnych dla gospodarki narodowej minerałów; drugiego — po stanie Kansas — producenta zbóż ozimych; stanu hodowcy bydła rogatego i trzody chlewnej, jednym słowem stanu, który się liczy w Izbie Reprezentantów, Senacie i u każdego prezydenta, jeżeli ten, naturalnie, nie ma źle w głowie. Skoro pan już wie, kogo reprezentuję, pozwolę sobie przystąpić do rzeczy. Przybyłem tu na specjalne żądanie naszych czytelników, od których otrzymaliśmy dziesiątki tysięcy telegramów. To, co się stało, jest tak przerażające, że nie wolno przejść nad tym do porządku dziennego. Należy uczynić wszystko, co jest w ludzkiej mocy, aby nie dopuścić do powtórzenia się podobnej tragedii. Ale do rzeczy, kapitanie: bracia Sunderland latali w pańskiej eskadrze. Rozumiem wasze uczucie, proszę mi jednak powiedzieć, możliwie jak najmniej emocjonalnie, jak do tego doszło? — Najmniej emocjonalnie! — żachnął się Gerkin. — Czy dobrze pana zrozumiałem? — Dokładnie — odrzekł Dillingham przykładając czubek wiecznego pióra do notesu. Człowiek, którego przedstawiono mu jako dowódcę eskadry, me wywarł na nim dobrego wrażenia. Jakiś pewny siebie arogant. Gerkin — się nazywa. Gerkin... Nie dałby głowy, czy nie słyszał tego nazwiska. — A więc słucham, kapi- tanie. — Wszystko, co miałem do powiedzenia, napisałem w raporcie. Nie mam nic do dodania. „Dowódca 567 Eskadry Borribowców — ręka Dillinghama wywijała na papierze ze sprawnością zawodowej stenografistki — kapitan James W. Gerkin z Nowego Orleanu, Louisiana, wzrost — na oko — sześć stóp trzy cale, na pytanie o okoliczności tragedii braci Sunderlaindów odpowiada (z rękami w kieszeniach): «Nie mam nic do dodania». Wywiad przeprowadzam w baraku mieszkalnym załogi jego samolotu zaśmieconym po kostki gazetami, opakowaniami po papierosach, czekoladzie, gumie do żucia, cygarach, a nawet kartonem po damskich dessous... Ponurej atmosfery baraku nie rozjaśnia żaden weselszy akcent. W takich warunkach jeszcze do przedwczoraj żyli nasi drodzy, wspaniali, dzielni, nieodżałowani bracia Sunderland. Zdając sobie sprawę z wagi mandatu nałożonego na mnie przez szanownych obywateli naszego stanu i miasta, nie zrażam się zdawkowością odpowiedzi.” — Pan, kapitanie, zdaje się, widzi we mnie natręta, a nie człowieka uprawnionego do otrzymania rzetelnej informacji. Raporty ujmują rzecz pod kątem potrzeb bezdusznych biurokratów. Ja natomiast chciałbym usłyszeć to, czego w nich nie ma, a co pan jako bezpośredni przełożony braci Sunderlandów widział osobiście. — Dowódca dywizjonu, z którym pan już rozmawiał, też widział. Cała nasza grupa widziała. Nie mam nic do dodania. „Stosunek dowódcy eskadry, w której latali dzielni synowie naszego stanu, do przedstawiciela opinii publicznej narzuca szereg pytań, które jednak zachowuję dla siebie” — zastenografował w swoim notesie Dillingham. Tymczasem jego bardziej doświadczony w tych sprawach kolega z „Washington Reader”, akre- dytowany przy dowództwie 8 Armii, przesiadał się od jednego lotnika do drugiego i jak równy z równym wymieniał z każdym parę słów. Człowiek ten odbył kilka lotów bojowych nad Europą i wie, jak rozmawiać z tymi chłopcami. Od czasu do czasu zerkał na Dillinghama, ale do jego „warsztatu” dziennikarskiego się nie wtrącał. Ci chłopcy — zdają się mówić jego uśmiechnięte oczy — poradzą z nim sobie... — Przeciwnie — oświadcza Dillingham — pan ma i to bardzo dużo! To, co się stało, nie może być skwitowane lakonicznie świstkiem papieru. Czy nie zechciałby pan opowiedzieć, jak potoczyły się wypadki? W porządku chronologicznym. Gerkin przeczesał palcami swoją zmierzwioną czuprynę. Czynił tak zawsze, ilekroć stawał przed sprawą, która nie była problemem, lecz mogła nim się stać. — Normalnie — sapnął. — Jak najzupełniej normalnie. Korespondent „Oklahoma Star” poczynił kolejne spostrzeżenia: „Dowódca braci Sunderland przyjął mnie nie ogolony (wywiad przeprowadzałem o jedenastej przed południem...), nie uczesany i w zdekompletowanym umundurowaniu. Na moje pytania reaguje z opóźnieniem, jak gdyby noc po tak tragicznych przeżyciach spędził na grze w karty suto zaprawianej alkoholem.” Dillingham już widział ruch, jaki się zrobi w Oklahoma City, kiedy tam dotrze jego interview z człowiekiem, któremu powierzono dumę i chlubę stanu. — A więc normalnie — zanotował odpowiedź tak, jak padła. — Ozy nie mógłby pan przełożyć tego słowa na język zrozumiały również dla ludzi nie odróżniających konia od samolotu? W oczach Gerkina malowało się zniecierpliwienie. — Leciał i eksplodował, nie rozumie pan? — W końcu wszystko dzieje się normalnie — zaripostował korespondent. — Mnie i moich czytelników interesuje, w jakich okolicznościach ta „normalna” dla pana rzecz się stała. Tragedia wydarzyła się już nad morzem, to wiem, ale co dalej? Wylecieliście nad morze i co — tak ni stąd, ni zowąd eksplodował? Ostatni chłop w eskadrze do wtrącania się w nie swoje sprawy, Don Drennan, zwlókł się ze swego łóżka. Don ruszał się ze swojego kąta zwykle w trzech przypadkach: na rozkaz, kiedy w baraku działo się coś nie do zniesienia, i do pokera. Potężny, szeroki w barach, wlepił swoje poczciwe oczy w przedstawiciela prasy z Oklahoma City. Dowódca dywizjonu nie spuszczał z niego oka. — Widzisz, Don — klepnął go w ramię — to będzie sprawa jeszcze poważniejsza niż z O’Sullivanami. A poza tym — dodał ciszej — pan Dillingham jest pierwszy raz na lotnisku bojowym... „Atmosfera w baraku gęstniała z każdą minutą mego pobytu — notował spostrzegawczy wysłannik prasy oklahomskiej — wyczuwałem narastającą wrogość do mojej osoby. Kapitan Gerkin zdawał się nie odróżniać tragedii osobistej od tragedii narodowej, jaką dla Stamów Zjednoczonych jest strata Boba, Bena, Charliego, Johna, Kevina, Huigha i Stanleya Sunderlandów. Taktowne napomknięcie o tym ze strony dowódcy dywizjonu, sympatycznego majora Walkera, wywołuje skutek najmniej oczekiwany: dowódca eskadry nonszalancko wspiera się ramieniem na jednym podobnie jak on nie ogolonym członku swojej załogi i ultymatywnie oświadcza: — Powiadam panu jeszcze raz: maszyna eksplodowała już po wydostaniu się ze strefy artylerii przeciwlotniczej. Przyczyna nie znana. Uważam naszą rozmowę za zakończoną!” Don Drennaln przytaknął z uznaniem. Gdyby był silniejszy w gębie, sam by mu to wyrżnął. Ale Don przegrywał pojedynki słowne i wolał siedzieć cicho. Podobno milczenie jest też mową. Jego ojciec, w którego się wrodził, bardziej gnębił matkę milczeniem niżeli ona jego swoim nieprzerwanym gadaniem. W tej chwili czuł się tak, jak gdyby wypił na czczo szklankę rycyny. Po wylądowaniu legł w swoim kącie i pił, cała eskadra się tak czuła. Nikt z kolegów nie słyszał jego opinii o lotach nad Niemcami i wielu uważało, że spływa to po nim jak woda z psa. On i takie coś... Drwal z Grand Fork w stanie Minnesota, któremu pewnego dnia zapachniało wielką przygodą i zgłosił się na ochotnika do lotnictwa, przeprowadził ze sobą mały obrachunek: do odrobienia pozostało mu osiem kolejek lotów. Przedwczoraj nie powróciło do baz dziesięć procent maszyn. Dziesięć razy osiem jest osiemdziesiąt. Odejmując osiemdziesiąt od stu pozostaje... Tyle szans ma Don Drenman na powrót do żywicznych lasów ciągnących się przez połowę Minnesoty aż do Kanady. Agresywność dziennikarza działała mu na nerwy. Don nie był w Oklahoma City ani w żadnym innym miejscu stanu Oklahoma. Nie żałował tego. Przy swoim usposobieniu nie czułby się dobrze wśród gadatliwych oklahomiarzy. Na szczęście Dillingham nie słyszał jego myśli. „Interview z eskadrą, w której latali nasi bohaterscy bracia Sunderland, rzuca wiele niekorzystnego światła na stosunki panujące w naszej 8 Armii Lotnictwa Bombowego — podsumowywał na gorąco swoje wrażenia — i chyba warto zwrócić na to uwagę opinii publicznej. Nie powinniśmy dopuścić, aby opłacana z publicznych pieniędzy armia odcinała się od społeczeństwa, uważała siebie za czynnik nadrzędny, nie podlegający kontroli publicznej. Tolerowanie tego na dłuższą metę może okazać się groźne w skutkach. Przedwczoraj zginęło siedmiu szlachetnych synów naszego stanu. Czy śmierć ich jest wyłącznie rezultatem nieuniknionego splotu wojennych wydarzeń — tego nie dowiemy się nigdy, ponieważ nikt z 8 Armii nie poczuwa się do obowiązku udzielenia rzetelnej informacji Waszemu Konstytucją uprawnionemu do tego sprawozdawcy, Normanowi D. Dillinghamowi”. NOWA RUNDA Z plecakiem zawieszonym przez ramię, torbami pełnymi nowo wyfasowanych sortów mundurowych unteroffizier, pogwizdując „marsz korpusu afrykańskiego”, nacisnął klamkę do izby podoficerskiej. — Czego wy tu szukacie? — zdumiał się obecnością w pustej izbie gefreitra objuczonego tak samo jak on. Intruz stanął na baczność. — Gefreiter Bor melduje się na nowej kwaterze. — Czy nie widzicie, że to izba podoficerska? Tylko dla dowódców drużyn... — Zostałem mianowany drużynowym, Herr Unteroffizier — meldował służbowo gefreiter. — Gefreiter drużynowym? — Średniego wzrostu, z resztkami opalenizny na twarzy unteroffizier zakołysał się na nogach. W jego ciemnych oczach zaskoczenie ustąpiło miejsca uznaniu. Zjechał Wzrokiem na Żelazny Krzyż drugiej klasy, odznaczenia za rany, srebrne okucia za walkę wręcz i dwie makietki czołgów przyszyte nad pojedynczym trójkątem na rękawie. Wyciągnął otwartą dłoń. — Nazywam się Hememamn... Unteroffizier Rudolf Heinemann. Pewnie rozglądacie się za łóżkiem, co? — Ale na wszystkich są nazwiska. Unteroffizier machnął niedbale ręką. — Ich właściciele już zasuwają na front. Przedwczoraj odbyło się uroczyste adieu! i — do Iwana! Wczoraj przybył nowy zaciąg. Sama gówniateria. — Skinął na łóżko pod oknem. — Moje — oświadczył bezdyskusyjnie. — Przepadam za świeżym .powietrzem... — A pozostałe? Suchy ton pytania nie podobał się unteroffizierowi. — Na razie wszystkie do waszej dyspozycji — odparł chłodniej. Gefreiter, zdawało się, nie doceniał jego bezpośredniości. Zostawił go i zainteresował się wróblami baraszkującymi na rozłożystej lipie. Ptaszki przepędzały się z gałęzi na gałąź robiąc przy tym dużo hałasu. Samiczki siedziały zgodnie jedna obok drugiej i kręcąc łebkami przyglądały się ciekawie naskakującym na siebie samczykom. I nic je nie obchodziło, który przepędzi które- go — spostrzegł unteroffizier przenosząc spojrzenie z wróbli na odbicie izby w szybie okiennej. Furażerka i bluza gefreitera leżały na łóżku przy drzwiach, ich właściciel porządkował półki na rzeczy. Z rękawami koszuli zakasanymi powyżej łokci to przysiadał, to prostował się, wyjmował je po kolei, wycierał szmatką, a kiedy się z tym uporał, zabrał się do odkurzania listew. Był tym tak pochłonięty jak wróble uganianiem się za sobą i obojętny1 na to, co on, unteroffizier Rudolf Heinemann, sobie myśli; nie raczył nawet rzucić okiem na jego Żelazne Krzyże pierwszej i drugiej klasy, ma okucia za walkę wręcz, oksydowaną odznakę za rany, otokę „Afrika Korps” na rękawie, nie mówiąc o jego opaleniźnie. „Jakiś zadufany w sobie typ — pomyślał Heinemann. — Niepotrzebnie potraktowałem go jak równego.” — Robimy porządeczek? — zdobył się na jeszcze jeden dowód wspaniałomyślności. Gefreiter nie zareagował. Obiektem jego zabiegów stał się teraz front szafki. To, co robił, wprawiło Heinemanna w zdumienie: wymontowane drzwi leżały na taboretach, a gefreiter, sznurkiem skręconym z pakuł, wycierał czopy i nakładki, oliwił je i na koniec osadził drzwi znowu na swoim miejscu. Heinemann przyglądał się temu spod okna z dezaprobatą. Myśl o męce dzielenia kwatery z tym arogantem przerwało pojawienie się dwóch unteroffizierów. Pierwszy przysadzisty, z twarzą pocętkowaną czyrakami i w bluzie o kilka numerów dla niego za dużej, salutując teatralnie przedstawił się: — Unteroffizier Werner Doering, lat dwadzieścia sześć, ostatnio ranny pod Riełogrodem, a to mój syjamski brat — wskazał wychudzonego bruneta o delikatnej, kobiecej twarzy — unteroffizier Gerry Wolff, meldują się do następnej rundy — Roześmiał się rubasznie. — Mówcie mi Werner — potrząsnął wylewnie ręką Hememainna. — Jestem Werner. Dla wszystkich, jak tu stoimy. A to Gerry. Nie wyprasowane, świeżo pobrane mundury tej dwójki śmierdziały naftaliną, ich właściciele — szpitalem. Hememann wytarł dyskretnie dłoń o spodnie. „Czyrakowaty” nie dopuszczał do głosu swego kolegi. Razem zaczęli wojaczkę, razem przerobili bitwy pod Kijowem, Charkowem, Rostowem, Stalingradem, Rurskiem... Jak gdyby go o to pytano! Heinemann wycofał się pod swoje okno. Ta hołota z frontu wschodniego — stwierdził z niesmakiem — nie ma w sobie nic z wyborowych żołnierzy Korpusu Afrykańskiego! Do lazaretu wojennego szło się około pięciu minut. Po wyjściu z bramy głównej należało przeciąć miejski park i zostawiając z lewej kościół Sw. Augustyna, z prawej słymny Dom Szczurołapa — wystarczyło wcisnąć się w Wilhelmstirasse; idąc tą drogą nie sposób było nie trafić. Tak się szło z koszar 3 Batalionu Zapasowego Grenadierów Pancernych do byłego szpitala powiatowego zamienionego niedawno na lazaret wojenny, kiedy Hameln żyło sobie jeszcze cicho, fabryczki miasta wyrabiały to, co wyrabiały, lazaret kurował rannych, a koszary szkoliły rekrutów i wysyłały ich na front. Dzisiaj Hameln nie przypominało tego idyllicznego obrazka. Zniknęły renesansowe kamieniczki na Ostarstrasse — historycznej metryce miasta, w gruzach legły zabudowania Końskiego Rynku, ulice poszarpane lejami od bomb wiodły donikąd. Zginęło piękne miasteczko. Jednej nocy, kiedy spało, zamordowano je. Za to, że takie spokojne było. Z płachty martwych ruin oświetlonych mdławo księżycem, tam gdzie znajdowało się centrum starego miasta, wystawała podziurawiona wieża kościelna, kilometr na wschód od niej wołał o pomstę rozkopany minami powietrznymi cmentarz, a niemalże u jego progu stały zabudowania koszar. Nietknięte. Nad rumowiskiem unosił się smród spalenizny. Z bloków szpitalnych pozostały osmalone kikuty. Ciemność odbierała konturom ostrość. Jeszcze wtedy, kiedy bloki były całe, każdy — chociaż wszystkie podobne były do siebie jak dwie kropie wody — miał swoją twarz. Teraz stanowiły bezkształtną masę. Dwa rzędy budynków mieszkalnych przy Betting Strasse wyglądały jak przejechane ogromnym walcem stalowym. Z domu Dory Sontag pozostał tylko komin. Borowi zdawało się, że na wysokości pierwszego piętra dostrzega seledynową tapetę w kwiatki z sypialnego pokoju Dory. Zawrócił do koszar. Zobaczył już wszystko. Był koło szpitala, gdzie profesor doktor von Kluge ze swoją asystentką Dorą Sontag przywrócili go do życia, był także pod jej domem. Nic więcej go tu nie czekało. Słysząc prośbę o przepustkę do miasta, szef kompanii spojrzał na niego jak na pomylonego. Do miasta? Wy- darł z bloczku kartę, podpisał nie wyznaczając godziny powrotu i kazał mu zmykać z kancelarii. Przed skrzyżowaniem ulic zatrzymała go drobna kobieca postać. — Pan jest Julianem Borem, prawda? — upewniała się lękliwie. — Niech pan powie, to pan? — I nagle — ciemno dokoła, pusto — przejmującym głosem: — Jezu drogi, nie poznaje mnie pan? To ja, Anni! Anni... — Frau Zollmeister! Tak, Frau Zollmeister! Tylko ciszej. Jasne włosy wychodzące niesfornie spod pielęgniarskiego szala, ten sam głos niewyrośniętej dziewczyny. Kiedy kompania ładowała się na front... To było dawno, półtora roku temu, ale głos pozostał ten sam. — Frau Zollmeister, jakże miałbym pani nie poznać! Połykała łzy. — Boże miłosierny. Nie miałam pewności, czy to pan. Co za szczęście. Musi pan przyjść do mnie, mieszkam niedadeko, trzy ulice stąd. — Kurczowo przylgnęła do jego ręki. — Panie Julianie, błagam, proszę mi nie odmawiać. Jest pan jedynym z kompanii, który wrócił. Nie będę płakać, przysięgam. Po drabinie, która zastępowała zrujnowane schody, poprowadziła go na poddasze zawalone rupieciami. Wychudzona, w luźnej sukni, wyglądała jak nikomu niepotrzebna lalka wyrzucona na strych. Tylko pukle miodowych włosów i szybkie ruchy zdradzały jej młodość. Najpierw długo szukała świeczki. Kiedy zapaliła ogarek, zamyśliła się, jak gdyby zapomniała, po co tu przyszła. Bor przyglądał się temu z wyrwy po drzwiach wejściowych zasłoniętej kocem. Wolałby, żeby się nie odzywała. Nie miał jej nic do powiedzenia. Jej mąż był dobrym człowiekiem. Wszyscy w kompanii — gdylby z martwych powstali — mogliby to potwierdzić; profesor doktor von Kluge był znakomitym chirurgiem. Wszyscy, i ci pod gruzami szpitala — gdyby z martwych powstali — mogliby to potwierdzić; Dora Sontag tak niewiele chciała od życia. Tymczasem Anni o tych sprawach wcale nie myślała. Mąż? — przecież zginął! W zawiniątku nosiła urzędowe potwierdzenie. Unteroffizier Zollmeister służył führeraowi i sprawie Wielkich Niemiec do ostatniego tchu. Anni była człowiekiem tak samo wiernym jak jej mąż: ślubowała nie rozstawać się z nim do końca życia, więc pismo wszyła w kawałek czarnego jedwabiu podszewkowego i nosi je na tasiemce jak medalion. Ale nie o tym chciała mówić. Przez pęknięcia w murze ciągnęło zimno. Mogłaby zaparzyć herbaty, tylko gdzie ją zapodziała? — Ale mam! Patrzy pan na mnie, jak gdyby nie wierzył. Prawdziwą. A skąd? Zaśmiała się tajemniczo. Anni jest niska i bardzo drobna. Gdyby była wysoka, każdy by jej uwierzył, a tak... — ...Powiem panu — nie przerywała szperania w rupieciach. — Kilkanaście dni przed nalotem — pan jeszcze u nas leżał — przywieziono do szpitala zestrzelonego Anglika. Profesor amputował mu obydwie nogi, ale żandarmeria mimo to postawiła przy jego łóżku wartownika. Pan profesor bardzo się zdenerwował. Zagroził, że jeśli żandarm nie zostanie usunięty, będzie interweniować u samego Generalnego Inspektora Sanitarnego. Wyznaczone do obsługi lotnika pielęgniarki poddawano rewizji. Przed wejściem do separatki ograniczano się do obmacywania nas, robiła to starsza oddziałowa. Lecz ona pracowała tylko w dzień. Niekiedy przybywała siostra ze szpitala policyjnego. Podczas pierwszej obmacywanki ta policyjna kazała mi się rozebrać i położyć na stole. Ta świnia! Grzebała mi w tyłku, a łapy miała jak kowal. Ale mimo to wyniosłam. Tylko gdzie ja ją zapodziałam... O tu! — ucieszyła się. Z porozrzucanych na podłodze szmat podniosła strzępek spalonego smoczka. — Tamtego dnia — ciągnęła to obojętnym, to podnieconym głosem — zabrałam go przez zapomnienie do pracy. Powiedziałam pani doktor, że mała źle sypia bez smoczka, i poprosiłam o zwolnienie na pół godziny. Byłam już blisko domu, kiedy samoloty nadlatywały. Nie zwracałam na nie uwagi, bo one codziennie tak, gdy naraz spadły bomby... Po bladych policzkach Anni potoczyły się łzy. Ale nie płakała. Siedziała skulona na koszu od bielizny i ściskając w ręku strzępek gumy spoglądała na dopalający się ogarek. Siedziała tak, dopóki Bor nie zostawił jej samej, a może jeszcze dłużej, bo Anni Zollmeister obecnie nie ze wszystkiego zdawała sobie sprawę. Dowódca batalionu zapasowego, hauptmainn Schwergut, od pewnego czasu cierpiał na permanentnego kaca. Stan ten nie przyprawiałby go o ponure myśli, gdyby wywodził się z jakiejś niedyspozycji fizycznej. Medycyna poczyniła w ostatnich latach znaczne postępy. Człowiek w jego wieku, jeżeli nie toczy go rak albo inna nieuleczalna choroba, może obecnie długo korzystać z przyjemności świata doczesnego. Życie staje się coraz dłuższe. Ojciec hauptmanna Schwerguta, będąc w jego latach, większość swego czasu spędzał w bamboszach; dziadek zdążył już spróchnieć w grobie, a przy tym wcale nie mówiono, jakoby zmarł przedwcześnie, on natomiast, pod względem kondycji fizycznej, czuł się znakomicie. Ale psychicznie fatalnie. Coś nienamacalnego rozrastało się w nim, coraz bardziej go męczyło, a do lekarza iść z tym nie mógł. Coraz więcej myślących Niemców zapada na tę dolegliwość i znosić ją musi w milczeniu. Straszna to świadomość: cierpieć, wiedzieć na co i nie móc zwrócić się do nikogo o pomoc. Odprawa przeciągała się niemiłosiernie. Oprócz niego brali w niej udział dowódcy kompanii, wojskowy komendant miasta, kilku oficerów oraz specjalny wysłannik Okręgu Wojskowego, którego przybycie spowodowało zwołanie odprawy. Był tam również przedstawiciel Służby Bezpieczeństwa. Ale ten ust nie otwierał. Hauptmann Schwergut też nie. Nie dlatego, że mu się nie chciało. Przeciwnie: chciał mówić. Chciał krzyczeć. Bić pięściami w stół, drzeć szaty i krzyczeć, ale wolał milczeć. Od pewnego czasu Schwergut najwyżej cenił milczenie. Specjalny wysłannik Okręgu mówił, on patrzył na jego usta, na jego rozbiegane oczy i milczał. Wysłannik zaczął przemówienie od scharakteryzowania sytuacji gospodarczej Rzeszy. Globalna produkcja zbrojeniowa nieustannie rosła. Wrogowie — stwierdził wysłannik — przystępując do masowych bombardowań miast niemieckich popełnili błąd, który w przyszłości będzie ich drogo kosztować. Naród niemiecki nie uląkł się angielsko-amerykańskich bandytów powietrznych i nie dał się rzucić na kolana. Naród jeszcze bardziej zwarł szeregi wokół führera i zwiększył wysiłek wojenny. Zamiast osłabić, wróg wzmocnił naród. Wróg tego pożałuje. Wargi wysłannika poruszały się jak dwie dobrze naoliwione klapki. Schwergut patrzył na nie, milczał i myślał. Przed powołaniem do służby Schwergut wykładał historię. Wykłady tego przedmiotu w gimnazjum powiatowego miasteczka traktował jako zło konieczne, interesowała go historiozofia. Poznawanie istoty, struktury, praw określających byt społeczeństw — to go pociągało. Grzebać się w gąszczu dziejów, stwarzać własne założenia i na ich podstawie budować hipotezy rozwoju wydarzeń. Przyczynków do przemyśleń dostarczały mu dzieje plemion germańskich. Etyka naukowca narzucała obowiązek obiektywnego widzenia rzeczy. Historia tych plemion, przepuszczona przez bezemocjonalne sito, okazała się niemiłosiernie sucha: w trzecim wieku ery nowożytnej plemiona te dotarły do Morza Czarnego, w piątym zdobyły Rzym, w dziesiątym utworzyły Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, a potem pustka, setki lat pustka, polityczne zero aż do czasu „Die deutsche Einheit ist gemacht und der Kaiser auch!” Stało się to zaledwie siedemdziesiąt lat temu. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe: dynamiczne narody germańskie zaledwie siedemdziesiąt lat temu uformowały własną nowożytną państwowość. Jako historyk Schwergut chylił kornie głowę przed faktami, jako Niemiec buntował się. Jego duma narodowa łaknęła blasku. Żyć będziesz wiecznie w... pokorze — nie! Nad takie życie Schwergut przedłożyłby krótkie, ale chwalebne. Jasne jak błysk magnezji. Oślepiające innych. Liczebność, dynamizm, mądrość narodów germańskich upoważniała je do przewodzenia innym. Dziad Schwerguta gromił armię Napoleona III. Chwałę pruskiego oręża przekazał swemu synowi, ten — dalej. Chwała sama obrastała chwałę. W tysiąc dziewięćset czternastym roku Niemcy wyruszyli w pole. Młodego Schwerguta o gorącym sercu, wnuka rittmeistra bawarskich kirasjerów spod Sedanu. nie mogło wśród nich zabraknąć. Wrócił z wyprawy po czterech latach z zaszczytnymi epoletami leutnanta, postrzałem w brzuch i wychłodzonym sercem. Ale obniżenie temperatury nie oznaczało jeszcze zimna. Kolejne dwadzieścia lat Schwergut wykładał historię i analizował przyczyny klęski Niemiec. Myśląc uparcie, odkrył jej źródło: Niemcy nie powinni byli wplątywać się w wojnę na kilku frontach jednocześnie. Odkrycie stało się podstawą do dalszych poszukiwań. Jego wartość poznawcza dla Niemiec była niewątpliwa. Odnosiła się jednak wyłącznie do wydarzenia przeszłego i jego przyczyny. Nadanie temu wartości motorycznych, utylitarnych dla narodu wymagało uzupełnienia badaniami filozoficzno- socjologicznymi i uformowania wyników w tezę. Historyk Schwergut nie żywił specjalnych uprzedzeń do narodów niegermańskich. Gatunki powielają się w milionach, w miliardach osobników, a mimo to nie wydają dwóch jednakowych, to samo z narodami. Porodziły się różne, niech sobie istnieją, skoro Bóg tak chciał. Ale zgoda z decyzją Najwyższego en gros nie oznaczała jej akceptacji in particularis. Bóg stworzył świat i człowieka. Prawda, stworzył. Bóg dał człowiekowi wolną wolę i rozum... Na to Schwergut dałby też swoją zgodę, gdyby kontentował się ogólnikami. Powrócił więc do ostatniego twierdzenia i zaczął je skrupulatnie podglądać. Łatwo mu to nie przyszło. W domu rodzinnym wychowano go w atmosferze nieomylności Boga. Kościół głosił boski ład świata doczesnego i w zamian za uszanowanie doktryny obiecywał Królestwo Wieczne. Dla pozbycia się wątpliwości Schwergut musiał zdobyć się na odwagę dotknięcia spraw nietykalnych. Ale zdobył się na to i dotykał, dotykał tak długo, aż wymacał to, czego szukał: Stwórca, wyposażając człowieka w wolną wolę i rozum, świadomie odciął się od podejmowanych przez niego decyzji. Odkrycie swoje Schwergut usystematyzował następująco: Dając człowiekowi rozum i wolną wolę Stwórca dał narodom prawo do rządzenia się wedle własnego uznania, akceptując niejako z góry akty woli ludzkiej jako wypadkowe stworzonego przez siebie modelu człowieka. Obrócenie tego na język polityczny oznaczało wielką rzecz: boskie prawo narodów do wojny, jeśli taka ich wola. Prawidło to przydało Schwergutowi rangę filozofa. Ledwie się teraz mieścił w swoim gimnazjum. Niemcy — wnioskował z płaszczyzny odkrycia — mają prawo do wojny, jeżeli tylko rozumowo uznają jej potrzebę. Polityczna i gospodarcza sytuacja kraju o potrzebie tej świadczyła aż nadto wymownie. Rozumu i siły na- rodowi niemieckiemu nigdy nie brakowało. Brakowało wodza, który umiaŁby nim pokierować i zaprowadzić na wyżyny, na jakie zasługuje. Wodza takiego, kiedy się wreszcie znalazł, Schwergut powitał radosnym Alleluja. W ostatnich dwóch latach Schwergut poświęcił dużo czasu na rewizję swego międzywojennego odkrycia. Sprawy brały przedziwny obrót i zdawały się je podważać. Schwergut bronił się przed wymową faktów, lecz im bardziej się bronił, tym łapczywiej nadstawiał ucha pod rzeczy go podbudowujące. Coś takiego właśnie słyszał: — ...Tak więc, moi panowie — podsumowywał przemowę specjalny wysłannik Dowództwa Okręgu Wojskowego — rozwój sytuacji na frontach, wbrew pozorom, przebiega zgodnie z założeniami führera Kampania Afrykańska zakończyła się naszym pełnym sukcesem. Już dzisiaj widać, że wycofując się do Europy pokrzyżowaliśmy plany aliantów zachodnich uwiązania naszych sił w Tunisie. Zastosowana na froncie wschodnim taktyka obrony i elastycznego ataku doprowadziła do wykrwawienia armii bolsze- wickich. Nadchodząca zima będzie miała decydujące znaczenie dla zwycięskiego zakończenia wojny. Do tego jednak potrzeba nam nowych dywizji. Od was, panowie, zależy, aby ludzie, których dostajecie, znaleźli się jak najprędzej na froncie. BATTERY CAMP Przelot sztunmowców zagłuszył słowa generała. Zgrupowani wokół niego oficerowie zadarli do góry głowy. Kilkadziesiąt kluczy mosquitów przemknęło na południowy wschód. — ...Natomiast drugi i trzeci — podjął generał przerwaną odprawę — Pułk Ułanów Pancernych szybkim zagonem obejdzie wzniesienie trzysta siedem i bezpośrednio z marszu uderzy od tyłu na okopane stanowiska przeciwpancerne. Pomimo znacznego wsparcia lotnictwa taktycznego należy liczyć się z zaciętym oporem przeciwnika, którego siły — na odcinku naszej dywizji — w przeważającej mierze składają się z wyborowych oddziałów; czynnik zaskoczenia w tych warunkach odpada. Wasze zadanie, panowie — zniszczyć stanowiska ppanc, przełamać linie transzei obronnych i nawiązać styczność z przegrupowującymi się jednostkami przeciwnika. Macie związać je ze sobą na dwie godziny. W tym czasie wydzielone pułki pierwszej i szóstej kanadyjskich dywizji pancernych rozbiją umocnienia przeciwnika, strzegące dostępu do Verier i Boison, i od północy wedrą się na tyły jego oddziałów walczących z wami. Proszę o bezwzględne zachowanie ciszy radiowej do momentu wejścia w bezpośredni kontakt ogniowy z wrogiem. Dowódcy Polskiej Dywizji Pancernej, generałowi Kwiatkowi, do zakończenia odprawy pozostało jedno pytanie: — Czy panowie mnie zrozumieli? Wydłużona kolumna shermanów sunęła w kierunku podstawy wyjściowej do natarcia. Po dziesięciu minutach jazdy na szosie minęła grupy czołgów kanadyjskich dywizji „Zielone Dęby” i wyszła na otwartą przestrzeń operacyjną. Do linii nieprzyjaciela pozostawało siedem mil pofałdowanego terenu; nie zmniejszając prędkości kolumna roztasowała się wszerz. Na prawym skrzydle ugrupowania Polaków szły pułki kanadyjskie, na lewym angielskie. Taran z ciężkich pojazdów pancernych przewalał się przez gliniaste pola. Nad zgrupowaniem przemknęły klucze mosquitów, wysoko w górze przestrzeń powietrzną kontrolowały eskadry myśliwców — do perfekcji zrealizowany model współpracy operacyjnej lądowych jednostek pancernych z lotniczymi siłami wsparcia i osłony. Niemiecki generał Heinz Guderian, autor dzieła „Achtung Panzer!”, widząc to, byłby z siebie dumny. „...Atak winien być przeprowadzony przy użyciu zmasowanych na niewielkim odcinku silnych formacji pancernych, uderzających jednocześnie z lotnictwem szturmowym. Tak zgrupowanemu taranowi nie oprze się żadna obrona”. Generał Guderian ma rację. Praktyka na wszystkich frontach potwierdza słuszność jego teorii. Tylko czy opracowując ją generał przewidział taki obrót rzeczy? Formacja otrzymała zadanie osiągnięcia linii nieprzyjaciela zwartą masą, a nie pojedynczymi czołgami. Tak życzy sobie dowodzący całością operacji generał Cummings, wykonania tego żąda bezwzględnie od swoich pułków generał Kwiatek, za najmniejsze odchylenie od niego zapowiedział surowe konsekwencje prze- łożony Lubicza, major Haber. Brytyjski dowódca brał naukę nowoczesnego wojowania u samego Guderiana w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku w Belgii, później w Afryce u jego ucznia — feldmarszałka Rommla, a teraz najprawdopodobniej zechce zdać egzamin mistrzowski. Pułki uformowane w głęboką szachownicę ciągnęły do przodu jak na paradzie, roznosiły zasieki z drutu kolczastego, umocnienia piechoty i wkopane działa ppanc. Wyglądało to imponująco. Wysokie shermany ochlapane błotem przypominały przedpotopowe gady. Gdyby generał Cumimings zobaczył je z lotu ptaka, cmoknąłby z zachwytu. Im bliżej celu, tym więcej na drodze rozbitych przez lotnictwo szturmowe wozów i dział, śladów cofającego się nieprzyjaciela. Za Lubiczem posuwał się czołg majora Habera. — Cholerny Haber — klął porucznik uważając, aby w tym mrowiu stali utrzymać wozy swojej kompanii w pozycji — gotów mnie obwinie za najmniejsze potknięcie batalionu. Musiał jednak przestać rozmyślać o przełożonym. Nad formację wystrzeliły jasnopomarańczowe rakiety świetlne — koniec ciszy radiowej. — All stop! — rozległo się w hełmofonie. — AH stop! Nakazał kierowcy zatrzymać pojazd i otworzył właz wieży. Mniej więcej milę dalej leżało rozłożyste wzgórze trzysta siedem. Z nietkniętymi zabudowaniami gospodarskimi u podnóża i stadem owiec wyskubujących resztki skąpej jesiennej zieleni. Maszyny zaczęły zwalniać i rozformowywać ugrupowanie. Oficerowie, od dowódcy batalionu wzwyż, udali się na odprawę do punktu dowodzenia operacją. Załogi czołgów mogły wykorzystać ten czas na przegląd swoich pojazdów i odpoczynek. Generał Cummings stał przy wielkiej mapie operacyjnej zawieszonej na brezencie swego wozu dowodzenia. W narzuconej na sweter kurtce futrzanej z podniesionym kołnierzem wyglądał bardziej na kierowcę ciężarówki, który wyszedł z wozu zrobić siusiu, niż na generała dowodzącego korpusem pancernym. Siedzący na składanych krzesełkach angielscy kanadyjscy i polscy oficerowie słuchali, popijając z kubków herbatę. Na ich skupionych twarzach nie było cienia znudzenia. Uderzając co parę słów trzcinką o nogawkę spodni, generał mówił: — Akcja została przeprowadzona zgodnie z planem i w przewidzianym czasie, pod tym względem nie mam zastrzeżeń. Niemniej poczyniłem kilka drobnych uwag. Są to rzeczy istotnie drobne, lecz niepokojące. Otóż brytyjskie jednostki wciąż jeszcze zbyt dużo czasu tracą na rozpoznawanie już rozpoznanych sił nieprzy- jaciela — co zwalnia tempo marszu, jednostki polskie natomiast postępują, jak gdyby wzięły sobie za punkt honoru znalezienia się w Berlinie już za pierwszym uderzeniem... Te drobiazgi oraz inne, które omówimy po przeanalizowaniu obserwacji oficerów mojego sztabu, musimy wyeliminować. Dlatego też ćwiczenia dzi- siejsze w tym samym składzie powtórzymy w przyszłym tygodniu. Czy panowie mają jakieś pytania? Pytań nie było. A więc powtórka we środę — brytyjscy dowódcy porozumiewali się spojrzeniami. W porządku, we środę. Jeden z generałów, trzymający się nieco na uboczu, na rozstawionych po kawaleryjsku nogach kiwał się zamyślony. Cummings podniósł trzcinkę do beretu. — Gentlemen, dzięku... O przepraszam — spostrzegł kiwającego się generała — czy pan, generale Kwiatek, ma jakieś pytania? — Nie... dziękuję — odparł wyrwany z zamyślenia Polak. — Mam ich coraz mniej. Tak... istotnie... Wszystko staje się dla mnie coraz jaśniejsze. Oficerowie wstali z krzeseł i zaczęli wymieniać spostrzeżenia. Generał w tym czasie odebrał od adiutanta swoją Scottie — suczkę rasy terier, która w czasie odprawy pałętała się przymilnie między nogami siedzących, i z nią na ręku odjechał do kwatery korpusu w Poormond. Ten psiak jest naprawdę rozkoszny. Nikogo nie dziwi, że generał ma dla niego tyle serca. Dźwignął się na łóżku i ręce podłożył pod głowę. Opanowywało go poczucie własnej wartości. Powoli oddawał się nastrojowi radosnej kontemplacji. Patrząc z tej pozycji na „pobojowisko” — jak nazywał łóżko, i myśląc o tym, co w nim wyrabiał, widział same powody do dumy. Mógł się poszczycić tężyzną, jaka u większości mężczyzn w jego wieku pojawia się akurat wtedy, kiedy jest na gwałt potrzebna. Miał stanowisko, kochankę, słowem wszystko, co można sobie wymarzyć. Tyle George Kendall osiągnął w ciągu dwudziestu lat uporczywego wspinania się w górę. Było to dużo czy mało? Gdy przypomniał sobie manchesterskie slumsy, skąd pochodził — dużo. Patrząc w przyszłość z tego, co już miał w kieszeni — też niemało, ale... Słówko to w Anglii oznacza, że jeśli ktoś nie usamodzielnił się do trzydziestego roku życia, ten już do końca swoich dni chodzić będzie pod czyimś batem. Z tym szlabanem na drodze swego życia Kendall się pogodził. Lecz wczoraj ni stąd, ni zowąd przegroda podniosła się i odsłoniła przed nim horyzonty prawie niezmierzone. Osiągnięcie ich, stwierdzał z całą pewnością, nie przekraczało jego możliwości. I chociaż pisane było jeszcze palcem na wodzie, już wpłynęło dobrze na jego samopoczucie. Wciągnął nagrzane powietrze w płuca. Mieszkanie nie było klimatyzowane. Fatalna rzecz: mieszkanie, w którym on kocha kobietę, nie reprezentowało minimum komfortu! Potrzebę tę odkrył wczoraj, gdy Peggy zaprosiła go do swych apartamentów. Gdyby dwadzieścia cztery godziny temu zapytano go, co przez pojęcie „minimum” rozumie, nie byłby w stanie odpowiedzieć. Dziś wątpliwości tych nie miał. Mieszkanko Raquel, które jeszcze do przedwczoraj nazywał „bombonierką”, „gniazdkiem rozkoszy”, „słodką dziurką”, dzisiaj straciło swój blask. Z łazienki dochodziło pluskanie wody i wesoły śpiew kobiety zadowolonej z życia. Kendall uśmiechnął się półgębkiem. Wyżej podciągnął poduszkę pod plecy i w pozycji półsiedzącej pogrążył się w myślach. Raquel spędzała dużo czasu w łazience. W wannie urządzała coś w rodzaju obrzędu, który przerywała dopiero na jego żądanie; mógł w spokoju przemyśleć żądanie, jakie otrzymał od prezesa. Nie miało ono nic wspólnego z jego obowiązkami zawodowymi i tym bardziej schlebiało jego próżności. Prezes go ceni. Dopuszcza do spraw rodzinnych. Czy przychylność prezesa, przy odpowiednim pokierowaniu sprawą, dałoby się jeszcze bardziej pogłębić? Odpowiedź na pytanie Kemdall pozostawił swojej dyplomacji. Małym cierniem trawił go warunek prezesa, aby sprawę zachować w ścisłej tajemnicy. W ścisłej tajemnicy przed kim? Krytycznym okiem rzucił na swój dwuletni, skrzętnie ukrywany romans z Raquel Palmer. Przełożony, który z podwładnej robi sobie materac, szybko dla niej przestaje być przełożonym. Jak to się stało, że odstąpił od tej zasady wzorowego dyrektora? Raquel liczyła trzydzieści lat. Świadczyło tym rok urodzenia, jaki wstawiła sobie do polisy ubezpieczeniowej na życie. Ile miała naprawdę? Stojące piersi, sprężyste ciało i żywe usposobienie wskazywały, że jeszcze mniej. Z pierwszym mężem rozwiodła się parę lat przed wojną, drugi poległ w Etiopii, miała czternastoletniego syna ewakuowanego do Kanady... Bezbłędny w arytmetyce Kendall kapitulował przed tym rachunkiem. Raquel umiała omijać ten temat jak wytrawny żeglarz rafę. Ile ich miała? Kiedy pytanie to pojawiało się w jego oczach, przesłaniała je piramidami swoich piersi. O ile nie zachodziły mgłą, wprowadzała do akcji inne części swego dorodnego ciała. A dlaczego romans ich trwa tak długo? .Odpowiedzieć na to było mu jeszcze trudniej. Rozstrzygał o tym ich związek, który był wszystkim, tylko nie związkiem, i typ Raquel jako kobiety. Kendall nieraz przyrównywał ją do kota żyjącego własnymi, niedostępnym dla człowieka życiem. Kiedy wyciągał rękę, jak kotka podstawiała się do pogłaskania. Gdy pieszczoty się kończyły, zamykała się w łazience i pluskała w wodzie, jak gdyby w mieszkaniu nikogo poza nią nie było. Co myślała, tego nigdy nie wiedział, nieswojo czuł się z tą świadomością. Ale jeszcze dotkliwiej odczuwał jej zdolność przenikania jego myśli. Obiecywał sobie wziąć na niej odwet. Pomóc w tym mogła kobieta piękna, bogata, która by jej zaimponowała. Szansa ta pojawiła się w miejscu najmniej spodziewanym. Wcisnął się wygodnie w poduszkę, przymknął oczy. „Ja, George Kendall, biorę sobie ciebie, Peggy, za żonę i ślubuję ci...” — Czujesz się niedobrze, George? — usłyszał nad sobą spokojny głos Raquel. Ocknął się natychmiast. — Skąd ci to przyszło? Roześmiała się. — A chciałabyś wiedzieć? — W płaszczu kąpielowym i ręczniku na głowie zawiązanym w turban wyglądała jak matka, która schwyciła synka na naiwnym kłamstwie. Dotknęła jego ciemnych, krótko przystrzyżonych włosów. — Ach, chłopcze, chłopcze, gdzie ty się wybierasz! Prześliznęła się po nim oczami, jak gdyby wszystkie jego knowania znaczyły dla niej tyle, co zeszłoroczny śnieg. W ubraniu George wyglądał na mężczyznę prawie chudego, rozebrany prezentował ciało wysportowanego etończyka. Przy braku widocznego defektu i jego czterdziestu latach Raquel nie mogła zrozumieć, dlaczego nie powołano go pod broń. „Strzelać potrafi byle patałach, kierować podczas wojny gospodarką to inna spra- wa” — odpowiadał z nutą zakonspirowanego geniusza nauk ekonomicznych. Czyżby więc reklamacja? Od tematu tego Kendall stronił tak jak ona od swoich lat. Ale jej przenikliwe oczy radziły sobie z nim nie najgorzej. Krótki oddech w zmęczeniu mówił więcej niż słowa. Ukryta pod owłosieniem wklęsłość klatki piersiowej — znamię nędzy w dzieciństwie — tłumaczyła jego ślepe uwielbienie dla ludzi „ze sfer”. Tym większe wyrozumienie miała dla jego słabostek. Nie zraziła się jego oburzoną miną. — Mam rację? — pytała bawiąc się jego włosami. — Znowu mnie podchodzisz! — wybuchnął. — Te twoje zgadywanki rozdzielą nas kiedyś na dobre, ostrzegam cię! — Zgadywanki? — Raquel spoważniała. — Wobec tego powiem inaczej. To niedorozwinięte bydlę, jeżeli twoje plany miałyby się spełnić, pożre cię w jedną noc. Dokładnie w jedną, pamiętaj! Zostawiła go w łóżku i poszła do kuchni, wiedziała, jak sobie z nim radzić. Słysząc znowu jej przyśpiewywania przy akompaniamencie bicia świeżych, nie sproszkowanych, jaj i czując rozchodzący się aromat przyprawianej rumem kawy Kendall utwierdzał się w przekonaniu, że dłużej nie może tolerować takiego pomiatania sobą. Ale chwilowo postanowił o tym nie myśleć. Zapalił papierosa i sięgnął po książkę, którą przyniósł ze sobą. Historia Polski... — Też zainteresowanie! — dziwiła się Raquel, kiedy zobaczyła ją w jego rękach. — Co cię nawiedziło? Przecież nigdy nie czytałeś takich bzdur! Jane Bancroft włączyła stacyjkę i zaczęła manipulować starterem. Jej przyjaciółka, Mary Stanford, stała jeszcze koło samochodu. — Ona zamierza noc spędzić u rodziców — szeptała w ucho Henrykowi Kowalczykowi — będziesz mógł zostać u mnie na lotnisku. Ale, na Boga, zrób coś, aby Len okazał trochę inicjatywy. Po kilku próbach ze starterem Jane wrzuciła bieg i ostrożnie ruszyła. Przyciemnione reflektory jej małego austina ślizgały się po ściskających się po kątach parach, na tylnym siedzeniu Mary nuciła tęskne „Down in the valley”. Dla Mairy Stanford zabawa jest zawsze udana, gdy wraca z my darling Henry nie pokłócona z powodu innych kobiet. „Angielki — wygłosiła po hauście wina — są najbardziej upośledzonymi kobietami świata. Podczas pokoju ich mężczyźni rozjeżdżają się po całym Imperium, tam znajdują sobie partnerki i nie troszczą się o kobiety pozostawione na Wyspie. Wojna nic nie zmieniła. Owszem, przybyło chłopców z różnych stron świata, ale co z tego, kiedy za nimi przywlokły się ich rodzime pomocnicze służby kobiet. Wstrętne służby!” Dla dopełnienia konkurencji sprowadzono z Bliskiego Wschodu kompanię Polek. Co mogłaby o nich powiedzieć? Nic dobrego: rzadko która mówi po angielsku, nie malują się, nie wykazują przedsiębiorczości. Gdyby Angielki przyjęły taką postawę, Wyspa wymarłaby w ciągu paru lat. Polacy też przestali być wyrywni. Lubicz przesiedział wieczór jak mumia. Bili Teplicki sprawiał wrażenie, jak gdyby pomylił adresy, tylko Henry był active jak zawsze. Kochany Henry. Wdzięcznie ścisnęła udami jego rękę. — Ladies and genteknen jako gospodarz zabawy mam zaszczyt powitać nasze polskie przyjaciółki z armii Bliskiego Wschodu. W świetle jupiterów pułkownik David Amery wyglądał jak Rudolf Valentino. Zaborcze, pewne siebie spojrzenie obezwładniało każdą, która go nie znała. Gdyby jeszcze z tyłu spodni odpruł białą metkę producenta, mógłby ubiegać się o tytuł arbitra elegantiarum zabawy. Ale ten drobiazg mu nie przeszkadzał. Awans do przedproża generała upoważniał go do nowego podboju. Jeden z kolegów, który cierpiał na to samo, co on, zdradził mu niezawodne lekarstwo: egzotyczne, całkowicie uległe kobiety. Kochanka Davida, Margaret, wyjechała na trzy dni do swojej kuzynki w York. A zatem do dzieła! — Nauczę cię angielskiego — mówił do partnerki Teplickiego— tylko dobrze mnie słuchaj. Zaczynamy lekcję pierwszą: Nazywaj mnie Dave. D — jak Donald; A — jak Anna; — jak Violetta; A — znowu jak Anna. DAVE. To skórt od David, rozumiesz? Jak ten, który pokonał Goliata. Tego starotestamentowego... Goliat... David... Donald... Anna... Violetta... — Dziewczyna nic z tego nie. rozumiała. Na Bliskim Wschodzie porozumiewała się tylko po polsku, tu przebywała zaledwie dwa tygodnie; zupełnie inaczej wyobrażała sobie rodzimy angielski. Uśmiechnęła się. „Wspaniale się składa — myślał Dave Amery. — Bili Teplicki wspomniał coś o służbowym wyjeździe do Szkocji, więc Halina będzie sama. Margaret spędzi najbliższe trzy dni u kuzynki w York. U kuzynki, nie u żadnego gacha. Wymarzona sytuacja”. Wtem przypomniał sobie, że rodzina Margaret pochodzi z Londynu... — Bardzo lubię York — mówił potem do Jane. — Bristol, gdzie się urodziłem, uchodzi za jedno z najpiękniejszych miast Anglii. Gdybym jednak miał wybierać, oddałbym głos na York. A może kiedyś zrobilibyśmy sobie mały wyskok? Wraz z Margaret, naturalnie. Podobno macie rodzinę w York... — W York? „Ta przewrotna żmija mi za to .zapłaci!” — odgrażał się kochance, którą kilka godzin wcześniej odwiózł na pociąg idący przez York do... Leeds, gdzie stacjonował nowy znajomy Margaret. — Halina robi fantastyczne postępy w angielskim — powiedział do Teplickiego. — Pozwolisz, że poproszę ją do tańca? Niechętnie odchodzącą dziewczynę Teplicki upomniał po polsku: — Uśmiechnij się do licha! Przecież to tylko zabawa. „Klasyczne feudałki! — zżymał się posyłając jej nikły uśmiech. — Jedyne Europejki traktujące mężczyznę jak pies swego pana”. Strzelił oko do tańczącej Mary. Pięć miesięcy temu dziewczyna nie wyobrażała sobie życia bez pewnego Australijczyka. Jednego ranka chłopak wystartował do lotu rozpoznawczego, z którego już nigdy nie wrócił. Mary przepłakała trzy dni, a czwartego zjawiła się na zabawie. „Muszę się z tym pogodzić — wytłumaczyła rezolutnie. — Przecież jest wojna”. W słabej poświacie księżyca rysowały się rzędy unieruchomionych bombowców. Wiatr zacinał mżawką. Mary odciągnęła Henryka od samochodu. — A ty się wreszcie otwórz! — rzuciła na pożegnanie Lubiczowi. Na rozwidleniu dróg Jane przystanęła, zredukowała bieg i wzięła kurs na Poormond. Całą swoją uwagę skoncentrowała na prowadzeniu wozu. Jak gdyby poza snopkiem słabego światła ślizgającego się po pustej drodze, przekładnią biegów i pedałami pod stopami nic dla niej nie istniało. Przed sobą miała pasmo mokrej jezdni, lusterko kontrolne, w rękach kierownicę. W połowie szerokiej alei na przedmieściu zatrzymała wóz. — Tu — westchnęła jak po przebyciu ciężkiej drogi — mieszkają moi rodzice. Z czarnej plamy nocy wystawały kontury okazałej willi. Jadąc do Darlingtonu Lubicz nieraz widział tę budowlę. — Nie wiedziałem — mruknął osowiale. — Może wstąpisz na filiżankę kawy? — zaproponowała nieśmiało Jane. — Jeżeli masz ochotę? — Już późno — odrzekł niezdecydowanie. — Muszę cię przeprosić za zepsuty wieczór — dodał żywiej. — Czuję się jakiś... bez nastroju, nie powinienem był przychodzić na zabawę. — Znam takie nastroje — podchwyciła wyrozumiale Jane. — Znam bardzo dobrze. Wobec tego kawę wypijesz u mnie innym razem, a teraz odwiodą cię do Battery. Drogę do obozu przebyła w parę minut. I chociaż nie rozmawiali, na twarzy jej błąkał się uśmiech zadowolenia. II To był wielki dzień. Ludzie czekali na niego tak długo. Modlili się o ten dzień z żarliwą wiarą, że w końcu Pan ich wysłucha. Pracowali sumiennie, aby ich armiom niczego nie zabrakło, walczyli na frontach, jak nigdy w swej historii. Wojen w przeszłości Anglia prowadziła co niemiara, lecz ta była tak straszna, że kiedy się wreszcie skończyła, w sercach ludzkich zapanował istny obłęd radości. I nie tylko w sercach. Upłynęły zaledwie minuty od ogłoszenia zawieszenia broni, jak place i ulice londyńskie zamieniły się w estrady dla setek tysięcy oszalałych ze szczęścia ludzi. „Nigdy więcej! — rozbrzmiewały okrzyki. — Przeżyliśmy! Boże, pobłogosław króla!” Pani Bancroft, małżonka kapitana w 6 Batalionie Szkockich Fizylierów Jego Królewskiej Mości, stacjonującego w tym czasie jeszcze nad Sommą, we Francji, obchodziła ten dzień jak wszyscy inni. „A więc wróci mój ukochany mąż! Zdrów i cały!” — cieszyła się jak mała dziewczynka biegając po pokojach pełnych domowników i gości. Ze szczęścia nawet tańczyła. Namówił ją do tego pewien major czy porucznik amerykański — do stopni wojskowych nigdy wie miała pamięci. Czy w talk wielkim dniu mogła odmówić? Tańcząc, uśmiała się z partnera. Tak zgrabnej kobiety jak ona nie widział w życiu.. Sympatyczni są ci Amerykanie! Było to 11 listopada 1918 roku. W cztery tygodnie później urodziła się dziewczynka. Druga. Jej dzielny małżonek, kapitan Randolph Bancroft, nie miał nic przeciwko pierwszej córce; nie okazał niezadowolenia z drugiej, chociaż w skrytości ducha myślał inaczej. Dał nam Bóg znowu dziewczynkę. Wspaniale, niech się święci wola Pana. Jakie imię jej damy? Szczęśliwa matka długo zwlekała z odpowiedzią. Kochała Rama, niejedną modlitwę posłała pod tron niebieski za jego szczęśliwy powrót. Kiedy odczuła pierwszy ruch płodu, przyrzekła sobie, że jeżeli Ran (Stwórca wiedział, o kogo chodzi) wróci z wojny cały, da dziecku na imię... Peace. Zdemobilizowany kapitan, który cztery lata przesiedział w ogniu, błocie i ludzkim gnoju, te szlachetne zamiary sromotnie pokrzyżował. — Pokój? Moje dziecko ma nosić tak idiotyczne imię? Nigdy! Jak długo ludzkość istnieje, wojny były i zawsze będą. Wszystkie gatunki walczą między sobą — taka ich natura. Zakazać człowiekowi wojować to tak, jak zabraniać mu się kochać. Wojny zabijają, zgadzam się z tobą, ale czyż Bóg w swej niepojętej mądrości kiwnął choćby palcem, aby zmienić to w człowieku? Zarejestrował niemowlę pod zwyczajnym od stuleci w Anglii nadawanym dziewczynkom imieniem: Jean. — A dlaczego, tatusiu, wołacie mnie z amerykańskiego: Jane? — O, to dłuższa historia, moje dziecko — odpowiedział córce, kiedy go o to spytała. Jane miała wówczas niewiele lateks i nie zrozumiałaby zrządzeń losu, które potrafią wstrząsnąć zasadami moralnymi nawet twardego mężczyzny. Była również za młoda, alby rzeczy ukrywane w sercu odczytywać z głosu czy z rozmarzenia, pojawiającego się w oczach ojca, kiedy gładząc pieszczotliwie jej włosy wymawiał to imię. Starsza od niej o cztery lata siostra, Margaret, tajemnicę tę w tym czasie już wyszperała z ojcowskiego schowka w bibliotece. Ale Margaret wcześniej wzięła się za barki z życiem. Siostry różniły się urodą, charakterami, upodobaniami. Margaret duchem wrodziła się w ojca, ciałem w matkę. Od najwcześniejszych lat była samodzielna, despotyczna i wybuchowa. Samodzielność pierworodnej córki pani Bancroft tłumaczyła sobie brakiem ojca w pierwszych latach żyda dziecka. Ta zacna niewiasta była zresztą z jej samo- dzielności zadowolona. Od kiedy przenieśli się z Londynu do Poormond, jej nie kwestionowany pan i władca oddał się polityce i imało miał czasu dla domu. Dziewczynki rosły, obowiązków domowych przybywało, a wszystko spoczywało na głowie matki, bo Mr. Baincroft — najpierw jako wiceburmistrz miasta — cały wolny czas poświęcał wymazaniu ze swego tytułu przedrostka „wice”, kiedy zaś wszedł do dłużej polityki, w domu bywał już w ogóle gościem. Okręg wyborczy Poormond nie należy do wielkich. Przemysłu tutaj żadnego, do morza daleko — ot niewielki skrawek hrabstwa York zamieszkany przez drobnofarmerską społeczność. Ludziom tym do szczęścia nie potrzeba wiele. Od czasu rozwiązania przez Elżbietę I sporów granicznych z bitnymi Szkotami do największych wydarzeń należały śluby miejscowej arystokracji, odbywające się uroczyście w tysiącletniej katedrze poormondzkiej, i pogrzeby, chociaż jedne i drugie oglądano przeważnie zza płotu. Poormond, choć stare, nie błyszczało w Koronie znaczeniem. Krótko po wojnie do tej cichej przystani zawitał absolwent wydziału prawa w Cambridge, dobrze zapowiadający się dandys londyński, eks-podwładny z czasu wojny pierwszego lorda admiralicji, ministra spraw wewnętrznych, kanclerza skarbu Winstona Churchilla. Mr. Randolf Bancroft wdał się w swego wojennego dowódcę całą gębą. Wysoki, palący grube cygara, z wyobraźnią i skłonnościami do zagrywek va banque, a przede wszystkim politycznie elastyczny. Niewielkie miasteczko przywitało w nim członka Partii Liberalnej i obdarzyło mandatem wiceburmistrza. Chwała liberałów w Parlamencie już odchodziła w przeszłość, ale gdzie Londyn, a gdzie Poormond — tu nigdy nie obawiano się krzykaczy z Partii Pracy ani wojowniczych torysów. I najprawdopodobniej władzom miejskim przewodniczyliby nadal liberałowie, gdyby nie pan Bancroft, który zatrząsł posadami miasteczka, a za jego pośrednictwem i okręgu. Było to zagranie godne samego Churchilla. — Naród angielski słynie w świecie z solidności, skromności, pracowitości, pobożności, sumienności, dyscypliny, moralności, zdrowego rozsądku, przedsiębiorczości, a nade wszystko ze stałości przekonań politycznych — grzmiał na wiecu przedwyborczym Mr. Timothy Wilkinson z Partii Pracy, najgroźniejszy w okręgu przeciwnik polityczny pana Bancrofta. Mówił prawdę tak oczywistą, że aż nudną — nie na angielskie uszy. Pan Wilkinson żył jej żywym uosobieniem. Prowadząc cnotliwy żywot dorobił się największego w Poormond sklepu z artykułami spożywczymi i drogeryjnymi. Nigdy nie oszukiwał na wadze, nie pobierał wyższych cen, co niedzielę uczęszczał do kościoła parafialnego na nabożeństwo, nie zdradzał żony, płacił podatki, chwalił króla. Szukając wzorca uczciwości obywatelskiej, każdy mieszkaniec miasta bez zmrużenia oka wskazałby na niego. Ale własna uczciwa żona jest zawsze mniej ponętna od nieuczciwej... cudzej. — Prawda, prawda! zaśmiewał się z jego tyrad pan Bancroft, kandydat ,na posła tym razem z ramienia Partii Konserwatywnej. — Mój wielce szanowny adwersarz powiedział o naszym narodzie samą prawdę, brawo. Zapomniał tylko dodać, że jako naród nigdy nie słynęliśmy z głupoty... Lecz do rzeczy, ladies and gentelmen. Pan Wilkinson zarzuca mi niestałość przekonań politycznych. Przyznaję, słusznie mi zarzuca. Pytam was jednak, czy — jeżeli Partia Liberalna nie chce zastosować lekarstwa na rosnącą nędzę naszego społeczeństwa — czy w tej sytuacji mam iść dalej ślepo w jej kieracie tylko dlatego, że kiedyś wyznawałem jej program? Tym zakasował przychylność drobnego rzemiosła i kupców. Do serc zapiekłej konserwy wiejskiej i inteligencji prowadziła inna droga: — ...I po raz trzeci przyznaję rację panu Walkinsonowi, gdy mówi, że naród angielski z wszystkich cnot najwyżej ceni dochowanie wiary raz danemu słowu. Z tego słynie każdy z nas. Indywidualnie. Jednostka bowiem, pragnąc zdobyć szacunek otoczenia, musi wykazać się prawością. Naród jednak, który chce zdobyć i zachować wielkość, musi w określonych sytuacjach być lisem. Ale wracam do siebie. Żyję w tym kraju jak każdy z was — w trójpartyjnym układzie. Po jednej ręce mam „zdradzoną” przeze mnie Liberal Party, która zjadła swoje wielkie dni i z ciężkim żołądkiem nie może podołać za szybko uciekającym czasem, po drugiej Labour Party. Co mogą zaoferować narodowi liberałowie — wiemy z niedawnej przeszłości. Co trzymają w zanadrzu labourzyści... pokażą wam dopiero po zdobyciu władzy. Ale dzięki Wszechmogącemu nie musimy tak długo czekać i próbkę tego możemy zobaczyć już dziś. Tak jest, ladies and gentelmen, dziś. Wystarczy bowiem spojrzeć na to, co się dzieje w biednej, spływającej krwią swych najszlachetniejszych synów, bogobojnej Rosji! Pan Bancroft przybył pociągiem popołudniowym na krótki domowy wypoczynek. W przyszłym tygodniu zaczyna się sesja Parlamentu, chciał w spokoju przygotować się. Po obiedzie nie siadł przy kominku i nie opowiadał o zabawnych potknięciach swoich kolegów z ław poselskich, a udał się do swego gabinetu. Przesiedział tam do wczesnych godzin rannych. Przedpołudnie, obłożony gazetami, spędził na wynotowywaniu co ostrzejszych ataków na militarną politykę rządu. Układ sił na froncie wschodnim, już zdecydowana przemiana na niekorzyść Niemców — te artykuły, zwłaszcza z „Daily Herald”, organu Partii Pracy, interesowały go najbardziej. Potem, wyelegantowany jak na posiedzenie Izby Gmin, udał się na spacer do miasta. Kilka godzin później w każdym domu wiedziano, że dumny Ran był u Tima... Że rozmawiając obłapywał go przyjacielsko ramieniem w sklepie pełnym klientów... Od kiedy Winston Churchill utworzył rząd koalicyjny, do którego weszli również labourzyści, gratka taka zdarzyła się Wilkinsonowi tylko raz — w czerwcu 1940 roku, w dniu Utworzenia obecnego rządu. — Ale to wszystko stare dzieje, Jane, stare — ciężej niż zwykle podgumował wspomnienia okresu swego pobytu na froncie. I dość ponuro, jak na swój sposób widzenia rzeczy, zauważył: — Ta numeracja wojen światowych mi się nie podoba. W tamtej wojnie, kiedy walczyłem pod dowództwem — co prawda niedługo, ale zawsze — dzisiejszego premiera naszego rządu, w jednej bitwie padło ćwierć miliona chłopców. W obecnej wojnie, wpisanej w ,rejestr ludzkich zmagań pod numerem II, ginie w bitwach dwakroć tyle, nie che się myśleć, jakie żniwa, dadzą jatki w wojnie światowej, powiedzmy numer... Nie, lepiej nie myśleć! Chwała Bogu — odzyskał ogień w oczach — mamy przyjemniejsze sprawy na głowie. W sobotę będę miał gości, może zaprosiłabyś kogoś ze swoich? Trochę młodej krwi dobrze by nam, starym ramolom, zrobiło. — W sobotę? Szybko się opamiętała. Ojciec, jak zwykle, myśli tylko o swoich sprawach i zapomina o wszystkim innym. A właśnie w tę sobotę... — Chętnie, dziękuję. Tylko — oblała się rumieńcem — nikomu nie powiemy, że to dzień moich dwudziestych piątych urodzin... Zachowamy to dla siebie, dobrze, ojcze? Pan Bancroft przygarnął córkę do siebie. Boże, jak ten czas leci. Dwudzieste piąte urodziny... Bezwiednie cofnął się pamięcią o dwadzieścia pięć lat i znalazł się nie u łoża rodzącej w Londynie żony, lecz w Paryżu, w hoteliku — nieważne, jak to gniazdko się nazywało — u boku nigdy nie zapomnianej Jane Barrymore, z San Francisco... — To już dwadzieścia pięć lat — westchnął. — Ależ oczywiście, oczywiście, moje dziecko. A kogo zamierzasz zaprosić? Pewnie jakiegoś skrzydlatego rycerza, bo dzisiaj jak kto nie lata, u was się nie liczy. Kogo to, kochanie, jeżeli wolno wiedzieć? Spotkała go przed dworcem kolejowym w Darlingtonie. W związku z sobotnim przyjęciem zamierzała dokonać pewnych zakupów. Przyszło jej do głowy zaprezentować się gościom w cywilu. Kiedy jednak przyjrzała się swojej garderobie, stwierdziła w niej duże braki. Ostatecznie nic dziwnego: minęły catery lata, jak kolorowe sukienki i kostiumy zamieniła na mundur1. Nieoceniona w sprawach łaszek Margaret zaoferowała się z pomocą, ale gdzie Krym, gdzie Rzym! A poza tym różniły się gustami. Magazyny w Darlingtonie nie okazały się zasobniejsze niż poormondzkie, ale w końcu coś znalazły. Pokazała się nowość: bluzeczki x nylonu — syntetycznego włókna rzekomo lepszego od prawdziwego jedwabiu. Przyjemne w dotyku, niebrzydkie, idą jak ciepłe bułki. Margaret nie słuchała kupca: żaden nylon, żaden jedwab ani też szyfon. Elegancka dama nosi bluzeczki z popeliny — w odpowiednim oczywiście gatunku. Były kłopoty z numeracją i kolorami. Cygańską urodę Margaret podkreśla wszystko, co na siebie włoży, wygląda jak modelka z Paryża. Najwięcej czasu zabrał im wybór fasonu, lecz i tu zwyciężyła opinia Margaret. — Kobieta z twoją figurą, figurą nowojorskiej Statuy Wolności, z twoją długą szyją i takimi — nabrała powietrza w płuca — piersiami, nosi bluzeczki z odsłoniętym dekoltem, luźno spływające z ramion i znikające w spódniczce. Jane nie była pewna wyborni. — Tam, do licha! — Margaret przerwała jej rozważania. — Masz się podobać sobie. Sobie w pierwszym rzędzie, a wówczas spodobasz się wszystkim. Kto jest tym wybrednym facetem? Pokaż md, a zobaczysz, jak nim zakręcę! — Spójrz, ten... Aż zamarła z zaskoczenia. W drzwiach budynku dworcowego, po przeciwnej stronie ulicy, odwrócony do niej plecami Lubicz rozmawiał z jakimś lotnikiem. — Ach, tak — przeszyła go wzrokiem Margaret i bez pytania siostry o zgodę przejęła akcję w swoje bardziej doświadczone ręce. W drodze powrotnej do domu bez przerwy wesoło szczebiotała. Gdy od czasu do czasu milkła, alby zaciągnąć się papierosem, na smagłej twarzy pojawiał się nikły uśmieszek zamyślenia. III Dyrektor George Kendall wpatrywał się w prezesa z miną bezinteresowności. W jego pozie nie było nic służalczego. Prezes oceniał człowieka według rynkowej wartości jego pracy; postawy służalcze nie znajdowały u niego miru. Kendall wiedział o tym i dbał, aby ocena jego osoby rosła w oczach pryncypała jak akcje południowo-afrykańskich kopalń diamentów. Taki był jego stosunek do pracy przez dwadzieścia lat. Wyrażał go układ: pracownik — pracodawca. Teraz dostrzegał szansę zmiany tego układu. Jedną na milion. Z pakietu akcji znajdujących się w czyichś rękach mógł przy łucie szczęścia przeistoczyć się z pracownika w akcjonariusza. Niemożliwe mogło się stać możliwym. Pod warunkiem, że od tej chwili aż do osiągnięcia celu nie popełni najmniejszego błędu. I chociaż żaden okruch z ukrytych za wrotami sezamu skarbów nie siedział jeszcze w jego kieszeni, ich odżywcze promieniowanie już mu zasilało komórki mózgowe. — Polacy — mówił, jak gdyby czytał z otwartej książki — od schyłku osiemnastego stulecia do końca ubiegłej wojny znajdowali się pod zaborem Rosjan, a jeszcze wcześniej, przez około dwieście lat, znaczna część europejskiej Rosji znajdowała się pod panowaniem Polaków, te narody tak się wymieszały, że dzisiaj nie można mówić o istnieniu między nimi jakichś wyraźnych odrębności psychofizycznych... „Kolosalna wiedza!” — myślał prezes Moore rozparty w swoim gabinecie, gdzie tysiące razy rozmawiał z Kendallem nie przypuszczając nigdy, że pod ascetyczną powłoką tego człowieka kryje się taki Tytan wiedzy ogólnej. — ...Natomiast narody te wieloma cechami różnią się od zachodnioeuropejskich grup etnicznych i to, powiedziałbym, różnią się na korzyść. — Nie przesadzasz, George? — burknął Moore, dla którego niedoścignionym wzorem pod każdym, absolutnie każdym względem bywał Irlandczyk. — Bynajmniej, panie prezesie. Jeśli mam być obiektywny, muszę je tak ocenić. Różnią się przede wszystkim stosunkiem do życia. Nie traktują go tak serio, tak, powiedziałbym, dramatycznie, tak jest — dramatycznie, jak czynią to Germanie lub choćby my Aniglosasi. Życie jest dla nich tym, czym w zasadzie powinno być — przygodą. Jest grą, w jakiej — jeżeli bierze się udział — raz się wygrywa, raz przegrywa, bo takie są zasady gry. I jest im z tym dobrze. Występowanie tej cechy u Polaków i Rosjan, ale głównie u Polaków, obserwujemy w całej ich historii. Narody te, mówiące niemalże identycznym językiem, wywodzą się z tego samego pnia etnicznego, biorące życie takim, jakim dzisiaj jest, nigdy nie troszczące się o jutro, potrafiły w przeszłości urządzać przeciwko sobie wyprawy, w jakich wycinały się z typową dla Słowian zaciętością, aby... — Patrzcie, patrzcie — wtrącił Moore łobuzersko — tak się wycinały, a jeszcze tyle ich jest. Nieźle to o nich świadczy, George... Nieźle, co? Nigdy nie pozwolił sobie na coś tak prywatnego wobec żadnego ze swoich pięciu dyrektorów. Ale też żadnego nie cenił tak wysoko jak Kendalla. W tej chwili chyba więcej, niż tylko cenił. Dyrektor do spraw handlowych zdawał się tego nie słyszeć. Taktownie przemilczał uwagę prezesa i ciągnął dalej: — ...aby, jak powiedziałem, będąc na stopie pokojowej żyć ze sobą jak najlepsi bracia. Tacy oni są. A kiedy się kochali, to hulaj dusza, piekła nie ma — takiej gościnności, nieliczenia się z niczym nie znajdzie się nigdzie. Po prostu dadzą z siebie krew wytoczyć dla okazania serca. — Hę, tylko dlatego, George? Przecież to śmieszne. Drenować z siebie flaki dla zrobienia komuś frajdy? I pan ocenia to pozytywnie? Spojrzeniem pełnym wyrozumiałości Kendall odciął się od potępienia serdeczności ludzkiej, i to nie dlatego, że cecha ta nie znalazła uznania w oczach pryncypała. Uczciwość badacza — aż tak daleko posunął się w przygotowaniach do rozmowy z potencjalnym dziedzicem fortuny swego szefa — kazała mu przedstawić rzecz obiektywnie. Nawet jeśli to godziło w jego osobisty punkt widzenia. — Mówi o tym ich literatura — ciągnął — potwierdza historia, zresztą całkiem interesująca. Rosjanie i Polacy to ludzie o gołębich sercach, chociaż prawdę mówiąc potrafią być diablo brutalni; dzielni jak rzadko kto i jak na takich przystało, romantyczni. Pod tym względem nie mają sobie równych. Niech pan weźmie ich bałałajki, harmonie, proszę posłuchać muzyki klasycznej — marzyciele. A jacy szczodrobliwi. Pieniądze u tych wspaniałych ludzi nic nie znaczą. Hrabia Piotr Bezuchow — jak pisze Tołstoj — kochankom swoim darowywał pałace, w jedną noc przegrywał w karty całe wsie; książę Bołkoński, Puszkin... Ale co tam Rosjanie, Polacy biją ich w tym na głowę. Książęta Radziwiłłowie, Potoccy... Kiedy krótko przed wojną — nie wiem, czy pan prezes to pamięta — podejmowali naszego księcia Kentu, kazali wykarczować kilka mil lasu tylko dlatego, aby salonka księcia mogła bez przeszkód podjechać pod pałac myśliwski. W wielkopańskich gestach Polacy biją Rosjan na głowę. A niech taki usłyszy Chopina, niech mu, nie daj Boże, zaszeleści spódnica Cyganki... — Dość! — zerwał się z fotela Moore. — Ani słowa więcej o tych utracjuszach, ani jednego. Teraz wiem wszystko. Właściwie prawie wszystko. Proszę mi jeszcze wytłumaczyć, dlaczego mówił pan tyle o Rosjanach? Przecież ten Lubicz jest Polakiem. — Porucznik Lubicz, jak przypadkowo zdołałem się dowiedzieć, pochodzi z mieszanego rosyjsko-polskiego małżeństwa, panie prezesie. Prezes Moore złapał się za głowę. — A to ci dopiero strzał! No, taki poradzi sobie z samym Bankiem Anglii... George, od tej chwili może pan uważać mnie za swego dłużnika. Otworzył mi pan oczy na potworne niebezpieczeństwo, dziękuję panu. Ale to nie wszystko... — Jestem do pańskiej dyspozycji, panie prezesie. Mr. Patrick Moore, już nie kwestionowany monarcha obuwniczy Wielkiej Brytanii, wstał ze swego obrotowego tronu. — Musimy coś zrobić — przemówił konspiracyjnym tonem. — Oczywiście jedzie pan do tego Battery Campu, tego nie zmieniamy, gdyż inaczej Peggy urwałaby mi głowę, ale zmieniamy cel misji. Cel, rozumie paw? A co do taktyki — w tym zdaję się na pańską głowę. Całkowicie i bez reszty, George. Pożegnał go spojrzeniem pełnym zaufania. IV — Nareszcie! — zawołała pani Bancroft i podreptała po stopniach powitać nowego gościa. — Już się martwiliśmy o pana, Sam. Tymi słowami witała każdego zjawiającego się w amfiteatralnym wejściu do salonu. Głos jej był naturalnie radosny, bezosobowy i na dobrą sprawę nie mówił nic o jej prawdziwym stosunku do danej osoby. Uśmiechając się serdecznie, ujęła gościa pod ramię. Dom państwa Bancroftów zbudowano jeszcze za czasów miłościwie panującej królowej Wiktorii. Postawił go pewien tutejszy kupiec, który na dostawach czosnku i cielęciny dla huzarów jej królewskiej mości, rozprawiających się dzielnie z Burami, dorobił się krociowej fortuny. Wystrój wnętrza domu oddawał wysokość jego zysków wyniesionych z oszukiwania na tych dostawach. Oszukiwania nie jej królewskiej mości, lecz huzarów, którzy miast czosnku i cielęciny — za co skarb płacił — jedli w Afryce cebulę i wołowinę. Imperium na tym nic nie straciło, Poormond zaś — kolebka i miejsce wiecznego spoczynku tego obrotnego człowieka — zyskało tę przyciężkawą budowlę, której najokazalszym zakątkiem był salon. — Państwo pozwolą, pułkownik Samuel Rayburn! Wysokiego wzrostu oficer US Army powiódł spojrzeniem stałego bywalca tego domu po grupach rozbawionych gości. W jego oczach, patrzących bystro spod krzaczastych brwi, czaiła się chłopięca gotowość do zaczepki. — A niech mnie koń kopnie! — zaśmiał się. — Tu chyba zanosi się na jakąś uroczystość rodzinną. A może wydajemy kogoś za mąż albo — zerknął na Margaret — rozwodzimy? Gdyby Jane nie była u siebie na górze, dokąd wyniosła się dla poprawienia makijażu, spłonęłaby w tej chwili rumieńcem. Jej siostra, Margaret, była mniej wrażliwa na obcesowość Amerykanina. — Hello, Sammy boy! — zawołała. — Pewnie znowu jakaś siła wyższa zatrzymała cię po drodze... Brunetka? Blondynka? Amery ścisnął jej ramię. Margaret promieniała dziś wyjątkową energią. Jakaś siła zdawała się ją roznosić. Jak gdyby chciała zrobić jemu na złość. Amery nie miał nic przeciwko jej zachęcaniu do wiary w siebie pułkownika Tawęckiego, był ślepy na prowokowanie młokosów Lindsaya i Hubbarda, nie odczuwał zazdrości o zbudowanego jak gladiator Rayburna — wszystko, wiedział bez pudła, było zasłoną dymną. Margaret tym razem pracowała na kilku frontach. On znał niestety tylko jeden — swój, któremu przeznaczała najmniej sił i wyobraźni. Ale Dave ufał swemu zmysłowi obserwacyjnemu. — Oho — dostrzegł podkrążone oczy Amerykanina — już zdążyliśmy sobie pociągnąć. Rayburn nie szukał usprawiedliwienia. Podkrążone oczy? Co zdobi mężczyznę bardziej niż takie oczy? Posłał uśmiech sympatycznie niedobranej parze i dał się poprowadzić do kominka. Tymczasem małżonek pani Bancroft przygotował dla gości whisky z lodem. Czynił to z powolnością ludzi, którym nie ucieknie żaden pociąg. Tim Wilkinson ledwie przetrzymał tę operację. Boże, gdyby on prostym rzeczom przydawał tyle pompy... W głębi ducha zazdrościł Bancroftowi sztuki robienia z wszystkiego przedstawienia oraz umiejętności mówienia o niczym. — Już mieliśmy dzwonić do pana, pułkowniku — włączył się. — Taka teraz ciasnota na drogach, tyle wojska i pojazdów... Opowiem panu coś makabrycznego. Niedawno byłem w hurtowni, w Darlingtonie, i proszę sobie wyobrazić, że wracając omal nie wylądowałem w szpitalu. Ci pańscy rodacy... Jeżeli nie wypchniemy tych młodych ludzi gdzieś do Europy, można będzie obawiać się najgorszego. Nie wiem, czy panu wiadomo, że przedwczoraj, tu — w cichym, tysiącletnim Poormond... Pan domu poklepał go wyrozumiale po ramieniu. Dobry, stary Tim. Porządek, przede wszystkim ład i porządek. „Jeżeli ta zgraja działaczy spod znaku wykastrowanego sierpa i młota — myślał przy tym — dorwie się kiedykolwiek do władzy, zlikwidują samochody i wtedy będzie można znowu przejść przez ulicę bez obawy o przejechanie. Chwała Bogu, że naród lubi trochę ryzyka!” Stuknął szklanką o brzeg szklanki Wilkinsona. — Twoje zdrowie, Tim. Twoje, Sam. I pańskie, pułkowniku Tawęcki. Obyśmy zdrowi byli. W górę serca, przyjaciele! Polak zatrzymał swoją szklankę w połowie drogi. — Pan Wilkinson ma rację — odezwał się głosem winowajcy. — Przykro mi. Mogę tylko zapewnić, że jeżeli jeszcze raz to zrobią, surowo ukarzę. Daję słowo honoru! — Niech pana ręka boska broni! — zaprotestował Bancroft. — Przecież to znak Opatrzności, widomy dowód łaski dla mieszkańców tego miasta. Wyobraża pan sobie, jaką to po wojnie będzie atrakcją turystyczną? „Ciężki sherman, stalowy kolos, naładowany dynamitem, granatami przebił na wylot świątynię nie raniąc przy tym żadnego z wiernych...” — taką tablicę damy wmurować w miejscu wywalonym przez pański czołg, pułkowniku. Już widzę tłumy turystów. Tak — poklepał się po wydatnym brzuchu — to wcale nie głupi pomysł z tą tablicą. Ludzie potrafią przerobić piechotą pół świata dla zobaczenia miejsca, gdzie rzekomo tysiąc lat temu Allach postawił stopę, dlaczego nie mieliby nadłożyć drogi dla zrobienia sobie zdjęcia na tle tej dziury; w końcu to tylko kwestia reklamy. Ten czołg to łaska boska dla miasta, Tim. Bez dwóch zdań, łaska. Uśmiechnął się zadowolony z siebie. Kombinacja AMacha z dziurą w kościele przypadła mu do gustu. Była inteligentna, pieprzna, nadawała się do sprzedania kolegom w Izbie Gmin. Zakarbował ją sobie w pamięci i mówił dalej: — Kiedy się spotkam z wikarym twojej parafii, zaproponuję mu odprawienie mszy dziękczynnej na intencję bezbożnych mieszkańców miasta. I namówię go na wyłudzenie od ciebie ofiary. Przecież ci dobrzy chłopcy, gdyby zboczyli o parę jardów w lewo, wjechaliby prosto do twego sklepu... — Do mego sklepu, powiadasz. Dobryś sobie. Jak zawsze ten sam. Pewnie dlatego, przewidując tę wojnę, zamieszkałeś z dala od śródmieścia — odciął się przywódca miejscowych socjalistów. Pułkownik Samuel Rayfbuirn zositawił sitarszych panów oraz zastępcę dowódcy polskiej dywizji pancernej, lojalnie śmiejącego się z każdego ich dowcipu. Pułkownik nie stronił od towarzystwa pana domu. Jego podprowadzenie Tima Wilkinsona było nawet zabawne. Ale w końcu obaj byli zbyt udanymi Anglikami, aby z takiego pojedynku wyszło coś więcej niż dym. A on potrzebował dzisiaj ognia. Osoby, dla której przyszedł, nie było w salonie ani w przyległych pokojach. Każda minuta jej nieobecności podkopywała przyjemne skojarzenia, jakim się poddawał w drodze do Poormond, i nastrajała go agresywnie. W takim nastroju najchętniej zostawał w domu, kiedy zaś udręczenie osiągało szczyt, ukojenia szukał w nocnym lokalu. „Czyżby dzisiaj miał również tam wylądować?” — myślał niewesoło. W najodleglejszym kącie salonu Margaret rozmawiała z jakimś Polakiem. Była bez swego nieodstępnego anioła stróża. Rayburn przepchnął się przez rozgadanych i popijających gości. — Dużo myślałem o tobie — uśmiechnął się zaczepnie. — Sprawisz mi przyjemność, jeżeli przestaniesz myśleć i wreszcie zabierzesz się do działania — odpaliła Margot szczerząc ładne zęby. — Poznajcie się. To jest porucznik Len Lubicz, a to pułkownik Samuel Rayburn; rozmawiając z nim nie radzę posuwać się do zwierzeń: Sam jest szefem sekcji kontrwywiadu US Army... — Wspięła się na palce do uszu Lubicza i półszeptem dodała: — W jego żyłach płynie pięćdziesiąt procent krwi indiańskiej co zadaje kłam plotkom, jakoby moi przodkowie wybili tę rasę do reszty. Cieszy mnie, że to się im nie udało. Mówiła lekko, na wiwat. Margaret robiła wszystko pełną piersią. Gdyiby na przykład mieszkała nie w liberalnej Anglii, a w pełnej uprzedzeń rasowych Ameryce, byłaby też — tak twierdziła — ponad głupie przesądy. „On ma w sobie pięćdziesiąt procent indiańskiej krwi, a mimo to jest pułkownikiem...” Czy to nie wspaniałomyślne ze strony rządu Stanów Zjednoczonych zrobić pół-Indianina pułkownikiem... — szydziła z porządków społecznych panujących po drugiej stronie Atlantyku. Co myślał o tym Rayburn? Żeby się tego dowiedzieć, musiałaby wniknąć w głębię jego ciemnobrązowych oczu, a na to Margaret nie znalazła jeszcze czasu. — Masz przed sobą niebezpiecznego konkurenta — ciągnęła natarczywie. — Pracującego w tym mieście obcymi metodami, dobrze się im przyjrzyj. O, zaraz będziesz miał okazję — wasz obiekt wraca... Ujęła siostrę za ręce. — Ładna? — Czarująca! — zawołał Raylburn, który nie widział nigdy Jane w cywilu, z pomalowanymi ustami. — Całkiem inna kobieta. W takiej mógłbym się zakochać do nieprzytomności. — A w innej? — Margaret zawiesiła na siostrze taksujące spojrzenie. „Nie doceniam jej albo się starzeję — pomyślała. — Gdybym była na jej miejscu...” Uśmiechnęła się ironicznie. Gdyby była na jej miejscu, nie stałaby tak nieporadnie jak ona — to pewne. Ale wówczas również pewne, że ten piekielnie przystojny Sam przestałby już dawno tu przychodzić i talk samo nieporadnie jak Jane patrzeć w jej oczy. A w ogóle to była zła na Lubicza. Mężczyźni w jego kraju chadzają podobno na niedźwiedzie z toporem... Biedna Jane — współczuła siostrze, gotowa zamienić się z nią rolami. Nie dlatego, żeby miała zapłonąć do niego uczuciem, po prostu dla sprawdzenia go. A Jane, tak, biedna, bo przy swojej nieznajomości mężczyzn wyjdzie z tego spotkania pokancerowana. Ona z takim typem umiałaby sobie poradzić! „Czyżbym rzeczywiście umiała”? — pytała siebie. Sam przychodzi tu już pół roku, nie zdeklarował się jeszcze, do której i po co. Ile jednak razy, niby dla zabawy, podstawia się do schwytania — ani razu nie wyciągnie po nią ręki. A zdawałoby się, ze tylko na to czeka. „Starzejesz się, dziewczyno, starzejesz — pomyślała cierpko. — Skoro jednak procesu tego nie możesz powstrzymać, rób to przynajmniej w ładny sposób”. Zdobyła się na beztroski uśmiech. Margaret nie byłaby sobą, gdyby nie umiała nadrobić miną. — Tylko me pobijcie się o nią! — rzuciła obojętnie i zostawiła ich z siostrą. Czuła się skłócona ze sobą i chętnie zalazłaby komuś za skórę. Miała wyraźnie zły dzień. W owalnej części salonu — najprzyjemniejszym zakątku całego parteru, oświetlanym słońcem od wschodu do zachodu — młody człowiek z odznaką bombardiera na rękawie objawiał dziewczętom z kompanii Jane: — To absolutna prawda: człowiek został błędnie skonstruowany! Dwa tysiące lat budowano to, co ja zniszczyłem za jednym naciśnięciem dźwigni, i w nagrodę dano mi jeszcze odznaczenie. Jestem przekonany... — Nie wypiłeś sobie za dużo? — przerwała mu jedna z dziewcząt. — Błędnie skonstruowany, powiadasz... W którym miejscu? Jej przyjaciółka parsknęła śmiechem. „Błędnie skonstruowany” — ładnie powiedziane. Tylko — zastanawiała się — co pętak, który z pewnością jeszcze się nie całował, może na ten temat powiedzieć. I w ogóle o jaką konstrukcję mu chodzi? Obrzuciła bombardiera wyzywającym spojrzeniem. — Więcej mnie tu nie zobaczy, daję ci słowo — podporucznik Lindsay użalał się do przyjaciela. — Zaprosić człowieka, a potem cały czas kręcić się dokoła tego pieprzonego Polaka! Ciebie też prosiła, zgoda — powstrzymał przyjaciela, który chciał coś wtrącić — ale ze mną to inna sprawa. Od pewnego czasu najwyraźniej podwalała się do mnie. W ubiegłym tygodniu stoję na przystanku autobusowym, gdy naraz jej czarna maszynka ląduje przy mnie i — proszę bardzo, Dick, dokąd cię podrzucić? Kobiety, kobiety. Wiecznie żywy problem wszystkich mężczyzn. Dotychczas nie rozwiązany. Młody Lindsay szykował się do przecięcia go raz na zawsze. Pułkownik Dave Amery już się domyślał, o co tej perfidnej żmii chodzi. Odkrycie tego, przy znajomości Margaret, nie zajęło mu dużo czasu. A więc jej nie nasycone, wiecznie głodne dupsko rozgląda się znowu za kimś nowym! Obserwował spod okna kochankę krążącą samotnie wśród gości. Obecność dziewcząt z lotniska nie pozwalała mu jej przeszkadzać. Najpierw sądził, że nowym wybrańcem jest Lubicz, potem podejrzewał o to Rayburna. Kiedy Amerykanin nie podążył za nią, a wybrał towarzystwo starszych panów, stracił swoją niezawodną orientację. Niepewność nagradzał sobie podsłuchiwaniem poruczników. Hę, młokosy. — Mówię ci, chłopie! — zapewniał Lindsay kolegę. — Z dwudziestki stojących na przystanku palantów wybrała mnie i później całą drogę najwyraźniej czekała na mój start. Jak Boga kocham! Pani Bancroft z tacą szklanek napełnionych ciemnozłotawym płynem torowała sobie drogę do kominka. Omijając zręcznie wysepki gości, pewnie podążała do celu. Lindsay wyciągnął rejkę po szklankę, ale taca zgrabnie uciekła mu sprzed nosa i przylgnęła do jej piersi. Pani Bancroft, poza domem, piastowała odpowiedzialną funkcję wiceprzewodniczącej parafialnego Koła Ochrony Młodocianych przed Alkoholizmem. Podstawowa teza Koła głosiła, że nie ogień, nie woda, nie głód, nie szarańcza, nie trzęsienia ziemi, nie wojna, a alkohol udostępniany młodym stanowi największe zagrożenie dla rodzaju ludzkiego. Będąc już w bezpiecznej odległości od porucznika, zaliczyła sobie ten unik za małe zwycięstwo jej Koła. Pod kominkiem — prywatnym forum Mr. Bancrofta — odbywała się interesująca wymiana zdań. Ponad gwar rozmów wybił się zaniepokojony głos pułkownika Tawęckiego: — Mówi pan, panie Bancroft, że narody kontynentalne Europy podchodzą do wojny jak do czegoś katastroficznego, podczas gdy w rzeczywistości nie jest ona niczym innym jak jedną z form polityki, jaka powinna być uprawiana ze spokojną głową, elastycznością i brutalnym realizmem. Światem, według pana, miota wyjątkowy splot rozbieżnych interesów. Powiada pan bez ogródek, że Anglia prowadzi grę o ocalenie swego Imperium kosztem Rosjan i Amerykanów; że Ameryka nie przystąpiła do wojny dla ratowania cywilizacji, lecz dla pozbycia się raz na zawsze konkurencji Niemiec kosztem was, Francuzów, i dostaw broni; że Rosjanie z kolei wypływają na szerokie wody co prawda własnymi siłami, ale nie po to, aby po wojnie żeglować pod anglosaskimi banderami, i że już dzisiaj należy o tym pamiętać. Krótko mówiąc cały ten kataklizm nie jest dla pana niczym innym jak grą. A jak w tej grze widzi pan przyszłość Polski? Przecież jesteśmy waszym najwierniejszym sprzymierzeńcem. Najbardziej oddanym. Nie szczędzącym krwi. Tim Wilkinson rozumiał niepokój Polaka. — Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, nie zapomnimy o was — oświadczył. — Wierność przyjaciołom to nasza naczelna zasada. Mogę zapewnić pana w swoim własnym i mego szanownego przyjaciela imieniu. Chyba zgadzasz się ze mną, Ran? Mr. Bancroft się zgadzał. Nawet więcej: myślami już się przeniósł do stolicy Związku Radzieckiego i na czele delegacji rządowej prowadził pertraktacje w sprawie zabezpieczenia interesów brytyjskich w powojennej Polsce. Surowa sala pałacu kremlowskiego. Na stołach obfitość kawioru, koniaków gruzińskich, wódki. Naprzeciwko niego Stalin. „Polska — uprzedza taktownie rosyjskiego przywódcę — jest naszym wiernym sprzymierzeńcem. Jeszcze przed wybuchem działań wojennych zaciągnęliśmy zobowiązania względem tego kraju, które, mam nadzieję, są panu znane. Ach, pan pamięta je co do litery?! Świetnie, wobec tego mogę przystąpić od razu do przedstawienia panu, marszałku, punktu widzenia rządu brytyjskiego na sprawę przyszłości Polski. Rząd Jego Królewskiej Mości życzy sobie...” — Mówiłem o zasadach naszej polityki — Wilkinson upomniał się o jego poparcie. — O zasadzie wierności naszym przyjaciołom... Mr. Bancroft spojrzał ciepło na Tawęckiego. Polak zdobył jego sympatię, Polacy w ogóle. „Jeśli oni rozumieją politykę tak jak ten — pomyślał trwożnie — to czeka ich jeszcze wiele tragedii narodowych. Przy ich usytuowaniu geograficznym...” Objął go opiekuńczo ramieniem. — Właśnie mi się przypomniało... to nie ma oczywiście nic wspólnego z naszym tematem, ale tak ogólnie. Czy słyszał pan wypowiedź Stalina, że narodów nie łączą przyjaźnie, a wspólne interesy. Ciekawie to sformułował, nie sądzi pan? Osobowość przywódcy radzieckiego fascynowała Bancrofta. Stalin — czytał w „The Dank Side of the Sun”, napisanej przez Eliota Roosegardena — jest człowiekiem ponurym, nieprzystępnym. Ludzie o tej konstrukcji psychofizycznej — dowodził autor — opanowani są obsesją zagrożenia osobistego. Cechy rozpoznawcze tych typów: nieufność do otoczenia, bezwzględność, wyrafinowane okrucieństwo. Bancroft nie dziwił się, że przy tych predyspozycjach nie wierzą oni w uczucia ludziom tak naturalne jak przyjaźń. Choć podobno jest ona potrzebna tylko osobnikom słabym... — Istotnie ciekawie — przyznał Wilkinson. — To wielki polityk, Rosjanie w ogóle. Czy pan wie — zwrócił się do zasępionego Tawęckiego — że w polityce oni nie uznają sentymentów? Polak zdawał się nie nadążać za ich tokiem myślowym. — Interesy... — bąknął głucho. — W ostatnim czasie słyszę z waszych ust to słowo coraz częściej. A racje mniej wymierne? „Fatalne rozumowanie! — współczuł mu Rayburn. — Ci żonglerzy połkną go jak szprotkę”. — Czyżby pan nie miał nigdy w ręku historii Anglii? — wtrącił zza pleców Wilkinsona. Mr. Bancroft wlepił w niego swoje dobroduszne oczy. Całe grono zebrane przy kominku skupiło na nim uwagę, również Jane. Patrzyła na niego rozmarzona opierając się plecami o Lubicza i spoglądała na niego, jak gdyby naraz ujrzała w Samie Indianina. Z pióropuszem na głowie, wojowniczo umalowanego, prawdzi- wego Indianina. „Wy, Polacy, znacie ten piękny kraj przede wszystkim z książek napisanych przeważnie przez Anglików, nic więc dziwnego, że tak kolorowo i złudnie piszących o sobie. A że językiem obracać umieją... Jeżeli pan, pułkowniku Tawęcki, słuchał uważnie Rana i Tima, to musiał pan odczuć najpierw zainteresowanie tym, co mówią, później niewiarę w swój sposób widzenia rzeczy, a w końcu rezygnację. W miarę ich gadania wszystkie te rzeczy pomieszały się ze sobą, wyłoniła się pustka, która musiała pana zmęczyć. Takie jest naturalne działanie ich sposobu mówienia. Będą w kółko powtarzać pańską rację, podkreślać rację tej racji, przystawiać do niej swoją rację jako pokrewną pańskiej, mierzyć pańską rację ich miarką, dokumentować niedokładność innych miar, przeprowadzać dowód tożsamości miary z racją, przedstawiać skutki działania racja w ogóle, dowodzić istnienia superracji będącej racją wszystkich racji. Wykołowany w ten sposób przyjmie pan ich rację jako swoją i nigdy panu do głowy nie przyjdzie, że kiedyś pan myślał inaczej. Tak będzie, niech pan to sobie zapamięta! W ciągu trzystu lat w najdziwniejszy na świecie sposób najpierw podbili, a następnie utrzymali przy życiu arcyimperium stworzone za pomocą najabsurdalniejszej broni z arsenału narzędzi podbijania. Jest nią język ludzki ożeniony z ascetyzjnem i żarłocznością, obłudą i świętością, i utrzymują je nadal będąc garstką piasku w otaczającym ich morzu wrogich sił. I niech pan mi powie, co im w tym pomaga? W waszej obecnej sytuacji niełatwo panu to przyjdzie, wyręczę pana. Odpowiem na to ja, Samuel Rayburn, którego przodek jeszcze sto lat temu nazywał się Płonącym Promieniem... W wodzeniu narodów za nos, w podbijaniu ich pomaga im — obok dobrej głowy — czarodziej i szarlatan, najdoskonalszy z ludzkich języków i do perfekcji opanowana sztuka posługiwania się nim. Biada tym, co wpadną w zasięg jego działania. Jest “bo jedyny na świecie język ujarzmionych, którzy walcząc przeciwko ciemięzcy giną z ostatnimi słowami wypowiedzianymi w języku ciemięzcy. Osobliwy język. Język — Mekka podbijających i podbitych. Brzmi to paradoksalnie, wiem, ale taka jest prawda. Jeżeli pan w to nie wierzy, proszę przypomnieć sobie historię narodów kiedyś podbitych: wszystkie, niezwłocznie po wyzwoleniu, zrywały więzy z językiem ciemięzcy. A co się dzieje z narodami kiedyś podbitymi przez Anglików? Przejęły ich kulturę, język, małpują ich na wszystkich szerokościach geograficznych i co dziwne — wcale się tego nie wstydzą. Do tych ostatnich należy mój wielki kraj. Proszę mi wierzyć, że nie ma na świecie ludzi, którzy by nienawidzili ich goręcej jak Irlandczycy, którzy za cenę ich skalpów daliby się poćwiartować chętniej niż Indianie, a niech pan spojrzy, co robią jedni i drudzy, mając taką wymarzoną okazję do wzięcia odwetu ze wszystkich stron ich rozległego Imperium podążają milionami i własnymi rękami wyciągają z ognia ich tłustą skórę. «Oby ich szlag trafił!» — klną na pewno wszyscy, wiedząc zarazem, że nie trafi, bo w swej piekielnej sztuce wykorzystywania innych umieli powiązać interes własnego życia z życiem owych narodów. Czy teraz, pułkowniku Tawęcki, widzi pan niedorzeczność pytania o jakieś tam romantyczne racje niewymierne?” Architekt hotelu The King’s Head, zanim przybył do Darlingtonu, znaczną część swego życia zostawił w małych miastach hrabstwa York, a również w Poormond. Budowle jego z tego okresu wiernie oddawały ducha epoki wiktoriańskiej, w której się urodził i osiągnął pełnię męskich lat. Bez mała siedemdziesięcio- letnie panowanie tłustej i pobożnej królowej wywarło silne piętno na sztuce, literaturze angielskiej, odcisnęło się również na myśli architektonicznej. W latach owych ludzie dużo patrzyli w głąb swoich dusz. Architektura była bogata, bo takie było Imperium, ale pozbawiana ciepła i lekkości. Poważna była jak ich oblicza, nieprzejrzysta jak ich myśli, ciężka, przyziemna jak ich troski o zbawienie wieczne. Dla każdego mieszkańca Wielkiej Brytanii ziemia była okrągła — nikt za długiego panowania królowej w to już nie powątpiewał, ale również wierzył, że okrągłą ziemię otula okrągłe niebo, z którego wysokości The God Almighty śledzi bacznie poczynania wszelkiego stworzenia na Ziemi. Połączenie purytanizmu z przepychem wydaje się paradoksem. Jedno przeciwstawia się drugiemu. Zapatrzenie w duszę, logicznie biorąc, wyklucza podziw i szacunek dla bogactwa, przepychu. Ale w Anglii dla każdego paradoksu znajdzie się miejsce. Im większy, głośniejszy, tym szybciej zdobywa obywatelstwo, ochronę majestatu prawa i chętnych naśladowców. Oryginalność tu ścigała się zawsze z pospolitością; banał nie potrzebował nigdy usprawiedliwiać swego istnienia. Więc nie brakowało tu miejsca i dla zapatrzenia w duszę, i dla bałwochwalczego uwielbienia bogactwa. Gdyby nie ta zgodność współżycia przeciwności, Anglia nie zostałaby Wielką Brytanią. Skromność oznacza porządek wewnętrzny, z tym zaś idą pracowitość, żądza posiadania rzeczy; ich głód jest siłą motoryczną działania. Społeczeństwo złożone z takich jednostek jest zwarte jak wojsko i prężne jak narowisty ogier. A że Anglicy do tego mają żyłkę awanturniczą... Europa na początku panowania królowej Wiktorii była jak dojrzałe jabłko na drzewie. Wystarczyło podstawić pod nie fartuch i potrząsnąć... Wyżyłowana z mężczyzn, zrujnowana wojnami napoleońskimi, poszatkowana Kongresem Wiedeńskim stanowiła potulny ogródek, jaki Anglia mogła uprawiać wedle swojej woli. I w pojedynkę spożywać dary jego. Bez obawy, że czyjaś głodna łapa coś z niego ściągnie. Bez potrzeby strzeżenia własnego ogona. Bez strachu, że ktoś odważy się stawić jej czoło. Absolutnie nie- podzielna władczyni Siedmiu Oceanów. Bezkonkurencyjna, jedyna kuźnia wszelkich dóbr. I najżarłoczniejszy, bezdenny kałdun świata! Architektura wiernie oddawała rzeczywistość. Surowym, kamieniem i zimnym marmurem oddawała cześć purytanizmowi. Mając to z głowy, resztę swej myśli poświęciła wyrażeniu potęgi kraju i bogactwa burżuazji. Najzamożniejszej w świecie. Najpyszniejszej. Najobrotniejszej. Architekt Weldon umiał wpisać to w kształt swoich dzieł. Wnętrza projektowanych przez niego domów miały dosyć przestrzeni dla kunsztownych chippendali; nieodzownych kandelabrów, zwisających ze ścian kryształowych pająków; na podobieństwo wieży westminsterskiej podrobionych stojących zegarów; inkrustowanych stolików; ciężkich zasłon powiązanych jak na obrazach malarzy baroku grubo kręconymi kordami. Cała ta mnogość rzeczy tchnęła jednak szarością, brakiem słońca, któremu mało pozostawiała miejsca. Dom obrotnego kupca poormondzkiego, w ćwierć wieku później odkupiony przez pana Bancrofta, niczym od tego ogólnego wzorca nie odstępował. Taką Anglię zastała pierwsza wojna światowa. Gdy po czterech latach się skończyła, kiedy ludzie wreszcie mogli zająć się sobą, spostrzegli, że epoka zdobnych karet, gentelmenów z tube-różami w butonierce, białych kamelii zdobiących zakryte pod szyję piersi — uciekła. Świat już nie był ten. Weldon również się zmienił. Przybyło mu lat, których już za panowania syna Wiktorii, Edwarda VII, miał sporo, siwych włosów zaczesywanych na okrągło — po cezarejsku — wokół wysokiego czoła, i ubyło sił. Ale nie tyle, aby osadzić go w bujanym fotelu z nieodstępnym kotem na kolanach. Wielcy marzyciele są jak komety świecące na granatowym nieboskłonie, marzyciele niepewni swych mocy, a uparci są mniej widowiskowi, lecz nie odchodzą w przeszłość, dopóki myśli swoich nie obleką w ciało. Każda budowla Weldona podporządkowywała się gustowi klienta — wiktoriańskiej sztampie; jego ostatnie dzieło — przebudowa siedemnastowiecznego zajazdu w najbardziej reprezentacyjny w Darlingtonie hotel The King’s Head — wychodziła czasowi naprzód. Było projektowane z wizją świata jasnego, dla ludzi beztroskich, nie muszących wstawać do pracy wcześnie rano. Z głosu Rayburna przebijało rozżalenie do siebie. — Nie powinienem był wygłaszać tej tyrady o Anglii, nie wiem, co mnie do tego skłoniło. Bancroft aż się trząsł ze śmiechu, a Wilkinson... Widziałeś zadowoloną minę tego sklepikarza? Myślał o oczach Jane wpatrzonych w niego i jakby zaskoczonych. Jeszcze nigdy nie słyszała go mówiącego z taką pasją. Wzięła to za niechęć do Anglików? A co myślała, kiedy zabierał ze sobą Lubicza? Na parkiecie panowali niepodzielnie Amerykanie. Nie zmęczeni późną porą nocy ani pamiętający o jutrze. O tej samej godzinie w tysiącach nocnych lokali na Wyspie bawili się wraz z nimi ludzie ściągnięci z całego olbrzymiego Imperium brytyjskiego; na starym kontynencie — tuż za miedzą — wyrzynały się w pień miliony Europejczyków; kobiety w każdym kraju pierwszą i ostatnią myśl kierowały ku swoim mężczyznom, oddawały się swoim i cudzym; mężczyźni nad honor, mgliste a wzniosłe pojęcie, dla których jeszcze niedawno daliby się pokrajać w talarki, przedkładali myśl o pełnym brzuchu, czystym łóżku i kobiecych ramionach. Epikurejski świat! — Weldon się nie mylił, przewidując, że po obłudnej wiktoriańskiej epoce nastąpi era nieskrępowanej swobody. — Hello, Sam! Ognista brunetka przecisnęła się do stolika. Biło z niej rozgrzanie tańcem. — Długo cię tu nie było — mówiła szybko. — Daisy się o ciebie niepokoiła. Zaraz tu będzie. — Daisy? — Rayburn zwlókł się z krzesła. — Cudownie, że przyszłaś, Judy, poznajcie się: to mój przyjaciel, Len. Dziewczyna zaczęła wspólną zabawę od szkockiej z wodą sodową i lodem. Dużo szkockiej, mało lodu — przepadała za tą kombinacją. Oczy jej błyszczały szczęściem. Przysiadła się do nich i dzieliła uśmiechy. Judy miała duże piersi, ładne biodra i świetnie czuła się w towarzystwie mężczyzn. Jako kontystka w zakła- dach budowy lokomotyw Stephensona i Hawthorna zarabia trzy funty tygodniowo. Za sześć dni nudnej pracy otrzymuje połowę tygodniowego żołdu szeregowca US Army, dziesięć razy mniej od pułkownika Rayburna. Ona za swoje grosze musi się wyżywić, ubrać i w ogóle, podczas gdy armia rzeczy te dodaje do żołdu gratis. Jeszcze parę lat ślęczenia nad kartotekami, a jej pośladki, za którymi wszyscy się oglądają, przyklapną i — good bye szczęście! Prędzej czy później wojna się skończy. Wtedy w Anglii juz nie będzie chłopców, którzy za jeden wieczór w The King’s płacą dużym banknotem i nie biorą reszty. Judy uwielbia US Army. Tańczyła jak wszystkie Angielki — świetnie. — Nie patrz na nią! — szarpnęła Lubicza i tak się ustawiła, aby piosenkarkę miał za sobą. — To Laura, razem chodziłyśmy do szkoły. Od kiedy dostała się do tej budy, zadziera nosa. Nic w niej naturalnego. Gdybyś ją zobaczył nie umalowaną... Już w szkole Judy nie znosiła tej wstrętnej flirciary; wykonała gwałtowny obrót i rozgrzanym brzuchem przylgnęła do niego. Tango nadaje się do wysondowania mężczyzny... Chodziła posłusznie krok w krok jak zrośnięta z nim. Przez cienką sukienkę Lubicz czuł każde drgnienie jej gotowego na wszystko ciała. Wokół podkowy baru zaciekle ćwiczono „rozmiękczenie przeciwnika”. Głosy donośne, salwy śmiechu zostały na sali dancingowej; tu padały słowa pojedyncze, kierowane na wyraźny cel. Zadarte w górę kolana kobiet, siedzących na wysokich taboretach, zagarniały spojrzenia mężczyzn. Słodki owoc grzechu podstawiał się do zerwania. W kącie baru Daisy tuliła się do Rayburna. Miała dosyć tańczenia i alkoholu, zabrała go do siebie. W drzwiach mieszkania zastąpiła mu drogę i dała się zanieść do łóżka. Nie przeszkadzała mu w ściąganiu sukni, pozwalała temu ucywilizowanemu Indianinowi zedrzeć z siebie bieliznę; straty te Sam pokrywał zawsze z nadwyżką. Zresztą nie tylko pieniędzy mu dla niej starczało... Wyciągnęła rękę do kontaktu i zgasiła światło. LA COQUETTE Z bocznicy skręcili w główną ulicę. Słońce przeświecało zza jasnych chmur, suche powietrze — pomimo schyłku jesieni i bliskości morza — zapraszało do pospacerowania. Ale ulice świeciły pustkami. Miasteczko sprawiało wrażenie przydeptanego do ziemi. Nie było wymarłe — żyło, lecz życiem jemu obcym, ponurym. Gruba warstwa kurzu pokrywała okna hoteli, pensjonatów. Tu i ówdzie zachowały się napisy. BED AND BREAKFAST; APPARTAMENTS MEUBLES; TO LET; VOUS ETES BIENVENUE ICI. Armia niemiecka zwaliła się na miasteczko tak szybko, że uciekający mieszkańcy nie zdążyli niczego zabrać ze sobą. Nawet rozłożyste palmy w wejściach do niektórych hoteli — już skarłowaciałe kikuty w popękanych donicach — pozostały. Gdzieniegdzie zza nie domkniętych drzwi wyglądały marmurowe schody, boazerie hallów, kontury mebli — tylko wejść i rozgościć się. Ale dostępu strzegły zwoje drutu kolczastego i ostrzegawcze tablice: ACHTUNG MINEN GEFAHR! DANGER — LE MINES! Witalewski ciągnął długim krokiem i opowiadał. Przebywał tutaj dwa lata. Jako technik służby łączności sprawował nadzór nad urządzeniami telekomunikacyjnymi umocnień na odcinku Ostenda — La Coquette. — Trzynaście kilometrów Wału Atlantyckiego w moich rękach! — Drapieżnie zaciskał pięść. — Mam dostęp do wszystkiego. Wyobrażasz sobie, co z taką przepustką można zrobić? Niedopowiedzenia uzupełniał gestami. Entuzjazm, niezachwiana wiara w siebie — nic się nie zmienił od szkolnych lat. La Coquette — jeden z kręgów stosu pacierzowego Wału Atlantyckiego, i Maks przy tablicy rozdzielczej łączności... Z niedożywionego chłopaka wyrósł w żylastego mężczyznę. Wciąż szczupłego, ale silnego, o szeroko wyklepanych barkach i niespokojnych oczach wypatrujących tylko jemu znane cele. Lokomotywa Maksa gnała jak zwykle pełną parą; daleką drogę musiała mieć jeszcze do pokonania, a czasu widocznie mało. Jak zawsze. Przeszkody na torze się nie liczyły. Im większe, tym gorzej dla przeszkód. Maks — wiecznie ten sam. Motor wszystkich poczynań. Niebezpieczny dla siebie i dla otoczenia. Lepszego terenu do wyżycia się jak Wał Atlantycki nie mógł sobie wymarzyć. Jego oczy podbite były od zmęczenia. — Los nie mógł zrządzić lepiej, zsyłając mi ciebie — wyrwał przyjaciela z zamyślenia. — Potrzebuję kogoś zaufanego. Potrzebuję pilnie. Bor przystanął. — Do czego potrzebujesz? — spytał z rezerwą. Popatrzyli na siebie. Oczy Maksa nie wytrzymały długo spojrzenia Bora i uciekły w kierunku wejścia do niedużego bazaru, przed którym stali. — Ogranicz się do słuchania i patrzenia — pociągnął przyjaciela za sobą. Wnętrze niepokaźnego z zewnątrz bazaru zaskakiwało estetycznym wystrojem. Szklane gabloty przyciągały wzrok drogimi perfumami, mnóstwem damskich drobiazgów, dawno zapomnianymi na wschodzie Europy kosmetykami. Lustrzane ściany przydawały temu bogactwu kuszącego blasku. Gdy zza kotary, zasłaniającej wejście na zaplecze, wyszła właścicielka bazaru, Bor oniemiał z wrażenia. — Czym mogę służyć? Tubalny głos Witalewskiego wyrwał go z zapatrzenia — Najpierw bardziej ludzkim uśmiechem, moja droga. Przyprowadziłem ci mego przyjaciela z rodzinnych stron. Razem chodziliśmy do szkoły, jednocześnie Wsadzili nas w te parszywe mundury. — Popchnął go do przodu. — Nie bądź taki sztywny! Z twarzy kobiety znikła czujna uprzejmość. — Van Nijmegen... — Wyszła zza lady. — Tak się nazywam dla obcych, dla przyjaciół Maksa jestem Solange, mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy. — Zrobiła zapraszający ruch w stronę zaplecza. — Mamy gości — powstrzymał ją Maks. — Spójrz... Przed bazar zajechała bryczka. Z kozła zeskoczył woźnica i zdjął pled z nóg pasażerów. Byli nimi oberleutnant von Koehler i jakiś obersturmführer Waffen SS. Oficerowie skierowali się do bazaru. Madame van Nijmegen położyła szybko na ladzie kilka tub z kremem do golenia. Z zalotnej kobiety przemieniła się w gotową do usług sprzedawczynię. Przywitała oficerów. Żołnierze wyprężyli się. — Na miłość boską! — zawołał von Koehler. — Proszę zostawić ten koszarowy nonsens. Wobec uroczych kobiet wszyscy jesteśmy równi. Prawda, szanowna pani? Madame van Nijmegen oblała się. powściągliwym rumieńcem. — Kobiety naprawdę piękne — nie dawał za wygraną von Koehler — przyjmują komplementy jak coś naturalnie im należnego. Kobiety piękne, które pod wpływem komplementu spuszczają oczy, zniewalają — wyczytałem to z pewnej francuskiej książki. Zgadzam się z autorem. A ty, Rolf? — zwrócił się do swego to- warzysza. Oficer z otoką dywizji pancernej „Leibstandarten Adolf Hitler” na rękawie skrzywił usta. — Wygląda na to, że nie czytamy tych samych autorów — odparł chłodno. — A poza tym stanowczo mniej wierzę w równość. Ale to ostatecznie kwestia punktu widzenia. — Spojrzał z ukosa na wyprężonych żołnierzy. — Lubię takie postawy. W służbie i w ogóle. Prawdę mówiąc tylko takie. Von Koehler zaśmiał się rozbrajająco. — Są różne upodobania, mój drogi, i to nawet nieźle, że są. Ale zostawmy to na kiedy indziej. — Przeniósł spojrzenie na Bora. — Jak się wam podoba La Coquette? Piękne, prawda? — Niewiele zdążyłem poznać, Herr Oberleutnant. — Wobec tego proszę sobie nie przeszkadzać. Uderzając rękawiczkami o dłoń von Koehler odszedł do gabloty z perfurnami. — Pozwól, Rolf! — przywołał do siebie obersturmführeraa przyglądającego się podejrzliwie Witalewskiemu. Madame van Nijmegen zrobiła dwie paczuszki z kremem do golenia, odebrała należność i uwagę skupiła na oficerach. Godzinę później siedzieli w kawiarence w Ostendzie. — Jak ci się tutaj podoba? — spytał Witalewski. Już zdążył zapoznać przyjaciela z barmanką, z właścicielem zakładu fotograficznego znajdującego się naprzeciwko kawiarni i dwoma innymi Belgami; nie ukrywał swoich szerokich znajomości w tym mieście. Bor przyjrzał się gościom. — No, obróćże językiem! — naparł niecierpliwie Witalewski. — Prayjemna — odrzekł Bor bez przekonania. — Po wszystkim, co zobaczyłem, Belgia wydaje mi się światem z bajki. Jak to się dzieje, że Niemcy nie splądrowali tego małego kraju? — O tym dowiesz się później — zamknął temat Witalewski. Dzisiejszy dzień przeznaczył na zapoznanie przyjaciela z ważniejszymi sprawami. — Niemcy mają styl, nie można im tego odmówić — nawiązywał do sceny sprzed bazaru Solange. — Rzesza trzeszczy w posadach, na fronty posyła się coraz młodsze roczniki, a pan porucznik, wyobraź sobie — zwykły porucznik ima do swojej dyspozycji bryczkę, parę koni i woźnicę... To nie jest wcale takie głupie. Ale do rzeczy. Dowódca twojej kompanii, von Koehler, przybył tu pod koniec września ze szpitala. Odznaczony Krzyżem Rycerskim, Żelaznymi Krzyżami I i II klasy, ranny pod Stalingradem i Kurakiem; facet dużego formatu, arystokrata i dziwak. Jego stosunek do podwładnych niejednego tu razi. Obersturmführer, który był z nim, jest tutaj dopiero kilka dni. Nazywa się Rolf Hitzinger. Żałosne resztki jego dywizji przywędrowały tu z Rosji na podlizanie ran. Po uzupełnieniu chyba już tam nie wrócą, bo grupa Armii „B”, w skład której wchodzimy, ma mało czołgów. Niemcy — Witalewski sypał danymi jak z rękawa — mają na Wschodzie około trzystu dywizji, tu tylko sześćdziesiąt, w tym kilka pancernych. Najsilniejsza jest 1 Dywizja SS „Leibstandarten Adolf Hitler” stacjonująca w Baverloo, niedaleko stąd; w najbliższym sąsiedztwie nas — w rejonie Amiens, Abbeville stacjonuje 2 Dywizja Pancerna; 116 Dywizja Pancerna stoi na wschód od Rouen; 21 koło Caen, a 12 Dywizja Pancerna SS „Hitlerjugend” — pod Lisieux. Oznacza to, że oczekują inwazji na odcinku Belgia — Sekwana. Jeżeli tak, to znajdujemy się w sercu przyszłych działań wojennych na Zachodzie Bor przechwycił jego żywo gestykulującą rękę. — Skąd ty to wszystko wiesz? Przecież to są rzeczy... Witalewski roześmiał się tajemniczo. — Bo tu nic nie może ominąć moich uszu. Jestem pierwszą osobą po generale majorze van Werden, która się o wszystkim dowiaduje. O ruchach wojsk na odcinku naszej dywizji wiem też wszystko. — Szturchnął przyjaciela w bok, — Nie martw się. Jul. Jeżeli tylko przyjdzie rozkaz wyekspediowania was na Wschód, pomyślimy. — Dużo transportów tam wysyłają? — spytał Bor po namyśle. — Sporo. — To znaczy, że oddziały przychodzą tu tylko na doszkolenie, a potem... — W drogę — dokończył za niego Witalewski. — Jak myślisz — dopytywał się Bor, chociaż właściwie już niepotrzebnie — dokąd nas wyślą? — Odpowiedz sobie sam: osiem transportów na dziesięć idzie na Wschód. Poprzedni rzut zabrali po trzytygodniowym doszkoleniu. — Na Wschód? Wszystko wiedzący Maks Witalewski bez wahania to potwierdził. Bor dokonał posępnego odkrycia: Świat przestał się dzielić na cztery strony. Dla wszystkich ludzi w niemieckich mundurach w ośmiu dziesiątych składa się ze Wschodu. Poczuł się bardzo zmęczony. Wychodząc z lokalu odetchnął z ulgą. Zaciemnione miasto było ciche, niczym nie przypominało słynnej stolicy „Riwiery Północy”, o której tak dużo słyszał z ust żołnierzy stacjonujących tu w pierwszych latach wojny. W powietrzu wisiała nadmorska wilgoć, niepodobna do mroźnych, suchych wieczorów w Rosji. W milczeniu doszli do przystanku przy katedrze Św. Piotra i Pawła i tam wsiedli do kolejki. Witalewski też milczał, chociaż miał jeszcze sporo spraw w zanadrzu. Przed pożegnaniem się spytał Bora o nazwisko jego drużynowego. — Kalkstein... Unteroffizier Hugon Kalkstein. Taki... — Wiem! — zawołał Witalewski. — Byłoby dobrze, gdybyś wziął sobie tego Goliata na oko. Powiedziawszy to wyskoczył z biegnącego jeszcze wagonu i zniknął w ciemnościach. Objuczony torbą z narzędziami, zwojem drutu telefonicznego, z przytroczonymi do pasa hełmem i maską przeciwgazową oraz pistoletem automatycznym w garści. Maks Witalewski — niezastąpiony technik służby łączności, nadzorujący pracę systemu telekomunikacyjnego na sporym odcniku potężnych umocnień niemieckich w Belgii. W drodze do koszar Bor dokonywał obrachunku ze swej pierwszej przepustki. Kolejka pruła ciemność jesiennego wieczoru. Zgrzyt dawno nie smarowanych kół, przeplatany podmuchami wiatru od morza, składał się na symfonię dźwięków harmonizującą z jego myślami. Podziw dla Maksa ustępował obawom; przecież Niemcy nie są ślepcami! Jedyną jasną myślą było wspomnienie Solange. Tak pięknej kobiety Julian jeszcze nie widział. Rozległy teren golfowy, rozciągający się pomiędzy torami kolejki a wydmami, tętnił tupotem żołnierzy i komendami podoficerów. Trzecia Rzesza przygotowywała się do odparcia ataku zachodnich aliantów. Nie szczędziła dla tego celu najpotężniejszych fortyfikacji i najlepszych ludzi. Mamucie bunkry z dalekosiężnymi działami czekały gotowe, żołnierzy doszkalano. Do miana „najlepszych” dużo już im nie brakowało. Z żołnierzy buchała para. W poskręcanych, przepoconych mundurach nie przypominali groźnych zdobywców świata, na których widok wróg powinien narobić w spodnie. Aura sprzyjała podoficerom. Nocna mżawka zgnoiła nie pielęgnowaną od łat ziemię. Nastał mroźny ranek, a po nim surowy dzień, typowy dla drugiej połowy grudnia we Flandrii. Niebo było czyste. Takiego nieba unteroffizier Doering nie lubił. Ziemia może być błotnista i gliniasta — było mu to całkowicie obojętne, ale niebo nad sobą wolał mieć zakryte chmurami. Po doświadczeniach w Rosji, które zbierał przeważnie z ziemi, nie mógł się tutaj przyzwyczaić do samolotów alianckich, latających jak nad swoim podwórkiem. Popędzając drużynę dzielił uwagę na nią i na niebo. Sto metrów dalej unteroffizier Gerry Wolff poganiał swoją drużynę; w tyle za nim podskakiwali podwładni unteroffiziera Danne, wydzielona część plutonu pełniła pogotowie przeciwlotnicze przy karabinach maszynowych. Najmniej składnie ćwiczyli ludzie unteroffiziera Kalksteina. Głos tego najwyższego w całym batalionie mężczyzny rozchodził się po wydmach łoskotem spadającej lawiny. Z dala od drużyn krążył dowódca plutonu i zastępca oberleutnanta do spraw szkoleniowych, feldwebel Heinemann. Wezwał Bora do siebie. — Przyglądając się waszej obsadzie — silił się na ton przyjazny — doszedłem do wniosku, że unteroffkier Kalkstein, choć nie ma doświadczenia frontowego, w swoich pretensjach do was ma trochę racji. Błąd wasz polega na kładzeniu zbytniego nacisku na wykorzystywanie warunków terenowych kosztem szybkości — to było dobre na Wschodzie, gdzie miało się do czynienia z mało inteligentnym przeciwnikiem. U nas, w Korpusie Afrykańskim, o sukcesie decydowała szybkość manewru, a ponieważ tutaj będziemy mieli do czynienia z tym samym przeciwnikiem, muszę żądać od plutonu szybkości. To chyba jasne. Pomyślcie o tych potężnych umocnieniach i zastanówcie sięr po jakiego czorta zostały zbudowane. Wszystko rozegra się tutaj na plażach, a wówczas potrzebne będzie tempo i jeszcze raz tempo. Rozważcie sobie to i pogońcie tych leniwych sukinsynów. Zdawało się, że w oczach Bora czai się szyderczy uśmieszek. — No, idźcie — odesłał go — nie żałujcie im pary. „Niedobrze — pomyślał. — Wszyscy instruktorzy kompanii zdobywali szlify podoficerskie na froncie wschodnim. Tylko ja jeden znam zachodnie metody wojowania”. Nie bez obawy patrzył w przyszłość kompanii, przesłoniętą unteroffizierami z frontu wschodniego, uczących ludzi azjatyckich sztuczek polowania na przeciwnika dobrych tam, lecz nie tu, z Anglikami. Oberleutnant von Koehler przybył również stamtąd. Arystokrata... Wychuchany panicz... Heinemann nie miał zaufania do ludzi tego pokroju; za co taki dostał Krzyż Rycerski? Właśnie zobaczył, jak wyłaniał się na koniu zza masywu budynku prewentorium morskiego; w odstępie paru metrów za nim podążał jego luzak. Rynsztokowe przekleństwa na poligonie przeszły w język regulaminowych rozkazów. Henemann włączył się w rytm komend. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej z zadumanego Napoleona przedzierzgnął się w troskliwego ojca plutonu. Przysposobił się do złożenia meldunku. Oberleutnant dał mu na to czas. Poklepał konia po karku, podsunął mu pod pysk kostkę cukru, dopiero potem stanął do odbioru raportu. Ostatnie słowa Heinemanna zagłuszył jęk syren alarmowych. Zewsząd rozległy się ostrzeżenia przeciwlotnicze. Drużyny poukrywały się w rowach i przygotowywały cekaemy do otwarcia ognia. Lufy skierowały się na północny wschód, skąd dochodził pomruk samolotu i harmider broni maszynowej. Kanonada zbliżała się szybko. Oberleutnant jednym rzutem oka ocenił sytuację. Nerwowo rżące konie nie mogły wejść do stromościennych rowów. Nigdzie w pobliżu nie było dla nich osłony. Wystawały z płaskiej rzeźby placu ćwiczeń jak wielbłądy zagubione na pustyni. Niechybnie skazane na zgubę. Luzak zerkał błagalnie to na niego, to na rowy. Lawa ognia zbliżała się. Von Koehler nakazał mu się schronić, a sam przejął na otwartej przestrzeni konie. Spłoszone, rwące do galopu zwierzęta schwycił krótko przy uzdach i przyciągnął do siebie. — Szaleniec! — wyrwało się Heinemannowi. — Herr Oberleutnant, to pewna śmierć! Herr Oberleutnant!... Krzyk jego utonął w szczekocie karabinów maszynowych i czterolufowych oerlikonów. W ogłuszającym jazgocie silnika samotny myśliwiec angielski ślizgał się tuż nad ziemią i nie bacząc na ogień obrony, siekł z broni pokładowej po stanowiskach. Oberleutnant Dietrich Maria von Koehler, wychuchany laluś, trzymał niespokojne zwierzęta przy sobie. Ława pocisków fosforowych sunęła wprost na niego — jedynego nie osłoniętego na otwartej przestrzeni celu. Kiedy miała go sięgnąć, dokładnie w chwili, gdy miała roznieść go wraz z końmi — najnieprawdopodobniej w świecie urwała się. Widać było, wszystkie kompanie batalionu widziały, jak lotnik obrócił się w kabinie i pomachał ręką w stronę koni. Potem, wciąż ostrzeliwany, położył maszynę na skrzydło i zniknął za wydmami. Nad poligonem zaległa cisza. Łącznik batalionu, który na rowerze przejeżdżał odcinek kompanii i schronił się w rowie drużyny Doeringa, nie mógł z wrażenia przyjść do siebie. Oglądał nieprawdopodobne widowisko. Nieprzyjacielski lotnik wstrzymał ogień, żeby nie zabić koni... Miał wroga jak na patelni, już go- towego, i zdjął palec ze spustu... A więc to prawda, że Anglicy są zdegenerowani! Otrzaskanego w boju Hememanna, który na froncie afrykańskim natłukł niemało ludzi, ze zdenerwowania aż szczęki rozbolały. Wariat! I Anglik, i oberleutnant! Kalkstein również nie wytrzymał napięcia. Pogroził z rowu już niewidocznemu lotnikowi. — Bandyto! Skurwysyński bandyto! Von Koehler drgnął jak smagnięty batem. Zmęczonym ruchem oddał luzakowi konia. Dłoń w szarej rękawiczce skórzanej położył na kaburze pistoletu. — Unteroffizier Kalkstein, do mnie! — rozkazał. Czekał blady, jak wezwany gramoli się niezdarnie z rowu. — Unteroffizier Kalkstein — przemówił lodowatym głosem — proszę mi powiedzieć, dlaczego podczas nalotu ogniem drużyny kierował gefreiter Bor, a pan — dowódca drużyny — siedział skulony w rowie? Kalkstein zatrzepotał nieszczęśliwie rękami. — To wszystko poszło tak szybko... Tak błyskawicznie, że się nie połapałem. Byłem pochłonięty całkowicie panem oberleutnantem. Von Koehler przygryzł wargi. — Jeszcze jedno takie „pochłonięcie” — syknął przez zęby — a zastrzelę pana. Ma pan na to moje słowo honoru! Heinemann się golił, gdy wpadł kancelista z telefonogramem wzywającym go do stawienia się w oddziale ogólnym sztabu dywizji. Trzy wiersze kaligrafowanych liter zamykało nazwisko nadawcy telefonogramu, niejakiego hauiptananna Stullpnagila. Ogarnęło go dziwne uczucie. Nie strach, ale i nie spokój. Wytarł z twarzy mydło i pobiegł do kancelarii. Szef kompanii stalbsfeldwebel Himmel, który przebywał w Belgii od dnia zawładnięcia tym krajem, nie znał osobiście żadnego hauptmanna Stuillpnagla ani mógł powiedzieć, czym ten oficer się zajmuje. Wiedział natomiast, że skoro wzywa się kogoś do dowództwa dywizji z terminem „niezwłocznie” — wzywany powinien bez namysłu pakować się i jechać. W drodze Heinemann przewertował na wszelki wypadek swoją przeszłość. Nic niepraworządnego w niej nie znalazł, ale to go nie uspokoiło. Oddział ogólny — rozumował logicznie — zajmuje się z pewnością ogólnymi sprawami dywizji, lecz co, u licha, może chcieć od zwykłego feldwebla? Dowództwo mieściło się w imponującym zamku ogrodzonym żelaznym płotem. Jeszcze nie tak dawno mieszkał tu wielki pan flandryjski, którego przodkowie, w burzliwej historii tych pięknych ziem, musieli dobrze pracować głową, aby jej nie stracić od hiszpańskiego, angielskiego lub francuskiego topora. Wówczas — kiedy zagrażało im niebezpieczeństwo — schronienia szukali w nadreńskich księstwach niemieckich i tam gościnnie je znajdowali. Ale igła magnetyczna na europejskim kompasie przyjaciół i wrogów nigdy nie trzymała się stałej pozycji. Dziś pan tego zamku znalazł azyl na Wyspach Brytyjskich, a wejścia do jego posiadłości strzegły dwa w kamieniu wykute lwy i para żywych niemieckich wartowników. Dowódca warty zgłosił przybycie Heimemanna oddziałowi ogólnemu. — Udacie się, kolego na pierwsze piętro i tam zapytacie dyżurnego o pana hauptmanna Stulpnagla — poinformowano go. Rozmowa telefoniczna ograniczyła się, do dwóch słów. Osoba z drugiej strony linii powiedziała: „Niezwłocznie wpuścić!” i odwiesiła słuchawkę. Heinemann odczuł to nieprzyjemnym skurczem serca. Jeszcze bardziej pogmatwał jego samopoczucie sam hauptmann Stulpnagel. — Zgadza się, drogi panie feldweblu. Istotnie — kiwnął przyjaźnie głową — wzywałem pana i zaraz się panem zajmę. Proszę postępować za mną. Heinemann nic z tych grzeczności nie rozumiał. Hauptaiann powiedział „drogi panie feldweblu” i podał mu rękę... Zrezygnowany szedł posłusznie za oficerem. Tymczasem hauptmann Stuillpnagel wprowadził go do obszernego pomieszczenia. — Proszę się rozgościć i poczekać chwileczkę. — Postawił przed nim pudło z cygarami. — Proszę się częstować, drogi panie kolego. Podał jeszcze przycinacz do cygar i wyszedł z pokoju, urządzonego jak salon dla dyplomatów. Wprowadził go tym w stan bliski paniki. Podejrzane wydawało mu się teraz wszystko. I gruby dywan, do którego nie pasowały jego polowe buty z cholewami; obite skórą fotele, ogromne dębowe biurko w głębi pomieszczenia z idealnie pustym blatem i jego samotność. Sen czy rzeczywistość? — rozmyślał, gotów bardziej zgodzić się z pierwszym niż z drugim. Ze ściany patrzyły na niego liczne płótna starych flamandzkich malarzy i jakby pytały, co on, szarak, tu robi. Siedział na krawędzi fotela nie mając odwagi się poruszyć. Odgłos otwieranych drzwi postawił go na nogi. Osoba, która się w nich pojawiła i z wyciągniętymi rękami ruszyła ku niemu, dopełniła jego wytrzymałości nerwowej. — Herr Major!... — wybełkotał. Dostojny oficer osadził ,go na powirót w fotelu. Na jego rumianej twarzy odbijało się głębokie wzruszenie. — Ależ, Rudi! — zawołał!. Zostawmy te ceregiele, mój drogi, zostawmy. Nie darowałbym sobie do końca życia, gdybym, słysząc przypadkowo twoje nazwisko, nie doprowadził do spotkania. Chyba nie zapomniałeś starego Caula? Spotkanie dawnego współpracownika... współpracownika — zaznaczył major Gard Rettmeyer, w czasie pokoju dyrektor firmy importowej nasion i zbóż w Hamburgu, przed którym wszyscy pracownicy trzęśli spodniami, a nie szeregowego, nic nie znaczącego popychadła, jakim Heimemann był w owych latach — wprawiło go w podniosły nastrój. Poprosił drogiego gościa do kasyna na obiad. Smakowite dania a la carte, przystawki, kawa parzona w ekspresie i koniak rozbrajały Heinemanna. Jak okiem sięgał, otaczali go pa- nowie oficerowie palący dobre papierosy albo wonne cygara. Kelnerzy w białych kitlach przesuwali się między stolikami dźwigając tace pękatych kielichów. W uszach dźwięczał mu nie słyszany w bunkrach poprawiny język. U jego boku siedział oddany mu przyjaciel. — Życie wymaga od Niemców zespolenia się. Zespolenia sił całego narodu w jeden potężny nurt. Wymaga tego od nas świadomość trudności, jakie przed nami stoją, żąda tego führer, któremu jesteśmy winni wszystko — oświadczył przyjaciel Carl po powrocie do gabinetu. Z jego oczu biła powaga. Pomimo kończenia drugiej butelki courvoisera człowiek ten jasno dostrzegał potrzebę zespolenia ze sobą cudem odnalezionego kolegi. Zespolenia i wtajemniczenia go w ważne sprawy. — Zresztą całkiem proste. Tak, tak, mój drogi! — zapewnił go. — Jeżeli tylko oddasz swoje siły do mojej dyspozycji, jak na dobrego Niemca i przyjaciela przystało. Heinemann stanął na równe nogi. Spocone dłonie przycisnął z oddaniem do szwów spodni, oczy wbił w przyjaciela. — Co tylko zechcesz, Carl! Choćby w ogień! Rozkazuj! Major Rettmeyer był pewien takiej postawy. Jako człowiek posiadający receptę na wykorzystanie gotowości Heinemanna do współdziałania, przyjął to w sposób godny swojej rangi. Jako życzliwy mu przyjaciel, zafrasował się. Recepta była prosta, ale czy najprostsza? Z rozwagą napełnił opróżnione szklanki. Minę miał bardzo skupioną. — Widzisz, mój drogi... — cykał wolno słowa — sprawa wykorzystania ciebie jest rzeczywiście prosta, wymaga jednak nie tylko entuzjazmu, ale i... — stuknął się palcem w .głowę — tego. Bardzo dużo tego oraz swego rodzaju przebiegłości, jeżeli mnie dobrze rozumiesz? — Coś migocze mi w głowie — odrzekł Heinemann stojąc w pełnej gotowości do działania. Major wolał, aby migotanie to zamieniło się w silny strumień światła. Zafrasowane spojrzenie przeniósł na trzy portrety wiszące na frontowej ścianie. Nie były to dzieła starych mistrzów flamandzkich. Wszystkie wyszły spod prasy litograficznej, i biorąc od środkowego, przedstawiały: führera wpatrzonego w daleką przyszłość; kierownika Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, Himmlera, oraz szefa Wywiadu i Kontrwywiadu Rzeszy, admirała Cannarisa. Na tym zatrzymał się najdłużej. — Są to sprawy proste i zarazem złożone — mówił z namaszczeniem. — Jasne i ciemne jak noc, brutalne, a jednocześnie najbardziej ludzkie z ludzkich. Wymagają niepospolitego rozumu, roztropności, silnych nerwów i odwagi. Znam cię, Rudi. Warunki te spełniasz z naddatkiem, nie miałem jednak okazji poznania cię od strony, że tak powiem... dyplomacji życiowej. Mam na myśli — dodał — sztukę radzenia sobie z ludźmi, jeżeli mnie dobrze rozumiesz? — Radzić sobie z ludźmi?! Ja? — Heinemann bił się w pierś. — Potrafię wykołować własnego ojca. Major rozpogodził się. — Nigdy nie wątpiłem w ciebie, mój drogi, i proszę, jak pięknie moja wiara zostaje wynagrodzona. — Wręczył koledze szklankę. — Zatem za naszą współpracę! — Za naszą! — podjął uroczyście Heinemann. Przepełniała go podniosłość. Dla udowodnienia swego oddania się sprawie gotów był wyskoczyć przez okno. Ale to nie było potrzebne. Szef dywizyjnej sekcji kontrwywiadu, major Carl Rettmayer, wiedział, że może na niego liczyć i bez tak żarliwego zapewnienia. Stuknęli się szklankami. Gładki major i zalatujący stęchlizną bunkrową feldwebel. Przymierze zostało zawarte. Świadkami tego były dawno zmarłe modele starych mistrzów flamandzkich i oleodruki współczesnych władców Europy. Gdyby Rettmeyer przewidział, co ono mu przyniesie, a Heinemann, dokąd go zaprowadzi — na pewno spojrzeliby na siebie inaczej. Ale jako ludzie tego nie wiedzieli i dlatego czuli się znakomicie. Bor ubrał się ze szczególną starannością. W kieszeni miał dwa ostatnie żołdy wypłacone w belgijskich firankach, w głowie rozterkę. Świat pozafrontowy nie okazywał się ogrodem róż. Na wysokim niebie przelewały się codziennie klucze alianckich bombowców, na ziemi krzątali się ludzie otępiali i na bombowce, i na jego rozterkę. Potrzebne mu było jakieś inne przeżycie. Coś innego niż ciągłe regularne wstawanie, wiecznie te same ćwiczenia i wachty. Bilansując swoje ostatnie lata, nie znajdował nic, do czego chciałby powrócić. Składające się z frontu, szpitali, urlopu w domu rodzinnym, po którym sobie tyle obiecywał. Same niepowodzenia, bo czyż wykaraskanie się z ran po to, aby wylądować znowu na froncie, było sukcesem? Jedynym jaśniejszym punktem była chwila spędzona w bazarze madame Solange. Trwała krótko, ale ile myśli w nim obudziła. Obciągnął na sobie bluzę. Dzwonek u drzwi już ucichł, a madame wciąż nie wychodziła zza kotary. Jej długa nieobecność wydawała mu się dziwna. Wreszcie kotara (rozchyliła się. — Czy widział cię ktoś wchodzącego tutaj? — spytała piękna Belgijka. — Czy jakiś Niemiec widział jak wchodziłeś? Piersi jej drżały jak po wielkim wysiłku. Chwyciła go za rękaw i pociągnęła za kotarę. — Naprawdę nikt? — Oddychając nierówno, mówiła podnieconym głosem: — Dzisiaj jest Wigilia Bożego Narodzenia, mój przyjacielu... Za kilka godzin ukaże się na niebie pierwsza gwiazda... Wszyscy ludzie udręczeni tą upiorną wojną spotkają się wtedy myślami... To będą ostatnie święta narodów w niewoli... Ostatnie, pod warunkiem, że każdy z nas zrobi, co do niego należy... Brzmiało to jak zakodowane, nie dla niego przeznaczone hasło. Bor nic z tego nie rozumiał. Salonik przesycony był mieszaniną zapachów. Podstawiła policzek. — Pocałuj. Jej gorący oddech oblał mu twarz. — Pocałuj! — rozkazała piękna kobieta. Oszołomił go smak jej ust. Solange cofnęła głowę. Próbowała wyrwać się z jego ramion, odepchnąć go od siebie, ale trzymał ją jak w kleszczach, dopóki zrezygnowana nie poddała się. Scenę przerwało uderzenie dzwonka w sklepie. Odskoczyli od siebie. Za kotarą rozległ się odgłos męskich kroków. Przemierzały wolno przestrzeń od wejścia do lady i tam się zatrzymały. Solange podmalowała wargi, poprawiła włosy, bluzkę wcisnęła w spódnicę. Zrobiła to z wprawą zawodowej aktorki, przyzwyczajonej do zmiany ról w mgnieniu oka. Jednym spojrzeniem ogarnęła pokój i przed wyjściem nakazała Borowi milczenie. „Urody kobiet są jak kwiaty: polne i hodowane w oranżeriach. Wieloma cechami przypominają łudzi. Są urody ciche, podobne do drobnego kwiecia wiosennego porastającego pobocza łąk i traktów, dostrzegalne dla oczu patrzących głęboko; są inne, wyrastające nad otoczenie, już z daleka porażające barwą i zapachem. Uroda pani bierze się z kwiatów pierwszych i drugich. Z drugich wzięła gamę kolorów zachodzącego słońca, z pierwszych zapach” — myślał oberleutnant Dietrich Maria von Koehler, ilekroć Solange stawała przed nim po przeciwnej stroni^ lady. Często przychodził do bazaru tylko po to, aby ją zobaczyć. Wówczas długo oglądał eksponaty, wypytywał o artykuły, których w sklepie od dawna nie było, na koniec, kupował jakiś drobiazg i wychodził. Dzisiaj skierowało go tutaj coś innego. — Wygląda pani, jakby czymś zdenerwowana — powiedział z troską w głosie. — Czy się coś stało? Odczuł nagle, że nie zaczął tak, jak zamierzał. Piękna właścicielka bazaru — obiekt wzdychań korpusu oficerskiego pułku — miała wygląd spłoszonej sarny. Nie dawał wiary: czyżby dokonał zaskakującego odkrycia? — Jestem po prostu zmęczona — odrzekła Solange. — Jak każda kobieta przed świętami. — Rozejrzała się po oszklonych gablotach. ,.Niezwykłe opanowanie” — podziwiał ją von Koehler, spostrzegając jej świeżo podmalowane usta i mniej starannie niż zwykle ułożone włosy. Przyglądał się, jak Solange odsuwa szybę i stawia flakoniki na ladzie. Jak wspinając się na palcach do górnych półek pręży swoje kszltaitne ciało. Jak bujne piersi nie opięte stanikiem drżą pod bluzką przy każdym ruchu; nie wyobrażał sobie ich podziurawionych kulami. — No więc, Herr Oberleuitnant? Niczym bardziej nie odgradzała go od siebie niż zwracaniem się do niego stopniem wojskowym. Operowała tym jak żądłem, nie do każdego się tak odnosiła. Jego kolegę z dywizji SS, obersturmführera Rolf a Hitzingera, wcale nie tytułowała; innych oficerów też obsługiwała bez wymieniania stopnia. „Wznosi barierę — myślał. — Po jednej stronie nieosiągalna ona, po drugiej — Herr Oberieutnant”. — Szukam czegoś dla pięknej, niedostępnej kobiety — powiedział. — Byłbym zobowiązany, gdyby pani mi w tym pomogła. — Czy dla pana takie w ogóle istnieją, Herr Oberleuitnant? — Tak — odpowiedział krótko, patrząc na nią badawczo. — Dzięki nim przynajmniej o niektórych z nas myśli pan z szacunkiem — odparła Solange wytrzymując jego spojrzenie. — Jestem im za to wdzięczna. Ta niedostępna pani jest z pewnością Niemką, prawda Herr Oberleutnant? — A jeżeli nie? Zatoczyła oczyma wysoki łuk i pogratulowała mu wyboru. Z dolnej szuflady Solange wydobyła ozdobny kartonik i ostrożnie, jak skarb z kruchego tworzywa, postawiła go przed nim. — To najlepsza rzecz, jaką pan znajdzie w całej okupowanej przez was Belgii. Godna niedostępnej kobiety i... odważnego mężczyzny. Życzę panu sukcesu, Herr Qberteutnant. Cofnęła się od lady i ręce założyła za siebie. Obsługa klienta skończona. „Herr Oberleutnant kupuje?” — wyczytał z jej chłodnych oczu. W milczeniu wsunął kartonik do kieszeni, zapłacił i wyszedł. Oberleutnant Dietrich Maria von Koehler miał zwierzęcy węch. Dar ten pozwolił mu na wyczucie woni obcej bazarowi i jego pięknej właścicielce. Dochodziła ona zza kotary. Postanowił dowiedzieć się, skąd się tam wzięła. Wierzył, że to nie będzie dla niego trudne. Solange wypiła duszkiem kieliszek koniaku. Dopiero potem nalała drugi i podała go Borowi. — Nie powinieneś się niepokoić. Jestem przekonana, że to sprawa przypadku. Tak, na pewno. Ale — objęła go za szyję — nie możesz teraz wychodzić; wiesz: żołnierzom niemieckim nie wolno nawiązywać kontaktów z Belgami. Musisz poczekać, aż się ściemni. Bor przytaknął mechanicznie. Myślami widział siebie w najlepszym wypadku stojącego przed von Koehlerem. Jednak bardziej niż osotoa oberleutnanta pochłaniały go niedopałki w kryształowej popielniczce na stole. Jedne po drogich papierosach belgijskich, poplamione pomadką do ust, drugie, świeżo wygaszone, po mocnych gauloilsach. Papierosy te palił Maks Witalewski, a także żołnierz jego drużyny i z jego rodzinnego miasta, Józef Ślimak. Solange mówiła dalej: — Jestem coraz bardziej przekonana, że to sprawa przypadku. On cię nie widział, na pewno. Gdyby było inaczej, rozmowa miałaby inny przebieg. Ale widział czy nie, możesz być spokojny, zajmę się nim. — Ty? Jak? — Zostaw to mnie — odrzekła Solange pewnie. — Kobiety mają swoje sposoby, możesz na mnie liczyć. — Spojrzała mu w oczy. — Wszak jesteśmy teraz przyjaciółmi! musimy sobie pomagać, prawda? Na dowód, że pakt traktuje poważnie, pocałowała go w usta. II Pomimo zacinania wiatru burkliwy głos żołnierza słyszalny był w promieniu kilkunastu metrów. — Wieprz, który nas wygnał w ten ziąb, wysiaduje teraz przy pełnym stole i opycha kałdun frykasami. Oby go koń kopnął! — Jezu, bądź cicho, Hradec! — ktoś starał się mitygować. — Jeszcze kto usłyszy, a wtedy zobaczysz. Rozkaz alarmu wydał podobno dowódca pułku czy nawet sarn generał. — Gówno mnie to obchodzi, kto wydał — burczy żołnierz o czeskim nazwisku Hradec. W ciemnościach rozlega się plasknięcie błota i tłumione przekleństwo. — U ciebie tez mokro, Hradec? — Mokro? Ten cholerny rów jest pełen wody. — To przesuń skrzynki wyżej. Rusz się, bo do rana zardzewieją, a wtedy unteroffizier Kalkstein nie da nam spokoju. — Unteroffizier Kalkstein może pocałować mnie w dupę! Dbanie o skrzynki amunicyjne nie należy do obowiązków celowniczego. Jak chcesz, przesuń je sam. — Chryste, przestań, on się tu gdzieś kręci. I, na Boga, schowaj te zapałki! Nowo Narodzone Dzieciątko Jezus uśmiecha się z niebios miłościwie do podkomendnych feldwebla Heinemanna. Dzieciątko dziękuje im za sprawne obsadzenie stanowisk bojowych, za należyte, zgodne z regulaminem służby polowej wykonywanie obowiązków żołnierskich. Ale feldwebel Heinemann nie widzi zadowolenia Dzieciątka Jezus z zachowania jego żołnierzy. Kroczy od stanowiska do stanowiska i miota przekleństwami. — Do dupy z takim zasranym wojakiem! Dzieciątko Jezus grozi feldweblowi paluszkiem. — Ej, sukinkatku! — mówi — żołnierze wykonali zadanie w tempie odpowiadającym poziomowi ich wyszkolenia. Wykazali przy tym dużo dobrych chęci. To nieładnie złościć się na ludzi, którzy wychodzą z siebie dla przypodobania się innym ludziom. Drużyna unteroffiziera Danne lży Belgię i jej zgniły grudzień. Nie pozostawia na tym kraju suchej nitki. Domaga się wykreślenia go z map sztabów generalnych jako obszaru nadającego się do prowadzenia wojen. Grenadier pancerny Schmidt przekrzykuje żołnierzy Dannego: — Fritz, słyszałeś? Fritz Falkenstand nie odpowiada. Z głową wciśniętą w kołnierz płaszcza żuje ukradkiem wigilijną porcję kiełbasy swego kolegi. Jest w tym dobrze wyszkolony. Alleluja. Narodził się Bóg. Połyka ostatni kęs, z wargi zlizuje tłuszcz. — Mówiłeś co, Willy? Pokój ludziom dobrej woli. Unteroffizier Werner Doering jest pełen dobrej woli. W brzuchu ma kolację i butelkę wina. Wino płynie z krwią do głowy i napełnia go miłością bliźniego. — Widziałem jak Bor wchodził do tej perfumiary — mówi do unteroffiziera Gerry Wolffa. Unteroffizier Wolff patrzy w ciemność i myśli o pewnej rzeczy. O tej samej, która dusi grdykę feldwebla Heinemanna, obarcza odpowiedzialnością oberleutnanta von Koehlera, podkopuje dobre imię kompanii. Ale Gerry Wolff widzi ją po swojemu. Jak widzi, tego nikomu nie powie. — ...Bor zniknął w drzwiach perfumiary, a po nim wszedł tam oberleutnant. Widziałem jednego i drugiego. Najpierw wchodził Bor, minutę później oberleutnant... Unteroffizier Gerry Wolff wpatruje się w świecące fosforem grzywy fal. Myślami nurkuje w otchłań ludzkiej złożoności, ale uszy trzyma na powierzchni. — ...Po pewnym czasie wyszedł oberleutnant. Sam... Później wchodzili inni i wychodzili, a Bor nie. Widziałem to z przystanku kolejki. Unteroffizier Gerry Wolff, który rzadko otwiera usta, rzuca w ciemność: — Niejaki unteroffizier Werner Doering wchodził do prywatnego burdelu w Ostendzie. Tego zakazanego rozkazem dowódcy pułku... Widziałem, jak wchodził i długo nie wychodził... To był unteroffizier Werner Doring, ten z naszej kompani. Widziałem go przez okno z kawiarni „Nana”. Unteroffizier Doering z trudem połyka ślinę. Wigilia Bożego Narodzenia, pokój ludziom dobrej woli. Klepie w ramię swego frontowego kolegę, Wolffa. — Przecież ja tylko tak... Wiem, z kim mówię, Gerry. Feldwebel Heinemann jest nieszczęśliwy. Coś go przygniata, trzyma za gardło jak kurę przed zarżnięciem i nie daje cieszyć się Wigilią. — Jak z pańską drużyną, Unteroffizier Kalkstein? — woła pod wiatr. — Czy ludzie znają zakres swoich funkcji i w razie czego wiedzieliby, co do nich należy? — Jak najbardziej, Henr Feldwebel! Stanowisko kaemu na załamaniu rowu obsadzają grenadierzy Schmidt z Falkenstandem oraz amunicyjnym Platzkiem; to pod czapą betonową trzyma Bor z Hradecem i amunicyjnym Eggertem; reszta drużyny, stosownie do planu, leży w odwodzie. Moi ludzie są przygotowani na każdą ewentualność bojową, Herr Feldwelbel. Silny podmuch wiatru uderza w wydtny rozbryzgami fal. Miliardy rozsrebrzonych fosforem kropel toną w mroku nocy. Heinemann odwraca się plecami do morza. Tak jest lepiej. Feldwebel nie jest nastrojony romantycznie, a poza tym wiatr w tym ustawieniu nie zatyka mu gęby. — Czy przypadkiem pańscy ludzie nie wykorzystują ciemności do kiwania palcem w bucie? — pyta. Olbrzymia sylwetka unteroffiziera Kałksteina sztywnieje. — W mojej drużynie taka samowola jest nie do pomyślenia, Herr Feldwebel. Tu jest front. Za 90s takiego postawiłbym przed sądem wojennym! Czarna płachta chmur rzednieje na moment, na ziemię pada odblask gwiazdy. Heinemann dostrzega kontury beczkowatych policzków, tępy rys podbródka, zaciśniętą krechę warg Kałksteina. Nie widzi węszących chrapów jego nosa ani rozbieganych oczu, ale czuje je na sobie. Głowę tego człowieka przykrywa stalowy hełm. Największy numer odlany przez zakłady Kruppa. Gdyby Heinemann był ministrem skarbu, zaoszczędziłby państwu tego wydatku. Ale nim nie jest. Pluje przed siebie flegmą. — Stawiałby pan przed sądem wojennym za samo kiwanie palcem w bucie? Nie ma ochoty przyciskać igo do muru. W myślach widzi sposób podstawienia nogi temu tchórzliwemu bydlakowi, ale się hamuje. Kalkstein mu nie ucieknie. Uciekną wszyscy. Cała armia niemiecka da nogę, a ta góra mięsa zostanie, bo będzie się bała uciekać. Na takich opiera się porządek świata. Na takich ludzie mali budują swoją wielkość. Odkłada go sobie na później, dzisiaj jest pochłonięty czymś innym. Wydarzyło się coś strasznego. Wydarzyło się nie na księżycu, nie w kwaterze głównej führera, nie w sztabie generalnym, nie w dowództwie dywizji, nie w pułku, batalionie, kompanii. Wydarzyło się w jego własnym plutonie. Armia posiada jeden kręgosłup, wspólny dla wszystkich szczebli dowodzenia. Każdy szczebel odpowiada za swój odcinek przed całym kręgosłupem. Jak taki szczebel trzaśnie, cały kręgosłup jest wart łopaty. Precz sny o szlifach oficerskich! Precz marzenia! Jedno parszywe bydlę zepsuło wszystko. Heinemanna boli serce. Kłąb czerwonych mięśni, pulsujących pod mostkiem krwią, płacze z powodu dyshonoru armii. Najlepszej armii świata. Po klęskach w Rosji i w Afryce führera powiedział: „Najlepsza armia świata to taka armia, która umie ponosić porażki po to, aby w końcu zadać wrogowi druzgocący cios. Zwyciężać w bitwach potrafi każda armia. Przelatywać Europę wzdłuż i wszerz może dzisiaj byle jaka armia, nie w tym rzecz. Dobra armia umie iść do przodu, kiedy tego potrzeba, umie cofać się na z góry upatrzone pozycje, jeżeli takie są wyższe założenia strategiczne”. — No tak... tak... — wzdycha Heinemann. Kalkstein umie czytać w myślach swojego wymagającego przełożonego. Pochyla głowę z wyżyn swoich dwóch metrów. — Czy już się znalazł? Heinemann pluje w piach. Gdyby nie był przełożonym tego bydlaka, plunąłby mu w gębę. Na wszelki wypadek ręce wciska w kieszenie płaszcza i tonem beznamiętnego przełożonego, którego nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi, mówi: — Chodźmy. Trzeba przygotować raport dla sądu wojennego. Tego dezertera i tak nic już nie uratuje. Gdyby się nawet teraz znalazł. Komendant szkoły oficerskiej w stopniu generała porównał w przededniu wojny armię niemiecką do dobrze naoliwionej maszyny zbudowanej z nierdzewnej, nie sprasowującej się stali, która raz puszczona w ruch ręką führera nie stanie dopóty, dopóki ta sama ręka jej nie zatrzyma. Generał ten, jeżeli jeszcze żyje, ma wiele powodów do przemyśleń. Tak w chwilach przygnębienia uważa absolwent szkoły, oberleutnant Dietrich Maria von Koehler. Od czasu opuszczenia jej murów niejednokrotnie przypominał sobie słowa generała. Ale inaczej słyszał je w Polsce, jeszcze inaczej, kiedy paradowym krokiem przemierzał Pola Elizejskie, a już całkowicie innego brzmienia nabrały po Stalingradzie. Tam dokonało się z nim coś w rodzaju przestrojenia. Na siłę biorąc, grały w uszach starą nutą. Gdy jednak był w bunkrze sam, rwały się w puste słowa. Po bitwie w łuku Kursk—Orzeł uderzyły w nie jeszcze tragiczniejsze wydarzenia. ,,Gdzie stopa niemieckiego żołnierza stanie, nie usunie jej stamtąd żadna ludzka ani szatańska moc!” Von Koehler nie śmiał się ze słów führera. Nie było w nich już nic śmiesznego. Historia narodów niemieckich jest pełna wielkich słów. ,,Jaka będzie szkoła — takie będą Niemcy”. Współcześni Bismarckowi nie wiedzieli, o jakich Niemczech myśli Żelazny Kanclerz. Nie przewidywali, że wychowankowie szkół Bismarcka będą ojcami przywódców Trzeciej Rzeszy. Arystokrata von Koehler nie poddawał państwa krytyce. Arystokracja niemiecka żyła zawsze w zgodzie z państwem, gdyż państwem była arystokracja. Oberleutnant Dietrich Maria von Koehler nie poprawiał obyczajów swojej kasty. Oberleutnant był żołnierzem, zbrojnym ramieniem społeczeństwa zrzeszonego w państwo, kierowanego przez rząd. Żył w strukturze: społeczeństwo — podstawa i jej nadbudowa — państwo. Struktura ta zwalniała go od myślenia politycznego; mundur, jaki nosił, tego zakazywał. Od myś- lenia jest Nadbudowa i jej władza wykonawcza — Rząd. Władza ustanowiona przez Boga, tradycje i germańskiego ducha porządku społecznego. Obowiązki oberleutnant miał wbite w pamięć, posłuszeństwo w krew, prawa wpisane w książeczkę wojskową; resztą zajmowała się Władza. Zmęczenie. Bezsenność. Obojętność. Skąd się to wzięło u młodego, dwudziestosześcioletniego mężczyzny? Kolega von Koehlera, lekarz psychiatrii, który wypisywał go z lazaretu wojennego, powiedział mu na pożegnanie: — Znajdujesz się w stanie obniżenia .nastroju, zwanym pospolicie depresją. Jest to choroba jak każda inna, dokuczająca niemal wszystkim, którzy w swojej książeczce wojskowej zapisali sobie takie nazwy, jak Polska, Rosja. Nie rozczulaj się więc nad sobą, nie jesteś osamotniony w cierpieniu. Twój obecny stan zaliczyłbym do fazy depersonalizacji. Pytasz, co oznacza faza depersonalizacji? Dokładnie to, co się dzieje z tobą. Wydajesz się sobie inny, obcy, wszystko, co przedtem miało dla ciebie wartość, straciło ją. Twoje czynności, wszystko, co odczuwasz, wydaje się czymś całkowicie innym niż dawniej. Ekstreimum tej fazy graniczy z fazą derealizacji. Ale tobie to jeszcze nie grozi. Opuszczasz lazaret i według tego, co wiem, zostaniesz skierowany do Francji lub Belgii. A tam lekarstwa na te cierpienia w bród... Tylko nie złap syfa, bo wedle ustaw nadzwyczajnych o wojnie totalnej mogą ci go zaliczyć jako świadome samookaleczenie w celu wymigania się od frontu. Cześć, Dietrich. Życzę ci połamania nóg. Godzina dziewiętnasta zero zero — czas przepustki upłynął. Godzina dziewiętnasta dwadzieścia. Szef kompanii, stabsfeldwebel Hrmmel, składa raport: — Herr Oberleutnant, kompania gotowa do rozpoczęcia kolacji wigilijnej. Stan kompanii sto dziewięćdziesiąt, obecnych sto osiemdziesiąt dziewięć. Jeden człowiek z pierwszego plutonu feldwebla Heinemanna nie powrócił z przepustki. Dowódca kompanii, oberleutnant von Koehler, odpowiada: — Dziękuję, proszę zaczynać kolację wigilijną. Kompania zaczyna uroczystą kolację wigilijną. Na stołach porcje: chleb razowy, bułka pszenna, ósemka margaryny, dwa jabłka, paczka pierników miodowych, dwieście gramów suchej kiełbasy, pół butelki wina. Intendent kompanii intonuje kolędę. — Głośniej śpiewać! — popędza ludzi. — Do jasnej gwiazdki, głośniej! Siada do stołu i wraz z innymi zaczyna kolację. Nad porządkiem przy stołach czuwa szef kompanii. Ludzie jak ludzie: mielą żuchwami, pomlaskują, myślą tylko o żarciu, ale on, szef kompanii, musi pamiętać o wszystkim. Szef kompanii — matką kompanii. Pasterzem tej trzódki nie nażartych, wrednych, śmierdzących skurwysynów! Pół godziny później szef kompanii przypomina: — W dalszym ciągu brakuje człowieka z plutonu feldwebla Heinemanna. Co w tej sytuacji Herr Oberleutnaint rozkazuje? Herr Oberleutnant rozkazuje: — Spożywać kolację wigilijną! Kompania je, śpiewa, popija wino. Czas szybko mija. Czas dla kompanii liczy się .podwójnie. Szef zdaje sobie z tego sprawę. Powtarza meldunek i pyta o rozkazy. — Kontynuować kolację! — mówi cicho oberleutnant. O godzinie dwudziestej pierwszej zero zero szef staje na baczność i głośno, ponad głosy stu osiemdziesięciu dziewięciu biesiadujących żołnierzy i podoficerów melduje to samo. Upłynęły dwie godziny od popełnienia zdrady niemieckich sił zbrojnych. O sprawie winno się niezwłocznie zameldować w batalionie. Stamtąd pójdzie ona do pułku, z pułku do dywizyjnego sądu wojennego. Taka jest marszruta takich spraw. Co Herr Oberleutnant rozkazuje? Obojętność?... Automatyzm myślenia?... Wydarzenie z końmi dowódca batalionu, który szczegółów dowiedział się od swego łącznika (tego, co schował się w rowie drużyny Doeringa), nazwał niezrozumiałym dla niego teatrem. Karygodnym. Postarał się, aby słowa jego dosięgły ucha dowódcy pułku. Narażać życie dla koni... Na oczach setek żołnierzy... Rzecz absolutnie karygodna! ,,A może to już faza derealizacji?” — myśli von Koehler. Kompania liczy stu dziewięćdziesięciu ludzi. Do następnej Wigilii zasiądzie z nich pięciu, dziesięciu, a może nikt. Wigilia jest raz w roku. Podczas wojny może być raz w życiu. Oberleuntnant odpowiada: — Jeżeli jeszcze raz pozwoli pan sobie na przypominanie mi moich obowiązków, wystąpię o skierowanie pana na front wschodni. Jeść dalej! Stabsfeldwebel Himimel zwraca uwagę drugi raz: — Tędy, Herr Oberleutnant! Do trzeciego plutonu, proszę tędy. To odgałęzienie prowadzi z powrotem do pierwszego. Na wszelki wypadek zablokował swoim wielkim brzuchem drogę, która niechybnie prowadziła tam, skąd przyszli. „Skaranie boskie mieć na głowie takiego dowódcę” — denerwował się. Przez półtorej godziny trwania kolacji oberleutnant reagował, jak gdyby duchem znajdował się w zaświatach, teraz nie rozpoznawał własnego terenu. Himmel nie miał zrozumienia dla takiego braku opanowania. Ale dzisiaj Wigilia. W Wigilię serce Himmela jest wyrozumialsze dla ludzkich słabości. — Do trzeciego, tędy! — krzyknął pod wiatr. Oberleutnant wyprosił sobie odnoszenie się jak do głuchego i po skarpie nasypu zniknął mu z pola widzenia. Himmel został w rowie sam z ramionami rozłożonymi niczym nikomu niepotrzebny drogowskaz. „Ten człowiek nie ma poszanowania dla starej gwardii podoficerskiej” — biadał niepocieszony. Na szczęście nikt z kompanii nieposzanowania jego osoby nie widział. Dla formalności pokazał się w trzecim plutonie, a potem okrężną drogą wrócił do kancelarii. Czekała tam na niego moc odpowiedzialnej roboty. Jutro z samego rana zacznie się w kompanii rozgardiasz. Pierwszy wpadnie na pewno dowódca batalionu. Po nim będą się zjeżdżać panowie oficerowie z sądu wojennego, ze służby bezpieczeństwa, wywiadu, kontrwywiadu, żandarmerii polowej, gestapo — liczne są instancje strzegące całości państwa niemieckiego. Himmel nie miał ,nic przeciwko żadnej z nich, ale wolał nie mieć z nimi do czynienia. Myślał o jutrze z zadowoleniem. Jako szef kompanii będzie referował sprawę tym ciekawskim panom. Podawał suche fakty. Tłumaczyć się będzie von Koehler. „Dobrze mu tak!” — ucieszył się. Odzyskany humor mąciła mu jedna niewiadoma: po co oberleutnant zawrócił do pierwszego plutonu, skoro dowódcę plutonu i zainteresowanego sprawą drużynowego nakazał uprzednio odwołać do kancelarii? Dzisiejsza noc chowała w zanadrzu więcej niewiadomych. — Z tego betonowego punktu ogniowego do przeciwległego punktu w Anglii, jest w prostej linii nie więcej niż sto kilometrów. Gdyby nie woda między naszym a tamtym brzegiem i pewne inne rzeczy, siedzielibyśmy dzisiaj tam, a może już dawno mielibyśmy tę wojnę z głowy. A że woda była i jest, sterczymy tu nadal. Oto, widzicie, znaczenie wody we współczesnym świecie. Proszę nie przerywać, to tylko głośne myśli — zastrzegł się von Koehler, który zaskoczył Bora swoim nagłym powrotem. — To tylko myśli. Nocą są one ratunkiem przed zmęczeniem. Nie jest najgorzej, gdy człowiek umie sobie z nimi radzić. Ale w wigilijne noce nie każdy to umie. A wy, Bor, umiecie? W czoło bunkra uderzył poryw wiatru. Gwiżdżąc owinął się dookoła betonowych ścian, zaszeleścił za bunkrem czyjąś namiotową płachtą, ucichł. Oberleuntnant von Koehler odczekał chwilę. — To, naturalnie, wciąż tylko myśli — ciągnął swój monolog. — To, co powiem, będzie też myślami, słuchajcie: Homo sapiens oznacza człowieka rozumnego; Homo ludens — lubiącego gry, zabawy. Kiedyś toczono zacięte spory o nazwę dla ssaka naszego gatunku. Nazwano go w końcu istotą rozumną — sapiens, a ponieważ wtedy człowiek jeszcze nie znał swoich możliwości, nazwę skwapliwie przyjęto. Uzasadniano, że cechą główną, wyróżniającą go ze świata zwierząt, jest rozum, umiejętność myślenia — więc sapiens. Ja się z tym nie zgadzam. Człowiek istotnie posiada rozum, ale jest on tylko elementem składowym jak ręka, noga czy cechą charakterystyczną jak kształt. Czy zatem ważniejszy nie jest cel, któremu rozum służy, i czy nie z niego gatunek ludzki winien brać nazwę? Przecież cały proces myślenia nakierowany jest na wykołowanie innego człowieka. Wykołowanie w drodze z góry obmyślonej gry. Walka o byt zmusza człowieka do stałego podejmowania ryzyka. Uda się — wygrał; nie — to wsiąkł. I biedny człowiek gra. W gry sportowe, towarzyskie, wojenne, o kobietę, o wszystko. Każde spotkanie dwóch osobników ludzkiego gatunku jest grą. Każde. Nawet takie pozornie naturalne jak w tej chwili moje z wami... W ciemnościach bunkra szczęknęła otwierana papierośnica. — Stój, kto idzie?! Hasło?! — rozległ się gromki głos grenadiera Hradca leżącego na skarpie mokrego rowu. Głos był zaczepny, wrogi. Von Koehler nasłuchiwał chwalę. — To chyba wiatr i ta płachta wprowadziły go w błąd — powiedział. — Tu nie może być nikt obcy. Ten mały Hradec ma głos! Ustnikiem papierosa stuknął o wieko papierośnicy. „Ognia! Podać mi ognia!” — nawoływał nadaremnie stukaniem. — Tam — głos von Koehlera wyleciał przez szczelinę bunkra na miotane wichrem morze — jest Anglia. Miejsce narodzin współczesnej cywilizacji technicznej. Wielka kultura. Kolebka Szekspira, Cromwella, Byrona, Nelsona, demokracji parlamentarnej, emancypacji kobiet, wolności jednostki. Mózg najbardziej perfidnego pod słońcem systemu ciemiężenia narodów, nie mający równych w świecie. Tysiąc lat zaborczości. Tysiąc lat wspaniałej historii. Byliśmy o krok od postawienia na tej Wyspie naszych stóp. Jak nikt poza cezarem Hadrianem. Nie staniemy tam już nigdy. W każdym bądź razie nie z bronią w ręku. Co wy na to Bor? Zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź. Nie na deklarację, ta go nie interesowała. — Pytałem, co wy na to? Zdawało się, że upłynęły wieki, nim usłyszał: — Nie znam historii Anglii tak dobrze jak pan. Historię Rzeszy Niemieckiej — tak. Jest krótsza. Von Koehler zmiął przekleństwo. Sam to sprowokował. Ale tego nie oczekiwał! — Macie ogień? — rzucił. Zapaloną zapałkę przytrzymał na wysokości oczu Bora. Wpatrzonych nieruchomo w wylot lufy karabinu maszynowego. W przedłużenie linii prostej tego kawałka stali. Ileś kilometrów od wylotu lufy, za morzem, stoi człowiek. Naciśnięcie spustu tu, człowiek tam pada. Naciśnięcie spustu tam, człowiek tu pada. Homo sapiens... „A więc to tylko zmęczenie, madame Solange? Porządkami świątecznymi? Tylko zmęczenie, tak?” I znienacka: „Byliście za kotarą. W mieszkaniu tej Belgijki. Nie zaprzeczajcie, wiem!” Ale tak nie mógł. Wszystko, tylko nie tak. Gasnący już płomyk wessał chciwie w papierosa. — Przepraszam, to ostatni — wytłumaczył się. — Jeśli macie papierosy, nie krępujcie się. Jakie palicie? — Schwarzweissy. — To świństwo? — zawołał. — Wolałbym już belgijskiego gauloisa, są niewiele droższe. — Jak dla kogo. Schwarzweissy przydzielają dopiero od obergefreitra wzwyż. — To wobec tego trzeba będzie was awansować — zażartował von Koehler. Oparł się o betonowy występ, na którym stały skrzynki z amunicją, i zapatrzył się w szczelinę ogniową. Noc była wciąż granatowociemna, lecz nie tylko noc. Wszystko wokół niego stawało się ciemne, nieprzejrzyste. „Papierosy — myślał osowiale — takie nic, a jakiego zamieszania mogą narobić”. Skierowały go tu dwie sprawy. Z pierwszą — wonią gauloisów, którą wyczuł w bazarze madame Solange,. nie posunął się naprzód ani o krok. Ale pozostawała druga. Żeby rozwikłać ją do końca, musiał zdobyć zaufanie tego człowieka. — Pogoda tutaj, jak dla mnie, do niczego, lecz noc wigilijna nie do zapomnienia — przerwał milczenie. — Wasza ostatnia Wigilia nie była taka spokojna, prawda? — Nie czekał na odpowiedź. — Wiem — podjął spokojnym tonem. — byliście wówczas okrążeni. Cała dywizja, i nie tylko wasza znalazła się w kotle. W potwornym rosyjskim mrozie... Bez ciepłego odzienia, strawy... Ale było, minęło, od tego jest wojna. Mieliście i tak szczęście, że udało się wam przebić do swoich. Mieliście, co? — Nie zamierzał ustępować. — No co, mieliście? — Według tego, co napisano w mojej książeczce wojskowej, tak. Von Koehler przytaknął z rezerwą. Na tym powinien był przerwać rozmowę. Powinien powiedzieć: ,,W porządku, czyńcie dalej swoją powinność” i odejść. Tak powinien postąpić jako przełożony oficer Bora, gdyby nie był to człowiek, który zawładnął jego myślami od znacznie dłuższego czasu niż od spotkania w La Coquette. Jeszcze nie miał pewności, czy ten zwierzęco czujny żołnierz, jego żołnierz, jest tym człowiekiem. Jeżeli chciał pozbyć się ostatnich wątpliwości, musiał postępować ostrożnie. Do pełnego obrazu brakowały mu właściwie drobiazgi. Nie mógł ustalić ich z wpisów w książeczce wojskowej. Przebieg służby w polu nie podawał, skąd batalion Bona ruszył do ataku na Ponyri pamiętnego poranka w dniu siódmego lipca; gdzie Bor przebywał tego dnia po południu? Czy o piętnastej trzydzieści szedł w grupie atakującej Wzgórze 257 — wzgórze Kaszara, a po załamaniu się ataku przebijał się przez zaporowy ogień rosyjskiej artylerii? I jeszcze jedno, najważniejsze: Następnego dnia o ósmej rano trzy grupy niemieckich czołgów, wsparte oddziałami grenadierów pancernych, uderzyły na Olchowatkę. W której grupie był Bor? — W bitwie pod Kurskiem — mówił — byliście w 148 Pułku Grenadierów Pancernych, naszym obecnym pułku. Pamiętacie jeszcze nazwisko ostatniego dowódcy drugiego batalionu? — Ostatni, z którym weszliśmy do akcji, zginął w ataku na Ponyri. — A jego zastępca, hauptmann... — Ulrich Gehrmaran. Ten padł tego samego dnia po południu w walkach o wzgórze Kaszara. Von Koehler zaciągnął się papierosem. Pozostawał jeszcze jeden drobiazg do omówienia. Już rzeczywiście drobiazg i bez znaczenia dla sprawy, która go interesowała. Ale ciekawość wzięła górę. Ciekawość i jego własna próżność. Grupa, w której znajdował się Bor, została pod Olchowatką najpierw odcięta od głównych sił, a potem wzięta przez Rosjan w klasyczne kleszcze pancerne. Tylko cud mógł ją z tego potrzasku uratować. Ta nieprawdopodobna rzecz się stała. Von Koehler znał każdy szczegół, nie potrzebował pytać. — A pamiętacie, jak to się stało, że resztki waszego batalionu wydostały się z tego rygla? Tego Bor nie pamiętał. Tyle rzeczy dzieje się na froncie całkowicie poza ludzką kontrolą. Po bitwie wszyscy są w stanie głębokiego szoku. Ci, którzy wyszli spod Olchowatki cało, długo nie nadawali się do życia. Owego popołudnia nikt z ocalałych nie umiałby tego opowiedzieć. Później, znacznie później, mówi się różne rzeczy. Uratowanie niedobitków przypisywano adiutantowi dowódcy pułku, jakiemuś oberleutnantowi, który miał zniszczyć granatami siedem rosyjskich czołgów. Różnie mówiono, chociaż najwięcej o tym oberleutnancie. Von Koehler miał jeszcze jedno pytanie, nie związane z walkami pod Kurskiem. Na wschód od rzeki Iwanowka znajdował się nieduży biały chutor. Półtora miesiąca po przegranej bitwie wydzielona jednostka z batalionu Bora przeprowadziła tam pewną okropną akcję... Z tym pytaniem zdecydował się jeszcze poczekać. Siedząc później w kancelarii nad raportem, dotyczącym dezertera, grenadiera pancernego Józefa Ślimaka, przypomniał sobie, że opuszczając Bora nie podał mu ręki. Przyrzekał sobie zrobić to przy pierwszej okazji. Zrobić jak najbardziej oficjalnie. Bez względu na to, co podoficerowie sobie pomyślą. — ...Wina grenadiera (pancernego, Józefa Ślimaka, została dowiedziona. Po gruntownym i wszechstronnym zbadaniu przestępstwa, okoliczności przestępstwa, motywów przestępstwa Sąd Wojenny uznaje grenadiera pancernego Józefa Ślimaka winnym zbrodni dezercji z niemieckich sił zbrojnych. W imieniu führera i narodu niemieckiego, na podstawie niezbicie stwierdzonych dowodów winy, Sąd Wojenny skazuje dezertera na karę śmierci przez rozstrzelanie. Skazanemu me przysługuje prawo łaski. Wyrok ma zostać wykonany na miejscu. Postanowienie specjalne: Wyrok wykona pluton egzekucyjny wydzielony z kompanii macierzystej dezertera. Członkowie sądu powstali i wyciągnęli prawą rękę w górę. — Heil Hitler! Miejsce wykonania wyroku: wydmy nadmorskie, trzy kilometry na zachód od La Coquette, w Belgii. Czas wykonania wyroku: drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, godzina ósma zero zero. Inne okoliczności: nie pada, nie wieje, zaczyna się dzień. Pochmurny. Kompania ustawiona w szyk podkowy. Stabsfeldwebel Himmel spogląda na lewe ramię podkowy, na prawe, rzuca okiem na całość. Szyk jest w porządku. Szeregi wyrównane, piersi wyprężone, głowy nakierowane na dowódcę kompanii. Jeszcze zerknięcie na pasy, ładownice, buty. Pasy są w porządku, ładownice też, buty... Obcasy, czuby są zapiaszczone. Świnie! Będą po wszystkim orać wydmy, aż im się w dupach zagotuje! Stabsfeldwebel zbiera się do złożenia meldunku. Zbiera się fizycznie i psychicznie. Fizycznie, bo zamierza pokazać tym urzędasom z dywizji, co stary Himmel potrafi, psychicznie, bo gratka nieczęsta. Ale najpierw psychicznie. Nadszedł szczytowy moment jego dwudniowego wkładu w dzieło sprawiedliwości. Koronacja zwycięstwa prawdy nad złem. Prawda ogłasza swoje zwycięstwo fanfarami, on — szykiem. Szykiem nad szyki. — Kompania, baczność! Wszyscy będą podziwiać jego szyk. Pochmurny oberleutnant von Koehler, wygalowani panowie oficerowie z Sądu Wojennego, Abwehry, służby bezpieczeństwa, gestapo, żandarmerii .polowej, cała kompania. Stary wiarus cesarza Wilhelma im pokaże. Szef kompanii, stabsfeldwebel Himmel, zademonstruje Paradeschribt na mokrym piasku. Uwaga! Flaki z brzucha wciąga w pierś — raz! Tłusty zad wypina do tyłu — dwa! Zadziera głowę w górę — trzy! I przed siebie: Raz dwa, raz, dwa, po piachu, jak lokomotywa — brawo! Sapie, dudni, pochrapuje — herrlich! Podnosi nogi na wysokość jaj - wunderbar! Nogi jak słupy... Wyprostowane... Wydostaje się powyżej jaj... Jeszcze dwa kroki.. Jeszcze jeden... Staje. — Herr Oberleutnant, kompania gotowa do wykonania egzekucji! Trzęsie się z wysiłku. Część dzieła, przypadającą na niego, wykonał. Odstawił robotę według najlepszych wzorów pruskiej szkoły, teraz kolej na innych. Sztafetę przejmuje dowódca kompanii. Kamienna twarz, podkrążone oczy wbite w stabsfeldwebla. Robi w tył zwrot, wali dwadzieścia kroków przed siebie i z dłonią przy daszku hełmu przekazuje meldunek dowódcy batalionu. Można zaczynać. Przedstawienie zastraszenia wyliczone co do sekundy. Z perfekcją nad perfekcje. Godzina ósma zero trzy: W pole podkowy wjeżdża zakratowany samochód więzienny. Panowie oficerowie z sądu wojennego obserwują manewr. „Dobry kierowca. Duży fachman” — myśli szef sekcji Abwehry, major Rettmeyer, właściwy reżyser przedstawienia. Wóz zatacza wolno półkole i staje tyłem do wydm. Klawisze wyprowadzają z wozu człowieka. Jest nim były członek niemieckich sił zbrojnych, były grenadier pancerny Joseph Ślimak. — Przysięgam ci, Józku, wziąć na tych bydlakach srogi odwet! — szepce w szeregu przyjaciel Ślimaka, Emil Hradec. — Ten skurwysyn! — warczy grenadier pancerny Fritz Falkenstand, były kolega Ślimaka. Falkenstand nie widział zabijania człowieka. Magnetyczne słowo: zabić. Falkenstand widział ludzi już nieżywych. Kiedy zbombardowano jego miasto, widział gotowe fakty, techniki uśmiercania na żywo jeszcze nie widział. Jest podniecony. Jak reaguje człowiek, który za chwilę zamieni się w trupa? Technika uśmiercania a technika umierania? Obie techniki oglądać będzie naraz. Niebo się przejaśnia, morze pracuje spokojniej, zaczyna się dzień. „Dziś jest wasz wielki dzień — oznajmił szef kompanii grupie wybrańców. — Stajecie oko w oko z wrogiem, pamiętajcie!” Falkenatand pamięta. Stoi w pierwszym szeregu plutonu egzekucyjnego. Prawą dłonią przyciska do nogi karabin. Unteroffizier Kalkstein stoi obok niego. Falkenstand czuje jego ramię.. Ale co to? — potężne ramię unteroffiziera Kalksteina, który ochotniczo zgłosił się do plutonu egzekucyjnego, drży... Willy Schmidt, który stoi po jego lewej stronie, też drży. Falkenstand nie drży, dzieje się z nim coś innego. W tyle czaszki zaczyna się coś poruszać. Jakieś mrowienie, odczuwa to wyraźnie. Falkenstand mruży oczy, zaciska szczęki — nie może poszkapić sprawy przez takie coś, ale mrowienie nie ustępuje. Mózg obsiadły mu mrówki błyskawicznie się rozmnażające. Już włażą na oczy. Przegniłe krzaki wydmuchrzycy wymazują się w szare tło. Drewniany pal, wbity w ziemię naprzeciwko plutonu, rozpływa się w plamie wydm. Falkenstand nie widzi krzaków ani pala. Jeszcze przed wjazdem samochodu pal stał dwadzieścia metrów przed nim, teraz jest tam mgła. To przez to mrowienie. Już spłynęło kręgosłupem do odbytnicy i obsiadło krocze. Jezu drogi! Falkenstand pośladkami zaciska krocze, chce zmiażdżyć mrowienie, ale nic z tego. Mrowienie nie ustępuje. Falkenstand ratuje się, jak może. Ten skurwysyn, Ślimak! Pierdolony! Cholerny Ślimak! Ten parszywy Ślimak! Prowadzony do pala człowiek jest na pewno Ślimakiem, Falkenstand wierzy władzom na słowo. Dobrze spreparowanym na trupa, ale Ślimakiem. Odbytnica, jądra, członek swędzą mocniej. Falkenstand myśli o czymś innym. „Kolacja wigilijna była pierwszej klasy. Sledź z beczki, wino, dwie porcje kiełbasy, pół kostki margaryny...” Margaryny też zjadł dwie porcje. Założył się z kolegą o ćwiartkę margaryny, że zje śledzia z ośćmi, łbem — tak jak idzie do pospołu z piernikami miodowymi i margaryną. Teraz katastrofa. Nie może myśleć o kolacji, bo katastrofa. Przeskakuje myślami w inny świat. Truda, córka sąsiadów, była niczego sobie. Głupia jak but była. Gdyby nie matka wtedy, kiedy już dostał ją na strych, i te cholerne weki, na których Truda legła swoją tłustą dupą... Matka całe lato, od wiosny do jesieni siedziała w wekach, żeby zimą było co do żarcia... Jezu nie! Falkenstand nie może myśleć o żarciu, nie może o dupie, bo tragedia. Stara się myśleć o czymś innym. Na gwałt, o czymś innym. Klawisze podprowadzają Ślimaka do przewodniczącego Sądu Wojennego. Przeklęte klawisze, prędzej! Oficer odstawia swoją rolę z protokolarnymi szykanami. Oficer w robocie jest dokładny. Falkenstand się modli: — Boże, prędzej! — Oficer jest bardzo dokładny. Falkenstand błagalnie: — Boże, kopnij go w dupę! — Bóg nie słyszy błagań, jest zajęty przedstawieniem, mrówki tną odbytnicę w najlepsze. Radzą sobie lepiej niż on z kiełbasą Schmidta. Falkenstand decyduje się na kompromis: pod gaciami ma obcisłe spodenki gimnastyczne z długimi nogawkami... Ale jeszcze się nie poddaje. Jest twardym żołnierzem. Do kresu wytrzymałości ślubuje sobie być twardym. Klawisze podprowadzają Ślimaka do pala — okropne przedstawienie. Ślimak płacze. Nie może ustać na nogach. Jeden klawisz przypiera go do pala jak worek plew, drugi przywiązuje; Falkenstand jest na ostatnich milimetrach... Jeszcze ceregiele z papierosem i przewiązywaniem oczu, dopiero potem oficer oddala się na stronę. — Cel, pal! Grenadier pancerny Fritz Falkenstand strzela ze wszystkich rur naraz. Za oknem rozpościerał się wiecznie ten sam widok: dziedziniec z prostokątną rabatą w środku dostosowaną do symetrii zabudowań, wysoki żelazny płot okalający całość i dwa w kamieniu wykute lwy u bramy wjazdowej — wszystko, co z martwej natury widziało się z okna gabinetu dywizyjnej sekcji Abwehry. Natura żywa, ta poruszająca się po dziedzińcu, była dla majora Rettmeyera jeszcze mniej ciekawa. O każdym stałym mieszkańcu dowództwa dywizji w stopniu oficera major wiedział wszystko lub prawie wszystko. Życiorysy tych panów były na ogół bliźniaczo podobne. Studiując je odnosił wrażenie, że zostały napisane pod dyktando tego samego wykładowcy, stawiającego piszącym jednakowe wymagania w zakresie konstrukcji i merytorycznej zawartości, pozostawiającego im nieco swobody jedynie w stylistyce. Panowie oficerowie poruszający się po dziedzińcu i korytarzach tych zabudowań rzadko przyprawiali go o żywsze uderzenia serca. Wyjątków w tej regule było akurat tyle, aby wystarczyło na potwierdzenie jej istnienia. Te jednak nie zagrzewały tu długo miejsca. Prawa rządzące ludźmi działały z naturalną im bezwzględnością w tym zbiorowisku umundurowanych urzędników i skutecznie odsiewały w paszczę frontu wschodniego wszystkich, którzy wystawali ponad przeciętność. A ponieważ obecne leże dywizji znajdowały się w dostatniej Belgii, co silniejsze indywidualności, zwłaszcza doświadczone na froncie wschodnim, wolały raczej dostosować się do ogólnego tła. Tak zatem w stylowych zabudowaniach dowództwa nuda szła w zawody z pozerstwem urzędniczego zapracowania, przerywanego jakimś niecodziennym wydarzeniem. Wydarzeń radosnych, kończących się tęgą popijawą bywało coraz mniej. Za to częstsze były inne, mające charakter stypy, po których mina pozostawała rzadka, a humor wisielczy. Przed bramę z kamiennymi lwami zajechał samochód dowódcy dywizji generała majora von Werdena ibez zwykłej eskorty na motocyklach. Rozkaz dowódcy wojsk ,,Zachód”, feldmarszałka Runstedta, „prosi oficerów w stopniu generała o nieporuszanie się poza obrębem jednostki bez eskorty”. Dla generała von Werdena obrębem jednostki są zabudowania dowództwa dywizji, jest nim również obszar rozmieszczenia podległych jemu pułków obejmujący połowę Flandrii. Jeżdżąc bez eskorty generał stosuje się do rozkazów feldmarszałka, ponieważ ten nie rozkazuje, a prosi. Jest także w porządku wobec dowódcy grupy armii „B”, feldmarszałka Rommda, swojego najwyższego przełożonego na terenie Belgi, który żadnego rozkazu regulującego sposób poruszania się generała poza terenem dowództwa dywizji nie wydał. Jeden z ostatnich rozkazów Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych nakazuje wszystkim członkom tych wojsk stałe noszenie maski przeciwgazowej. Wartownicy otworzyli bramę. Samochód wjechał na dziedziniec. Wszyscy oddają generałowi honory. W wejściu do pomieszczeń prywatnych generała czeka jego adiutant. Generał nie patrzy na nikogo, wita się tylko z nim, po czym obydwaj znikają w gmachu. Jeden i drugi są bez maski przeciwgazowej. Parę dni temu pewien gefreiter nie oddał oficerowi honoru na ulicy. Ponieważ gefreiter — jak oświadczył znieważony oficer — działał złośliwie i był bez maski, został skazany na odkomenderowanie do kompanii karnej na Wschodzie. Wyjdzie z niej prosto do nieba. Samochód generała odjechał, na dziedzińcu zapanował normalny ruch. Major skupił swoją uwagę na baraku wartowni. O godzinie dziewiątej przychodzi pociąg z Ostendy. O dziewiątej. Nie później; pociągi w nie bombardowanej Belgii nie mają prawa się spóźniać. Pociągiem tym ma przybyć pewien gefreiter z La Coquette, w którego sprawie interweniował u niego oberleutnant von Koehler. Było dwadzieścia po jedenastej, a z wartowni wciąż nie dawano znać o przybyciu gefreitra. Major ziewnął. Czuł się przepity, zmęczony, najchętniej poszedłby eto łóżka. Wczoraj odbyło się małe przyjęcie wydane przez oberleutnanta Ratzeburga. Wszystkie przyjęcia w dowództwie kończą się potężnym bólem głowy; przyjęcia „małe” — najpotężniejszym. Takim było przyjęcie wczorajsze. Wzięło w nim udział nieliczne grono osób powiązanych ze sobą służbowo i funkcyjnie. Oberleutnant Ratzeburg jest zastępcą majora — tak brzmi jego funkcja oficjalne, nieoficjalnie zaś, o czym wiedzą wszyscy, jest łącznikiem cen- trali gestapo w Brukseli. Łącznikiem, wedle nomenklatury, „do spraw członków Wehrmachtu”. Nomenklatura wszystkich służb bezpieczeństwa Rzeszy jest bardzo eufemistyczna. Kiedy oberleutnant zameldował się ze skierowaniem, major nie od razu zorientował się, co przedstawiciel cywilnej służby bezpieczeństwa, jaką jest gestapo, ma właściwie robić w Abwehrze — wojskowej organizacji kontrwywiadu. Ale to zostało mu wytłumaczone. Koncepcja bezpośredniej współpracy obydwu organizacji, przyznawał później, nie była najgłupsza. Praca Abwehry wymaga stałego współdziałania z gestapo Formalnie rzecz biorąc, żołnierz podlega wyłącznie jurysdykcji wojskowej, praktycznie — tylko do czasu zainteresowania swoją osobą gestapo. Major był dość przezorny, aby nie roztrząsać zgodności tego układu z oficjalnym podziałem kompetencji. Ale najszczęśliwszy z posiadania „zastępcy” nie był. — Tylko dalej w ten sposób, drogi panie kolego, a widzę pana z jedną gwiazdką więcej — przepowiadał wczoraj Ratzeburgowi gruby facet z żandarmerii polowej, który wlazłby jeżowi w tyłek, zęby uchować się od wyczesywania partyzantów z rosyjskich lasów. — Pięknie, pięknie, gratuluję koledze sukcesu. Dokonał pan wielkiej rzeczy. Nie przesadzam, wielkiej, proszę mi wierzyć. — Strzał nad strzały! — mówił z teatralną emfazą przewodniczący sądu. — Wywąchać Ślimaka z tego belgijskiego gnoju i odstawić nam do rączki — absolutna dziesiątka! Zgadzam się z kolegą z żandarmerii. Bez zastrzeżeń! I tak do samej północy. Wazelina, ukłonik, uśmieszek, „ależ naturalnie, drogi panie kolego”, „święta racja”. Intelektualna elita dywizji... Śmietanka narodu... Panowie doktorzy prawa i innych chwalebnych fakultetów — wyrocznie sprawiedliwości, eks-radcy, nadradcy mizdrzą się do smarkatego przybłędy. I niech kto powie, że Hitler nie dokonał rewolucji! — Zadzwońcie na wartownię — odezwał się do protokolanta siedzącego cicho przy maszynie do pisania. — Albo nie — zmienił zdanie. „Zamiast babrać się we własnym kacu, lepiej wpierw wywąchać z Ratzeburga jego punkt widzenia na sprawę” — pomyślał. Chętnie stanąłby temu bydlakowi okoniem. — Najpierw połączcie mnie z panem oberleutnantem. Oberleutnant wyglądał świeżo. Jego chłopska, gładko wygolona twarz promieniała niewyczerpaną energią. Wszedł do gabinetu pewnym krokiem i od razu zabrał się do rozkładania przyniesionych ze sobą papierów. „Musi mieć coś w zanadrzu. Coś, o czym nic nie wiem — pomyślał major. — Pewnie znowu coś z własnego podwórka...” Ratzeburg w krótkim czasie zmontował własną dobrze pracującą siatkę kontaktów, której strzegł przed nim zazdrośnie. W sprawie Ślimaka wykazał się znajomością kompanii von Koehlera. Musi tam kogoś mieć — wywnioskował z tego major. Kogoś nielicho obeznanego z terenem i ludźmi. Tym kimś nie mógł być nikt z nowego zaciągu, to oczywiste. Ale i on miał tam już swego człowieka. — I co pan o tym sądzi? — spytał łagodnie Ratzeburga segregującego akta sprawy. Ta jego ignorancja! On, szef tej placówki, odzywa się jak do równego sobie, a ten łeb w papierach, jak gdyby nigdy nic. Paskudny bękart! Ale jago energiczne ruchy częściowo odpowiadały na pytanie. — Doszedł pan do czegoś konkretnego! — pytał nie zrażany milczeniem major. — Przed godziną telefonował dowódca podejrzanego, oberleutnant von Koehler. To znakomity oficer i zarazem niepoślednie nazwisko. Obartleutnant von Koehler, który jest kawalerem Krzyża Rycerskiego, podał dokładniejszą charakterystykę tego gefreitra. Czy pana to interesuje? — Dokładniejszą wyrobimy sobie sami — burknął Ratzeiburg nie odrywając się od papierów. — W pewnym sensie — zgodził się niechętnie major — tak. Chociaż w tym wypadku nie jest to zupełnie bez znaczenia. Oberleutnant von Koehler określił go jako żołnierza, za którego byłby skłonny poręczyć słowem honoru. W tym samym pułku walczyli pod Stalingradem, a ostatnio pod Kurskiem. Mieli tam moc wspólnych przeżyć, a jak pan wie, dla ludzi z pola sprawy te nie są bez znaczenia. — Dziewiętnastowieczne sentymenty! — odpalił podwładny majora, oberleutnant Ratzeburg. — Żołnierz a obywatel, w mojej opinii, to nie to samo. A tu chodzi o to drugie, w zakresie nas interesującym ważniejsze od pierwszego. Chyba pod tym względem jest pan ze mną zgodny? — Oczywiście, oczywiście! — przytaknął skwapliwie major. — W zakresie nas interesującym, niewątpliwie. Działalność polityczna człowieka rzadko ma związek z jego walecznością. Świadoma — zaznaczył z naciskiem. — Ale, ilu to ludzi ociera się na każdym kroku o potencjalne przestępstwo, nie biorąc w nim świadomego udziału. Nie sądzi pan, że i tym razem — przynajmniej dopóki tego nie ustalimy — należałoby założyć, że mamy do czynienia z przypadkowym kontaktem z przestępstwem i czy nie byłoby bardziej wskazane przybranie taktyki wyczekiwania i obserwacji? Oberleutnant Ratzeburg zaczął beznamiętnie wyczytywać z jednej z kartek: — Joseph Ślimak pochodził z tego samego miasta, mieszkał na tej samej ulicy, co i nasz gefreiter, a jeden i drugi udawali, w plutonie, że się nie znają. Czy to ma dla pana jakieś znaczenie? — To nie ma nic wspólnego ze sprawą! — zaprotestował major. Zadzwonił telefon, protokolant, który podniósł słuchawkę, zameldował, że gefreiter Bor jest już na górze. Ratzeburg dał znak, aby go jeszcze nie wzywać. Wczoraj, przy kieliszku, uzyskał od majora wolną rękę w prowadzeniu sprawy; przygotował się do tego. — Ze sprawą, nie — odrzekł — ale rzuca światło na tego człowieka, a to nie jest bez znaczenia. Zresztą możemy sobie to darować, otrzymałem z Centrali bardziej konkretne historie. — Nie dopuszczając majora do głosu zaczął je wypunktowywać: — Rodzina Baraczewskich współpracowała z podziemnym ruchem oporu kierowanym przez emisariuszy z Londynu... Podczas pobytu naszego gefreitra u Baraczewskich przebywał tam jeden z nich... Pan ten, wespół z najstarszym synem Baraczewskich, zorganizował napad na szefa tamtejszego gestapo, sturmbannführeraa Leidinga... Narzeczona Bora, Katarzyna Baraczewska, dotychczas się ukrywa, ale i ją dostaniemy... — Oderwał oczy od kartki. — Są to dowody wykluczające możliwość, aby Bor, traktowany jako członek rodziny Baraczewskich, nic nie wiedział o ich działalności. A jeżeli wiedział — nie współpracował, a tylko wiedział i nie zgłosił tego władzom — jest winny na równi z tamtymi. Stanął za plecami protokolanta gotowy do działania. — Pozwoli pan zacząć? Major przyzwalająco skinął głową. Dzień dzisiejszy zaliczył stanowczo do swoich słabszych dni. Czuł się rozdrażniany. Rozmowa z topornym Ratzeburgiem miała dla niego zawsze coś z wspinania się pod górę. Były to na ogół górki łatwe do pokonania, ta wydawała się szczytem Mount Everest. A nie miał jej jeszcze za sobą. Z rękami w kieszeniach spodni myślał, jak z tego pojedynku wyjść z ostatnim słowem. Dwugodzinne przesłuchanie zmęczyło go, jak gdyby to nie Bor, a on był podejrzanym. Okropne metody. A było to tylko przesłuchanie „wstępne”. Tylko pytanie — odpowiedź, pytanie — odpowiedź, żadnych rękoczynów. Brrr! — wstrząsał się major na myśl o metodach „gruntownego” przesłuchania przez gestapo. — Chciałbym go zabrać do Centrali — oświadczył Ratzeburg czerwony z bezowocnego wysiłku. — Jeszcze dziś, takie mam instrukcje. Chciałbym więc... — Ależ naturalnie, drogi panie kolego, nie mam nic przeciwko przekazaniu wam aresztowanego. Jak tylko... — major zawiesił głos — prześwietlimy nasze, po naszej linii wątpliwości. To kwestia najwyżej... dwóch tygodni. — Dwóch tygodni?! — zapiał Ratzeburg. — Może wcześniej, zobaczymy — odrzekł zmęczony major i zostawił swego energicznego współpracownika z papierami w ręku. Potrzebował samotności, aby przemyśleć sprawę. Siedząc w kasynie przy lampce wina znajdował ją „delikatną”. Chyba zbyt pochopnie dał von Koehlerowi słowo, że się nią zajmie. III Już na peronie zaczął jej opowiadać o sukcesie sturmbaninführera Leidinga. Irmgard wróciła z dwutygodniowego przeszkolenia w Berlinie. Emmerich nie mógł się jej doczekać. Cały otaczający go świat przewracał się do góry nogami. Wydarzenia goniły wydarzenia w tempie przekraczającym jego zdolność pojmowania. Sprawy dalekie stawały się z dnia na dzień bliższe. Wczoraj jeszcze pewne, w jedną noc odwracały się w niepewne, groźne. Tyle ich przewinęło się dookoła niego w ciągu jej nieobecności. Nie mogąc usiedzieć w domu, wybrał się po nią. Jeszcze wczoraj dworzec stał cały, dzisiaj leżał w gruzach; w biały dzień bandyci wysadzili go w powietrze. Na dworze szalała zamieć śnieżna, mróz trzymał powyżei trzydziestu stopni, ubrał się w gruby wartowniczy kożuch i pojechał. Samochód wlókł się przez miasto kompletnie zaciemnione, kierowca przystawał co chwila, żeby przetrzeć zamarzającą szybę; Emmerich klął wtedy na całego. Potworny, potworny kraj! Cała droga przez miasto i most na Wiśle wydawały się podszyte minami; odetchnął z ulgą, gdy znaleźli się na stałym gruncie. W ruinach zabudowań dworcowych wyszukał kwaterę policji kolejowej i tam poczekał na pociąg. Prowizoryczny barak pełen był żołnierzy wszystkich broni jadących do szpitali lub wracających na front. Opowiadających rzeczy tak przerażające, że Emmerich łapał się za głowę. — Boże, jak oni się nie boją, przecież to defetyzm! Czysty defetyzm! — pojękiwał. I radował się, że w kożuchu brali go za jednego ze swoich. Irmgard przyjechała wojskowym pociągiem zatłoczonym do niemożliwości. Z pomocą pasażerów wydostała się przez okno i wpadła wprost w jego ramiona. — Ach, dziecko moje! — uradował się. Przytulił ją mocno. Kiedy znaleźli się w samochodzie, natychmiast zaczął opowiadać. Sprawa była zbyt ważna, aby zwlekać. Każda uciekająca sekunda przybliżała niebezpieczeństwo. Potem wtulił się w kąt wozu. „Co ma być, i tak będzie” — myślał zrezygnowany, ale już z lżejszym sercem. Wszak nie był sam. Całe swoje życie poświęcił Irmgard. Zrobił dla niej wszystko. Gdyby nie wojna, zrobiłby jeszcze więcej. Teraz nadeszła jej kolej. — Napawasz mnie coraz większym wstrętem! — wybuchnęła w domu. — Wstrętem, oburzeniem! Gdybyś widział Berlin... Gdybyś widział tych biednych chłopaków wracających na front, musiałbyś spalić się ze wstydu! Tyle lat śmierdzisz na tyłach i zgrywasz się przed cywilami na bohatera, a gdy tylko co, to Irmgard... Było to nie do uniknięcia. Ona krzyczała, miotała wyzwiskami, on stał z głową potulnie spuszczoną i milczał. Jeżeli Irmgard się nie zmieniła, jest wciąż tą samą buntowniczą Irm, nie mogło być inaczej. Z nią trzeba łagodnie. Poskacze, pokrzyczy, a potem do rany przykładać. Sprawdził zaciemnienie okien i nie przerywając potoku słów córki zabrał się do gotowania wody. Jechała nie opalanym pociągiem — kombinował — w brzuchu jej pewnie też nie najgorzej burczy... Emmerich znał drogę do serca swojej córki. Na początek postawił przed nią szklankę mocnego grogu. Niech pociąga sobie łyczkami, niech pociąga, a jak się rozgrzeje, dostanie smakołyk: jajka na wędzonym boczku. Nie za tłustym, nie za chudym — takim w sam raz, dobrze uwędzonym. Pokrajanym w duże plastry, wysmażonym na wolnym ogniu i zalanym jajkami. Boczek przygotował jeszcze przed wyjazdem na dworzec. Teraz postawił patelnie na płycie, a kiedy plastry zaczęły skwierczeć — wbił na nie jajka. Zapach z patelni wypełnił kuchnie. Irmgard wciąż lżyła go od ostatnich. — Mam się podłożyć pod tę świnię, bo inaczej będzie z tobą źle, tak? — Przybrała pozę ulicznicy. — Proszę, proszę, Herr Polizeimeister Emmerich zmienił zawód... Ale zapach smażących się jaj już robił swoje. Myśli Emmericha biegły od patelni do córki, z niej do chrapiącej na całe mieszkanie żony i wracały do kuchni. „Jak dobrze — cieszył się — że ta krowa tego nie słyszy”. „Krowa” — nie „Żonka”, „Emcia”, „Pipcia”, „Cipcia”, „Dupcia” — jak w młodości ją nazywał. Przezwisko przyniosło mu ulgę. Przekładając jajka wyzywał ją w duchu od ,,krów cholernych”, „zdechłych”, „w mordę kopanych”, „świńskich”, „osranych”, najgorszych. „To wszystko przez to śmierdzące bydlę! Przez tę kupę gówien! To ta krowa wprowadziła tę babę w mój dom” — brał na żonie odwet za obelgi, jakie na niego spadały, i czekał sposobnej chwili do przejęcia inicjatywy w swoje ręce. Irmgard siedziała z tacą na kolanach i jadła. Łamała widelcem zesmażony boczek, nagarniała chlebem jajka i z zachłannością głodnego człowieka jadła. Emmerich lubił ją obserwować. Kiedy on siadał do stołu, żona stawała za jego plecami w nabożnej gotowości do obsługiwania go. On robił z Irmgard to samo, lecz dla samego podglądania, jak je. Żona nie wypowiadała się nigdy na temat sztuki jedzenia. Jedzenie dla niej było jedzeniem — czynnością spożywania darów bożych, niczym więcej; dla Irmgard było ono pasjonującym zajęciem. Emmerich lubił stawać z boku i przyglądać się. On też nie odgarniał talerza na bok. Lubił zasiąść do pełnego stołu i napchać się po sam czub. Ale jego sposób jedzenia był tylko zaspokajaniem głodu. Irmgard mawiała, że zachowuje się przy stole jak kajzerowski żołdak w okopie. Kajzerowski żołdak... Kiedyś siadł z zupą naprzeciwko lustra. Podnosił łyżkę do ust i szukał „kajzerowskiego żołdaka”. Skończyło się na grzmotnięciu talerzem o podłogę. W swoim sposobie jedzenia nie znajdował nic złego, ale też nic ciekawego; w sposobie córki — tak. Irmgard jadła jak dama. Lewa miłość Goebbelsa, bóstwo milionów kinomanów, dystyngowana Olga Czechowa, jadła tak jak Irmgard. Emmerich widział to na jej ostatnim filmie. Lecz teraz nie myślał o Czechowej, nie zachwycał się sztuką jedzenia. Każdy jego ruch był częścią szczegółowo obmyślonego planu. Na deser postawi butelkę koniaku. Gdy Irmgard dowie się o jego koncepcji, obrzuci go na pewno stekiem najgorszych wyzwisk. Ale koniaku nie odstawi na bok. Pół godziny później wyłuszczał swój plan. Prosty jak drut. Zresztą słowo „plan” wcale do tego nie pasowało. Wszystko, co córka miała zrobić, to zatelefonować do sturmbannführeraa Leidinga i następnie zaczekać, jak ten zareaguje. — A później? — głos jej był pogodny, jak gdyby w letni słoneczny dzień mówili o kwiatach — Też pytanie! — fuknął Emmerich — Resztę umie zrobić i najgłupsza! Irmgard długo się nie odzywała. Lizała koniak. Półleżąc na kanapie z nogami wyrzuconymi na fotel. Leniwie delektowała się wybornym płynem — ona mogła tak godzinami. Wędrowała wzrokiem po meblach, po rysunku dywanu, obrazach; ojca omijała. — Czy ty przypadkiem nie przesadzasz? — odezwała się wreszcie. — Nigdy nie uwierzę, aby Borowa miała z tym coś wspólnego. Co innego Julian, ale — wzruszyła obojętnie ramionami — co mnie do tego. Zresztą po co latał do tej dziwki Emmerich pospieszył z wyjaśnieniem — Nie o to chodzi, Irm, posłuchaj mnie dobrze. Ta stara już się pochwaliła naszym nazwiskiem. Juz wydostali z niej, żeśmy wtedy byli u nich. A nie daj Boże mocniej ją przycisną, nie wiadomo, co jeszcze wypaple. — Na przykład, co? — spytała Irmgard cicho. — Czy myślisz, że Leiding, gdyby mu się zachciało, nie wykorzystałby przeciwko nam tego... — Patrzyła na niego tak chłodno, tak przeszywająco, że stracił pewność siebie. — No, tego coś robiła z Borem. Tego... — Żołdackim gestem pokazał, co ma na myśli. Oczy Irmgard zmatowiały obrzydzeniem. — Tfu! — plunęła mu w twarz. — Ale mam ojca... Uderzenie spadło jak grom z jasnego nieba. Irmgard leżała na łóżku i ciężko oddychała. Była wyczerpana i przejęta przeżyciem. Skotłowane myśli nie dawały się uporządkować. Obracały się nieustannie wokół skończonych zapasów miłosnych. „Zaznałam szczęścia” — szeptała nieskładnie w pościel skopanego łóżka i po każdym słowie szukała innego, bo poprzednie wydawało się nie oddawać cudu, jaki przeżyła. Tyle słów cisnęło się jej do głowy. Mogłaby wstać i tak jak była — naga — wybiec na ulicę i krzyczeć: „Jestem szczęśliwa! Jestem królową szczęścia!” Mogłaby wykrzyczeć wszystko, co by tylko zechciał. Z rozmarzenia potrząsnęła czupryną. „Jutro powiem wszystkim obłudnicom, jaki Reinhard jest naprawdę”. Uśmiechnęła się czule. Co mogłaby powiedzieć? Co może powiedzieć głupim dziwkom, które opowiadając o Rednhardzie zataczały na czole koło i mówiły: „On jest... rozumiesz? Trzymaj się od niego z daleka”. Już nie miała wątpliwości, że mówiły tak tylko po to, aby Reinharda, najwspanialszego na świecie ogiera mieć wyłącznie dla siebie. Wierzgnęła radośnie nogami: Ogiera!... Z wszystkich słów uznania to wydawało się najlepsze. Pogryzionymi wargami powtarzała je we wszystkich konfiguracjach przymiotnikowych, jakie przychodziły jej do głowy. Ale to nie przynosiło ulgi, a przeciwnie: podniecało, działo się z nią coś dotychczas nie znanego. Jeszcze przed chwilą mdlała syta rozkoszy, zdolna do bezwładnego leżenia — tak opowiedziałaby swoje samopoczucie, gdyby błogostan pomiłosny dawał się opisać słowami. A oto znowu czuła się naelektryzowana pożądaniem, gotowa do nowego zwarcia. Poszukała rękami pościeli. Mogłaby modlić się do niego. Dziękować jak najhojniejszemu panu i mówić najczulsze słowa, wszystkie zaczynające się na mój... — Ogierze! — zaskowyczała w poduszkę. I wtedy spadło uderzenie. Sekundę przed ciosem w myślach jej wrócili poprzedni kochankowie. Nastroszyła się na nich: jacy tam kochankowie! Później, już po wszystkim, zastanawiała się nad mechaniką pracy mózgu, który w tak nieprawdopodobnym upojeniu, w całkowitym oddaniu temu jedynemu, jakie zna tylko kobieta, wywołał tamtych. Po co? Jak to się dzieje — pytała siebie — że w chwili doskonałego wypełnienia mężczyzną, kompletnego z nim zespolenia, w stanie absolutnej niemożliwości świadomego oderwania się od niego, nie- dopuszczenia do siebie najmniejszej myśli o kimś innym, jak na szyderstwo przeprowadza zimny rozrachunek. Pamiętała każdą sekundę. To była ostatnia, najostatniejsza myśl całkowitego oddania Reinhardowi, po której zalał ją ogień bólu. Cios trafił ją nie przygotowaną, leżącą na brzuchu z rozrzuconymi nogami; w tej pozycji po stosunku zawsze rozmyślała. Jeszcze nie uprzytomniła sobie, co się stało, gdy spadły następne razy. Oszalała z bólu zerwała się z łóżka i w zdenerwowaniu uderzyła głową w ścianę. Poczuła się jak osaczone zwierzę. Reinhard z bykowcem z ręku barykadował pokój, za sobą miała tylko kąt ściany. Trzask bicza wyzwolił w niej furię dzikiego konia. Nie bacząc na razy rzuciła się szczupakiem w jego podbrzusze, a kiedy skulił się omdlały z bólu, sięgnęła po bykowiec. Sturmbannführer Leiding przepadał za rosłymi kobietami. Irmgard wzrostem mogła iść w zawody z tancerkami z paryskiego Lido; zwinnością i siłą — z samym diabłem. Piękny Sturmbannführer der SS Reinhard Leiding lubił zadawać ból. Dała mu go poznać. Tnąc nagiego jego własnym pejczem, siekając na oślep, gdzie popadło, oddała za siebie, za wszystkie jego przeszłe i przyszłe ofiary. Kilka następnych dni czekała przygotowana na najgorsze. W końcu zmęczenie zmogło strach i kiedy wreszcie Leiding się odezwał, przyjęła telefon z wyzywającą determinacją. — Czego chcesz? — warknęła. Tylko obwieszczenie o końcu świata mogło przyprawić ją o większe zaskoczenie. Leiding błagał ją — nie wierzyła własnym uszom — o... nowe baty. Ale to było półtora roku temu — rozmyślała Irmgard, głowiąc się nad rozegraniem sprawy. Półtora roku temu Leiding za jedno spotkanie z nią obiecywał złote góry. Plunęłaby mu w twarz, gdyby wtedy odważył się stanąć na jej drodze. Ale to było półtora roku temu — stwierdziła niepewna, co robić. Podnosiła słuchawkę telefonu i kładła z powrotem na widełki, nie mogła się zdecydować. Czuła niesmak do wszystkiego, co niemieckie, a najwięcej obrzydzenia miała do własnych rodziców. Jękliwe zawodzenia matki miast przyspieszyć decyzję, wywołały bunt. Kim jest dla mnie ta gruba, czosnkiem śmierdząca baba? — pytała siebie nie pierwszy raz, ale pierwszy z takim zajadłym wstrętem. Nigdy nie widziała swoich rodziców w tak jaskrawych, niekorzystnych dla nich barwach. Kiedy przed czterema laty przywieziono ich do tego sześciopokojowego, kompletnie wyposażonego mieszkania, nie zadawała sobie nawet trudu, aby pomyśleć, do kogo ono należało i co z tymi ludźmi się stało. Właściciele mieszkania patrzyli na nią z fotografii, z olejnych portretów, jak przewracała w szufladach pełnych kobiecych fatałaszków. Śmiała się wówczas z oficera w paradnym mundurze polskiego kawalerzysty, siedzącego na koniu jak dumny huzar w latach napoleońskich. Ojciec śmiał się również. Pękał ze śmiechu. — Chcieli, gówniarze, wygrać z nami! — porykiwał rubasznie, stając dla porównania obok portretu. — Na koniach i z lancami przeciwko naszym czołgom... — Wówczas to było śmieszne. Wyobrażając sobie tego oficera szarżującego na koniu niemieckie czołgi — nie mogła powstrzymać uśmiechu. Matka aż chwytała się za brzuch. Wszystko wówczas w tym kraju było śmieszne. Wstydziła się za siebie z tamtych dni. Matka żyła swoim kuchennym światkiem wciąż nic nie rozumiejąc. Ale prawdziwy świat okazywał się większy od jej kuchni i tego mieszkania, które coraz natarczywiej przypominało, że zostało komuś zrabowane. Ale refleksje refleksjami, a życie życiem; wpadła na pewien pomysł. Pozornie niedorzeczny, ale to jej nie dziwiło; w końcu wszystko, co ją otaczało, było jedną wielką niedorzecznością. Aby nie działać na gorąco, przeczekała trzy dni. Telefon przyjął zastępca Leidinga. — Fraiilein Emmerich? Fraulein Irmgard, cćrka Polizeimeistra der Polizei, Emmericha? — upewniał się podejrzliwie długo, jak na znajomość jej głosu. Po chwili ciszy — mikrofon słuchawki zatkał dłonią — dodał: — Sturmbannführeraa Leidinga nie ma i nie będzie do końca dnia. Ale jeżeli to sprawa ważna, będzie osiągalny wieczorem. U siebie w domu... Odwiesiła słuchawkę już spokojna o najbliższe losy swoich rodziców. I nie tylko o nich. Po odłożeniu podsłuchu Leidinga ogarnęła panika. Irmgard się odezwała. Nareszcie. Ale co dalej? Irmgard miała skomleć o łaskę dla rodziców, błagać miała o posłuchanie. Zażądał szczegółowego odtworzenia rozmowy. Irmgard telefonowała ze swojej Nachrichtenzentrale czy z domu? — kazał to natychmiast sprawdzić. Irmgard, okazało się, nie telefonowała ze swojego miejsca pracy, w domu jej również już nie było. Kazał jeszcze raz nakręcić numer mieszkania Emmerichów. Po długim wyczekiwaniu, które wydało mu się wiecznością, telefon przyjęła matka. Zaklął siarczyście. Irmgard nic sobie z niego nie robi. Nic sobie nie robi z pana życia i śmierci stu tysięcy mieszkańców miasta. Zaczął nerwowo przemierzać gabinet. Za oknami trzymał trzaskający mróz, w gabinecie temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni, a on zaczynał spływać potem. — Kurwo przeklęta! — wściekał się. — Kurwo! — krzyczał raz za razem aż do zmęczenia. Rozdygotany siadł w fotelu. W stanie wyczerpania nerwowego odzywało się w czaszce głuche potęgujące napięcie; ratunkiem bywały zwykle cele z kobietami. Ale dzisiaj pomóc mu mogła tylko Irmgard. Zaufany kolega z wojewódzkiej centrali gestapo, napomykając o jego praktykach z więźniarkami, poklepał go po ple- cach. — Centrala wysoko ceni twoje oddanie się pracy. — Wierzymy w pana — mówił jego przełożony. — Wierzymy, że pan potrafi utrzymać w mieście porządek. „Porządek” leżał na biurku ułożony w stos pism czekających na podpis. „Więźniarki do Oświęcimia, zakładników na stryczek, opustoszałe cele zapełnić nowymi aresztowanymi. A w wypadku reakcji ludności — całą partię nowo aresztowanych publicznie rozstrzelać”. Tak widzi problem utrzymania porządku w mieście jego bardzo wymagający przełożony, który przed tygodniem objął tę placówkę. Jeszcze osiem dni temu pan ten urzędował w Monachium i zapewne — po godziwie spędzonym dniu pracy — szedł do swojej Bierstube na parę kufli piwa. „Ciekawe — myślał Leiding — jak długo pan ten będzie tutaj wydawał rozkazy bez oglądania się na swoje plecy?” Decyzje jego leżały na biurku. Pozostawało je tylko podpisać. Potem mógł jechać spokojnie do domu i czekać na Irmgard. Spokojnie?... Za ostatnią jatkę urządzoną mieszkańcom miasta dokonano na niego zamachu. Za rozstrzelanie w odwecie grupy Polaków wysadzono w powietrze dworzec kolejowy, dwa transporty broni, spalono kino wojskowe podczas wyświetlania filmu. Przeklęty kraj — Polska! Leiding spoglądał na kartki z nadrukiem „Geheime Staatspolizei” jak na czerwone, ociekające krwią upiory. Tylko podpisać — dumał posępnie nie mogąc pogodzić się z myślą, że tak prosta czynność jak położenie podpisu na dokumencie urzędowym zmusza go do głębokiego namysłu. Siedział w fotelu przygnębiony, nieszczęśliwy. Z przepychem urządzony gabinet wydał mu się zaułkiem, z którego wszystkie wyjścia prowadziły na wrogą ulicę lub do piwnic. Ale nie sięgnął po pejcz, jak zwykle robił w takim nastroju. Dzisiaj czeka na niego silniejsze przeżycie. O zmroku, w asyście wzmocnionej eskorty, udał się do domu. POORMOND Mr. Bancroft zajrzał znowu do zbioru prac publicystycznych Heinricha Heinego. Czytając marszczył swoje krzaczaste brwi. Słowa go przytłaczały. Były ciężkie, złowieszcze, a przy tym fascynowały nieprawdopodobną trafnością wizji. Od kiedy zabrał się do napisania przemówienia, jakie z okazji pewnego wydarzenia zamierzał wygłosić w Izbie Gmin, nie mógł się od nich uwolnić. Tę niegrubą książkę, oprawną w cienką skórę, znalazł wśród dzieł Rudyarda Kiplinga. Nie przypomniał sobie, skąd się ona tam wzięła. Przerzucając pobieżnie kartki, uwagę jego przykuł pewien artykuł. Mr. Bancroft nie wiedział, że Heine, wielki niemiecki poeta, rewolucyjny demokrata parał się również publicystyką. Krąg czytelników jego artykułów nie mógł być liczny; słowo pisane w owych latach nie rozchodziło się w milionowych nakładach jak obecnie. Mr. Bancroft żałował tego. „Historia — ważył w myślach — może potoczyłaby się inaczej”. Ale ponure widzenie rzeczy było przeciwne jego naturze. Zamknął z trzaskiem książkę i aby po nią więcej nie sięgać, schował w szufladzie bibliotecznej szafy. Była to imponująca konstrukcja z dębowego drzewa i szkła, wylansowana w latach trzydziestych przez londyński dom meblowy Barnetta, przyjemnie kłująca w oczy pozłacanymi grzbietami książek. Wiele z nich otwartych leżało na biurku, na niskim stole między klubowymi fotelami, na samych fotelach i dywanie. Obiektem najbardziej przykuwającym wzrok tej mnogości zapisanego papieru było pękate tomisko „Encyklopedia Britanmica”, otwarte na 432 stronie. Przynosiło interesujące wiadomości na temat nadawania tytułu szlacheckiego. Jeszcze do przedwczoraj Mr. Bancroft niewiele wiedział o detalach z tym związanych, o istniejących w Wielkiej Brytanii zakonach szlacheckich, o ewolucji samej ceremonii nadawania tytułu, ani nawet — o święta angielska ignorancjo! — o formułce wymawianej przy tej okazji przez króla. „...Współcześnie rycerz, odbierający tytuł osobiście, klęka przed władcą, który obnażonym mieczem dotyka jednego z jego barków i mówi: «wstań», wołając go jego imieniem, z dodaniem «Sir». Władca nie wygłasza przy tym żadnego przemówienia, jak bywało między XI a XVI wiekiem, nie mówi «Soys Chevalier Saint George», jak za czasów królowej Elżbiety I, żadnego «Avancez». Cała ceremonia ogranicza się do klęknięcia przed królem i...” „Rise, Sir Randolph!” Cudowna magia słów. Klęka się jako zwykły obywatel, a wstaje jako szlachcic Jego Królewskiej Mości Jerzego VI, głowy Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej; Brytyjskiej Wspólnoty Narodów składającej się z dominiów: Barbadosu, Ceylonu, Gambii, Gujany, Jamajki, Kanady, Malty, Mauritiusa, Nowej Zelandii, Sierra Leone, Trynidadu i Tobago, Związku Australijskiego; republik: Bostwana, Cypru, Ghany, Indii, Kenii, Malawii, Nauru, Nigerii, Pakistanu, Singapuru, Tanzanii, Ugandy, Zambii; niezależnych monarchii: Lestoto, Malajzji, Samoy Zachodniej, Suazi; państw stowarzyszonych: Antiguy, Dominiki, Grenady, St. Christopher-Nevis-Antiguilly, St. Lucii, St. Vincent; protektora Arabii Saudyjskiej, Egiptu, Iraku, Jemenu, Sudanu, tuzina szejkanatów nad Zatoką Perską, setek wysp i wysepek Oceanii, Morza Karaibskiego, oceanów: Spokojnego, Atlantyckiego, Indyjskiego... Uf, ale się tego nazbierało! „Wstań, szlachcicu, wierny rycerzu Władcy Połowy Świata”. Tak dramatycznie Mr. Bancroft tego nie brał. Wniosek Winstona Churchilla o nadanie mu szlachectwa i tytułu Rycerza i Komandora Orderu Imperium Brytyjskiego pięknie wieńczył jego karierę polityczną. Zamierzał uczcić to przemówieniem w Izbie. „Współczesny angielski gentelman to produkt natury, żyletki do golenia, łazienki, dobrego kindergartenu i jeszcze lepszego krawca. No i szkoły. Cambridge, Oxford — ujdą, ale katapultą do ministerialnego stolca jest dopiero Eton. Dzisiaj ludziom stawia się wymagania; rozwój przemysłu tego dokonał i podniesienie stanów niższych — proletariatu, jak Marks nazwał hołotę. Jeszcze osiemdziesiąt lat temu Anglia była kuźnią świata. Przypadały na nią cztery piąte światowej produkcji przemysłowej. Francja wówczas zabawiała się w powtórkę napoleonizmu, Ameryka zajęta była odstrzałem Indian, Rosja tkwiła głęboko w absolutyzmie, a Niemcy przystępowały dopiero do industrializacji. Żeby zasiąść w tej czcigodnej Izbie, wystarczyło wtedy być dobrze urodzonym nierobem” — tak, jeszcze w gabinecie premiera Baldwina, zaczął swe przemówienie wybrany w wyborach uzupełniających przedstawiciel okręgu Upperhill, Jennis Highate, piąty wnuk księcia Weighmore of White Swan Castle, znany w kołach złotej młodzieży londyńskie] dandys pozujący na Oskara Wilde’a, nie tylko ubiorem... Posłowie przyjęli przemówienie rzęsistymi oklaskami. Swoim ciętym językiem i wyrafinowanym cynizmem Highate niezwykle szybko, jak na nowicjusza i swój młody (dwadzieścia pięć lat) wiek, zdobywał przychylność i z pewnością piastowałby dzisiaj tekę w rządzie koalicyjnym, gdyby ekstrawagancja jego nie podszepnęła mu dość udanego naśladownictwa ówczesnego księcia Windsoru i późniejszego króla Edwarda VIII również w zafascynowaniu panem Adolfem Hitlerem. Cynizm, przemyślnie zawoalowana obłuda, skromność i brawura witane były przez posłów zawsze z uznaniem. Wszystkie te cechy razem wzięte kłócą się ze sobą. Ekstrawagancja i skromność; ekscentryzm i powściągliwość; mądrość i zarozumiałość; bogobojność i zuchwałość; cynizm jako cnota... Z wyjątkiem retoryki, która przydaje blasku każdej skórze, same przeciwieństwa. Ale te dodają ludziom barw. Im oryginalniejszy sposób bycia, tym większe zbiegowisko. Im ostrzejsza z większej świętości kpina, tym głośniejsze brawa. Kpina z wielkości — bronią rządzonych przeciwko rządzącym. Kpina — najdoskonalsza z broni i ataku, i obrony. Nie poparta inteligencją i poczuciem humoru — uśmierca. Jak długo w senacie rzymskim pojedynkowano się na słowa — Imperium Romanum rozkwitało. I słabość ludzka, i wilcze pazury, jeżeli we właściwej okazywane chwili, zyskiwały sobie zawsze poklask. I serce. Anglicy je mają. Zawistni utrzymują, że serca ich są jednakowe dla koni, psów, kotów, ptaków i ludzi. Gdyby się zastanowili, zawarte w tym szyderstwo podnieśliby do godności cnoty. Serce — motorem życia. Jedynym. Chronić je trzeba jak skarb najdroższy. Jak świętość największą. Jak Boga, którego się nie widzi, lecz wierzy w jego istnienie. Noszone na dłoni, sczeźnie. Użyczane do woli, szybko się wyczerpie. Wyważać je trzeba rozumem i nie rozdawać, a okazywać. W sposób przemyślany. Podnoszący dusze silne, chwilowo osłabłe. Inne, chcące na nim żerować, pożrą je i prędzej czy później i tak zdechną. Tak z sercem wobec ludzi. Co innego wobec zwierząt zdanych całkowicie na człowieka. Tymi słowami Mr. Bancroft zwykł rozgrzeszać ułomności innych i swoje, wady rzeczy, braki panującego porządku społecznego. Wyjątkiem były tylko natura i... Stara, odwieczna Anglia. Wystająca z toni morskiej wyspa niewiele większa na mapie świata od paznokcia. I świata korona! Wśród wzniosłych przymiotników, jakie Mr. Bancroft miał dla swego kraju, były i mniej szlachetne, jak na przykład: „władcza”, „chytra”, „podstępna”. Ale te nie umniejszały jego dumy z kraju ojczystego. Za megalomana ani rasistę Mr. Bancroft się nie uważał. Świadomość ta uwalniała go od posądzeń o małostkowość i pozwalała na wyrozumiałe spojrzenie na wszystkich urodzonych na południe, zachód i wschód od Wysp Brytyjskich. Anglicy, przyznawał, różnią się z pewnością od Latynoeuropejczyków, Germanów, Skandynawów, chociaż mają wiele wspólnych cech. Plemiona te przewalały się przez tę Wyspę i zostawiały po sobie ślady; kobiety wszędzie padały łupem zdobywców... Ale czym się różnią? Nie chcąc popełnić grzechu pychy albo palnąć prostackiego głupstwa, niełatwo przyszłoby mu na to odpowiedzieć. Tłumaczenie twórczych predyspozycji narodu w zależności od miejsca urodzenia na Ziemi jest tak samo niebezpieczne jak ocena jego prawa do życia według wyznawanej wiary czy doktryny politycznej — wszystkie te rzeczy są subiektywne i niechybnie prowadzą na manowce, za których skutki płaci się zawsze krwią. A więc różnią się czy nie? Europejczycy kontynentalni lubują się w wikłaniu spraw oczywistych, stawianiu pytań, na które historia odpowiedziała juz dawno. Od tysięcy lat panuje ziemska hierarchia narodów. Ma ona konstrukcję piramidalną. U jej podstawy znajdują się narody stojące na najniższym poziomie rozwoju społecznego. Piętra wyższe zajmują narody wyżej rozwinięte, i tak dalej, i tak dalej aż do samego szczytu, gdzie jest miejsce tylko dla jednego narodu. Tak było zawsze, kiedy o pozycji narodu decydował poziom sił wytwórczych, a nie potęga militarna, która — choć wywodzi się ze stanu sił wytwórczych — na pewnych etapach rozwoju ogólnego ludzkości stanowiła czynnik równie decydujący. Poza tymi przypadkami od zarania cywilizacji ludzkości przewodził naród najwyżej rozwinięty. Wśród narodów europejskich pozycję tę zajmowali Grecy, po nich Rzymianie.. Historia ostrzega przed straszliwym skutkiem braku takiego narodu-przewodnika, kiedy po zburzeniu Rzymu nastąpił regres kultury, a ludzkość pogrążyła się w mrokach średniowiecza. Renesans wytworzył zapotrzebowanie na siłę motoryczną, która byłaby w stanie wyrwać ludzkość z letargu. Portugalii, a potem Hiszpanii nie stać było na przeciwstawianie się obskurantyzmowi Kościoła rzymskiego, dokonała tego Anglia. „...Był to już koniec przeglądu i wojsko wśród deszczu poczęło wracać na kwatery. Orkiestra piechoty rżnęła marsza: Zwierzęta szły dwójkami wraz — Raz-dwa! Raz-dwa! Zwierzęta szły dwójkami wraz, zwieszając smutnie karki; szedł koń i słoń, i wół, i muł, i wielbłąd się za nimi snuł — by przed ulewą umknąć w czas, dwójkami szły do arki! Hurra! W tej chwili posłyszałem, jak stary, szpakowaty i długowłosy Azjata, szejk plemienny, przybyły w orszaku emira, zasypywał pytaniami oficera-krajowca z naszej armii: — Powiedz no mi, w jaki sposób wykonujecie te wszystkie cuda? — Wydaje się rozkazy, a oni słuchają — odpowiedział oficer. — Czyżby i zwierzęta były równie mądre jak ludzie? — zapytał szejk. — Znają posłuch równie, jak i ludzie. Muł, koń, słoń i wół słuchają swych poganiaczy, poganiacze słuchają podoficera, podoficer porucznika, porucznik majora, major pułkownika, pułkownik brygadiera, który podlega wicekrólowi pełniącemu służbę w imieniu cesarzowej. Tak to się wszystko odbywa. — Gdybyż tak było w Afganistanie! — odezwał się szejk. — Tam każdy słucha tylko własnego widzimisię! — I z tej przyczyny — odpowiedział oficer-krajowiec, podkręcając wąsa — wasz emir, którego nie słuchacie, musi tu przyjeżdżać i czekać na rozkazy naszego wicekróla”. Mr. Bancroft uśmiechnął się. Swoje duże dłonie z pokrzywionymi artretyzmem palcami, którego nabawił się w okopach Flandrii, wsparł o kamizelkę, kciuki wetknął w kieszenie i uśmiechnął się. Wspaniały Kipling! Największy piewca imperialnej potęgi Anglii! Ciekawe — czy pisząc „Księgę dżungli” znał wizję Heinricha Heinego? Europa w owym czasie nie stanowiła tak zacisznego zakątka, aby tak światły mąż stanu jak on nie myślał o przyszłości. Czołowa pozycja Wielkiej Brytanii w świecie opierała się na solidnych podstawach. Zapewniały ją potęga przemysłowa, niezmierzone zasoby ludzkie i surowcowe Wspólnoty oraz Home Fleet, ta od stuleci nie pokonana Władczyni Mórz i Oceanów, broniąca dostępu do Wyspy każdemu śmiałkowi — z tej strony Anglii nic nie zagrażało. Ale kontynent europejski nie spał. Lata po wojnie prusko-francuskiej przyniosły powstanie Cesarstwa Niemieckiego rządzonego przez kanclerza Bismarcka, który nie ukrywał, że podstawowe zagadnienie państwa rozstrzyga się żelazem i krwią; Francja, po sromotnej klęsce nad Sedanem, nabierała oddechu do wzięcia odwetu; zawsze spokojna powierzchnia imperium cara Wszechrosji zaczynała się burzyć — jakże niepodobny był to obraz do Europy z lat Heinego. Na niebie widoczne były oznaki zbliżającej się burzy światowej; powstawaniu „Księgi dżungli” towarzyszyły już pierwsze błyskawice. Kipling nie mógł ich nie dostrzegać. Jak natomiast Heine — w ciszy legitymizmu i ładu politycznego Świętego Przymierza — wywąchał nadciąganie na Europę odoru rosyjskiego potu, tego Mr. Bancroft nie rozumiał. W pewnej chwili wydało mu się, że czuje go w swoim gabinecie. Rozejrzał się niespokojnie dokoła. „Odór rosyjskiego potu” unosił się z dywanu, na którym dopalało się jego cygaro. Podniósł je i tlące się włosie przydeptał butem. „To zmęczenie — pomyślał. — W tym stanie umysłu nic rozsądnego do głowy mi nie wpadnie. Trzeba się przejść”. A poza tym zaczynała na nim ciążyć złowieszcza wizja niemieckiego poety z pierwszej połowy ubiegłego wieku. — Jest dość chłodno, przeziębisz się! — usłyszał za sobą głos żony, zawsze pełen troski o domowników. — Tak, tak, kochanie — mruknął i nie oglądając się ruszył przed siebie. W powietrzu wisiał przyjemny chłód. W suche grudniowe dni, takie jak dzisiejszy, chłód ten kładł się na twarz orzeźwiającym plackiem, wyostrzał spojrzenie i — jeśli widoczność była dobra — odsłaniał piękno krainy poormondzkiej aż po kraniec Battery — na południowym wschodzie i wzniesienia Kirby Hill — na północy. Kiedy był już na ulicy, rzucił machinalnie okiem na dom. Był to szesnastopokojowy budynek, wolno stojący, o elewacji prostej, w parterze licowany cegłą klinkierową, wyżej nakrapiany tynkiem szlachetnym. Umieszczenie na stoku wzgórza dodawało mu wysokości, której brakowało jego poprzedniemu właścicielowi, i okazałości godnej jego fortuny. Architekt Weldon, projektując go, jakby przeczuwał smak jego obecnego użytkownika i wyperswadował kupcowi ozdobienie kaskadowo spadającego ku ulicy stoku gipsowymi figurami dziewic w zwiewnych tunikach uciekających przed koźlonogim Panem, pompatycznymi popiersiami cezarów rzymskich i całym antycznym kramem, w którym tak bardzo gustowali nowobogaccy ery wiktoriańskiej, na rzecz niskopiennych kwietników z obrzeżami z piaskowca i płyt z tego samego kamienia wyścielających rozległy taras. Całość zamykał rząd młodych klonów, zasadzonych kilka lat przed wojną, a jeszcze przed nimi — jak na straży prywaty posesji — stał żołniersko przycięty żywopłot. Frontowe wejście do budynku owijał bluszcz kalifornijski, pnący się na drugą kondygnację. Kolorowo oszklona weranda w stylu Tudora i trójdzialne okna dopełniały całości, która, choć przestrzennością dominowała nad innymi domami w tej części miasta i przyciężkawa, nie porażała bezdusznością ani też zbytnią pretensjonalnością. Jak architekturę tę udało się Weldonowi wmówić próżnemu kupcowi, pozostało jego tajemnicą. Faktem jest, że właśnie ona zadecydowała o wyborze pana Bancrofta, który zamierzał nabyć „coś nie rzucającego się specjalnie w oczy, a przy tym, pan rozumie, odpowiedniego dla moich przyszłych gości. A będą to gentelmeni o nie byle jakim znaczeniu politycznym...” Z szerokich okien gabinetu, mieszczącego się na piętrze, rozpościerał się widok na krainę poormondzką. Przebywając w nim Mr. Bancroft często przerywał pracę, żeby odżywić duszę pięknem rodzinnej ziemi. Nie wyrażało się ono nieprzebytymi lasami, które przetrzebiono w Anglii nieliche dziesiątki lat przed jego urodzinami, ani bezkresem gruntów ornych — tych tutaj nie było nigdy w nadmiarze; nie opływały tej ziemi również grzywacze Morza Północnego, do którego w linii prostej było sporo mil, ani zdobiła imponująca architektura — nie z tego świata pochodziło piękno Poormond. Odbierane obcym okiem wyrażało się w ciekawym usytuowaniu na wzgórzach nad bystrą Swale w masywie ruin prawie tysiącletniego zamczyska i chyba w mnogości skał, z których je zbudowano. Tych nigdzie tu nie brakowało. Oblepione zgniłozielonymi porostami wystawały z dna rzeczki nieforemnymi bryłami, stanowiły jej podłoże i urwiste brzegi, były budulcem dla domów i krętych uliczek zbiegających się na placu Rynkowym. Typowe angielskie miasteczko powiatowe — powiedziałby obcy przybysz. Może dodałby: „Lovely, well, quite lovely” i pojechał dalej na północ podziwiać szczątki wału przecinającego Wyspę, postawionego jeszcze przez cezara Hadriana. Ale nie skałami Swale, architekturą budowli ani rzeźbą terenu zachwycał się Mr. Bancroft. Piękno, które znajdował w tej krainie, żyło w jego sercu syna tej ziemi. W krwi i boleściach matki zrodzony zostałeś. Żyć będziesz w znoju i krwi własnej! Historia hrabstwa York zaczyna się wraz z podbojami Normanów i przez długie wieki pisana była krwią; surowym ojcem był twórca. Dla ludzi tu urodzonych serce miał twarde jak te skały, z których kazał im stawiać domostwa swoje. Lecz zamysły jego są niezbadane. Po dniach pracy przyszły dni płacy. W pokorze składał naród daninę ze znoju, z godnością przyjął chwałę. Chwałę nad chwały. Grecy kulturą swoją ożywili garść ziemi; Rzymianie płaszcz swoich praw rozciągnęli na szmat Europy i brzegi Mare Mediterraneum — daleko dopłynęli na swoich łupinach; mężowie tu urodzeni, na fregatach niewiele większych od rzymskich galer napędzanych tym samym paliwem, opłynęli wszystkie kontynenty. Ten, co po drogach dżungli w przód Rozumną Żabkę czule wiódł, Zaklina cię: praw ludzi strzeż! A jak po świeżym tropie zwierz, Tak ty po szlaku prawa wciąż I dniem, i nocą śmiało dąż; Nie cofaj się, nie skręcaj w bok, Lecz wprost przed siebie stawiaj krok... Kiedy pisano te słowa, oni przemierzyli już cały świat. Ci, co kroku dotrzymać im nie mogli, mówią dziś: „podbijali”, „niewolili”, „mordowali”, „bezwzględni, nielitościwi, nienasyceni byli”, „to oni wynaleźli obozy koncentracyjne!” Szakale wyją zawsze, gdy karawana idzie, prawda jest inna. Nie podbijali, a światłem swo- jej kultury ciemności rozpraszali Nie mordowali, a plewy od ziarna odcedzali. Nie niewolili, a prawo wdrażali. Nie bezwzględni, nielitościwi, a surowi jako ojciec sprawiedliwy byli; już wtedy myśleli o przyszłości. Mr. Bancroft nie cierpiał na negro- czy azjatofobię. Wychowany w cichym Poormond leżącym na uboczu od centrów przemysłowych i handlowych południa, zachodu i środkowej Anglii nie stykał się w młodości z tak liczebnymi grupami kolorowych ludów Imperium, aby się do nich ustawić. Nastąpiło to później, po ukoń- czeniu Royal Military College w Sundhurst, kiedy z gwiazdką podporucznika 1 North Riding of York Pułku Piechoty desygnowany został najpierw do Ugandy — w brytyjskiej Afryce wschodniej, a następnie do Bengalu. Tam zastał go wybuch pierwszej wojny światowej. Jego kontakty osobiste z Murzynami należały w zasadzie do wzrokowych. W służbie wydawał rozkazy wyłącznie za pośrednictwem białego podoficera, poza służbą — w klubie czy przy stole wystarczyło wskazać kelnerowi wybrane pozycje z karty dań. Do obsługi dobierano najinteligentniejszych żołnierzy pochodzących z rosłych pasterzy plemienia Bantu. Były to dość rozwinięte typy. Nie przypominał sobie, aby choć raz musiał uzupełniać życzenie słowami, to samo ze służbą osobistą Do Bengalu przybył już w randze porucznika. W tym piekle nędzy na ziemi (po umiarkowanej klimatycznie i zasobnej jak na afrykańskie stosunki Ugandzie) każdy Brytyjczyk jest dla krajowca panem nietykalnym — sahibem. Istotą wyższą od sahiba jest tylko Allach. Tym w Bengalu wschodnim był oficer brytyjski. A co Allach wie o swoich wier- nych? Widziani z jego wyżyn mnożą się, składają mu hołd i żebrzą. Każdy o coś. Żadnemu nie wystarcza to, co ma. Masa przyziemnych płazów — myśli pewnie Stwórca Świata i wcale ich już nie wysłuchuje. Allach- Bancroft nie mógłby powiedzieć o nich nawet tyle. Przyziemne płazy? Na pewno nie — ludzie! Tacy sami jak wszyscy, tyle że... W sprawach dotyczących człowieka Mr. Bancroft unikał drastycznych określeń. Nawet, kiedy nosił mundur. W swej karierze oficera brytyjskiej armii imperialnej widział w Bengalu, do czego zdolne są masy wygłodniałych ludzi. Świat nie jest tak wielki i zasobny, jak jeszcze do niedawna się wydawało. Żyje na nim garść białych otoczona morzem ludów kolorowych. Europa jest maleńkim półwyspem. Nie oddzielona od bezkresów Azji nieprzebytymi górami ani głębiami mórz, bogata i syta kusi obcych zdobywców. Dopóki siłą pociągową ludzkości był koń, a środkami transportu galera i wóz na drewnianych kołach, w granice jej wdzierały się tylko resztki szarańczy ze wschodu, już wycieńczone drogą; łatwo było się z nimi rozprawić. Ale moc Euiropy, jej kultura i cywilizacja, przekazane innym, stała się jej słabością. Siła rodzi zawiść — taki jest ludzki porządek rzeczy. Chcąc ją zachować, źródła jej należy strzec jak źrenicy oka. Gdyby Samson nie zdradził Dalili swej tajemnicy, nie ległby pod gruzami świątyni Dagona. Mocarna wczoraj Europa, zostawiona sobie, trzeszczy dzisiaj pod ciosami Moskwy. Jak straszny byłby jej los, gdyby nie odwaga i mądrość mężów tej Wyspy, którzy synami swymi zasiedlili całe kontynenty. W orbitę kultury europejskiej włączyli najżyźniejsze obszary świata. Stworzyli całkowicie nową cywilizację. I dzięki temu ją obronią. Na przekór wszelkim przepowiedniom! „Ten Heine zbyt przesadnie utkwił mi w głowie — skarcił się Mr. Bancroft. — Wszystkie moje myśli skażone są jego przeklętą wizją, wprost obsesja. A przecież to produkt gorącej głowy. Facet musiał być porządnie egzaltowany i politycznie niewyrobiony, żeby w okresie słabnięcia mocarstwowej pozycji Rosji, potwierdzanego klęską w wojnie krymskiej, zakładać jej ekspansję na całą Europę”. Czuł mętlik w głowie. Rześkie powietrze, po londyńskich smogach, zacinajkach deszczowych i ziąbie aż korciło do przymknięcia oczu i popuszczenia wodzy marzeniom. Izba, jak rzadko kiedy w komplecie... Na ławach rządowych plejada tuzów z wciśniętym w fotel Churchillem, patrzącym spode łba wzrokiem dumnego księcia wśród płazów, i lwa szykującego się do rozmiesienia ujadających psów... Obok niego łysy, w czarnym ubranku z haka i sztywnym kołnierzu Attlee, wyglądający bardziej na woźnego szkoły niż na przywódcę labourzystów; gruby, wiecznie spocony Ernie Bevin szepce coś do ucha wytwornemu Edenowi — jakie przeciwieństwo! Churchill, Eden i ta dwójka deputowanych świata pracy (strach pomyśleć, dokąd zaprowadziliby kraj, gdyby kiedyś przejęli władzę). Speaker wycisza rozgadane ławy poselskie. „Głos ma przedstawiciel okręgu Poormond, wielce szanowny sir Randolph!” Sir... Pięknie, pięknie, ale co im powie? Sześćset mózgownic uczulonych na patos, wrażliwych tylko na ból swej własnej głowy, bez cienia szacunku dla czyichś zasług, nieufnych, gotowych dla znalezienia dziury w całym, do przenicowania samego Pana Boga. Z czym do takich? Z pięknem ziemi poonmondzkiej albo wkładem jej synów w chwałę i wielkość Brytanii? Wzniosłe myśli, jakim poddawał się bezwiednie, uleciały i zostawiły po sobie zwątpienie, czy zrobi? dobrze wybierając się do Tima Wilkinsona. Ten filut wyczuje jak nic jego nastrój i nieźle sobie na nim użyje. Przecinając ulicę spostrzegł obelisk wzniesiony ku czci poległych w wojnie krymskiej. Zatrzymał się i popatrzył. Niewysoki słup czworoboczny wciśnięty we wnękę wąskiej uliczki, ledwie rzucał się w oczy. „Wojna krymska... — Mr. Bancroft cofnął się w historię. — Brygada lekkiej kawalerii dowodzona przez lorda Lucana przeprowadziła tam legendarną szarżę na pozycje artylerii rosyjskiej, zdaje się pod Bałakławą. Potem rozegrano dwie czy trzy bitwy, pooblegano Sewastopol i Rosja, wielka Rosja, która czterdzieści lat wcześniej rozgromiła armie Napoleona, padła na kolana. Nierówny kraj. A Heine w tym czasie...” Uczulenie na wizję poety przybladło. Jego śmierć zbiegła się z klęską Rosji. Wcale się temu nie dziwił. — Polegli... Eupatoria... Krym... Ośmiu szlachetnych synów Poormond — z trudem odcyfrowywał porośniętą mchem, słabo widoczną inskrypcję. Wyciosany ze zwykłego kamienia obelisk miał ze dwa jardy wysokości („fundatorzy — pomyślał sarkastycznie — piekielnie liczyli się z groszem!”), niewiele różnił się od słupa ogrodzeniowego. — Hm... — mruknął. — Rozpamiętywanie wojny, kiedy groźba już za plecami, nie jest w tym kraju popularne. Dobrze to wiedzieć. II Major Żeńskiej Służby Pomocniczej w Lotnictwie Królewskim, Jane Bancroft, wysiadła ze swego małego austina i pojechała do budynku dowództwa lotniska. Kroki Jane nie znamionowały pośpiechu. Przed zniknięciem w hallu rozejrzała się po pustym niebie. Dzień był piękny. Pogoda taka panowała już piąty dzień z rzędu — doskonała do latania. Ale na lotnisku nic specjalnego się nie działo. Bombowce, otoczone mechanikami i służbami technicznymi, stały nieruchomo na swoich stanowiskach na skraju lotniska. Widziane z daleka wyglądały jak wielkie cygarzyska z przylepionymi skrzydłami, zbyt słabymi, aby je mogły udźwignąć w powietrzu, zanieść nad Europę i sprowadzić bezpiecznie z powrotem tu — do Scorton. Dzisiejszej nocy niektóre skrzydła okazały się do takiego wyczynu rzeczywiście za słabe. Mijając salę odpraw Jane spostrzegła oficera operacyjnego. Cofnęła się o dwa kroki i niezauważona obserwowała, jak na dużej czarnej tablicy z nazwiskami personelu latającego wypisuje coś kredą. Hali i sala świeciły pustkami. Z kantyny ani z pokoju dowódcy dywizjonu, majora Hundswella, nie słychać było zwykłego o tej porze gwaru. Nad całym lotniskiem, w barakach mieszkalnych załóg, w budynku dowództwa panowała cisza. Tylko na składowiskach bomb, oddalonych od zabudowań, rozładowywano wagony. Ale stamtąd również nie dochodził zgiełk pracy. Nie spieszono się. Wczesnym rankiem dywizjon wrócił z akcji. Do następnej mechanicy muszą dokonać niezbędnego przeglądu i konserwacji maszyn, ekipy techniczne zakwalifikować uszkodzone do naprawy albo na złom, a to jest czasochłonne. Ludzie muszą dostać sprzęt bezwzględnie pełnosprawny, w powietrzu nie ma żartów. Zza oszklonych drzwi Jane śledziła ruchy oficera operacyjnego. Dzisiaj służbę tę pełnił łan — kapitan łan Fraser, prawie dwumetrowy, flegmatyczny Szkot rodem z Nowej Zelandii, który bez wysiłku dosięgał szczytu tablicy. W zwolnionym tempie, jak wszystko u niego, odczytywał z kartki nazwiska, szukał ich na tablicy i dopisywał z boku jedno słowo: missing. Capitan Bronisław Klosin — missing; Leutnant John Guide — missing; Major Archibald Hundswell — missing. Przy dwudziestu ośmiu nazwiskach oficer naniósł to słowo. Słowo-zagadka. Czytane w lewo czy w prawo nie zabija nadziei. Zaginiony. Nie zabity, ranny, po prostu nie powrócił do bazy. Może znajduje się jeszcze wśród żywych. Nie w powietrzu — na tak długo maszynie nie starczy paliwa. Ekipy ratownicze z Coastal Command wciąż jeszcze przeszukują morze. Jeżeli znajdą zaginionych, zawiadomią lotnisko. Jutro tablica zostanie przepisana. W miejsce nazwisk z dopiskiem „missing” wpisze się nowe i znów będą na niej przez dwadzieścia cztery godziny po powrocie dywizjonu z kolejnej akcji. I tak wkoło, aż do iskończenia wojny. Miliony par młodych ludzi w Ameryce, Wielkiej Brytanii, w Krajach Wspólnoty i innych krajach, z błogosławieństwem rodziców lub bez, na swoją radość albo zmartwienie spłodzą dziś człowieka. Za dwadzieścia lat — jeżeli świat się nie opamięta — człowiek ten wciągnie mundur lotnika, inny człowiek wpisze go na czarną tablicę personelu latającego, a jeszcze inny przy jego nazwisku dopisze: missing. Słowo to prześladuje wszystkie lotniska w Wielkiej Brytanii. Jest utrapieniem kraju. Dość niezrozumiałym. Na pierwszy cel zmasowanych nalotów na Niemcy poszły zakłady lotnicze. Przeprowadzono dziesiątki ataków na główne ośrodki przemysłu lotniczego. Zdjęcia wykonane przez samoloty rozpoznania pokazują je w gruzach. A przeciwko bombowcom wylatują wciąż nowe formacje myśliwców. Skąd Luftwaffe je bierze? Niemcy już nie są w stanie napadać z powietrza na Wyspę, ale skóry swojej nie dają bezkarnie. Alianccy lotnicy przyznają zgodnie, że myśliwce wroga nie rejterują. Biją się z pogardą śmierci. Są dobrze wyszkoleni. Wczoraj w ciągu dnia zestrzelili sto sześćdziesiąt pięć amerykańskich latających fortec, ubiegłej nocy prawie sto lancasterów Royal Air Force nie wróciło do baz. W przeciągu jednej doby przy dwóch tysiącach nazwisk Amerykanów, Brytyjczyków i Polaków dopisano „missing”. Szczyt sukcesów niemieckiej obrony czy zapowiedź jeszcze większych strat? Lotnicy na ten temat się nie wypowiadają. Robią swoje i milczą. Co myślą, tego nie mówią. Ale ludzi nie zabraknie. Szkoły Załóg Bombowych pracują bez zahamowań. Co sześć miesięcy wypuszczają zastępy nowych lotników. Fabryki samolotów pracują coraz wydajniej. Po katastrofie Francji Wielka Brytania miała tyle samolotów, ile obecnie produkuje w tygodniu. Hitlerowska propaganda nazwała Wyspę „pływającym lotniskiem”. Stacjonuje na niej kilkadziesiąt tysięcy samolotów. Drugie tyle, z bratku miejsca, leży zdemontowane na drogach dojazdowych. Tej masy bombowców nie da się praktycznie zestrzelić. Gdyby bitni myśliwcy niemieccy wypruli z siebie wszystkie siły, nic nie uchroni ich miast przed atakami coraz większych armad powietrznych. Po ostatnim „missing” oficer odłożył kredę. Koniec. Do następnej akcji. Jane nie mogła się doczekać jego wyjścia. Od powrotu dywizjonu minęło dziesięć godzin. Nie potrzebowała objaśnienia, co te godziny przełożone na język załóg lancasterów znaczą. Myśliwcy nielitościwie z nich sobie pokpiwają. Nazywają ich „kierowcami autobusów”. Nie pamiętają tylko, że wielkie dni lotnictwa myśliwskiego trwały niedługo, „autobusiarzom” zaś przyjdzie latać — bez osłony myśliwców — do końca wojny. Chłopcy wracają z akcji nerwowo wykończeni. Nadrabiają minami jak mogą, ale tak po prawdzie to nadają się tylko do łóżka. Majora Hundswella, dowódcę dywizjonu, Jane znała równie dobrze jak wszystkich innych. Wysoki, silnie zbudowany i jak na Kanadyjczyka bardzo małomówny. Widywała go na dispersalu, na odprawach, w hangarach. Nie było dnia, aby gdzieś jego zamyślonej twarzy nie widziała. Rzadko kiedy słyszała go mówiącego. Hundswell przejął dywizjon przed czterema miesiącami. Odbył w tym czasie dwanaście lotów bojowych, misja wczorajsza była trzynasta. Brenda Eaton, którą poślubił przedwczoraj, namawiała go do wzięcia urlopu. W Scarborough o tej porze jest dużo wolnych miejsc. W okresie od świąt Bożego Narodzenia do Nowego Roku trudno wcisnąć tam palec, a teraz mogliby w spokoju spędzić miodowe dwa tygodnie. Ale Hundswell chciał skumulować urlopy za rok bieżący oraz przyszły i młodą żonę przedstawić rodzicom w Toronto. Ciekawe — zastanawiała się Jane — jak emocjonalna Brenda poradziła sobie z tak mało komunikatywnym człowiekiem. Wiele spraw między ludźmi można załatwić bez słów. Pewne jednak — między kobietą a mężczyzną — muszą być powiedziane. Bezwzględnie muszą. Margaret myśli inaczej. Słowa? Wszystko zaczyna się słowami, a kończy milczeniem. Do licha z gadaniem, kiedy potrzebne są czyny... Można i tak. Chyba można, skoro Margaret tak mówi. Czy ona jednak wie, jak bardzo się tym zuboża? Gatunek ludzki, jej zdaniem, trapiony jest przez dwa głody: fizjologiczny i seksualny. Jeden i drugi żądają zaspokojenia. Kiedy przemawia pierwszy głód, drugi milczy kamieniem. Ale tylko na czas przemowy pierwszego. Zaś człowiek w tak wysoko cywilizowanym kraju jak Anglia nie cierpi na głód fizjologiczny... A poza tym natura okropnie sobie pokpiła z kobiety. Wyposażyła ją w wyrozumiałość dla innych, wytrzymałość na cierpienia, krowią mleczność i w rzecz najokropniejszą: potrzebę przenoszenia swych uczuć na innych. Na osłodę dała jej piękne ciało, mężczyźnie zaś wrażliwość na piękno. Wstrętna natura! Jak długo ciało kobiety jest piękne? A te bydlaki, całe swoje życie uganiają się za pięknem. I co, mają kobiety te kilka młodych lat przegapić? Wulgarne, ale Margaret taka jest. Samolubna, despotyczna, wyniosła. I chyba piękna. Mężczyźni się o nią ubiegają. Jest ich wokół niej zawsze rój. Dają jej to, co od niej biorą — wymiana doskonała, lecz czy całkowita? A marzenia, nawet te nie spełnione? A pragnienia wdarcia się w myśli ukochanego człowieka? To, czego w mężczyźnie szuka Margaret — tyle nasłuchała się od Brendy o wspaniałości tego aktu — też, lecz jako składnika bogatej całości. Nie inaczej. Drzwi do pokoju majora Hundswella były nie domknięte. Sala odpraw i hali ciągle świeciły pustką. Pchnęła je lekko. Pokój nie różnił się od innych kwater. Żelazne łóżka, szafki na rzeczy, nieduże stoliki; major zajmował go wspólnie ze swoim drugim pilotem, Australijczykiem. Spartańsko mieszkała ta dwójka przedstawicieli bogatych Krajów Wspólnoty. Z oszkolnej szafki wyglądał .spory zapas whisky, koniaku. Butelki tworzyły przyjemną mozaikę kształtów i kolorów. Z półek nad łóżkiem Kanadyjczyka przeciw- stawiały im się trzy szeregi książek. Wśród nich Whitman, Byron, Wergiliusz, Tacyt, Goethe... „Ciężkie rzeczy!” — pomyślała Jane. Te nazwiska i Brenda... Któż by go o to posądzał? Uwagę jej przyciągnął otwarty zeszyt nakryty wielką popielniczką. Bezwiednie ją odsunęła. Później czuła się jak złodziej; nigdy nie popełniła czegoś tak niestosownego. Szukając zakwalifikowania swego czynu, pogrążała się w winie coraz bardziej. Wdarła się na obcy teren, więcej — przywłaszczyła sobie czyjąś tajemnicę. Prawdopodobnie skrzętnie ukrywaną przed ciekawskimi oczami, skoro nawet Brenda nic o tym nie wiedziała. A jednocześnie odkryła prawdziwe oblicze małomównego majora Hundswella, który przed startem do swego ostatniego lotu zanotował: „...Biorę udział w największym szaleństwie białych ludzi. Jestem już zmęczony. Ale jeżeli przyczynię się w jakiejś cząstce do opamiętania ludzkości, nie szkoda mi siebie”. III — Boże drogi, Ran, sprawiasz mi niespodziankę! Gdybym cię nie znał, gotów bym pomyśleć nie wiadomo co. Mam nadzieję, że tym razem przysiądziesz fałdów. Tak rzadko przebywasz w Poormond, że ludzie gotowi jeszcze zapomnieć, jak wyglądasz. A to w polityce — Wilkinson pogroził gościowi palcem — może się zemścić. Do tego przydługawego wstępu dorzucił pytanie o pogodę w Londynie i zdrowie rodziny. „Co go tutaj nakierowało? — próbował wyczytać z uśmiechniętych oczu Bancrofta. — Odstrzelony jak na przyjęcie dyplomatyczne, musi mieć coś w zanadrzu”. Zazdrościł mu postawy starego dowódcy wojsk w polu, nonszalanckiej elegancji tak bardzo działającej na wyobraźnię małomiasteczkowej klienteli wyborczej. Byle jak zarzucony płaszcz, na żyletkę wyprasowane spodnie, wyświecone kuty, nieodłączna purpurowa muszka, na głowie cylinder albo, w zależności od okazji, melonik, w butonierce kwiat — Bancroft. Jak długo go zna, zawsze taki sam. Jak gdyby czas się go nie imał. Wyniosły torys! Chętnie by się zamienił z nim przeszłościami. Dałby mu swoją — kątem wynoszonego bękarta, poganiacza oślepłych koni w durhamskich kopalniach węgla, popychadła sklepowego, objazdowego kramarza — za jego przeszłość od szczeniaka hołubionego wytwornisia. Urodzenie i szkoła. Kosztująca krocie pieniędzy plus apanaże, stroje, kluby... Jego córki, Ann, nikt nie traktował wyżej od zwykłej eks- pedientki, choć kantem w banku ,na pewno górował nad rezerwami Bancrofta. Gdy Margaret Bancroft pokaże się w mieście, mężczyźni pieją zgodnym chórem: „Zgrabna, powabna... A jakie ma rączki!” Ponieważ jest córką członka Parlamentu, nikt nie powie, co ona w te piękne rączki najchętniej bierze... Dziwka! Podobno w dłoni kobiety zawarte są proporcje jej ciała. Smukłe dłonie — smukłe ciało. Piękne dłonie — piękne ciało. „Dłonie takie rosną setki lat...” — rzuciło bezczelnie to wycieradło w twarz jego pracowitej Ann. Całe pokolenia kiwające palcem w bucie płodzą bachory o pięknych dłoniach. Równość, wolność. Britania vivat, crescat, floreat! Ich Brytania, Brytania delikatnych rąk. „Takiej Brytanii nie chcemy! — grzmiał z trybuny wyborczej kandydat do Parlamentu z ramienia Partii Pracy na okręg Poormond, Wilkinson. — Szczyt wielkości osiągnęła Anglia, kiedy uchodziła za kraj małych sklepikarzy, kiedy kapitan statku był równocześnie i żeglarzem, i kupcem. Większe zyski osiągał zawsze najlepszy, to naturalne. Ale kiedy ten zabiera się do rugowania z rynku słabszych, aby ich potem kupić jako najemną siłę roboczą — na taką Brytanię się nie zgadzamy. Kumulacja kapitału handlowego i eliminowanie drobnego kupiectwa jest zabijaniem inicjatywy prywatnej, tej specyficznie angielskiej siły rozwoju społecz- nego. Wielkokapitalistyczna, na wzór amerykański, komasacja handlu jest niczym innym jak ubezwłasnowolnieniem kupiectwa, tyle że nie firmowanym przez państwo, a bezosobowe korporacje. Jest to milowy krok na drodze do pełnego zniewolenia społeczeństwa. Cal dalej zaczyna się komunizm!” Był to wtedy głos wołającego na puszczy. Ludzie chętniej nadstawiali uszu na tromtadrackie przywoływanie przez Bancrofta przeszłości. Poormond było stuprocentową twierdzą konserwatystów. Tysiąc lat historii, zamek, rzesze turystów, hotelarze, drobni farmerzy; wystarczył najmniejszy podmuch z lewa, a portki za- latywały strachem. Wszystkim, co stali o milimetr na lewo od liberalnego centrum, zatykał gęby ten pompatyczny wiktoriańczyk upiorem likwidacji wszelkiej własności prywatnej, aż do upaństwowienia żon włącznie, jako rzekomo jest w Rosji, i niemieckimi obozami koncentracyjnymi. Takiej klienteli wyborczej dałby radę każdy, byle z etykietką prawicy w klapie. ancroft idealnie się do tego nadaje. Ze swoją figurą zwycięskiego lorda Kitchnera pod Omdurmaoem, cytatami z Kiplinga, — zresztą pod tym względem nie ustępuje on niczym Churchillowi. Ciekawe — chwytał się na tym Wilkinson — że sam jego widok podcina mi jeżyk. Czyżby tacy wynosili władzę już z łona rodzicielki? — A jak Clement się sprawuje? — zasypywał go pytaniami. — A nasz teoretyk, Laski? Czy aby nie za bardzo pozwalają Winstonowi na bujanie w obłokach? Mr. Bancroft uprzejmie go słuchał. Lepszego audytorium nie mógł sobie wymarzyć. Frytkarka spod zamku, pani Norton, szykowała się do wtrącenia swoich trzech groszy; gruba pani Rosemary Lane, której gracko ustąpił miejsca w przejściu, zawróciła do środka. Takich trąb jerychońskich było w sklepie więcej. Nie minie godzina, jak po miasteczku gruchnie wieść: Randolph osobiście interesuje się życiem mieszkańców! Sprawdza zaopatrzenie sklepów! Ostatnio był tu chyba z trzy lata temu, po upadku Francji. Małżonka namówiła go — po dziś dzień nie może tego sobie darować — do zrobienia zapasów żywnościowych. On — wzorzec solidności obywatelskiej, i zapasy, kiedy naród w zagrożeniu. Ale jak to z kobietami... „Ran, proszę, nie upieraj się! Ci wygłodniali Niemcy, jak tu wpadną, gotowi wykupić wszystko: sam mówiłeś, że oni nie mają masła, tylko same armaty!” Okazało się, że nie był jedynym, który uległ; zresztą rząd, zajęty zmianą gabinetu po ustąpieniu Chamiberlaina, nie wydał zakazu, nie działał więc aspołecznie. Ale kac pozostał. Żeby się go pozbyć, złożył sobie solenne przyrzeczenie, że choćby sami Marsjanie szykowali się do inwazji na Wyspę, stopa jego nie stanie w żadnym sklepie. W tej wzniosłej chwili zapomniał o alkoholu. Przeszedł wówczas ciężką próbę. Ale ją wygrał. Pokonał swoją słabość i z przyrzeczenia nie wyłączał sklepów z napojami wysokoprocentowymi. Zadowolenie było tym większe, kiedy okazało się, że zapas butelek w piwnicy wystarczy na pół nowej wojny światowej... Częścią uwagi penetrował półki z towarami i przyrównywał je do sklepów londyńskich, tych z ciasnych uliczek przyległych do Chester Square, Piccadilly Circus. Całkiem nieźle prezentowała się własność Tima Wilkinsona, największego kupca artykułami delikatesowymi w Poormond. Pod względem zaopatrzenia, na ile się orientował, różnic nie spostrzegł. Z Atlantyku, basenu Oceanu Indyjskiego wymieciono nieprzyjacielskie łodzie podwodne, flota w jedną stronę wozi wojsko, w drugą żywność i surowce. Do tego obrotni jankesi wykorzystują hossę i pozbywają się bubli. Podatnik płaci, niech ci przeklęci kolonizatorzy żrą, póki lease-lend działa — zdają się myśleć i czyszczą swoje magazyny na całego. Niedawno przysłali kilka statków z osprzętem dla koni i białą bronią pamiętającą czasy generała Granta. Wystarczy tego do sformowania kilkudziesięciu szwadronów kawalerii. „Bierzcie, przyda się. Końca wojny nie widać, a nie wiadomo, gdzie przyjdzie wam jeszcze wojować...” To samo z żywnością. Nie brakowało na ladach wysuszonych na drewno kiełbas kanadyjskich grubości ramienia, na których zęby trzaskają jak na żelaznych prętach, połci łykowatej wołowiny teksaskiej, owoców cytrusowych ani cudu dwudziestego wieku — sproszkowanych jaj made in USA. Cwaniacy amerykańscy zarzucili rynek również swoją whisky, a nawet podrobionymi koniakami francuskimi. Chce rząd rzeczy dobre, musi brać i to. Soczystym bekonem duńskim, polskim, pysznym masłem holenderskim, francuskimi serami zażerają się Niemcy. Do czasu. Brytyjczycy potrafią zacisnąć pasa. Ludzi takich nie można rzucić na kolana. Wzruszyło go okazywane mu zaufanie klientek jako przedstawicielowi w Parlamencie. Pani Higgins, której syn poszedł na dno Pacyfiku wraz z zatopionym przez Japończyków pancernikiem „Repulse”, spytała o zdrowie rodziny królewskiej... Prosiła o zapewnienie monarchy, że poormondczycy, gdyby Niemcy albo Japończycy wylądowali na Wyspie, staną do walki jak jeden mąż. Kobiecina, na którą trzeba spojrzeć trzy razy, żeby raz ją zobaczyć, a serce lwa. Pani Quarrelsome, przeciwniczka labourzystów, torysów i liberałów, wystawiająca od lat swoją kandydaturę jako niezależna (piekielnie agresywna i politycznie wyrobiona osóbka) zaatakowała go za odstąpienie Amerykanom wysepek na Morzu Karaibskim w zamian za pięćdziesiąt kontrtorpedowców. — Haniebna wyprzedaż Imperium! — nazwała transakcję. — Rząd nie miał prawa tego czynić bez uprzedniego uzyskania zgody Parlamentu. Ponieważ tak nie postąpił, już teraz informuję pana, że sprawę podniosę podczas przyszłej kampanii wyborczej! — Wspaniała lekcja postawy obywatelskiej i świadomości praw. Jawne wyrażenie opinii, a potem ludzkie: — Chwała Bogu, że bombardowania Londynu się skończyły. To musiało być potworne, nie zazdrościłam panu. Rozczuliła tym Bancrofta. Takiej solidarności nie znajdzie się nigdzie na świecie, dałby za to głowę. Nie żałował drogi ani fatygi. Pyszny ten Wilkinson z wygrywaniem jego obecności w sklepie. Bancroft pamiętał go jeszcze ze szczenięcych lat. Było to w tysiąc dziewięćset ósmym roku, jak zajechał do miasta jednokonną budą pewien zabawny typ. Welwetowe spodnie z wypchanymi kolanami wciśnięte w cholewy zdartych butów, wytarta kamizelka ze świecącymi guzikami zapinana na boku, zmierzwione kędziory z baczkami do szczęk, oczy... To nie były oczy. Do końca życia nie zapomni tych gorejących ogników bezdomnego kundla. Dodać do tego jarmarczne breloki, fantazyjny bat, którym strzelał jak z colta, i głos, tak samo nie do zapomnienia jak oczy. Odbijający się o kamieniczki rynku, błagalny i nieustępliwy: „Śli-imaki!... Go-o-rą-ce!... Na hiszpańskim winie gotowa-a-a-ne!... Śli- ...” Obraz nędzy i niepoddawania się losowi. Pstry napis na budzie z płótna żaglowego informował: TIMOTHY WILKINSON and Co. PRZEDSIĘBIORSTWO PRZETWÓRCZE DARÓW PANA MÓRZ, NEPTUNA (bez praw wyszynku) — Hej, kudłaty, dlaczego ogłaszasz się z dodatkiem „and Co.”? — Bo wspólnikiem przedsiębiorstwa jest mój koń, Glorius. A poza tym upraszam się o więcej szacunku. Jestem przedsiębiorcą, nie błaznem. — Hardyś. Nadajesz się do armii kolonialnej, tam będziesz panem. — Czyim kosztem, łaskawco? Mr. Bancroft z zaciekawieniem śledził manewry tego dickenscwskiego typa. Jego pierwszym stanowiskiem handlowym był narożnik osiemnastowiecznego ,,Teatru Królów Anglii”. Ale przepędził go stamtąd świętej pamięci ojciec pani Norton. Ślimaki gotowane na winie, smakowite, nie woniejące rybim tłuszczem okazały się groźną konkurencją dla frytek. Nie mając innych podstaw, zaskarżył go o zanieczyszczanie przybytku kultury przez wspólnika przedsiębiorstwa, Gloriusa. Wilkinson przeniósł interes do wnęki Starej Bramy na wyboistym Cornforth Hill, potem widziano go w kilku innych punktach miasta, aż jednego dnia wywędrował poza jego obręb — przed główny wjazd do Battery Canupu. Frytkarze z pobliskiego Catterick podnieśli alarm: — Brudny przybłęda! Zasmrodzi całą okolicę! — Ale jest w prawie, uczciwie płaci podatki. Sprawdzaliśmy to w magistracie — odrzekł komendant obozu, generał lord Baden-Powell. — Jego szkapa jest chora! Zarazi konie armii i zwierzęta domowe! Założyciel światowego skautingu, generał lord Baden-Powell, zawisł swoimi szarymi oczami na tłustych gębach kupczyków. — Dla mnie koń, mości panowie, to nie mniej jak człowiek — powiedział. — Że zwalczacie konkurenta, rozumiem. Ale atakować biedne i do tego chore zwierzę... Następnego ranka Glorius nie wstał więcej do zaprzęgu. Żołnierze z Battery, którzy tę scenę widzieli, nie mogli tego zapomnieć. Oglądali Hioba żegnającego najdroższą istotę. Potężna burza z piorunami, jaka się zerwała, przytrzymała ich w kwaterach. Z nieba lało ogniem i wodą jak na skończenie świata. Łagodny jar między obozem a Catterick w godzinę zamienił się w rwącą rzekę nie do przebycia. Kiedy się tam przedostali, zastali już tylko pagórek świeżo skopanej ziemi i opuszczony wóz. Wystawili przy nim wartę i czekali powrotu „Kudłatego”. Upłynęło sześć pustych dni. Wrócił siódmego. Wynędzniały, z oczami zbója zdecydowanego ma walkę do ostatniego, zaprzągł się do wozu i z ich pomocą wciągnął go na środek placu Rynkowego w Poormond, I tam już został. W ciszy kantorka na zapleczu sklepu, przerywanej tykaniem starego zegara, Mr. Bancroft, wciąż pełen dobrego samopoczucia, zwierzał się: — Gdy przypomnę sobie ciebie z tamtych lat, jestem dumny z naszego kraju. Przybyłeś do Poormond — co tu owijać w bawełnę — na kolanach, a dzisiaj jesteś prima persona kupiectwa miasta, człowiekiem zamożnym i szanowanym. Ktoś płytko biorący sprawy widziałby w tym rezultat twojej zaradności życiowej i niczego więcej. A tak nie jest. Zaradność, owszem, gdyby jednak nie warunki społeczne panujące w naszym kraju, kito wie, jak by to było. Osiągnąłeś dużo, a sięgasz jeszcze wyżej, brawo! My, Anglicy, bez względu na pochodzenie, rodzimy się z inicjatywą. Droga, jaką pokonałeś, przynosi ci zaszczyt. Gratuluję. Zmieniłeś się nie do poznania. Gdy pomyślę o twoim wozie... Pamiętasz jeszcze Gloriusa? — Dajmy pokój wspomnieniom — uciął Wilkinson. — Mówisz, ze się zmieniłem... Jeżeli mam być szczery, to nie mogę powiedzieć tego o tobie. Ty, Ran, nic się nie zmieniłeś! — ciągnął zdziwiony stanowczością swego głosu. — Upłynęło prawie czterdzieści lat, jak spotkaliśmy się na rynku, a ty wciąż jeszcze tam stoisz i z pozycji pana oglądasz błazna produkującego się na arenie. Minę miałeś rozbawioną, pamiętam ją dobrze. I wcale zamyśloną, jak być powinno. Przyglądałeś się nędzarzowi. Wtedy jednemu z licznych i wcale się nie zastanawiałeś nad paradoksalnością widowiska. Przecież ono rozgrywało się w najbogatszym kraju świata. Ze wszystkich kontynentów napływały skarby, za które można by wyżywić mieszkańców wielu talkich wysp jak nasza, a złotem wyplastrować ich domy. I gdzie te bogactwa się podziały? Czy potonęły w drodze? Albo za przyczynkiem złych czarowników przemieniły się w zwykły piasek? W Indiach żyje pół miliarda ludzi, z których corocznie kilka milionów pada z głodu, gdyż najlepsze kąski z ich stołu ładowane są na nasze statki; to samo dzieje się z wieloma innymi narodami Azji, Afryki, z mieszkańcami — żaden Brytyjczyk z wyższym wykształceniem nie powie ci od ręki, ile setek całych archipelagów Pacyfiku, Atlantyku, Oceanii, diabeł wie, czego jeszcze! Sama Australia, którą skolonizowaliśmy przy pomocy najtańszej siły roboczej — więźniami, może stworzyć raj na ziemi dla połowy Europy; tylko terytorium Kanady jest czterdzieści razy większe od Zjednoczonego Królestwa... Zbudowaliśmy Imperium-Kolos. Gdy patrzę na mapę świata, dostaję oczopląsu od purpury — koloru naszych posiadłości. Odruchowo ponosi mnie duma: nasze! Że wydarte innym? Nie jesteśmy zbyt sentymentalni, a przy tym tak przywykliśmy do panowania, że nie wyobrażam sobie inaczej. Ale zawsze jątrzyło mnie jedno: gdzie te niezmierne bogactwa się podziewają? Kto je sobie przywłaszcza, że wśród nas, wybrańców świata, znajdują się nędzarze? Pytanie żarło mnie od pętaka. Im więcej myślałem, tym mniejszy się czułem. Paradoksalność zjawiska obezwładniała mnie. Największe, najbogatsze imperium świata, i jego obywatel... Pan życia i śmierci dla setek milionów kolorowych ludów, i wierny poddany Jego Królewskiej Mości na rodzinnej ziemi... Kpina z logiki czy skutek istniejącego porządku społecznego? Nędzarzom w Rzymie rozdawano chleb i urządzano circenses, tutaj — Śli-i-maki!... Buntowałem się. Przecież niczym się nie różnię od innych obywateli Korony! — myślałem. A jednak się różniłem. Rozwikłanie zagadki zajęło mi sporo czasu. Błądziłem. Odpowiedzi szukałem najpierw u Boga, później w ludzkich sercach, gdy tymczasem ta leżała w książkach. Dopiero one objawiły mi mechanizm podziału dóbr doczesnych. Uspokoję cię: nie jestem rewolucjonistą. O mojej porze życia na to już za późno. Ale istniejący ład mi nie odpowiada. Chciałbym dokonać korekty. Dawniej, kiedy jedynym źródłem zysku była ziemia, panowie zagarniali jej owoce, zostawiając ludowi uprawę. Dzisiaj to samo jest z fabrykami, jutro zabiorą się do drobnego handlu Nie dopuścimy do tego. Ty, Ran, tkwisz wciąż w epoce wiktoriańskiej, choć to już przeszłość, i słowa moje dźwięczą ci w uszach pewnie „Międzynarodówką”. Twoimi kategoriami myśli w tym kraju jeszcze wielu. Wydaje im się, że po wojnie wystarczy ludzi postraszyć babokami i wszystko wróci do starego porządku. Waszego porządku. Sromotnie się mylą! Do nich niestety należy sam Churchill. Jednak jemu się nie dziwię, ten przecież nigdy nie rozumiał człowieka z ulicy. Wyobrażam sobie, jak w duchu musisz się śmiać. Wędrowny błazen, pospolitak, który dzięki wspaniałomyślności możnych dorwał się do pełnego stołu — bo z pewnością takie jest twoje widzenie przyczyn przemian społecznych w tym kraju, tupie nogą i woła „nie damy się!” Śmiej się. Na zakończenie powiem ci coś, to dopełni ci obraz mojego rozumowania i będzie zaskoczeniem chyba większym od wszystkiego, co usłyszałeś. Byłoby dobrze, gdybyś ty — „jedna pięćsettrzydziesta część ciała ustawodawczego Wielkiej Brytanii”, jak kiedyś zgrabnie wymierzyłeś wagę członka Parlamentu — tym i owym facetom z Izby to podsunął: Obecna wojna rozgrywa się na morzach, lądach i w powietrzu. My i Amerykanie, nieważne dlaczego, wojujemy w powietrzu i na wodzie, zostawiając Rosjanom ląd. Jeżeli z dotychczasową uporczywością będziemy trzymać się tego podziału, pewnego pięknego dnia ujrzymy czerwone flagi z tamtej strony cieśniny Dover... A wtedy krecha z wami, panowie, z Imperium i z nami, sklepikarzami. Pomyśl o tym, nudząc się w Londynie. Odprowadzając gościa przed sklep Wilkinson zatoczył ręką krąg wokół placu Rynkowego. — Oto moja Anglia — powiedział. — Przyjrzyj się jej dobrze. Poza kościołem Świętej Trójcy i Krzyżem żadnych tu wielkich budowli ani stodół towarowych na modłę amerykańską. Gdzie spojrzysz, hoteliki, knajpki, sklepiki, a wszystko Wie same jak pięćdziesiąt czy sto lat temu. Tam, na lewo, stary Dinsdale wy- ładowuje połcie baraniny i wcale się nie boczy na podglądającego go zza okna konkurenta, Coburna, ci dwaj natomiast nie mają nic przeciwko przedzielającej ich kooperatywie farmerów sprzedających własne mięso we własnym sklepie; w bliskim sąsiedztwie, prawie okno w okno, wystawia tekstylia i galanterię pięciu kup- ców; to samo z piekarzami, knajpiarzamd i innymi, nie mówiąc o właścicielach sklepów z artykułami spożywczymi, których tylko na placu Rynkowym usadowiło się sześciu. Wszyscy współżyją ze sobą zgodnie i, jak długo tu jestem, nie pamiętam, aby jeden nie uchylił kapelusza przed drugim. Wojują pomiędzy sobą o klienta, to naturalne, ale spróbuj zaatakować któregoś, a wszyscy jak jeden mąż staną w obronie zagrożonego. Tak było za dziada pradziada i tak jest dzisiaj. Ta Anglia małych, samodzielnych kupców zdobyła świat. Jej śmierć byłaby końcem Wielkiej Brytanii, takiej, jaką kochamy. Pamiętaj! Popatrzył z czułością na jedno- i dwupiętrowe kamieniczki otaczające rynek. W każdej biło czyjeś kupieckie serce. Oknami wystaw wabiące przechodnia, rzadko uzewnętrzniające swoje radości i bóle, angielskie. On — przybłęda z durhamskich kopalń — jest ich ostoją. TIMOTHY WILKINSON and Co. PRZEDSIĘBIORSTWO PRZETWÓRCZE DARÓW PANA MÓRZ, NEPTUNA... „Jakąż drogę pokonałem! — myślał z dumą. — Zdobyłem majątek i szacunek. Uczciwą pracą zdobyłem. Pracą od rana do późnej nocy, w świątki i piątki, pełną samozaparcia, liczenia tylko na własne siły. A ten elegancki pan patrzy na mnie ciągle jak na byle wyrobnika. Dzisiaj przekonał się, co w starym Timie siedzi. Bariera pękła, mój dobrodzieju. Coś, co zawsze wiązało mi przy tobie język, zniknęło! Byłoby nieźle pokazać ci to w szerszym gronie...” — Cech Kupców Kolonialnych i Galanteryjnych zbiera się na dorocznym posiedzeniu — odezwał się na pożegnanie. — Jednym z punktów programu będzie wybór nowego prezesa Cechu. Lipton jest już stary, mało ruchliwy, szczególnie tu — stuknął się w czoło — musimy wybrać kogoś obrotniejszego. Dosyć mam uganiania się za towarem. Personel sklepu wymaga też oka, a i o przyszłości trzeba pomyśleć. Ty jesteś tu coraz rzadszym gościem, nie wiesz, co w trawie piszczy, a piszczy niezgorzej. Wojna powoli zbliża się do mqty. Obecne racjonowanie podstawowych artykułów, które sprowadza handel do zwykłej dystrybucji, skończy się i wówczas wrócą stare lansady przed klientem — nie dla mnie te honory. Ale być tam trzeba. Chcąc się liczyć, trzeba przerobić ten doroczny cyrk i na koniec zjeść wspólnie obiad. Kuchnią podjęła się zająć pani McGuinness. Boże, miej w opiece mój żołądek, już mnie raz pokarało być jej gościem... A może zechciałbyś nas zaszczycić swoją obecnością? Mnie osobiście, jako wiceprezesowi Cechu, sprawiłbyś wielką przyjemność. IV Perony dworca kolejowego były tak zatłoczone wojskiem, że ledwie się wydostał na ulicę. Całą drogę z Londynu jechał na stojąco. Z biletem pierwszej klasy w kieszeni... W Petertorough i York, jedynych stacjach podróżnych, do pełnego ekspresu władowało się tylu Amerykanów, że palcem nie mógł ruszyć. Ale to nie było najgorsze. Na wysokości Lincoln pewnej korpulentnej pasażerce w środku wagonu zachciało się siusiu. Ludzka sprawa, Kendall to rozumiał i szczerze dopingował jej wysiłki przedostania się do ubikacji. Po półgodzinnym przepychaniu dzielna kobieta dotarła do niego i tam, przy gromkim aplauzie umundurowanej tłuszczy, skapitulowała... Szokujące warunki podróżowania. Gdyby nie obecne przeżycie, nie dałby wiary, że wojna może doprowadzić do takiego nieposzanowania umowy o przewóz pasażera, jaką jest wykupiony bilet. Wszędzie coraz tłoczniej, a prasa podaje, że zza Oceanu przybywają ciągle nowe oddziały. Właściwie powinien był się tym cieszyć. Jak by ta podróż wyglądała, gdyby w drogę wybrał się na przykład za rok. Spojrzał w dół ulicy, po Obu stronach zabudowanej szarymi, przycupniętymi jeden do drugiego domkami robotniczymi. Słynny Darlington. Miasto, które wprowadziło świat w erę kolei żelaznej. Po tych bezbarwnych ulicach chadzał budowniczy pierwszej lokomotywy, George Stephenson. — Okropna dziura! — ulżył sobie na głos. — Czy świat przynajmniej wie, ile ma jej do zawdzięczenia? — Hej, hej! — skinął na taksówkarza. — Daleko stąd do Battery Campu? — To zależy, szanowny panie. — Od czego? — Środka lokomocji, szanowny panie. Pieszo zabierze to panu... — taksówkarz zlustrował tykowatą figurę Kendalla — powiedzmy cztery godziny, pociągiem — godzinę, a moją poczciwą Starą — dwadzieścia minut. Kendall powstrzymał się od przekleństwa. „Nie tylko kolej sobie pozwala” — pomyślał. Sięgnął do klamki. — Jedziemy. — Wolnego, szanowny panie ! — zatrzymał go taksówkarz. — Pan pytał o odległość, odpowiedziałem. A do Battery nie pojadę. Tam na drogach pełno Amerykanów i Polaków. Ani moja Stara, ani ja nie zamierzamy nawiązywać z ich czołgami kontaktów. Kendall przełknął nerwowo ślinę. Polacy... Tylko trzynaście mil stąd... Obleciał go chłód jak przed spotkaniem z wrogiem. Żałował, że nie skorzystał z okazji, alby tego słowiańskiego amanta Peggy zobaczyć wcześniej. Obszedł miasto pieszo. Gdzieś tu albo w Poormond ma zamieszkać kwiat rodziny i przedsiębiorstwa Patrick Moore and Co. Zatłoczone ulice nie zapowiadały powodzenia jego misji. Znaleźć w tym tłoku domek przyzwoity, stojący na uboczu, nie aa duży, nie za mały, taki w sam raz dla mojej... — Hm — posapywał niewesoło — trudne zadanie. Miasto wywarło na nim fatalne wrażenie. „Tyle o nim huku w książkach, a dziura. Na dobrą sprawę przeleciałbym je tam i z powrotem w godzinę — myślał Kendall popijając poobiednią kawę w restauracji hotelu King’s Head. Swoim zwyczajem przed wyjazdem sprawdził foldery informacyjne o mieście. „Darlington, słynne we współczesnym świecie centrum przemysłowe — szczególnie w królestwie gigantycznych odlewów — legitymuje się stałym rozwojem od czasu, kiedy to Edward Pease wraz z George Stephensonem zaplanowali pierwszą w świecie publiczną kolej żelazną, łączącą Darlington ze Stockton. Edward Pease, pionier publicznej kolei żelazne], miał podobno rzec Stephensonowi...” — W królestwie gigantycznych... — żachnął się kwaśno Kendall. — Drętwica! Wszystkie miasta Anglii, Wielkiej Brytanii, całej Wspólnoty mówiącej po angielsku ogłaszają się tym samym napuszonym stylem. A przecież to już dwudziesty wiek, panowie! Rzucił folder na wolny fotel. Najchętniej udałby się do swego apartamentu na piętrze i uciął sobie pokrzepiającą drzemkę. Męcząca podróż i rozpoznawczy spacer po mieście dawały o sobie znać; powinien był iść do łóżka od razu po zjedzeniu obiadu. A jeżeli już zdecydował się na kawę, to należało przenieść się do zacisznego salonu. King’s Head, choć przy wytwornych hotelach londyńskich to pestka, nadrabiał braki miasta, postanowił go dobrze wieczorem poznać. Od podniesienia się z miejsca powstrzymywał go szczebiot niebrzydkiej podfruwajki wdzięczącej się przy sąsiednim stoliku do dryblastego Amerykanina. Ze swego miejsca Kendall widział dziewczęcy jeszcze, ale bardzo seksy profil i szerokie, zgięte plecy jej towarzysza. Mówiła tylko ona, Amerykanin wymachiwał zawzięcie widelcem i nożem, ona eskortowała jego ruchy oczami i mówiła. Jerseyowa sukienka nie najlepszego gatunku i buciki na przydartym półsłupku (zwykły, niedostatecznie wygarbowany cielak argentyński, piętnaście, najwyżej siedemnaście szylingów para — szacował je fachowo Kendall) wskazywały, że powinno być odwrotnie. ,,Że też one nie umieją od razu przy- stąpić do rzeczy — myślał. — Ale nie zrobi tego, bo musi wpierw odbębnić rytuał »ulegania«.” Bierność Amerykanina pobudzała aktywność dziewczyny. Z oczu jej wyzierała akceptacja jego osoby. Ale kobieca natura jeszcze grała. W przerwach między kęsami chichotała zalotnie. Miała długą szyję i ładnie sklepione ramiona. Stół zasłaniał jej nogi. „Zgrabne, brzydkie? — zastanawiał się Kendall. Zazdrościł jej młodemu towarzyszowi. Co taki potrafi? A w ogóle, co on — lotnik — tu robi? Powinien siedzieć w samolocie, chyba po to go tu przysłali!” Dziewczyna przypominała mu robotnice w zakładach. Nieraz wy- bierał się na hale produkcyjne. Ich młode karki pochylone nad maszynami, smukłe uda ładowały go jak akumulator. Ale musiał się trzymać. Rozładowywała go Raquel. Piękna, lecz stale ta sama. Od ponad dwóch lat. Znał na pamięć każdy szczegół jej ciała. Dorodnego. Kiedy pierwszy raz ujrzał ją nagą, ledwie powstrzymał zachwyt. Trzydzieści i ileś tam lat, prawie dorosły syn, dwóch mężów (kochanków? — z tych się przed nim nie wyliczała), a ciało Wenus z Milo. Przy tylu wspaniałościach Raquel miała również wady: występowała zawsze w tym samym ciele. Tę mógł jej jeszcze darować, i drugą — ona się rzeczywiście oddawała. W pełnym znaczeniu tego absurdalnego słowa. Oddawała swoje ciało do obróbki. Wedle jego woli i umiejętności. Jak chciał, tak ją miał. Żeby ją sobie „odebrać”, musiał wydawać polecenia, reżyserować przedsięwzięcie, obracać nią. Próbował ją zmusić do aktywności. Odpowiadał milczeniem na milczenie, biernością na bierność — wszystko, co tym osiągał, to zepsucie sobie humoru i w końcu siłowy — żeby się tylko rozładować — stosunek, po którym unikał jej długie dni. Gdyby ona wiedziała, ile razy wymieniał ją w wyobraźni na dziewczyny z hal produkcyjnych. Gdyby usłyszała słowa uwielbienia, jakimi w duchu je obsypywał. Gdyby wreszcie się domyśliła, jak bardzo, jak cholernie, piekielnie, nie do zniesienia ma jej do- syć, jak chętnie by wymienił ją na inną. Choćby taką... Raquel ma dwie młodsze asystentki: Sophie oraz Deanne. Sophie ma spojrzenie przestraszonego psa i takie same ruchy. Gdyby nie wstawiennictwo Raq, zwolniłby ją po pierwszym dniu ipracy, sam jej widok już go drażni. Deanne jest też nieletnia jak jej niemrawa koleżanka, ale to już teraz ziółko. Szalenie zadziorne i nie- przyzwoicie pewne siebie. Kiedy Raquel wyjeżdża, przychodzi do jego gabinetu po... książkę. Biblioteka stoi frontem do jego biurka. (Nieraz myślał o wyrzuceniu tego grata. Szafa ma dwanaście stóp szerokości, zastawia prawie całą ścianę i tak mało wystawnego pomieszczenia. A przy tym nadaje się tylko na książki — mebel zupełnie nie przystosowany do gabinetu dyrektora handlowego branży obuwniczej). Był zdecydowany już to zrobić, gdy zaczęła go nawiedzać. Za pierwszym razem spojrzał na nią jak na pomyloną: goniec prawie i osobiście do niego. Ale złość trwała krótko. Deanne dygnęła jak dziewczynka i schyliła się do dolnej półki. Zrazu nie wiedział, jak zareagować. Zostawił ją samą i udał się do kolegi, dyrektora kadr, spytać o jej dane personalne. „Siedemnaście latek... Córka striptizerki... No, no...” — mruknął. „Masz coś przeciwko, George?” „Bynajmniej, bynajmniej” — odparł personalnemu taksującemu go spode łba tym jego wszystko wiedzącym, na jedną rzecz nakierowanym spojrzeniem. Gdy wrócił do gabinetu, zastał Deanne wciąż przykucniętą przy szafie, półgłosem sczytującą tytuły książek i prezentującą swój zgrabny tyłek w całej jego krasie. Powinien był to przerwać. Dziewczyna pozwalała sobie. Ale zbyt długo się zastanawiał, więc nie pozostawało mu nic innego, jak udawać, że jej nie dostrzega. Deanne jest piekielnie wyrafinowana. Ilekroć ją wzywa, bez zezwolenia siada w fotelu i tak operuje swoimi dlugasami, że choćby był ślepy, musi dowiedzieć się, w jakim kolorze jest jej bielizna. Często myślał o niej. Chwytał się na tym nawet podczas narad. Ni stąd, ni zowąd przychodziła mu na myśl, jak siedzi z wyrzuconymi nogami i się uśmiecha. Nic nie mówi, tylko się uśmiecha. Bezczelnie sprzęga go tymi swoimi świderkami ze sobą, potem leniwie spuszcza je na wypięty podołek. I tak wkoło: z niego na podołek, z niego na ten cholerny, nie dający mu spokoju padół, jak gdyby miała nie wszystko po kolei. Gdyby nie tyle Raquel, ile purytański do tych spraw stosunek Moore’a, zrobiłby sobie z tej wariatki kochankę. Przeniósłby ją do zakładów w Luton — to zaledwie trzydzieści mil od Londynu — pół godziny jazdy, i byłoby. W swoim zachowaniu Deanne ma coś z Peggy. Na dobrą sprawę mogłaby być jej siostrą. Typem urody: mieszanka z nad wiek wyrośniętej dziewczyny, patologicznie zmysłowej kobiety i lalki-robota, nieprzytomnym spojrzeniem pustych, zagubionych oczu i wieloma innymi cechami łudząco ją przypomina. Tak samo jak ona potrafi zasklepiać się w swoich myślach i nie reagować na otoczenie. Czy to może być normalne? Czy zdrowa na umyśle kobieta tak postępuje? Po ciężkim wypadku samochodowym, jakiemu Peggy uległa w czternastym roku życia, wróciła do rodzinnego domu dopiero cztery lata później. Spędziła je podobno u krewnych w Irlandii, gdzie miała ukończyć średnią szkołę d przygotowywać się do wyższych studiów. Cztery lata uczęszczała do gimnazjum, a czyta jak przedszkolak... Za to za facetami ugania się z wprawą absolwentki Akademii Sztuk Miłosnych. Z tego, co wiedział, pretendentów do ręki (ręki?...) od czasu powrotu do Londynu miała pięciu. Piątka w pięciu latach daje średnią jeden na rok — nic specjalnie alarmującego dla pannicy o jej wyglądzie i fortunie, ciekawe tylko, że każdy bardzo szybko rejterował. Również ciekawe, że każdemu starzy gotowi byli wlepić ją od pierwszego uderzenia. Bez oglądania się na konfigurację majątkowo-pochodzeniową, niebagatelną przy ich milionach. Szczegóły te Kendall wyciągnął od sklerociałego kamerdynera nie odróżniającego kota od psa. Te i inne, niezbyt chwalebne dla całej rodzinki. Podobno geniusze to typy z pogranicza świata o drzwiach bez klamek i Olimpu. Stary na takiego wygląda. Jego zagrania handlowe i na giełdzie, w które nieraz wstawiał cały swój majątek, graniczyły z szaleństwem albo z posiadaniem szóstego zmysłu. Udział w tym sił nadprzyrodzonych Kendall odrzucał, pozostawało to pierwsze. Zresztą nikt o nim nie myśli inaczej. Jego szanowna małżonka (eks-dziwka z dublińskiego portu — głoszą usłużne duszki) tworzy z nim dobraną parę. Jedyny jasny kolor w tej palecie to Kathleen. Ale dziwnie gasnący. Gdyby nie jej błądzenie po łączce ludzkiego cierpienia, stanowiłaby wymarzoną partnerkę. Natura jest kapryśna. Z tego samego pnia wydaje i balsam na rany, i słodką truciznę. I dla takiej on ma znaleźć gniazdo „przyzwoite, stojące na uboczu, nie za duże, nie za małe, takie w sam raz, odpowiednie do...” „Ciekawe — myślał Kendall — jak ona to robi? Co w niej siedzi, że faceci dają nogę. Ano, spróbujmy posmakować, może się uda. Trzeba tylko tego...” Bardzo mało wiedział o tym Polaku. Trzynaście mil — dosięgnąć można z procy, ale co dalej? Kazał sobie przynieść podwójną — nie, zmienił zamówienie: całą butelkę whisky i hawańskie cygara. V Darlington miało dwa oblicza: jedno, obskurne, czekające na przybysza u wyjścia ze stacji kolejowej, i drugie - inne, dla przyjezdnego mającego dla tego miasta więcej czasu. W miarę poznawania miasta Kendall odkrywał coraz to nowe ciekawostki. Poza niskim, architektonicznie wcale nudnym śródmieściem, znalazł aż trzy wypielęgnowane korty tenisowe: dwa w obrębie miasta i trzeci pięć mil dalej — w Dinsdale Spa, kluby golfowe, krykietowe, bajkowo zaprojektowany stuakrowy park Po- łudniowy urzekający oczy kwiatami, spośród których o pierwsze miejsce walczyły dywany wysokopiennych dalii z pastelowymi różami obramowane zielonymi krzewami, zasadzonymi specjalnie dla zwabienia motyli, liczne kryte baseny kąpielowe i dużo, jak na miasto tej wielkości, innych atrakcji wypoczynkowych. Wszystko to razem wzięte nie miało niestety szans na służenie sobą pięknej Peggy. Jej potrzeby były innego rodzaju. Tych Darlington mógł w zasadzie zaoferować dwa: dancingi Bath Hall i Masonie Hali. Uzupełniała je luksusowa sala taneczna hotelu King’s Head, to wszystko. Na szczęście do York i Newcastle upon Tyne, miast znacznie większych od Darlingtonu, było niewiiele ponad pół godziny szybkiej jazdy samochodem. To rozwiązywało problem życia kulturalnego Peggy. Nie przewidywane trudności napotkał natomiast szukając „przyzwoitego, stojącego na uboczu...” Sprawę lokalizacji tego czegoś pomogła przesądzić Kendallowi znajomość kobiet: rozdzielenie, choćby dwunastomilowe, nie służy miłości; ten delikatny kwiat potrzebuje stałego doglądania. A poza tym w Battery stacjonowało ponad sto tysięcy żołnierzy... Poormond tym samym odpadał jako rezydencja. Pozostawały małe okoliczne dziury lub Darlington. Jego pięć hoteli przekreślił za jednym zamachem: hotele całego świata, jak wszystkie publiczne domy noclegowe, mają swoją obyczajowość, często „publiczną”. Tak samo postąpił z pensjonatami. Ich właścicielki, słynne z czystości zasad — kiedy rezydent nie zalatuje groszem — dźwięk złota łatwo przedzierzga w obrotne rajfurzyce. Jedna z nich, pani Gataway z Victoria Road, gdzie wpadł dla zasięgnięcia języka, obiegła oczami jego dobrze skrojony garnitur. — Dla kobiety? Młodej i samotnej? — Nie pozwolił pokazać sobie rozkładu pokoi, stworzonego rzekomo dla takiej damy. Pensjonat pani Gataway prezentował standard typowy dla pensjonatów całej Anglii; Kendall doświadczył go na własnej skórze w ciągu kilkunastu lat obijania się po obcych kątach. Mając to na uwadze, udał się do pośrednika sprzedaży i wynajmu nieruchomości. — I koniecznie stojący na uboczu? Hm, nie będzie to łatwe. W Darlingtonie i okolicy stacjonuje kilka armii amerykańskich. Ich kwatermistrze biorą w ciemno każde wolne pomieszczenie dla żon oficerów. Bez względu na cenę. Dla Miss Moore, pan mówi? Córki pana Patricka Moore, tego potentata Obuwniczego? Ma pan szczęście! W Blackwell, nie opodal cichej Tees mam wolną posesję. Jej właściciele wyjechali przed wojną do Australii, szybko zapewne nie wrócą. Pokoje są gustownie umeblowane; wystarczy odkurzyć nieco i można się wprowadzać. Chętnie je panu pokażę, proszę za mną. Dom miał siedem pokoi, podwójny garaż i ogródek. Malowniczo położony w pobliżu rzeki i zdała od centrum miasta powinien przypaść Peggy do gustu. W najbliższym sąsiedztwie stało coś w rodzaju letniego bungalowu i adaptowany na mieszkanie budynek z grubo ciosanego kamienia. Dalej — w stronę miasta, w widłach Blackwell Lane i Grand Road, rozpościerało się pole golfowe. „The Spiney” — Zarośla się nazywało. Wspaniała lokalizacja. W porównaniu z zatłoczonym Londynem, gdzie zieleni jak na lekarstwo — marzenie. Wiosną, kiedy pole golfowe pokryje się trawą, a z drzew znad Tees dochodzić będzie tokowanie ptaków... Kendall nie potrzebował wysilać się specjalnie, aby wyobrazić sobie radość Peggy. Zastrzegł sobie dzień — dwa do namysłu. Posesja spełniała wszystkie warunki, ale nie zamierzał już wracać do Londynu. Darlington, choć takie małe, miało swoje uroki. — Ten stolik mi nie odpowiada — głos Kendalla nie znosił sprzeciwu. — Proszę o inny. — Będzie kłopot, szanowny panie. Dokonując rezerwacji nie zaznaczył pan miejsca na sali. O tej porze wszystko jest zajęte. Ale ma pan szczęście, właśnie zwalnia się stolik na antresoli. Jeśli panu odpowiada? — Trochę daleko od orkiestry — włączyła się dziewczyna —ale może być. Zgadza się...” — „Pan” już nie pasowało, a na odezwanie się po imieniu zabrakło jej odwagi. — Weźmiemy? Grymas niezdecydowania na jego twarzy pozbawił ją resztki pewności siebie. „Dziwny typ — stwierdziła. — Co go tak zmieniło?” Kiedy spytał o postój taksówek, zaofiarowała się go zaprowadzić. Na pierwszy rzut oka, poza ubraniem, nie zrobił wrażenia: wysoki, ale nic więcej. Zastanawiała się, czego na tym odludziu szukał; The Spiney to już zupełnie koniec świata. Z wdzięczności za fatygę fundnął jej obiad w The King’s, a odwożąc przed fabrykę na drugą zmianę zaprosił na kolację. Zapłaci! pięć funtów — więcej niż jej tygodniowy zarobek! — Milioner? — spytała koleżanka. — A może szpieg? — ostrzegła druga. — Uważaj! — Jeśli się... nie podoba, możemy przenieść się do Imperialu albo... Nigdy nie była w pokoju gościnnym w The King’s. Nelly — przyjaciółka jej koleżanki, Hellen — była. Apartament składa się z sypialni, gabinetu, bawialni, ma łóżka pod baldachimem, marmurową łazienkę, osobny WC — absolutny strzał. Chętnie by to zaliczyła. Był jedynym mężczyzną w cywilu. Ciemnobrązowy, na jeden guzik zapinany garnitur, krawat przeszyty szpilą z brylantem, na paku sygnet, w mankietach koszuli takie same spinki — jak wyjęty z amerykańskiego filmu. Podczas obiadu nic o sobie nie mówił. Trzy razy podsunęła mu swoje imię: — Peggy. Jak Peggy Page, ta z Hollywood. Tylko że ona ma forsę, a ja nie. — Śmiała się. — Peggy? — podchwycił i krzywiąc swoje cienkie wargi, dodał: — Pieniądze... Czy to aż tak ważne? Żachnęła się. — Czy ważne? Czy forsa może nie być ważna? Ten pierścionek — pokazała kręconkę z polerowanego drutu — dostałam od faceta starszego od pana. Chodził ze mną miesiąc i nic nie wychodził, dopiero ten pierścionek... Swdnia! Mówił, że prawdziwe złoto. Ale jeszcze będę miała. Nie wiem, jak panu na imię. Mnie jest Peggy. Peggy Bacal... Pracuję w zakładach Torringtoma przy Yarm Road. — A mnie George. — A dalej? — Po prostu George. Jesteś miła, Peggy, masz piękne imię. Podoba mi się. Popołudnie miał zajęte z kimś z Battery Campu. Mówiąc o tym, zamyślił się. Ale poza tym był w porządku. Nie nadskakiwał jej ani nie zabierał się do podskubywania pod stołem, jak szczeniateria to robi. Nie siadł też przy niej, a naprzeciwko, i wpatrując się w oczy, tylko słuchał. Plotła trzy po trzy. Najwięcej o Hellen i o swoim użeraniu się z rodzicami. Na nic nie chcą pozwolić. Gdyby miała trochę grosza, wynajęłaby sobie kąt. Sama go poprosiła, żeby usiadł bliżej. Czuła się jak myszka. Jak mała myszka przy dużym, dobrym kocie. Mogłaby się przytulić do niego bez strachu, że ją pożre. — George — wyznała pod koniec obiadu — na po- czątku wzięłam cię za nadmuchanego bubka. Co to poluje na takie siuśki jak ja. Przepraszam cię za to, jesteś fajny. Pociągnęła łyk szampana. Już drugą butelkę piła. Życie może być piękne. Ogłupiające ślęczenie nad tysiącami kuleczek, wkładanych w stalowe pierścienie łożysk tocznych wyparowało jej z krzyża. Rodzice... do diabła z nimi, nie jest już dzieckiem! Jutro powie im to w oczy. Skończyłam osiemnaście lat i będę robić, co zechcę! — Znam tu wszystkich — chwyciła go pod rękę. — Ten wysoki, co siedzi w tamtym kącie, ten podobny do Indianina, jest faktycznie Indianinem. Jak Boga kocham! Jego pradziad nazywał się Płonącym Promieniem, a on już po angielsku. Rayburn się nazywa. Pułkownik Samuel T. — od Thursday, bo urodził się w czwartek — Rayburn. A ten z nim, ten z dwiema srebrnymi gwiazdkami, to generał. Ten pradziad... Głos dziewczyny mieszał się z pokrzykiwaniami na parkiecie. Zmęczony alt piosenkarki ledwie docierał do antresoli. Wszystko to omijało uszy Kendalla. Myślami przebywał dwanaście mul od tej dziewczyny, dwieście trzydzieści od Raquel. Raq... O tej porze pewnie pluska się jeszcze w wannie albo siedzi nad listem do swego pętaka w Kanadzie, albo już śpi. To było najprawdopodobniejsze. Całe życie obsługiwała innych. Nigdy nie zatroszczy się, aby mu naprawdę zaimponować. Bezmyślnie dyskontuje szczodrobliwą dla niej naturę. Do licha z nią! „Jestem plenipotentem Mr. Patricka Moore’a, ojca Miss Peggy Moore... — Plenipotentem? — Wyjaśnię to panu bliżej, poruczniku. Pan i Miss Peggy mają się... powiedzmy... pan rozumie. Mr. Moore nie jest temu przeciwny. Pragnąc ułatwić wam wzajemne ,poznanie, zgodził się na okresowe zamieszkanie córki w pobliżu miejsca stacjonowania pańskiej jednostki. Trudności lokalowe są ogromne, ale udało md się je pokonać. Przy okazji — taka była prośba Mr. Patricka — chętnie poznałbym pańskie zamiary na przyszłość. Tę najbliższą...” — ...był jednym z tych — ciągnęła dziewczyna — którzy pod wodzą tego szczawnego... zapomniałam jego przezwisko, urządzili jankesom cholerną jatkę. Taką, że ich generałowi nie pozostało nic innego, jak strzelić sobie... „Przyszłość, pyta pan? Tę najbliższą? O czyją przyszłość panom chodzi?” — Mam, George! — zawołała dziewczyna. — Siedzący Byk nazywał się ten Indianin. Ale co z tobą? O jakiej przyszłości mówisz? VI Sprawdziła porządek w swoim niewielkim mieszkaniu, do którego przed trzema laty przeniosła się z ładnego domu w Chelsea. Dom ten nie został bynajmniej zbombardowany ani zarekwirowany dla celów wojskowych. Stał nadal w sąsiedztwie domów średniozamożnych londyńczyków, których stan majątkowy pozwalał na płacenie dość wysokich tygodniowych czynszów. Na decyzję sprzedania domu nie wpłynęły wysokość alimentów od Johna, wdowia renta po Spencerze i jej własne uposażenie jako sekretarki, które w sumie aż nadto wystarczały na jego utrzymanie. Zadecydowały o tym inne względy. Szczęśliwą matkę syna, małżonkę i panią ładnego domu wojna przeistoczyła w samotną kobietę — powód wystarczający do psychicznego załamania się. Ale nie dla Raquel. W naturze jej nie leżało rwanie włosów o sprawy niezależne od niej. Wojna zabiła Spencera — trudno. Oddzieliła ją od syna — więcej niż smutne. Lecz nie zabrała jej realistycznego spojrzenia na życie. Przebywać w tym domu, to na każdym kroku ocierać się o przeszłość. Wcale ciekawą. Na to czuła się stanowczo za młoda. Rząd ewakuował młodych Brytyjczyków za Ocean w celu zachowania tego wspaniałego gatunku na wypadek, gdyby Niemcom — jak zapowiedział Hitler — udało się zetrzeć Wyspę w proch i pył. Pozostała więc samotna, ale nie sama. Wokół niej toczyło się życie. Wartkim .potokiem. Nie będąc w stanie przeciwstawić się nurtowi, postanowiła zachować niezależność. Możliwie najdłużej. Mężczyźni — przekonała się dwukrotnie — inaczej patrzą na kobiety od nich uzależnione i inaczej na niezależne. Interesującymi stworami jest ta silniejsza połowa ludzkości. Czy naprawdę silniejsza? Gdyby przyparto ją do muru, miałaby kłopot z odpowiedzią. Bo czym jest siła? Czy w erze maszyn, która czynnik siły fizycznej przekreśliła jako argument, można go nadal wygrywać w wywalczaniu sobie uprzywilejowanej pozycji w stosunkach międzypłciowych? Kwestię: czy można, zastąpiłaby chętnie przez: czy się powinno, i dopiero by odpowiedziała. A miałaby sporo do mówienia. Przemyślenie tego pożarło kilka jej najpiękniejszych lat, zniszczyło dziewczęce, już niezastąpione marzenia, dokonało ewolucji na opak: z motyla w ludzką larwę. Tak zapisał się na niej ojciec jej syna, John, posiadacz muskularnego ciała, który jednym uderzeniem ręki rozstrzygał z nią spory o prymat płci. Doświadczenie nie zabiło w niej zapotrzebowania na męską siłę. Oczywiście — stwierdziła z pozycji kobiety już stawiającej partnerowi wymogi — inteligencja, subtelność, kultura osobista — te rzeczy absolutnie na pierwszym miejscu. Gdyby jednak podsunięto je w ciele na przykład Toulouse-Lautreca... Kompromisem był Spencer. Nauka nazywa takie typy „mózgowcami”. Ich cechą wspólną jest średni wzrost, delikatna budowa ciała, trójkątna twarz, nieproporcjonalnie duża czaszka. Ponadto odznaczają się inteligencją, predyspozycjami naukowymi i artystycznymi. — A co ty sobie wyobrażasz? Głupi kogut wiedzie za sobą trzydzieści kur, a taki — naprężył mięśnie — facet jak ja?... To był John. Już jako nie kwestionowany władca domu. Nie Spencer. Mózgowcy, jeśli rzeczy te są im w ogóle potrzebne, tak nie postępują. Poznała go na „Queen Mary”. Największy i najbardziej luksusowy statek pasażerski świata pokonywał w swej dziewiczej podróży Atlantyk. „Odbierzcie z powrotem Niemcom Błękitną Wstęgę Atlantyku!” — domagały się tłumy żegnające go z nabrzeża portu. W salach tanecznych wszystkich klas dodawano statkowi szampanem otuchy: „God bless you, Mary!” Królową Piękności spośród tysiąca pasażerek wybrano Eunice Pumpschlager z Chicago, córkę amerykańskiego króla smalcu. Prawdziwą królową piękności spośród wszystkich kobiet na statku — pasażerek i stewardes — obrana została jednogłośnie przez znającą się na tych sprawach załogę liniowca, Mrs. Raquel. Armator statku, Cunard Line, zadbał, aby podróż była wspaniałym przeżyciem. Stewardesa Raquel, podając pasażerowi na pokładzie słonecznym popołudniowy gin with Martini, nadziała się na spojrzenie jego głębokich oczu. Czym oczy głębokie różnią się od płytkich, dowiedziała się później. Podróż trwała cztery i pół doby. Dokładnie: sto osiem godzin i dwadzieścia cztery minuty. W tym krótkim czasie największy pasażerski statek świata przebył Atlantyk. Niemiecki „Bremen” potrzebował na to dwie godziny i trzy minuty więcej. Majestatyczna „Mary” go wzięła. Hurra! Jedząc z właścicielem głębokich oczu kolację w ekskluzywnej Le Perigord oblała winem swoją kreację wieczorową — na szczęście! Tańcząc w The Rainbow Grill dowiedziała się, że Spencer pracuje „dla pewnego... ehm, kolekcjonera, ehm... sztuki. Takiego, ehm, wiesz...” Zamiast stuknąć się w czoło, czarująco przymrużył oko. Później wylądowała w jego sypialni w hotelu Essex House, a jeszcze później w urzędzie stanu cywilnego. W Nowym Jorku miała mało czasu na wniknięcie w Spencera. Był głęboki — to spostrze- gła już podając mu gin. Poza tym dobrze się ubierał, znał wszystkie liczące się w świecie galerie sztuki i mówił po włosku. Bliżej poznała go w Rzymie, gdzie spędzili miodowe dziesięć dni. Więcej czasu na wylegiwanie się w łóżku Spencer przeznaczyć nie mógł. — Świat jest, ehm... interesujący, moja droga. Lata uciekają, nawet się nie spostrzeżesz, jak będą poza tobą. Więc żyjmy. Wy, kobiety, macie na to inne spojrzenie, nie dziwię się temu. Kobieta, ehm... Natura przygotowała was do, ehm... innych zadań. Konstytucja psychiczna... mam na myśli zespół predyspozycji niezależnych od woli, wreszcie stwierdzam to z całym obiektywizmem — możliwości twórcze wyznaczyły wam, ehm... granice, jeśli mnie dobrze rozumiesz. Tak więc, ehm... Naukowa klasyfikacja ludzi według budowy ciała jest trafna: mózgowcy mają predyspozycje artystyczne i naukowe, są inteligentni. Raquel dodałaby jedno: są piekielnie egoistyczni. Na statku Spencer poznał ją jako stewardesę, to jest kogoś, kto obsługuje pasażera. Po ślubie do roli tej dorzucił jej obowiązki psa domowego przywiązanego łańcuchem do budy. I słuchacza. Stroną mówiącą w domu — gdy nie przebywał gdzieś na zachodniej .półkuli, w Azji, Afryce czy w swoim klubie, do którego ona jako kobieta nie miała wstępu — był tylko on. Obracał językiem non stop. Mózg podsuwał mu niezliczone tematy. Wątłe ciało zasilało się energią czerpaną chyba z promieni podczerwonych. Mówił przy stole, czytając książkę, słuchając radia, w łaziku. Mówił przed, w trakcie, po... O sztuce, wykopaliskach egipskich, ewolucji gatunków, astronomii, astrologii, religiach, reinkarnacji dusz, mitologiach, filozofii, militariach, o wszystkim. Tylko jednego tematu nie poruszał. Nie poruszał go ani przed, ani w trakcie, ani po. Ten temat dla niego nie istniał. Znajomość włoskiego zadecydowała o jego losie. Porucznik Spencer Palmer, szukając czegoś pod Addis Abebą, dokopał się włoskiej miny... Pozostawił po sobie skromne konto w banku, dom w Chelsea i jedno doświadczenie więcej. Zdezorientowana przez muskuły i naukę Raquel nie poddała się. Mężczyźni — wierzyła — muszą istnieć. Silni czy cherlawi, brutalni czy subtelni, piękni czy brzydcy — obojętnie. W końcu muszą gdzieś być! Nagroda za upór spadła na nią jak z nieba, nie zadawała pytań i na każde nie odpowiadała. Miała żylaste wytrenowane ciało, łobuzerski uśmiech i grymas piekielnego zdecydowania w kącikach ust. A poza tym była jednym z tysięcy żołnierzy w mundurze komandosa, nie wyróżniającym się niczym szczególnym. Gdyby nie. przypadek, nigdy by nie zwróciła na Geralda uwagi. Nie wypuszczała go z ramion ani na chwilę. Będąc z nim czuła w sobie ciszę, jaka następuje po napięciu nie do zniesienia. Stan ten mogłaby nazwać spokojem po burzy, doskonałą pełnią, tysiącem innych pięknych słów albo zwyczajnie szczęściem. Jutro głowa pękać jej będzie z niewyspania, ale to dopiero jutro. Zaparzyła mocną kawę, żeby nie usnąć. Chciała się go nakochać na zapas — tak rzadko się pojawiał. Przytuliła się do niego całym ciałem i szczęśliwa przymknęła oczy. Gdy je otworzyła, miejsce po nim było puste. Nie płakała. Łzy przerażenia wycisnął z niej John; Spencer przyprawiał ją tylko o uśmiech pobłażliwości. Nie należy płakać ze szczęścia. Musi ono być radosne, lekkie, inaczej szybko zamieni się w cierpienie. Z ulicy dochodził zgiełk rozpoczynającego się dnia. Miała przed sobą osiem godzin ślęczenia nad papierzyskami, stukania na maszynie i potakiwania panu Moore’owi. A wieczorem wróci z Darlingtonu jej „codzienne szczęście”. — Oby go szlag trafił! — westchnęła serdecznie. VII Mr. Bancroft wracał do domu w kontemplacyjnym nastroju. Pogoda była piękniejsza niż przed dwiema godzinami, a chodniki tłoczniejsze. Wśród masy mundurów przewijali się cywile powracający z pracy. Starał się nie przeoczyć żadnego stałego mieszkańca miasta. Oddawał pozdrowienia, co znaczniejszych próbował uprzedzić w uchyleniu kapelusza, znajdował czas na pogłaskanie dziecka (tej darmowej galanterii na pokaz nigdy nie zaniedbywał). Ale dzisiaj robił to jakoś mechanicznie. Głowę jego toczyły ciężkie myśli. Dokonał dwóch odkryć godzących w jego zdolność oceny ludzi i zdarzeń. Pierwsze dotyczyło osoby Wilkinsona. Zawsze widział w nim chłopka-roztropka, w polityce amatora, którego horyzonty myślowe ukrywały się na progu sklepu. Jako przeciwnika w rozgrywkach o mandat nie brał nigdy poważnie. Już groźniejsza — ze względu na możliwość odciągnięcia głosów niezdecydowanych — była wyszczekana pani Quarrelsome, ciesząca się poparciem mayora Darlingtonu, również outsidera koalicyjnego tercetu partyjnego. Odkrycie drugie rzucało krytyczne światło na wojenne cele Churchilla. „Czyżby ten opatrznościowy mąż stanu myślał rzeczywiście tylko o wygraniu wojny? — pytał siebie Bancroft ślizgając się wzrokiem po znajomych, darzących go zaufaniem jako człowieka i przedstawiciela partii, która tak pomyślnie prowadziła ich przez rafy tej ciężkiej wojny. — Czyżby wszystkie swoje niespożyte siły skupił wyłącznie na zniszczeniu Niemiec, zostawiając odłogiem troskę o jutro, chyba groźniejsze dla Wspólnoty od dnia dzisiejszego? Jak krótkowzroczne, wprost niepodobne do tego człowieka byłaby zapatrzenie się tylko w Hitlera! „...Obecna wojna rozgrywa się na morzach, lądach i w powietrzu. My i Amerykanie, nieważne dlaczego, wojujemy w powietrzu i na wodzie, zostawiając Rosjanom ląd. Jeżeli będziemy z dotychczasową uporczywością nadal trzymać się tego podziału, pewnego pięknego dnia ujrzymy czerwone flagi z tamtej strony cieśniny Dover...” Ten kramarz ma rację! My na oceanach i w przestworzach, Rosjanie na lądzie — niezły podział, dopóki miliony umundurowanych Niemców hulało bezczynnie po brukach Europy, a my byliśmy w stanie przeciwstawić im jedynie krew, znój i łzy. Naczelnym zadaniem militarnym wówczas było skuteczne zabarykadowanie przejścia przez Kanał, politycznym — szukanie dla nich godnego przeciwnika. Tę partię Winston rozegrał z wirtuozerią geniusza. Byliśmy sami. Wojennej machinie Niemiec, wzmocnionej potencjałem przemysłowym i uzbrojeniem pokonanej Europy mogliśmy przeciwstawić Home Fleet, paru lotników i naszego wspaniałego ducha. Garstka Spartan pod Termopilami ciałami swoimi zagrodziła przejście barbarzyńskim Persom. W ciągu dwóch tysięcy czterystu lat, jakie od owego wydarzenia minęło, w niezliczonych wojnach zginęły miliony ludzi, ale nie o nich, lecz o Leonidasie i jego walecznych pamięta świat. Do nowożytnej historii wnieśliśmy nowe Termopile. „W dziejach ludz- kości nigdy tak wielu nie zawdzięczało tyle tak nielicznym” — powtarzać będą po wieczność i dziękować Anglii za ocalenie świata. Garstka bohaterskich lotników odcięła skrzydła smokowi i przydusiła go do ziemi. Geniusz Churchilla splótł go w śmiertelnym zwarciu z Rosjanami. Dywizje Wehrmachtu, co tak butnie defilowały pod Łukiem Triumfalnym, legły w Stalingradzie. Z dziesięciu milionów rozpasanych zwycięstwami Niemców sześć już gnije na polach Rosji. Kręgosłup tyrana został zgruchotany. Ostateczne zniszczenie jego armii jest nieuchronne. Pochodu Rosjan już nic nie jest w stanie zatrzymać. Dobrze to czy źle? „O Panie, tchnij w niego prawdę, aby wiedział, iż po dniu przychodzi noc... Przywróć mu twarz, o Panie, aby nie zapomniał, kim jest!” — Czy stając po stronie Związku Sowieckiego w wojnie z Niemcami nie zdradza pan swoich poglądów na komunizm? — Ani trochę! Mam tylko jeden cel i jedno pragnienie: zniszczyć Hitlera. Gdyby wtargnął do piekła, potrafiłbym zdobyć się w Izbie Gmin na życzliwe słowa nawet o Szatanie. Mr. Bancroft przypadkowo usłyszał te słowa. Pytanie postawił jeden z sekretarzy premiera w jego rezydencji letniej w Chequers. Było to nazajutrz po zaatakowaniu Rosji przez Hitlera. Anglia była zmęczona. Ponad rok samotnie stawiała czoło największej potędze militarnej świata. Jak Dawid oddawała Goliatowi cios za ciosem. Nie ustępowała pola ani o krok. Odpowiadała atakiem na atak. Zębem za ząb. Opuszczona przez wszystkich. Skazana na nieuchronną zagładę. Wtedy liczyła się każda pomocna dłoń. Choćby wyciągnięta z piekieł. Ale kiedy piekielny sprzymierzeniec... „Decydująca rola Rosji bolszewickiej w pokonaniu Niemiec — myślał perspektywicznie Mr. Bancroft w poczuciu cząstki odpowiedzialności, jaka na nim jako członku Parlamentu spoczywa — nie tylko zniweczy istniejącą od czasów Napoleona równowagę sił w Europie — kamień węgielny naszej polityki, lecz doprowadzi do powstania całkowicie nowego układu, bardzo niekorzystnego dla Wielkiej Brytanii, gdyż cała reszta i tak zawsze skłóconej Europy nie zgrupowana wokół silnych Niemiec lub Francji nie będzie stanowić wystarczającej przeciwwagi dla rosyjskiego kolosa. Wymagać to będzie jeszcze większego wzrostu potęgi gospodarczej i militarnej kraju, to przede wszystkim. Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi nie zabezpieczy powojennego status quo w Europie. Zresztą sojusze — rzecz względna. Spełniają swoją rolę, jak długo służą również drugiej stronie. A ze Stanami Zjednoczonymi nic nigdy nie wiadomo. Ich angaż przeciwko Niemcom kosztował Churchilla wiele wysiłku, być może czekaliby z przystąpieniem do wojny do czasu wykrwawienia się mocarstw europejskich, jak uczynili w poprzedniej wojnie, aby potem dyktować warunki. Kto wie, jak sprawa by się potoczyła, gdyby nie agresja Japonii i idiotyczne, całkowicie niezrozumiałe wypowiedzenie im wojny przez Hitlera. I to w czasie, kiedy armie jego, nadszarpnięte nieustępliwym opo- rem przeciwnika, wymęczone wielomiesięcznymi działaniami zaczepnymi, rozproszone na gigantycznym froncie i nie przygotowane do rosyjskiej zimy, utknęły pod Moskwą... Po wojnie Ameryka wycofa się zapewne za Atlantyk. Jaką postawę przyjmie wobec Europy? — tylko Kasandra mogłaby dziś to przewidzieć. Polityka wewnętrzna, złożony i dla Europejczyka trudno zrozumiały splot interesów kapitału, przemysłu, splot interesów narodowościowych, rasowych, personalnych, partyjnych, rozgrywanych w amerykańskiej płaszczyźnie — tej swoistej materii wygotowanej z tworzywa wziętego ze starego kontynentu, ale zaprawionego neoficką pasją udoskonalania, ortodoksją i reformatarstwem religijnym, antagonizmami etnicznymi, nowobogactwem i potęgą militarną, jaką tylko taki moloch przemysłowy mógł stworzyć, wreszcie problemy ekonomiczne tego olbrzymiego kraju stawiane były tam zawsze na pierwszym miejscu. Do tego dochodzi prasa. Ta żądna sensacji jadowita hydra rządząca się swoimi, przez żaden akt ustawodawczy nie ograniczonymi prawami absolutnej, zwyrodniałej wolności słowa. No i bynajmniej nie tylko iluzoryczne wpływy lobby w Kongresie i w Izbie Reprezentantów na politykę rządu federalnego. Uwzględnienie istnienia takiej Ameryki jako ważnego czynnika w globalnej polityce zagranicznej Korony jest zrozumiałe. Liczenie w sytuacjach zagrożenia jako na naturalnego sojusznika byłoby ryzykiem. Ale opieranie na jej potędze integralności Wspólnoty graniczyłoby z niefrasobliwością. Świat się zmienia. Stare odchodzi do historii. Good bye polityka równowagi sił w Europie. Żegnaj, Europo — pęipku świata. Z wojennego tygla, w który zapaśnicy wrzucili wszystkie swoje moce, wyleją się nowe układy gospodarczo-polityczno-militarne. Jakiekolwiek formy by przybrały, Brytyjska Wspólnota Narodów będzie musiała zadbać sama o swe istnienie. Wystąpi konieczność przejęcia po zdekadenciałych Francuzach ich Afryki Zachodniej i Indochin, po niezdolnych do samodzielnego panowania kolonialnego Holendrach Indonezji, skończenia z fikcją samodzielności państwowej bramy do Indii — Tailandii, podporządkowania Koranie (w postaci protektoratu, mandatu powierniczego przyszłej organizacji światowej — nowej Ligi Narodów czy czegoś w tym rodzaju) opanowanej przez Japończyków Korei. Amerykanie powinni zająć się Ameryką Południową i Chinami. Już dzisiaj specjalnie wydzielony zespół sztabowców powinien dyskretnie przygotowywać operację wykończenia band komunistycznych zgrupowanych w północnych prowincjach Chin, którą — podczas oczyszczania tych terenów z Japończyków — winno się konsekwentnie i bez względu na ewentualne larum światowej opinii publicznej przeprowadzić. Dopiero wówczas można będzie stworzyć nie żaden „kordon sanitarny”, jak podczas nieudanej interwencji aliantów w Rosji po pierwszej wojnie światowej, lecz realną zaporę, barierę nie do przebycia dla ideologii komunistycznej — tej lepkiej fatamorgany dla głodnych mas Azji i Afryki. Ale problemem numer jeden pozostanie Europa. Militarnie rozbita, gospodarczo wykończona, polityczny bankrut, ustrojowy wulkan. Na tę ziemię bezbronną Rosji wpuścić nie wolno. Za żadną cenę. Należy działać, póki czas. Połączone sztaby brytyjsko-amerykańskie planują inwazję na Francję. Wysadzenie armii na zachodnim krańcu kontynentu europejskiego. Żeby potem pokonywać opór Niemców, łamać sobie zęby i wykruszać siły na dojście do Berlina. Odległego od plaż Normandii czy Pirenejów o dwa tysiące kilometrów zamiast... Uderzenie w Bałkany — nie osłonięte podbrzusze Europy, ta w ostatniej wojnie wyszydzana przez krótkowzrocznych polityków obsesja wojskowa Churchilla, która na półwyspie Galipoli pogrzebała ćwierć miliona Brytyjczyków — wstaje z grobu i upomina się o przywołanie do życia. Tam — od Dardaneli po Zatokę Fińską, a z południa na północ, na przestrzał przez wschodnią rubież Polski postawić trzeba mur ze stali i armat. A jak to zrobić? Hm...” Mr. Bancroft miał koncepcję. Swoją własną. Powstałą w długich przemyśliwaniach. Jej prawowitymi, przez historię potwierdzonymi rodzicami, były nazwy dwóch miast Rosji Sowieckiej: Stalingrad i Kursk. Koncepcja była gotowa, sposób realizacji absolutnie jedyny, do rozwiązania pozostawał właściwie jeden problem: jak podrzucić ją premierowi. Raz zasiany w jego głowie nie wyjdzie z niej, dopóki nie przeistoczy się w ciało. Formalnych dróg dostępu do premiera istniało wiele. Wszystkie jednak obstawione były jego licznymi sekretarzami, tymi cerberami-sitami kierującymi się często własnym widzimisię i decydującymi faktycznie o tym, kto dopuszczony zostanie przed Oblicze Pana. Ten sposób odpadał. Churchill nie znosił tłoku. Prowadził tak zwariowany porządek dnia, że chcąc się do niego dostać, niejedną noc wypadałoby spisać na straty. A przy tym selekcjonował swoje najbliższe otoczenie według własnych, jak wszystko u niego, kapryśnych kryteriów. Mr. Bancroft miał nieprzyjemność doświadczyć tego na sobie. Przyjemność, kiedy Churchill jeszcze jako Pierwszy Lord Admiralicji w 1916 roku, wizytując jednostki brytyjskie we Flandrii, wieczór pożegnalny, zamiast z generałami, spędził w okopach obsadzonych przez kompanię zwykłego kapitana Randolpha Bancrofta, i obecnie — z okazji poparcia jego osoby; o jego cechach nieprzyjemnych wolał nie myśleć. Winston miewał humory. Pod tym względem przypominał chimeryczne dziecko godnie kontynuujące sławę swego postrzelonego ojca, matki-Amerykanki i babki — słynnej z urody i innych rzeczy księżny Maryborough. Jego przeciwnicy polityczni (gdyby tylko polityczni, bo czym ten się nie parał!), których produkował z łatwością czarodzieja, przypisywali mu w dziedzinie strategii wojskowej sztywne poglądy młodszego oficera z Indii, nazywali „niepoprawnym emocjonalistą”, „utopijnym marzycielem”, „karierowiczem”, „dyletantem” i „pijakiem” (tu chyba nie przesadzali; eks-premier Lloyd George opinię o nim wyraził po swojemu: „Przypomina on absolutnie zdrowego na umyśle szofera, który przez całe miesiące będzie bezpiecznie prowadził wasz samochód, aby nagle zwalić was w przepaść”; poplecznicy — tych przed wojną złośliwi naliczyli mu aż dwóch — mówili o nim oczywiście coś innego, choć i oni w sądach swych nie byli stali; nieskorzy natomiast do wydawania zaokrąglonych orzeczeń, mówiąc o nim, przymykali filuternie oko ograniczając się do przyznawania mu „wierności sobie”. Dostęp do takiego człowieka nie mógł siłą rzeczy być prosty, a podsunięcie jakiejś idei i zapalenie go do niej — dokonać tego mógł tylko ekwilibrysta najwyższej klasy albo... Pan Bóg, tworząc Ewę, wiedział, co robi! Winston darzy wyjątkową sympatią lorda Stale. Stosunkowo młodego członka partii, właściciela malowniczej posiadłości w Ditchley, gdzie w okresie bombardowań Londynu uradził sobie tajemną kwaterę. Stale, a jeszcze bardziej jego znana z ciętego dowcipu małżonka, Nancy, przyjaźnią się z córką Churchilla, Mary. Dla tej nieodrodnej córki Winston gotów by niejedno zrobić! Uśmiech zadowolenia ożywił zamyśloną twarz Mr. Bancrofta. Błękitne żyłki — świadectwo szacunku dla wybornych trunków — zbiegły się na czutoku jego nosa i ubarwiły go na czerwono Był to nieomylny znak znalezienia rozwiązania trudnego zadania. Mr. Bancroft poczuł się jak balon uwolniony od balastu. Mógłby śpiewać. Gdyby nie szedł tłoczną ulicą, a gdzieś poboczami, gdyby — zamiast ludzi o oczach zmęczonych a widzących wszystko, o uszach zasłuchanych w rytm swoich trosk a chwytających lot motyla — mijał drzewa, zrzuciłby z siebie szatę dostojnej powagi i zaczął śpiewać. Głośno. Jak w młodzieńczych latach, gdy wracając ze szkoły nadrabiał drogi, alby pohasać na łąkach, w nagłych zrywach pod górki wypróbować mięśnie nóg i śpiewać. Z twarzą zadartą pod deszcz i wiatr, głośniej od grzmotu błyskawic. Aby usłyszały go niebo i piekło. Rule Britania! Britania rules the waves! — to najchętniej. Śpiewał, co popadło: pieśni religijne, szkolne, sprośności Bobby Burnsa ubierał w melodie wiejskich przyśpiewek; szkockie, lecz jakże oddające awanturniczego ducha Anglików „My bonny goes over the ocean” przeplatał „God save the Queen” — tylko w szybszym, marszowym tempie. Bezkarna samotność czyniła z niego olbrzyma pośród karłów. Napełniała szlachetnością i nadprzyrodzonymi mocami. Panuj, Brytanio! Panuj nad... „morzami” go nie syciło. Tylko nad morzami? To panowanie — wtedy nie istniały jeszcze czołgi ani samoloty — było faktem. Któż na morzu mógłby stawić jej czoło? Floty całego świata razem wzięte nie ustałyby się flocie angielskiej ani dnia. Słowa raziły oczywistością, dlatego „morza” zamieniał na „świat”. Rule Bratania! — śpiewał — Britania rules the world! „Młodość nie zna granic — myślał wyrozumiałe o sobie z owych lat. Iść naprzód! — pogania. Dalej, wyżej! Łamać opór! Zdobywać! Ujarzmiać! — do tego potrzeba siły, tylko siły. Utrzymać stan posiadania jest znacznie trudniej”. Przyspieszył kroku. Grudniowe słońce skryło się już za wzgórkami i oddawało powoli Poormond wieczorowi. Mroźne powietrze wyostrzało myśli. Mijając obelisk doznał olśnienia. „Miałem kłopot — myślał radośnie — co w Izbie powiedzieć. Posłowie, ci wstrętni złośliwcy, z góry założą plewy i miast posłuchać, pójdą na drinka. A ja będę przemawiał do pustych ław. Poormond, nie mając przemysłu, nie ma problemów, jakie przed politykiem stawia zorganizowana klasa robotnicza. James Flower z Darlingtonu będzie czekał tylko na okazję do wsadzenia mi szpilki. Już teraz zapowiada pokątnie, ile to ciekawych rzeczy Izba usłyszy o jednym rozgarniętym księciu, który z rąk króla Edwarda III odebrał nadanie pieczęci miejskich dla pewnej malowniczej dziury... Okrutnie się pomyli!” Po powrocie do domu przystąpił niezwłocznie do pisania zakończenia swego rewelacyjnego przemówienia. Lordzie Speakerze, Szanowna Izbo! Przez dziewiętnaście i pół wieku ludzkość żyła przykazaniami Żyda-Jezusa; podwaliny filozoficzne pod następną erę stworzył również Żyd-Marks. Tak twierdzą bolszewicy. Większość możnych współczesnego świata, wśród których nie brakuje najświatlejszych polityków Wielkiej Brytanii wraz z obecnym premierem rządu Jego Królewskiej Mości, przeczy im. Będąc z natury optymistą, popieram ich punkt widzenia. Ale jako człowiek przechodzę również okresowe załamania, kiedy lekkie widzenie rzeczy ucieka, a miejsce po nim zajmuje brutalny realizm. I wtedy skłonny jestem krzyczeć: Biada tym, którzy obecną wojnę biorą za kolejną sprzeczkę między narodami, po której wszystko wróci znowu do starego porządku! Widzę poruszenie wśród zacnych kolegów z ław poselskich. Niektórzy pomyślą zapewne niezbyt chwalebnie o mojej głowie albo, co gorsza, posądzą mnie o zabawianie się na stare lata w jasnowidza. Poormond — powiedzą — znane dotąd z tysiącletniego zamku, łykowatej baraniny i najliczebniejszego w hrabstwie klubu starych panien zasłynie z posiadania proroka. Pozwolę sobie jednak przypomnieć Izbie, że już sto lat temu, dokładnie — w tysiąc osiemset czterdziestym drugim roku, a więc na sześć lat przed ukazaniem się Manifestu Komunistycznego... na trzy czwarte wieku przed leninowską rewolucją w Rosji... niejaki Heinrich Heine, znany lepiej potomnym ze swoich poezji niźli z wróżenia przyszłości, napisał te dziwne, wówczas tylko dla nielicznych zrozumiałe słowa: „Komunizm jest ukrytą nazwą strasznego przeciwnika... Nadchodzą dzikie, mroczne czasy. Tak posępne, że prorok pragnący je ludziom uzmysłowić, musiałby straszyć ich potworami, o jakich nie mają wyobrażenia... Przyszłość zalatuje odorem rosyjskiego potu, krwią, bezbożnictwem i nahajką!” VIII Atmosfera w sali Cechu Kupców Kolonialnych, Galanteryjnych i Szmuklerzy stawała się coraz gorętsza. Zacięta wrzawa wokół kandydatur do nowych władz Cechu ustała. Burmistrz miasta oznajmił zakończenie głosowania zgodnie z protokołem ustanowionym w 1580 roku, jeszcze za panowania Jej Królewskiej Mości Elżbiety I. Trzyosobowa Komisja Skrutacyjna wycofała się do kancelarii obliczyć głosy. Napięcie wśród zebranych rosło. Udzielało się członkom Cechu i gościom. Opanowywało również Mr. Bancrofta. Rad był, że skorzystał z zaproszenia. Wilkinson pociągnął łyczek ginu. Głos miał ciepły, rozrzewniony. — Jesteś przyzwyczajony do większych rzeczy, dlatego rytuał nasz wyda ci się pewnie groteskowy: garstka kupczyków, powiesz, a tyle cudaczenia. — Machnął ręką na protest Bancrofta i ciągnął dalej: — To bardzo chwalebna tradycja. U schyłku średniowiecza Poormond miało trzynaście cechów, a ostał się tylko nasz... Zwróć uwagę, że nie rycerstwo, nie szlachta, a kupcy weneccy zapoczątkowali odkrycia Europy na wschodzie, że podwaliny pod wielkość Anglii zbudowali nasi dzielni bracia po fachu. Arystokracja rządziła krajem, lecz nie ona, a kupcy wytyczali kierunki ekspansji na obszary zamorskie. Święto naszego Cechu przez setki lat było największym wydarzeniem w hrabstwie. Zjeżdżało się na nie pospólstwo, uświetniali je swą obecnością możni panowie. Rytuał Cechu, przestrzegany do dzisiaj co do joty, przypomina o społecznej randze kupiectwa. Podniósł kielich, ale tylko dla zwilżenia języka. Najbliższe minuty wymagały od niego trzeźwości umysłu. Uśmiechając się pogodnie wchłaniał gwar rozgadanej sali. Czego tu nie poruszano. O czym nie mówiono. Jakie zamiary, ukrywane przez okrągły rok, nie znajdowały tutaj upustu! — Wychodząc z domu — mówił szczupły jak szparag mężczyzna do grubasa z niebiesko-czerwono-białą kokardą w klapie — powiedziałem do żony: tym razem, moja droga, chodzi o coś więcej niż tylko o prezesurę Cechu. Jeżeli Herb Lipton nie da rady się przyczłapać, Tim podsunie swoją kandydaturę, a wtedy pójdzie pełną parą. On ma dalekosiężne ambicje polityczne. Mam nadzieję, że ten nastroszony paw, Bancroft, to widzi — tak powiedziałem żonie, możesz mi wierzyć. Grubas przyłożył rękę do ucha. — Komu to powiedziałeś? — Żonie! — Żonie? — Żonie! — A co ona na to? Szparag przełknął nerwowo ślinę. — Jak to kobieta... Całą noc strzykało ją w boku, na zimę zawsze tak. A wówczas jest zła jak osa: zgromiła mnie, że niby wsadzam nos w nie swoje sprawy. Grubas uśmiechnął się drwiąco. — Dobrze ci tak. Z babą o polityce... No, tymczasem. — Stuknął szparaga kuflem w brzuch i podszedł do stojącego samotnie Otis Bella. — Masz znowu atak wątroby? — rzucił zaczepnie. Jedyny pasamonik w mieście i wieczny oponent bloku kupców artykułami spożywczymi w Cechu podniósł swoje zapuchnięte oczy. — Rozmyślam — odrzekł ponuro. — Co robisz? — Rozmyślam! — O czym, Otis? — Tematu dostarczyłeś mi ty sam; przez swoją głuchotę stajesz się coraz głośniejszy! Przy stole prezydialnym skarbnik Cechu skracał sobie wyczekiwanie rozmową z burmistrzem miasta. — Cały handel — dowodził za główną tezą memoriału Cechu skierowanego przed miesiącem do władz miejskich a zredagowanego przez Wilkinsona — sprowadza się do dystrybucji podstawowych artykułów spożywczych i tekstylnych. Ogólne racjonowanie, brak artykułów luksusowych przynoszących najwyższe dochody, niskie kwalifikacje personelu, wreszcie piekielne podatki pozwalają ledwie na związanie końca z końcem. Doroczna impreza Cechu, dodająca miastu splendoru, jest kosztowna. Dopóki kupiectwo mogło, finansowało ją z własnej kieszeni. Ale obecnie władze miejskie powinny dorzucić grosza. Skąd? — to już sprawa burmistrza. Jeżeli zależy mu na poparciu kupiectwa, bez którego nikt jeszcze nie utrzymał się długo na fotelu głowy miasta. — ...Również i ty powinieneś ruszyć łepetyną — podjął Bell przezywany w Cechu „filozofem”. — Szesnastu kupców spożywczych i sześciu masaży daje im przewagę jednego głosu nad pozostałymi branżami. Dodaj do tego dwóch handlarzy mrożonek i jednego rybami, którzy dmuchają w ten sam żagiel, oznacza to dwadzieścia pięć głosów przeciwko siedemnastu z branży galanteryjno-tekstylnej. Pozbawia to nas szans przeforsowania naszego kandydata, rozumiesz? Grubas podrapał się w łysinę. Oprócz głuchoty cierpiał na bardzo zaawansowaną sklerozę. A poza tym myślenie nie było jego silną bronią. — Spożywczych było zawsze więcej — spostrzegł trafnie. — I co z tego, że było? — Nie rozumiem cię, Otis. — Tim zamyka wszystkim gęby liczebnością nie tylko grupy kupców spożywczych. Myśli, że jest ona wynikiem istniejącej przewagi spożywczych potrzeb ludności nad innymi potrzebami, czyli skutkiem struktury spożycia, jeśli mnie dobrze rozumiesz. Ale ta się zmienia. Jeszcze trzydzieści lat temu nie było w mieście żadnego sklepu z artykułami elektrycznymi, radiami; pięćdziesiąt lat temu nie sprzedawano samochodów, i tak dalej, i tak dalej. A dzisiaj samych elektrycznych mamy w mieście osiem. Złożył się na to częściowo rozwój techniki, częściowo rosnąca zasobność społeczeństwa: im więcej człowiek ma w kieszeni, tym więcej wyda. Nie na żywność, bo nikt normalny nie zjada dwóch obiadów dziennie, a na inne artykuły. Dlatego w miarę wzrostu zasobności społeczeństwa liczba sklepów spożywczych będzie utrzymywać się na tym samym mniej więcej poziomie, a innych wzrastać, co oznacza, że przewaga branży spożywczej w Cechu nie będzie wieczna. Ale to jeszcze potrwa. Moim zdaniem sporo lat. Dlatego póki co powinniśmy przeforsować dokooptowanie do Cechu wszystkich kupców. Dopiero wtedy wydostaniemy się spod dyktatu spożywczych, kapujesz? — Dokąd się dostaniemy, Otis? — Ach! — zdenerwował się Bell, że wdał się w rozmowę z głuchawym złośliwcem. Zostawił go i rozejrzał się za kimś innym. Pod filarem spostrzegł sąsiada, frytkarza Nortona. — Hej, Norton! — zawołał. — Norton! — Hello, Otis! Hello! — odkrzyknął frytkarz i dalej opowiadał przyjacielowi z Middlesbrough o obchodzie święta Cechu przed pierwszą wojną światową: — Wtedy bywało inaczej, rozumiesz? To nie sprawa ilości piwa czy jadła, po prostu było inaczej. Więcej młodych bywało, weselej, a kobiety nie pałętały się między mężczyznami jak teraz i nie świeciły tym — łypnął zgorszony na dekolt pani Quarrelsome — tylko siedziały pod ścianą i sobie opowiadały. Na jednej takiej zabawie mój brat, Jess, poznał Rosie. Zaraz potem pobrali się i wyjechali do Australii. — Jess... — staruch podrapał się po łysinie. — Tak, pamiętam go. Chodziliśmy razem do szkoły parafialnej. Jess był w porządku. Żyje jeszcze? — Ho, ho! A powodzi mu się! Mieszka w Queensland. Ma tyle ziemi co całe nasze hrabstwo. Nawet samolot ma własny. Jak to świństwo się skończy, pojadę do niego. — Frytkarz potrząsnął zadziornie siwym czerepem. — Sił mi jeszcze zostało, też się dorobię. Zaraz po wojnie, postanowione. Z lubością spojrzał na panie w długich sukniach wzorowanych na XVII-wiecznej modzie, krzątające się przy stołach z jedzeniem. Stały tam przystawki z wołowiny, baraniny, ryb i jarzyn. Karafy czerwonego wina wyczekiwały w pogotowiu pospieszenia z pomocą w trawieniu smakowitości przyrządzonych według receptur pani McGuinness. Niebrzydkie dziewczęta poormondzkie przebrane za pachołków roznosiły piwo. Na barowych ladach oddawały się chętnym baterie whisky, ginu, z wiader wyłożonych lodem wyglądały pękate flaszki szampana. Dla głów słabszych były wina deserowe, a na tańce — po ogłoszeniu wyników głosowania — gotowała się orkiestra miejskiej straży ogniowej. Wśród kolorowych girland zwisał z balustrady wielki napis: CECH KUPCÓW KOLONIALNYCH, GALANTERYJNYCH I SZMUKLERZY DLA ARMII — ARMIA DLA CECHU! — Dlaczego nie zwerbowano orkiestry wojskowej? — obruszył się Mr. Mansell, właściciel sklepu z instrumentami muzycznymi. — Od lat przygrywał nam Królewski Korpus Łączności z Bartery. — W zeszłym roku schlani orkiestranci pobili się z czołgistami z Texas Riders Division, nie pamiętasz? Dowódca korpusu odmówił. Za karę. — Takie dostali rżnięcie? — To by im przepuścił. Ale później poprzestawiali drogowskazy i Ridersi — zamiast na poligon — władowali się czołgami w śródmieście Darlingtonu. Ale spójrz, kto przyszedł. W sali pojawił się „Czarny Kot” Poormondu, Jack Deephole. Rozglądając się po obecnych spostrzegł Bancrofta. Kiwnął mu z uszanowaniem. Jack jest przedsiębiorcą pogrzebowym. Wciąż dobrze prosperującym, choć wojna wyłączyła z obrotu roczniki młodsze. Jack oferuje usługi kompleksowe. Dostać się po śmierci w jego ręce to jak u szczytu sezonu turystycznego wsiąść do wolnego przedziału pierwszej klasy ekspresu na Lazurowe Wybrzeże, wszystkie zmartwienia o drogę nieboszczyka Jack bierze na siebie. Od łoża śmierci do grobu. Z myciem twarzy (kąpiel całego ciała kosztuje u niego tylko trzy funty więcej), makijażem, ułożeniem zwłok w trum- nie, dostawą na cmentarz, pogrzebaniem, wieńcami i postawieniem nagrobka — obsługa od a do set. STOLARKA SPECJALISTYCZNA— BUDOWNICTWO — POGRZEBY ogłasza się Jack. A z okazji Nowego Roku przesyła co znamienitszym obywatelom karty „Z najlepszymi życzeniami od Jacka Deephole”. Powiadają, że w kogo Jack wwierci się swymi sowimi oczami, tego dni są policzone. Bancroft powściągliwie oddał mu ukłon. — Czarny Kot tutaj? — zdziwił się. — Co on tu robi? — Jest też członkiem naszego Cechu. — Przedsiębiorca pogrzebowy członkiem Cechu Kupców Kolonialnych i Galanteryjnych? — Należy do sekcji galanteryjnej. Zużywa moc jedwabiu na wyłożenie tych swoich pudeł, tasiemek do kwiatów, różnych tekstyliów dekoracyjnych... — Rozumiem — mruknął Bancroft. — Zrób tak, abym nie musiał się z nim witać. Proszę cię. — Czyżbyś był tak przesądny? — zaśmiał się Wilkinson. — To nie to. — A poza tym głosuje na was i chyba ma prawo do twojej przychylności. — Niby tak — odrzekł Bancroft bez przekonania i niezbyt zręcznie przeskoczył na inny temat. — A co z Ann? Wciąż żadnej wiadomości? — Żadnej — westchnął boleśnie Wilkinson. — Sam wiesz, że poruszyłem niebo i ziemię. — Wiem, wiem — zapewnił go szybko Bancroft. — Japończycy nie respektują konwencji haskiej. O całym naszym garnizonie z Singapuru nic nie wiadomo. Ale nie wszyscy przecież zginęli i nie wszystkich wymordują. — Liczę na to. — A reszta w rękach Najwyższego. Oby się ulitował nad twoją biedną dziewczyną. Objął go serdecznie ramieniem. Mieć jedyne dziecko, i jak kamień w wodę, nieszczęście — współczuł mu. Że też musieli ją wysłać akurat tam! — Przejdę się trochę — powiedział. Odstawiając kieliszek szukał sobie towarzystwa. Burmistrz pochłonięty był rozmową ze skarbnikiem Cechu. Nie opodal proboszcz Kościoła kongregacjonalistów, najmłodszego Kościoła w Poormond, rozprawiał z jegomościem, który z równym powodzeniem mógł być kucharzem, jak i duchownym. Historia jego świętego przybytku, wywieszona w kruchcie, rzuca się w oczy każdemu wchodzącemu: około 1830 roku sekta zbierała się dla czczenia Pana w jednej z poormondzkich karczm, trzy lata później przewielebny William Willits, założyciel sekty, powołał Kościół; pół wieku później ukończono budowę świątyni — tempo, dynamikę, prężność kongregacjonalistów wychwala tablica. — Istnieją niewielkie różnice doktrynalne pomiędzy nami, kongregacjonalistami, a wami — klarował proboszcz jegomościowi, który był wikarym miejscowego kościoła preabiteriańskiego. — Gdyby udało się je przezwyciężyć, obie sekty można by połączyć i utworzyć Zjednoczony Kościół Refonmistów Wcale nie głupia idea. Kościół stanowiłby silną konkurencję... Bancroft kiwnął przelotnie obu duchownym. Przyjemne wrażenie sprawiał kustosz Muzeum The Red Socks — historycznego regimentu powstałego jeszcze za panowania Wilhelma III Orańskiego, pułkownik L’Anson. W mundurze pamiętającym czasy entente cordiale, chwalebnie ją sobą przypominał. „Znajdujemy się w śmiertelnym zagrożeniu, pułkowniku — wyznał mu Bancroft po katastrofie Francji. — Hitler ma realne szansę podboju Anglii”. ,,Podboju Anglii? — oburzył się L’Anson. — Dopóki mnie i moich chłopców stać na udźwignięcie szabli, nigdy! Osiemnastu zuchów z naszego sławetnego regimentu dochrapało się w ubiegłej wojnie Krzyża Wiktorii. Osiemnastu... Zobaczyłby pan, ile więcej krzyży zapisano by w sztambuchu regimentu!” L’Anson słynął w młodości z powodzenia u dam. Zdobywał je przygotowaniem baletowym odpowiednim dla oficera słynnego pułku i niezłym głosem. Taniec odłożył do lamusa — reumatyzm, pić — pije nadal. A kiedy wypije, to śpiewa. — Ohrrr... Chrrr... — stroił sobie głos do oedoby sali, wielkiego herbu Poormondu zawieszonego w centralnym punikcie frontowej ściany. Obiekt ten skupiał na sobie uwagę również dwóch mocno zabarwionych piwem typów. — …złoty orzeł na tarczy — objaśniał jeden drugiemu — mówi o związku miasta z romańską Brytanią, z romańską, rozumiesz... Skrzyżowane miecze, które ten dumny ptak dzierży w pazurach, to naturalnie nasza armia, zaś falista linia oddzielająca purpurowy dół tarczy od żółtej góry oddaje naszą poczciwą Swale. Każdy szczegół ornamentacji tarczy świadczy o bogatej przeszłości tej ziemi. Ho, ho, zamierzchłe są dzieje naszego grodu! Uporawszy się z kompozycją herbu, odczytał motto: VI DEI TERRAQUE. Vi Dei, rozumiesz? — Niewiele — przyznał się tamten szczerze. — Dei, to jeszcze pamiętam, ale resztę... Toż to już pięćdziesiąt lat, jak opuściliśmy szkołę. Pięćdziesiąt! „Wspaniały, wspaniały Poormond — myślał Bancroft. — Niby tylko mieścina, ale jaka! Historyczny klejnot Yorkshire. Hrabstwa niewielkiego w porównaniu...” Darował sobie uściślenia. Yorkshire to Yorkshire, a Anglia Anglią — coś na podobieństwo tego mieszało się w jego głowie z czymś, co niedługo trzaśnie w ten okręg wyborczy piorunem chwały, i napełniało go wspaniałomyślnością. Był w niemałym kłopocie, kogo sobą obdarzyć. Na sali kręcił się reporter „Darlington and Stockton Times” i pstrykał zdjęcia. Gazeta nie była mu przychylna. Siedziała w kieszeni Mayora Darlingtonu Anthona Beesa, niezależnego, i kąsała go, czołowego torysa w okręgu, gdzie tylko mogła. Chwilowo darował go sobie i szukał dalej. Wybór padł na panią Quarrelsome. — Przyjemna atmosfera — zagadał ją w najlepszej intencji. — Powiedziałbym wspaniała. Jak w rodzinie. — Z piekła rodem! — odpaliła tuba Sił Niezależnych Poormondu, posiadająca we wszystkim odmienne od konserwatystów, socjalistów i liberałów zdanie. — Jestem pełna podziwu dla pana — przystąpiła z miejsca do ataku. — Nie potrzebuje pan udawać skromnisia — podziwu. Za umiejętność dostosowania się do każdej sytuacji, jaką tylko da się zdyskontować. Przyglądałam się panu i Wilkinsonowi. Bardzo cenię Tima jako człowieka, jako politykiem — pogardzam. Socjalista! — parsknęła szyderczym śmiechem — obejmujący się czule z kapitałem, prywatną własnością ziemską i reakcją. Gdyby Marks was ujrzał, przewróciłby się w grobie. Atmosfera, braterstwo, miłość. Jednym słowem rodzina. A jaka gościna! Proszę się przyjrzeć stołom. Tim Wilkinson, Tim-łajnozjad, który dałby sobie p.rędizej palec uciąć, niż nie przymuszony wydać szylinga, zastawia stoły jak najhojniejszy pan. Wszyscy pamiętamy jego Ann, jedynaczkę i oczko w głowie, która jako dziecko chadzała w bucikach talk długo, dopóki nie przedarła ich na wylot. Ten sam Tim stawia najdroższe wina, szampany francuskie, dziesiątki butelek tych wspaniałości zalegają stoły na jego koszt. Co to znaczy? Nie potępiam oszczędności jako zasady życia, Bóg mi świadkiem. Gdy jednak zasadę tę nagle się łamie, zadaję sobie pytanie: w imię czego? Panu, drogi panie Randolphie Bancroft, odpowiem. Ma ono na celu osadzenie się mocno w siodle najpierw w sercu naszego okręgu wyborczego, a następnie wysadzenie pana z ławy poselskiej. Gotowam się założyć, czy w najbliższych wyborach nie wykopci pana z Izby. — Uf! — sapnął z ulgą Bancroft, kiedy się od niej uwolnił. Zrobiło się mu gorąco. Najchętniej poszedłby już do domu. Przytulne Poormond wcale nie było tak przytulne. Uczucie niedoceniania go przez ludzi, których piękne święto pragnął swoją obecnością uświetnić, napełniło go rozczarowaniem. „Za długo tu przebywam — pomyślał. — Opatrzyłem się im”. Zatęsknił do wielkiego Londynu, gdzie tak łatwo utonąć w anonimowym tłumie. Decydując się na zniknięcie w ubikacji nieomal nadział się na rozgadanego Deephole’a. — Wybieram się do Manchesteru na kurs mumifikacji — wyłuszczał ten przyłapanemu Bellowi. — Zamierzam objąć specjalnością zakładu również te usługi. Ludzie zgłaszają zapotrzebowanie, a najbliższy punkt znajduje się w Manchesterze. Byłbym jedynym fachowcem na północy kraju. Patrzysz na mnie takimi oczami... Ludzie istotnie są tym zainteresowani! Niedawno zgłosiła się do mnie pewna wytworna lady — nazwisko rzecz jasna nieważne — która oświadczyła, że nie zamierza stawać na Sąd Ostateczny zdeformowana. Jestem gotowa złożyć awansem zamówienie. Nie pozwolę, powiedziała ta oddana naszemu hrabstwu osóbka, dotykać się tym rzeźnikom z Manchesteru. Jeśli pan się tylko zdecyduje, rozejrzę się wśród przyjaciółek za klientami. — Interesujące — włączył się reporter z „Darlington and Stockton Times”. — A więc Poormond, jeśli dobrze słyszałem, wzbogaci się o ośrodek tak pożytecznej działalności. Może kilka szczegółów, Mr. Deephole? Chętnie zamieścimy w naszym poczytnym piśmie. Bell wykorzystał to i „strzelił nura” w tłum. Szukając na gwałt ustronia widział siebie w jedynym na północy kraju zakładzie mumifikacji. Otaczały go baseny z formaliną, cuchnące roztwory, noże... Żylaste łapy Czarnego Kota dobierały się do jego wnętrzności... Żołądek podszedł mu pod gardło. Czmychnął w kąt i tam sobie ulżył. — Otis! — krzyknęła zgorszona pani McGuiness. — Jeszcze się dobrze nie zaczęło, a tyś już gotowy! — Biegnąc po ścierkę lamentowała: — Filozof... Mądrala... Wszystkich poucza, a taki pijak. Jak on to godzi? Tymczasem powróciła komisja skrutacyjna. Dźwigając swoją tajemnicę, uroczystym krokiem przemierzyła salę. Burmistrz podniósł się ze swego honorowego fotela. — Ladies and Gentlemen! — Walnął drewnianym młotkiem w stół. — Proszę o spokój! — Stawiam trzy do jednego na Tima! — szybko dobijano zakładu. — Trzy do jednego! — Hę, hę, to pewniak. Szukaj głupich. — Ladies and Gentlemen! — grzmiał burmistrz. — Za chwilę przewodniczący komisji skrutacyjnej, którym z. waszego wyboru jest mój szanowny kolega z Miejskiej Rady, przedstawi wyniki głosowania na nowe władze najstarszego i jedynego w naszym historycznym mieście Cechu Kupców Kolonialnych, Galanteryj- nych i.. — Cztery do jednego! — Cicho tam! ...i Szmuklerzy. — Odczekał, półki nie przerwano rozmów. — Oddaję głos mojemu koledze. — Mam zaszczyt... Mam zaszczyt... Mam... — przewodniczący komisji Skrutacyjnej nie mógł sobie poradzić z honorem, jaki mu przypadł. — Mam... — Jazda! — popędzano go. — Kogo to? — Tim! Salę zaległa martwa cisza. Przerwał ją pijany ze szczęścia krzyk starszego subiekta Wilkinsona, który w lot stopił się we wstrząsające salą trzykrotnym: — Hu-r-r-ra! Hu-r-r-ara! Hu-r-r-ra! Poproszony do stołu prezydialnego nawy prezes Cechu Kupców Kolonialnych, Galanteryjnych i Szmuklerzy jąkał się wzruszony: — Nie jestem mówcą... Nie jestem mówcą, przyjaciele, lecz dobrze... dobrze wiecie, co czuję. — Pani McGuiness postawiłaby dwa do jednego, że w oczach Tima błysnęła łza, którą pesymista- Szparag wziął za ognik bezbożnej pychy, a przyszły, jedyny na północy kraju mumifikator, za coś jeszcze innego. — Tandetne sentymenty — skwitowała to krótko pani Quarrelsome. — W sam raz dla tej gawiedzi. Z politowaniem przyglądała się spieszącym z gratulacjami konkurentem z branży spożywczej i przegranym kontrkandydatom. Najgłośniejszy był Jack Deephole. Życzył nowemu przewodniczącemu Cechu dużo zdrowia. W słownictwie jego „zdrowie” znajduje się na pierwszym miejscu. — Bandizo dużo, Tim. Naprawdę. — Długo nie wypuszczał ręki szczęśliwca. Pani Quarrelsome wpuściłaby chętnie na salę żołnierzy próbujących forteli, aby dorwać się do środka. Ale wejścia strzegli czeladnicy z rzeźni miejskiej. Kręcił się między nimi również eks-mistrz okręgu w wolnoamerykance. Wokół Krzyża na placu Rynkowym parkowały jeepy żandarmerii. Pojedyncze próby kończyły się na hallu. Niedługo wysypią się z barów bardziej zdecydowane typy, pocieszała się. Tymczasem pospieszyła spełnić swój obowiązek. — Wiedziałam, Tim — zapewniła szczerze wybrańca. — Zasłużyłeś się tej dziurze, jak rzadko kto. Mam ci dużo do przypięcia jako politykowi, jako człowiekowi jednak... Stanęła twarzą do balkonu i zaintonowała: For he is a jolly good fellow! For he is a jolly good fellow... — Jazda, chłopcy — podniosła zagapionych strażaków. Jak dyrygent zgranego chóru wyrzuciła ręce w górę, oczy wszystkich zagarnęła na siebie, przytrzymała chwilę, a kiedy napięli gardła, dała znak. Trzysta głosów zlanych w jeden potężny głos zatrzęsło salą: For he is a jolly good fe-e-llo-ow, For he is the jolly good one! Reporter „Darlington and Stockton Times” uwieczniał na kliszy co pikantniejsze sceny. W pakiecie ustrzelonych zdjęć miał Otisa Bella wymiotującego w kącie, burmistrza poklepującego w tyłek barmankę, gestykulującą żywo panią Quarrelsome — zdjęcie to wykonał specjalnie z balkonu dla wpuszczenia oka kamery w jej głęboki dekolt; przy okazji uchwycił tam kapelmistrza dłubiącego sobie zapamiętale w nosie i subiekcików ściskających się po kątach z koleżankami po fachu. Wśród znamienitych osobistości nie brakowało wikarego Kościoła kongregacjonalistów pociągającego drinka z przewielebnym kolegą z Kościoła prezbiteriańskiego, Czarnego Kota przeszywającego swoim niesamowitym wzrokiem frytkarza Nortona, ani tuza Poormondu, Randolpha Bancrofta gratulującego serdecznie nowo obranemu prezesowi Cechu. Bawiono się do późnych godzin. Księżycowa noc spowijała piękne Poormond. W noc tę Królewskie Lotnictwo Bombowe przeprowadziło zmasowane ataki na miasta Niemiec, US Navy rozprawiała się z potężną flotą Japonii topiąc największy lotniskowiec świata „Shinano”, a na rozległym froncie wschodnim Rosjanie rozpoczynali gigantyczną ofensywę zimową. ODNALEZIENIE Złamano samowolnie rozkaz. Heinemann zdecydował się zameldować o tym dowódcy kompanii. Ale nagle odezwał się telefonicznie major Rettmeyer i doradził mu więcej dyplomacji w postępowaniu. „Jakiej znowu dyplomacji — zastanawiał się. I skąd on o tym już wie?” — A Bor jeszcze nie wrócił? — rzucił w czeluść izby dla zyskania na czasie. Roznosiła go złość na siebie, że wdał się w ciemne sprawy. — Bor? — Kalkstein poderwał się z zydla. — Jeszcze nie, ale powinien dzisiaj wrócić. Pociąg z Diksmude odchodzi o trzeciej, więc mniej więcej o szóstej... W mrocznej izbie zrobiło się jaśniej — tak się Heinemannowi wydało. — Słucham pana, słucham. Więc co o szóstej? — To tylko moje przypuszczenie — powiedział Kalkstein. — Badania lekarskie w dywizji nie trwają dłużej niż trzy dni, więc powinien. A poza tym dziś sylwester... — Odzyskał swój mocny głos. — Zeszłego roku dawali po dwie butelki na głowę! Heinemann pyknął jowialnie z cygarellosa. — Nie przesadza pan? — Naprawdę! A zabawa była... Nad głową Heinemanna pojawiła się kula jasnowidza i ukazała jemu, Wielkiemu Wtajemniczonemu, sprawy niedostrzegalne dla zwykłych śmiertelników. Z każdym obrotem objawiała mu o nich coraz więcej. — A więc zeszłego sylwestra... — dmuchnął w kulę dymem — spędził pan tu, tak? A ja — ciągnął lekko — jeśli pana to interesuje, dokładnie rok temu, szukając w Libii mojej rozpieprzonej w drobny mak kompanii natknąłem się na jakiś kluczący w zawiei pustynnej samochód z. trzema gagatkami. Wiało piachem jak cholera, widoczność prawie żadna, podturlali się ku mnie. Jeden z tych na wozie pytał o coś, ale nie rozumiałem, bo hulało w ich stronę; podszedłem bliżej... Zawiesił wzrok na Kalksteinie. Ob, mężczyzna średniego wzrostu z resztkami opalenizny poafrykańskdej na twarzy i wcale nie ułomek wydawał się przy tym olbrzymie mały. Dawid i Goliat. Sprężysty kot przy ciężkim słoniu bezczelnie (pewny swej przewagi. — I nie zgadnie pan, co usłyszałem — powiedział. Pustynia... Zamieć piaskowa... Zagubiony samochód z trzema ludźmi... Kalkstein poddał się bez walki. — Faceci pytali mnie o drogę do Bengazi. — Do Bengazi? Cha, dobrzy sobie. Pewnie zgubili się w tej zamieci albo dezerterzy. Ja bym ich... — Po angielsku pytali... — Jezus, Maria! — przeraził się Kalkstein. — I co? Heinemann puścił kunsztowną serię kółek z cygarelloisa, którą zakończył smugą podobną do wykrzyknika. — To, Herr Utateroffizier Kalkstein. A co mogło być? Sylwester nie sylwester, to był front! — Tak sobie myślałem — przyznał skwapliwie Kalkstein. — Na żadne takie rzeczy nie wolno brać poprawki. Ja, na pańskim miejscu, bym ich też kropnął. Kto strzela pierwszy, ten wygrywa, inaczej klops. A swoją drogą — uradował się z finału — mogło już pana nie być między nami. — A mogło — zgodził się Heinemann. — Tysiąc razy dziennie mogło mnie nie być, i takiego Wolffa, i Doeringa, i każdego z nas, prawda, koledzy? Na tym zakończył odprawę, która niezamierzenie przemieniła się w koleżeńską pogaduszkę. Wznowił ją godzinę później. — Dzisiaj po południu, — zaczął od razu służbowo — ogłoszone zostanie nowe miejsce postoju naszej kompanii. W związku z tym pan oberleutnamt von Koehler zwolnił ludzi od wszelkich czynności, aby mogli przyjść do siebie po wczorajszych forsownych ćwiczeniach. Porcja była dobrze wymierzona jak na ich przygotowanie, potrzebowali wypoczynku. Proszę o raporty o stanie drużyn. Unteroffizier Wolff, słucham. — Po opatrzeniu nóg i bioder u trzech ludzi i zjedzeniu kolacji drużyna spała nieprzerwanie do rana. Stan oparzeń nie wymaga pomocy lekarskiej. Obecnie drużyna zajęta jest czyszczeniem broni i sortów mundurowych. Żadnych zdarzeń godnych uwagi nie ma. Podobne raporty złożyli Doerkig i Danne. Drużyny ich też odczuły forsowny marsz; zgłosili oparzenia stóp, bioder i barków od ciężkiej broni piechoty. — A ja — zaczął Kalkstein koleżeńskim tonem — muszę się pochwalić. Otóż oparzeń u mnie nie ma żadnych. Lubię osobiście dopatrzyć ludzi przed wymarszem, a to, że tak powiem... Heinemann podniósł rękę. — To jest raport, unteroffrzier Kalkstein, a nie żadne,„że tak powiem”. Proszę o szczegóły. Kalksteam stuknął obcasami. — Tak jest, Herr Feldwebel. Ludzie czują się doskonale, czyszczą obecnie broń i sorty mundurowe. Poza nieobecnością gefreitra Bora, który jeszcze nie wrócił, nie mam nic do dodania. — Jeżeli pan nie ma... — Heinemann kiwnął się na rozstawionych nogach — to dziękuję. Nie podobała się mu forma raportu, ale nie zamierzał robić przedstawienia. Giną armie, miasta całe i nikt piekła z tego powodu nie urządza; polecił unteroffizerom wracać do drużyn. Kalkstein ledwie rozpiął bluzę, a już wezwano go do feldwebla Heinemanna. Poczuł nieprzyjemne kołatanie serca. Dzień był zgniły, nie pierwszy raz w taką pogodę kołatanie go nawiedzało. Ale tym razem było inne. Drużyna po forsownym marszu spała — zameldował Heinemannowi. Niepełną prawdę zameldował. Jego drużyna nie przespała nieprzerwanie nocy. Kiedy inne drużyny plutonu wypoczywały po wyczerpującym dniu, on swoich ludzi wypędził na dwór, aby na rozkaz oberleutnanta Ratzeburga przeszukać skrycie siennik i szafkę Bora. Przez uchylone okno dostrzegł Wolffa czyszczącego swego schmeissera. Nie odkładającego broni, nie znikającego z okna... Czyżby tylko jego wzywano? Posłał Fritza Falikenstanda, żeby wywąchał, czy Doeiring lub Danne mają się również stawić. Kiedy dowiedział się, że nie, ogarnął go strach. Właściwie dlaczego? — pocieszał się. Przeszkadzali mu w tym ludzie, którzy jak nie Herr Unteroffizier to, to Herr Unteroffizier tamto — skaranie boskie z tymi gówniarzami! W ostatniej chwili zobaczył Tekę Schmidta na klamce od drzwi. — Schmidt, jak mi jeszcze raz odważycie się wyjść z obandażowanymi kopytami poza kwaterę... — Eggert skarżył się na ból w barku. Bank sobie, wyplutek, przetrącił... — Jeśli piśniecie słówko poza drużyną — pogroził pięścią najmniejszemu żołnierzowi w kompanii — postawię was przed Sądem Wojennym za symulowanie! — A przy tym okradają jeden drugiego. Hradcowi zginął krążek kiełbasy, który dostał rad matki. Jakiś mięsożerny rabuś grasuje w drużynie. Nie gardzi również ciastem, margaryną, smalcem, powidłami, nawet chlebem. Hradec zażądał przeprowadzenia rewizji w szafkach i osobistej. W szafkach przeprowadził, osobistej nie — nie Hradec tu rządzi. Wobec tego Hradec upomina się, aby dopóki to nie nastąpi, nikt nie opuszczał kwatery. Ten Czech sobie pozwala. Gdyby zginęła Zundholzowi, Platizkowi, Balkowi, Englerowi, Sohmidtowi, nie byłoby tak źle. Przyjrzał się spode łba Falkenstandowi. Fritz Falkenstand umie każdemu zaleźć za skórę i jeszcze się tym pochwalić; wigilijna kiełbasa Schmidta to z pewnością jego sprawka. Szczwany lis ten Fritz. Zapinając bluzę, spojrzał na jego lisią gębę, miał względem niego pewne zamiary. Gdyby kompania została tu nadal, Falkenstand by się do tego nadawał. Posłał go jeszcze raz na zwiad do Doeringa. Do Dannego nie kazał chodzić. Heinemann unikał Dannego. Wolffa wzywa do wszystkiego, czasem Doeringa, ale głównie Wolffa. Wolff jednak wciąż tkwił w oknie z arsenałem przyrządów do czyszczenia broni i zaciekle pracował. A minuty lecą. W izbie nad kancelarią kompanii czeka na niego Heinemann. Swoim kocim chodem odmierza krok po kroku i czeka. Kołatanie serca spotęgowało się jak podczas rozstrzeliwania Ślimaka. Falkanstand nie wraca, pewnie wykorzystał sprawę, żeby urwać się od roboty przy broni Łotr! On jak na żużlu, gdy ten się gdzieś (Zadekował. A .może poleciał się odlać? — Falkenstand! — zawołał w komin schodów A czas ucieka. Barak narożny przecięty klatką schodową na pół. W lewym skrzydle piętra baraku Danne i on, dwadzieścia .trzeszczących schodów niżej drużyny WoMfa i Doeriniga, przy magazynie mundurowym — wychodek. Ile czasu potrzeba na odlanie się? Dwadzieścia schodów, czterdzieści kroków, przez dziedziniec, zrobić swoje, ta sama droga z powrotem — trzy, najwyżej trzy i pół minuty. Dla ostatniego guzika zabrakło dziurki. Kalkstein szybko rozpiął bluzę, przed ponownym zapięciem zgrał dolny guzik z dolną dziurką, i palcami po okrągłych blaszkach jeszcze raz w górę. Pracując w pocie czoła ujrzał w lustrze okna siedem wycelowanych w niego luf... Kalkstein pręży pierś — chwileczkę, jeszcze tylko ten guzik, panowie... Granda! Zesrać się w takiej chwili... Największa granda w życiu! — Kito się tu zesrał? Hradec, migiem odszukajcie mi Falkenstanda! — Tego srajdę, Herr Unteroffizier! — Przestańcie się z niego naigrawać, bo was, jasna cholera... Tysiąc rozkojarzonych myśli roznosi mu głowę. Tysiąc obrazów przewija ,się przez mózg. Unteroffizier Kalkstein, nie wierzcie mózgowi, nie czas na to... Czego Heinemann chce od niego? Nikt oparzeniami nie wychodził do innych drużyn ani na dziedziniec, więc nie mógł być widziany. Noc pluton przespał twardo — podsłuchał to pod drzwiami kwater, czego zatem chce? Nie martwcie się, Kalkstein, nie czas na to... Skąd ten niepokój? Zapomnijcie o niepokoju, nie czas na to... W lustrze okna odbija się nie zajęte łóżko Ślimaka. Cel, pal!... Granda! Falkenstand nasrał w spodnie... W lustrze okna ukazują się spodnie przywiązane do pala, Falkenstand na czele plutonu egzekucyjnego. Falkenstand, tylko w gaciach, podnosi szablę. Cel... Panie generale, protestuję. Dowódca kompanii nie powinien plamić się krwią własnego żołnierza. W określonych warunkach polowych dowódca może, zgadzam się, lecz nie powinien być przymuszany rozkazem sądu. To jest szykana. Uprzejmie proszę pana generała o przedstawienie mego projektu sądowi wojennemu... Jaka jest .różnica między może a musi? Po stronie „może”, Herr Unteroffizier, stoi etyka, honor, kodeks oficerski; po stronie „musi” — rozkaz. Jeden może, drugi musi — taki jest porządek świata. Untertoffizier Kalkstein, posiada pan wykształcenie średnie, nie musi pan zapieprzać z drużyną może pan zgłosić się na skrócony kurs oficerski... Hugo, nie bądź głupi! Ze szkoły oficerskiej pójdziesz wprost na front wschodni... Na ekranie okna ukazuje się kancelaria kompanii z stabsfeldweblem Himmelem przy biurku. Kroki Heinemanna stukają w głowę szefa kompanii. Stary wyga kajzerowski wsłuchuje się w kroki. Stuk obcasem, stuk, stuk obcasem, stuk — kroki są jedne, tego hamburgera! Ale są niecierpliwe. Centrala plot kompanijnych, Himmel, odkłada papierzyska i wygląda przez okno: odgłos tych kroków musi nadejść z dziedzińca. Jutro cała kompania będzie wiedziała, z czyimi krokami zderzyły się niecierpliwe kroki tego wojaka afrykańskiego. On tu, Heinemann — tam. Nic go nie obchodzi kołatanie serca. Falkenstand, którego posłał na zwiady, Hradec, którego posłał po Falkenstanda, zmarła siostra, która dzisiejszej nocy nieprzyjemnie mu się śniła — może dawała w ten sposób znać, że powinien wreszcie napisać do matki. W porządku, siostro, jeśli sprawa skończy się dobrze, napiszę. Napiszę, że wszystko jest dobrze, i do listu zapakuję kawałek mydła toaletowego... Siostra kręci głową na „niedobrze, Hugo, niedobrze” i nie schodzi z ekranu okna. Kalkstein wytęża wzrok i rozpoznaje nad nią... Tak, lotnika opadającego na spadochronie... Skąd ten? Lotnik spada i woła, do niego woła: Proszę nie strzelać, jestem bezbronny! Kalkstein — podpowiada mu mózg — nie słuchaj tej pomylonej dupy, to jest ten, co strzelał do ciebie. Ognia! — rozkazuje mózg. Kalkstein daje ognia, ale siostra wciąż kręci głową. Fatalny błąd, twój największy w życiu — woła i znika z szyby. W miejsce po niej i po lotniku ładują się von Koehler i Himmel. — Herr Oberleutnamt — melduje szef kompanii — unteroffizier Kalkstein ukradł kurę. — Kurę? — Tak, Herr Oberleutnant, koguta. — Koguta? — Tak, Herr Oberleutnant, i podmienił sienniki: swój na Bora. — To klęska! — krzyczy von Koehler. Proszę meldunek przekazać niezwłocznie cesarzowi! Wolff, Doering, Danne, zmarła siostra z żyjącą matką, von Koehler, Himmel, dzieci z jego czteroklasowej szkoły, głupawe dzieci robotników leśnych — wszyscy przyglądają się z ekranu okna jego mękom z guzikami, z haftką od kołnierza, z pasem, z butami i śmieją się, że jest już gotowy i mógłby iść, lecz nie może, bo Hradec przyłapał w sraczu Falkenstanda na wtrajaniu jego kiełbasy i tłucze go za to w mordę, jemu wali w głowie jak młotem, spod pach, z pleców spływa mu pot, bo do tego Napoleona nie można w drelichu ani tak jak człowiek stoi, tylko paradowo. W lustrze okna ukazał się feldwebel Heinemann... — Powiedzcie tym cholernikom, jak wrócą, że się z nimi porachuję! Biorąc po kilka schodów na raz, z duchem na ramieniu wdąwignął się nad kancelarię, gdzie zetknął się oko w oko z tygrysem. — Unteroffizier Kalkstein, proszę powtórzyć raport z czynności pańskiej drużyny od powrotu z ćwiczeń do dzisiaj rana — zażądał tygrys. — To jest rozkaz! Pod Kalksteinem ugięły się nogi. Oddałby cały świat za cofnięcie zegara o dwanaście godzin. Ale lawina już toczyła się w dół. — Drużyna... — szukał po omacku ratunku — wypoczywała... spała... a teraz czyści broń. — To wszystko? — Aha, zapomniałem powiedzieć, że mi się nie podobały porządki na kwaterze, dlatego zabrałem się do nich. Ale zaraz przypomniałem sobie o rozkazie pana oberleutmamta. — Daję panu dziesięć sekund na dopowiedzenie tego, co pan zataił — syknął tygrys. Przez masę walących się głazów Kalkstein ujrzał karną kompanię. Jak rozrywana ogniem artyleryjskim oczyszcza z min drogę dla nacierających oddziałów. Jeśli Heinemann zrobi użytek ze sfałszowania raportu, nikt go od tego nie wybroni. — Herr Feldwebel — gotów był klęknąć przed nim — nigdy tego już nie popełnię, przysięgam. A poza tym — rozkleił się do reszty — zrobiłem to w najlepszej wierze. Bor na pewno kombinuje z tą Belgijką z bazaru. I nie tylko to. Nie darmo gestapo zabrało się do niego. — Gestapo? — Heinemann potrząsnął głową. Ale to nie było przesłyszenie. Było to wyraźne uderzenie dzwonu. Zamiast radości z tego powodu, poczuł się zmęczony. Jak wędrowiec, co zostawił za sobą już Szmat drogi i stwierdza, że cel, do którego dążył, rozpłynął się nagle za horyzontem. Na szafce wisiała jego stara bluza z Korpusu Afrykańskiego. Przerobił w niej szmat żołnierskiej drogi po to, aby wpaść w taki wychodek. Najchętniej wyrzuciłby tę padlinę z izby, ale nie mógł tak postąpić. W świetle, które obudził dzwon, ujrzał nowy świat, nowych ludzi o ślepiach cmentarnych hien. Szukając wyjścia dla siebie dostrzegł wśród nich Carla Rettmeyera. — Zastanowię się nad tym — oświadczył. — A teraz wracać do drużyny. Natychmiast — dodał ze wstrętem. II Było dość wcześnie, ale piwiarnia nie świeciła pustkami. Przy masywnych stołach siedziało paru mężczyzn, już poza wiekiem poborowym, przy innych kuliły się kobiety z dziećmi i z tobołkami zawiązanymi w prześcieradła. I on. Wyglądający wśród tej nędzy ludzkiej jak okaz zdrowia i dostatku. Stanowiący w swym płaszczu oficerskim z futrzanym kołnierzem rażący kontrast z tymi przy stołach. Na początku wojny, tej pierwszej, przechodząc przeszkolenie w Hanowerskim Pułku Piechoty, Schwergut przychodził tutaj na pośpiewanie przy kufelku. Również później, jako rekonwalescent po ranach czekający na skierowanie na front, spędził tutaj niejedną godzinę. Ale to były inne czasy, inna wojna, inni ludzie. Hameln było też inne, to znaczy takie jak dwieście, sto albo pięć lat temu: piękne i całe. W ciężkich chwilach w okopach nieraz wspominał spędzone tu godziny i ludzi, takich samych jak wszędzie w swej rodzinnej Dolnej Saksonii: pracowitych i serdecznych. Jednego popołudnia wpadła tutaj Ona. Przyniósł ją ze sobą tłum podążający w barwnym korowodzie za Szczurołapem grającym na flecie i umęczoną skwarem zostawił jemu ku fascynacji. Siadła w miejscu ocienionym przysadzistym filarem, gdzie teraz wystają skrzydła bomby-niewypału. Ze swego miejsca widział pukle jej jasnych włosów i duże, jak krew czerwone usta. Zdawało mu się, że na Ziemię zstąpiło Piękno. Oślepiające blaskiem spojrzenia, rozbrajające dobrocią, zagarniające wszystkie jego myśli. Na zawsze. Tam, gdzie salę oświetlały jej promienne oczy, siedział teraz starzec w czarnej uwalanej tynkiem marynarce, trzy metry od niego wystawała rozbrojona bomba, za ladą piwiarz płukał w lodowatej wodzie kufle, za posklejanymi gazetą oknami snuli się wśród zburzonych domów starzy ludzie — obraz jak z nierealnego świata niesamowitości. Schwergut odrzucił myśl, że wszystko, co go otacza, co wraz z nim tworzy nierozerwalną całość, jest nienormalne, choćby się temu wcale nie dziwił. Hauptmanna Schwerguta, dowódcy batalionu zapasowego w Hameln, obecnie nic nie dziwiło. Zapiął kołnierz płaszcza i wyszedł. Udając się do koszar zupełnie bezwiednie zatrzymał się przed wnęką ze Szczurołapem. Szczurołap... — zamyślił się. W 1284 roku nawiedziła miasto inwazja szczurów i myszy. Ludziom groziła zagłada. Kiedy bezbronni gotowi byli opuścić miasto, pojawił się cudaczny flecista, który za uzgodnioną zapłatę podjął się je uratować. I tak się stało. Swoją grą na flecie człowiek ten zwabił wszystkie gryzonie i zasłuchane w jego zaczarowane tony, wyprowadził do rzeki, gdzie potonęły. Ale to dopiero początek sprawy, bo uwolnieni od plagi mieszkańcy odmówili zapłaty. I oto spotkała ich kara. Jednej niedzieli, podczas nabożeństwa dziękczynnego, Szczurołap pojawił się znowu, swoją muzyką zwabił do siebie nie gryzonie, których w mieście już nie było, a dzieci modlących się w kościele mieszkańców, wyprowadził je w góry i tam na wieki wieków przepadł wraz z nimi. Tak głosi legenda. Bolesną cenę zapłaciło miasto za uratowanie od gryzoni, lecz dzięki temu weszło na stałe do historii. Kto mógłby je obecnie uratować? Jeszcze kilka nalotów, a zostanie zamienione w popiół. Zginie, przepadnie jak Atlantyda. Po tysiącach lat jakiś pług, ryjąc ziemię, zahaczy, lemieszem o blok betonu, o płytę marmuru, bryłę stali; wyrzuci z trzewiów ziemi czaszkę, drobiazgi użytkowe. Archeolodzy przeprowadzą swoje badania, antropolodzy, paleobiolodzy swoje. Pierwsi poddadzą wykopaliska próbom i ustalą ich pochodzenie na schyłek epoki broni palnej. Drudzy stwierdzą, że znaleziona czaszka, nieco wydłużona, należała do osobnika typu nordycznego — antropologicznie białej odmiany człowieka smukłej budowy o jasnych oczach i takich samych włosach zamieszkującego północną część płaskowyżu europejskiego nad basenami wod- nymi; zwanymi w owej epoce morzami Północnym i Bałtyckim. Napiszą niejedną książkę o tych wykopaliskach. Obwozić je będą, pokazywać i zastanawiać się nad geniuszem tej rasy i powodami jej wyginięcia. Wysoki poziom cywilizacji technicznej, powiedzą, dowodzi mądrości tych ludzi, a zatem wyklucza zagładę poprzez świadome działanie, zwane historycznie wojną. Nie znajdując odpowiedzi w sferze nadbudowy, szukać jej będą w bazie. Badanie struktury kostnej uzębienia, przeprowadzone przez specjalistów, wykaże przewagę w pożywieniu związków olejów roślinnych zemulgowanych z lecytyną nad związkami tłuszczów organicznych i proteiny, jakich w owej epoce winno być pod dostatkiem. Nasunie to wniosek, że przyczyną wyginięcia była ograniczoność żywności, który jednak nie ostoi się długo wobec niskiego zaludnienia przypadającego na jednostkę areału użytkowego i rozwiniętą kulturę agrarną. Tym samym — wyczerpując sferę nadbudowy i bazy, pamiętając o mądrości tych ludzi wykluczającej samozagładę, odrzucając inwazję z Kosmosu albo katastrofę sejsmiczną — pogodzą się z istnieniem jeszcze jednej niewiadomej w rodowodzie człowieka, podczas gdy rozwiązanie zagadki było tak prozaiczne... Gdyby hauptmann Schwergut mógł w tej chwili wyjść z siebie i z drugiej strony ulicy spojrzeć na człowieka w oficerskim płaszczu z futrzanym kołnierzem zapatrzonego tępo w zburzoną wnękę Szczurołapa, nie rozpoznałby w nim pysznego jeszcze niedawno dowódcy batalionu zapasowego w Hameln. Pochłonięty swoimi myślami nie dostrzegł ludzi zdejmujących przed nim czapkę, rozpoznających go tylko przez paradny kołnierz przydający mu arystokratycznego blasku starego oficera gwardii Wielkiego Fryca. Skóry na kołnierz dostał w prezencie gwiazdkowym od najstarszego syna. On otrzymał srebrne sobole, których starczyło na kołnierz i na podpinkę do płaszcza, matka gronostaje — autentyczne królewskie gronostaje. Kochany chłopak. Nie zapominający o rodzicach nawet w boju. „Proszę, najdrożsi, nie robić mi wymówek za zawracanie sobie głowy — pisał — ale tutaj to nic nadzwyczajnego, każdy muzyk chodzi okutamy w te rzeczy”. Gronostaje, dobrze zamotane, poszły do walizy — nie czas na takie wytworności, powiedziała Ona, ale do kołnierza futrzanego pana hauptmanna nikt przyczepić się nie powinien. To było dwa lata temu. Synowie szturmowali bramy Moskwy, w dowództwie okręgu wojskowego zastanawiano się, czy powoli nie rozwiązywać pewnych jednostek — Rosja padała już na kolana, poważnie myślano o wstrzymaniu naboru nowych roczników. Spędzając Boże Narodzenie w domu, w ciepłej rodzinnej atmosferze, hauptmanna Schwerguta rozpierała ojcowska duma z posiadania dwóch synów wypalających ogniem karty nowej historii świata, przepełniało szczęście mężczyzny ukoronowanego przez los piękną kobietą. Śpiewając przy choince „Stille Nacht, Heilige Nacht” w pewnej chwili spostrzegł, ?e musi wyjść z salonu, przerwać to rozkładające go misterium, aby po prostu się nie rozpłakać. Kiedy była u niego w koszarach z okazji awansu na dowódcę batalionu i patrzyła przez okno gabinetu na plac, jakby w przypływie nagłego natchnienia, nakazu jakiejś siły niezależnej od jej woli, powiedziała: „Ten plac przypomina mi podejście do rzeźni...” Spoglądając dalej w okno, nie zwracając uwagi na jego gwałtowny zryw, ciągnęła: „Jestem coraz bardziej pewna, że to, co robimy, jest właściwie — użyła tego słowa! — zbrodnią. Ale ty jesteś bez winy”. Tak powiedziała ta delikatna kobieta, kochająca matka, oddana żona, która w całym swoim małżeńskim życiu nie zabrała głosu w sprawach męskich. I ze swoją pogodą, z tą rozbrajającą jasnością, z jaką stawiała sprawy małe i wielkie — jednakową, patrząc z pozorną obojętnością na rekrutów, dodała: „Myślę tak od dawna, mój drogi, chyba od pierwszego dnia wojny. Jesteś tym zaskoczony, prawda?” Dopiero potem zwróciła ku niemu swoją śliczną twarz okoloną mgłą srebrnych włosów. Nigdy się nie dowiedziała, czego tymi słowami w nim dokonała. Dzień po dniu przekładał je potem na swój męski język: Ja, historyk z zawodu, uczę fachu zabijania. Biorę chłopca z domu, ze szkoły, z kościoła, gdzie wpajano w niego szlachetność, dobro, piękno, chłopca tego, ośmiuset chłopców miesięcznie biorę na ten plac musztry, zamieniam w robotów, które z zimną krwią będą zabijać, o zabijaniu myśleć będą i w kościele, i w łóżku z kobietą, bo w ich młode umysły wlałem obowiązek zabijania. Ale jestem bez winy. Ty jesteś bez winy. My jesteśmy bez winy. Zastanawiająca sekwencja: wina jest, winnych brak. Kryzys myślenia czy szkoła myślenia? Nie zdołał tego z nią ustalić. Miesiąc temu pojechał do Hanoweru. Pognała go tam nie chęć omówienia z nią tej wątpliwości, nie jej prośba, żaden rtakaz. Jadać zatłoczonym wagonem, modlił się żarliwie: Ojcze nasz, któryś jest w Niebie, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje, bądź wola twoja. Lecz o jedno błagam cię, Ojcze — nie zabieraj mi jej! — Jestem hauptmann Schwergut, dowódca batalionu zapasowego w Hameln — przedstawił się urzędującemu pod namiotem zastępcy nadburmistrza miasta zabitego w nalocie. — Moja małżonka wraz z synową i wnuczką mieszkały przy Padeborn Strasse 18 Proszę mi powiedzieć, gdzie podziewają się rodziny ocalałe z tej dzielnicy? — Padeborn Strasse... — szukał w pamięci zastępca nadburmistrza miasta nie zaglądając do stert papierów i ksiąg leżących na gołej ziemi. — Padeborn Strasse 18, powiada pan... — Tak jest, Herr Oberbürgermeister, osiemnaście. — Jeśli tam — twarz nadburmistrza wyglądała jak jego miasto — to nie ma pan się co martwić. Zostali ewakuowani. — Dokąd, Herr Oberbürgermeister? — Ewakuację przeprowadzała wojskowa komendantura miasta pod nadzorem kierownika NSDAP i gestapo. Ale proszę się tam lepiej nie fatygować. — Dlaczego? — Ach... mogą mieć inne sprawy na głowie. Po raz pierwszy w swoim życiu Schwergut nie usłuchał przedstawiciela urzędu. — Jestem hauptmann Schwergut, dowódca batalionu zapasowego w Hameln — przedstawił się kierownikowi NSDAP na miasto, salutując. — Jeśli pan pozwoli... — Jeśli panu na cokolwiek pozwolę — przerwał mu człowiek w mundurze NSDAP — to proszę zacząć od właściwego dla wszystkich Niemców narodowosocjalistycznego pozdrowienia. Schwergut czapkę przycisnął do boku i rękę wyrzucił w górę. — Heil Hitler! Jestem hauptmann Schwergut, dowódca 3 Batalionu Zapasowego w Hameln. Chciałem zapytać, jeśli pan pozwoli, gdzie zostali ewakuowani mieszkańcy z Padeborn Strasse 18? Mieszkała tam moja małżonka z synową, żoną oberleutnanta Schwerguta walczącego na froncie wschodnim, wraz z dwuletnią wnuczką. — Niech pan nie będzie babą i nie zawraca mi dupy swoją żoną wraz z przyległościami. Jak się wszystko ułoży, to się pan dowie. Heil Hitler! Schwergut po raz drugi w życiu nie zastosował się do nakazu najwyższego w mieście przedstawiciela władzy. Nazajutrz odszukał przewodniczącego bloku, gdzie mieszkała jego żona, swego kolegę ze studiów, który prawą rękę wraz z barkiem utracił pod Verdun. Rozpoznał go bez trudu, choć dzieliło ich ćwierć wieku. Rozpoznał nie po braku ręki, bo ludzi bez rąk widywał tysiące. Rozpoznał po charakterystycznej twarzy, z której, jak długo żywa, może paść każda odpowiedź. Odpowiedź dobra, zła, nijaka, nic nie mówiąca, bardzo dokładna, każda, ale odpowiedź. — Dokąd ewakuowano moją żonę, moją synową, moją wnuczkę? — spytał. Kolega nie odpowiadał. Przyglądał się jego gładko wygolonej brodzie, jego wyświeconym butom z dobrej skóry na trzy czwarte długości wychodzącym spod płaszcza z futrzanym kołnierzem. Po chwili zapatrzenia, nie wypowiadając ani słowa, odwrócił się od niego i ruszył przed siebie poprzez koleiny gruzów. Schwergut nie ustąpił. Udał się za nim do piwnicy zburzonego domu i tam, przy migoczącej świeczce, na skrzyni, co za- stępowała stół, postawił butelkę wódki. Gwiazdy jeszcze niezupełnie poukrywały swoje oczy za wschodzącym dniem, kiedy pojechali rowerami za miasto. Nie pedałowali daleko. Za ostatnimi domami przedmieścia Seelhorst, o których niedawnym istnieniu świadczyły dymiące jeszcze zgliszcza, ciągnęły się rzędy długich świeżo zasypanych rowów. Tam stanęli. W tydzień później hauptmann Schwergut, historyk z zawodu, prywatnie zaś teoretyk i apologeta boskiego prawa Niemiec do podboju innych narodów przystąpił do pisania swego dzieła, które na roboczo zatytułował: „Przyczynki do katastrofy Rzeszy Niemieckiej”. Na wstępie pokusił się o zdefiniowanie pojęcia nowoczesnej wojny: Czym jest wojna? — postawił pytanie i odpowiadał: Jest ona makrozmaganiem ludzi i ich twórczości od zwykłego bagnetu, poprzez karabiny, czołgi, armaty, samoloty, okręty, słowo pisane, ich myśli i czyny, marzenia, wyobrażenia, uczucia najdroższe i najniższe aż do samej śmierci tragicznej i smutnej, nagłej i w ciężkich cierpieniach poczętej, zbiorowej i samotnej, nie- odwracalnej, a jednocześnie najpiękniejszej włącznie. Jest ona próbą generalną ludzi i ich warsztatów pracy. Fabryki wysyłają swoje bronie w pole na starcie z bronią wyprodukowaną przez fabryki przeciwnika. Broń prostsza w użyciu, lepiej przystosowana do warunków walki, odporna na mróz i spiekotę, na darcie, skręcanie, rozrywanie — wygrywa próbę. Obsługiwana przez ludzi sercem i ciałem oddanych celowi próby — zwycięża. Materia, człowiek i idea. Stopione w jedność stanowią siłę nie do pokonania. Czyżby naprawdę? — zapytywał siebie po postawieniu kropki. Czyżby materia, człowiek, idea zespolone w jedność stanowiły siłę rzeczywiście nie do pokonania? „Sei für dich der Mittelpunkt der Welt. Ideen sind unerreichbar. Nach ihnen strebt man, doch erfullt werden się nie!” Hauptmann Schwergut nie przypominał sobie nazwiska autora tych słów, choć coraz natarczywiej upominały się o zaprzeczenie. Zetknął się z nimi w okresie ideowej pustki, jaka opanowała umysły ludzi, którzy przelewali krew za Deutschland, DeutscHland iiber alles. Potwierdzał je wówczas cesarz z sumiastymi wąsami, co berło zamienił na siekierę do rąbania drewna, szarzyzna codziennego życia, śmierć marzeń o wielkości. Ale długo tak być nie mogło. Jeżeli naród nie miał sczeznąć, musiało się to skończyć. Umarł król, niech żyje król! Na gnoju starego wyrosło nowe. Wychodzące naprzeciw marzeniom narodu. Jeszcze do niedawna Schwergut starłby w proch każdego, kto w jego obecności odważyłby się twierdzić, że idee są nieziszczalne. Idee są ziszczalne! A czymże innym jak nie ideą jest wiara w Boga? Oddanie kobiecie? Umiłowanie ziemi ojczystej? Świat jest jeden. Oceany, morza, góry i lądy wszelkie postacie życia roślinnego i zwierzęcego powstały z tej samej materii. A jednak kocha się swoją ziemię. Przydaje się jej piękna, wywyższa nad inne ziemie, jest się gotowym oddać za nią życie. Dlaczego się tak postępuje? Jak nazwać moc ukrytą w człowieku, nieuchwytną a wiecznie żywą, zdolną i złożyć go własnowolnie w ofierze całopalenia na ołtarzach Miłości, Uwielbienia, Piękna, i równocześnie wdeptać w otchłań bezgranicznego zezwierzęcenia. Czym jest ta siła? Skąd się w człowieku bierze? Jest ona zemstą Natury za odstępstwo od niej? Za Judaszowe wyparcie się pokrewieństwa z innymi gatunkami? Jest to choroba starcza ludzkości? Jedyna wywyższająca człowieka ponad inne formy życia biologicznego? A może kara za grzech upodobnienia się do samego Boga? Odpowiedzi na te pytania udzielić mogła tylko prawda. Dlatego jako założenie nadrzędne dla całej pracy Schwergut przyjął obiektywizm, obiektywizm, po tysiąckroć obiektywizm. Przyjęcie założenia w pierwszej chwili olśniło go. Obiektywne widzenie rzeczy... — zastanawiał się. Czy coś takiego w ogóle istnieje? Czy zdając sobie sprawę z wpływu wychowania, środowiska, wykształcenia, kultury narodowej na świadomość, na światopogląd jednostki można zakładać możliwość stosowania czystego obiektywizmu wobec spraw tak osobistych? Niełatwe zadanie, lecz tym bardziej zachęcające. A i metoda była nowa. Otwierała bowiem obszary dziewicze, nieomal nie tknięte przez historyków Rzeszy Niemieckiej. Wyrzucenie z warsztatu badawczego legend i mitów, którymi jego głośni koledzy po fachu operowali z godną uwagi maestrią, odcięcie się od prawd a priori dostosowanych do wyniku badań, unaoczniło mu ogrom przedsięwzięcia. Ale Schwerguta obdartego z iluzji przez siły właśnie obiektywnie istniejące, nic od tego powstrzymać już nie mogło. Obecny Schwergut — poza dystynkcjami hauptmamna, które wraz z awansem na dowódcę batalionu zapasowego zapomniano mu wymienić na dystynkcje majora, sukiennym płaszczem na podpince z soboli brązowych i kołnierzem ze srebrnych, mąż bez żony, ojciec bez dzieci i wnuków — niczym nie przypominał gładko przyczesanego profesora gimnazjum i jeszcze niedawno marzyciela o poprowadzeniu w pole ostatniego batalionu, jaki wyjdzie spod jego ręki. Tęsknota za wielkością, pozwalająca mu z zadowoleniem podliczać wysyłane na front kompanie, nie martwić się losem tysięcy chłopców ustąpiła miejsca innej skrajności. Przerażającej jego samego. Bo kiedy spojrzał na Rzeszę Niemiecką obdartą z mesjanizmów, wielkogermańskich spuścizn i posłannictw, oczyszczoną z cesarskiego blichtru i bismarckowskiej stali, gdy z historii rozwoju swego narodu jako materialistycznego procesu odcedził Boga, religie, legendy, których praktyczny w tym udział nie dawał się empirycznie sprawdzić, ujrzał nie wspaniałego orła, lecz sępa spoglądającego żarłocznie ze szczytu Alp na narody Europy. Obraz wstrząsnął nim? — za mocno powiedziane. Schwergut przeżył zbyt wiele podczas szturmów na fort Douamont i naoglądał się scen po nalotach, aby cokolwiek mogło nim wstrząsnąć w sensie dosłownym; stało się coś innego: cały gmach jego wyobrażeń, cegła po cegle budowany przez dom, szkołę, środowisko, zach- wiał się. Imponująca fasada pękła i ukazała wnętrze. Z potoku słów protestu, w naturalnym odruchu samoobrony, jaki siał spustoszenie w jego pojęciach, wyłowił syntezę tego odkrycia wyrażoną w słowach wulgarnych, godzących pośrednio w jego największe piękno — w Nią. Gdy uzmysłowił sobie ich wymowę, wzdrygał się. że mogły powstać w jego głowie. Ale przecież były prawdziwe. Nikt rozsądny, posiadający choćby elementarną wiedzę, nie mógł zaprzeczyć ich zasadności. Esteta lub obłudnik, obojętnie, mógł kwestionować ich odniesienie. Człowiek wstydliwy lub przesadnie bogobojny na ich dźwięk mógł zatykać sobie uszy. Dziecko nie zrozumiałoby ich trywialności i ukrytego sensu. Wulgarne były do dna, a przez swą lapidarność złote. Bo przecież prawdą jest, że nawet najpiękniejsze, najpowabniejsze, najdroższe, najbardziej pożądane, ubóstwiane, wzniosłymi hymnami wychwalane łono mieści w sobie gówno. I znowu esteta może się wykłócać o użyte słowo, świętoszek na jego dźwięk wzniesie oczy w górę, a jeszcze inny zawoła, o zgrozo! ale one i tak pozostaną prawdą, bo prawdą jest, że wszystko z gówna powstało, żyjąc — wszystko, co pożre — w gówno obraca i na koniec samo w gówno się zamieni. Blichtr, wzniosłość, patos, wielkość, duma, pięknosłowie, buta, siła, rytm kroku żołnierskiego, bohaterstwo, zwycięstwo, fanfary, chwała, wieczna pamięć, ołtarze — wszystkie noszą w swoim łonie gówno! Na niezmierzonych równinach Rosji rozkładają się ciała milionów poległych żołnierzy niemieckich; dla kolejnych milionów żołnierzy jeszcze żywych generałowie i feldmarszałkowie sztabu generalnego gnieżdżący się w bunkrach Kwatery Głównej Führera, z dala od frontów, opracowują do najdrobniejszego szczegółu taktycznego i operacyjnego plan nowej ofensywy przeciwko Rosjanom, która, jak poprzednie, skończy się jedną klęską więcej; na lotniskach, w Wielkiej Brytanii, w Afryce północnej, w południowych Włoszech ładują w tej chwili bomby na tysiące ciężkich bombowców, które za kilka godzin nadlecą nad miasta niemieckie i bez oporu ze strony Luftwaffe obrócą w gruzy pracę całych pokoleń, w bezpardonowych bitwach na morzach i oceanach rozstrzeliwują się floty okrętów, które ustawione jeden za drugim opasałyby połowę kuli ziemskiej; gdzieś w Belgii pewien feldwebel szuka w kuli jasnowidza zawieszonej w jego baraku, co znaczy „wzięto Nic z Próżnego i uczyniono je Słowem”, a jeszcze gdzieś indziej, w niewielkiej odległości od wielkiego miasta w Dolnej Saksonii czernią się rzędy świeżo zasypanych rowów — z wszyst- kich tych miejsc biegły ku Schwergutowi niewidzialne promienie, nakładały się w jego głowie jedne na drugie i ciężarem swoim domagały się od niego wyprowadzenia ściśle obiektywnych wniosków. Korzenie zła — pisał hauptmann we wstępie do charakterystyki głównych przyczynków do katastrofy Rzeszy Niemieckiej — nie sięgają tak głęboko w czas, jak się emocjonalnie przyjmuje. Rzesza Niemiecka liczy sobie niewiele ponad siedemdziesiąt lat, co w europejskich kategoriach historycznych jest okresem znikomym. Dowodzenie, jakoby czas w tym przypadku nie pokrywał się z ogólnie odczuwanymi związkami wspólnoty, z odwiecznymi tendencjami państwowotwórczymi narodów niemieckich, głoszone z po- wodzeniem przez piewców wielkogermańszczyzny od czasów Żelaznego Kanclerza, jest zwykłym fałszerstwem dokonywanym z premedytacją w imię ich własnych sentymentów. Zręcznie w tym celu wykorzystano ducha naszego narodu. Matką marzeń jest baśń. Każde miasto, każda rzeka, góra, dolina mają swoją legendę, swój mit, w którym Dobro walczy ze Złem. Umysłowość dziecka modelowana jest od kolebki przez Pieśń Nibelungów. Jasnowłosy Zygfryd walczy ze smokiem. Zwycięzca kąpie się w krwi gada. Zygfryd w przebraniu Güntera, wygrywa z niepokonaną Brunhildą. Ta, kiedy to odkrywa, morduje swego zwycięzcę, ze szlachetnych przecież pobudek. Ale krew za krew, oko za oko — zło nie może zwyciężyć! Szlachetny, rycerski, dzielny, prężny, dobry, silny, zwycięski. A wszystko, co zwycięża, jest piękne. A wszystko, co piękne, jest szlachetne. A wszystko, co szlachetne, jest dobre. Każde dziecko pragnie być dobre. Żądza dobra — żądzą czynu. Rodzi ona marzenia i wydłuża horyzonty. A na ich szczycie stawia dla zwycięzcy nagrodę. Dążenie do wyforowania się, do władania, do zagarnięcia dla siebie jak najwięcej ziemi nie jest wyłącznie cechą charakteru Niemców — ciągnął Schwergut bez obawy o pomówienie go ponownie o apologetyzm, zdecydowany nie cofnąć się przed dotknięciem największej świętości w imię dojścia do prawdy. — Jest to cecha charakteru wspólna ludziom, bez względu na narodowość. Rodowód w prostej linii od barbarzyńskich Wandali i Gotów, którzy pustoszyli Rzym, jest dla nas takim samym wstydem jak dla Francuzów wywodzenie się z Franków, a dla Anglików z dzikich Celtów; barbarzyńcami, poza Rzymem, były ówcześnie wszystkie plemiona zamieszkujące Europę, oskarżenia te nie są więc argumentem obciążającym. Co innego okrucieństwo. Geneza naszego okrucieństwa jest prosta: okrucieństwo rodzi okrucieństwo. Naród okrutny dla swoich jest po stokroć okrutniejszy dla obcych. Ludzkość poznała okrucieństwo społeczeństw jako metodę walki i podboju, i okrucieństwo jednostek jako narzędzie władzy; nie należy mylić okrucieństwa z uśmiercaniem, które w naturze jest dla wielu gatunków warunkiem życia. Istotne są metody, cele i zasięg okrucieństwa. Twierdzi się, że okrucieństwo, jakiemu narody Europy są obecnie poddane, jest trwałą cechą naszego charakteru. Nazywa się nas narodem zbrodniarzy. Przyrównuje się nas do Hunów. Twierdzenia te nie ostoją się krytyce. Naród niemiecki nie jest narodem zbrodniarzy. Naród niemiecki jest takim samym narodem jak wszystkie inne. Nie ma narodów „dobrych” i narodów „złych” — podział ten jest tak samo tendencyjny jak krzywdzący. Prawdą jest natomiast, że w każdym narodzie istnieją jednostki aspołeczne, bez względu na kierunek działania, będące w sumie jednak tylko marginesem społecznym. Jest źle, gdy społeczeństwo nie daje sobie z nimi rady. Jest tragicznie, kiedy margines ten weźmie górę nad społeczeństwem. Nieszczęściem dla narodów jest, gdy wystąpi to w społeczeństwie silnym, wysoko zorganizowanym. Ten rzadki przypadek ma miejsce z narodem niemieckim. Co innego rasizm. Ale ten nie ma nic wspólnego z krwią niemiecką, której struktura chemiczna nie różni się niczym od krwi ludzi innych ras. Jest on zwykle — w swym politycznie obojętnym stadium, niegroźnym dla innych narodów i ras — pochodną trybu życia warunkującego przetrwanie, niekiedy skutkiem wyobcowania z innych społeczności. Wszystkie rasy świata tworzą jedną całość. Różnice barw w tej mozaice kolorów są rezultatem działania szeregu warunków obiektywnych, są więc naturalne. Gorzej, gdy stanowią one podstawę do eksterminacji innych ras i narodów. To najwyższe stadium rasizmu jest zbrodnicze. Rozwój ludzkości odbywa się w stałej walce. Można dyskutować, czy wynika to z charakteru człowieka, czy też stanowi wypadkową wciąż zmieniających się warunków życia, wpływu środowiska naturalnego i innych. Faktem historycznym jest, że w rezultacie działania różnych sił zniknęły z karty świata lub rozpadły się państwa nawet bardzo silne i o wysokiej kulturze, a miejsce ich zajęły nowe. Oznacza to, że formacje społeczne, ustroje, formy organizacyjne społeczeństw ulegają zmianom, natomiast substancja żywa pozostaje. W życiu społeczeństw występują okresy świetności i upadku. Koleje te stały się udziałem wszystkich narodów Europy, nie ominęły również narodów niemieckich. Wielkie plutokracje zachodnie przypisują Niemcom zaborczość, zachłanność okrucieństwo, rasizm jako trwale cechy charakteru. O grzechy te oskarżają nas państwa, które imperia swoje zbudowały na stosowaniu tych właśnie cech w przeszłości i obecnie. Państwowość niemiecka jest młoda. Od XII do XVIII wieku, kiedy wykształcał się polityczny podział Europy, Niemiec jako jednolitego państwa nie było, a ksiąstewka i królestwa niemieckie były przedmiotem rozgrywek pomiędzy silnymi monarchiami ościennymi. Przez ziemie niemieckie przewalały się obce armie z zachodu na wschód, ze wschodu na zachód, z północy na południe i nikt „poetów, myślicieli i pasterzy”, jak wówczas nazywano narody zamieszkałe między Renem a Łabą, nie pytał o prawo przemarszu. Nikt ludziom tym nie przypisywał wtedy zaborczości, okrucieństwa jako trwałych cech charakteru. Zaczęło się to dopiero od Fryderyka Wielkiego, a właściwie od powstania Rzeszy Niemieckiej, która swoją imperialistyczną polityką zagroziła stanowi posiadania możnych Europy. Gdyby skutkiem tej polityki nie była obecna tragedia narodu niemieckiego, można by zaryzykować twierdzenie, że wina Niemców polega na tym, iż przystąpili do podziału świata już podzielonego. Ten krótki przegląd nowożytnej historii Niemiec na tle rozwoju innych państw europejskich nakazuje odrzucić twierdzenie, jakoby zaborczość, okrucieństwo, rasizm były trwałymi cechami charakteru Niemców. Wniosek ten posiada podstawową wartość dla wyodrębnienia rzeczywistych przyczynków do katastrofy Trzeciej Rzeszy. Tkwią one w psychice Niemców, lecz w dodatnim — z punktu widzenia współżycia społecznego — znaczeniu, a mianowicie w myślowym nawyku posłuszeństwa, poddania się władzy, bezkrytycznego przyjmowania nakazów, uznawania decyzji narzuconej jako swojej i skrupulatnego jej wykonywania. Nawyk ten, ogólnie biorąc, wywodzi się z absolutystycznych tradycji rządzenia wyzwalających jednostkę od myślenia, zmuszających ją do skupienia całej energii na wykonywanej pracy. Ufność do tej formy rządzenia, wynikająca częściowo z głębokiej wiary w pochodzenie władzy od Boga, wspólnota języka, tradycji, mentalności zostały na pewnym etapie historycznym wykorzystane dla zjednoczenia rozczłonkowanego narodu — działanie całkowicie uzasadnione nowymi warunkami politycznymi Europy, leżące w interesie rozwoju i niezawisłości narodu. Pora ku temu była najwyższa. Era rękodzielnictwa, lancy i ogarka odeszła w przeszłość; mięśnie ludzkie zaczynały ustępować maszynie; lokomotywa parowa wyparła konia; Afryka, Azja zostały podzielone; na karcie świata pozostało już tylko miejsce dla silnych. Wszelka działalność ludzka ma swoje dobre i złe strony — stwierdzenie wcale tutaj od rzeczy. Zjednoczenie uchroniło Niemców przed obcym panowaniem — było więc dobre. Ale dokonane zostało orężem militarystycznych i absolutystycznych Prus, wierzących, że podstawowe zagadnienia państwowe rozstrzyga się wyłącznie żelazem i krwią. Władza skłania do zepsucia, władza absolutna absolutnie psuje — miał pan rację, lordzie Acton. Władza absolutna absolutnie psuje. Nie wiedział pan jednak, jaką potworność zrodzić może absolutna władza, absolutne posłuszeństwo i siła! Król jest, głosi doktryna Kościoła rzymskiego, pomazańcem bożym i zdaje sprawę tylko przed Bogiem — pierwszy warunek władzy absolutnej. Zjednoczenie Niemiec dokonane zostało nie przez myślicieli i poetów, a przez miecz. Żołnierze chcą rozkazów, nie dyskusji. Rozkazów im potrzeba, wodza i wiary. Reszty dokona siła. Trzy pokolenia siły. Trzy pokolenia absolutnego tronu, dogmatu władzy, Gott mit uns, pychy. Trzy pokolenia panowania pruskich cesarzy. A Prusy to militaryzm, skrajny konserwatyzm, nacjonalizm, buta, ortodoksja myślenia, biurokratyzm, bezduszne metody rządzenia, armia, mundur ucieleśnieniem tradycji narodowych, krzyżowi rycerze, Drang nach Osten, Deutschland über alles, niemiecki sztab generalny, Clausewitz, Bismarck, Moltke, Luddendorf, Hiwdenburg, pierwsza katastrofa, ignorancja faktów, obłędna demagogia, odwet, odwet, odwet! I stało się. Naród, który wydał Gutenberga, przestał czytać. Naród myślicieli przestał myśleć. A stąd do komendy: ładuj broń i przez granice marsz! — już blisko. Paradoksem jest, że do pruskiego porządku, pruskiego drylu, pruskiego junkierstwa, pruskiej zaborczości, pruskiej bezwzględności poszukano sobie wodza w Austrii. Ale takie wyjątki tylko potwierdzają regułę. A w ogóle Prusy tylko w połowie składały się z Niemców i siłę swą zawdzięczały przede wszystkim nieudolności królów polskich, gdyż gdyby nie ta, Prus jako państwa dawno by już nie było. Oby nigdy w przyszłości — Schwergut grubo podkreślał każde słowo — nie oddano władzy bez ograniczeń i warunków w ręce jednego człowieka, który sam dla siebie byłby źródłem prawa, nie mając obowiązku zdawania sprawy ze swych czynów przed narodem. Oby nigdy w przyszłości nie dano wiary, że narody silne powołane są, by panować nad słabszymi. Oby nigdy w przyszłości nie zgodzono się, że sprawiedliwość może być przedmiotem sporu, a rozpoznawalna jest tylko siła. WIELCY FACECI Zmęczona sceną Marion wiedziała, co teraz usłyszy. Od trzech lat ten człowiek kieruje wszystkie swoje żale do niej. Jedynej w Nowym Orleanie. W całym stanie Louisiana. — To ty przyczyniłaś się do jego wyprawy na tę parszywą wojnę! Książki, muzyka, nowoczesne formy życia — to nie mogło skończyć się dobrze. Kiedy miałem jego lata, inaczej myślałem o życiu. Nikt odpowiedzialny nie urządza takich eskapad mając ma głowie żonę i dwoje dzieci. Nie musiał tam iść! — Ależ Walt! — zaprotestowała. — Przecież nie miałam prawa wpływać na jego przekonania. Kocham go, lecz czy to wystarczający powód? — Całkowicie zwariowane rozumienie małżeństwa! — obstawał przy swoim Walton Gerkin i uparcie powracał do swego w koło powtarzanego argumentu: — Mam masę pieniędzy. Przeogromną. Mając szesnaście lat zrobiłem swój pierwszy tysiąc dolarów; w dwudziestym roku życia podbiłem go do stu tysięcy; dopisanie do tego trzech zer zabrało mi już tylko parę lat. Teraz... Następowało wyliczanie przedsiębiorstw, których był właścicielem lub współudziałowcem, pomysłów do zrealizowania, setnych możliwości pomnożenia fortuny, aby wybuch kończyć pasywem — swoim jedynym synem, któremu zachciało się maczać palce w śmierdzących sprawach Europy. Jim już jako chłopiec mu podpadł — wiersze pisał... Miast naparzać się z rówieśnikami, za motylami się uganiał... I lubił kwiaty. — Za mało dostawał w skórę! Gdybym mniej przymykał na to oczy, byłby dzisiaj moją prawą ręką, przykładnym mężem i ojcem rodziny. Tu, w domu. Ale ty, Marion, nie umiałaś mim pokierować. Tymi słowami kończyły się każde jego odwiedziny. Zostawił ją z bólem głowy i pojechał, nie martwiąc się o nią. Jak zwykle. Czy zdawał sobie sprawę z jej cierpienia? Świat uczuciowy innych ludzi chyba dla niego nie istniał — do tego Marion przywykła. Nie mogła jednak pogodzić się z jego stosunkiem do dziewczynek: patrzył na nie, jak gdyby to one były winne, że nie urodziły się chłopcami. Myśli Airi biegły dwoma niezależnymi torami. Jedne wyprzedzały czas i utwierdzały ją w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji. Za dwie godziny zdobędzie się na to. Punktualnie o piątej zamknie swoje biurko i nie unikając jego topornych oczu, powie: „Oto klucze, Walt. Zawdzięczam ci dużo, pamiętam. Z prostej dziewczyny zrobiłeś wysoko kwalifikowaną siłę i — co tu dużo mówić — dobrze sytuowaną damę. Ale obecnie nie nadążam za tobą. Po prostu nie nadążam, wykończyłeś mnie swoim morderczym tempem”. I bez względu na jego reakcję pójdzie sobie. Tymczasem jednak pilnie wsłuchiwała się w przebieg posiedzenia. Na tapecie sprawa silosów zbożowych. Rano zabrał ją nad rzekę. Imponująca budowla, większa od Continental Grain Elevator Za dwa miesiące ma napełnić się pszenicą z Kansas i Oklahomy, żytem z Nebraski i Indiany. Milionami buszli ziarna. Ale do położenia dachu jeszcze daleko. Nadzorcy technicznemu budowli, Royowi, wymknęło się słowo „trudności”. Zdarzyło się to człowiekowi, który pokazał, co potrafi zrobić i w najgorętszych, i w najzimniejszych miejscach obu Ameryk. Tornado nadmuchało do rzeki masy wody, rozniosło konstrukcję — Roy nie przesadzał. Ale znając go, powinien był się liczyć ze słowami. Szkoda Roya. Stamtąd zaniosło go do browarów, cukrowni, magazynów owoców cytrusowych, zakładów tytoniowych, na nabrzeża portowe. Airi ciężko to znosiła. Każde takie „popędzanie kota tym sukinsynom nierobom” kosztowało ją bezsenną noc. Nikt jej za to nie obwiniał Była przecież tylko jego pracownicą, żyła z jego pieniędzy, winna mu była osiem godzin życia dziennie. Osiem godzin, w porządku. Ale potem do diabła z nim! Przysięgała to sobie tysiąc razy. Świat nie składa się tylko z niego. Jeden rok z nim, drugi, piąty — okay, przyjemność kosztuje. Taki Duży Facet i dziewczyna. Siedzi sobie niebożę i podziwia, czego to facet nie zdziałał, czym nie jest, do czego się nie przyczynił. Wielkość Nowego Orleanu — Duży Facet! Wpływy w Nowym Orleanie — Duży Facet! Pszenica, żyto, ryż, cukier, banany, ananasy, pomarańcze, tytoń, bawełna — Duży Facet! Nowy Orlean, rajski ogród Południa Stanów i ona — piękny ptak. A stała się nim... lepiej nie myśleć. Wciąż nie mogę oderwać się od tego przeklętego zboża. Boże, jak on się w tym nie pogubi! Przybył na te ziemie na zdychającej szkapie, ledwie umiał się podpisać. „Cały mój skarb, dziewczyno, to moja głowa. Głowa i mocne ręce, nic więcej!” Niech będzie głowa. A więc umowy na czas, na podróż, przewóz lądem, morzem, klauzule dostawy, odbioru, przeładunku, magazynowania, asekuracja, reasekuracja, dumping cen, sezonowość, hossa, bessa, transakcje kredytowe, gotówkowe, agenci, pośrednicy, bankierzy, reklama, milion dolarów tu, dziesięć milionów tam, labirynt ustawodawstwa stanowego, federalnego, podatkowego, kruczki prawne, konkurenci, sidła cwaniaków, giełda, akcje, pasywa, aktywa, procenty, polityka — wszystko w głowie. Ile miliardów komórek, naczyń krwionośnych pulsuje tymi rzeczami w jego czaszce. Gdyby tak pewnego razu — nie daj Boże — ale gdyby tak jedna z tych żyłek, jedno z tych mikroskopijnych naczyń zatkało się, zastrajkowało, przestało pełnić funkcję nieprzerwanie pracującej drogi przepustowej; gdyby tak pompa — ta pod żebrami — powiedziała: „Walt, mam dosyć tej harówy!” On w ten sposób nie wysiądzie. Prędzej szlag trafi nowo narodzone dziecię, Empire State Building, tamę na Colorado River. Jak długo w zasięgu jego ręki znajdzie się okazja pomnożenia dolara, prostować będzie plecy i ciągnąć do przodu jak dieslowska lokomotywa. Duży Facet pozostanie nieśmiertelny. Odwaga, dobry nos, bravado, celne oko — żyć w tym kraju będą wiecznie. — „Tacy jak ja wydźwignęli Stany na pierwsze miejsce w świecie. Byli prawdziwymi mężczyznami. Weź takiego Rockefellera, Hunta, Murchinsona — chłopcy ci zaczynali z niczego. Weź przykład nad przykłady — »Tatę« Joinera. Tata, moja droga, był już dobrze dziadkiem, kiedy węszenie za naftą wycyckało z niego ostatniego dolca. Siedemdziesiąt lat roboty i klapa. Każdy normalny typ by skapitulował. Zrobiłby obrachunek ze sobą i zaczął przygotowywać się do przeprowadzki. Dzionek takiego typa składałby się z modlitwy porannej, talerza nalewki, modlitwy przedobiedniej, kolacji i wieczornej modlitwy dziękczynnej do Boga za odpalenie mu jeszcze jednego dnia. Ale Tata był facetem z Południa, a tacy wiercą, dopóki się nie dowiercą. Weź takiego Szymona »Twardogłowę«, Everetta »Spluwę«, Billa »Kuirdupla«, Clinta »Tyłka«; weź...” I weź, i weź, i weź, i weź, i weź! Duży Facet zwietrzył interes-rakietę. Stany Zjednoczone mają za dużo ziemi uprawnej. Tylko środkowy pas kraju produkuje więcej, niż naród może zjeść. Niedobrze? Jak dla kogo. Dla farmerów źle: albo będą zjeżdżać z ceną w dół, albo pola zostawią ugorem. Nie obsiewać — erozja pożre ziemię, obsiewać — co zrobić z nadwyżkami? Farmerzy stanów Wisconsin, Ohio, Ilinois, Missouri, Iowa, Nebraska, obu Dakot, Kansas, Minnesota, Montana mają pełne stodoły, w tym roku zapowiada się klęska urodzaju. W porządku. Po pierwszej wojnie światowej zboże amerykańskie uratowało Europę od kartoflanych brzuchów, po tej spełni misję jeszcze ważniejszą. Głód — czynnikiem rozwoju człowieka. Głód spędził go z drzewa na ziemię. Na czele potrzeb człowieka maszeruje chleb. Rytm pochodu ludzkości wybija brzuch. Rżnięcie flaków wytycza kierunek pochodu. Kupować zboże! Kupować i czekać! Europa, Japonia, Chiny ruszą po wojnie po chleb albo po łby. Ameryka jeszcze raz uratuje świat od rewolucji. Duży Facet rzuca miastu nowe wyzwanie. Nie będą to banany z Ameryki Środkowej, półdarmowy cukier z Kuby, Haiti, Barbadosu, Dominikany, Jamajki; bawełna sudańska. turecki tytoń, kopra z wysp Oceanii ani argentyńskie skóry. Zboże! Ojciec rzek, Missisipi, spływać będzie górami ziarna. Stawiać spichlerze na dziesięć, na dwadzieścia milionów buszli. Zmusić Waszyngton do kopania kanałów, pogłębiania rzek, rozbudowy śródlądowej magistrali wodnej. Była epoka kamienia, brązu, żelaza, pary, zacznie się era zboża. Kiedy zamilkną armaty, w bój pójdzie chleb! Jak ten Walt urósł. Jak potwornie się zagubił. Walt, obudź się! Ile lat, miesięcy, tygodni jeszcze ci zostało? Kiedy ona była dziewczyną, Stany Zjednoczone były zwykłym państwem. Nowy Orlean był jednym z wielu miast Południa, ujście Missisipi ściekało tylko wodami połowy kontynentu amerykańskiego, Walt był już Dużym Facetem, choć daleko mniejszym od obecnego. Mózg i serce, z którego dyrygował swoimi interesami, był drewnianym barakiem wciśniętym między magazyny portowe. Mieściło się tam parę stołów, dwa tuziny na śmierć i życie zaprzedanych mu psów gończych i ona — maszynistka, stenografistka, sekretarka, szafa pancerna jego tajemnic, powiernica, kwiat ozdobny tego drapieżnego 200 i dupa. Jego multimilionowskiej mości, Dużego Faceta z Nowego Orleanu, lalka, zabawka, dziewczątko, dama, przynęta dla głupich, robot bez prawa do życia osobistego, spluwaczka złych humorów i dupa. ALL RIGHTS RESERVED — BIG GUY! Biada śmiałkowi! Biada również Dupie, gdyby spróbowała sobą zadysponować. Ale dosyć złotej klatki! Jest jeszcze dość młoda, żeby zacząć od nowa żyć. Jeżeli dzisiaj się nie zdecyduje, ocknie się dopiero nad jego grobem. A więc za godzinę. Choćby te kolumny marmurowe, ten złocony sufit miały się zawalić. „Dosyć tego! Mam dosyć twoich interesów, milionów, twojej dyktatury, brutalności, pospolitego chamstwa »silnego faceta z Południa«. Dwadzieścia lat służyłam ci wiernie jak pies, ale teraz dosyć To okropne, co do ciebie czuję. Żeby po tylu latach nie zostało w człowieku nic serdecznego. Ale to twoje dzieło. Zamieniłeś mnie w automat bez serca. Wyrżnąłeś ze mnie wszystkie cieplejsze odruchy. Żeby żyć dalej, muszę uwolnić się od ciebie”. A na koniec — to wszytko jest i tak bez sensu, ale wypali mu: „To twoja wina, że Jim poszedł na wojnę! Zawsze widziałeś w nim lekkoducha, gdyż interesowały go rzeczy, o których istnieniu nie miałeś pojęcia. Dla ciebie wartość ma tylko to, co się uda wyliczyć — Jim nie miał do ciebie o to pretensji. A dlaczego zasklepił się w sobie? Bo istnieje coś więcej niż twoje pieniądze, władza nad innymi; czego nie można kupić, posiąść jak kobiety; co nie jest materią, a jednak może być droższe niż życie. Ja tego nie posiadam, ty tego nie posiadasz, ale on — tak. Czy to jest dobre? Wiem tylko, że jest siłą. Wynoszącą go ponad groszorobów takich jak ty. I zarazem współczuję mu posiadania tego, bo w swej kobiecej naturze wyczuwam, że siła ta może go zniszczyć. Oby Bóg do tego nie dopuścił”. Łatwiej to sobie przyobiecać, nóż zrobić. Sama myśl o tym przyprawiła ją o zdenerwowanie. Wydawało się jej, że od tygodnia się nie kąpała: pot między piersiami, pod pachami. Podobno nerwica. Cóż innego mogła się dowiedzieć? Jedna z postaci nerwic. Może być szczęśliwa, bo są gorsze odmiany, jak wszelkiej maści fobie, zespoły hipochondryczne, do zaburzeń afektywnych włącznie. Zaburzenia afektywne? Na przykład nagła chęć złapania za sztylet... Chluśnięcia wrzątkiem w twarz... W zaawansowanych przypadkach pociągają za sobą dość istotne zmiany w życiu psychicznym człowieka; mogą uwidocznić się w sile i trwałości wszystkich psychizmów. Fobie, zespoły hipochondryczne, psychizmy. Jeszcze przed wizytą u lekarza wydawało się, że to tylko zmęczenie. Ładne zmęczenie! Zaniosła się wtedy histerycznym śmiechem. Czy człowiek pracujący z dokładnością automatu, niezawodny, co do milimetra kontrolujący swoje kroki może być psychicznie chorym? Dwudziesty wiek. Im wyżej, tym gorzej. Ludzi normalnych w sensie: nie wypaczonych, nie odstających od wzorca zdrowia psychicznego — nie ma. Protestowanie, potrząsanie głową nic tu nie pomoże: po prostu nie ma. Współczesny Amerykanin żyjący w wielkiej aglomeracji miejskiej, poddawany ciągłym stresom, zmuszony do stałej walki o byt — jeśli jest to jednostka wrażliwa — mało ma szans na utrzymanie się w normie zdrowia psychicznego. Chyba racja. W książce telefonicznej z każdym rokiem przybywa psychiatrów. I wenerologów. „Słusznie pani to spostrzegła. Istnieje ścisła relacja pomiędzy naszymi specjalnościami. Tempo życia w Ameryce tak wyobcowało człowieka z jego naturalnego środowiska, że lęka się on odsłonić swe prawdziwe oblicze nawet przed najbliższymi. Stąd pani rozumie... A poza tym — cymbał zrobił oko jak najzwyklejszy podrywacz — nauka potwierdza dobroczynne działanie zmiany obiektu”. Był to jej pierwszy kontakt z psychiatrą. Interesująca specjalność. Nie przypuszczała, że stan nerwów pacjenta sprawdza się łaskotaniem piersi, brzucha, stóp, wnikaniem w jego życie seksualne. Bardzo interesująca specjalność. Nie miała ochoty wracać do swego młyna. Walt przebywał w Baton Rouge, u gubernatora („Trzeba sukinsyna wysadzić z siodła! Tę całą bandę demokratów! Zanim nie wymażą z Union Jacka kolorów białego i niebieskiego...”). Nic właściwie ważnego bez niego się nie działo, mogła odetchnąć. Najchętniej pojechałaby nad rzekę i przemyślała swoje sprawy. Ale parne powietrze aż zatykało, zdecydowała się na zjedzenie lunchu w Dunbar. Lubiła domową atmosferę tego lokalu. Wyczekując na skrzyżowaniach na zielone światło, dokonała nieprzyjemnego odkrycia: Za kierownicą każdego wozu siedział typ odstający od wzorca zdrowia psychicznego. Im lepsza marka wozu, tym gorzej. Jedzie do dziwki gdzieś w French Quarter czy już do wenerologa? Zaczeka na wolny przejazd czy ruszy z kopyta w strumień rozpędzonych pojazdów? Wyciągnie rewolwer... A może tylko zrobi do niej minę idioty i pokaże język? Muszę być porządnie wyczerpana — stwierdziła. Przecież Stany są podobno krajem najzdrowszych ludzi. Zamówiła ostrygi a la Rockefeller (pieczone, ze szpinakiem), zupę piżmianową, na deser — cafe brulot z podwójną porcją likieru. Ciekawe — dokonała kolejnego odkrycia — jak marnie się odżywiała. Zupełnie przesiąkła Waltem. Rano grzanka, jajko na miękko, szklanka — raz grejpfrutu, raz mleka; o drugiej chudy lunch, kawa; na kolację plaster szynki, kawa — koniec. Dobrze to robi figurze. Prezentuje się rzeczywiście nie najgorzej: obwód w biodrach jak dwadzieścia lat temu, piersi niewiele się zmieniły. Tylko co z tego? Co z piersi, kiedy nikt się do nich nie bierze. Po cafe poprosiła o „Rdzawego Gwoździa” — jak szaleństwo to na całego! W torebce miała orzeczenie psychiatry. Gdyby przekroczyła dozwoloną prędkość, najechała na kogoś, uderzyła w inny wóz, wpakowała się w okno wystawowe na Royal Street... „Nie może pan mnie aresztować, szeryfie: jestem osobą o ograniczonej odpowiedzialności. Niepełnej, rozumie pan? Mogę na dobitkę trzasnąć cię w gębę, ty nadęta pało, i gówno mi zrobisz. Masz tu zaświadczenie!” Żachnęła się. Ledwie co uszczknęła ze szklanki, a już gotowa rozrabiać. „Miss Airi Lafayette, lat 40, najbliższa współpracownica Mr. Walta (Dużego Faceta) Gerkina aresztowana za napad na policjanta” — użyłaby sobie prasa. Pat Dillard, ten, co kupił w Hiszpanii fontannę, na której rzekomo zwykł przesiadywać w wolnym czasie prawdziwy Cristoforo Colombo przed swą wyprawą do Indii Zachodnich, i podarował ją miastu, zapłacił za taki kawał jednym rokiem. Pat jest królem kawy. Pat podarował miastu zabytek historyczny za pół miliona dolarów. Pat sypnął sto milionów dolarów na Fundację imienia Pata Dillarda. Pat — dowodzili jego adwokaci po wyczerpaniu argumentów obronnych — był na cyku. Ale Pat był frajerem, bo przed kopnięciem szeryfa w tyłek nie postarał się o papierek od psychiatry. Prawo w Stanach jest pra- wem. Można się procesować w nieskończoność. Można uciekać się do kruczków dozwolonych i niedozwolonych. Można raz mówić „zielone”, raz „białe”, ale gdy ława przysięgłych orzeknie „guilty” — klapa zapada. Prawo rodziło się cztery tysiące lat. Tyle czasu zajęło ludzkości obmyślenie norm prawnych ucisku jednostki na rzecz bezpieczeństwa ogółu. A psychiatria — ciach, ciach i po prawie! Zaświadczenie spoczywało w torebce. Kartka papieru z wydrukowanym nazwiskiem, specjalnością lekarza, kilka ledwie czytelnych słów. Cymbał musi mieć wzięcie: na przyjęcie czekała tydzień. Był całkiem do rzeczy i niegłupi. A może zwykły cwaniak, co to naukowo wie, jak urabiać sobie klientelę. — Proszę się rozebrać. Całkowicie! — grzecznie, lecz żadna prośba. I wychodzi. Zostawia ją samą. Żadnej asystentki, nic. Pomieszczenie ni to gabinet lekarski, ni haremowa sypialnia: otomana (coś w tym rodzaju) na przynajmniej cztery osoby, pufy, fotele, figury azjatyckich bóstw ze zwulgaryzowanymi genitaliami, wyrafinowane światła, kolory, ciche — gdzieś z nieba czy piekła dźwięki. I żadnego biurka. Żadnych połyskujących niklem narzędzi lekarskich, stetoskopu, instrumentów; żadnych fiołek, tabletek, gazy — całe wyposażenie w głowie. Fantastyczna specjalność. Cala wiedza w czułych palcach, oczach, w głowie. Tylko w gablocie z przydymionego szkła, pod ścianą — szkielet ludzki. Można kręćka dostać. Zawrotu głowy. Stracić grunt pod nogami i legnąć plackiem. Gotowa na wszystko. — Nogi zgiąć w (kolanach i rozchylić. Śmielej! Cudownie pani to robi. Tylko nie napinać się — relax, completely relax, please. To samo z rękami. Doskonale. Doskonale. Dosko... Jest pani sama. Całkowicie. Nikogo przy tobie nie ma. Otula cię natura, śpiew ptaków... A więc w młodości masturbowałaś się — tak? nie?... Zaczęłaś mając lat?... Czynniki motoryczne: jakie myśli pchnęły twoją rękę na brzuch... Zerwała się na nogi jak głupia. Uciekła z dna. Znajdowała się o krok od kapnięcia go. — Jest z panią gorzej, niż myślałem. Niestety. Gdyby pani miała zastrzeżenia co do metody, proszę zasięgnąć opinii innego psychiatry, służę rekomendacją. Gdyby i tego było mało, może pani odwołać się do American Medical Association. Wyniosły ton, kamienne spojrzenie — rozłupał ją tym do reszty. Wycisnął ze skorupy jak ślimaka. Mogłaby rozwalić nogi i, chamie, masz! Skończ z tą cholerną grą! Ciche dźwięki znikąd wygładziły wzburzone wody. Unosiła się łagodnie na rozkołysanych falach. Nie przerażała jej otchłań głębi. Dawno temu wyszła z domu na Przystań Życia. Zaibrała ze sobą młodość i wzniosłe sny. Biorąc Dobro nie spostrzegła się, jak zabrała Zło. Zamierzała wsiąść na statek tak piękny jak ona sama, ale ze statku takiego nie było, wsiadła na pierwszy lepszy. Co jeszcze pamięta z tamtych lat? Tych rzeczy nie. Odgradzała ją od nich Biblia, surowa matka, która wymagała spania z rękami na kołdrze, pastor nazywający je „nieczystością”. Pamięta ślicznie ubrane kobiety spacerujące z eleganckimi panami w parku Miejskim; statuę Andrew Jacksona przy katedrze Świętego Ludwika, a najbardziej sukienki noszone po starszej siostrze i dzień otwarcia Kanału Przemysłowego. Odbyła wtedy pierwszą w życiu przejażdżkę statkiem morskim należącym do pewnego bogatego pana. Pokłady parowca zatłoczone były mrowiem kobiet, ale pan ten, podobny do Andrew Jacksona na koniu, zaprosił do swego salonu smarkulę w perkalikowej sukience. Dużo innych rzeczy pamięta, wolałaby jednak leżeć i nic nie mówić. Wolałaby czuć, jak skrzydła tego wyrafinowanego motyla w białym kitlu muskają szyję, zataczają kunsztowne pętle wokół piersi, wracają z nich na szyję, na zasłony na oczach i znowu zaciskają pętlę wokół sutek, aby odbić się od brzucha i lądować na udach, które rozchyliły się na ich przyjęcie... Czekała na nie, aż zrobiło się jej chłodno. Otworzyła oczy. Była zupełnie sama. Ociężałymi ruchami ubrała się i wypłynęła. Kierunek wskazywał błysk latarni morskiej. Zdecyduj się — kusiło światło latarni — zbawczy brzeg blisko. Teraz albo nigdy. Już przepłynęłaś młodość, czeka na ciebie nieskończony ocean litości. Gorycz porażki paliła policzki. Przymknęła oczy i jednym szarpnięciem rzuciła się w otchłań. Pisk gwałtownie hamowanych opon samochodowych wyrwał ją z transu. Szybko pozbierała się z ziemi i unikając spojrzeń przerażonych ludzi, pobiegła do swego wozu. Wychyliła jeszcze jednego „gwoździa” i dla odzyskania równowagi wybrała się na przejażdżkę poza miasto. Jadąc bocznymi drogami myślała o marszrucie motylich skrzydeł. Lądowania tam nie zakładają metody psychiatrii stosowanej? Wzbraniają przepisy American Medical Association? A może one są już wyssane z sił przez młode histeryczki, co stadami poddają się ich wędrówkom? Był to ciężki dzień w jej życiu. Nie chodziło o Motyla. Dziwny typ: pierś lwa, chłopięce biodra, a przy tym nie wyglądał na swoje lata. „Rozebrać się!” Aksamitny głos, przenikliwe oczy pod krzakami brwi, podobny był do... Rasputina. Tego rozpustnego mnicha na dworze cara Wszechrosji. Z całością budowy lekkoatlety nie harmonizowały kobiece dłonie. Błąd konstrukcji czy jej najbardziej udana część? Dłonie Walta są wielkie jak łopaty, jak zresztą on cały; zupełne przeciwieństwo Motyla. „Każda kobieta jest potencjalną prostytutką i jak prostytutka — nielojalna wobec swego partnera. Jak długo nie miała pani zapewnionego bytu, nie opuszczała go. A przecież nie stosował siły”. Hipnotyzuje swoje ofiary, aby potem... prawić im morały. Psychiatra czy kaznodzieja? Wróciła do miasta już po godzinach pracy. Będąc na Canal Street spostrzegła światło w połowie trzydziestopiętrowego Imperium Dużego Faceta. Ogarnęło ją uczucie klęski, jak u Motyla. I strachu, choć nie potrzebowała się tłumaczyć ze swych poczynań. Jadąc na górę poczuła wilgoć między piersiami. Czyrakowaty windziarz — widziała go pierwszy raz — wpatrywał się w nią wyłupiastymi oczami. Przyglądał się jak dziwce. Obmierzał łakomie jej nogi i biodra. Oblizywał lubieżnie swoje grube wargi. Bezczelny! Miała ochotę trzasnąć go w tę głupawą gębę. Nacisnąć na guzik i wysiąść. Wezwać policję. Zawiezie ją na pusty szczyt gmachu albo zatrzyma windę między piętrami i na jej oczach, przy niej, podniecając się wonią jej potu rozepnie spodnie i zacznie się onanizować, masturbować, samogwałcie. Natrętne słowa. Kupiła je u Motyla. Od jego wulgarnych bogiń azjatyckich. Wyciągnęły je spod swoich brzuszysk i dały. Napięły opasłe dupska i — chlup, twoje! „Ten pryszczel jest kolorowy — zauważyła. — Może mnie zgwałcić!” — Zatrzymać, bo wezwę policję! — To dopiero dziesiąte — uśmiechnął się chłopak i jechał dalej. — Zatrzymać, bo wezwę policję! Wyskoczyła z kabiny z duszą na ramieniu. Tak była wyczerpana, że musiała się oprzeć o ścianę. Kiedy upewniła się, że windziarz odjechał, skierowała się do umywalni. Było tam idealnie czysto — sprzątaczki poszły już do domu. Była sama. W całym hallu nikogo nie było. Nikt nie przyjdzie i na jej widok na obcym piętrze nie zrobi zdziwionej miny, mogła się spokojnie uporządkować. Umyła ręce i najpierw skorzystała z ubikacji — w nerwach zawsze tak. Ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że pod spódnicą jest naga. Tyle godzin, jak wyszła od Motyla, i nie spostrzegła tego. Siedząc w Durnbar, wlokąc się spory kawał brzegiem rzeki, jadąc otwartym wozem... Z tą częścią bielizny wiązała jakby poczucie swego skompletowania, bezpieczeństwa. Wychodząc z domu, wsiadając do samochodu nieraz dyskretnym ruchem sprawdzała czy ma je na sobie — naiwne, lecz tak było. Niekiedy śniła, że idzie ulicą naga, nic o tym nie wiedząc. A więc zostawiła je u Motyla. Leżą teraz przed nim — wyznanie jej grzechów ukrytych i mówią: Nieprawda o tych rękach na kołdrze! Kłamstwo o czystej dziewicy na Przystani Życia! Bajka dla dzieci o Andrew Jacksonie, co zwabił Kopciuszka do swojej jaskini! Uncja delikatnej tkaniny — niby nic, a jakie zmartwienie. Myjąc ponownie ręce rozważała, co moi powie. Naturalnie, miała bezsenną noc, a ponieważ nikt ważny nie był umówiony — wykorzystała okazję. W Dunbar były wolne stoliki, lokal świecił pustkami, naprawdę! Machnęła ręką na linię i po ostrygach spałaszowała piżmianową. Na deser była oczywiście brulot, a potem sam Pan Bóg nie zgadnie: dwa Rusty Nailes, jeden po drugim! — aż jej się w głowie zakręciło. Żeby to rozpędzić, pojechała nad rzekę. Okropny tam ruch. Statki, setki barek, tysiące. A te miasta namiotów wojskowych na równinach... Chłopcy oglądali się za nią jak za jakąś seksbombą. Fantastyczni ci chłopcy! Czuła się jak wierutny kłamca, choć nic nie koloryzowała. Motyl? — zwykła wizyta u lekarza. Czy on przyznaje się przed nią do swoich zmartwień? Poprawiając makijaż, przypomniała sobie windziarza. Przecież zaalarmowany jej zachowaniem, mógł do niego zadzwonić! Rzuciła jeszcze okiem w lustro i, piętro po piętrze, nie spiesząc się, stanęła w szeroko otwartych drzwiach jego olbrzymiego gabinetu. Nic nie zapowiadało dramatu. Był sam. Jak zwykle nos w stosie papierzysk, nogi na biurku. Na jej widok uśmiechnął się radośnie. Przepędził tym jej strachy. W końcu czego się, głupia, bała? Walt był żyłą względem każdego pracownika, lecz nigdy wobec niej. „Chcesz sobie odpocząć, A — krótko ją nazywał — proszę bardzo: całe miasto i połowa Ameryki do twojej dyspozycji!” Dawno nie widziała go w takim nastroju. — Założę się, że wyszło ci tam, w Baton — zaczęła rozluźniona. — Rozmawiałeś z gubernatorem? — Żebyś wiedziała — uderzył pięścią w biurko. — Sprowadzimy Jima do domu, choćbym nie wiem co! Potrzebują mojego poparcia w prawyborach, rozumiesz? Trzęsą portkami, więc przypomnieli sobie Walta. Spotkałem tam parę ciekawych twarzy, między innymi tego wszawego gazeciarza z Oklahoma City. — Tego, co tak podle obsmarował biednego Jima? — Zgadłaś! Okazuje się, że to podatek gubernatora. Wygląda mi to na grubą robotę. Cholernie cwanie utkaną. — Gubernatora naszego stanu ? — Airi nie mogła się jeszcze połapać. — Oklahomy. Podciąłem tego sukinsyna w pewnym interesie, stare dzieje. Ale facet ma dobrą pamięć, więc wykorzystał okazję i napuścił na mego chłopaka swego gazeciarza z „Oklahoma Star”. Odszczekają, wszystko odszczekają. Podjął się tego sam naczelny redaktor tej szmaty, Norman Dillingham. Mało tego — przyobiecał ruszyć głową, żeby pod jakimś pretekstem sprowadzić tu Jima, a potem, powiedział, twoja kolejka, Walt. Kości zostały rzucone. — Poprowadził ją do fotela. — Siadaj. „Motyl!” — usłyszała w sobie. — Tyle się nasiedziałam. Ale co dalej, Walt, co dalej! — dopytywała się. — Nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę. Przyjrzał się jej bacznie. — Czujesz się dobrze, A? Wyglądasz jakaś... — Ależ, Walt! — ...inna. Nie jesteś przypadkiem chora? — Skąd! — zdobyła się na swobodny głos. — Czuję się wyśmienicie. — To wobec tego siadaj i słuchaj. Te jego piekielne maniery zdobywcy Południa! Powinna była się pilnować! Będąc z nim sam na sam o tysiącu rzeczach powinna pamiętać, obchodzić się z nim jak z drapieżnym zwierzakiem, który łasząc się, może nagle zaatakować. Patrząc na to z perspektywy tygodnia wie, dlaczego się nie upilnowała. Dała się po prostu zwieść jego nastrojowi. Nie oczekiwała, że ni stąd, ni zowąd, jak to on, pchnie ją nie przygotowaną na fotel. Padła z taką siłą, że aż nogi zadarła w górę. Błyskawicznie rzuciła ręce do spódniczki, lecz jego sępie oczy już tam były. Świat w tej chwili się dla niej skończył. Boże, Walt! — Chciała odwołać się do jego wyrozumiałości. Zapewnić najsolenniej, że wszystkie jego podejrzenia są absolutnie bez pokrycia, że to, co spostrzegł, a właściwie czego brak zauważył, to zwykły zbieg okoliczności, na który człowiek nie ma wpływu. Wszystko to byłoby bezcelowe. Gdyby klęknęła przed nim, gdyby przyłożyła sobie nóż do serca i powiedziała: uwierz albo pchnij — zginęłaby, bo do niego nic już nie dochodziło. Bez łzy protestu wysłuchała obelg — z Waltem inaczej nie można. Ale nie daruje mu uderzenia w twarz. Życie jest ruchem. Ciągłą pogonią za czymś lub ucieczką przed czymś. W czym tkwi różnica pomiędzy mną a nim? — pytała siebie Airi, choć odpowiedź na to pytanie już jej nie interesowała. Poszli sobie. Został po nich smród cygar, nie dopite szklanki i tasiemiec dyspozycji. Jutro z samego rana zacznie się młyn. Pójdą w ruch dalekopisy, telegramy, telefony trzaskać będą w szwach od poleceń najważniejszych w świecie. Gdzieś daleko od Stanów ginąć będą tysiące ludzi; na oceanach pójdą na dno floty statków z ładunkiem i załogami; gdzieś indziej urodzą się może nowe pięcioraczki; jakiś pomylony naukowiec wymyśli broń, która pojutrze upodobni Ziemię do Księżyca — wszystko to razem wzięte będzie fają, pyłkiem kosmicznym, plewami wobec tego, co dziś postanowiono u Dużego Faceta. Regenerując siły u Antoine, podglądając striptizerki u Ala Hirta, ludzie jego myślami będą o osiem godzin do przodu. Jutro start. Kto się spóźni, odpadnie z konkurencji. Kto zawiedzie — mech Bóg ma go w swej opiece, z Dużym Facetem nie ma żartów. H.L. Hunt, Nina Cullinam, Michel Holbouty, John de Menil porobili na nafcie miliardy; Henry Kaiser zakasował przemysł okrętowy i co osiem godzin wypluwa nowy statek; Wielki Howard, ten od Hughes Tool Company, powiększa swój majątek w tempie sto milionów dolarów rocznie na wiertłach, filmach, samolotach, w kasynach gry i burdelach Las Vegas; kapitał zaciska pięść. Kto dziś nie nazbiera, jutro stanie na rogu ulicy. Era Eldorado i colta skończyła się. Bogactwa świata mają swoich właścicieli. Nie ma dziś bezpańskiej nafty, miedzi, stali; przemysły samochodowy, okrętowy, lotniczy, zbrojeniowy należą do koncernów; ziemie uprawne zostały poszatkowane i okolone płotami. Nie można wynaleźć już żarówki, radia, silnika wysokoprężnego, łodzi podwodnej, nawet głupiej maszyny do szycia. Nie ma w świecie już miejsca na silne łokcie. Pozostało tylko na głowę. Duży Facet ogłasza Konkurs na Głowę. Kto ma głowę? Miejsce zostało tylko dla głów. Ustami Nowego Orleanu wylewają się wody bogatej Ameryki. Natura dobrze ukierunkowała ich spływ. Dla Dużego Faceta bardzo dobrze. Airi połknęła dwie tabletki uspokajające. Jutro zacznie się sądny dzień. Ale już bez niej. — Walt — zaczęła z miejsca, nie patrząc na niego — odchodzę. Wiem, co mam ci do zawdzięczenia, ile w ciągu tych dwudziestu lat dla mnie zrobiłeś, do końca życia nie zapomnę twojej dobroci. Ale dłużej nie mogę. Nie chodzi mi o ten drobiazg, musiałabym cię nie znać, żeby rozdzierać o to szaty. Gdyby żale pomiędzy sobą ludzie wyładowywali tylko w ten sposób, może świat byłby lepszy. Chodzi o sprawy ważniejsze. Jestem jeszcze, powiedzmy, stosunkowo młoda. Może uda mi się ułożyć sobie życie. Uczyłeś mnie niepoddawania się losowi. Zdecydowałam się: chcę spróbować. O własnych siłach. Ostatecznie... Cisza za biurkiem trwała zbyt długo. Podniosła oczy. — Walt! — krzyknęła przerażona. — O Boże, zmiłuj się! — Jednym skokiem znalazła się przy nim. Siedział boleśnie wykrzywiony, z paznokciami wbitymi w poręcze fotela Na biurku walały się rozsypane tabletki nitrogliceryny. Szybko rozpięła mu krawat i koszulę. — Wezwę lekarza! Odpowiedź znała aż nadto dobrze: Prawdziwi mężczyźni nie potrzebują pomocy. Faceci, którzy to miasto uczynili rajskim ogrodem Stanów, nie takie rzeczy przechodzili. — Pewnie, pewnie — głos miała ciepły. — Tylko siedź spokojnie i nie poruszaj się. To z pewnością chwilowe osłabienie. Powinieneś jednak odpocząć. Zwolnić to piekielne tempo. W końcu masz siedemdziesiąt lat. Z lękiem wyglądała żywszego ognika w jego zapadniętych oczach. Siedemdziesiąt lat w kieracie. Ani dnia wytchnienia. Siedemdziesiąt razy trzysta sześćdziesiąt pięć dni na nieustannym chodzie. Sześćset tysięcy godzin — czas ludzkiego życia — pod górę. Ku czemu? Zrozumienie dla niego pomieszało się z żalem do własnego życia. Gdyby mogła zostawić go na chwilę samego, trysnęłaby deszczem łez. II Pojedyncze oklaski z ław konserwatywnych utonęły w gwizdach i tumulcie labourzystów. W Izbie wrzało jak podczas wysadzania z siodła premiera Chamberlaina. — Głupota! Zawracanie ozorem biegu historii! Filut! — zerwały się okrzyki. Liberałowie wsparli solidarnie labourzystów, po nich ocknęli się niezależni; Speaker nie mógł długo uciszyć Izby. Żywszej reakcji sir Randolph nie mógł sobie wymarzyć, był zachwycony. Chyląc głowę przed kolegami z ław konserwatywnych, bacznie notował reakcję innych. Po labourzystach niczego innego nie oczekiwał; regułą liberałów jest ustawienie się bykiem do wszelkich inicjatyw z lewa i prawa; postawy niezależnych szukał w zachowaniu posła Anthona Beesa z Darlingtonu. Beesa wołającego „nie!”, kiedy on kiwał głową na „tak”; widzącego śnieg czarnym, gdy posłaniec do Parlamentu z poormondzkiego okręgu wyborczego mówił „biały”. „Wielce szanowny kolego Bees... Otwórz gębę, Anthony — prowokował go nabożną miną. — Ha, ha, zatkało cię, tak?” Z oficjalnym uznaniem ze strony kolegów nie było najlepiej, dopóki premier, wycofując się z posiedzenia, nie nadrobił drogi, aby pogratulować „zasłużonego wyróżnienia staremu druhowi z okopów flandryjskich”. Uśmiechając się, jak to on, dorzucił: — Nie najgorzej powiedziane. Nie najgorzej, choć przyszłość widzę mniej czarno. Heine myślał o barbarzyńskiej Rosji carskiej, a ta przecież nie istnieje. Gratuluję retoryki w dużym stylu. — Idący w ogonie Churchilla Kanclerz Skarbu, Kingsley Wood, i „maszyna napędowa brytyjskiego wysiłku zbrojeniowego”, lord Beaverbrook, udali zamyślenie; nienaganny w manierach przywódca labourzystów, Clement Attlee, opasły Ernie Bevin, posłali mu ironiczne spojrzenie. „Ernie- Buldożer”, ,,Ernie-Rozpruwacz” zaszczycił go osobistym uczuciem. Sir Randolphowi spieszno było za kulisy Izby, dopiero tam dowie się prawdy. Wychodząc do foyer zderzył się z Ministrem Pracy i Planowania, Reithem. Minister zmierzył go lodowatym wzrokiem i poszedł dalej. Wyniosły lord John Charles Walsham Reith... Londyński Punch obrał go za cel swoich kąśliwych ataków. W ostatniej edycji karykaturzysta tygodnika utożsamił członków rządu z figurami szachowymi. Białymi gra Churchill, czarnymi — Stalin. Churchill ma zafrasowaną minę. Zafrasowaną nie nad posunięciem na szachownicy, lecz brakiem w swoim komplecie figur wieży... drwiąco przyglądającej się z ubocza karnym szeregom figur i graczowi białych. Korona wieży ma twarz Reitha... Chodzą słuchy, jakoby ten pyszny minister w swoim bardzo prywatnym środowisku nazywał premiera „pieprzonym zbirem”, „największym zagrożeniem dla kraju”; zapytany o powód częstej obstrukcji posiedzeń Gabinetu, miał podobno oświadczyć, że nie może znieść wysłuchiwania „tego hochsztaplera, przyglądania się beznadziejnym potakiwaniom jego głupawych kolegów” — tak mówią plotki. — Plotki w tym kraju — odgadł jego myśli sąsiad z ławy, pociągający herbatę z rumem — mają swoją rację bytu. Plotka opowiadana przez ludzi jest tylko plotką. Plotka podawana przez prasę jest interpelacją narodu, Winston musi się do niej ustosunkować. Sir Randolph przywiózł ze sobą plik gazet. „The Times” o jego przemówieniu nie zamieścił ani słowa. „Times” jest „Timesem”. Jest jedynym pismem, które potrafi mówić milczeniem. Ale język „Timesa” trzeba umieć czytać. Co mówi „Times” tym razem? Mniej zagadkowo zareagował „Poormondshire Daily”. Odpierając ataki prasy labourzystowskiej na swego przedstawiciela w Parlamencie, stwierdził: „Alianse między państwami, tak jak umowy prawne pomiędzy ludźmi, zawierane są na konkretne dzieło, w płaszczyźnie wspólnego interesu. Dziełem, które obecny alians z Rosją obejmuje, jest zniszczenie Niemiec hitlerowskich, i nikt, podchodząc do sprawy uczciwie, nie może zarzucić rządowi jego królewskiej mości, że z zadania tego się nie wywiązuje. Czy alians ten utrzyma się w mocy również po wojnie, zobaczymy. Zależeć to będzie od dobrej woli obu narodów, lecz jeszcze w większej mierze od wspólnego interesu. Nie uprzedzając faktów, pamiętajmy, że żaden alians między państwami nie był wieczny”. Komunistyczna „Middlesbrough Star” zgryźliwie nazwała go Mr. Bancrupt..., a następnego dnia spieszyła przeprosić czytelników za błąd drukarski: „Autorem nieodpowiedzialnego przemówienia w Izbie nie był żaden Mr. Bankrut, jak wczoraj zamieściliśmy, a poseł do Parlamentu z ramienia Partii Konserwatywnej, znany dwulicowiec i zaprzaniec ideowy, sir Bancroft”. — Nieźli są ci pismacy, nieźli — bąknął sir Randolph. Król uwieńczył go szlachectwem, oni koroną: „Złowieszczy Kruk z Poormond”. Człowiek, który ma odwagę wyjść rzeczywistości naprzeciw, chwycić czerwonego byka za rogi — dwulicowcem i zaprzańcem ideowym. Wspaniale. Europa zmywa krwią brunatną zarazę — drogo płaci za grzech ślepoty, będąc nadal ślepa. Nikt przed nim nie powstał, by pośrodku idyllicznej drogi zawołać: Anglio, zbudź się! Z gratulacji londyńskich bardzo cenił sobie adres najstarszego wiekiem członka Izby Lordów, księcia Bath of Cornwall: „Polityka brytyjska w Europie, wobec oszałamiających sukcesów Rosjan na froncie wschodnim, stawała się dla mnie coraz większą zagadką. Ufam w rozum i dalekowzroczność naszych mężów stanu. Pan, drogi sir Randolphie, wiarę moją podbudował”. Wśród sporej, ciągle jeszcze napływającej miejscowej poczty nie zabrakło dowodu pamięci od hrabiego Edvina Saxon-Mercia’y, od lorda Alana Rufusa wywodzącego się w prostej linii z księcia Eudo of Brittany oraz od pani na Zamku Normańskim w Barnard Castle, sędziwej księżnej Montalbo. „Dziękuję za przemówienie w Izbie. Absolutnie odważne i na czasie. Postawił pan siebie, Sir, w pierwszym szeregu obrońców cywilizacji zachodniej!” Przypomniały go sobie również ważne osobistości ze świata przemysłu i businessu. Jedną po drugiej otwierał koperty, nie spiesząc się rozkładał papier i czytał. Gratulacje formalne pakował z powrotem do koperty i odkładał na bok, na te zawczasu przygotował druk: „Sir Randolph wraz z rodziną dziękują serdecznie za łaskawą pamięć i życzenia”. Bombą dużego kalibru uderzyła w niego pamięć Czarnego Kota. Nie kartka sztywnego papieru z wybitą wklęsłodrukiem marką fabryczną jego zakładu, ani „najlepsze życzenia pomyślności, zdrowia i długiego życia dla Sir Randolpha oraz rodziny”, ile data wysłania: trzydziestego grudnia! Na dzień przed oficjalnym ogłoszeniem listy przez Buckingham Palace. Skąd to wywąchał? Nikt w Poormond, nawet domownicy, choć korciło go, żeby ich uprzedzić, nic o tym nie wiedział. On zaś wiedział i przy swojej gadatliwości pary z gęby nie puścił — chwalebna dyskrecja, gdyby nie dotyczyła człowieka o tak oryginalnej sławie. Trzymał kopertę w palcach jak coś wstrętnego, jak niebezpieczną zarazę, co może obleźć człowieka przeznaczeniem nieodwracalnym, jednakowym dla ludzi silnych i słabych. Życzenia są życzeniami. Są dowodem czyjejś pamięci, szacunku i jako takie zasługują na to samo. Uchylić przed kimś kapelusza to grzeczność. Odkłonić się jest już obowiązkiem. Wiedział o tym, a mimo to nie mógł powstrzymać rozwierających się palców, puszczających pismo wprost do kosza. Żeby nie przeoczyć podziękowania, od razu podpisał druk i własnoręcznie zaadresował kopertę. Jack Deephole, Esq., Poormond. Bez ulicy i numeru. Gdyby list wysłał z Darlingtonu, Stocktonu, Middlesbrough, a nawet z Newcastle upon Tyne i nazwiska nie zaopatrzył w miejsce zamieszkania — też by doszedł; sława Czarnego Kota Poormondu dawno już przekroczyła granice Yorkshire. Szanowny pan Jack Deephole — przeczytał — D-e-e-p-h-o-l-e... Samo nazwisko już wyznaczyło mu zawód. Wyjątkową przyjemność sprawiły mu życzenia od pani Quarrelsome. Czerpany miękki papier tchnął zapachem perfum. Kobieta — rozgrzeszył ją z tego. Jeszcze kobieta, czego przed świętem Cechu nie dostrzegł. Z wyrzuconymi w stronę orkiestry rękami, osadzona na mocnych nogach, sprawiała wrażenie nieposkromionej tygrysicy. Powracał do tego myślami, jakie go od dawna już nie nawiedzały. Interesująca ta Dora Quarrelsome. Podporządkowała sobie trzysta rozgadanych, podochoconych hultajów, poormondzkich hultajów — niepospolita osobowość. Agresywność u kobiet znamionuje niewyżycie. Kobiety są z natury zaborcze. Subtelność, zapach kwiatów, delikatność aniołów — to prezent dawany im przez mężczyzn nie znających kobiet albo nimi zawiedzionych. Szukających ucieczki od codzienności, wytchnienia w marzeniach o tej jednej jedynej, jaka się trafia raz w życiu, trwa jak mgnienie spadającej gwiazdy, a najczęściej o kobiecie abstrakcyjnej. Dora Quarrelsome abstrakcyjna nie jest. Jest żywa, w pełni lata życia (dobrze wydłużonego zapewne, lecz jak intensywnego), lata i słońca, i burz gwałtownych, przed którymi nie sposób się uchronić, lata ze wszechmiar udanego. Dlaczego taka kobieta nie wyszła za mąż? Czyżby w swej niezależności była aż tak niezależna? A jak oryginalnie się nosi! Miała na sobie najzwyklejszą tweedową spódnicę, raczej dłuższą niż przykrótką, jakie obecnie są modne; bluzkę zapinaną na guziki, z których górne były niefrasobliwie odpięte; czarne buciki na półsiupku podkreślające linię jej mocnych długich nóg. Rozmawiając wpatrywała się w niego, jak gdyby chciała przeniknąć go na wylot. Dziwne uczucie obłazi człowieka pod spojrzeniem jej oczu. Jak było do przewidzenia, przemówienia nie pochwaliła. „Nigdy nie miałam zaufania do wszystkiego co stare, bo sił temu brak, aby dotrzymać czasowi kroku. Tacy jesteście wy, torysi: światopoglądowo starzy i jak starcy nieufni. Wyobrażam sobie, na jaki strzał zdobędziecie się w waszej polityce powojennej” — dopisała kobiecym maczkiem. „Niezależna pani Quarrelsome — westchnął sir Randolph i pamięcią cofnął się ćwierć wieku. — No cóż, takie są te niezależne!” Przyjemność innego rodzaju sprawił mu Prezes Rady Nadzorczej koncernu Timpton Spanning Ltd., Harold Mills z Darlingtonu, sławny na świecie budowniczy konstrukcji nośnych. „Mosty spełniają misję cywilizacyjną o nie mniejszym znaczeniu niż nauka alfabetu, stalowy lemiesz, lokomotywa parowa. Mosty zasklepiają przepaści między ludźmi. Twoja misja cywilizacyjna, Ran, polega na karczowaniu ciemności, moja na spinaniu przepaści. Dlatego buduję mosty. Gdziekolwiek wy, żołnierze jego królewskiej mości, zapalacie światło naszej kultury!” Dawne, dawne czasy... Do gratulacji Mills dołączył zaproszenie „na lampkę koniaku i pogaduszkę o wspólnych przeżyciach w Sudanie i Indiach. Zaprosiłem parę ciekawych twarzy z miasta i okolicy, w tym majora Beesa... w Wielkiej Sali Bankietowej The King’s Head. Zaszczycisz nas?” Kochany Harold. Mądry, solidny, można na mego zawsze liczyć. I jak rzadko kto zna się na usuwaniu przepaści między ludźmi. Sir Randolph nakręcił jego numer, ale go nie zastał — Prezes przebywa w Londynie na posiedzeniu Komitetu Zbrojeniowego, wraca w nocy. Sir Randolph obiecywał sobie dać się poznać tym wpływowym ludziom. Jako torys, zdecydowany torys, ale dotrzymujący czasowi kroku. I w ogóle jako swój człowiek. III — Rzecz jest niezwykle delikatna i może, w przypadku nieostrożnego postępowania, odbić się na reputacji naszego zakładu. Dyrektor Kliniki kardiologicznej przy Uniwersytecie Stanu Louisiana, doktor Jack Bienville, stojąc przed zdjęciem klatki piersiowej pacjenta kliniki, Walta Geikina, wodził słuchawką fonendoskopu po polu zdjęcia, za którą wędrowały oczy otaczających go mężczyzn w białych kitlach. — Na dobrą sprawę pacjent powinien był już dawno wylądować po tamtej stronie wody... Komory wysączone do ostatniej nitki, zastawki... Jednym słowem śmietnik. Gdy do tego dodamy nerwowy tryb życia, pudło cygar dziennie, nie rozumiem, jak ten flak — zatoczył krąg wokół serca — jest w stanie to uciągnąć. Tego samego zdania był neurolog kliniki. Zwapnienie tętnic powinno doprowadzić jak nie do zawału serca, to udaru mózgu. Kardiochirurg ograniczył się do rozłożenia rąk. Dyrektor podzielał jego stanowisko, tak samo pozostali członkowie konsylium. Medycyna była tu już bezsilna. Jako terapię przyjęto zgodnie ograniczenie wysiłku chorego, administrowanie środków uspokajających dla zwolnienia aktywności oraz ochronę przed stresami. Obowiązek poinformowania pacjenta o stanie zdrowia wziął na siebie sam dyrektor kliniki. Doktor Jack Bienville po raz drugi w dniu dzisiejszym nie dowierzał własnym oczom. Śmiertelnie chorego pacjenta otaczało mrowie rozgadanych mężczyzn Jeden z nich, z kapeluszem na głowie, rzucił na łóżko plik gazet. — Masz, Walt, czytaj! — rechotał zwycięsko. — Tak, tak — przytaknęli pozostali. — Chłopcy dwoją się i troją. Robią rwetes na całe Stany. Czytaj! Doktor Bienville instynktownie powstrzymał się od interwencji. Z najlepszej w świecie kliniki kardiologicznej robiono sobie zwyczajne biuro, kantor maklerski, giełdę, punkt prasowy — brakowało mu nazwy dla tego, co rozgrywało się na jego oczach przy współudziale pacjenta, który na dobrą sprawę mógł przejechać się na tamten świat przy pierwszym kichnięciu. — Panowie! — zaapelował nie za głośno, pamiętając o możliwych skutkach przestrachu — Panowie! „A gdzie, u licha, podziały się siostry, lekarz dyżurny?” — pomyślał. — „Oklahoman Star” — zaczął dryblas w kapeluszu — rozdziera szaty nad brakiem rozwagi w Pentagonie. Ale nie tylko! Norman Dilliingham, ten, który wyskoczył do Europy, żeby później otosmarować twego chłopaka, odezwał się znowu. „Choć czas upływa — pisze ten szmaciarz — nie sposób pogodzić się ze stratą dzielnych synów naszego stanu, bez uczynienia czegoś, co zapobiegnie powtórzeniu się takiej tragedii. Poczucie niejako współwiny — ponieważ juz wcześniej powinniśmy byli to przewidzieć — upomina się o energiczne działanie. Wspaniali bracia Ben, Bob, Charlie, Garry, Hughes, John i Stanley Sunderlandowie nie żyją. Przyczyn tego nie doszukuję się w niedopatrzeniu obowiązków służbowych dowódcy ich eskadry, kapitana Jamesa Gerkina (syna Mr. Walta, Dużego Faceta, Gerkina, znanego biznesmena z Nowego Orleanu). Wykluczam działanie szowinizmu stanowego w rodzaju: Louisiana contra Oklahoma, który powstrzymał go od interwencji w dowództwie grupy bombowców i wyżej celem niedopuszczenia do lotu na jednej maszynie całej siódemki. Z całą stanowczością stwierdzam brak uchybień formalnych na wszystkich szczeblach dowodzenia...” — Formalnych — zachłysnęli się z oburzeniem goście. — Już my temu gazeciarzowi... — Dajcie mu dokończyć! — zawołał chory. Trzymał ręce pod głową, kopcił potężne cygaro, zdawał się być pełen uznania dla tego szmatławca, Dillinghama. „Z taką samą stanowczością — podjął czytanie atleta w kapeluszu — stwierdzam brak w siłach zbrojnych Stanów Zjednoczonych przepisów uniemożliwiających powtórzenie się podobnej tragedii. Walka pod flagą gwiazd i pasów nie może być prowadzona na warunkach prywatnego przedsięwzięcia, jak często ma to u nas miejsce; nie może być tolerowana jako romantyczna przygoda jednostki w ramach walki całego narodu. Aby temu zapobiec, potrzebna jest nowelizacja Aktu Powoływania pod Broń. W szybkim jej przeprowadzeniu dopomóc może poznanie szczegółów tragedii tak piątki braci O’Sullivan na Pacyfiku, jak i siódemki naszych chłopców. Dlatego domagamy się sprowadzenia do kraju ich bezpośrednich przełożonych celem udzielenia społeczeństwu niezbędnych wyjaśnień”. Dryblas w kapeluszu sięgnął po egzemplarz nowoorleańskiej „Times Picayune”, podczas gdy inni z gości rozpościerał płachty popołudniówki, „States-Item”. Pisma nie przyglądały się biernie atakom prasy z Oklahoma City. Na oczach kardiologa przewijał się obraz wyjęty z groteskowego filmu, surrealistyczny sen — doktorowi znowu brakowało nazwy dla tego, co oglądał. Obłożnie chory pacjent i goście uzgadniali taktykę postępowania, odbywali naradę wojenną — doktor przyznawał się do całkowitej ignorancji w tych sprawach — na której przewidywano posunięcia przeciwnika i przygotowywano przeciwdziałania. Celem tego rozgardiaszu było podjudzanie przeciwko sobie dwóch prowincji stanowiących integralne części Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Interes jednostki podstawą interesu ogółu — doktor nie negował słuszności zasady. Ale tu chodziło o coś całkowicie innego. Oklahomiarze — insynuowały gazety — okrężną drogą atakowali ustrój kraju. Emocje brały już górę „Dobrze — myślał rozbawiony tym doktor — że Arkansas przedziela nasze stany...” — Smród ciągnie od głowy — wyrokował pacjent. — Gdyby w Waszyngtonie władzę sprawiali republikanie, nigdy by do tego nie doszło. Roosevelta i jego zgraję gołodupców trzeba przepędzić z Białego Domu! — Przydałoby się go jak Hueya... — Jeden z gości złożył palce jak do pociągnięcia za spust. — W żadnym wypadku — włączył się bezwiednie doktor. — Huey Long był niezłym gubernatorem. Te jego „dzielić bogactwa”, „każdy sobie królem” nie miały nic wspólnego z komunizmem, znałem go dobrze. Ja bym proponował... Ech! — uprzytomnił sobie absurdalność sytuacji. — Panowie, proszę opuścić salę. Definitywnie! Nie uległ prośbom pacjenta. — Jestem odpowiedzialny za ciebie, a ty, Walt, jak długo tu przebywasz musisz podporządkować się regulaminowi kliniki. — Muszę? — spytał pacjent zza obłoków dymu cygarowego. Stwierdzenie doktora ożywiło go. — Powtórz to jeszcze raz. Doktor prosto z mostu opisał jego stan. Mówił stojąc plecami do niego. Z okna rozpościerał się widok na miasto. Najpiękniejsze w świecie. Szeroką Tulane Avenue toczyło się wartko życie w kierunku rzeki wijącej się wężem przez miasto, stanowiącej o jego sile i pięknie. Umrzeć, gdy droga przed człowiekiem pusta — myślał filozoficznie doktor — przychodzi chyba bez żalu. Umrzeć wiosną, kiedy wszystko budzi się do życia... Przestać istnieć w miłości... Równie bolesna musi być świadomość nieuchronnego rozpływania się w nicość, mając taikie krocie jak Walt. Często zastanawiał się, czy amerykański zwyczaj informowania pacjenta o stanie jego zdrowia nie jest okrucieństwem. Koniec rodzi się wraz z początkiem, wiadomo Ale co innego świadomość tę mieć zawieszoną w obłokach, a co innego stanąć z nią oko w oko. Rola zwiastuna śmierci nie należy do przyjemnych. Z lękiem wyczekiwał reakcji Gerkina. — Może się to stać w każdej chwili, powiedziałeś, może dopiero za pól roku... W porządku. Wobec tego wyświadcz mi jeszcze tę przysługę i wezwij mego adwokata. Tylko pośpiesz się, Jack. I zadbaj, aby nikt nam nie przeszkadzał, dobrze? Spokojny głos skazańca zaskoczył go. Wspaniała postawa! Doktor zmierzył mu ciśnienie krwi i zbadał puls. — Wcale nie tak źle — uśmiechnął się pocieszająco. — Zaraz go wezwę. Jak dobrotliwy złodziej zabrał mu z pudła połowę cygar i wyszedł. Jedną przeszkodę więcej na cierniowej drodze swego zawodu miał znowu za sobą. Adwokat przepadał za Waltem jako kompanem do drinka i pokera, ciężko znosił go jako klienta. Mając go przed sobą w tym wcieleniu, przygotowany był na każdy wyskok. „Ciekawe — myślał — co mu teraz strzeliło do łba?” — Przeczytaj mi część dotyczącą Airi. — Tej Lafayette? — Nie zadawaj głupich pytań! Adwokat przebiegł wzrokiem punkty testamentu, choć znał je na pamięć. Wiele razy go przepisywał, poprawki obwarowywał klauzulami warunkowymi, które raz komuś coś dodawały, innym razem ujmowały lub praktycznie wykreślały z grona spadkobierców — dokument wiernie oddawał charakter spadkodawcy. Osoby mające z nim najwięcej do czynienia były najbardziej zagrożone. Najbliższa współpracownica, cichy współudziałowiec, prawa ręka i... wszystkie szpaki Nowego Orleanu wiedziały, co w miejsce kropek wstawić, stanowiła punkt wyjątkowo mocny. — Airi... — mruczał adwokat pod nosem zastanawiając się, czy cytadela ta nie wyleci w powietrze. Znając pewne wydarzenia sprzed dziesięciu dni, wcale by go to nie dziwiło. — Airi Lafayette. Aha! — Zapisałeś jej dożywotnio po pięćdziesiąt tysięcy rocznie i jednorazowo milion. Zgadza się — podniósł głowę znad papieru — po pięćdziesiątaku rocznie i milion jednorazowo. — Przepisz ten milion na... trzy — powiedział Gerkin zapatrzony w dym z cygara. — Pies ją drapał! Prawnik spróbował przejrzeć jego myśli, lecz widział tylko kłęby dymu i pogodniejącą twarz swego klienta. — Ten pieprzony Pat Dillard — usłyszał — postawił sobie pomnik za sto milionów i chodzi po mieście jak paw. Przyszło mi do głowy, że warto by wykitować o dzień przed nim, żeby jeszcze za jego życia wstawić mu fugę w bok. Wykombinuj jakąś mądrą fundację dla psów, koni, ludzi — obojętnie — co rozniesie się po Stanach i trwać będzie wiecznie. Poza kwotami zarezerwowanymi dla Jima i jego rodziny zapiszemy na to całą resztę. Całą końcówkę, rozumiesz? Adwokat spoważniał. — Nie patrz tak na mnie! Jim, jestem tego już pewien, nigdy nie będzie biznesmenem. Dla tego marzyciela pieniądze nie są pieniędzmi. Są środkiem, powiedział. Środkiem, rozumiesz? Środkiem do czego? — spytałem raz, a on spojrzał na mnie jak na wariata. To mnie ostatecznie przekonało. Zapis dla niego, choćby chciał zamarzyć się na śmierć, wystarczy na sto lat życia, jego berbecie są też zabezpieczone. Na wszelki wypadek wstawimy klauzulę warunkową. Damy mu, powiedzmy, okres próbny. Jeżeli w ciągu... pięciu lat nie sprawdzi się w interesach, cała końcówka przypadnie tej fundacji. — Ładna końcówka — westchnął adwokat. — Tego będzie z dwieście do dwustu trzydziestu milionów. Zastanowiłeś się, Walt? — Zawsze za dużo gadałeś, Mike. Skocz do siebie, przepisz to gówno i jeszcze dzisiaj stawisz się z tym do podpisu. — Ależ Walt! — adwokat zerwał się z miejsca. — Do zamknięcia biura pozostały tylko trzy godziny. — O dwie za dużo. Zasuwaj! Dyrektor kliniki szykował się do wieczornego obchodu pacjentów, gdy zadzwonił telefon. — Tak, tu doktor Bienville, słucham — odezwał się pogodnie, jak zwyke w klinice. — Ach, to ty, Walt. — Przełożył słuchawkę do lewej ręki, prawą przygotował do notowania. Głos pacjenta wydał się dziwnie odległy. — Skąd dzwonisz? — zażartował. Odpowiedź przyprawiła go o skurcz serca. Jego śmiertelnie Chory pacjent dziękował mu za opiekę nad nim ze swego „Imperium”, położonego w centrum miasta. Przy okazji powiadamiał go, że właśnie wybiera się do Oklahoma City. IV Z mikrofonem w ręku pułkownik Breakingridge wodził nerwowo wzrokiem za samotnie krążącym liberatorem. Bombowiec zaczynał szóste koło nad lotniskiem. W dole buldożery krzątały się z uprzątnięciem pasa startowego. Niegroźny wiaterek, jaki podczas startu eskadry służba meteorologiczna nazwała „przelotnymi podmuchami”, szalał nad południową połową Anglii z siłą huraganu. Maszyna Clema Covala, podcięta przy lądowaniu gwałtownym porywem wiatru, wywinęła cyrkowe salto na płycie betonowej i rozdzieliła się na części. Na szczęście dla załogi nie miała już paliwa. Wreszcie wieża kontrolna wydała zezwolenie na lądowanie. Breakingridge przyglądał się, jak liberator, pracując ciężko w porywach huraganu, szuka najodpowiedniejszego kąta do lądowania. Wozy przeciwpożarowe i karetki ratunkowe, z uruchomionymi silnikami, wyczekiwały w pogotowiu. W słuchawkach rozbrzmiewał głos z wieży kontrolnej: „Blue Bird One, dmucha w twoją lewą burtę z siłą trzynastu stopni. Ustaw maszynę do wiatru i podchodząc skośnie do runwayu w ostatniej chwili wyprostuj kurs. Wszystko będzie dobrze, good luck. Over!” Całą siłę woli Breakingridge skupił na kabinie pilota. Gdyby mógł zająć fotel obok człowieka siedzącego w niej, czułby się lepiej, niż wyczekując na ziemi na kaprys losu. Eskadry jego grupy wracały z akcji. On, zamiast być z nimi, wypatruje bezpiecznie, jak chłopcy roztrzaskują się na przedprożu domu. Przeklinał dowództwo airmii, któremu akurat wczoraj zachciało się wezwać go do Londynu. Z równą pasją lżył pewnych facetów zza Oceanu. Porządki w jego rodzinnym kraju, którymi szczycił się jako najlepszymi - i najlepszych, wydawały się stać na głowie. „Są one rzeczywiście najlepsze — myślał — skoro od jednych wymagają najwyższego poświęcenia, gdy innym pozwalają na tym żerować”. W kieszeni kurtki miał kopertę dla pilota krążącego liberatora, w której znajdował się papierek podpisany przez dowódcę armii, generała Doolittle. Wspaniały papierek. Wielu ludzi w mundurze US Air Force Army poszłoby za niego w pakt z samym diabłem. Przerwał rozmyślania. Pilot już wziął poprawkę na znoszenie. Jak pies myśliwski, nie puszczający tropu, wywąchał stały napór wiatru i rzucił w niego maszynę. Z silnikami na pełnych obrotach, bombowiec tonował sobie drogę do ziemi niczym torpeda, alby jardy od niechybnej zguby podstawić płaty pod wiatr i jak na poduszce powietrznej — potoczyć się łagodnie po betonowej płycie. W zasadzie nie stało się nic nadzwyczajnego. W górze wisiał samolot, nad ziemią szalał huragan — jedno z drugim mogło się spotkać w każdym zakątku świata. Technika lądowania podyktowana została przez żywioł. Efekt końcowy to rezultat opanowania aeronautyki, nawigacji, balistyki i łutu szczęścia sprzyjającego zwykle zuchwałym. Tak więc nie stało się nic nadzwyczajnego. W każdym razie nic takiego, co mogłoby wprawić w zdumienie wytrawnego pilota, jakim jest Breakingridge. Stało się to szybko, błyskawicznie. Jego oczom nie uszedł ani okruch drogi samolotu. Praca sił natury, ich działanie na spadającą maszynę, bolesne wycie mocarza przeszywanego na wskroś przez śmiały pyłek — wszystkie te szczegóły odebrane zostały oczyma i wiernie przekazane mózgowi pułkownika do rozczytania i chłodnej oceny. Ale miało taki ładunek napięcia, ze liberator już podkołowywał na stanowisko, kiedy pułkownik ocknął się z wrażenia. — Do diabła! — zaklął. Porywy wiatru zagłuszyły dalsze słowa. Była w nich mowa o cholernych szczeniakach, którzy jeszcze rok temu nie odróżniali dirążka sterowego od rakiety tenisowej; dźwięczała duma z przynależenia do lotnictwa bombowego. Skoczył na stopień radiowozu i pognał na przełaj do samolotu. — Co z Clemem i załogą? — spytał Gerkin, gdy tylko stanął na ziemi. — W porządku — krzyknął pułkownik .pod wiatr. — Mieliśmy pełne portki o ciebie, Ale .pokazałeś! — Policzył, czy któregoś z załogi nie brakuje. — Taki majstersztyk w huraganie... Popatrzył na postrzelane płaty nośne, kadłub, gondole strzelców. — Mieliście cholerne szczęście, Jim! Zmęczonych lotników zaprosił na kolację w najlepszym lokalu Norwich. Zasłużyli na to. Na poharatanej maszynie wykonać taki skok — zasłużyli. — Mam dla ciebie dobrą nowinę — oznajmił Gerikinowi w radiowozie. — Lecisz do Waszyngtonu i Oklahoma City. Piekielnie nas tam obrabiają. Obsmarowują ciebie osobiście, naszą grupę, całe lotnictwo bombowe. Za braci Sunderlandów. Nie możemy na to pozwolić. Puścił mimo uszu wiązkę Gerkina pod tytułem „zgraja krzykaczy” itp. — podzielał jego stanowisko. Lotnictwo bombowe to nie przedszkole. Z chwilą, gdy maszyna zamknie klapy podwozia, przechodzi pod opiekę Najwyższego. — Ale to szczególny przypadek, Jim. Chodzi o naszą armię. Z Oklahoma City — klepnął go w kolano — masz do domu dwa kroki... Stary odstawił ci siedem dni. Niech chłopak ma — powiedział. — Te koniokrady wycisną z niego ostatnie poty, parę dni odpoczynku dobrze mu zrobi. Ale — dodał generał — niech się nie da, bo wtedy ja się do niego zabiorę. Fantastyczny jest nasz stary prawda? Gerkin uśmiechnął się cierpko. — To wszystko ma związek ze zbliżającymi się wyborami. Teraz zacznie się (troska o wyborców. Jesteśmy armią, powinniśmy trzymać się od tego z daleka. — Oczywiście, oczywiście — przytakiwał Breakingridge. — Zapewniłem starego, że może na tobie polegać. Za... — zerknął na zegarek — pięć godzin twój samolot odlatuje z Londynu. W tej kopercie znajdziesz wszystko potrzebne. Pomógł Gerikinowi spakować się i zawiózł go na dworzec w Norwich. Wracając na lotnisko, zastanawiał się nad nim. Mieć szansę spędzenia w kraju dwóch tygodni, w tym siedmiu dni z uroczą żoną... I ociągać się... Facet musi być porządnie nadszarpnięty — doszedł do wniosku. Nazywają go „Wielki Jim” bo wzrostem najwyższy w grupie, ale w środku mimoza — fatalny materiał na zabijakę. Ciekawe, co powoduje, że młody mężczyzna, tak obdarowany przez naturę i życie nie skacze z radości, kiedy może urwać się tej piekielnej wojnie? V „Czy pan, kapitanie, przedsięwziął jakieś kroki w celu zapobieżenia tragedii? Mam na myśli zwrócenie uwagi dowódców dywizjonu, grupy na możliwość, jaka w wypadku, pan rozumie... Protestuję! Proszę Przewodniczącego Senackiej Komisji do Sprawy Braci Sunderland o uznanie pytania za nieważne. Akcja taka nie należy do obowiązków dowódcy eskadry. Pytanie przedstawiciela stanu Oklahoma jest podchwytliwe. Odpowiedź negatywna, a takiej należy oczekiwać od oficera przestrzegającego regulaminu armii, czyni go moralnie współwinnym za tragedię. Nic takiego nie miałem na myśli, Panie Przewodniczący, i proszę o podtrzymanie mego pytania. Rzecznik Legislatury Wojskowej broni litery regulaminu armii, a więc suchych prerogatyw stopnia wojskowego. Czyniąc tak, zawęża sprawę do ram wyłącznie prawnych. A przecież istnieje jeszcze aspekt ludzki. Powtarzam: ludzki. Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek z przełożonych poczytał kapitanowi Gerkinowi za złe, gdyby... Protestuję i jeszcze raz stanowczo proszę Pana Przewodniczącego o uznanie pytania za nieważne. Przychylam się do wniosku Rzecznika Legislatury Wojskowej: pytanie jest nieważne. Wobec tego pragnę zwrócić uwagę Komisji na inny... Panie Przewodniczący, proszę o głos! Proszę przedstawiciela stanu Louisiana o zachowanie porządku. Głos ma Oklahoma. Pragnę, powiedziałem, zwrócić uwagę Komisji na niebezpieczeństwo, że wyłączenie ze sprawy aspektu moralnego, jak przeforsował to Rzecznik Legislatury Wojskowej, naraża na szwank etykę przełożonego w armii Stanów Zjednoczonych. Czyniąc tak Komisja sankcjonuje priorytet martwej litery regulaminu nad prawem przełożonego do kierowania się w danej sytuacji, nazwałbym...” zdrowym rozsądkiem. Komisja tym samym stwarza groźny precedens prawny. Jeśli dzisiaj nie potępimy jednoznacznie stanowiska zajętego przez przełożonych braci Sunderland, pomożemy w przekształceniu członków naszych sił zbrojnych w bezmyślnych robotów, jak to ma miejsce w armii Hitlera. Dlatego... Hah, common sens jako zasada postępowania przełożonego... Podczas wojny... Już wyobrażam sobie naszą armię... Ależ to czysty absurd! Upominam Rzecznika Legislatury Wojskowej o obowiązku przestrzegania porządku. ...dlatego postuluję nowelizację odpowiednich ustępów regulaminu, powtarzam, przewidującą nawet kary za stawianie na pierwszym miejscu litery regulaminu wszędzie tam, gdzie kierowanie się zdrowym rozsądkiem byłoby bardziej humanitarne. Taki jest postulat stanu Oklahoma. Dziękuję. Udzielam głosu przedstawicielowi stanu Louisiana. Nie wiem, Panie Przewodniczący, do czego ustosunkować się wpierw: do zaprezentowanego tu ping-ponga regulaminowo-etycznego, jaki winien być rozegrany na całkowicie innym forum, czy też do meritum sprawy, której, o dziwo, nikt do tej pory nie poruszył. Jest jeszcze jedna sprawa, znacznie ważniejsza od wszystkiego, co tu omawiano, ale o tym za chwilę. Na początek pozwalam sobie zakwestionować zasadność skargi stanu Oklahoma na bezpośrednich przełożonych braci Sunderland. Prasa Oklahoma City, szczególnie zaś artykuły obecnego tutaj redaktora Dillinghama z »Oklahoman Star«, obrały sobie za cel ataków dowódcę eskadry, w której latali nieszczęśliwi bracia, kapitana Jamesa Gerkina. Jest to - niezależnie od kwestii zasadności pretensji stanu Oklahoma, krzywdzące tego dzielnego oficera. Opinia publiczna w obu stanach uczulona została z jednej strony na prawa w naszej armii, z drugiej — na osoby bezpośrednio za braci Sunderland odpowiedzialne. Mamy zatem do rozstrzygnięcia problem kompleksowy, który w zasadzie powinien być rozstrzygnięty już wcześniej, to jest po tragedii piątki braci O’Sullivan na Pacyfiku. Problem ten ma dwa aspekty: prawny — bo kwestionuje się obowiązujące w armii prawa, i moralny — gdyż za skutek ich niedopracowania obarcza się człowieka najmniej za to odpowiedzialnego. Protestuję! Interpretacja przedstawiciela stanu Louisiana jest niewłaściwa: nikt nie obarcza kapitana Gerkina odpowiedzialnością za śmierć braci Sunderland. Pragniemy jedynie stwierdzić, czy w istniejących warunkach wyczerpano wszystkie możliwości celem zapobieżenia tragedii. Obstaję przy słowie „obarcza”. Słowo to można z równym powodzeniem zastąpić innym, lecz żadne nie zdejmie z kapitana Gerkina złej sławy zadanej mu przez sam fakt wezwania właśnie jego przed tę komisję. Sława ta podważy zaufanie do niego każdego żołnierza. Będzie mu towarzyszyć do ostatniego dnia noszenia munduru. Leenie brzemieniem na dalszej karierze wojskowej tego wspaniałego żołnierza. Śmiem twierdzić, że poda w wątpliwość honor należenia do sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Protestuję! Nikt, broń Boże, tego nie insynuuje. To są przesadne stwierdzenia. Być może, Panie Przewodniczący. Proszę mnie jednak przekonać, że wywołany przez prasę hałas dokoła osoby kapitana Gerkina nie podsycił szowinizmów stanowych, nie dał impulsu do napaści na naszych obywateli przebywających w Oklahoma, do polewania wozów z rejestracją louisiańską czerwoną farbą dziurawienia opon itp.; że tendencyjny artykuł redaktora Dillinghama z „Oklahoman Star” przydał kapitanowi w stanie Oklahoma choćby jednego sympatyka. Cała sprawa, moim zdaniem, została sztucznie rozdmuchana i pozostaje dla mnie zagadką, jak doprowadzono do powołania Senackiej Komisji Badawczej. Gotów jestem założyć się o zjedzenie mojego własnego kapelusza, że brały w tym udział prozaiczne siły... Protestuję! Przedstawiciel stanu Louisiana insynuuje... Zaraz dowiodę, czy „insynuuję”, proszę tylko Doradcę Prawnego Komisji o chwilę cierpliwości. Otóż, Sekretarz Prasowy Prezydenta posiada zdeponowane u niego pismo braci Sunderland. Oświadczają cni w nim, że latanie całą siódemką traktują jako osobistą sprawę, że w wypadku nieszczęścia całą odpowiedzialność biorą na siebie. Fotokopia tego pisma zostanie doręczona Komisji przez mego asystenta. Chiv, proszę, rozdaj po egzemplarzu. Przedstawicielom prasy również. Czy wszyscy już otrzymali? Tak? Dziękuję. Czy już zapoznali się z zawartością? Tak? Dziękuję. Proszę o baczną uwagę. Pismo to, proszę Komisji, jest oskarżeniem Prezydenta Stanów Zjednoczonych osobiście, gdyż nie wyobrażam sobie, aby Sekretarz Prasowy nie zaznajomił go ze sprawą, co dla mnie równa się z uzyskaniem jego aprobaty. Aprobaty Prezydenta na udział siedmiu jego obywateli w wojnie prowadzonej przez Stany Zjednoczone Ameryki jako państwo na warunkach romantycznej eskapady... Proszę Szanowną Komisję, przedstawicieli prasy, wszystkich tu obecnych. Gdyby przedmiotem naszego posiedzenia nie była tragedia, można by się z tego uśmiać: Prezydent największego w świecie państwa demokratycznego, rządzącego się prawami uchwalanymi wolą większości narodu w dwuizbowych ciałach przedstawicielskich, akceptuje warunki spełnienia obowiązku obywatelskiego podyktowane przez pojedynczych obywateli... Odpowiedzialność tym samym za śmierć braci Sunderland ponosi prezydent. Ale nie tylko! Bracia Sunderland, przed skierowaniem do Europy, zostali ranni w walkach na Pacyfiku. Mam przed sobą fotokopię — Chiv, proszę, doręcz po egzemplarzu członkom Komisji i przedstawicielom prasy. Dziękuję, Chiv. A więc mamy przed sobą fotokopię wypisania naszej siódemki ze szpitala wojskowego w Fort Benning, Georgia. Komisja lekarska szpitala, w rubryce „stan zdrowia psychicznego”, stwierdza, że żaden z braci Sunderland nie wykazuje odchyleń od normy. Przekazuję to orzeczenie Wojskowej Radzie Zdrowia Psychicznego. Moim zdaniem, jeśli u żadnego z braci, po tak ciężkich przeżyciach, nie stwierdzono tego rodzaju odchyleń, to powinno się je znaleźć u panów zasiadających w Komisji lekarskiej szpitala. Trzeba bowiem być mało inteligentnym lub po prostu nieludzko nieczułym, aby mając szansę zerwania tego obłędnego układu, z szansy tej nie skorzystać. Tyle ad meritum. A teraz sprawa, którą zarezerwowałem sobie na zakończenie mego wystąpienia. Stawiam wniosek rozwiązania Komisji. Wniosek mój motywuję następująco: Zastosowana procedura ma charakter posiedzenia sądu wojskowego ze wszystkimi jego składnikami osobowymi, jak Komisja i jej skład, świadkami oskarżenia i obrony, doradcami prawnymi oskarżenia i obrony, rzecznikami agend ustawodawczych, przedstawicielami stron itede. Do kompletu brakuje tylko ławy przysięgłych. Zgadza się? Przysięgłych, których orzeczenie zadecydowałoby ostatecznie o sławie lub niesławie szeregu wybitnych dowódców jednostek operacyjnych 8 US Air Force Army w tym odznaczonego czterema Srebrnymi Gwiazdami, czterema Brązowymi Gwiazdami i mnóstwem innych bojowych rzeczy, wspaniałego syna stanu Louisiana, kapitana Jamesa Gerkina!” — Spałeś, kochany? Gerkin otworzył oczy. — Nie — potrząsnął głową. — Tak sobie... leniuchuję, z zamkniętymi oczami. — I myślisz! Nie możesz oderwać się od tych niedorzeczności, czuję to. Siadła na łóżku. Już wykąpana, pachnąca. Rozwiązała szlafrok i nagim ciałem przylgnęła do niego. — Wyrwę cię z tego piekła i więcej tani nie puszczę. Jesteś moim, moim! — szeptała nieustępliwie. — Nie oddam cię niczemu, daj mi tylko szansę. Szorstkość jego policzka przypomniała ich dawne — Boże! — uzmysławiała sobie, że nie ma chwili, żeby będąc z nim, nie przyrównywała obecnego Jima do tego, który rok temu ją opuścił. Rok temu. Jedną piątą swego małżeństwa spędziła bez niego. Tyle kobiet ma swoich mężczyzn, cieszy się nimi, kocha, sprzecza — nieważne, ale dzień po dniu przeżywa razem, podczas gdy ona i jej maleństwa kołaczą się same. Świat Marion Gerkin przeszedł w tym roku ogromną ewolucję. TEN JEDEN ROK BEZ NIEGO — nazywała wycinek czasu, który upłynął od pożegnania go na lotnisku Moisant Field do powitania — na lotnisku National w Waszyngtonie. W roku tym — inaczej: przed tym rokiem widziała wszystkie sprawy, ze swoim małżeństwem włącznie, jako naturalny ciąg zdarzeń dawno, dawno temu postanowionych przez Kogoś, kogo on z kolei określał „czymś”, lecą co ani na jotę nie zmieniło ich jednakowego stosunku do rze- czy najbardziej podstawowej — ich małżeństwa. Różnice w rozumowaniu spraw pomiędzy dwojgiem ludzi wpływają korzystnie na harmonię pożycia — tak rozumowała w latach studenckich, jeszcze rok temu i co dziwne — szczyciła się tym. Dzisiaj nie dałaby za to złamanego centa. Wyleczyła ją z tej filozofii samotność, ta już obdarta z herezji wspaniałomyślności, sprawdzona w czterystu dniach i notach kobiety zamężnej, a samej. Pomocny okazał się również Walt. W sposób z pewnością nie zamierzony, ale dopiekł jej, jak gdyby to ona wymusiła na Jimie zgłoszenie się pod broń — albo — i to bolało najmocniej — mąż miał jej dość. Zarzut pierwszy był do zniesienia. To drugie, gdyby miało być prawdą... Wykapała kołdrę na podłogę. — Podobam ci się? Tym razem nie wystarczył potwierdzający uśmiech. Odsunęła się z zasięgu jego rąk — chciała poznać prawdę. Jak ćma, co dostrzegła w ciemności okruch światła i nie wie, że ono może spalić. Ale nagle przeraziła się własnej odwagi. — Nie odpowiadaj! — zatkała mu usta pocałunkiem. Potem czujnie wsłuchiwała się w rytm jego serca, jak robiła to dawniej, gdy w weekendowe poranki powracała na palcach od dzieci, cicho się ,przy nim kładła i nasłuchiwała, dopóki nie przekonał jej, że jest tylko jej Jimem. Co oni tam z nim zrobili? — zastanawiała się, gdy złożył dowód należenia do niej i również jak dawniej odpoczywał, oddychając miarowo z jej głową na piersi, bawiąc się jej włosami. Wszystko było dokładnie takie samo, a jednak... Nie dopuszczała myśli o innej kobiecie. Jest zmęczony tym całym korowodem — usprawiedliwiała go. Przesłuchanie w Waszyngtonie — obserwując go z ławki dla publiczności była bliska załamania. Całkiem machina taka Komisja. Nie wyobrażała sobie, że główny świadek przesłuchania wychodzi z jej trybów tak pokancerowany. — Ubóstwiam cię! Całe miasto żyje tobą. Wiem, że nie jesteś z tego zadowolony, ale wszyscy są dumni z ciebie. A krzykacze? Nie powinieneś brać sobie tego do serca — po prostu pojmują sprawy na swój sposób, do czego zresztą mają prawo. Musisz przestawić się z powrotem na nasze realia, inaczej nie znajdziesz sobie miejsca. Jestem dobrej myśli. Daj mi tylko czas, a wszystko znowu będzie dobrze. Ojciec pragnie również twego dobra. Zaufaj mu. On już będzie wiedział, co zrobić. — Nie rozumiem? — Gerkin usiadł na łóżku. — Ojciec... Zaufaj... Co wy knujecie? Mam wszystkiego jeszcze trzy dni. Za trzy dni wracam do eskadry. — I mówisz to z taką obojętnością? — Z jaką obojętnością? Wróciły najgorsze podejrzenia. Prawie półtora roku Jim przebywał w Europie. Co oni tam robią, sam Pan Bóg raczy wiedzieć. — Jim — podniosła głos — jestem zaniepokojona — Marion — chciał przyciągnąć ją do siebie — proszę, bądź rozsądna. Wyrwała się z jego rąk. — Jestem zaniepokojona, Jim. To wszystko wydaje mi się po prostu... podejrzane. — Podejrzane? — Gerkin podniósł się z łóżka. — Nie masę najmniejszego powodu do niepokoju. W każdym razie nie do tego rodzaju niepokoju. — Więc dlaczego nie chcesz skorzystać z szansy? Walt poruszył niebo i ziemię, żeby cię tu zatrzymać. Chce wystawić twoją kandydaturą do Izby Reprezentantów. Pod pretekstem choroby czy czegoś tam zostałbyś na razie w domu, a potem... już on by coś załatwił! Pomyśl, życie znowu byłoby piękne. Codziennie, każdej nocy razem, czy nie cudowne? Szybko zapomniałbyś o tych potwornościach i — och, nie wyobrażasz sobie, jaki byłbyś szczęśliwy! — Nie mógłbym być — odrzekł Jim powoli, z namysłem. — Jak długo ta rzecz nie jest skończona, nie mógłbym. Nie można cieszyć się życiem, znając tę okropną prawdę. Tam toczą się zmagania o wielką sprawę. Spełniam swój obowiązek i proszę cię... Była głucha na jego słowa. Wojna? — nic ją nie obchodziła. Wielka sprawa? Wszystkie „wielkie sprawy” bledną wobec sprawy największej: miłości. Jeśli ta, oczywiście, jest prawdziwa. — A poza tym — Jim szukał przekonujących argumentów — tam są moi koledzy. Oni czekają na mój powrót. — Koledzy! — Marion zapiała nie swoim głosem. — Nie możesz zostawić kolegów?... Czy ja dobrze słyszałam? — Nagle straciła panowanie nad sobą. — Kłamiesz! — krzyknęła. — Twoje miejsce jest przy nas! Jeśli z szansy pozostania z nami nie chcesz skorzystać, oznacza to dla mnie, że masz tam kogoś! Przekonać mnie, że tak nie jest, możesz tylko w jeden sposób! Och, Jim — wczepiła się w niego szlochając — przecież żadna kobieta nie będzie cię kochać tak jak ja! Airi była wszędzie tam, gdzie kręcił się Walt. Robiąc dobrą minę do złej gry trzymała się jego boku jak anioł stróż, starając się być tak samo niewidoczna jak ten z Niebios, żeby nie być sądzona o pilnowanie go. Ostatnie tygodnie znać było na nim, Wigor — ten jego zaraźliwy niepokój, jakim oddziaływał na otoczenie, nie opuszczał go nadal, ale to już nie jest ten sam Walt. Fakt, że jeszcze żyje, jest dla doktora Bienville tak samo niezrozumiały, jak teoria względności Einsteina, której założenia zasadnicze były dla niego tak długo proste, jak długo nie próbował połapać się w logice ich współzależności. Nie będąc w stanie opiekować się swoim eks-pacjentem osobiście, doktor wyręczył się Airi: zaopatrzył ją w tabletki nitrogliceryny i oddelegował incognito na dzisiejszy bankiet jednego ze swoich kardiologów. Kręcąc się po salach i tarasach Antoine’s Airi zastanawiała się nad kilkoma sprawami naraz. Wystawność przyjęcia i mrowie gości mało ją interesowały, wybór lokalu — nie przyłożyła się do tego ani słowem. Walt zawsze chorował na francuskość. Staroświeckie wnętrze, gazowe żyrandole zamiast elektryczności, atmo- sfera Paryża z fin de siecle’u i język, choć poprawnie nie wymówił po francusku ani zdania, jak gdyby przyprawiały mu skrzydła szlachetności. Tutaj stek nie nazywał się stekiem, a ryba rybą. Chcąc zjeść ostrygę zamawiało się „huitres en coquille a la Rockefeller avec pompano en papillote”; mając apetyt na kurczaka marynowanego przed gotowaniem w czerwonym winie składało się usta w ciup i prosiło o „poulet chanteclair”, a pragnąc spłukać go zupą rakową pokazywało się palcem na „bisque d’ecrevisses a la cardinal”. Kultura! Anglicy — tłumaczył jej jeszcze jako gąsce — sto lat tarmosili się z Francuzami tylko dla ich kuchni, nie wiedziałaś tego? — Ale tak naprawdę, to nie kuchnia zadecydowała o wyborze lokalu. Restauracje Arnaud’s, Broussard’s, tak samo jak Pontchartrain Hotel nie ustępowały mu ani francuską kuchnią, ani atmosferą. Antoine’s był tym lokalem. W swojej stuletniej historii gościł najznamienitszych obywateli Stanów, Walt nie byłby sobą, gdy wybrał coś innego. Informując o bankiecie, Francis Asbury Lumsden z „Times Picayune” nazwał go „świętem miasta i koronacją tegorocznego karnawału”. Tysiąc gości — tylu nie sproszono podejmując prezydentów Coolidge’a i Tafta razem wziętych — czciło dziś bohatera Nowego Orleanu i Louisiany, kapitana Jamesa Gerkina. Parweniusz! — oburzała się Airi. — Jak on mógł, znając Jima, tak się wypiąć? Jak mógł, nie uprzedzając go, organizować przjazd przez miasto — powitanie, jakiego nie zaznał Lindberg po zdobyciu Atlantyku. Parada karnawałowa Mardi Gras nie zgromadziła nigdy takich tłumów. Na lotnisku powitał Jima gubernator stanu. Nie przeczuwającego nic chłopaka załadowano wraz z Marion — i oczywiście z nim — do otwartego packarda, i zaczęło się. Wygalowani policjanci na motocyklach, półmilowa kawalkada notabli miejskich i stanowych, flagi, odświętne dekoracje. Przed wejściem do City Hall — mayor miasta. „Serdecznie, najserdeczniej witamy bohatera Nowego Orleanu. Jest pan, kapitanie, synem naszego pięknego miasta. Miasto jest dumne z takiego obywatela!” Niech żyje pogromca koniokradów z Oklahomy!” (to z tłumu). Orkiestra, strzelanie na wiwat, zimne ognie, tańce, rakiety w górę, oklaski, konfettti z balkonów, uściski dłoni, szał. „We love you, Jim! Daj guzik na pamiątkę!” Brakowało tylko arlekinów, Króla Zulu i karocy Rexa Złorządlcy, a wypisz wymalutj Mardi. Okaizji do popisu nie przespały organizacje polityczne pro i contra wojnie. Od dawna zapomniane Stowarzyszenie Powrotu Ameryki do Izolacji zmartwychwstało. EUROPA NASZĄ ZGUBĄ! AMERICA, COME BACK TO AMERICA BEFORE IT’S TOO LATE! — śmiechu wanty poziom Salvation Army. Za to Legion Louisiański rąbnął z najcięższego kalibru: CHŁOPCY Z ÓSMEJ, BOMBARDUJĄC NIEMCY ZASTANÓWCIE SIĘ, CZY BOMBARDUJECIE WŁAŚCIWY CEL... ÓSMACY, TO DOPIERO POCZĄTEK! Do kompletnego pognębienia Jima przyczynił się Carl Hupke, wydawca „Deutsche Neuheiten”, który witając się z nim, powiedział: — Tę czwartą Srebrną Gwiazdę zdobyłeś są zbombardowanie Hamburga — mojego rodzinnego miasta. Kraj prowadzi legalną wojnę, a oni czepiają się, że Jim rzuca bomby na niemieckie miasta. Ich przodkowie urodzili się w Niemczech — zrozumiały sentyment. Co któryś nowoorleańczyk włoskiego pochodzenia woła „O, mamma mia!”, gdy armia Jima zbombarduje miasta, gdzie zamieszkują ich krewni. Walt ma dla nich zrozumienie. Nieprzyjemna to świadomość, że bomba Jima może zniszczyć bazylikę Świętego Piotra, Galerię degli Uffizi albo Ostatnią Wieczerzę Leonarda da Vinci. Wielu właścicieli browarów, młynów, fabryk, hoteli w mieście jest niemieckiego pochodzenia. Walt im współczuje. Cholernie przykra to myśl, że bomba Jima rozwala dom wujka Gotfryda, grzebie pod gruzami ciotkę Hildę albo rozszarpuje dobrego dziadka Arnolda. Fred Krause z Centralnej Agencji Żeglugowej, Ed Schafer ze Zjednoczonych Łuszczarni Ryżu, George Westfeld, prezes Westfeld Bros. Inc., Richard Klein z Brooklyn Avenue, Ettore Turci, właściciel Italian Kitchen, Luigi Francillo z Boland Mashine and Co. i wielu innych przyjaciół Walta są niemieckiego lub włoskiego pochodzenia. Wszyscy oni są prawymi obywatelami Stanów. — Twój syn jest przyjemnym chłopakiem — powiedział Kurt Mueller, Prezes Main Bank of Luisiana. — Bardzo przyjemnym, chodził przecież do szkoły razem z moją Inge. Ale ten puc z triumfalnym przejazdem przez miasto nie podoba mi się. Nie sądzisz, że to podsyca wrogość przeciw nowoorleańczykom niemieckiego pochodzenia? A poza tym, tak między nami: Czy pochwalasz bombardowanie otwartych miast? Przecież tam są kobiety i dzieci! A więc bohater w złą stronę? Walt twierdzi, że to polityka tak porozstawiała ludzi. Kiedy południe Stanów on robił Południem, sprawy były proste, bo nie było polityki. Nigdzie w świecie. Stany Zjednoczone były wolnymi Stanami, Europa — choć tam nigdy nie było normalnie — była Europą. Dzisiaj w Stanach szarogęszą się demokraci i związki zawodowe, w Europie faszyści i komuniści, Lewe pomyliło drogę z Prawym, na tym żerują darmozjady, rezultat: wojna. A będzie jeszcze gorzej, jeśli w Ameryce nie odsunie się od rządu administracji Roosevelta. Szlag by trafił politykę. Ile razy on o tym zaczyna, ona czuje się jak na oszalałej karuzeli. Polityka. Od rana do nocy. Wszystko u niego stało się polityką. Jeszcze do niedawna sprawy były naprawdę proste. Praca nazywała się pracą, pieniądze pieniędzmi, kopanie pod kimś dołków — wiadomo czym, łóżko łóżkiem. Nie inaczej. Dzisiaj pieniądze nazywają się „środkami”, chody u władz „koneksjami”, żądania robotników „wichrzeniem komunistów”, danie w łapę, komu trzeba „komisyjnym”, nie sprzedać dziś a jutro „perspektywicznym myśleniem”, wsadzić komuś szpilę w d... czymś jeszcze innym, a jedno, piąte i dziesiąte razem wzięte — polityką. Zwariowany świat. Niedługo wynajdzie się nową sophisticated nazwę i dla tego, co robi się w klozecie. A wszystko z winy demokratów, którzy od a do zet zawiedli. Roosevelt wplątał Amerykę w wojnę, i jak na takiego omamiacza ludzi, militarnie nieźle ją prowadzi. Ale politycznie rzecz rozgrywa fatalnie. Ludzie to widzą. Pięknosłowie, miraże, szlachetne idee — towar w tym kraju zwykle chodliwy, nie będzie długo już brał. Wielki Facet zgrabnie to uzasadnił: „Fakty zdradzają istnienie ciekawej analogii pomiędzy Rooseveltem a Churchillem. Brytyjski premier jest niezrównanym przywódcą podczas wojny i niebezpiecznym utopistą w czasie pokoju, dlatego Anglicy nie chcieli go u władzy w czasie pokoju; z Franklinem jest to samo”. Przysłuchując się temu (spotkanie odbyło się w jego rezydencji, krótko przed przyjazdem Jima, w tajemnicy przed prasą) mayor miasta, gubernator stanu i senator mogli pomyśleć, że Walt na stare lata chce próbować sił w polityce. Forsę na kampanię wyborczą ma, poparcie znajdzie; odetchnęli, gdy posłuchali dalej. — Nie zamierzam sięgać po fotel miejski, stanowy ani wystawiać mojej kandydatury do Kongresu, choć przyznacie, że republikanie mają tym razem szansę jak nigdy. Chodzi mi o Jima. Szukam sposobu zatrzymania go w domu. Ponieważ nie mam wpływu na tę gorącą głowę, odwołuję się do waszej pomocy. Chłopak już teraz jest na ustach całego stanu. Ciesząc się taką popularnością, mógłby sięgnąć po każdy z waszych stołków. Ale jego obecna popularność to jeszcze nic, zobaczycie, co się będzie działo po jego przybyciu do miasta. Urządzę mu takie powitanie... — podniósł swoją kościstą pięść i pogroził nią nieobecnym na tym spotkaniu niedowiarkom — jakiego Ameryka jeszcze nie widziała. Chłopak na to zasłużył. Niech mi kto powie — rozejrzał się po milczących gościach — że nie. Na zakończenie swego wystąpienia dodał coś, co dla tych, którzy znali jego wieczną rywalizację z tym człowiekiem, było zaćmieniem słońca w biały dzień. — Mam za sobą Pata Dillarda, Nicka Butlera i samego Howarda Hughesa... A jak Howard stoi za lotnikami, tego, mam nadzieję, nikomu nie potrzebuję klarować! Sprawa tym samym została — na szczeblu miejskim i stanowym — przyklepana i pobłogosławiona. Pozostawała tylko jedna przeszkoda do wzięcia: Jim. U wejścia do głównej sali Walt witał gości. Smoking ze słonecznej panamy — symbol pełni sił męskich i dostatku — zdradzał wszystkie jego słabości. Tytan pracy i wyschnięty starzec. Pan życia tysięcy ludzi i topielec chwytający się ostatniej deski ratunku. Multimilioner i biedny człowiek. Potrząsając rękami gości, wykrzykując swoje rubaszne: — Przywlokłeś się, stary koniu! Hę, hę, trzymamy się. co? — przypominał manekina podkręcanego do każdego powitania na nowo. Marion pomagała mu pełnić honory pana domu. W jasnej, prostej sukni wieczorowej, tylko z perłami na szyi wyglądała prześlicznie. Gdyby nie był to bankiet pożegnalny jej męża, a noworoczny bal, wywołałaby sensację. Przepiękne Alice Hays, Jeanne di Bendotte, Wanda Kaminsky, które podczas zeszłorocznego karnawału narobiły kłopotu wyborcom Miss Mardi Gras, niknęły przy niej. Absolutna królowa wieczoru. Jeszcze jako uczennica gimnazjum Louise S. McGehee niczym nie wyróżniała się wśród wychuchanych pannie tej ekskluzywnej szkoły; w latach studenckich z roku na rok rozkwitała, ale dopiero po urodzeniu drugiej córeczki zajaśniała pełną krasą. Uroda jej potrzebowała dużo czasu na osiągnięcie pełni, lecz za to jak olśniewającej. U jej boku — Jim. Patrząc na niego, czuła, jak coś chwyta ją za gardło. Tłumaczyła to zmęczeniem. Tygodniami jego — Walta — kombinacji, paktowania z mocnymi, szantażowania słabszych, kluczenia pewnego swych sił wilka, który naraz nadziewa się na zaporę. Zapora? Na jego drodze? Dwa kroki do tyłu, rozbieg i hop — łbem w mur aż w uszach zadzwoniło. Niemożliwe! Skąd ta rzecz się tam wzięła? Przecież trafiały się, lecz wystarczało słowo, a znikały. Jaka niespodzianka! To zmęczenie tygodniami kołowania wokół tej sprawy ściska ją za gardło, gdy patrzy na Jima. Co oni w tej Europie, o której nie słyszała nigdy nic dobrego, z tym chłopakiem zrobili? Gdy ukazał się na płycie lotniska, rozpoznała go bez trudu wśród mrowia mundurów. To był Jim. Bez wątpienia on, lecz już nie ten sam. Młody mężczyzna, którego półtora roku temu pożegnała, wrócił dojrzałym, odmienionym człowiekiem. Promienie słońca, padającego przez oszklone sklepienie hallu, uwydatniały nie istniejącą wówczas twardość rysów twarzy; gdy w odruchu uniesienia zdjął czapkę z głowy, zobaczyła szron na jego skroniach. „Boże, jak ten chłopak wyprzystojniał! Przecież te zepsute Europejki nie dadzą mu spokoju!” Skarciła się za frywolność myśli, zupełnie niestosownej w takiej chwili. Gdzieś w podświadomości jego siwizna skojarzyła się jej ze srebrem skroni Motyla. Ale trwało to ułamek sekundy. W ciągu dwudziestu lat nie widziała Walta tak rozpromienionego. Ten człowiek, który dla domu nigdy nie miał czasu, dla którego pieniądze, jakieś przedsięwzięcie, budowa czegoś nowego, a w chwilach wolnych od interesów — poker stały zawsze przed schorowaną żoną, jedynym dzieckiem i kochanką, ściskał go jak najdroższy skarb. Drżała wtedy o jego serce. Doktor Bienville obawiał się, że emocje przy powitaniu syna mogą tragicznie się skończyć. Śledziła jego ruchy, gotowa z lekarzem wmieszanym w tłum pospieszyć mu z pomocą. Ale symptomy zbliżania się katastrofy nie występowały, wprost przeciwnie — Walt sprawował się jak w swoich najlepszych dniach: kręcił się wokół Jima, poklepywał go jak zwycięskiego konia w Grand National i przygadywał, że niby zmizerniał w tej Europie; odpędzał ciekawskich i robił miejsce dla reporterów kronik filmowych. Niech Ameryka podziwia: ON i jego syn. Dla postronnego widza kolejność ta nie ulegała wątpliwości. Ten młody człowiek w mundurze lotnika to chyba syn tego dziarskiego Południowca. Wzrost, gęba... zupełnie ojciec. Nie odziedziczył tylko uderzenia swego starego. — Ludzie, zróbcie miejsce dla kamer! — A więc pętak w mundurze z lewej, ON z prawej, kamery, jazda! WALTON GERKIN, ZNANY PRZEMYSŁOWIEC ZE SWOIM CHŁOPCEM NA LOTNISKU W WASZYNGTONIE. Nowe ustawienie: ON podaje rękę Jimowi, Jim z należytym uszanowaniem przyjmuje dłoń ojca. Kamery!... SYN WALTA GERKINA Z NOWEGO ORLEANU ŚCISKA RĘKĘ SWEGO WIELKIEGO RODZICA. A teraz na pierwszy plan Jim, ON wpatrzony w rzędy pstrych wstążeczek na jego piersi. Kamery!... OJCIEC DOWÓDCY ESKADRY Z 8 US AIR FORCE ARMY, KTÓRA TAK DZIELNIE OKŁADA BOMBAMI EUROPĘ, PODZIWIA ODZNACZENIA BOJOWE SWEGO SYNA. Dziesiątki ujęć Walta takiego, owakiego, siakiego, od pierwszego do ostatniego pstryknięcia, Dużego Faceta. Ze swoim synem, oczywiście. Potem kolej na prasę. Cóż, trzeba było zabrać się do robienia porządku w tej Europie. Więc kiedy przyszła pora, ON wypożyczył armii Stanów Zjednoczonych swego chłopaka i... łobuzerski — jego najwspanialsza rzecz — uśmiech. Ma- rion, ona, inni, których ściągnął z miasta i stanu, nie istnieli. Żadna dla niej nowość. Trzeba go brać takim, jakim jest. Brać albo zostawić. Znając Jima od małego, Ari nie wyobrażała sobie iminej jego postawy. Pragnęła tego samego, co oni. Ale śledząc Marion nie była tego wcale pewna. Jaka ona jest? — pytała siebie. Kocha go i jest mu wierna — to pewne. Czy jednak nie jest jedną z tych kur, które dając mężczyźnie dzieci i siebie uważają, że dają mu absolutnie wszystko? Bogowie wybrańców swoich obdarzają pięknymi kobietami. Skronie ich wieńczą liśćmi laurowymi, drogi ścielą kwieciem pachnącym, miękkim, aby stóp sobie nie pokaleczyli, a na matki ich synów wydzielają ze swojej stajni najrasowsze dziewice. Lecz czy rozumem im równe? Czy oddane, wytrwałe w potrzebie? Tajemnica. Tajemnica. Nieprzenikniona nawet w czterech ścianach sypialni małżeńskiej. I do końca nie zdradzona przez Jima. Był tam Pat ze swoim nieodłącznym bratem od szklanki, Nickiem, Ed ze Zjednoczonych Łuszczarni Ryżu, George z Westfeld Bros. Inc.; był mayor miasta, wicegubernator i senator Bern Dinis; był przewodniczący Krajowego Komitetu do Spraw Przemysłowego Rozwoju Południa z dwoma typami; był jeszcze jeden, trzymający się nieco za ich plecami, jak gdyby wylądował tam przymusowo i nie chciał przeszkadzać. Był naturalnie i On. Do jego boku, jak wyrzut sumienia, przylepiona była Marion. On pośrodku tego zgromadzenia, tak mizerny, że ledwie widoczny. Był również i Jim. Ani pomiędzy nimi, ani z boku, a naprzeciwko. Jak oskarżony w sądzie. To było chyba pierwszym błędem reżyserskim tego nieszczęsnego spektaklu, a drugim, że wszyscy czuli się w obowiązku dorzucenia swoich trzech centów. Mówili o tym samym, to znaczy o możliwości służenia krajowi również w kraju. Airi przyznawała im rację. Szlag nie trafi armii Stanów Zjednoczonych ani nie uziemi lotnictwa, jeśli tak oblatany z bombami Jim przysiadzie fałdów w kraju jako, powiedzmy, instruktor czy doradca techniczny w zakładach lotniczych. Faceci zdrowi jak konie migają się od noszenia munduru, kiwają komisje poborowe i obrabiają dziewczyny chłopaków uganiających się za Hitlerami... — podsuwał każdy w tej czy innej formie. Ale najbardziej ujął ją Bern Denis swoją orać ją biskupa katolickiego. „Wojnę robi się w bezpośrednim starciu z przeciwnikiem, to prawda. Lecz jaki byłby rezultat starcia, gdyby armia mózgów, nie fizycznych wykonawców, a mądrych, doświadczonych ludzi na zapleczu, sprawy od początku do końca nie przygotowała” — podsumował wypowiedzi. Proste, a Airi nigdy o tym nie pomyślała. Waszyngton, zanim został prezydentem, był żołnierzem. Andrew Jackson, którego imponująca postać na koniu tak zaważyła w jej życiu, przeszedłby w zapomnienie, gdyby nie był żołnierzem. La Fayette, Pułaski, Pershing... Jednym słowem historia Stanów Zjednoczonych sprzed i po zjednoczeniu, od pierwszej do ostatniej strony tworzona przez żołnierzy, była opowiastką dla... żołnierzy. Wodząc oczami po ścianach „Tajemniczego Gabinetu” obwieszonych fotografiami prezydentów, pisarzy, malarzy i innych wielkich ludzi, którzy tu gościli, zastanawiała się nad rozumowaniem Walta. Cała ta luksusowa uczta wydawała się niepotrzebna. Rzucenie Jima na pożarcie swoim myślom — okrucieństwem. Zabawa Marion w przynętę — głupota. Atmosfera gabinetu — oaza spokoju na oceanie gwaru i wygłupów — utwierdzała ją w przekonaniu o istnieniu w tym szaleństwie misternie tkanej nici wiążącej wszystko w rozumną całość, tyle że nie podchodzącą pod gust Jima. Ale mimo to była pełna uznania. Uznania dla tego człowieczego szakala, pod którego sierścią biło jednak ojcowskie serce. I litości — tej, niestety, najwięcej. Dla tego Hioba żebrzącego o łaskę, nie mającego odwagi podnieść oczu na syna, innego uczucia wykrzesać z siebie nie mogła. A i ono było zasługą złotoustego Berna, który mówiąc, kładł błagalnie głowę to na jedno, to na drugie ramię, rozkładał ręce jak włoscy misjonarze na ka- zaniach rekolekcyjnych i z cierpiętniczo skrzywioną twarzą prawił o godzeniu obowiązku z miłością, ambicji ze skromnością, o długu wdzięczności wobec rodzica, o Bogu w Niebiesiech, którego na padole tym zastępuje pomazaniec jego a ojciec każdego z żyjących. Jemu — objawiał ten światły człowiek — winien Jim posłuszeństwo. Gdy na chwilę przymknęła oczy, oprócz duszy ujrzała Pana zstępującego na Ziemię i ogłaszającego zgodę, miłość, wieczny pokój wszystkim ludziom dobrej woli. Nareszcie pokój. Och, Jim, je- steś uratowany! Mogłaby się rozpłakać. Nagle w tę niebiańską przesłonę na jej oczach uderzył grom. — Spójrzmy na to z szacunkiem dla tego młodego człowieka i z należną sprawie uczciwością. Na scenie pojawił się facet, którego tu wcale nie było. Z wrażenia Airi aż potrząsnęła głową: skąd on się tu wziął? Pat z Nickiem byli tu od początku. Byli również George z Westfeld Bros Inc., mayor miasta, wicegubernator i Bern, przewodniczący Krajowego Komitetu do Spraw Uprzemysłowienia Południa z dwoma typami, z których jeden, chyba najważniejszy z nich, gdyż Bern, George, mayor miasta, wicegubernator, a nawet facet od uprzemysławiania Południa, zawsze kiwanego w tych sprawach przez Wschodnie i Północne Stany, zabierając głos, szukali aprobaty bardziej w jego oczach niż Walta, i był... właśnie! — człowiek siedzący cicho za plecami tego ważniaka z Waszyngtonu. Z przyjemnością patrzyła na Jego skronie podobne do Motylowych i myślącą twarz, jak gdyby znudzoną słodkościami Berna, które — jeszcze słowo czy dwa — a przyprawiłyby ją o łzy. Wstydziła się swojej kobiecej naiwności, ale czuła się nerwowo wykończona i to ją tłumaczyło. Przyglądając się, jak Motyl numer dwa staje oko w oko z Nim, podpisywała się pod każdym Jego słowem. A więc, że Go rozumie, gdyż mając takiego syna, nie wie, czy nie postąpiłby podobnie, a do Jima, że każdy ma prawo do swojej przygody — nic ująć, nic dodać, sama zaczęłaby w ten sposób. Nastawiła się na ciąg dalszy, na strzał, salwę artyleryjską, bombę, po której uderzeniu nie pozostanie Jimowi nic innego, jak rąbnąć na kolana i — macie rację, zostaję. Ale co to? Po tym pięknym początku nastąpił uścisk dłoni Jima, klepnięcie w bark sflaczałego Walta i koniec. Ani słowa o powinnościach, o sercu. Żadnego przeproszenia za to, że on inaczej niż inni, tylko tyle i — good bye. Całkowite zaskoczenie. Dla wszystkich. Światłość biła z niego tak wielka. Zapowiadała wybuch słońca, powstanie nowej gwiazdy. Na świadków sproszono połowę Ameryki, wydano sto tysięcy, dwieście tysięcy, milion dolarów, a tu „podzielam dumę z posiadania takiego syna” i — do widzenia. Oszustwo! Błyskawicznie przefiltrowała Jego doradców. Który podsunął mu tego farbowanego lisa? Ale czy to ważne? Gotowa była skończyć z przyglądaniem się temu dramatowi i zabrać głos. Tylko po czyjej stronie? Jeśli to prawda o tej skale, co pęka pod drążeniem kropel wody; jeśli nie jest kłamstwem, że najtwardsze materie w pewnych wypadkach gną się pod naporem sił od nich słabszych, to dlaczego Jim pod wpływem jej słów nie miałby odstąpić od swego zamiaru. Może najszlachetniejszego, lecz jedynie zamiaru. Podejmowanego w imię jakiejś idei, która prędzej czy później rozpłynie się we mgle miliardów nie spełnionych zamysłów ludzkich. Może przechyliłaby tym szalę. Ale wtedy... gdyby się tak stało... dopełniłaby się wola Jego i do końca swoich dni nie zaznałby goryczy porażki. Przez zamazane szkło łez zobaczyła Jego śmiertelną bladość. Torebka! Gdzie zostawiła torebkę z nitrogliceryną? Gdzie się podział ten przeklęty medyk? Dlaczego, do cholery jasnej, inni się o Niego nie martwią! Przecież jest jeszcze Marion. Ta nierychliwa wieża słoniowa. Matka jego wnuczek. Święta dziewica. Drewniana lala, która w tej krytycznej chwili nie włączyła się do walki o swego męża. Bezduszna krowa! Zresztą sprawa była już nie do odwrócenia. Jim, ten kochany chłopak, skłonił się przed Nim z synowskim uszanowaniem i powiedział, że rozumie Jego intencje. Paradoks sprawiedliwości. Kilkoma prostymi słowami Jim rozgrzeszył Go z dwudziestu lat swojej samotności, z myślenia tylko o sobie, z wpędzenia matki w alkoholizm i wczesną śmierć; uwolnił Go od odpowiedzialności za żerowanie na ludziach, swoim czystym kontem podżyrował wszystko, co ten wilkołak zrobił. Tak na zakończenie tej batalii oświadczył bohater Ameryki, i patrząc w zapadnięte oczy ojca, dobitnie, aby wszyscy słyszeli, powiedział: — Jestem z ciebie dumny, ojcze. Następnego dnia odleciał do Europy. CZĘŚĆ II ROZTERKA Kontrola naziemna śledziła obie latające fortece od momentu, kiedy przeleciały linię brzegu między Scarborough a Scalby. Wracały z bombardowania Hamburga z kopcącymi silnikami, uszkodzonymi statecznikami i radiostacjami czynnymi tylko w jedną stronę — nadawanie. Miały zabitych i rannych na pokładzie. Mało zrozumiały bełkot pilota wskazywał, że traci siły. Od Kirbymoorside maszyny zaczęły gwałtownie tracić wysokość i miast lecieć w prostej linii na niedaleko położone swoje lotnisko, wzięły kurs na północny zachód. W minutę później przeleciały nisko nad wieżą kościoła parafialnego Św. Marii w Poormond i chwilę potem pojawiły się nad tutejszym lotniskiem. Jedna za drugą. Obie na wysokości kilkudziesięciu jardów. Leciały wprost na baraki Służby Kobiet. Z półotwartego luku bombowego drugiej maszyny wystawały trzpienie zakleszczonych bomb... Mary dostrzegła je pierwsza. Widok nadlatującej śmierci sparaliżował ją. Dziewczęta pochłonięte pracą nic nie przeczuwały. Jane stojąc plecami do okna rozmawiała przez telefon. W ostatniej chwili Mary nadludzkim wysiłkiem przydusiła ją do ziemi. Rozległy się dwie potworne eksplozje. Pierwsza maszyna zmiotła skrzydłem połowę baraku i roztrzaskała się o betonowy schron; druga przeskoczyła nad gejzerem pierwszej i uderzyła w stosy bomb czekających załadowania na samoloty. Lotnisko zadrżało w posadach. Półtora tysiąca ton trotylu, mogące przenieść górę, na raz... Siła podmuchu wyrwała z fundamentami okoliczne baraki służby zaopatrzenia, prychnęła w powietrze stojącymi ciężarówkami, porozrzucała bombowce przygotowywane przez mechaników do lotu, podcięła podwozia innych maszyn, które klapnęły na brzuchy niczym kaczki pod walnięciem olbrzymiej pięści i rozniosła strzępy ludzkie na wszystkie strony. W lotnisko uderzył apokaliptyczny grom. Brygada ratownicza lotniska nie była w stanie zdobyć się na skoordynowaną akcję. Ludzie stracili zdolność oceny rzeczywistości. Dopiero przybyłe po kilkunastu minutach ekipy z pobliskiego Catterick i z East Hauxwell przystąpiły do ratowania rannych. Dawne składowisko bomb ziało ogromnym kraterem. Otaczał go pierścień pustej, spalonej ziemi; nie było tu śladu życia. Szukano go dalej od krateru, wśród zwalonych ścian, podartych blach po zmiażdżonych barakach, pod przewróconymi ciężarówkami i kadłubami zniszczonych bombowców. Ludzi znajdujących się w szoku ładowano do ambulansów. Osobne ekipy zajęły się zabitymi. Ciała całe układano na trawie; zniekształcone — tych było najwięcej — przykrywano papierem; znalezione strzępy ludzkie znoszono na płachtach w jedno miejsce i pakowano do brezentowych worków. Po godzinnej akcji ratowniczej odwieziono do szpitali rannych i znajdujących się w stanie głębokiego szoku nerwowego. Wśród zabitych ułożonych w pięciu rzędach doliczono się trzydziestu dziewięciu kobiet Pani Bancroft otrzymała przed godziną niecodzienny telefon. Dzwonił komendant lotniska, pułkownik David T. Amery, bliski przyjaciel domu i zaraz w pierwszych słowach wypytał ją o zdrowie. Porządek pytań zdumiał ją. Sympatyczny pułkownik zaczynał zwykle rozmowę od złożenia jej swego zachwytu dla pogody. Obojętnie, jaka by nie była. Pani Bancroft czuła się dobrze, a nawet doskonale, jak na kwietniową wilgoć intensywnie działającą na jej stawy. Pułkownik Amery ucieszył się z jej dobrego samopoczucia i oświadczył, że ma do niej prośbę. Niewielką. Chciał, aby zapewniła go, że nie odbierze żadnego telefonu, dopóki on sam się u niej nie zjawi. Już cztery godziny pani Bancroft zastanawiała się nad jego prośbą. Telefon, zwykle rzadko odzywający się, kiedy męża i córek w domu nie było, nagle oszalał. Ledwie odłożyła słuchawkę po rozmowie z pułkownikiem, a już zaczął wydzwaniać. Jakby się na nią uwziął. Miała nawet ochotę podejść i zapytać, kto sobie tak pozwala, ale nie mogła: pułkownik prosił ją o nieprzyjmowanie telefonu, a ona mu to obiecała. Spoglądała bezradnie na aparat, który nagle przybrał kształt żywego, złośliwego potworka. Wobec niej złośliwego. Była w domu sama. Jane wróciła z dancingu około północy i już o szóstej rano pojechała na lotnisko, nie wymieniły z sobą słowa. Jane zatelefonowała za to o dziesiątej i oznajmiła jej o zaproszeniu gości na dzisiejszy wieczór. Oznacza to zwykle prośbę o sprawdzenie zawartości lodówki i baru... Ach, ta wojna! Pani Bancroft nigdy się tym nie zajmowała. Miała do tych spraw kucharkę, dziewczynę, lokaja i ogrodnika. Teraz kucharka toczy w fabryce pociski artyleryjskie, dziewczyna paraduje po ulicach w mundurze Land Army, lokaj włóczy się gdzieś po Italii, a ogrodnik poległ sobie pod El Alamain. Bezlitosna ta wojna. Kilkanaście pokoi, duży wymagający troskliwej pielęgnacji taras trawiasty wokół domu, dwa psy, kot, papuga, akwarium pełne złotych rybek, zawsze zajęta służbowo Jane, rzadko obecna w domu w ciągu dnia Maargaret, i ciągle ona sama. A teraz ten złośliwy telefon... Pani Bancroft postanowiła nie poddać się tej martwej rzeczy. Uporczywe dzwonienie początkowo zastanawiało ją, później, gdyby miała wyznać prawdę, irytowało, a po godzinie zamiast zmusić do uległości — wywołało w niej brytyjskiego ducha oporu: nie podda się! Pułkownik prosił, aby nie odbierała telefonów. Prośba jego musiała mieć jakiś cel. Może wojskowy. A jeżeli istotnie taki. to miała obowiązek. O czwartej po południu z zielonego humbera ze znakami czerwonego krzyża, jaki zajechał przed dom, wysiadła Jane w towarzystwie siostry szpitalnej. Pani Bancroft zdziwiła się po raz wtóry: Jane nigdy nie szła tak wolno. Nigdy nie pozwoliłaby się nikomu prowadzić pod rękę... Nigdy nie wracała do domu wozem szpitalnym i w towarzystwie pielęgniarki... Pośpieszyła do drzwi. — Stało się coś, kochanie? — zawisła bacznym spojrzeniem na córce — Nic specjalnego, mamo. Jestem trochę niedysponowana — odrzekła ciszej niż zwykle Jane. — Czyżby coś więcej niż migrena? — zaniepokoiła się pani Bancroft, która znała skłonności córki do skomplikowanego odczuwania tej przykrości. — Ach, wiesz... — odparła Jane wymijająco i zwróciła się do siostry. — Dziękuję za pomoc. Czuję się już dobrze, dziękuję. Siostra zawahała się. Otrzymała polecenie odwiezienia panny major Bancroft do domu i doprowadzenia jej do łóżka. Pacjentka niezwykle szybko wyszła z szoku nerwowego, lecz dalej znajdowała się w stanie odurzenia, w którym traci się krytyczną ocenę przestrzeni. Lekarz nakazał jej, aby — jeśli panna Bancraft wyrazi życzenie — pozostała do jej dyspozycji. Obawiał się nie stwierdzonego, ale możliwego wstrząśnięcia mózgu. Objawy wstrząśnięcia — ból głowy, torsje — mogły być opacznie zrozumiane przez domowników. Spojrzała niepewnie na pacjentkę. Nie była (przekonana, czy po tak potwornym przeżyciu może pozostawić ją samą. Ale lekarz pozostawił decyzję pacjentce. — Jak miss major sobie życzy — powiedziała. Po wyjściu na ulicę natknęła się na wysokiego pułkownika lotnictwa. Przystojny facet — stwierdziła i skromnym dygiem odpowiedziała na jego szarmancki salut. Wsiadając do samochodu kobieco przekornie ucieszyła się. Miss major nie będzie miała dziś z niego wielkiej pociechy... Pani Bancroft przyjęła pułkownika Amery dumnym spojrzeniem. Choć telefon już nie dzwonił, prawo do takiego spojrzenia miała. Przybierając zagadkowy wyraz twarzy, oświadczyła: — Przykro mi, że muszę pana zasmucić, pułkowniku. Bardzo zasmucić. Osadziła go tym w miejscu. — A tak, niestety — ciągnęła robiąc poważną minę. — Stało się. — Nieprawdopodobne! — jęknął pułkownik. Jeszcze przed godziną rozmawiał z doktorem Huckleburym. Lekarz zapewnił go, że (pacjentka; żeby nie było wątpliwości o kim mówi, zaznaczył: — Panna major Bancroft, jedna z dwóch ocalałych z baraku łączności pań, doznała wyłącznie szoku nerwowego. Wyprowadziłem ją z tego, stwierdziłem nieobecność urazów fizycznych i w ciągu dwudziestu minut odeślę ją do domu. — Doktor Hucklebury dodał przy tym, że jego zdaniem, jeżeli w najbliższych godzinach nie wystąpią jakieś sensacje — myślał o ewentualności pojawienia się symptomów wstrząśnieniowych mózgu — pacjentka powinna przyjść szybko dla siebie. Tak powiedział godzinę temu doktor Hucklebury, cieszący się opinią doskonałego diagnosty. Pogrzebowy wyraz oczu pułkownika napełnił panią Bancroft żywą satysfakcją. Podwójną satysfakcją, ponieważ mąż — udało się jej wyprowadzić go w pole, wyprowadzić w połę sympatycznego pułkownika Amery, którego Margaret uważa za bystrego człowieka, i dwa — dotrzymała trudnego przyrzeczenia. Uśmiechnęła się. Podeszła do niego bliżej i konfidencjonalnie wyznała: — To nasze wspólne zwycięstwo, pułkowniku. Niech pan się nie smuci, wszystko jest w najlepszym porządku; nie odebrałam telefonu. Naprawdę. A nie wyobraża pan sobie, jak dzwonił. — Chwyciła go za ramię. — Jak oszalały, drogi pułkowniku. Bez przerwy. Ale nie podniosłam słuchawki. Wypięła swoje wątłe, okutane swetrami piersi jak do odznaczenia krzyżem bojowym. — Naprawdę! — wykrzyknął radośnie pułkownik. — Jakże się cieszę, szanowna pani! Tyle nieprawdopodobnego szczęścia! — Pełen ulgi opowiedział starszej pani, zadowolonej z fortelu, o tragedii, jaka dotknęła jego lotnisko. Nieomal zemdlała. Potrzeba jej było czasu dla uzmysłowienia sobie monstrualnego obrazu dwóch olbrzymich bombowców lecących z nieba w baraki operatorek telefonicznych, kobiecych służb radiowych, radarowych, niczego nie spodziewających się ludzi, wykonujących swoje obowiązki i w ogóle wszystkich, których dotknęło to okropne nieszczęście. A wśród nich Jane... Załamała ręce. — Jak ci Amerykanie mogli być tak nieostrożni — wyszeptała. — W czyjeś lotnisko... Przecież tak nie wolno! Jej cienkie usta ściągnęły się boleśnie. Nie mogła pojąć nie tyle ogromu nieszczęścia, ile amerykańskiej niefrasobliwości. Niewybaczalnej. Bo czyż można patrzeć obojętnie na latanie z bombami wystającymi z luków i roztrzaskiwanie się na czyimś lotnisku? Nieobliczalni ludzie. Poznała ich już podczas pierwszej wojny światowej. Kilku oficerów z najbliższego otoczenia generała Pershinga wynajmowało pokoje w jej rodzinnym domu w Londynie. Nieraz spędzała w ich towarzystwie czas przy filiżance herbaty, wywarli na niej miłe wrażenie. Bardzo miłe, czym zdobywali jej wyrozumiałość dla... nieco oryginalnego sposobu bycia. Ale to były inne czasy. Nie było tej masy samochodów, gumy do żucia i tych strasznych samolotów, które w rękach tak nieobliczalnych chłopców... Nic nie było w stanie wyrazić jej smutku. Szczęśliwa z cudownego ocalenia córki i bolejąca z powodu dziesiątków zabitych. Prawie wszystkie dziewczęta Jane zginęły. Zacisnęła palce na ramieniu pułkownika. — Jest mi bardzo przykro. Jest mi przykro. Za całe pańskie biedne lotnisko. Za... Nic więcej nie umiem powiedzieć. Sorry. Wzrok pułkownika ześliznął się z jej obolałej twarzy i przeniósł na stopnie wiodące do pokojów na piętrze. Nie miał wątpliwości, że była tam Jane i w jej obecnym stanie powinno się ją zostawić samą. Nie wiedział natomiast, czy jest tam .również Margaret. Ostatnio widział ją kilka dni temu. Nie miał pojęcia, jak, gdzie i z kim je spędziła. Pomimo dramatu, jaki w tej chwili przeżywał, znajdował w sobie miejsce na myśli o niej. Niespokojne myśli. Nałożyła warstwę wiśniowej szminki, opuszkiem palca rozprowadziła po wargach i zwilżyła je językiem. Pochyliła się do lustra. Uśmiechnęła się zadowolona z siebie. Nad górną wargą rysowało się ciemniejsze pasemko meszku. W rozchylonych ustach błyskały ładne zęby i dodawały twarzy wyrazu pewności siebie i sytości. Prawdą było jednak tylko to pierwsze, syta nie była. Pomimo zmęczenia odbijającego się w podbitych oczach, zaostrzonych chrapkach nosa i rozczochranych pu- klach rudych włosów. Nigdy dotąd nie była syta. W piętnastym roku życia podejrzała ojca, kiedy chował czytaną przez siebie książkę do szuflady biurka, do którego nikt nie miał dostępu. Przez kilka następnych wieczorów robił to samo. Pewnej nocy dobrała się do biurka i przeczytała książkę. Czytała szybko, połykała strony, aby zdążyć do rana i zrozumienie jej pozostawiła swojej wyobraźni. Książka była o miłości. Napisał ją Francuz, niejaki Emil Zola, i zatytułował „Nana”. Donalda poznała w siedemnastym roku życia. Donald miał cztery lata więcej, był wysoki, wysportowany, przystojny, podobał się koleżankom, męskość podkreślał edenowskim wąsikiem, który był za rzadki jak na edenowski i za gęsty, aby nie był widoczny. Donald na prawo i lewo uśmiechał się wąsikiem, czarował wąsikiem, chlubił się wąsikiem, irytował i obiecywał to, czego pod wąsikiem nie miał. Donald był do niczego. Studiował w „Engineering College” w Leedls i traktował ją jak mechanik urządzenie, które powinno samo zaskakiwać i na jego widok samo się zaspokajać. Na sam widok tylko... Trzy miesiące później zastała jego żoną. Dopóki spotykali się w zagajniczkach, gdzie bywało więcej ludzi niż drzew; w kinie — gdzie można było się całować, ocierać nogami i cichcem podgrzebywać palcem w majtkach — Donald był wspaniały. Rozczarowanie przyszło w noc poślubną, na którą obiecujący Donald spóźnił się o dwie doby przegrane z kolegami w pokera. Ale to był dopiero początek rozczarowania. Na dopełnienie Donald nie dał długo czekać. Napoczął ją z opóźnieniem, a dopełnił takim przerażeniem, że nie mogła się pozbierać. Oczekiwała miłości. Jakiej? Miało to być coś, co nęci, niecierpliwi, rozmarza, korci, rozjusza, pochłania, zamienia całą w miliardy wkręcających się w ciało słodyczy, a te w rozdzwonioną ukojeniem nicość. Tak czytała. A dostała... Donald przywlókł się do łóżka zgrany i tak spity, że przespał kamieniem dwie następne noce, aby trzecią znowu przegrać w karty. Kochanek — Donald obudził się dziesiątego dnia po ślubie. Obudził się, poszukał tego, co na wierzchu leżało i czekało, dosiadł jak głupi kobyły i w dziesięć sekund później chrapał u jej boku znokautowany na następne czternaście dni. Ale zdradzać mimo to umiał. Nie dała się. Wzięła odwet na nim w miesiąc po ślubie z pastorem, który przed miesiącem połączył ich w dozgonne stadło. Pastor okazał się lepszy od Donalda o pięćdziesiąt sekund. Za mało. Po pastorze był syn pastora, po synu — kolega, po koledze — koledzy, po nich dziesiątki innych. Wszystkich było za mało, dopóki Opatrzność, premier Churchill and Co. nie sprowadzili na wyspę Amerykanów. Dopiero wtedy dla Mangaret otworzył się worek bez dna. Wyszczerzyła zęby do lustra i przyjrzała się sobie. Miała dopiero dwadzieścia dziewięć lat, a już były. Jeszcze drobniutkie, niewyraźne jak pajęczyna, lecz już widoczne. Rozmasowała je kremem i przypudrowała. W lustrze odbijał się pokój. Na poręczy fotela leżała bluza amerykańska z dystynkcjami kapitana lotnictwa, koszula, byle jak rzucone spodnie koloru piaskowego, na drugim fotelu jej suknia, halka, na podłodze biustonosz, a z żyrandola wysoko pod sufitem zwisały majtki. Zza jej pleców wystawał kawałek rozwalonego na łóżku, silnie zbudowanego mężczyzny. Zerknęła na swoje piersi. Pień Bancroftów wydawał kobiety rosłe, kształtne. Po ojcu. Matka była szczupła, niepakaźna, nijaka i głupia; wzrost i figury miały po nim. I jurność. Ale ta tkwiła w środku, na zewnątrz zaś... Pociągnęła rękami po udach, pogłaskała kształtny brzuch i dojechała do piersi. Znacznie mniejszych od piersi Jane, ale mimo to dużych, wyrastających z klatki piersiowej dwiema zbiegającymi się na sutkach łagodnymi liniami. Dotknęła ich palcami. Drgnęły. Pojątrzyła je trochę i pomasowała dłońmi. Urosły. Były teraz ładniejsze od piersi Jane. Jane jest głupia. Dwadzieścia sześć lat cnoty. Dwadzieścia sześć! I będzie jeszcze dwadzieścia sześć, bo mężczyźni boją się cnoty. Mężczyźni są głupi. Wszyscy, a ta idiotka nie dowiedziała się tego przez dwadzieścia sześć lat. Ścisnęła piersi do bólu. Jane wydaje dzisiaj wieczorek, na który przywlecze się Dawid. Donaldowaty Dawid T. Amery. Elegancki, wysportowany, z edenowskim wąsikiem i resztą dokładnie taką samą. Głupi Dawid! Odwróciła się do łóżka. — Leslie! — syknęła podniecona. Nagi mężczyzna ani drgnął. Rozwalony na całą szerokość łóżka, z rozrzuconymi nogami i rękami, spał. Przeszła przez pokój i siadła przy nim. — Leslie! — szarpnęła go za potężne ramię. Wymamrotał coś niezrozumiałego i zamilkł. Zwały muskułów plecowych zafalowały znowu rytmicznie. Przylgnęła do niego. — Leslie... Leslie... — szeptała mu w ucho. — Otwórz oczy, dosyć tego. — Czego? — wymamrotał mężczyzna nieprzytomnie. Przylgnęła pieszczotliwie do jego pleców. — Spałeś całą godzinę. Dosyć tego kochany. — Czego? — wymamrotał znowu. Dotknęła ręką masywnego karku, przejechała wzdłuż torsu do kosmatych ud i przytuliła się mocniej. — Leslie — chuchnęła gorącym oddechem — odwróć się do mnie, kochany. Pozostało niewiele czasu. Mężczyzna leniwie poruszył głowę. Leżał na brzuchu i nie chciał się odwracać. Nie chciał. Miał dosyć tego, czego ona znowu chciała, dosyć! Mięśnie miał obolałe, wyżyłowane do cna, omdlałe. Nie chciało mu się nawet odwracać. Margaret nie ustąpiła. Już nie mogła ustąpić. Piekły ją piersi. W podbrzuszu odezwało się ćmienie. Rozchodziło się na brzuch, między nogi, wślizgiwało się w środek i zaczynało palić. Musiałaby się roz- drapać do krwi, aby przestało, ale nie własnymi rękami... — Leslie — wyszeptała błagalnie — już późno. Chodź jeszcze trochę. Pokochaj mnie, Leslie. Niczego nie wybłagała. Mężczyzna skulił się i nakrył głowę ramieniem; chciał spać. Błysnęła złymi ognikami. — Leslie! Nie zareagował. Popołudniowe słońce, wpadające do pokoju przez cytrynowe zasłony, stonowało go w przystań leniwego wypoczynku. Odpoczywał. Krew uderzyła Margaret do głowy. Przymknęła oazy, ale ognia w sobie nie ugasiła. Wibiła się w niego zębami. Szarpnął się z bólu, że omal nie wyleciała z łóżka. — Czego! — warknął groźnie. — Opamiętaj się! Jeszcze ci mało? — Po co mnie tu przy wlokłeś! — krzyknęła histerycznie. — Do spania? Masz mnie kochać! Kochać, kochać, rozumiesz! Jesteś takim samym impotentem jak wszyscy inni. Ty... — Nieprzytomna z wściekłości trzasnęła go w twarz. Złapał ją ręką za włosy, drugą przycisnął do łóżka i siadł na niej okrakiem. Wierzgała. Chciała gryźć, kopać, ale nie mogła się ruszyć. Sapnęła bezsilnie. Ogromny Leslie siedział na niej całym ciężarem swego ciała i wgniatał ją w łóżko. Miażdżył brzuch i rozkrzyżowaną trzymał ipod sobą. Jak Goliat olbrzymi i nagi... Jak Goliat piękny... Boże, jaki piękny... Z rozkoszy przymknęła oczy. — Mocniej — zaskowyczała. — Leslie, mocniej... Zmiażdż mnie, kochany... Wyskoczył z łóżka jak ze wstrętnego bagna. Jakby się wyrwał z oplotu ośmiornicy. Poznał ją tydzień temu w Darlimgtome. Zaczepiła go na ulicy i zapytała o drogę do hotelu King’s Head. Pytała jeigo, obcego w mieście Amerykanina... Spotkał ją nazajutrz znowu i przyprowadził do tego pokoju. Spędzili tu dwa dni i jedną noc; licząc dokładnie — dwa razy po sześć godzin dziennych i jedną pełną noc, co w przeliczeniu na miłość... Stracił rachulbę. Potworna, nienażarta suka! Bez dna. Gorsza od lotów nad Niemcami. Przepuściłaby przez dupę całą 8 Armię Lotniczą Stanów Zjednoczonych i jeszcze oglądałaby się za rezerwami! Przyjrzał się sobie w lustrze i aż oniemiał z przerażenia. Jutro rano, jeśli pogoda dopisze, wejdzie w kolejkę lotów. W bogobojnym Corpus Chiristi, skąd, pochodzi, marzyły mu się francuskie kobiety. O Angielkach jako o kobietach nic interesującego nigdy nie czytał; wszyscy piszą o Francuzkach. Kobiecość to Francuzki! Miłość to tylko z Francuzką! Zabawa bez Francuzek to nie zabawa. Stąd do Francji jest parę kroków. Obrzydła mu Francja, chociaż tam jeszcze nie dotarł. Jeżeli już Angielki są takie... Margaret się opamiętała. Leslie wyglądał jak Atlas wymoczony w solance. I wystraszony. Przed nią. Góra muskułów bojąca się myszki. — Nie bój się, Leslie — parsknęła śmiechem. — Nie bój się, chłopczyku. — Mogłaby fikać nogami z rozbawienia, odtańczyć ma stole ..Śmierć łabędzia” przed tym zatrwożonym olbrzymem. I takie coś zabiera się do kobiety... Wyskoczyła z łóżka. Lekka jak baletnica. Wolna. Boso wykonała radosny piruet i kilkoma płynnymi pas znalazła się przy telefonie. Dziś wieczorem Jane przyjmuje gości. Przyjdzie na pewno pan taki i owaki, zjawi się wzdychający Saim Rayburn; rozwścieczony po ostatnich suchych dniach — Dawid i... Zaśmiała się. Odbije go. Głupia Jane i tak nic z niego nie ma i nie będzie miała. Nakręciła centralę d poprosiła o połączenie z Poormond. Pilne. Odezwała się matka. Był to prawdopodobnie pierwszy telefon, jaki przyjęła od chwili zwolnienia ze słowa przez sympatycznego pułkownika Amery. Nie od razu się odezwała. Żywy głos córki oprzytomnił ją. — Daj mi natychmiast Jane! — zażądała. — Jane? — Przecież, jeśli rozmawiam z tobą, a chcę kogoś z twego domu, to chyba nie kota, psa, rybki ani papugi... Pani Bancroft odzyskała oddech. — Tak, wiem, kochanie, że nie życzysz sobie kota, rybki, psa ani papugi, ale Jane jest w swojej sypialni. I nie czuje się najlepiej — dodała na usprawiedliwienie, znając temperament pierworodnej córki. — A kto się w tych czasach czuje dobrze? Przełącz telefon na górę, bo chcę porozmawiać w sprawie dzisiejszego wieczorku. — Wieczorku? — podchwyciła cienko pani Bancroft. — Chyba żadnego nie będzie, bo... bo... — Szukała odpowiednio krótkiego słowa na opisanie przyczyny. — Bo Amerykanie zbombardowali lotnisko Jane i zabili prawie wszystkie dziewczęta — dopowiedziała jednym tchem. — Ale, mam nadzieję, Jane nie uszkodzili... Jest w domu? Pani Bancroft nie lubiła rozmawiać przez telefon ze swoją starszą córką. Rozmowy z nią w ogóle, odkąd ta wyszła za mąż, nabrały cech gwałtownych ataków na jedną bramkę, bronioną przez bardzo słabego bramkarza — taki drobiazg, a kiedy stawała przed nią, tra- ciła język w ustach. Margaret miała znowu rację: Jane jest rzeczywiście cała. Przeprosiła ją i przełączyła telefon. Atak Amerykanów na lotnisko spodobał się Margaret. Bombardowano już Warszawę, Londyn, Moskwę, Berlin, całą Europę, a nad marnym Yorkshire nie pokazał się ani jeden Niemiec. Choćby dla zabawy. — Miałaś fantastyczny dzień — przywitała siostrę. — Nie smuć się, dziewczyno, wszystko będzie w porządku. Szczegóły opowiesz mi wieczorem, tylko zorganizuj dobre towarzystwo. Głos Jane był zachrypnięty i jak zwykle niewyraźny. Margaret się wydawało, że siostra wysłuchała ją bez entuzjazmu. — Chyba nie zamierzasz psuć nam wieczoru przez coś tak naturalnego? — upewniła się. — Przecież robimy wojnę... Odniosła wrażenie, że odpowiedź z Poormond do Darlingtonu — głupie trzynaście mil — idzie via Antypody. Po dość długiej ciszy w słuchawce usłyszała: — Ależ nie, oczywiście. Postaraj się być gdzieś na siódmą, proszę. — I chociaż było to mocno stłamszone, Margaret odkrzyknęła żywo: — Cudownie, siostro! Masz mój nerw w takich sytuacjach, jestem dumna z ciebie. Jane zadzwoniła krótko przed ósmą i poprosiła Lubicza o chwilę rozmowy. Nie telefonicznej. Przyjechała dwadzieścia minut później. Przywitał ją przed budynkiem dowództwa. Bezchmurny dzień ustąpił miejsca pogodnemu wieczorowi. Jasnemu, chociaż jeszcze bez gwiazd, bez tchnienia wiatru, ciepłemu. Skierowali się w dół głównej alei, prowadzącej obok kwater oficerskich na zaplecze placu broni. Tam było najspokojniej. Szli w milczeniu. Krok po kroku, w ciszy i napięciu. Jane zestawiła gości i przyjechała. Po co? W domu wiedziała, tu — ani wiedziała, ani mogłaby to opowiedzieć. A przecież proste było. Sam Rayburn musiał podsłuchać rozmowę. Stała przy telefonie, kiedy przybył, nie spostrzegła go. Aby jej nie przerywać, zaczekał chwilę w hallu. Później chrząknął — charakterystyczny sposób dawania znać o swojej obecności — po czym dopiero z niewyraźną miną wszedł. Wyciągnął rękę, spojrzał na nią poważnie i wyraził się ze współczuciem o tragedii na lotnisku. Olbrzymi Sam nie umiał składać wyrazów ubolewania. Za olbrzymi na papierowy uścisk dłoni, bez smutku w sobie na zamówienie. Dłoń Jan skurczyła się w jego dłoni, jakby chciała uciec. Powiedział, że żałuje, że przykro mu, całym sercem przykro i nie znajdując innych słów, zostawił ją w hallu samą. Wyszło to poważnie i podcięło ją jeszcze bardziej. Długo nie wytrzymałaby z gośćmi. Tu było cicho. Młode drzewa cieszyły się życiem, trawa pachniała wiosną, w górze rozpostarło się wieczorne niebo jednakowe dla szczęśliwych i obolałych. Mogłaby iść w nieskończoność. We dwoje. Mogłaby zamknąć oczy i przestać istnieć w zamian za świadomość, że tak będzie wiecznie. Ale ni stąd, ni zowąd, zupełnie nagle oczy same się zaszkliły, zamazało spojrzenie, zrobiło się źle. Podniosła głowę. Na niebie zajaśniała pierwsza gwiazda. Musiała przemówić. Henry oświadczył, że kiedy się ma dwadzieścia jeden lat, jest się dostatecznie starym do wszystkiego. To było wstępem do tego, co zamierzał powiedzieć. Z wszystkich dziewcząt w baraku dowodzenia ocalały ona i Mary. Ona dlatego, że Mary rzuciła się na nią i wcisnęła ją pod betonowy występ fundamentu, a po eksplozji nieprzytomną wywlokła ze strefy ognia. Mary doznała tylko szoku. Opuściła szpital godzinę przed nią i udała się do Henry’ego. O siódmej przybyli w dwójkę. Szczęśliwi. Mary oznajmiła, że Henry już skończył dwadzieścia jeden lat; Henry poprawił ją, że jest już w dwudziestym drugim roku życia! Dwudziesty drugi rok życia. Czy to nie dosyć do odpowiedzialnego kochania kobiety? Nikt jemu nie zaprzeczył, nikt nie przerwał, mógł mówić dalej. — Jeżeli od siedemnastego roku życia — Henry poprzedził oświadczyny — jestem dość stary do zabijania ludzi i nikt na świecie nie poddał tego w wątpliwość, to będąc w dwudziestym drugim mam chyba prawo klęknąć przed tobą i prosić cię o pobłogosławienie, abym od dnia dzisiejszego mógł być twoim sługą i panem. Do końca moich dni! Tak powiedział mały Henry i spojrzał przy tym na nią tak, jak gdyby to od niej zależała zgoda Mary. Inni też spojrzeli. Uroczyste oświadczyny Henry’ego podziałały na wszystkich. Spojrzał na nią pułkownik Amery, porucznik Singleton, wpatrzyła się matka, Ann Wilkinson, która przyjechała z Indii i namówiła ją na zaproszenie kapitana Teplickiego; jedynie Margaret zareagowała inaczej. Po prostu parsknęła śmiechem. Zeszła na dół ubrana w turkusową bluzkę zapinaną na guziki i jasnobeżową, w klosz ciętą spódniczkę; była jedyną kobietą w cywilu. Guziki u bluzek Margaret są po to, aby były, a nie żeby zapinać je pod szyję. To samo ze spódnicami. Margaret uwielbia naturę i siebie. Ale nie jest egoistką. Ludzie, według niej, wymyślali ubiory dla dwóch celów: dla ochrony przed zimnem i dla ukrywania defektów ciała. Jej nigdy nie jest zimno i ukrywać nie ma co. A że szaty nosić trzeba... Więc nosi, ale tak, jak gdyby nie nosiła. Margaret umie nosić spódniczkę nie kryjąc nią tego, co spódnice kryją. To samo z bluzkami, które są na niej więcej słowem honoru niż nakryciem. Bielizna jej jest oszczędna w kroju i wymyślna w funkcjonalności. Spełnia ją zgodnie ze swym przeznaczeniem, najchętniej jednak na oczach mężczyzn. Margaret umie sobie z nimi radzić. Dzisiaj dowiodła tego pułkownikowi Amery, posługując się nieobecnym Lenem. Biedny Dawid spąsowiał. Zrobiła to tak, żeby jego nieobecność na wczorajszej zabawie skojarzył sobie z jej nieobecnością w Poormond. Dobiła go kapitanem Teplickim. Odbierając od niego kwiaty, które przyniósł nie dla niej, oświadczyła, że Polacy są najprzystojniejszymi i najbardziej szarmanckimi mężczyznami na świecie. Teplicki podziękował za komplement i zwekslował go na Anglików. Margaret znowu parsknęła śmiechem. Anglicy przystojnymi i szarmanckimi mężczyznami? Czy mógłby zdradzić, gdzie takich spotkał? Pułkownik spąsowiał po raz wtóry, ale tym razem jakoś to pokrył. Margaret niedawno nazwała go najsympatyczniejszym mężczyzną na świecie. Gdyby wówczas wziął to mniej poważnie, śmiałby się z tego wówczas i stać by go było na śmiech dzisiaj, a tak? Biedny Dawid. Z pomocą przyszła mu Ann Wilkinson. Wczoraj na zabawie mizdrzyła się do Teplickiego, wzdychała rozanielona, a dzisiaj pojawiła się w towarzystwie. Czyżby zamierzała zadziałać Teplickim na Singletona? Ann ma duże doświadczenie życiowe i wojenne. Tego ostatniego, stosownie do jej przekonania, najwięcej. Doświadczenie życiowe zdobywała przez całe swoje, wbrew zamożności ojca nielekkie życie, wojenne — w południowo-wschodniej Azji. Mając igo tyle nie mogła nie dostrzec gafy Margaret. Wczoraj była na zabawie u Polaków. Było ich sporo, lecz tak postawnych jak kapitan Teplicki niewielu. Ilu? — nie mogłaby powiedzieć, w każdym razie z pewnością mniej, proporcjonalnie biorąc, niżeli Brytyjczyków. I tak też powiedziała. Porucznik Singleton okrył się rumieńcem dumy, rozumiał Ann. Porucznik był Brytyjczykiem. Cherlawym co prawda, o twarzy dorsza wyciągniętego z głębokiej toni, ale Brytyjczykiem. Miafki wartości narodów są różne. Co z tego, że pułkownik Sam Rayburn ma ponad sześć stóp wzrostu, postawę Tarzana i spojrzenie pioruna, a kapitan Teplicki prezencję amanta filmowego, kiedy synami Albionu nie są. Ann zyskała tym w jego oczach kilka dodatkowych punktów. Ann jest mądra i dzielna. Zastrzeżeń do jej cnoty porucznik od kilku godzin już nie miał, próbkę solidarności właśnie zademonstrowała. Ann całe życie była na pewno taka; ludzie skromni ciałem są często wielcy duchem. W Singapurze Ann wpadła w ręce Japończyków, dzięki własnej przedsiębiorczości wydostała się z nich i sobie wiadomymi ścieżkami — poprzez Półwysep Malajski i Birmę — przedarła się do Indii. Większego dowodu brytyjskiego hartu ducha tak słaba istota złożyć nie mogła. Ann, jako wolna istota płci żeńskiej, była o dwa lata starsza od porucznika Singletona. Wysokość fortuny jej ojca zbitej na handlu artykułami spożywczymi powinna odjąć Ann parę lat i dodać urody. Wyłupiastooki Singleton, dopóki chodzi w mundurze, nie powinien tego przegapić. Mundur dodaje męskości. Krojczowie oficerskich mundurów armii imperialnej wzięli to z powodzeniem pod uwagę. Kiedy go zdejmie i powróci do kitla starszego subiekta, może być gorzej. Porucznik jest człowiekiem roztropnym. Do rumieńca wdzięczności dodał spojrzenie. Co było w nim dla Ann, odczytać mogła tylko Ann; spojrzenie na pułkownika Amery’ego — wszyscy w salonie. Spojrzeniem można powiedzieć więcej niż językiem. Można nawet zadręczyć, jeżeli się tylko wie, jak to robić. Singleton wie. Jest on, podobnie jak Ann, na urlopie, z tą różnicą, że przyjechał z innego krańca świata. Porucznik Horacy Singleton piastuje funkcję zastępcy komendanta obozu rekreacyjnego (złośliwi nazywają tę placówkę najpiekielniejszym więzieniem wojskowym na ziemi) w stolicy Gujany Brytyjskiej, Georgetown. Jest to miejscowość urocza, jak tylko urocza może być miejscowość nosząca imię władców korony. Sama natura przydała jej tyle cech więzienia, że żadnego budowanego przez ludzi nie potrzebuje. Ale ma. Tam też sympatyczny podwładny Jego Królewskiej Mości, Singleton, mając odpowiednie uprawnienia, dopala w pensjonariuszach to, co słońce przeoczy. Horacy nie jest sadystą. Spojrzeć — spojrzy, lecz - wzrokiem nie zabija. Słynny w Georgetown ze swoich oczu Singleton musnął nimi biednego Amery’ego. Wątpliwości pułkownika zamieniły się w pewność: przegrał Margaret! Jedyną kobietę, dla której był gotów popełnić każdą niedorzeczność. Nie chodziło o zdradę. Margaret i zdrada chodziły w parze. Spółkowanie nazywała zabiegiem higienicznym potrzebnym do życia na równi z powietrzem. Kochał ją. Chcąc utrzymać żywą, musiał pozwolić jej oddychać. Miłość to cierpienie. Kto myśli inaczej, nie kocha. Rząd popełnił błąd sprowadzając armię polską do Wielkiej Brytanii. Polacy są notorycznymi babiarzami. Jego żona, pogodna i solidna Brenda, puściła się z Polakiem; jego młodsza siostra zostawiła męża dla Polaka; teraz Margaret... Z którym? — szukał szczęśliwego konkurenta wśród gości. Teplicki wydawał się zaskoczony względami Margaret, tak samo jak on myślą, ze już je stracił. Z rozterki spąsowiał po raz trzeci. Jane nie mogła tego znieść. Spoglądali na nią Henry i Mary, Ann i Horacy, Margaret i Teplicki, matka, David, Sam. Musiała uciec przez nich. Nie mając gdzie, uciekła tu. Doszli do kresu alei. Dalej rozciągała się łąka przecięta strumykiem wpadającym w pobliżu dworca w Poormond do Swale. Ciszę przerwał przeraźliwy grzmot. — To z lotniska — odgadła. — Tego pod Gilling West. Rozgrzewają silniki... — Tak, stamtąd — powiedział Luibicz. — Zapowiada się piękna noc, będą startować. Były to właściwie jego pierwsze słowa i chyba nie te, które cisnęły się mu na usta. Tak odczuła to Jane i zaszklonymi oczami spojrzała w górę. Na dalekim krańcu nieba ukazała się druga gwiazda. Gdy na moment zamknęła oczy i otworzyła je znowu, gwiazda jakby drgnęła i ruszyła w stronę tej, którą spostrzegła chwilę temu. Poszukała jej. Gwiazda była, świeciła jaśniej i zdawała się iść na spotkanie nowej. Tak się Jane wydawało. II Każdy krok Marion na tej desperackiej ścieżce stawiany był z pełną świadomością motywu działania. Nie były nim żadne babskie fanaberie ani żądza odwetu, jak Airi jej przypisywała. Odwetu? Ze strony matki wnuczek Dużego Faceta? Fatalna sprawa, jak Jim się o tym dowie — dodała Airi, co było cichym rozgrzeszeniem, wyrozumiałością kobiety dla kobiety jednakowo skazanej przez mężczyzn na krążenie na marginesie ich życia, danym pod warunkiem, ze rzecz odbędzie się bez rozgłosu. Marian w narzeczeństwie urzekała pogodą i skromnością; jako pani James Walton Gerkin zachowywała się wciąż jak panna O’Rourke, córka podupadłego plantatora bawełny, który z cech charakteru kobiety najwyżej cenił pogodę ducha, skromność i godność osobistą. Walt rzadko się mylił. Włóczyła się pół dnia po antykwariatach, po sklepach z chińską porcelaną, jubilerskich, których na Royal Street pełno, właściwie bez celu. Zaraziła ją tym Airi, wielbicielka wszystkiego, co stare i urodzone nad Sekwaną. Ona odkryła przed nią piękno Dzielnicy Francuskiej, tak jak piętnaście lat wcześniej pokazał je Walt; objaśniła, czym różni się lilia Ludwika XIV od lilii jego następcy, zapoznała z historią osadników, którzy założyli to miasto. Dzielnica Francuska — Veeyuh Carray — w ustach Walta brzmiało to jak popędzanie koni na filmach kowbojskich, w jej, choć też z amerykańska, słyszało się perlisty śmiech dziewcząt zamiatających biodrami, zawodzenie harmonii pod gazową latarnią, czuło się lekkość, obietnicę, kiynoliny, peruki, lansady — osiemnastowieczny Paryż przeniesiony żywcem nad Missisipi. Ale dzisiaj Marion była ślepa na jego urok. Myśli jej opanowane były jedną sprawą. Już nie do odwołania. Pozostawało tylko czekać na skutek. Zlecenie przygotowania domu wziętemu architektowi wnętrz, kuchni i obsługi — Antoine’s nadało przyjęciu rozgłos. Nowy Orlean liczy milion mieszkańców. Gdyby chodziło tylko o miasto, wystarczyłoby pisnąć o tym słówko Patowi Diliardowi; nie miasto, nie Louisiana, nie Stany były ważne! Błyskotliwy Ray Chieftain z Times Picayune nie od razu się połapał. Zamieścić wzmiankę? Policzył w duchu miesiące, jakie upłynęły od wyjazdlu Jdma, dyskretnie, jak tylko on to potrafi, obleciał jej figurę... Zdecydowanie odrzucił rubrykę „Radosne oczekiwania”. Ody znalazła się za drzwiami, nakręcił numer Walta. Raya nazywają kotem, co spada zawsze na cztery łapy. On sam opowiada o sobie, że nie ma roboty dziennikarskiej, z której by nie wyszedł obronną ręką. Po odłożeniu słuchawki ogarnęło go uczucie, jakby znalazł się na strzelnicy z tarczą przyklejoną do jego własnych pleców... Coś takiego oblatuje każdego, kto staje przed Waltem; co czuje ten, co ma z nim stale do czynienia, lepiej nie mówić. Ale to jeszcze nie dno nieszczęścia. Na to trzeba się stać pompą przetłaczającą jego krew w przyszłość. — Spartanie — to było dawno temu — nieudane dzieci strącali w przepaść; z kobietami, które nie rodziły chłopców, nie obchodzili się też lepiej. Europa, powiadam, była zawsze nieludzka. Dziewczynki, śliczne jak Eulalia i Mimi... — Przestań nazywać je jak te stare kukły, mają swoje imiona! Schyłek lata w Orleanie jest najpiękniejszą porą roku, piękniejszą niż wiosna. Miasto tonie w kwiatach, powodzi kolorów, oszałamiającym bogactwie zapachów, tysięcznych, niepowtarzalnych wyrazach życia roślinnego, szale natury rozrzutnej, nabrzmiałej przed snem zimowym sokami wypitymi z ziemi. A najwspanialsze są dęby zielone, majestatyczne, wiecznie żywe. W cieniu których można oddać się myślom, przeczekać samotność, wypłakać oazy do ostatniej łzy, można z tęsknoty zadręczyć się albo umrzeć. To piękno natury, może widziane ostatni raz, spowodowało, że chciał załagodzić cios zadany z rozpędu, z tej jego nienasyconej żądzy układania według swojej woli nawet spraw nie do ułożenia. Nie wytrzymywał łez. Te krople przesolonej wody albo (budziły w nim kojota, albo kładły mu na język rzeczy najgłupsze z naj- głupszych. — Twój kolega ze studiów, ten podrywacz Jeff Sykes, wrócił z Anglii. Był tylko w Hull — okropna dziura, powiedział, ale za to kobiety... — Błagam, uszanuj moją godność osobistą! Co to jest godność osobista? Czy taka rzecz istnieje? Czy kobieta może ją mieć? Jaka jest jej wartość wymienna? Gdzie kończy się godność, a zaczyna ambicja? Rodzina jest nagrodą czy karą? Godność osobista, ambicja, rodzima, źródło życia, szmata... Oszaleć można! Airi ma na to lekarstwo: psychoanalityka. Trochę kopniętego i ekstrawaganta, ale niezwykle mądrego. Kiedy sam nie widzisz wyjścia, idź na psychoanalizę! Otóż z mężczyznami trzeba tak jak z dziećmi. Jak? — o tym za chwilę, najpierw łyk teorii. A więc sfera życia psychicznego nie uświadomionego jest najbardziej istotną sferą w życiu psychicznym człowieka, motorem zaś wszystkich przejawów życiowych jest popęd seksualny. Nie chodzi o ten aktualnie realizowany, lecz o dziecięce konflikty seksualne mogące ujawnić się z utajenia — to podstawa. Można sobie chwilowo darować takie nazwy jak jaźń, tłumienie, nadjaźń, sublimacja, projekcja, identyfikacja, racjonalizacja, konwersja, symbolizm, przemieszczanie, izolacja; im mniej się o tym wie na początku, tym lepiej. Ale podstawy należy znać. Otóż seks, seks i jeszcze raz seks. Lecz nie ten w postaci coitus, a nie uświadomiony, wyrażany w rozkoszy ssania piersi matki, potrzebie pieszczoty dziecka — tych rzeczy. Ludzie nie zdają sobie sprawy ze znaczenia zjawisk rozgrywających się już na progu kształtowania się psychiki. Umysłowość przeciętnego człowieka, nawet inteligentnego, a raczej szczególnie tego, zmuszona do stałego przewartościowywania zjawisk, będąc z nimi sprzężona zwrotnie — zwrotnie: odbiór zjawiska w postaci postrzeżonej, przewartościowanie, selekcja postawy — przywiązują wagę tylko do teraźniejszości. Ale mózg ludzki rejestruje przez cały czas. Człowiek, zmuszony w życiu społecznym do zajmowania postawy stale czynnej wobec otoczenia — obronnej lub agresywnej, do nieustannego przewartościowywania tej postawy, nie bierze pod uwagę znaczenia w tym procesie zdarzeń z okresu dzieciństwa, mających charakter konfliktowych przeżyć seksualnych. Przeżycia te sprowadzają się do zachwiania równowagi psychicznej, przez co dawniejsze, dziecięce konflikty mogą ujawnić się działając z utajenia. Proste. — ...Sprawę pana X należy rozpatrywać w tym związku przyczynowym. Wychowany bez matki, pozbawiany ciepła, wrażeń seksualnych.... Bo dziecko już bardzo wcześnie podlega działaniu tendencji... I wtedy, u schyłku lata w Orleanie, gidzie indziej w świecie natura budzi się ze snu, tryska kwieciem, zapachami, ludzie podnoszą twarze ku słońcu, krew pulsuje żywiej, serce szuka... Nie serce, a przejawy, konflikty, popędy, bodźce, sfery, fazy, sprzężenie, oralny, falliczny, nieuświadomiony, utajony, aktualny, seksualny, wir, karuzela, fakty, konwersja, dach „Imperium Dużego Faceta”... Nie skacz! Na dole czekają, na ciebie Bulalia i Mimi! Spotkanie było czymś w rodzaju zderzenia się dwóch ciał niebieskich krążących na całkowicie różnych trajektoriach. Nawet podczas studiów, choć wszędzie było go pełno, nie wymieniła z nim jednego całego zdania. Nastąpiło to za sprawą Adri, która bawiąc w Baton, prosiła, aby dała oko na Walta. Ciekawa z nią rzecz: tutaj klnie na niego jak ranchero, a ledwie wyjedzie na krok, zamienia się w zdalnie kierowaną stację opiekuńczą. Nierówna kdbieta. Chyba tylko ona, swoim zarażającym niepokojem i wieczną młodością pod- syca w nim ten słabiutki płomyk, bo według Jacka Bienville medycyna już umyła ręce. Widocznie medycyna z takimi jak Walt jeszcze nie miała do czynienia... Walt, Walt, gdzie się nie obrócić — on. Jak to się dzieje, że człowiek tak straszliwie schorowany, jest tak wszechobecny? Na dobre innym i na złe. Czy naprawdę jest dobrze, że Jim nie ma nic z niego? Próbowała przebić myślami tę swoją tajemnicę. Jak wytrawny treser, któremu zwierzę nagle odmawia posłuszeństwa, szukała błędu. Gdzie tkwił? Do małżeństwa swego wniosła Biblię i skromność — taka była jej wczesna młodość. Potem przyszło pierwsze dziecko, drugie, świat luksusu, który ledwie liznęła, i jego ucieczka od niej. Dlaczego? Czy istnieje wytłumaczenie dla mężczyzny, który zostawia żonę z dziećmi dla swoich zachcianek? „Mężczyzna nie może żyć czyimś życiem, nie może oddychać w próżni ideowej...” Bzdura! Największą sprawą dla mężczyzny jest kobieta, a ideą — dzieci. Czy ona musi, bez protestu, wyrzec się swojej miłości dla spraw rozgrywających się daleko od kraju? Czy musi bez walki poświęcić swoje własne szczęście? Po miesiącach wyczerpujących rozmyślań doszła do kompromisowego wniosku: Może to i prawda, że mężczyzna musi mieć idee i sprawy. Ale bezwzględnie, naukowo dowiedzioną prawdą jest, że nie może on żyć bez miłości seksualnej. Za kierownicą tysięcy wozów, które ją mijały, siedział mężczyzna. Każdy miał kobietę, która drży o jego życie. W ogromnych Stanach — od wschodniego do zachodniego wybrzeża, od Meksyku do Kanady jest dosyć miejsca na idee i sprawy dla wszystkich mężczyzn. Cały ten konglomerat ruchu, składający się głównie z mężczyzn, stanowił jeszcze jeden dowód klęski, podobno najpiękniejszej kobiety miasta. Natura ma swoją filozofię. Według własnego widzimisię rozdziela dary i razy. Komu w jednym miejscu da, w innym ujmie. Okrutna. Stawać z nim oko w oko było dla niej zawsze ciężką próbą, ale nie mogła nie stawać. Dopóki straszył sobą, na tym świecie, jak długo dyrygował jej życiem ze swego marmurem i alabastrem wykładanego grobowca na dwudziestym piętrze, decydował o wszystkim, co po tej stronie Atlantyku nosiło jego nazwisko — teraz, kiedy poruszał się już tylko na wózku — musiała go odwiedzać. Starała się jak najrzadziej. Było to jednak wszystko, na co w tym rozdziale swego życia mogła się zdobyć; zresztą nie dałaby głowy, czy wyjazd Airi i ten telefon nie były przez nią ukartowane, aby się tam znowu pokazała, aby zamknąć gęby opowiadające, że Jim i ona — jako związek małżeński, ona i Walt jak rodzina — to tyle, co nic. Odetchnęła z ulgą znajdując go nie samego. W pierwszej chwili nie poznała tego człowieka. Mundur zmienia mężczyznę. Robi to z reguły na jego korzyść. Pięć lat temu Jeff był najbardziej pstrogłowym lekkoduchem uniwersytetu, dziś, w randze komandora US Navy, eskortuje konwoje; nigdy go sobie w tej roli nie wyobrażała. Ale fakt, eskortuje. Ojciec Jeffa jest właścicielem floty frachtowców, syn osłania je na oceanach przed U-bootami — niezła kombinacja interesu rządowego z prywatnym. Sykesowie byli w tym zawsze dobrzy. Poprzednią wojnę stary Sykes zaczął małym kabotażowcem, kręcącym się po portach Kairaibu, ukończył jako jeden z większych armatorów Południa. Morze żywi, morze bogaci. Jeżeli ta wojna potrwa jeszcze kilka lat, Jeff zostanie dziedzicem największej prywatnej floty świata... bez wyciągnięcia na to jednego dolara z kieszeni jego ojca. Rząd chce prowadzić wojnę za morzami? Proszę bardzo, mówi jego ojciec, niech rząd da pieniądze, ja postaram się o statki i zawiozę wszystko, co rząd zechce i dokąd zechce. Niegłupi są ci Sykesowie. Sądząc po wyglądzie Jeffa, to eskortowanie musi być interesującym zajęciem. On sam nic na ten temat nie powiedział; bardzo mu do twarzy z tą powściągliwością. Układając kwiaty w wazonie czuła na sobie ich spojrzenia: pełne oczekiwania na jakąś radosną niespodziankę — Walta, i zaskoczenia — jego. Przyjemnego zaskoczenia. Jedno i drugie podniosło ją na duchu. Walta — że może wreszcie stał się dla niej bardziej ludziki, jego — jako kobietę. Z zaciekawieniem ptrzysłuohiwała się ich rozmowie. Atlantyk — zawsze dla niej pojęcie geograficzne, w ustach Jeffa zamienił się w urzekający żywioł. Jak ten niespokojny duch się zmienił. Nie widziała go od ukończenia studiów. Często o nim czytała. Ale już nie o wygłupach i skandalach z tancerkami kabaretowymi; u niego nic nie trwało wiecznie. Południe stało się dla niego po studiach za ciasne, wylądował w Afryce, w dżunglach Nowej Gwinei, gdzie nieomal pożarły go krokodyle, drapał się w górę Amazonki, gdzie nie postała jeszcze stopa białego człowieka. Dużo rozpisywano się o jego wyprawie do Europy, kiedy Niemcy rozpoczęli wojnę. Po tej imiprezie zniknął ze szpalt gazet i pojawił się dopiero tu. Całkowicie odmienionym człowiekiem. To jego muskularne ciało pasowało do walki z drapieżnikami, do tych egzotycznych wypraw; fascynujący jest ten Jeff. Wyjazd Airi i to wszystko mogło być ukartowane, Walt wyglądał jakiś pojednawczy. Nie przywitał jej jak zwykle, to jest jak kogoś, komu w swej ufności powierzył największy skarb, kto go sromotnie zawiódł, ale komu nie może tego powiedzieć wprost. A więc odwiedziny, tak, Jeff — nie. Jego okręt czekał u ujścia rzeki na statki znajdujące się pod załadunkiem, i po prostu wpadł złożyć Waltowi swoje uszanowanie, bardzo ładny gest. A jak skończą załadunek uformują konwój, to pójdą znowu do Anglii? Mężczyźni umieją odpowiadać nie odpowiadając. Umieją wznieść kobietę na wyżyny i jednym niedopowiedzeniem sprowadzić ją na ziemię. Ameryka jest krajem największego zrównania płci. Kobiecie w ramach tego paktu przydzielili dom, dzieci, Pana Boga, klub tenisowy, salony piękności, cocktail parties z przyjaciółkami, sobie zabrali resztę. Bardzo równy podział. Pani Franklin Delano Roosevelt... Pani Dwight David Eisenhower... Pani James Walton Gerkin... — obrabowali je nawet z własnego imienia. Cudowni są ci nadludzie. I zawsze mają swoje męskie sprawy. Kobieta dla nich ma być otwarta na oścież, otwairta dzień i noc jak brama przejazdowa, jak garaż, ma być rupieciarnią ich żalów, chusteczką na to, co im skapnie z nosa. Władcy życia. „I nie pożądaj żony, ani sługi, ani służebnicy, ani osła, ani wołu, ani żadnej rzeczy, która jego jest”. Osioł, wół, sługa, służebnica, każda rzecz, żona — wszystko na jednej półce i jego jest! Panowie ci ponadto mają idee, politykę, gdy im coś nie wyjdzie, urządzają sobie wojny. Ale, broń Boże, o nic nie pytaj, bo tajemnica. Jeff robi to przynajmniej czarująco. Nauczył się tego w Anglii? Trochę zwykłej serdeczności, a świat zajaśniał słońcem. Kładło się ono przyjaźnie na rojne miasto, na rzekę przecinającą je szerokim wężem na dwie nierówne, ale należące do siebie części, przenikało na wskroś ciało Marion i jak dbała gospodyni po wyjściu gości-bałaganiarzy doprowadziło je do ładu. Ten człowieczy domek nie może być długo osamotniony. Nie może stać pusty wśród zamieszkanych domków, nie wypełniany głosami radości albo bólu, obojętnie, ale dzielonymi wspólnie. Minęła jedna godzina. Tyle co nic, a ptaki śpiewały radośniej, ludzie na ulicach patrzyli ufniej, serce biło żywiej, szło na spotkanie godzin jeszcze nie zapisanych, lecz już z pewnością nie godzin udręki. Piękny domek Marion, tak łakomym wzrokiem pożerany przez tylu chętnych do wdarcia się do środka, promieniał siłą dobroczynną, nie do wysłowienia piękną. A przecież nic dokoła niej się nie zmieniło. Miasto było wciąż takie samo jak przed godziną, nic mu nie ubyło aini przybyło, słońce, tak naprawdę, nie świeciło ani o odlcień jaśniej, ludzie tak samo gonili za swoimi sprawami, rzeka nie zmarszczyła swej twarzy, nie przyspieszyła biegu, nie zmieniła koryta, ptaki — tych nie było na rozgrzanym asfalcie, kwiaty w tej pustyni z żelaza i betonu błagały o uwolnienie z obroży wazonów, o wyniesienie na powietrze, ono samo — powietrze przesiąknięte było spalinami, mdłym smrodem kopry przeładowywanej na nabrzeżach portu. A jednak wszystko stało się inne. Wzięło się to z oczu Jeffa tchnących tak piekielnym opanowaniem, że aż kuszącym do zaglądnięcia pod jego skórę ©smaganą oceanicznymi wiatrami? Niektórzy ludzie są tak przyzwyczajeni do brania innych ludzi za zabawki pozbawione własnej woli, tak przekonani o swoim wyłącznym prawie do oddychania, że robią strasznie zdziwioną minę, gdy naraz usłyszą: „No, tak, było cudownie, dziękuję. Ale teraz nie pójdę do łóżeczka, jak mi, panie, rozkazujesz”. Śmieszni są w tym swoim zadufaniu. Walt oprócz tego uważał siebie i swoje zabawki za nie podlegające zmianom, wpływowi czasu. Umieszczone w chwili kupna w którymś z jego schowków miały tam przebywać zawsze gotowe do służenia sobą. A to nie było prawdą stuprocentową, powinien był to dostrzec swoimi sępimi oczami. Ale ślepota ta była częścią składową jego psychiki i pójdzie z nim do grobu. Nim to lednak nastąpi — jutro, za miesiąc, dwa; w końcu on nie jest nieśmiertelny! — powinien się dowiedzieć, że Marion przestała być zastraszonym pisklakiem. Jakie wspaniałe uczucie takie odrodzenie: Spójrz, kajdany rozerwane, Duży Facecie. Już się ciebie nie boję! Patrząc na ten szkielet obciągnięty ziemistą skórą, kurczowo trzymający się fotela, na fiolki nitrogliceryny porozstawiane w zasięgu jego ręki nie odczuwała współczucia ani wyrzutów sumienia. Dzban nosi wodę, dopóki ucho się nie urwie... Jej ucho, to dźwigające w samotności dzban goryczy, wytrzymywało szyderstwo z jej irlandzko-czeskiego pochodzenia, z ojca, którego jedynym sukcesem życiowym był jej dyplom uniwersytecki; długo nie ulegało ciężarowi oskarżenia, że nie zdołała utrzymać przy sobie męża, oskarżenia dla kobiety najcięższego. Ale w końcu urwało się. Wraz z uchem mogło się urwać całe jej życie. Jakie życie? Czy nie posiadając godności osobistej można zachować miłość dumnego mężczyzny? Czy mając choćby odrobinę dumy można żyć w świadomości, że jest się tylko rzeczą? Interesujące jest takie przebudzenie. A jacy mali stają się naraz ci wielcy. — Nie szkodzi, że okręt twój naprawiają. Jeszcze nigdy nie byłam na takiej wojennej rzeczy, chętnie go zobaczę. Taka ta Marion jest. Nie czeka potulnie na męską decyzję, sama ją narzuca. Całkowicie inna forma bycia. Oczy Walta podniosły się znad samopalącego cygara i wtopiły w tę nową Marion jak w strumyk. Jeszcze wczoraj tylko strumyk, co nagle przemienił się w zdradliwą rzekę. Również ten odmieniony Jeff zdawał się nie dowierzać własnym uszom. Tajemniczy są ci samczykowie. I dobrze wiedzą, jak tym działają na wyobraźnię kur. Potężna broń ta ich tajemniczość. I taktyka. Zadrapią wyobraźnię kobiety i chytrze czekają na rezultat, z góry wiadomo jaki. Musiała użyć podstępu, aby zabrał ją na pokład, a potem sama wkręciła się do jego kabiny. Stoczniowcy rzeczywiście coś jeszcze wycinali palnikami, coś nowego w to miejsce przyspawali — gdzie tak poturbowano tę łupinę? — ale tym nie można odstraszyć zdecydowanej kobiety. Wszędzie blachy, smród zjełczałych wodorostów — na surowe życie skazał się Jeff. Niezrozumiała jest psychika mężczyzny. Z jednej strony egoizm, z drugiej zdolność do poświęcenia; rozpasanie i ascetyzm; obsesja seksualna i celibat — same skrajności. A już całkowicie zaskakuje skromność tych zarozumiałych typów. Słuchając Jima, jego dzień w Anglii składa się z jedzenia, służby administracyjnej, stałych utarczek z ludźmi, którzy nie chcą tego, co wszyscy, ale wszyscy nie mogą zrobić tego. co chcą, bo ci, od których zależą, mają to w nosie — całkiem przekładaniec, jak na zdrowy rozum. Czasem oczywiście polatają, ale tak ogólnie nuda. O kobietach ani słowa. I jeszcze jedno: tam stale pada. Jeff operuje tym samym kodem, ale do tej ich skromności na wynos dodał ostrożność. Zaskakujące jak na niego: wóz dał prowadzić jej i całą drogę zachowywał się niczym autostopowicz podwożony łaskawie przez wytworną damę — bardzo przezorne. Całe miasto, sam Ray Chieftain, ten spec od robienia wideł z igły, z którym się minęli przy wjeździe na nabrzeże remontowe, Pat Dillard, który w okresie swego raczkowania w biznesie dostał w kość od ojca Jeffa i pamiętał to po dziś dzień, wszyscy zawistnicy nie mogliby dopisać mu jednego podboju więcej. Ale jej zależało na czymś in- nym. Skończyła się Marion-kura domowa. Rewolucja dokonała się w pałacu, ale nie tam ma zdechnąć. Padły mury Bastylii. Niech wieść o tym rozejdzie się na całe imperium Dużego Faceta. Niech przeleje się na drugą stronę Atlantyku! W czterech płatach świeżo wstawionej, jeszcze nie pomalowanej blachy, mieściło się biurko, obrotowy fotelik, trzy stołki i koja, również nowa, przymocowana na wieczność do podłogi. Ustrzegła się od postawienia głupiego pytania, gdzie był, kiedy w to pomieszczenie gruchnęło. Bo gdzie, podczas tych rzeczy, mógł przebywać dowódca tej stalowej wysepki? Na mostku. A Atlantyk podobno został już oczyszczony z U-bootów... Powietrze w kabinie można było ciąć nożem. Jeff pootwierał na przestrzał bulaje, ona tymczasem poszła do łazienki odświeżyć się. Straszna ciasnota, jak na pomieszczenia komandorskie, i spartańsko wyposażona: ręczniki, mydło, przybory do golenia, flakon wody kolońskiej — wszystko. I kamizelki ratunkowe, o które potykała się na każdym kroku, jak gdyby przeznaczeniem tego okręcika było pływanie wśród raf. Było tam jeszcze lustro nad umywalką i — jakże by inaczej! — plejada pin-up girls. Ci mężczyźni rzeczywiście cierpią na obsesję seksualną! Nieco z boku od tego hollywoodzkiego mięsa, samotnie, spozierała zmęczona twarz ładnej kobiety, dziewczyny jeszcze, stojącej na tle stosu skrzyń i pojazdów wojskowych. Ubranej potwornie: męskie buciory do kolan, watówka, w jakich widuje się kanadyjskich drwali, ordynarna chusta na głowie — makabryczny strój. Nieprawdopodobne, żeby Jeff z takim czymś... — przemknęło jej przez głowę. Tylko dlaczego trzyma jej zdjęcie na tak honorowym miejscu? Podczas golenia ma ją zawsze na oczach. — Kto to jest? — rzuciła przez szeroko otwarte drzwi. Mogłaby przysiąc, że wśród łoskotu młotów i nawoływań (robotników na zewnątrz kabiny słyszy przyspieszone bicie jego serca. Swego też. — Kto? — usłyszała niewinne z głębi kabiny. — Ta w tych okropnych rzeczach. — To Rosjanka. — Ach! — jęknęła. Nie pytała o nic więcej. Mężczyźni są płytkimi zwierzakami! Wstrętnymi! Uczucia, wyższe potrzeby duchowe, o których tak górnolotnie opowiadają, sprowadzają się u nich do jednego: opakowania, wnętrze nieważne. Jakie smutne. I po co natura, tworząc kobietę, zmarnowała tyle materiału! — Czy one przynajmniej się kąpią? — usłyszała swój wyzywający, okropnie agresywny głos. Nie dziwiła się jego długiemu milczeniu, trochę przeholowała. — Przepraszam. Bardzo przepraszam — wydusiła z siebie. Ale to było za mało, aby go rozchmurzyć. Podeszła do niego, nie podeszła, a coś zaniosło ją, i ucałowała go w policzek. Zdjęcie było wykonane w jakimś porcie, chyba z pokładu okrętu, i nic złego właściwie nie oznaczało. Może ubiór tej kobiety zaskoczył go tak samo jak ją, i pstryknął — amerykańskie hobby. Wszystko, co patem nastąpiło, było tak nieprawdopodobne, nie miało żadnego podkładu w myślach, uczuciach, zamiarach; tak oderwane od jej zwykłego zachowania, obce jej typowi jako kobiety, że nie do uwierzenia, aby mogło się wydarzyć. Ale wydarzyło się. W całkowitej nieświadomości wagi czynu, w zaciemnieniu umysłu, w jakim ludzie popełniają zbrodnie, największe niedorzeczności, rzucają się w przepaść ze szczytów drapaczy chmur; w stanie podobnym do oszołomienia narkotycznego, patologicznego poczucia winy; nie z głodu, bodźców, popędu — nic z tych rzeczy, nie puszczając jego ręki, siadła na krawędzi koi i pociągnęła go na siebie... III — Pogoda jutro murowana — oznajmił na odprawie zwołanej już wieczorem dowódca grupy, pułkownik Breakingridge. — W związku z jutrzejszym dniem urodzin Hitlera dowództwo armii przygotowało uderzenie potężnych związków lotnictwa bombowego jednocześnie na Berlin i inne ośrodki przemysłowe wroga. Nad północną częścią Niemiec utrzymywał się od kilku dni rozległy niż baryczny, który uniemożliwiał ataki na leżące tam cele. Niż ten przemieszcza się od wczoraj na zachód. Jeżeli wiatry nie zmienią kierunku, powinien jutro odsłonić niebo do ataku. Musimy godnie uczcić urodziny tego skurczybyka! — powiedział Breakingridge na zakończenie swojej części odprawy. Żaden z lotników, ściągniętych na salę tak jak wrócili z miasta, nie otwierał ust. Porucznik Natan Bedford z eskadry Jima Gerkina wyglądał na chorego. „Wszystko w porządku Nat?” — chciał spytać Breakingridge. Ale u Nata jest wszystko zawsze w porządku. Jego gryzienie warg na odprawach, tak samo jak kamienne oczy Cierna Covala albo nonszalanckie poprawianie swego manicure przez Bena Hagerty’ego, niczego nie oznacza. Chyba niepotrzebnie wywalili nad mapą operacyjną wielkimi literami: BERLIN. Po nim, jak zwykle, zabierał głos meteorolog, choć Breakingridge właściwie już zdmuchnął mu wiatr spod żagli, no i oczywiście prima persona odpraw — oficer intelligence. Kiedy ten stawał przed mapą, na sali zapadała cisza. Tym razem wyjątkowa. Wielu ludziom z dowództwa armii i wyżej zależało, aby jutrzejsza impreza wypadła okazale. Stolica Rzeszy Niemieckiej. Szklana góra nie do zdobycia za dnia. Odczarowana przez 8 Armię po raz pierwszy w marcu. — Główne siły niemieckiego lotnictwa myśliwskiego — mówił oficer wywiadu — skoncentrowane są w południowym pasie Holandii, Belgii oraz północnej Francji. Zadaniem ich jest niedopuszczenie formacji bombowych nad obszar Zagłębia Ruhry, przechwycenie ich na przedpolu i rozproszenie; siły te zostaną związane przez grupy naszej armii, które zaatakują leżące tam cele. Taka jest stała dyslokacja obrony nieprzyjaciela. Ale jutro 20 kwietnia, dzień urodzin Hitlera. Niemcy z pewnością liczą się z jakimś spektakularnym przedsięwzięciem z naszej strony, wymierzonym przeciwko ich stolicy. Jak rozłożą swe siły, dowiecie się dopiero na miejscu... Na interesującym was kursie będzie możliwa konfrontacja z lokalnymi siłami wspartymi jednostkami nie zaangażowanymi w osłonie własnego obszaru powietrznego oraz z wydzielonymi siłami osłony Berlina... Ale z równym powodzeniem możecie osiągnąć cel bez przeszkód, jutro wszystko będzie możliwe. Otrzymaliśmy informacje o wzmocnieniu lotnictwa myśliwskiego przeciwnika w pasie Wysp Fryzyjskich. Jednostki te zostaną związane jeszcze przed naszym przelotem przez eskadry YB-40. Ale powolność tych maszyn zmusiłaby formację do zwolnienia prędkości, więc rozumiecie... Tyle ode mnie. Thank you and good luck! Start jutro rano godzina dziewiąta zero zero. Samoloty zapalały silniki w sekundowych odstępach. Pierwsze zawirowały śmigła Liberatora dowódcy eskadry „Blue Bird” Jima Gerkina, natępnie Clema Covala, Natana Bedforda, Eda Orlovsky’ego, Peta Suvorova, Mela Dunbara, Jean Lautreca, na końcu zadrżał jedyny Boeing w eskadrze — Bena Hagerty’ego. Małą lukę w tym porządku zrobił Nat i oczywiście Ben. Ten zapala zawsze ostatni, i to nie dlatego, że maszyna jego stoi na krańcu dispersalu. Dowożenie załóg zaczyna się od drugiego końca, bo Bem musi naj- pierw pooglądać swój statek jak dżokej konia przed gonitwą, pokopać w pneumatyki, czy wytrzymają lądowanie — lądowanie, on nigdy nie wątpi w swój szczęśliwy powrót; pobębnić po brzuchu swego pękatego B-17G, to ptaszydło o czterech zaprzęgach gwiazdowych Wrighta Cyclone po tysiąc dwieście kobył każdy i pokazać mu, kto tu jest panem; podobną zabawę odstawia w kabinie i dopiero potem włącza silniki — taki jest Ben. Gerkio rzucił okiem na gondolę Nata. Niepotrzebnie to robił, bo wszystko było w porządku. Całkowicie w porządku! — wymachał ręką Nat i dosunął silnikom gazu. Chłopcy z obsługi naziemnej podnieśli kciuki do góry: good luck! Jednemu pęd powietrza zdmuchnął czapkę z głowy i zaniósł ją pod kołującą po perimetrze eskadrę Franka Denisona. Czapka wprasowała się w bieżniki koła samolotu Franka i obracając się wraz z kołem wywijała śmiesznie wystającym daszkiem. Dobry znak czy zły? Frank ma dużo szczęścia. W ostatnich miesiącach stracił tylko dwie załogi — dokładnie tyle co zębów w pewnej głupiej sprawie z Edem Orlowskym. Sprawa była rzeczywiście głupia i niewarta funta kłaków: poszło o Betsy, tę fryzjerską piękność z Norwich. .Normalnie w Stanach nikt by za tego pudla nie dał więcej, jak kolację w drugorzędnej restauracji. Ale tu nie Stany i w ogóle nic w tej cholernej Anglii nie jest normalne. Więc kiedy pokazali się z rozkwaszonymi nosami, rozstanie, przy ich temperamentach, stało się nieuniknione. Ciekawa rzecz z tą dwójką: na lotnisku, w messie nie znają się. Jadąc do miasta, wracając, nie wsiądą do tego samego autobusu. Ale kiedy maszyna Eda nie wróciła pewnego razu na czas, Frank nie wyszedł z operation, dopóki Coastal Command nie zameldowała o wyłowieniu jego załogi zdrowej i całej. A potem znowu przestał dla niego istnieć. Kobiety wywierają wpływ na mężczyzn, często destrukcyjny. Sprawa humorów Clema z okresu przełomu roku wyklarowała się podczas jego urlopu w domu, choć wcale nie na korzyć: wrócił z obrączką na palcu i od tego czasu liczy misje, jakie mu zostały do przejścia do jakiejś służby na lądzie. Liczy po cichu, lecz roz- terka wyłazi z niego jak szydło z worka. Nie jest to dobre dla Cierna. Mężczyźni w mundurach powinni być wolni. Kobieta to śmierć ich niefrasobliwości, tak niezbędnej w walce. Dwadzieścia pięć misji bojowych. Dwadzieścia pięć zagrywek va banque całym sobą. Dwadzieścia pięć zawieszeń na znaku zapytania. Tylko dwadzieścia pięć, a potem... darlimg, cały świat twój! Ciem naturalnie jest Clemem. „Mówisz, że to już moja dziewiętnasta kolejka? Popatrz, popatrz, jak to zleciało; będzie nam tego cholernie brak, nie sądzisz?” Nikogo na ten ton nie nabierze, bo widać z daleka, że zamieszkała w nim baba. Bo się zatracił i nie widzi, że kiedy to omamienie, ta fascynacja, jaką one zaczarowują człowieka, ślepota, jaką mu zadają, opadnie, ujrzy w niej tylko dupę, a on sam obudzi się piecuchem. Ciem, jak się z tego nie wygrzebie, będzie przegrany. Przegrany jest każdy, kto zaczyna liczyć. Dwadzieścia pięć to duża liczba dla rachmistrzów opętanych babą — powiedział mu w oczy Ben i chyba źle zrobił, bo Ciem odciął się od wszystkich jeszcze bardziej. Jest to skutek poważnego brania kobiety. Chcesz zachować lekkość w sobie, gwizdać na świat, kochaj, lecz nie zakochuj się. Bierz rozkosz, dawaj rozkosz. Sto za sto — doskonała wymiana, i kwita. „Rozkosz jako filozofia życia została wyklęta przez Kościół, ponieważ okazała się niebezpieczną konkurentką. Epikureizm, hedonizm, arystypizm, lukrecjonizm — Ben jest cholernie oczytany — uznające rozkosz za najwyższe dobro zrodzone zostały z Diabła, powiedział Kościół, i dlatego zepchnął ją w ciemność. Ale Amerykanie są wolnymi ludźmi i nie muszą słuchać tych bredni”. Tak twierdzi Ben i tak postępuje. Przyjemnie jest patrzeć na tego przystojniaka z Beverly Hills, który latanie z bombami przełożył nad pulchne sikoreczki z Twentieth Century Fox. Bardzo przyjemnie. To samo, co z Clemem, dzieje się z Natem, tyle że w inną stronę. Chłopak nie rozumie, że pewnych rzeczy nie da się odłożyć na później, bez szkody dla zdrowia. Nat powinien to zrobić. Dwadzieścia lat to najwyższa pora. Zrobić, dopóki chodzi po ziemi. Bo chodzić po ziemi to naprawdę cudowna rzecz! Liberator Gerkina nabierał prędkości na runwayu, jego miejsce na linii startu zajął Clem Coval, w tyle za nim kołowały pozostałe maszyny eskadry. Była dziewiąta zero cztery, jak Coval usłyszał z wieży kontrolnej: — Bungay do Blue Bird Two, możesz startować, out! Mechanik siedzący między pilotami skinął głową: wszystko w porządku, Ciem. Tym samym ruchem potwierdził to strzelec pokładowy Sonny Diamond, przycupnięty za ich plecami. Sonny podczas startu nigdy nie usiedział w swoim gnieździe na górze; najlepszy pokerzysta eskadry nie może w tak ważnej chwili być biernym kibicem. Dziesiątki zegarków nie zegarków na tablicy rozdzielczej, strzałek drgających raz w tę, raz w tamtą stronę, pnących się po słupku, to opadających, wymagało jego oka. Maszyna nie mogła wystartować bez jego sakramentalnego: „Off we go, Ciem!” Bez tego ta ciężka krowa, miast rozgalopować się jak szalona, zagłuszyć rykiem całe Bungay, przerazić swą mocą tę wyspę i strzelić świecą w niebo, może wywinęłaby kozła poza progiem runwayu, jak zrobiły to już inne maszyny. Nie, Sonny musiał dopilnować tańca tych nerwowych instrumencików, wsłuchać się w rytm cylindrów, czy aby grają jak należy, odliczyć jardy ubywającego betonu pod pneumatykami i wpatrywać się w szybko, coraz szybciej zbliżającą się zieloność, tę śmierć dla zbyt ociężałych sztuk, i kiedy wszystkim na świecie zdawałoby się, że fajerwerk jest nieuchronny, syknąć Clemowi w ucho: „I-i-i... hop!” Okutany w kominiarkę, zaciśnięty na grdyce laryngofonem, zamieniony w czujnik rejestrujący z największą uwagą wstrząsy przenoszone przez podwozie na tę rozpędzoną bombę, Ciem i tak tego nie słyszał. Ale to nieważne, nie potrzebował słyszeć. Nie z powodu ryku tych pięciu tysięcy koni, jakiego by nie przekrzyczał Pan objawiający się Mojżeszowi na górze Synaj: ważny był jego, Sonnyego, pokerowy spokój, pewność wygranej jeszcze przed rozdaniem kart przenoszona na ręce i oczy Cierna — to się liczyło. — Off we go, Ciem! Sonny przymknął swoje tygrysie oczy i czuł, jak Ciem zwalnia hamulce i naciska na dźwignię gazu; jak podcięte smoki katapultują statek z bezruchu i wyciskając z siebie flaki gnają go na łeb, na szyję po runwayu; jak tuż przed tą zielonością, na ostatnich calach betonu Ciem bierze wolant na siebie i jednym ruchem uspokaja drżenia; jak potem charczy w interphonie: — Podwozie!, jak klapy trzaskają o podbrzusze, statek kładzie się na lewy płat i zataczając łagodny krąg nad lotniskiem wzbija się w górę już uwolniony od praw Ziemi, nie podlegający jej mocom, nie bojący się więcej jej upiorów; jak rozwija skrzydła w swoim żywiole, pnie się wyżej i wyżej, a on czarny Sonny z Alabamy, spogląda w dół i jak niewolnik, co zerwał łańcuchy, woła: „Hej ty, ważniacka!” Odtąd jego obecność za plecami Cierna nie była już potrzebna. Dalej następowało nastawianie mocy wznoszenia, dopalanie papierosów, zapinanie masek tlenowych, sentymentalne, nowicjuszy, zerkanie w dół i — jak już dwadzieścia przeklętych razy, od początku do zasranego końca to samo. Pobiegł na górę do swej wieży strzeleckiej, wyciągnął nogi na bębny z amunicją i robiąc znak krzyża amuletem szczęścia na enkaemie, na czole, ustach, piersi, brzuchu za każdym razem powtarzał: God bless me! God bless me! God bless me! Blue Bird One Gerkina, zataczając kręgi nad lotniskiem, nabierał wysokości. W tyle za nim wzbijały się po tym samym torze liberatory Cierna Covala, Eda Orlowsky’ego, Peta Suvorova, Mela Dunbara, Jean Lautreca; z rozbiegu urywał się Boeing Bena Hagerty’ego. Cała eskadra znalazła się w powietrzu. Runway, baraki mieszkalne, kwadratowa buda z operation z przylegającą messą, wieża kontrolna i kręte pasmo bystrej Wavney — podobno przed postawieniem lotniska bardzo rybnej, tak mówią miejscowi farmerzy — stawały się coraz mniejsze. Ten płaski prostokąt nieco na wschód od lustrzanych szyb wieży kontrolnej to kantyna, a strzelisty ostrobok, już za perimetrem lotniska, to kościółek siedem razy starszy od historii Stanów. Na dole pozostawało Bungay. Ze swoimi bielonymi domami krytymi trzciną jak za dawnych czasów albo klinkierową dachówką z idealnie płaskimi polami pomalowanymi młodą lawendą, koniczyną i trawą. Pola te w tym roku ani chyba w przyszłym jeszcze nie wydadzą owoców, nie będą karmić ludzi, bo płaskość brzucha tej ziemi, ciągnąca się nieprzerwanie do walijskich i szkockich gór, poszatkowana została betonowymi pasami startowy mi, drogami dojazdowymi, zasiedlona blaszanymi barakami, składowiskami bomb, paliwa, tysiącami bombowców. Malejące figury zastygłe w bezruchu na podwórzach i polach z zadartymi w górę głowami to mieszkańcy tej ziemi. Złamana figura na stopniach kościółka to wikary modlący się o szczęśliwy powrót załóg, o zbawienie wieczne dla tych, co nie wrócą, o rozgrzeszenie za śmierć, którą dzisiaj zrzucą na tysiące domostw wroga, jednakowo miłych Bogu jak cały rodzaj ludzki. Ten placek pacnięty na progu jednego z biało-czerwonych klocków mieniących się w słońcu, nie figura a placek, to stary Bullock, już półgłuchy i ślepawy, który podczas startu eskadry gotuje się na śmierć. Siedemdziesiąt lat temu pokazała się niedaleko Bungay pierwsza lokomotywa parowa. „To jest znak — orzekł wtedy proroczo Bullock. — Dany przez Pana o zbliżaniu się Sądu Ostatecznego. Zaś teraz te smoki latające...” Ho, ho, Bullock woli siedzieć jak trusia i nie podnosić głowy. Nie brak tam również figurek klnących tę masę latającego dynamitu, zakłócającego ich poranną cup of tea i popołudniową drzemkę, jak i serc gotowych przestać bić, jeśliby tym mogły uchronić od złego chłopców w samolotach. Kropeczka przed prostokątem, wyróżniającym się spośród mundurowej jednakowości baraków, to czarna kantyniarka Scarlet. Jest to jej stały punkt obserwacyjny podczas startu eskadry, niezmienny jak bieguny Ziemi. Kiedy nadejdzie czas powrotu, Scarlet przeniesie się do sali operation i będzie siedzieć na wprost tablicy z nazwiskami załóg, dopóki oficer dyżurny nie powie: — Sorry, Scar, to już wszystko. — Potem zacznie kolędować po barakach z butelką czegoś mocnego. Wołając od drzwi: — Cześć, wymoczki! Nie było was ledwie parę godzin, a wyglądacie jak nie wiadomo co! — wymyślać będzie chłopakom. Ale w sercu ma coś innego. Jadąc z nim kiedyś do miasta, monologowała: — Rozumiem facetów, którzy dali się w to wciągnąć, chociaż nie musieli, bo rozumiem marzycieli. Oglądając to w kinie — rzecz jest cholernie fotogeniczna — może omamić. Ale po tej stronie wody, kiedy się ją tyle razy już przepłynęło...” Kobiety mają przeczucie. Wy drwicie sobie z tego, nie wiedząc, jak rzadko się mylimy. Jim — wczepiła się w niego — twoja eskadra ma strasznego pecha, a ty... Na ciebie czatuje coś złego, ja to czuję i błagam, usłuchaj twego starego! Wtedy on, człowiek z rasistowskiego establishmentu Środkowego Południa, przygarnął ją do siebie jak najdroższą kobietę, ręka sama, bez uzgodnienia tego z myślami przywarła do jej piersi, z niej — kierowana mocą niezależną od jego woli — zsunęła się po uległym brzuchu do ukrytej w głębinie włosów gorącej wilgoci. Najwyższym wysiłkiem woli cofnął rękę i w szamotaninie skłóconych myśli powrócili na lotnisko. Ona, że przegrała, bo wzgardzona przez kolor skóry; on, że zrobił dwa kroki za dużo i jeden za mało, bo stamtąd, gdzie był, nie ma już odwrotu z żadną kobietą, a z nią szczególnie. Następnego wieczoru odczekał na wracającą samotnie do baraku i wręczył jej — zaskoczył ją tym jeszcze bardziej niż w samochodzie — bukiet najpiękniejszych róż świata. Nie mówiąc nic specjalnego, nie tłumacząc się z niczego odprowadził ją pod drzwi i na pożegnanie ucałował jej ręce. A jeszcze przedtem wpisał do swego osobistego pamiętnika: „Kiedy ta upiorna rzecz się skończy, jest moją wolą, aby wypłacono anonimowo sto tysięcy dolarów Miss Scarlett O’Hara, kantyniarce z mojej eskadry. Do zobaczenia za osiem godzin, Bungay!” Po osiągnięciu nakazanej wysokości Coval wyregulował prędkość i nastawił dźwignię gazu na moc przelotową. Wielkie silniki bombowca pracowały równomiernie pozostawiając za sobą błękitne smugi spalin. W całym polu widzenia, jak okiem sięgnąć, na lewo i prawo płynęły na różnych wysokościach setki czteromotorowych Liberatorów i Boeingów. Dziesięć tysięcy stóp niżej uciekały do tyłu przycupnięte na nierównym brzegu wyspy siatki Great Yarmouth i Lawestoft; eskadra wyleciała nad morze. W intercomie zgłosiły się wieże strzeleckie. — Kapitanie, możemy? — Przestrzeń pod samolotem była wolna. Na błękitnozielonkawej gładkiej płachcie morza nie rysował się ślad żadnego statku. Coval pozwolił na przestrzelanie broni pokładowej, próba taka dobrze działa na nerwy. — Blue Bird leader do eskadry! — odezwał się w minutę później Gerkin. — Zbliżamy się do punktu koncentracji, uwaga! — Kończyć zabawę — rozkazał Coval i zameldował się w swojej kolejności. Postrzępiony brzeg wyspy pozostał w tyle wraz z ostatnimi cumulusami, wiszącymi na niższych wysokościach, przed formacją rozsypała się czystość wypełniona oślepiającą kulą słońca. Z zachodu, północy i południa, z setek lotnisk zlatywały się na koncentrację związki bombowców. Eskadrami tworzyły kliny, skrzydłami szachownice, grupami — nieprzejrzane stada konstrukcji podobnych do przedpotopowych gadów płynących w powietrzu. O godzinie dziesiątej dowódca formacji, generał Cummings, podał ostatni rozkaz przed ciszą radiową. Dwa tysiące dwieście czteromotorowych olbrzymów zasnuwało niebo mlecznymi smugami skondensowanego powietrza — obraz, jakiego świat jeszcze nie widział. Nieprawdopo- dobne, aby stworzony rękami człowieka. Poruszający się na bezkresnym płótnie przestworzy, wstrząsający Niebem i Ziemią. Żywy obraz nieograniczoności geniuszu ludzkiego. Chwała człowieczego rozumu, wielkości, odwagi. I szaleństwa. Pół godziny później czołówkę formacji minęły związki szybkich myśliwców, chwilę po nich zamigotała odblaskami słońca chmara dwukadłubowych Lightningów lecących przeciwko lotniskom na Wyspach Fryzyjskich; za nimi pognała część osłony myśliwskiej. Rick McCrocklin wrócił z przeglądu komory bombowej — swego miejsca działania nad celem. Rzędy bomb burzących przekładane bombami zapalającymi czekały na naciśnięcie zwalniacza. Do chwili nawiązania kontaktu z myśliwcami wroga będzie siedział przy swoim pulpicie, kołatał po strzelcach pokładowych, nudzących się tak samo jak on, i myśleć będzie. O różnych sprawach. Nawigator jest figurą w załodze dopiero, gdy maszyna dostanie w nos i zdana na własne siły, musi szukać drogi do domu. Podczas lotu w formacji może notować w logu rozkazy, wpisywać swoje obserwacje, może kiwać palcem w bucie, myśleć o dziewczynie, o rozróbie z kolegami; lecąc za jasnego dnia w takiej masie nic innego nie pozostaje mu do roboty. Linia przeciągnięta na mapie biegła dwanaście minut na północ od Helgolandu. Oznacza to, że formacja wejdzie w ląd pomiędzy Bremą a Hamburgiem. Rick znał to hanzeatyckie miasteczko. Poznał je w najgorętszym dniu swego życia. Włączył mały odbiornik radiowy. Hamburg ostrzegał: „Achtung, Achtung! Achtung, Achtung!” — wołał matowy głos speakera. Rick przekręcił gałką na Kolonię: „Wielkie formacje amerykańskich bandytów powietrznych, nadlatujące z kierunku Brukseli...” Luksemburg, Hanower, Kolonia, Diisseldorf, Frankfurt nad Menem, Monachium wywoływały to samo, co Hamburg; Norymberga popędzała mieszkańców do szukania ratunku w schronach przeciwlotniczych, jakiej stacji nie dotknął, zewsząd wołano „Achtung!” — 8 Armia godnie obchodzi urodziny tego skurwysyna! Przejechał gałką na Paryż. „Parle moi d’amour...” — popłynęło z głośnika. Ach, Paryż! — uśmiechnął się Rick — cała przeklęta Europa „Achtung!”, a Paryż o miłości. Jakie to wszystko nie w tę stronę: Hitler chce władać światem. Japończycy pragną władać światem. Amerykanie, Anglicy, Rosjanie chcą władać światem. A gówno im. Światem powinni władać paryżanie! Tak roztańczonego ciała nie widziano jeszcze w Mobile: szyja długa jak u żyrafy owinięta wieńcem kruczych wyprostowanych włosów, piersi — widząc ją, tylko z tyłu, Soniny wyobrażał sobie te szpikulce dziurawiące na wylot mosiężną blachę lady, biodra — tych wyobrażać sobie nie potrzebował: dwie półkule wyklepane z czarnego marmuru, posadzone na stołku barowym, wypinały się prowokacyjnie spod sukna spódnicy w ślepia tej całej zafascynowanej hołoty. Zerwać z nich tę zasłonkę, położyć między nie rękę i jechać po tym torze niżej i niżej... — Wypijemy, miodziku? Stawiam ja, Sonny! A ciało wzgardliwie, nie zaszczycając go spojrzeniem: — Spieprzaj, szczylu! Po prostu spieprzaj — powiedziano! I szczylu... Normalnie Sonny pokazałby właścicielce ciała, z kim ma przyjemność. Ale z nią nic nie było normalne od samego początku. Nienormalna była jej obecność w spelunie Długiego Dyla, gdzie drobne rachunki regulowano nożem, jej zapatrzenie w pół tuzina opróżnionych dwuuncjówek, jej nieobecność w tym królewskim ciele; całkowicie zwariowany był dalszy ciąg tej nocy: rzuciła na ladę duży papierek i nie biorąc reszty wykołysała się na ulicę mając w swej — Chryste, jakiej! — dupci ćmy skradające się za nią, nie bacząc na śmierdzieli węszących za jej torebką. Idąc w ten sposób dotarła do portu i tam najnormalniej w świecie dała nura w ciemną toń. Taki był początek z Haną. Są kobiety warte wszystkiego za jedną noc. Ale kiedy się ją przeżyje, uciekać od nich trzeba na kraj świata. Są kobiety, przed którymi nie ma schronienia. Te są warte więcej niż życie. She is the hot, hot Hana From Alabama, She is the sweetest thing in town. She’s done it last night And the night before, Because... — Hej, Sonny, przestań wyć! — włączył się w interphone głos Covala. Clem ma dzisiaj swój słaby dzień, Sonny dałby za to głowę. Gdy się z kimś przerobi dwadzieścia kolejek, zna się go jak siebie. Nat jest również nie w formie; ten intelligence niepotrzebnie miał dzisiaj taką uroczystą minę, niektórzy słabo to znoszą. Tego przyjemniaczka warto by raz zabrać na taką rundkę i pokazać mu na żywo, jak wygląda jego: „...na interesującym was kursie możecie spotkać się z..” i to jego wypolerowane na glanc: „thank you and good luck!” — facet ma nerw! Dwadzieścia razy to samo do tyłu siedział w tej blaszance Ciem i Don Drennan; Rick i pozostali z załogi doszli później. Ciem siedział w fotelu co-pilota, Don żył tym samym, co dziś: kompresją, zasilaniem, smarowaniem — tymi rzeczami. Z chłopców, którzy zaczynali wówczas w eskadrze, pozostał Jim i... właściwie nikt więcej: Een, Pet, Mel i Jean przybyli później, Ed wskoczył w miejsce po Sunderlandach, ostatni dołączył Nat Dużo się w tym czasie zmieniło. Jedni ubyli, inni przybyli, normalna rzecz na wojnie. Ale to wszystko nic. Wczoraj Don Drennan swoją niedźwiedzią łapą pacnął w mieście konstabla. Anglicy, jak ten pacnięty przyjdzie do siebie, nie mogą go nie odnaleźć, bo drugiego takiego jak Don nie ma na lotniskach wokół Norwich. Będzie zabawa! Osłonie myśliwskiej pozostało paliwa tylko na drogę powrotną; „good luck” wykołysała skrzydłami i zawróciła do baz. Odtąd bombowce będą zdane na własne siły. Na południowy wschód od czoła formacji walczyły YB-40 — te zbrojownie latające, które ze względu na mniejszą prędkość wystartowały wcześniej. Z widocznej już linii lądu, baterie zenitówek otworzyły ogień zaporowy. Prawe skrzydło formacji zbliżało się do szerokiego ujścia Wezery z płonącą Bremą, lewe — do zasnutego płomieniami Hamburga, obydwa miasta atakowane były ubiegłej nocy przez Lotnictwo Królewskie. Był to dwunasty masowy — po więcej niż tysiąc bombowców na raz — atak na te miasta. Wyglądały z tej wysokości jak gigantyczne, ziejące ogniem i lawą wulkany. Eskadry wydusiły z silników najwyższy pułap. Jeszcze minuta i... ląd. Pięćset mil — cała wieczność lądu, artylerii i messów. Z czoła formacji doszła plątanina angielskich i niemieckich komend. Rozpoczęło się! Gerkin sprawdził stan maszyn. Blue Bird Two Covala, Three — Nata Bedforda, Four — Eda Orlowsky’ego, Five — Peta Suvorova, Six — Mela Dunbara, Seven — Jean Lautreca wzięły strefę ognia zaporowego artylerii bez uszkodzeń; Blue Bird Eight, Hagerty’ego, który musiał pokluczyć między pękającymi granatami i został trochę w tyle, zgłosił „drobne kłopoty z tlenem” — nic poważnego, uspokoił go Ben astmatycznym głosem, jak podczas tych kłopotów bywa, i dociągnął do eskadry. Cała grupa nie miała tyle szczęścia: jedna z maszyn 562 eskadry lecącej w zbyt ścisłym klinie, trafiona w zbiorniki paliwa, eksplodowała i pociągnęła za sobą dwie inne. Nie zostawili sobie miejsca na manewr, i stało się. Ogień poza zaporą zmalał, grupy przetasowały się w szyk obronny i uformowały romby. Odstępy między samolotami zmalały. Blue Bird Two Covala zajął pozycję za Gerkinem, w tyle za, sobą miał Suvorova, poniżej Lautreca; pozostałe maszyny eskadry ryglowały dostęp do środka szyku. Somny, siedzący w wieży strzeleckiej nad kabiną pilota, ponad grzbietem samolotu, miał niczym nie ograniczone pole obserwacyjne. Gdyby to była wycieczka krajoznawcza, mógłby zabawiać się w cicerone i mówić: Jak okiem sięgnąć, proszę państwa, widzimy samoloty, samoloty, samoloty, samoloty, samoloty, samoloty, samoloty, samoloty, samoloty nad nami, pod nami, ze wszystkich stron samoloty. Te obłoczki prychające czerwienią to kwiaty rzucane nam pod stopy przez niegościnnych gospodarzy tej ziemi, a otchłań jasności wysoko nad naszymi głowami, ten otwarty piec martenowski, wlewający się nam w oczy, to jaskinia, siedlisko bandytów. Ale proszę się nie obawiać i zachować spokój, bo to w tej chwili najważniejsze. Słyszę pytania, co się stanie z pasażerami, którzy pośród tego kwiecia muszą wysiadać? Trzy palce na serce, że nikomu nie grozi pozostanie w powietrzu na zawsze... Są jeszcze pytania?... Nie ma?... Wobec tego przechodzę do szczegółów technicznych naszej karawany. Otóż każdy pojazd uzbrojony jest w trzynaście półcalowych enkaemów plujących po tysiąc dwieście pocisków na minutę. Jeśli kto wątpi w siłę naszej obrony, niech sobie pomnoży trzynaście razy tysiąc dwieście razy pięćdziesiąt, bo tyle pojazdów liczy nasza część karawany, a poczuje się pewniej. Idę dalej: Od tej chwili aż do celu podróży, i całą drogę powrotną, poruszać się będziemy zwartą pięścią, jeżem — fachowcy nazywają ten szyk rombem. Żeby się dostać do jego wnętrza, trzeba przesmyknąć się przez system wielowarstwowego ognia zaporowego z ponad pięciuset enkaemów, w jakie nasz romb jest uzbrojony, a to niełatwa sztuka. Niech więc pasażerowie odbywający swój dziewiczy rejs nabiorą ufności do siebie i w swoich doświadczonych kolegów. Co proszę? Co dzieje się z dolnopłatem B-17G? Tym nie nadążającym za karawaną? Jest to pojazd porucznika Bena Hagerty, początkującego artysty filmowego, absolwenta Main University, syna Beniamina Hagerty z Austin, Texas, tego potentata naftowego. Dlaczego nie nadąża? Hm... — Ben, jak państwo słyszeli, zgłosił kłopoty z dopływem tlenu, stąd ten astmatyczny głos. Kłopoty te powinien szybko usunąć, bo pojazdy nasze wyposażone są — oprócz systemu centralnego — w butle zapasowe. Ale on również nie nadąża za nami, a oznacza to, jak się na tym znam, nawalankę jego zaprzęgów; wyobrażam sobie, jak jego mechanik teraz dwoi się i troi. Gdybym był na miejscu Bena, wziąłbym ogon pod siebie i pruł do stajni, dopóki z otchłani jasności nad nami nie wyskoczą bandyci. Ale on tego nie zrobi. Zrobiłby to każdy inny, on jednak będzie ciągnął dalej, bo na zwinięcie żagli nie pozwoli mu jego teksaski fason. Kurewski fason! Stawiam wniosek do dowództwa armii. Upraszam się o ucho prezy- denta Stanów Zjednoczonych. Odwołuję się do gubernatora mego stanu, tego sukinsyna-rasisty, o poparcie mego wniosku odnoszącego się głównie do białych, a więc jego wyborców, zabraniającego kierowania się w powietrzu fasonem. Nie bądź głupi, Ben! Zostaw to kombinatorom, co tę rzecz namotali, a teraz załatwiają ją naszymi rękami; tu nie ma miejsca na twój fason. Zawracaj! Zaczynasz odstawać od szyku. Niedługo pozostaniesz jak ten palec, a wtedy... — Zostawmy czarnowidztwo, bo oto kończą obrzucać nas kwiatkami, trasa staje się czysta — za czysta, aby była prawdziwa, trzydzieści tysięcy stóp pod nami rozpościera się... Gwiżdżmy na koloryt tej pieprzonej ziemi i uwagę skupmy na rozżarzonej kuli nad naszymi głowami, skąd lada sekunda... — Już są! Te dwa messerschmitty BS 109 G pikujące na prawe skrzydło szyku możemy sobie darować, to dywersja. Markują atak, żeby oczy nasze ściągnąć na siebie — stary kawał. Ich taktyka jest wciąż taka sama: dywersanci z odsłonecznej, atak trójkami z jądra słońca, i tak wkoło; jest to mniej straszne niż wygląda, bo jak długo trzymamy się kupy, tworzymy zamknięty ze wszystkich stron warowny fort, latającą karuzelę, do wnętrza której niełatwo się dorwać. Mówię to w związku z Benem, który nie usłuchał rady Jima i nie zawrócił jak Nat. Powinien był zawracać. Zmontować z innymi uszkodzonymi maszynami obronę i kursem zachodnim — przez Holandię, Belgię byłby w dwie godziny w Bungay. Mógłby również tą samą drogą — na północ i morzem, ale przy niesprawnym silnikach grozi mu wodowanie, a tego nie życzę najgorszemu wrogowi. Tak więc pozostaje nam straszna rzecz: zostawić go swemu losowi. Patrzeć, jak dobywa resztek sił. Jak wiedząc, co go czeka, nie zawraca, bo może kiedyś w przyszłości tata, mama, znajomi, jakaś dupa, na którą akurat nie zaskoczył, spojrzeliby na niego krzywo, plunęli mu w oczy, że kiedy inni... Świadomość potwór. Najgorszy z punktów odniesienia. Noszący w zarodku śmierć jedynego, co niezastąpione. Ja, Sonny Diamond z Mobile, Alabama, najczarniejszego ze stanów Ameryki, stanu — macochy dla swoich czarnych dzieci protestuję przeciwko samopoświęceniu w imię fasonu. Potępiam je jako formę żerowania cwaniaków na szlachetnych, niegodną takiego faceta jak ty. Zawracaj! Czekają na ciebie piękne kobiety, epikureizm, hedonizm, artystypizm, o których nam prawiłeś. A kiedy wystawisz swoją kandydaturę na prezydenta, zmobilizuję wszystkich czarnych, aby głosowali na ciebie. — Może mnie ktoś spytać, co wobec tego robię w tym autobusie? Odpowiadam: Siedzę sobie przy tej maszynce i pukam, bo dobrze mi za to płacą. Może mnie ktoś spyta o moje racje, te wyższe. Odpowiem: My, czarni, z bogobojnej i moralizatorskiej Ameryki, ludzie traktowani w rodzinnym kraju jak podludzie, obywatele bez praw obywatelskich mamy w dupie tę wojnę, która nie jest wojną o nasze prawa. Jeśli padnie pytanie, dlaczego w tym układzie nie dam nogi, odpowiem: Bo po raz pierwszy w życiu czuję się równym człowiekiem. Bo biali, wyrwani z domowych warunków, okazują się fantastycznymi chłopakami, traktują mnie jak jednego ze swoich, polegają na mnie, są moimi kumplami. A my, czarni, nie zostawiamy kumpli w potrzebie. Dlatego jeszcze raz błagam cię, Ben, zawracaj. Ben!... — Boże drogi, patrz na tego wariata! Uciekaj, Ben! W prawo!!! Jak to się stało? Jeden z silników wysiadł Benowi na zaporze artyleryjskiej przy wchodzeniu w ląd. Ale B-17G może z powodzeniem utrzymać prędkość przelotową formacji na trzech silnikach, nawet na dwóch doleci do celu i wróci, przy zwolnionej prędkości naturalnie. Ben panował nad sytuacją — tak mówił: „Paliwo odcięte od uszkodzonego, ciśnienie okay, smarowanie... Nie martwcie się nami! Tyle bardziej kulawych krów wlecze się do celu, a poza tym — śmiał się — inteligentniak spisał Jagdluftwaffe już na straty...” I naraz stało się. Jakiś Focke-Wulff sunący w płomieniach — tylko przyglądać się, jak wali pochodnią ku ziemi — naraz poderwał maszynę i samobójczym rzutem staranował go. W przekładańcu samolotów nadlatujących nad cel, zawracających, lecących na różnych wysokościach szybowały w krater Berlina szczątki obydwu maszyn. Żołądek podszedł Covalovi do gardła. Mógłby krzyczeć, plunąć w twarz Boga, który się na to zgadza, strzelić sobie w łeb. Odwrócił głowę, aby jego drugi i Drennan tego nie zauważyli. Jeszcze w uszach miał głuchy jęk Jima i rozkaz rozluźnienia szyku — konieczne w tym piekielnym ogniu artyleryjskim, gdy nagle dwie eksplozje, jedna po drugiej, wstrząsnęły jego samolotem. Kabinę wypełniało lodowate powietrze i smród prochu, w uszach dzwonił huk wybuchu; twarz, ręce, kombinezon oblepiła błyskawicznie marznąca packa... Półprzytomny wydźwignął się z powrotem na fotel, przycisnął zerwaną maskę tlenową, zaciski laryngofonu. — Jeszcze nie wiem, Leader... Oberwaliśmy... Cholernie mocno... — odpowiedział oszołomiony na pytania o stan załogi i maszyny. A więc kropnęło między lewe silniki, w kabinę i chyba w wieżę Sonny’ego — uprzytomnił sobie, co się stało. — Mnie wyrwało z pasów, cholernie kropnęło. Czy jestem cały? Spojrzał machinalnie w prawo, gdzie siedzi jego drugi — gdzie siedział... A za plecami w chwili eksplozji stał Drennan... Zacisnął szczęki, żeby nie zwymiotować w bezgłową kukłę czerwonego mięsa wciśniętą w żelastwo fotela... — Wyrzucaj bomby, Rick — krzyknął histerycznie w interphone. — Bomby i zobacz, co z Sonnym! Drennan!... Don!... Z rozerwanego kołnierza skrajnego lewego silnika wyzierały strzaskane cylindry, drugi z bliźniaków dusił się czarnym dymem. Koniec! Jeszcze sekunda, dwie... Od tablicy rozdzielczej z wyłącznikiem dopływu paliwa dzieliło go piętnaście cali — tylko podniesienie dłoni, ale nie był w stanie oderwać rąk od wolanta: w system łączności między mózgiem a rękami wdarł się klin. Nie do wyrwania. Sekunda, dwie... Może tylko pół... — goniły porażone myśli. — Odcinaj paliwo! — usłyszał za sobą. — Paliwo, iskrowniki, kładź statek na prawe skrzydło! To nie był głos Drennana, to był on sam. To jego wielkie łapy wyszarpywały z fotela zastygły wór mięsa, odcinały dopływ paliwa, wyłączały iskrowniki, pchały wolant w prawo. To flegmatyczny Don, Don — popychadło zaprowadzał porządek w jego sparaliżowanym mózgu. A więc Don żyje! Maszyna drgnęła do góry — bomby poszły. A więc interphone działa! Wieża z Sonnym... W Wiscounsin jest teraz wiosna... To później. Jeśli układ zasilania nie został uszkodzony... Jeśli ogień nie przedostanie się do zbiorników... Jeśli... Tu — Drennan stukał paluchem w opadający słupek ciśnienia — mieści się serce maszyny. Co-pilot, Sonny, Mounthill — tym nic już nie pomoże; tylko tu — pukał w szkło. Nie ma w tej chwili na śmiecie nic ważniejszego od tej dźwigienki, co ma zablokować iskrze drogę z zacierającego się silnika do zbiorników paliwa, ruchu opadającej strzałki wysokościomierza, skoku pracujących śmigieł, smarowania, od tego kurewskiego dymu. Jeżeli z tego czarnego świństwa nie strzeli iskra... Boże, miej w swej ppiece te dwa cygara. Jeżeli... To morze płomieni, ten kipiący wulkan pod nami... Tak, Panie, to nasza robota, ale przecież Ty wiesz najlepiej. A za pięć miesięcy żona Cierna... — O Boże Miłosierny! — Drennan zagryzł wargi do krwi, jak drugi silnik, po sekundzie bezdymnego zastanowienia, rozbłysnął czystym ogniem i wraz z płatem oderwał się od kadłuba. Śmiertelnie okaleczony bombowiec położył się gwałtownie dziobem w dół. Drennan objął Cierna swym potężnym ramieniem, i tak spleceni ze sobą, z wytrzeszczonymi z przerażenia oczami, poszybowali piką w paszczę płonącego miasta. W Kwaterze Głównej 8 US Air Force Army obliczano na gorąco wyniki ataku na Berlin. Według dotychczasowych meldunków z grup, sto maszyn należy uznać za stracone na pewno, około dwudziestu uszkodzonych znajduje się jeszcze w powietrzu. Zakładając powrót do baz połowy z nich, oznacza to stratę mniej więcej stu dziesięciu maszyn. Szef Sztabu Operacyjnego generał Holt pogratulował sukcesu dowódcy, generałowi Doolittle. Z wojskowego punktu widzenia sukces niewątpliwy. Posiadający głęboką wymowę polityczną: nie ma celów nieosiągalnych dla sił powietrznych Stanów Zjednoczonych! Prasa potraktuje to oczywiście z innego punktu widzenia. Nie będzie to strategia, polityka, sto dziesięć samolotów, ale strata tysiąca osób personelu latającego. Szef Oddziału Propagandy Armii przygotowuje ripostę. Najpotężniejszy nalot w historii wojny lotniczej. Na centrum administracyjne i przemysłowe wroga rzucono za dnia pół miliona bomb burzących i milion bomb zapalających za cenę niespełna pięciu procent załóg, podczas gdy straty oddziałów lądowych w ataku wynoszą średnio dwadzieścia pięć procent stanu osobowego jednostek. Tak więc atak z powietrza jest najefektywniejszą formą walki w nowoczesnej wojnie. Komentator wojskowy „Washington Daily Mail”, znany ze swej zaciekłej opozycji wobec polityki aliansów prezydenta Roosvelta, skwituje to wydarzenie inaczej. Istotnie — napisze on — była to największa jednorazowa operacja lotnicza w historii tej wojny. Jej praktyczne znaczenie jest jednak znikome — zbombardowaliśmy ruiny, polityczne — żadne. Nie jest bowiem tajemnicą, że myśliwskie lotnictwo wroga, zaangażowane w swej masie na froncie wschodnim, nie jest w stanie obronić swego kraju przed takimi atakami, dla nas zaś to, że jakkolwiek byśmy jeszcze nie spotęgowali naszych operacji powietrznych, nie rzucimy Niemców na kolana. Osiągnąć to można jedynie poprzez zniszczenie ich potężnych armii lądowych, pozostawione beztrosko przez dowództwo alianckich sił zbrojnych Rosjanom. Skutkiem finalnym tego będzie wytworzenie się w świecie całkowicie nowej sytuacji. Chełpimy się potęgą naszego przemysłu lotniczego. W bieżącym roku zakładamy wyprodukowanie ponad stu tysięcy samolotów bojowych, w przyszłym roku jeszcze więcej. Fatalniejszej polityki zbrojeniowej w czasie, gdy wojna wchodzi w swoją końcową fazę, nie można sobie wyobrazić. Wszystkie typy produkowanych obecnie samolotów dobre są na dziś. Na dziś są dobre, jutro to będzie szmelc! Jeżeli nie chcemy popaść w tarapaty, jutro będą nam potrzebne wielkie bombowce transkontynentalne o globalnym zasięgu lotu i dużym udźwigu bomb. Techniczne możliwości wyprodukowania takiego samolotu amerykański przemysł lotniczy już ma. Prezydentowi naszemu, temu niepoprawnemu ewangeliście świata bezkonfliktowego, brakuje jednak politycznej wizji przyszłości. Drogo może zapłacić za to cały nasz naród”. Oficer wywiadu grupy Breakingridge’a miał już wieści z pozostałych dywizjonów. Będąc bliżej ludzi, którzy tę spektakularną operację przeprowadzili, rozumiał ich jak kolega. W eskadrę Gerkina uderzył cios, już drugi z rzędu. — Współczuję ci, Jim — mówił. — Grupa straciła siedem maszyn na pewno, dwie dalsze, według operation, znajdują się jeszcze w powietrzu. Ale nie jest najgorzej: twój Na tan Bedford, ten niezguła, miał przed chwilą minąć Brugię. To niedaleko od morza, nie wolno ci spisywać go jeszcze na straty. Wśród poczty czekała na Jima koperta z załączonym wycinkiem z „Times Picayune” — z samym wycinkiem tylko — o party wyslanej przez panią James Walton Gerkin. Towarzysko udanej, głośnej w mieście. Artykuł poświęcił dużo miejsca obecności wśród gości eks-playboya, komandora Jeffa Sykesa, wsławionego w ochronie konwojów alianckich do Murmańska. Przesyłka była anonimowa. Nie wysłał jej z pewnością Walt ani Airi, ani Jeff, ami sama Marion, ani nikt z rozsądnych ludzi. Ale ktoś ją wysłał, skoro przyszła. WĘZEŁ Domek był parterowy, sklecany z belek i pojedynczej cegły, bez światła, wody bieżącej, ubikacji — zwykła biedniacka chałupa na skraju przemysłowego miasta. Otaczało go parę metrów kwadratowych ziemi ze zwyrodniałymi drzewami owocowymi (ona nazywała to „sadem”), krzaki agrestu i grządki zieleniny. Stary był, po dziadku, ledwie trzymał się kupy — wielki tam dom! Ale ona pisała: das Haus, jak gdyby chodziło o coś rzeczywiście okazałego; że jeszcze w zeszły wtorek — nie w poniedziałek, niedzielę albo środę, lecz dokładnie wtorek, dowodziła — stał Jia swoim miejscu... — Trzysta sześćdziesiąt... Trzysta osiemdziesiąt... Trzysta dziewięćdziesiąt pięć... — liczył wpatrzony w niebo celowniczy karabinu maszynowego, grenadier Fritz Falkenstand. Obok niego siedział w rowie Emil Hradec. Obojętny na bombowce i szrapnele, zabawiający się piaskiem. — Czterysta siedemdziesiąt... Czterysta dziewięćdziesiąt... — liczył niezmordowanie Falkenstand, rad, że tyle godzin siedzą w rowie i nic nie robią. — Już trzecia pięćsetka! Jeszcze nigdy ich tyle nie przeleciało! Herr Unteroffizier, Hradec sypie mi w cholewy piasek... Niech pam mu powie, bo nie wiem co! „...Matki również nie ma. Stało się to w czwartą rocznicę śmierci Gerdy — pisała na pakowym papierze pozostała przy życiu siostra Kalksteina — tej,.którą tak haniebnie przepędziłeś ze swojej szkoły, jak gdyby ci tam przeszkadzała. Bo to nieprawda, co jej zarzucałeś. Przysięgała na wszystkie świętości, że z woźnym nic ją nie łączyło. Z woźnym na pewno nie!... Ale byłeś dla wszystkich bez serca. Dla matki też. Jeszcze z niedzieli na poniedziałek — na zaświadczeniu zgonu władze napisały: środa; bomby spadły godzinę przed północą, więc wtorek, ale z gruzów wyciągnięto ją za dnia i tak napisano — prosiła matkę we śnie o modlitwę za ciebie, choc byłeś dla niej takim niedobrym bratem... I synem też! Od czasu, jak opuściłeś dom, nie napisałeś do matki ani» jednego listu, nawet do kostki mydła toaletowego — twego jedynego prezentu, dołączyłeś tylko pozdrowienia. Teraz pisać do niej możesz na adres: Cmentarz Miejski, Działka Ofiar Nalotów Bombowych, Sektor IVc, grób zbiorowy nr 127. Jak tak dalej pójdzie, zabiją nas wszystkich. Nie boję się śmierci — pisała drobiazgowa i nie oszczędzająca go siostra. — Życie zbrzydło mi, nie widzę już celu ani zresztą ratunku dla nas, więc im prędzej, tym lepiej, byłem tylko nie cierpiała. Ale przedtem chcę, abyś się dowiedział, że odejdę z tego świata z obrzydzeniem do ciebie, ty wyrodny synu i bracie!” — Herr Unteroffizier, niech pan mu zakaże... Przestań! Hradec, bo zobaczysz! „Jestem wyrodnym synem — Kalkstein odpowiadał w myślach siostrze — bo miałem dość matczynego terroru, tarzania się przed Bogiem za każdy kęs chleba, spowiedzi, chodzenia na mszę pod jej nadzorem; bo miałem odwagę plunąć na waszą z piekła rodem trójcę i ułożyć sobie życie według własnego widzimisię; bo winą za twój złamainy kręgosłup obciążasz mnie, nie matkę, która mnie, dziecko jeszcze, przymuszała do dźwigania ciebie, niemowlęcia. Nasłaliście na mnie świątobliwą siostrzyczkę, którą odesłałem wam z powrotem z brzuchem nadmuchanym przez... powtarzam jeszcze raz: zidiociałego woźnego szkoły, i za jej śmierć spowodowaną skrobanką obwiniacie mnie. A ja wam wszystkim — zmarłym i żywym — powiadam: Przyjdzie chwila mego przebudzenia. Otrząsnę się ze strachu, jaki paraliżuje mnie w niebezpieczeństwie, strachu przed Bogiem, piekłem, ludźmi, w jakim mnie wychowałyście, wy przeklęte baby. Wierzę, że przyjdzie ta chwila, kiedy wyprostuję swój krzyż i wszystkim karłom, co mnie otaczają...” — Herr Unteroffizier — szarpnął go za rękaw Falkenstand — niech mu pan... — Hradec! — zdenerwował się Kalkstein. Podarł papier na drobne strzępy i wkopał je obcasem w piasek. Ogień artyleryjski więził ludzi w rowach przeciwlotniczych nieomal do rana. Dzisiaj urodziny führera. Drużyny, w prezencie wodzowi narodu, miały uzbroić teren w tyki przeciwdesantowe — po dziesięć na chłopa, führer stawiał obiad z mięsem i po kwaterce wódki na głowę. Po wykonaniu zadania... Dochodziła czwarta, większość tyk leżała tak jak je przywieziono... Kalkstein zadarł głowę na niebo zasnute mlecznobiałymi sznurami skondensowanego powietrza, na ledwie dostrzegalne gołym okiem watahy bombowców. Czuł się przygnębiony. Nie z powodu siostry — ta jadowita żmija nigdy nie miała dla niego dobrego słowa, ani z powodu śmierci matki: była — nie ma jej, trudno. Nieszczęściem jego byli inni. Należeli do nich oberfeldwebel Heinemann, drepczący mu stale po piętach; Doring z Wolffem, dla których nie istniał jako człowiek, do grona ich mógłby zaliczyć całą kompanię. Być wśród ludzi, a sam — okropne uczucie. Ale trudniejsza do zniesienia była atmosfera wokół niego. Od czasu „teatru z końmi” w oczach wszystkich czytał jedno słowo: tchórz! Oberleutnant Ratzenburg powinien był mu pomóc. „Przenieść pana mogę na... front wschodni! Ma pan siedzieć tu i patrzeć, godzina nasza jest bliska”. — powiedział mu na prośbę o spowodowanie przeniesienia. Siedzieć i patrzeć... A tymczasem wszyscy opluwają go poza plecami, żywa siostra oskarża, zmarła śni się matce i jemu; matkę wzywa do modłów za niego, jego ostrzega przed jakimś lotnikiem — zwariowana sekwencja. Jaki lotnik? W całym pasie obsadzonym przez pułk nie ma nikogo z Luftwaffe... Falkenstand głaskał lufę karabinu maszynowego. Jego marzenie żołnierskie spełniło się: od dzisiaj pełnił funkcję celowniczego. Już nie dźwigał zwykłej flinty, a to cacko. Kosa Hitlera. Tnie jak kosa. Niedługo skończą się zwarte formacje, a wtedy... Nad stanowiska nadlatuje samotny myśliwiec... Ślizga się nad ziemią jak wówczas z końmi, rżnie po ludziach ma lewo i prawo, nic mie może go dosięgnąć, gdy naraz... Tak jest, Herr General Feldmarschal, to ja grenadier pancerny Fritz Falkenstand... Co sobie przy tym myślałem? Zrobiłem to dla führera i Wielkich Niemiec! Orkiestra... Krzyż Rycerski... urlop w domu... szlify unteroffiziera... Nie mógł się tego doczekać. Ławy bombowców uchodziły nad morze, ze wschodu i południa nadlatywały pojedyncze grupy, rozluźniające szyk przed wzięciem ostatniej zapory. Artyleria przeciwlotnicza koncentrowała ogień. Już nie biła wprost, nie grodziła drogi na ślepo, na los szczęścia, skupiała się na wybranych celach. Ale te statki powietrzne były nieczułe na jego broń. Na bombowce uszkodzone, nie dotrzymujące szybkości zwartej formacji ani bezpiecznej wysokości czyhały czterolufowe oerlikony; żeby sobie postrzelać, cel musiałby przejść przez sito ich ognia na wysokość nie większą niż kilkaset metrów — gratka nieczęsta. — Herr Unteroffizier, smugi rzednieją, niech pan spojrzy... Mogę już zmontować karabin? — Są! — dostrzegł dwie kreseczki wyłaniające się z kierunku Brugii. — Tam, Herr Unteroffizier! Ten drugi puszcza farbę... Były. Jeszcze ledwie dostrzegalne, zawieszone znacznie niżej od eskadr ciągnących szykiem obronnym, powoli przybierały kształt samolotów. Pierwszy, lecący na czterech pracujących silnikach, jak gdyby holował drugiego. Czuło się w oczach, że mógłby śmignąć ma bezpieczną wysokość i wyskoczyć nad morze. Ale za nim wlókł się ten drugi. Malujący niebo dwiema krechami czarnego dymu... Falkenstand ledwie ustał. Kosa paliła mu dłonie. Drugi strzelec obsady, Platzek, drzemał w najlepsze. Jego amunicyjny, Hradec, co nasypał mu piachu do butów, siedział skulony na skrzynkach ze staśmowanymi nabojami. Szczęknął niecierpliwie zamkiem. Karabin powinien być już zmontowany, załadowany, nastawiany na ogień ciągły. Herr Unteroffizier — gorączkował się — ten w tyle traci wysokość... Zerwał z kolan Kalksteina lornetkę. — Ten w tyle to chyba... — wypatrywał. — Ma dwa stateczniki, więc liberator. Jest... wygląda na... cholernie pogruchotanego. — I co z tego! — Kalkstein mrużył swoje małe oczy. — Tym gównem i tak nic im nie zrobimy. — Są opancerzeni! — Rozespany Platzek wychylił głowę z rowu. — Ale widowisko będzie swoją drogą. Ten drugi najwyraźniej sadzi ku ziemi, zaraz wejdzie w zasięg oerlikonów... Prowadzący samolot musiał uchodzić. Pokołysał na pożegnanie skrzydłami swemu uszkodzonemu koledze i zaczął nabierać wysokości. Koncentryczny ogień artylerii wyszedł mu na spotkanie. Nie mogąc go jeszcze dosięgnąć, zagradzał drogę, obłoczkami wybuchów ścigał niczym psy wielkiego zwierza. Klucząc między nimi, wywijając akrobatyczne, nie na tak ciężką maszynę, figury, uparcie piął się w górę, aż znalazł się poza zagrożeniem. Ostatnie eskadry wydostawały się nad morze, na widnokręgu pozostał samotny liberator. Artyleria przeniosła ogień na nowe cele, nieosiągalne dla lżejszych broni. Samotny bombowiec, lecący na dwóch kopcących silnikach, zbliżał się do strefy umocnień. Z betonowych gniazd naprowadzały się na niego lufy oerlikonów. — Karabin maszynowy na stanowisko! — zakomenderował Kalkstein. Przyglądał się osowiale zstępowaniu samolotu ku swemu przeznaczeniu: jeszcze sekundy, a zejdzie w zasięg oerlikonów. Te żarłoczne psy podrą go na sztuki, nie zostawią dla piechoty ani ochłapu. Tyle tych maszyn przelatywało mu nad głową. Artylerzyści zdobią lufy zestrzeleniami, oerlikoniarze biorą odznaczenia i urlopy, grenadierzy pancerni — pancerni, co nie widzieli jeszcze czołgu... dobywają z wraków zmasakrowane szczątki tych bandytów. Grabarze... „Herr Oberleutnant, z tego a tego wraku wyciągnęliśmy trzech zabitych całych, czterech zwęglonych i jakieś resztki — oto ich znaki rozpoznawcze”. ,,A zegarki lotników?” „Miał tylko jeden, roztrzaskany..., przekazaliśmy go żandarmerii”. „A drobiazgi osobiste, papierosy?” „Uległy zniszczeniu, doszczętnemu!” „Uległy zniszczeniu, mówi pan... Hm, to tak jak w Rosji: żadnych osobistych drobiazgów wartościowych, zegarków, papierosów... Biedni są ci Amerykanie, nie sądzi pan, Herr Unteroffizier?” I patrzy człowiekowi w oczy, patrzy, bezczelnie patrzy. Nacisnąć spust, i między te ślepia!... Nacisnąć — i jeszcze raz! „Gdyby tak dostać w swe ręce jednego żywego — marzył Kalkstein. — Wzięcie lotnika do niewoli jest również wyczynem bojowym”. — Tylko spokojnie — mitygował Falkenstanda osadzającego karabin na podstawie zupełnie inaczej niż uczono na ćwiczeniach. Drugi celowniczy, Platzek, już się szykował z jego lewej strony, amunicyjny Hradec z taśmą w ręku — z prawej. Przepisowo, ale oo z tego! — Nie otwierać ognia bez mego wyraźnego rozkazu! Tylko na mój rozkaz. Do tego i tak nie dojdzie, ale na wszelki wypadek. — A my? Rozkaz będzie dotyczył całej drużyny, czy tylko maszynówki? „Cholerna gówniateria, gotowi mnie jeszcze ośmieszyć!” Kalkstein opanowywał własne podniecenie. Mięśnie szczęk i tył karku — tam siedziało, jak podczas rozstrzeliwania Ślimaka. I te przeklęte poty. — Reszta drużyny to samo. I żeby mi, broń Boże, nikt nie puknął wcześniej. Cała drużyna razem. Z pozostałych rowów wyjrzały również celowniki przeciwlotnicze — nikt nie zarzuci mu słabych nerwów. Drużyna zajmowała skrajne stanowisko: za plecami ciągnął się pas wydm i morze — żadnych szans na wykazanie się w razie czego. Ale za to widok pierwsza klasa: patelnie złotego piasku przetykane zielenią trawy i kępkami wydmuchrzycy, łagodne siodła nadbrzeżnych wydm wtopionych podnóżami w szafirowe morze, a nad wszystkim podczerwieniona kula kładącego się ku zachodowi słońca — aż przejmujący. Usunąć te mamucie bunkry, lufy dział najcięższej artylerii, ludzi w mundurach feldgrau zapatrzonych w zniżającego się ze swej wysokości anioła śmierci... Siostry — ta wyskrobana, co śni mu się po nocach, i ta garbata żmija — jeszcze jako smarkule rozpłakałyby się z uniesienia. Zwykle w wiosenne wieczory, kiedy czerwień zachodzącego dnia zalała niebo — a jeszcze wtedy niedaleko das Haus było bajoro z żabami — z gębami w wypiekach wróżyły sobie. Wyskrobana zawsze do garbatej: „Nie wyjdziesz za mąż, nie wyjdziesz, bee! — pokazywała język. — Nie wyjdziesz, bo Bogu przeznaczona jesteś. — Niby pójdę do klasztoru? Ja do klasztoru? Garbatych nie biorą”. Jemu też wróżyły. Żonę, siedemnaścioro dzieci, wielką przyszłość. Zostanie urzędnikiem magistrackim, a może nawet księdzem... „Księdzem? Wszystkie mówić ci będą swoje grzechy. Jak (oszukują, kłamią, jedzą mięso w zakazane dni. Te najcięższe też, co do joty. Jezu Nazareński, jak ja bym chciała być księdzem! Dawałabym rozgrzeszenia, śluby... A na święta sprzedawałabym karty. Z Barankiem Bożym, Grobem Świętym, różne. Widokówki też, od księdza by kupowali. Po dwadzieścia... nie — po pięćdziesiąt fenigów sztuka. I bym opowiadała... Ha, ha, ha! Garbata księdzem... A czemu nie, ksiądz może być garbaty! Przy twoim wzroście nie byłalbyś z ambony widoczna, chyba ze stołka. A gdybyś się tak zwaliła? Nie pchałabym się wcale na ambonę, tylko tak. Jak? Tak jak stoję. Z wiankiem na głowie z chabrów, w białej koszuli... I może jeszcze ze skrzydłami... Wcale nie, bez. No, dobrze, dobrze. A skąd byś mówiła, jeśli .nie z ambony? A stamtąd? Z bajora? Głupiaś! Tam dalej. Tam jest łąka. Z tej górki piasku, z tej najwyższej. Przecież tam nie ma nigdzie piasku! Za naszym podwórkiem jest łąka, bajoro z żabami.. Podwórko... bajoro z żabami... — pęknę ze śmiechu. A te góry piasku nad morzeni... fale... Znowu pleciesz trzy po trzy, ale niech ci. I co byś ludziom mówiła? A to: Te kolorowe domki na lewo ode mnie to La Coquette; te na prawo to Breedene; te wielgachne bloki nad morzem już zarośnięte chwastami to dawne wieże artylerii najcięższej, co miała strzelać aż do Ameryki...; ten punkt w siodle wydm, maciupki — ten tu, ledwie widoczny, to grób zbiorowy numer 127, w którym leży mój brat Hugo, a ten drugi, jeszcze wysoko w górze, ten coraz wyraźniejszy to samolot, który zniszczył das Haus. Jezu, jaki on wielki! Patrzcie, zapalił się! W luku ukazuje się człowiek... Hop! — wyskoczył, ale nie spada; zawisł pod ogonem, bo zaplątał się o coś linkami... Drugi chce go wyplątać. Widać, jak się mocuje, jak pociski oerliikonów drą na strzępy samolot i tego uwieszonego, ale przedstawienie! Ten drugi rzuca się głową w dół i leci kamieniem... Jezulku, Hugo, masz szczęście: leci prosto na twoje stanowisko... Nie daj mu uciec, Hugo, on twój! — woła wyskrobana. Jest ranny! — woła dokładna garbata. Szybciej, Hugo, bo dostaną go inni! — popędza wyskrobana. Garbata: Nie nadążę za wami... Ja chcę też, zwolnijcie! Wyskrobana: W dupie z nią. Prędzej, Hugo, prędzej! Garbata: Zwolnijcie, bo powiem mamie, że łaziliście razem w krzaki... Zobaczycie! Wyskrobana: Nie słuchaj tej głupiej! Garbata: O jeny! Leżę... Wyskrobana: Strzelaj!” — Przerwać ogień! Przerwać! — krzyknął Hradec. — Ludzie, co wyrabiacie! Wszystkie stanowiska wstrzymały ogień. Zestrzelony bombowiec z uwieszonym na linkach lotnikiem roztrzaskał się na wydmach, walka skończona. Uratowany miotał się pod czaszą spadochronu. Daremnie próbował stanąć na nogi. Hradec pomógł mu wydostać się z kłębowiska sznurów i płótna. — To przecież jeniec! — zastawił go sobą. Roztrzęsionego Kalksteina zalewał pot. — Kurewski bandyto! — Załadował nowy magazynek. — Hradec, rozkazuję zejść mi z linii ognia, bo nie odpowiadam... Hradec! Lotnik podżwignął się na nogi. Ręce podniósł nad zakrwawioną głowę. — I am an American flyer! I surrender! — bełkotał. Zatoczył się iak ślepiec. — Please, don’t... Strzał Kalksteina targnął jego lewym ramieniem. Drugi pojedynczy strzał podciął prawe ramię. Z bezwiednie zwisającymi rękami lotnik padł okrakiem na kolana. — Please... — zadarł zalaną krwią głowę. Kalkstein strzelił w otwarte usta. Poprawił między oczy i całą resztę magazynka władował w drgające ciało. — Po jednej stronie kurtki miał naszywkę „8 US Air Force Army”, a po drugiej nazwisko — opowiadał Hradec. — Zapamiętałem: „NATHAN BEDFORD”, porucznik... Przerwał i zamienił się w słuch. — Tam chyba ktoś jest. Bor spenetrował korytarz. Dla upewnienia się wyszedł na zewnątrz bunkra. Poza rojem much zygzakujących nad wiadrem z kawą zbożową i pająkiem tarmoszącym się z osą, niczego nie zauważył. — Zdawało ci się, drużyna jest przy prysznicach — uspokoił Czecha. — I co dalej? Hradec tchnął jeszcze walką. Pokrwawiony drelich wisiał na nim jak worek. — Właśnie — podjął. — Nasz oberleutnant przybiegł dopiero po chwili, bo przebywał na skraju kompanii, i jak się zorientował w czym rzecz, nakazał żandarmom odstawić Kalksteina do dyspozycji sądu wojennego. To, co się później rozegrało, musiałeś widzieć z bunkra: ich szturmowce nadleciały jak zwykle znad morza. Gdyby von Koehler nie rzucił się na czaszę spadochronu, byłoby po nim. Nasz pluton miał znowu szczęście, ale z innych natłukli co niemiara. Jednym słowem odkuli się. Takiej siekaniny jeszcze nie widziałem, to było okropne. Bor przymrużył oko. — Nic tak wielkiego się jeszcze nie stało. Ale nieważne. A ten Amerykanin... — Kiedy wyciągałem go spod spadochronu, był jeszcze na nogach. To był mord, Kalkstein powinien iść za to pod ścianę. — Ech — skrzywił się Bor — gdyby każdego Niemca mieli za takie coś... — A diaczego mówisz to właśnie mnie? — spytał Czecha, który celowo zapomniał zabrać ręcznika, żeby mieć pretekst powrotu do bunkra. — Bo mam do ciebie zaufanie. — Zaufanie... — Głos Bora rozpłynął się w zaduchu bunkra. — Z zaufaniem bywa różnie, teraz nie pora na te rzeczy. Słuchaj mnie uważnie Emil: nie obdarzaj zaufaniem nikogo. Absolutnie nikogo, mnie też nie powinieneś. Czech wpatrywał się w Polaka wyższego od niego prawie o głowę — Nie jestem tak naiwny, jak się komuś wydaje — powiedział. — Mówię o tym z tobą, bo wiem, z kim mówię. Tę rzecz należałoby gdzieś podrzucić. Gdzie — twoja sprawa. Odwinął z chusteczki kawałek spłaszczonego metalu. — Został mi w garści, jak kładłem tego Bedforda na mary. Z Kalksteinowego schmeissera... Pamiątka i dowód zbrodni... I mój dług u niego, przysięgam! Jakby na pożegnanie pięknego dnia zerwał się ostry zachodni wiatr. Wiejący w oczy piaskiem i pyłem słonej wody morskiej. Wracając do bunkra Bor dostrzegł władcę tej garści piachu i betonowych blokhauzów, stojącego na Skraju odcinka kompanii, zapatrzonego w niebieskość świata jak samotny recytator albo nierzeczywista zjawa wzywająca puste audytorium na poświadczenie, że nie jest zjawą, a człowiekiem z krwi i ciała, który ma prawo do stania tu, gdzie stoi, bo taka jest wola jego — oberleutnanta Dietricha Marii von Koehlera. Pomimo zmierzchu Bor nie mógł pomylić go z nikim innym. Opasłego Himmela mógł wziąć za sprężystego Heinemanna, Kaina za Abla, krowę za konia, tylko on — jeżeli żywy — pasował wyłącznie do siebie — choć coraz mniej przypominał takiego, jakim był do niedawna. Zmiana następowała w nim szybciej niż u innych. Życie w betonowych ścianach toczyło go tak samo jak każdego z jego ludzi skazanego na wdychanie ziemistej wilgoci cementu, wpatrywanie się w linię horyzontu, oddzielającą wodę od powietrza, skąd miało wypłynąć Nieuchronne. Ale oprócz tego toczył go jeszcze pewien robak. Drążący bruzdy na jego wysokim czole, gnący mu plecy ku ziemi. Ostatnie tygodnie nadały tej zmianie galopujące tempo. Von Koehler odciął się od wszystkiego, co absolutnie niekonieczne, z batalionem kontaktował się tylko w sprawach służbowych, nie przyjmował kolegów, nie składał wizyt, z podwładnymi rozmawiał spojrzeniem, salutowaniem, rzadko kiedy słowem. Od czasu do czasu udawał się do Colette. Ale spotkania ich były krótkie i chyba nieudane, bo wracał jeszcze bardziej pochmurny, niż wyjeżdżał. Również rzadko jeździł do La Coquette. Cztery kilometry dzielące kom- panię od miasteczka wydłużyły się dla niego w nieskończoność, a ono samo — miasteczko — straciło swój urok. Jeżeli się tam wybrał, nie omieszkał wstąpić do Solange. Dla pretekstu kupował jakiś niepotrzebny drobiazg, tak niepotrzebny, że nieraz zapominał go zabrać. Kupując zastanawiał się długo, wciągał ją do rozmowy, aby wychodzić z postanowieniem skończenia z tym raz na zawsze: przez pół roku pożerania jej oczami, wyczekiwania na coś bardziej osobistego nie zdołał pokonać bariery lady sklepowej, wydostać z niej słowa skierowanego do niego jako do mężczyzny; nie przekroczył kotary dzielącej sklep od mieszkania, chociaż dałby za to dużo. Dostępu tam strzegły jej spokojne oczy. Oddzielające go od niej murem nie do przebycia, przykuwające jego stopy do kamiennej posadzki, paraliżujące odwagę. Każda upływająca sekunda napełniała go goryczą. On, dumny pan, mężczyzna pożądany przez tyle kobiet stoi przed nią jak sztubak gotowy wytoczyć z siebie krew za jedno jej słowo. Dalej nie popuszczał myślom wodzy. Drogę grodził im czujny uśmiech Pięknej — jak ją nazywał — Enigmy, radzący sobie z każdym jego nastrojem. Gdy przy- chodził zbuntowany i chłodny, zagadkowość zamieniała w dyskretną kobiecość; gdy się rozchmurzał, ale wciąż pozostawał nieobłaskawiony, kobiecość przeistaczała w obietnicę, a kiedy miękł — w mgnieniu oka wytrącała obietnicę i przyoblekała się znowu w zagadkowość. I tak w koło. Jego przyjaciel, obersturmführer Rolf Hitzinger z dywizji pancernej SS, powiedział, że gdyby palił się do niej tak jak on, miałby ją tu — pokazał zaciśniętą pięść. A poza tym doradził, aby trzymał się od niej z daleka. Von Koehler rady nie jusłuchał. Poza nie spełnianym afektem cierpiała również jego próżność. Wiedział bowiem, że Bor przekroczył barierę kotary w tydzień po przybyciu do La Coquette i przekraczał ją, kiedy chciał, podczas gdy on... Bogowie wszechmocni, powiedzcie, czym się kierowaliście, dokonując tego wyboru? Dostrzegł go posuwającego sdę ścieżką wytyczoną tasiemkami pośród zaminowanych wydm. Podniósł rękę na znak, że go widzi i wzywa do siebie. Gestem proszącym, nie rozkazującym, z twarzą obracającą się za jego krokami, z oczodołami zalepionymi czernią zamyślenia. Jak człowiek spętany ponurymi myślami, który nie ma sił albo tylko z sobie wiadomych powodów nie chce się od nich wyzwolić. Często w godzinach wieczornych wzywał Bora do siebie, jego jedynego z kompanii, na wspomnienia z frontu wschodniego — temat przytłaczający wszystko inne, sprzęgnięty z nim na wieczność. Kiedy alkohol przesłaniał surowość bunkra i przywodził na myśl dni stare, deklamował wyjątki z pieśni Schillera, Goethego, liryki miłosne Verlaine’a. Każdy taki seans kończył się posępnym milczeniem. Von Koehler cierpiał na osamotnienie. Jaik każdy mężczyzna, który oprócz pracy, kobiety, przyjaciół i wrogów, do pełni życia potrzebuje kogoś, kogo pragnie, a nie może przekonać o wyłącznej racji swoich racji. Ręka jego nie opadała. Słońce utonęło w morzu, opuszczony przez jasność świat przysiadł przed nadchodzącą nocą, wiatr zmarszczył w harmonię gładkie lustro wody, z dalekości powróciły mewy. Ujrzawszy samotnego człowieka, zaczęły nad nim krążyć i skrzeczeć jak sępy nad padliną. Jeszcze żywą. Zapartą nogami w piachu, ale samotną na tym pustkowiu, więc już im przeznaczoną. Podniesiony kołnierz narzuconego płaszcza upodabniał go do wodza stojącego na pobojowisku, wodza bez armii, rozgromionego albo — poprzez charakterystyczną dla niego pozę: twarz zadarta w niebo, oierpiętniczo przymknięte oczy — do Jezusa odzianego na urągowisko w szynel feldgrau, modlącego się na tych wzgórkach nieoliwkowych o darowanie mu ludzkiej słabości. Mewy, hartując nad nim, markowały śmiałe ataki, straszyły go zardzewiałym piskiem, aż nagle jedna chwyciła smród spalonego mięsa ludzkiego. Złamała tor lotu i skrzykując inne poszybowała w kierunku rozbitego bombowca; w ślad za ndą unioło się stado. Ale dla niego nie istniało zachodzące słońce, mrok malujący granatem nastroszone morze, bunkry wkomponowane oszukańczo w naturalną nierówność wydm ani siedzący w nich ludzie. Tutaj stał nie on, a jego ciało. Nie obawiające się jutra, myślami już nieobecne. Nie jestem człowiekiem — mówiła jego znieruchomiała postać — stało się. Z woli mojej wyssanej z piersi matki się stało, więc prędzej czy później stać się tak musiało. I nie żałuję tego, bo musiałbym wyprzeć się siebie. A więc nie człowiekiem, a duchem jestem. Który powracać tu będzie dniem i nocą, po wieczność, by całować złote ziarenka piasku, zlizywać rosę z szorstkich listków wydmuchrzycy, wtulać się w rudą zieloność plaż i spowiadać ze swego prze- winienia duchom takim jak ja. Brałem słowo za słowo — powiem im — a słońce za słońce, choć wiedziałem, że słowo rozchodzi się słowem, słońce nie jest słońcem; przyjmijcie mnie do siebie. I nikt z żywych mnie już nie usłyszy. Wyciągnięta ręka nie opadała. W mroku nie wyglądała na ludzką rękę, lecz na znak drogowy przekręcony na ironię w niebo. Bor nie chciał się przyglądać, jak nerwowymi gestami ręka ta wtórować będzie obolałym słowom; dzisiejszy konflikt między własnym sumieniem a swoją ojczyzną Dietrich musiał przetrawić sam. Udając, że go nie dostrzega, skierował się ku bunkrowi Heinemanna. Poza wielkim fotelem klubowym obitym czarną skórą, osiemnastowieczną sekreterą i drobiazgami pasującymi bardziej do salonu damskiego niż do surowości bunkra, von Koehler, przeprowadzając się, zabrał z willi dwumetrowej wysokości lustro w złoconej ramie. Ustawione po przekątnej do wejścia „meldowało” mu każdego wchodzącego, zanim ten go ujrzał, obojętnie, czy siedział przy sekreterze tyłem do wejścia, czy leżał na pryczy. Stabsfeldwebel Himmel, któremu zlecił zajęcie się przeprowadzką, udał, że rozkazu nie zrozumiał. Nie w odruchu złośliwości: książki, obrazy, skrzypce, przybory toaletowe (i perfumy...) — to jeszcze mieściło się w jego wyobraźni, lustro — nie! Powiedział, że nie wejdzie. Bunkry mieszkalne piechoty mają wąskie wejście, przeciw szrapnelom wąskie, trzeba by je rozsadzać dynamitem. Von Koehler podumał i zgodził się na dynamit. Na przeprowadzkę, wstawienie tych gratów, poszerzenie wejścia — jeśli zajdzie potrzeba — dał mu godzinę. Wraz z ustawieniem lustra tak, jak stało w willi. Nawet gdyby miał użyć dynamitu, również do podwyższenie sufitu. „On jest naprawdę rąbnięty — upewnił się wtedy Himmel. — Jak wszyscy z frontu wschodniego. Czy on nie zdaje sobie sprawy, że ludzie o nim już gadają?” Z tą godziną na przeprowadzkę to mała przesada: z La Coquette do bunkrów, samochodem, parę minut, ale konikiem... Przeprowadzka dobytku kancelarii zajęła dwa dni. Człowiek jak kamień, mchem obrasta. Himmel przybył do Belgii jak go z koszar wysłano — w pełnym rynsztunku, ale i z niczym więcej: cała kancelaria, książki ewidencyjne, formularze, pieczątki, regulaminy mieściły się w dwóch skrzyneczkach. Dwie na zielono pomalowane blaszanki zamykane na kłódkę — wszystko, mógłby je, na upartego, przenieść na plecach. Dzisiaj na przeprowadzkę szpargałów kancelaryjnych potrzeba było paru wozów. Za to wyposażenie techniczne kompanii stopniało: cztery ciężarówki intendenta, które wraz z uzupełnieniami poszły parać się z Rosjanami, zastąpiono zaprzęgiem konnym, motocykle łączników wymieniono na rowery. Jak za dawnych czasów: człowiek i koń. Jeszcze parę lat wojny, a wypadnie sięgnąć po łuki... Ale dowództwo wie, co robi. Przy przestworzach opanowanych przez przeciwnika i zniszczonych drogach tylko koń ma szansę, więc nie pora na krakanie. Przy okazji przenosin uprzątnięto sporo starych papierzysk. Dużo ludzi przedefilowało w ciągu czterech lat przez tę kancelarię. Pozostały po nich zapisy. Dzisiaj nikomu niepotrzebne. Tyle mozołu, większość ręcznie wymuskana, żeby przełożony, czytając, nie kręcił nosem, aż żal wyrzucać. Ale takie prawo wojny. Zniszczyć wszelką ewidencję nie dotyczącą obecnego stanu kompanii — nakazywał rozkaz. Zniszczyć gruntownie („gruntownie” — słowo to przewija się w każdym służbowym poleceniu, jak gdyby język niemiecki nie znał innego wyrazu dla skrupulatnego postępowania) i na końcu sakramentalne: dopilnować osobiście wykonania. A jest tego... Samych oficerskich teczek ewidencyjnych nazbierało się ćwierć setki. Tylu oficerów, możaia powiedzieć, przeszło przez ręce Himmela. Co jeden to mądrzejszy. Każdy na swój sposób pokpiwał z jego kajzerowskich nawyków (nowa armia, nowe Niemcy! Tak, tak: nowe, nowe...) i tak jak przychodził, tak samo odchodził i więcej nie przychodził — wcale śmieszna gra słów. Ćwierć setki panów nawybrzydzało na jego porządki, naodgrażało się, czego to oni nie dokonają, a on im: „Tak jest! Tak jest!” i — na półkę. Mrówcza praca. Nie do ocenienia. Teczka numer jeden — jako numer ewidencyjny i w ogóle jako „numer”: hauptmann rezerwy Walter Hübenthal, doktor nauk ekonomicznych, wysoki, z włosami przystrzyżonymi na zapałkę, służbista, na oko biorąc typowy Prusak, choć rodem z Bremy — ludność bała się go jak ognia. Ten pies dla podwładnych, który by stawiał pod ścianą za najmniejsze nieposłuszeństwo, jako żołnierz, okazał się całkowitym zaskoczeniem. Negatywnym. Było to największe wydarzenie w dywizji, w całej armii. Nie do wyobrażenia, że się stało: hauptmann Hübenthal odmówił rozstrzelania cywilów. Powołał się na prawo oficera do niewykonania rozkazu niezgodnego z etyką żołnierską i rozkazu nie wykonał. Nie wykonał, i tyle. Wypiął się na rozkazodawcę i odmaszerował. Zrobił po prostu w tył zwrot, jak przy towarzyskim nieporozumieniu w kasynie, i auf wiedersehen! Hańba. Nie chodzi o cywilów, o zasadę chodzi. Obowiązkiem żołnierza jest rozkaz wykonać. Najpierw wykonar potem — jeżeli wątpi w jego zasadność, ma od tego drogę służbową. Ale rozkaz musi być wykonany! Człowiek ten oczywiście nie żyje. Żywy byłby kpiną z armii, musiał zginąć. Najciekawsze jednak, że zginął zwykłą śmiercią w polu. Ale to były inne czasy. Dzisiaj życie człowieka przedstawia wartość kuli; życie wroga czy swojego człowieka — obojętnie. Kto myśli inaczej, myśli źle. Kto myślenie takie wyraża czynem, niech pomyśli lepiej o sobie. Kto uważa, że wróg jest człowiekiem, niech zabiera się do zrobienia obrachunku własnego sumienia. Jeśli tym kimś jest oficer i wyraża to na oczach podwładnych, Panie, miej go w swojej opiece. Gdyby ktoś pytał o jego, Himmelowe, zdanie na ten temat, odpowiedziałby, że nie jest dobrze być szefem kompanii, której dowódcą jest taki oficer. A Himmel może jest już zramolały, lecz swoje doświadczenie życiowe ma. Od czasu obsadzenia La Coquette, dwadzieścia pełnych składów kompanijnych wyjechało na front wschodni — nie można powiedzieć, żeby ludzie zapuszczali tu korzenie. Z jednego wróciło po długiej nieobecności czterech żołnierzy i jeden feldwebel, niejaki Schilling, który wydostał się ze Stalingradu już po kapitulacji 6 Armii. Niejasna sprawa z tym Schillingiem, różne instancje się nim interesują. Wydostać się z miasta zajętego przez bolszewików... przebrnąć w pojedynkę czterysta kilometrów rosyjskiej głuszy... w trzaskający mróz... Sprawa cuchnie na odległość, Heinemann zrobiłby lepiej trzymając się od niego z daleka. Himmeł jest wrogiem wszelkich niejasności. Przeprowadzając oberleutnanta z willi do bunkra, zajął się sam pakowaniem dobytku. Skrzypce w futerale (oficer i skrzypce...) wcisnął ordynansowi pod pachę i — wio; tak samo wyekspediował dwa obrazy pastelowe pod szkłem (na wozie mogłyby trzasnąć), pozostałe rzeczy poszły furą. Książki popakowało się do skrzyń po amunicji i w porządku, urobił się po rękawy przy sekreterze i lustrze. Przy tych cholernych gratach! Sekretera, damska, pamiętająca czasy hiszpańskich Habsburgów, cała w rzeźbie, źle dotknąć, a w kawałkach, i to lustro, które później nijak nie chciało wleźć do bunkra. Niektórzy oficerowie w swoich fanaberiach posuwają się za daleko: lustra, dziwadła, perfumy, skrzynie koniaków — trochę umiaru, panowie. Umiaru, tego wam potrzeba! W czternastym roku szliście do ataku z szablą w ręku, w białych rękawiczkach, z pióropuszami, orkiestrami, ze srebrem i złotem dystynkcji błyszczących na kilometry. Karabin maszynowy przetrzepał tę pompę. Wehrmacht rozsadził wasze święte kasty, ale ciągle nie sprowadził was z obłoków na ziemię. Dobrze to czy źle? — Himmel nie był w stande tego rozstrzygnąć, nawet nie próbował, sama myśl o tym równała się buntowi. Ale w głębi ducha... tej najgłębszej... gdy stawał przed rentgenem oczu von Koehlera i słyszał jego władczy głos, oblewały go siódme poty — przeciwko temu się buntował. Żaden z jego dotychczasowych przełożonych nie działał na niego tak paraliżująco. Kartkując przy pakowaniu książkę, natknął się na taki fragment: „Ciemności są dla ducha tak samo nieprzyjemne jak i dla oka; - żeby je rozproszyć, oprócz wysiłku, jakiego to wymaga, potrzeba jeszcze powietrza” — niezrozumiałe jak i tytuł książki: „Rozważania nad ludzkim rozumem”. Idiotyzm! Rzucił książkę na dno, zakutał gazetą i przyłożył innymi książkami. Osobiście dopilnował transportu. Pedałował za furą na rowerze jak wiejski policjant — śmieszne, żeby szef kompanii w takiej roli. Ale ciemności nieprzyjemne dla ducha i oka, wymagające do rozproszenia jeszcze powietrza, nie mogły być zwykłymi ciemnościami. Ciemności takie są podwójnie ciemne. Są ciemniejsze od najczarniejszej nocy, są niebezpieczne. O jakich ciemnościach mogła tam być mowa? W Niemczech nie ma ciemności. Wszystko jest jasne jak słońce, rozpraszać niczego nie potrzeba. Jasne było za dziada pradziada, jest jasne i na wieki wieków jasne pozostanie. Dla ludzi szanujących ład i porządek. Czy przypadkiem panowie, rozczytujący się o ciemnościach, nie szukają dziury w całym? Wciśnięty w fotel, z nogami wyrzuconymi przed siebie, z głową na piersi i zamkniętymi oczami von Koehler wyglądał jak porażony niemocą. — Myślisz, że się znowu spiłem — przywitał go z hamowaną złością. — Nie sil się na przeczenie, widziałem to po twojej minie. Mój cerber — skinął głową za siebie — jest nieomylny. Każdy myśli, że to tylko lustro, nie wiedząc, jaką rolę ono tu spełnia. Przychodzą do mnie, ale pierwsze, z czym się stykają, nie zakryci jeszcze maską obłudy, to ono. Na zewnątrz możecie mnie oszukać, tutaj — dzięki jego argusowym oczom — stajecie przede mną już rozszyfrowani. Mój niezawodny przyjaciel. Gdybyś wiedział, jak on się w was przegląda, byłbyś częstokroć przerażony ogromem ludzkiej obłudy. A zdawałoby się, że się znamy tak dobrze... Niektórych, kiedy stają przede mną, ogarnia strach. W tej klatce betonowej mieszka zły pies! — wyziera z ich oczu. — Ludzka postać, oficerski mundur, to tylko pozory. I zachowują się, jak gdyby stali rzeczywiście przed wilkołakiem. Inni znowu, a i tacy się trafiają, drwią sobie z jego kłów... Oby nie przeholowali w swej pewności siebie! — Nie próbuj mi przerywać! — zamknął Borowi usta — dzisiaj jest moja noc. Pragnąłem inaczej, ale ty zadecydowałeś, że jest wciąż moja; wszak nie będziesz obstawał, że mnie nie widziałeś na wydmach... Dopił ze szklanki i mówił dalej. Co miał do powiedzenia, napisane było na chropowatej ścianie, nad wnęką wejściową. Wystarczyło spojrzeć w punkt pomiędzy sufitem a głową tego żołnierza — jedynego w kompanii, w pułku, w całej armii, z którym potomek margrabiego Joachima Mani von Koehler zu Arnimsheim jest po imieniu, jedynego człowieka, przed którym otworzył na oścież swoje serce — i czytać. Mrok panujący w bunkrze, ledwie rozpędzany kaprawą żarówką, wcale mu w tym nie przeszkadzał. Pół butelki, cała, półtora, dwie — któż by to mierzył! — już wypitego koniaku wyostrzały przekrwione oczy. Tekst, widoczny tylko jemu, był czytelny. Wypisało go jedno doświadczenie życiowe więcej. Doświadczenie gorzkie, choć wcale nie tak nieoczekiwane, jak się w pierwszej chwili wydawało. Bo jakże w obecnej sytuacji mogło nie stać się jego udziałem. Niezbadane są wyroki Losu. W ciągu wieków ród von Koehlerów nie splamił się kroplą cudzej krwi przelanej mieczem. Nad władanie orężem przedkładał umiłowanie natury, nad wyprawy zaborcze wyżej stawiał cnotę pracowitości na własnej ziemi, rodom chlubiącym się zbrojnymi rycerzami przeciwstawiał biskupów, bajkopisarzy, poetów. Żadna odnoga drzewa genealogicznego, poczętego mariażem margrabiego z kasztelanką z Koehlersiberg, nie nosiła zbroi ani z urzędu, ani z po- wołania. Starszy brat Joachima, Rudiger, na czele zastępów rycerzy krzyżowych wycinał niewiernych w Ziemi Świętej, jego synowie chrzcili mieczem barbarzyńskich Jadźwingów prusko-litewskich, aby usnąć na wieki pod Grunwaldem, podczas gdy potomkowie Joachima, aż do schyłku epoki Oświecenia zabawiali się piórem — całkowite przeciwieństwo dwóch linii wywodzących się z tego samego pnia. Ale Los, ten zdradliwy kot nie chadzający utartymi ścieżkami, zamieszał w tyglu ustanej krwi: w rozgromieniu Napoleona pod Vaterloo brał udział generał graf Ulryk Maria von Koehler zu Armmsheim, Sedan forsował jego wnuk, generał graf Kurt Maria, ofensywę Rosjan na Prusy w 1916 roku zatrzymał u boku Luddendorfa i Hindertburga wnuk Kurta Marii, Hanno Maria von Koehler, wreszcie bitwy pod Stalingradem i Kurskiem przegrał syn Hanno, oberleutnant... Tylko oberleutnant Koniec wielkości rodu? Naturalny bieg rzeczy? Dekadencja? A może zew komtura Rudigera do przejęcia po wiekach jego posłannictwa? I reguła: upadek politycznego i militarnego znaczenia zakonu krzyżowego pociągnął za sobą wygaśnięcie wojowniczej linii Rudigera; odrodzenie się potęgi Niemiec zbudziło we krwi uśpioną awanturniczość, ich upadek — jeśli to reguła — wciągnie do grobu ostatniego potomka margrabiego Joachima. Fatum i memento: Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Fatum? Niemiec żyjący w Rzeszy Hitlera wojującej z całym światem nie wierzy w fatum. Memento? Gdy siedem milionów żołnierzy leży w grobach, a kraj w gruzach, ostrzegać nie ma przed czym. Ale coś w tym jest. I z fatum, i z memento. Tak czy inaczej z wielkiego i starego rodu pozostał na placu Dietrich Maria. Rudigerze, czyń mu miejsce! Obydwie linie łączyła jedna wspólna rzecz: imię Maria nadawane chłopcom po praszczurze rodu, jednym z założycieli Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. „Dlaczego masz żeńskie imię, Maria? — spytała go kiedyś Colette. — Ono nie licuje z twoją niemiecką zasadniczością. Maria — to matczyna miłość, tkliwość, oddanie, a poza tym jest żydowskie...” Słodka Colette. Poznał ją w Brukseli, w teatrze. Podeszła do niego w foyer jak do dobrego znajomego i poprosiła o ogień do papierosa. Tak, nie pali się — pstryknęła z rozbrajającym uśmiechem martwą zapalniczkę. Podał ogień i pozwolił jej odejść. Nie zrobił nic, aby ją zatrzymać. Po spektaklu podeszła znowu i bezceremonialnie za- prosiła go na herbatę. Do swego domu. Oddała mu się zaraz po przekroczeniu progu mieszkania i odtąd była pewna, że poszłaby za nim na koniec świata. Przy niej zapomniał o koszmarze frontu wschodniego. Nie dała mu powodu do ostrożności: nie zadawała pytań wychodzących poza uczucia, sama zasłaniała mu usta, gdy zbaczał na sprawy wojskowe; kochała go i nie chciała utracić. Czy z wzajemnością? Ależ tak! Kochał ją jako kobietę, jej bezinteresowność — jeżeli coś takiego między kochankami w ogóle istnieje, psie oddanie, błyskotliwą inteligencję, poczucie humoru, francuską niefrasobliwość na sprawy śmiertelnie poważne, kobiecą zdolność do niewidzenia rzeczy jej niewygodnych. Kochał każde z osobna i chyba w komplecie też do... wigilijnej rozmowy z Solange. Biorąc Colette następnego dnia, wiedział, że na pewno nie kocha Solange, ale myśli o niej. Oszustwo? Kochał nadal Colette, tylko że sama mu już nie wystarczała. Różnicę wyrównać mogła Solange albo... koniak. Pił przez dwa lata spędzone w Rosji codziennie lub prawie codziennie. Początkowo podniośle, bo od sukcesu do sukcesu, potem w nadziei, że się znowu odmieni, na koniec z musu: bez picia nie było życia. Pił przed rozpoczęciem ataku, po, pił w samotności, z kolegami, z przełożonymi, w lazaretach, w szpitalach, w kasy- nach na głejbokich tyłach z tymi złodziejami — intendentami batalionowymi i z wyższego szczebla, żeby wytargować kęs czegoś dla wyczerpanych ludzi; pił z felczerami o lepsze traktowanie rannych, pił, żeby spiłować temu piekłu rogi, oślepnąć, zobojętnieć, zautomacieć, zapomnieć o bożym świecie, zamienić się w bezmyślnego bydlaka, nie odróżniającego kobiety od uzbrojonego wroga; aby mćc jeść pośród ludzkich flaków, żeby wreszcie nie odwrócić lufy do swoich. Najpierw wódkę czystą, dobrze destylowaną, później co popadło. Kiedy zaczął się odwrót, jednostkom liniowym dostarczano tyfus z naklejką „Ostdeutsche”, którą wyparł szybko samogon. Stało się to z dwóch względów: z zapachu samogon przypominał wszystko, co się chciało — to po pierwsze, i po drugie — był osiągalny w każdej wsi i ilości. Ciekawy trunek. Samogon przyzwyczaja człowieka do siebie, nie można mu się urwać jak pierwszemu lepszemu. Samogon to nie tylko picie, gorąco w piersi, lekko w głowie i coś tam jeszcze. Samogon utożsamia człowieka z ziemią, brata ludzi, daje wszystko zaraz, już, gwiżdżąc na cały świat. A poza tym pobudza wyobraźnię, pędzi do czynu tylko w jednym kierunku — naprzód. Ej, Rosjanie, Rosjanie... Koniak działa inaczej. Niedobrze, bo ustawia spojrzenie pijącego na siebie, wydziela go z masy, rozczula nad sobą. Koniak powinien być wyparty poza nawias wojska, wyklęty jako jad, niebezpieczny dla żołnierza. Ten złotawy płyn, wyważony przez zepsutych Francuzów, cierpki w smaku i palący niewtajemniczone podniebienie, niesie z sobą szum latorośli winnej, woń kadzideł, śpiew dziewic. Koniak przemawia językiem boginek: „Jestem dla ciebie, mój Panie, pij mnie. Pij, bo tylko ty pić mnie umiesz!” Koniak jest uroczysty jak orkiestra symfoniczna, którą słyszy każdy, a rozumie wybrany, koi rany duszy, jest balsamem, wiertłem w nieskończoność, subtelnością, niebem na ziemi; koniak otwiera głębie, roztacza nieograniczone perspektywy, a kiedy przeniknie do krwi — wchłania. Von Koehler do niego już należał. — Wyobraź sobie taką rzecz — przemówiła własność koniaku alegorycznym językiem swego pana. — Jesteś królestwem i jego niepodzielnym władcą w jednej osobie, o wszystkim decydujesz sam. Pragniesz szczęścia dla swego królestwa — nikt nie uczyni go nieszczęśliwym, gdyż oprócz ciebie nikogo obcego w nim nie ma. Chcesz inaczej, będzie inaczej, bo rozumiesz... — stan do absurdu nierzeczywisty, jak wszystko, w czym dzisiaj żyjemy. Tak jest z tobą, dopóki do królestwa swego nie wpuścisz innej osoby. Takie wyizolowanie na stałe jest jednak niemożliwe: człowiek jest zwierzęciem stadnym. Samotność staje się w pewnych warunkach zabójcza. Żeby nie palnąć sobie w łeb, jedynym ratunkiem jest bliskość innego człowieka. Nie zawsze wybieramy go sobie sami... Patrząc wciąż w ten sam punkt na ścianie, z oczami już mniej gniewnymi, von Koehler mówił dalej: — Niedługo nastąpią wydarzenia, które być może nas rozdzielą. Ponieważ nie będę mógł zabrać cię ze sobą, zdecydowałem się odkomenderować ciebie do innej jednostki. Gdzie i dlaczego, proszę, nie pytaj, to już postanowione. Daję ci jutro wolny dzień na pozałatwianie swoich spraw, i bądź gotów. To kwestia dni. Napięcie z twarzy zniknęło. Napełnił dwie szklanki koniakiem i jedną podał Borowi. Dopiero wtedy spotkali się oczami. II Rekapitulując pierwszą część swego dzieła, hauptmann Schwergut pisał: Margines społeczny stworzył zbrodniczy system. System ten został zaakceptowany nieprzymuszoną wolą narodu niemieckiego. System ten zginie. Ale wraz z nim i milionami ludzi pójdzie do grobu połowa kulturalnego dorobku Europy. Pozostanie na długo zagadką, jak systemowi temu, opartemu na obłędnej i zbrodniczej ideologii, dał się zwieść naród tak wysoko cywilizowany. Zagadka ta zostanie kiedyś rozwikłana. Do ustalenia pozostanie określenie winy. Schwergut powinien był teraz położyć rękę na papier i jednym pociągnięciem pióra dopisać: „Za zbrodnie tego systemu odpowiedzialność ponosi nie tylko margines społeczny, który go stworzył, lecz cały naród”. Powinien, ilekroć jednak tak myślał, ręka odskakiwała od papieru jak rażona prądem. Do tego punktu wszystko szło dobrze. Przegląd historyczny rozwoju Rzeszy, charakterystyka głównych przyczynków i tak dalej, i tak dalej, słowa ściekały mu z pióra, gdy zaś na warsztat brał problem odpowiedzialności, literacki polot uciekał, ręka odmawiała posłuszeństwa. I nie na wiele zdawało się podsycanie wyobraźni gruzami miasta, przywoływanie grobów masowych oddalonych o pół godziny jazdy rowerem od Hanoweru — coś silniejszego od żalu za pustkę w życiu kładło się na nim i wyciszało myśl. Wyprostował pod biurkiem nogi i odłożył pióro. Przeciągnął się. Do pokoju wpadły resztki kwietniowego dnia; na dziedzińcu odbywał się codzienny kontredans z rekrutami; za godzinę stabsfeldwebel Bremse przyniesie mu do podpisu stos papierów. Będą to zarządzenia batalionu, komendantury miasta, wnioski urlopowe, porządek służby na jutro — czego tam nie będzie! A propos dowódców kompanii: cztery kompanie, czterech dowódców, wszyscy w randze leutnanta. Najstarszy liczy sobie dwadzieścia lat, z czego dwa przerobił na froncie wschodnim, jeden w lazaretach polowych i szpitalach. Jest drobnej budowy — chyba blondynek, Schwergut nie przyjrzał mu się dobrze, bo widział go — a właściwie to, co z głowy tego człowieka jeszcze zostało — albo w hełmie, albo w czapce, spod której wyglądała połowa twarzy przewiązana czarną opaską. Z dziesięciu palców straszyły cztery pozszywane kikuty, na szczęście trzy u prawej ręki. Podobno kwatermistrz, gdy zobaczył go przy stole, zrzygał się w talerz. Erich Laufer się nazywa. Leutnant Erich Laufer. Gówniarzowi bluza aż się obrywa pod ciężarem odznaczeń. Ludzie krzywią się, trzeba z nim coś zrobić. A poza tym twarz taka działa destruktywnie na rekrutów. Przywołał Bremsego wraz z dossier tego Laufera. Zaciąg rozpoczął dopiero szkolenie. Jeśli nic szczególnego się nie zdarzy — uwzględniając wszystko za i przeciw ewentualnemu skróceniu cyklu szkoleniowego — kompanie nie wyjdą w pole wcześniej niż za trzy tygodnie. Trzy tygodnie... Dwadzieścia jeden śniadań w kasynie, obiadów, kolacji vis-a-vis takiego... Stabsfeldwebel Bremse nie ma w sobie nic z żołnierza: dossier leutnanta Laufera przyniósł, lecz wpierw podsunął mu pod nos meldunki z Komendantury Miasta. Mógłby się sam tym zająć: nieprzepisowe oddawanie honoru, zaniedbania w umundurowaniu, pokątny handel chlebem z piekarni wojskowej — żandarmom się jeszcze wydaje! Gdyby on miał się zabawiać w starą dyscyplinę, jedną połowę batalionu musiałby zamknąć za uchybienia regulaminu garnizonowego, drugą postawić przed sądem za machlojki. Tylko kto będzie wtedy wojować? To Bremsowe zabawianie się z nim w kotka i myszkę mogło postawić Schwerguta na rzęsach: zawsze chowa coś „na deser”, robi przy tym miny, jak gdyby miał w zanadrzu Bóg wie co. Stanowczo scywilniał ten człowiek! — Co pan tam jeszcze chowa za plecami? — zdobył się na nijaki głos. — Przyszedł telex z Belgii. Żądają oficera na dowódcę kompanii. Leutnanta, oberleutnanta — obojętnie, byle szybko. Sprawa bardzo pilna. Już jutro ma się stawić w miejscu postoju jednostki. — Jutro! — fuknął z dezaprobatą Schwergut, na którego głowie spoczywało odpowiedzialne zadanie uzupełnienia pułków walczących na froncie wschodnim i pułków obsadzających Flandrię. — Jesteśmy piekarnią czy co! Nasi oficerkowie śmierdzą jeszcze szpitalem. A w ogóle o co ten rwetes? O zwykłego dowódcę kompanii? — Telex podpisany jest przez szefa etatów dywizji... — dorzucił nabożnie Bremse. — „Bardzo pilne” — wybite jest dwa razy. Schwergut obmiótł wzrokiem swój popękany od bomb pokój. W oknie pierwszego piętra przeciwległego budynku administracyjnego spostrzegł oficera Służby Bezpieczeństwa. Oficera... Splunąć na cyś takiego; niewyrośnięty kundel z zapadłą klatką piersiową i brzuchem jak w ostatnim miesiącu ciąży — coś takiego oficerem! Posłał mu salonowy ukłon. Często go tam widuje. Większość czasu człowiek ten spędza w oknie na jałowym wyglądaniu, pewnie ma mało roboty. — Hm... — westchnął nad, pokręconością układów ludzkich. — Podpisał szef etatów — przypomniał o sprawie Bremse. — Szef etatów... — zadumał się Schwergut. Ostatni awans otrzymał cztery lata temu, po rozgromieniu Francji. Dzień był piękny, czerwcowy, führer odbierał defiladę pod Łukiem Triumfalnym, wspaniały dzień. Z okazji zwycięstwa dwunastu generałów dostało buławy feldmarszałkowskie, on — hauptmanna. Z rąk szefa etatów dywizji osobiście. Było to prawie cztery lata temu... — Trzeba będzie kogoś posłać — zdecydował się. — Tylko kogo? Co jeden, których w tej chwili mamy, to kulawszy, a ten Laufer — cmoknął z niesmakiem — właśnie te jego resztki powinno się w ogóle skreślić ze stanu. Ma pan jakieś propozycje? Próżne pytanie. Z równym powodzeniem mógł był je postawić Panu Bogu. Bremse i propozycja... Ten Prusak z dziada pradziada i samodzielne ruszenie głową... Typowy przedstawiciel wybranego narodu świętych krów. Wiecznie mlekodajnych, wiecznie niewinnych. We wszystkim oglądających się na pasterza. Jak z takim narodem można było wybierać się na podbój świata? — Tak na dobrą sprawę wojna niczego Niemców nie nauczyła — stwierdzał Schwergut nie bez cierpkości. Zmienić krój mundurów i pewne drobiazgi techniczne, a wypisz, wymaluj Kaiserreich. I w sposobie bycia, i w myśleniu. Ze starych niemieckich cnót: dyscypliny, przedsiębiorczości, pewności siebie i dumy, przed- siębiorczość obecnie rzadko wychodzi poza własny ogródek, pewność siebie i duma dają znać o sobie wobec słabszych, na placu pozostała dyscyplina. W dobrym i złym. I ślepa wiara w „jakoś tam będzie”. Wojna, ideologia, naród — nie mówiąc o takich sprawach, jak racjonalizm myślenia politycznego, humanitaryzm w sensie makroświata, pojmowanie historii jako dyscypliny krytycznej — są dla dzisiejszego Niemca tak samo znakami na wodzie pisanymi jak za cesarza; rozeznanie jego ogranicza się do hasła. Gromkie hasło — dobre hasło, treść obojętna, oby tylko koryto nie świeciło pustkami. Potwierdzeniem tego kołomyjka wyborcza przed dojściem Hitlera do władzy: jak kto chciał, tak ich miał. Kto obiecywał więcej, na tego głosowano — z tym jeszcze pół biedy, masy myślą zawsze brzuchem. Ale takiego przeskakiwania z konia na konia, takiego niewyrobienia politycznego, stabilności przekonań — poza komunistami — nie zanotowała żadna demokracja parlamentarna. A działo się to w największym, najnowocześniejszym państwie Europy zamieszkałym bynajmniej nie przez dobrotliwych dudków! Nikt nigdy nie zrozumie, jak państwo to, dysponujące całym arsenałem środków stojących na straży wybranego przez większość porządku społecznego, mogło pozwolić na jawnie zorganizowaną konspirację przeciwko sobie i innym narodom, jak mogło ją tolerować aż do swej tragicznej zguby. Nikt rozsądny nie uwierzy w przyszłości, że typ spod ciemnej gwiazdy — geniusz oracji, zgoda, ale niedouk, włóczykij, lokator wiedeńskich przytułków dla bezdomnych, krzykacz knajpiany doszedł do władzy podstępem. Najwyższą władzę w państwie zdobyć można siłą lub za zgodą narodu, czyli w wyborach. Hitler nie jest uzurpatorem. Nie zagarnął władzy przemocą. Nie obalił Republiki w drodze rewolucji. Otrzymał ją w majestacie prawa z rąk urzędującego prezydenta, wysunięty na stanowisko kanclerza przez polityków, którzy znali program jego ruchu. Tłumaczenie tego wrodzonym Niemcom umiłowaniem autorytatywnej władzy będzie czczym nonsensem. Prawda jest inna: Akceptowano zbrodnię w imię własnego interesu. Akceptowano nie zbrodnię dokonaną — to w polityce już praktykowano, ale jasno, do szczegółów sprecyzowany program zbrodni. Tego w cywilizowanym świecie jeszcze nie było. Wszystkie myśli Schwerguta nakierowywały się na ten sam punkt: odpowiedzialności za oddanie władzy Hitlerowi. Omijany przez niego jak weksel bez pokrycia i jak taki weksel wciąż powracający. Czego by nie tknął, jakiej myśli nie zaczynał rozwijać, zawsze lądował w tym samym miejscu. Problem — szkopuł. Prze- skoczyć ani rusz, a ugryźć to jak wbić zęby we własne ciało .Znacznie łatwiej szło mu z określeniem odpowiedzialności cząstkowej. Ten podział całości na kawałki to żadna kazuistyka. Działanie ludzkie, którego skutkiem jest szkoda, wymaga ustalenia winy i motywów działania. Już ta podstawowa wykładnia prawa cywilnego, znajdująca zastosowanie także w prawie międzynarodowym, zakłada występowanie dwóch czynników: podmiotu i przesłanek, które działanie wywołały. Brzmienie jej odnosi się w jednakowej mierze do osób fizycznych i organizacji społecznych, a waga przesłanek może niekiedy znosić winę. Fakt ten nakładał na niego obowiązek skrupulatnego rozpatrzenia przyczyn, które doprowadziły Niemców do katastrofy. Problemowi odpowiedzialności — jeżeli wysiłek jego nie miał być upustem osobistej goryczy pisanym do szuflady — się nie ucieknie, z tego Schwergut zdawał sobie sprawę. Praca pisana była dla potomnych. Ku pamięci i przestrodze. A to wymagało przewentylowania przyczynków. Przewentylowania gruntownego, po tysiąckroć obiektywnego. Mając to na uwadze Schwergut powrócił do swoich wcześniejszych stwierdzeń, jeszcze z młodych zbuntowanych latv których wymowa zaprowadziła go — dobrze zapowiadającego się abiturienta — na rzeź z Francuzami; nie było to całkowicie pozbawione racji. Schwergut pisał: Pojęcie szczęścia powszechnego, uniwersalnego, jest utopią. Gdyby coś takiego udało się zrealizować, gdyby to odwieczne pragnienie zostało osiągnięte, ludzkość poczułaby się nieszczęśliwa, gdyż nie miałaby o czym marzyć. Nikt nie dąży do uszczęśliwiania wszystkich ludzi. Niech nikt nie wierzy, że jakiś naród przelewa bezinteresownie krew za innych. Myślą przewodnią wszystkich jest własny interes. Kiedy starożytna Grecja spostrzegła, że przewyższa inne narody, że mogłaby się stać dla nich wzorcem rozwoju, wyruszyła na ich podbój. Tą samą drogą poszły Rzym, Anglia, Francja, Rosja, na ten sam trakt wyruszył Kościół rzymskokatolicki. Nie ma szczęścia darowanego jednym przez drugich. Na przeszkodzie ku temu stoi wieczny niedosyt człowieka wyznaczający mu coraz to nowe cele. Tworząc człowieka Bóg dał mu nogi, aby mógł się poruszać, ręce, aby mógł pracować, oczy, aby widział. Ale żeby przypadkiem nie zgnuśniał, wyposażył go w kałdun. Bez dna. Jest on machiną poganiającą go do coraz to nowych zdobyczy. Kałdun, małpia ciekawość, potrzeba nowych wrażeń, awanturniczość tkwiąca w każdej co dynamiczniejszej jednostce. Powie ktoś, że to w niczym nie podważa instynktu stadnego człowieka, konieczności przystosowania się jednostki do nakazów obowiązujących stado, zapewniających przetrwanie; że gatunek ludzki pracował tysiące lat, aby prawo selekcji naturalnej zastąpić prawem do życia silnych i słabych — jednakowym dla wszystkich; że wykształcił w tym czasie formy i normy współżycia społecznego, obowiązujące zbiorowości duże i małe. To wszystko prawda, ale ogólna i bardzo filozoficzna. Bo choć istotnie tak jest, wojny zaborcze, wyprawy zbrojne jednych narodów przeciwko drugim były zjawiskiem stałym, występującym w całym historycznie znanym okresie rozwoju ludzkości i, co ciekawsze, nie zostały one nigdy potępione lub zakazane, mało: zwycięstwa jednego narodu nad drugim stanowią po dziś dzień jego największą chlubę. Dowodzi to albo o niedoskonałości zasad, na jakich opierają się konstrukcje współżycia narodów, albo o ich dwulicowości: zasada swoje, życie swoje... Przyjmując pierwsze lub drugie, obojętnie, gdyż oba podkreślają płynność norm etycznych, moralnych i prawnych odnoszących się do narodów, wypada przyjąć wojnę zaborczą jako jeden z czynników regulujących interesy narodów, czynników niezależnych od stopnia rozwoju danego społeczeństwa, nie podlegających ściganiu. Gdyby miało być inaczej, miejsce na ławie oskarżonych musiałyby zająć wszystkie państwa wojujące z Niemcami, z Wielką Brytanią, Rosją, Francją na czele, a nawet Polską, nit wykluczając Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Oficer Służby Bezpieczeństwa o zapadniętej klatce piersiowej i wzdętym brzuchu wycelował lornetką polową piechoty w okno parterowe przeciwległego budynku. Pochylony wyregulował ostrość widzenia. Westchnął zadowolony. Przed tym cacuszkiem produkcji Carl Zeiss Jena nic się me ukryje: niewidoczne staje się widocznym jak na dłoni. Posługując się tym urządzeniem i swoją domyślnością dokonał pewnych obserwacji. Obserwacja pierwsza: Hauptmann Schwergut palił zawsze grube cygara z egipskiego tytoniu, których na rynku od dawna już nie było, i przepłukiwał gardziołko butelkowym fullem. Cygara i fuli pochodziły z zapasów tęgiego Willy’ego — właściciela okazałej „Gasthaus zur Glocke”, którego restauracja była zawsze dobrze zaopatrzona. Tęgi Willy i hauptmann są kumplami frontowymi z pierwszej wojny światowej, nic więc dziwnego, że kumpel pamięta o kumplu. Ale od pewnego czasu Schwergut pali zwykłe cygarellosy przydziałowe i już nie popija fullem, jak również zaprzestał odwiedzać Willy’ego. Ciekawe dlaczego? Obserwacja druga: W głębi pokoju majaczy się w tej chwili sylwetka stabsfeldwebla Bremsego. Blok papieru listowego formatu A-4, nad którym od grudnia hauptmann się poci, zniknął pod gazetą. Kiedy ktoś go odwiedza, blok znika pod gazetą albo wędruje do szuflady biurka. Ciekawe, co też on pisze i dlaczego się z tym kryje? Obserwacja trzecia: Hauptmann mieszka na prywatnej kwaterze w śródmieściu, na Osterstrasse. Ale od pewnego czasu, wracając do domu, zmienił swoją marszrutę i nadrabia drogi. O jakieś dwa kilometry. Znając jego lenistwo, ciekawe dlaczego to robi? Przystępując do pisania swego dzieła, Schwergut nie wyznaczał mu ram objętościowych ani ostatecznej formy literackiej. Miało to zrazu być chronologicznym ujęciem rozwoju wydarzeń w Niemczech w latach do objęcia władzy przez Hitlera i późniejszych — jego parcia do wojny; wyłuskanie przesłanek historycznych i społecznych, cech tkwiących w psychice narodu, sił politycznych, które razem wzięte złożyły się na tak bezprzykładną tragedię, okazało się konieczne dopiero później. Bez tego można by z powodzeniem złożyć pracę między bajki o biednym niemieckim narodzie, któremu wiatr zawsze w oczy wieje. Z mnogości wniosków, jako przyczynków do katastrofy militarnej, nasuwał się nieodparcie jeden: Negacja obiektywnych warunków, nieliczenie się z rzeczywistością kończy się zawsze klęską. Przeciwstawianie niezmierzonym zasobom surowcowym imperiów francuskiego i brytyjskiego, ich połączonemu potencjałowi przemysłowemu i ludzkiemu abstrakcyjnej, nigdy przecież niestałej woli narodu i Woli Wodza musiało skończyć się źle. A poza tym poczynania te oparte były na całkowitej nieznajomości praw ekonomicznych. Różnice w uzbrojeniu państw o zbliżonym stanie rozwoju gospodarczego nie mogą być traktowane jako constans; są one rezultatem tylko wcześniejszego lub późniejszego przystąpienia do zbrojeń. Wykładnikami potęgi militarnej państwa, całkowicie negowanymi przez Hitlera, są potencjał przemysłowy i czas. Wyprzedzenie, jakim dysponowały Niemcy, było okresowe, a czas potrzebny Wielkiej Brytanii zapewniał jej kanał La Manche — bariera nie do przebycia dla którejkolwiek armii kontynentalnej Europy, kontrolowana w pełni przez Home Fleet, najsilniejszą flotę wojenną świata. Lądowe i powietrzne siły Niemiec istotnie przeważały nad przeciwnikami, była to jednak przewaga chwilowa. Krytyczną ocenę rzeczy przemogło zadufanie widokiem nagromadzonego żelastwa wojennego i buta. Towarzyszyło temu charakterystyczne zjawisko: inteligentny naród, jedno jego pokolenie potwornie doświadczone w poprzed- niej wojnie, poszło ślepo na łeb, na szyję na kolejną rzeź. Wzięło tak jak leci obietnicę zbierania gruszek na wierzbie. Rzuciło wyzwanie całemu światu. Kolejna charakterystyczna rzecz: Pokolenie to, świadome, że kierownictwo polityczne państwa składa się z dyletantów, ludzi niewykształconych, nieobytych — poza nielicznymi wyjątkami pospolitych mętów społecznych, oddało się jemu z nie znanym fanatyzmem nie zdobywając się na żaden zorganizowany opór — przypadek bez precedensu w historii liczących się narodów europeiskich, niemożliwy do wytłumaczenia w kategoriach racjonalnych, nadający się niestety jedynie pod lupę psychiatry. Tak można by to podsumować, gdyby chodziło o pojedynczego człowieka. Ale tu pacjentem jest cały naród! Nie chcąc być powierzchownym w swych dociekaniach Schwergut zagłębił się w inne dyscypliny naukowe, jak filozofia, nauki społeczno-polityczne i w „naukę nad naukami”, jak to nazywał — ekonomię i geografię gospodarczą. Dopiero wtedy włosy stanęły mu dęba. Pracując w ten sposób objętość dzieła rosła, a z nią problem: gdzie przechować manuskrypt? Pomieszczenia służbowe z oczywistych względów odpadały. Pierwsza skrytka — spłuczka w zbombardowanym klozecie dla oficerów szybko się skończyła: lotnicy RAF-u, jak gdyby się uwzięli na niego i znowu obłożyli bombami tę część koszar. Z wszystkich możliwych rozwiązań pozostały mu dwa: jego prywatna kwatera w mieście (niezbyt bezpieczna) albo... Willy był członkiem NSDAP. Lipnym, ale dzięki swoim chodom w hurtowniach żywnościowych i rozlewniach cieszył się zaufaniem mieiscowych bonzów partyjnych. Willy był ganz in ordnung za kajzera, nie zepsuła go brunatna koszula noszona dla pucu. — Miałbym odmówić druhowi okopowemu przechowania paru głupich papierków? — Kiedy przypadkiem jedna z kartek wpadła mu w ręce, struchlał. Można podnieść rękę na ojca, można na matkę — bił się w pierś — ale na państwo? Poprzysiągł pary z gęby nie puścić, i na tym stara frontowa przyjaźń się skończyła. „Miłości, przyjaźnie, kwiaty. Przydają myślom skrzydeł, oczom blasku, życiu piękna. Ale wszystkie są jednakowo kruche, tylko śmierć jest wieczna”. Schwergut nie mćgł sobie przypomnieć, kto to powiedział. Schwergut odsalutował wartownikowi przy bramie. Niebo było szare, ale czyste, w sam raz na spacerek. Zaciągnął się powietrzem i nie skręcił w prawo — do śródmieścia, a w lewo — ku szpalerom wysokich topoli ogarniających cmentarz przy Diesterstrasse. Wolnym krokiem mijał czynszowe kamieniczki, kłaniał się łaskawie pozdrawiającym go samotnym kobietom w oknach. Na cmentarzu kręciły się tez tylko kobiety. Było mu głupio wśród nich. Czuł na sobie ich wzrok. Jak rzucają krótkie, przeszywające go spojrzenia nic i wszystko mówiące; jak taksują go zza wzgórków świeżej ziemi, jego — paradnego oficera i jeszcze całkiem do rzeczy mężczyznę. Za pompą, w starej części cmentarza, panowały niepodzielnie ptaki. „Milutkie — myślał z rozrzewnieniem Schwergut — zawsze o tej porze jednakowo rozśpiewane”. Idąc wolno nagradzał je kruszynami chleba, których sporą torbę przyniósł ze sobą. Był tu sam. On, nie pielęgnowane, zapomniane groby i ptaki. W pewnej chwili doskoczył do rozłożystego dębu i wpakował torbę w dziuplę. Wracał do domu skłócony ze sobą. Całe jego przedsięwzięcie wydawało mu się chybionym, ba — dziecięco głupim! Osiemdziesiąt milionów Niemców i — on jeden... Motyka przeciwko słońcu... I właściwie dla kogo? Żona, starszy syn, synowa, dwie wnuczki juz nigdy się o jego odważnym czynie nie dowiedzą; młodszy syn, oddany Hitlerowi sercem i duszą, jeśli wróci z Rosji żywy, może uznać go za zdrajcę. A przysięga żołnierska? Przecież konspiracja w tym narodzie nigdy nie cieszyła się szacunkiem! Ale czy miał drogę odwrotu? Niemalże podobnie myślał człowiek o zapadniętej klatce piersiowej i wzdętym brzuchu, który, w kombinezonie robotnika cmentarnego, ukryty w zaroślach, przyglądał się miłośnikowi ptaków, dowódcy 3 Batalionu Zapasowego Hameln, hauptmannowi Schwergutowi. III „Cleopatra” — oaza przyjemnych zapachów i delikatnych kobiet. Duma rozpierała pierś Doeringa. Każdy w kompanii bierze go za kundla, co te rzeczy załatwia pod latarnią. Byłaby heca, gdyby zobaczyli go w tym drogim przybytku miłości. Bor wcisnął się w kanapę. Ogarnęło go zmęczenie i senność. Przepustka wypadła w nieodpowiednim czasie: przedostatnią noc spędził na dyżurze, ostatnią przepił, przekłócił z Dietrichem, nie nadawał się do niczego. Drążyło go uczucie żegnania się ze światem, osiągania kresu drogi. Rozmowa z Witalewskim tkwiła kolcem w sercu za niepotrzebną surowość. Maks po polsku szarżuje, az dziw, że jeszcze nie wpadł. Ale powinien był okazać mu trochę zrozumienia. Dzisiaj każdy potrzebuje zrozumienia. Każdy ciągnie resztkami sił i wypatruje pomocy. Maks... Solange... Dietrich.., Jeszcze wczoraj nic nie zwiastowało kryzysu. Dzisiejszej nocy pękła w nim tama. Przywitał go w swym ogromnym fotelu, posępnie zapatrzony w opróżnione butelki, z rewolwerem na kolanach. Oddychał jak gracz spłukany do cna w ruletkę, robiący ze sobą ostatni rachunek. Trwało to długo. Za długo, żeby się na coś zdobyć, gdy nagle — zdając się go nie dostrzegać — zaczął wyrzucać z siebie: Śmiesznie jest mówić o życiu i zamyślać śmierć... Śmiesznie jest żyć i bać się życia... Śmiesznie jest drżeć przed śmiercią, jaką jest życie bez celu. Jak moje! Zakończył dramatycznym, tylko do niego pasującym: — Ojczyzno moja, najdroższa, posiadł cię czerwony upiór krwi. Już nigdy nie odzyskasz swego piękna! Przy jego chorobliwej egzaltacji w alkoholu powinien po tych słowach paść strzał. Nagi beton bunkra, półciemność i potężna porcja koniaku sprzyjały temu. Ale nic takiego nie nastąpiło. Stał nad przepaścią, sam nad nią stał i — nie skoczył... Bor nie chciał dłużej przyglądać się jego klęsce. Wychodząc usłyszał za sobą tłumione łkanie. Z oberleutnantem Dietrichem Marią von Koehlerem musi być naprawdę źle. Tej przegranej on sobie nie daruje. — Co się stało, Julien? Jesteś chory? Bor otworzył oczy. — Ach, Zaza! — Przeciągnął się. — Nie, ja tylko... — Zdrzemnąłem się, tak? — dopowiedziała dziewczyna. Zatkała mu usta dłonią. Ogrzało go ciepło jej ciała. Ogarnął ją ramieniem i ucałował we włosy. Zaza — miękka, przytulna koteczka... Cudowna zabawka do pieszczot i kochania. Dostępna dla każdego, kto mógł ją sobie kupić. Zaza kosztowała dużo. Była pokarmem dla ciała i duszy — mieszanki takie są rzadkie i drogie. Kto ma duszę i chce ją nakarmić, musi płacić. „Cleopatra” nie miała cennika jak burdele wojskowe. Cleo oferowała rozkosze trudne do skalkulowania, zakazane dla podoficerów i żołnierzy. Zakaz poparty ceną jest przeszkodą groźniejszą od drutów kolczastych. Dowódca pułku pewnie rezerwuje cały najlepszy burdel w Ostendzie dla siebie... Ten spasiony wieprz wde, co robi: kto raz poliże raju, stracony jest. — Gdzie się podział mój kolega? — Bor rozglądnął się po kanapach. Zaza uniosła paluszek do góry. — Już? — O Werner jest szybki! — odparła dziewczyna filuternie. — Powiedział Michele, że nawet po wojnie będzie do niej. przyjeżdżał. Przysiągł wierność, rozumiesz? — pisnęła śmiechem. — Chcesz coś wypić czy też pójdziemy od razu? Niedługo piąta... Maman podała jej klucz do pokoju i palcem przesłała Borowi całusa. Zaza poprowadziła go na piętro. Lekko stawiała nogi, przerzucała ciężar ciała z jednej na drugą i kołysząc biodrmi dręcząco wolno pięła się w górę. Zamknęła drzwi na klucz i oparła się o nie plecami. — Nie pocałujesz mnie? Musnął jej szyję. Ostrożnie, jak dotyka się kielicha tajemniczego kwiatu, który nagle może się rozchylić i wchłonąć śmiałka w siebie. — Niebezpieczna jesteś — powiedział. — Jeszcze tu... — położyła palec na ustach. — Zasłużyłam, nie? Zasłoniła szczelnie okna. Bor przyglądał się jej ruchom. Jak wspinając się na rozstawionych nogach, prężąc biodra zaciągała zasłonę: jak robi to niby od niechcenia, z wyrafinowaniem. „Jaka ona piękna! — pomyślał z żalem. — Niejeden wziąłby ją sobie za żonę, po co ona to uprawia?” — Rozbierz się. — Dotknęła kabury jego pistoletu. — Zdejm to sam, boję się tego. — Tak, oczywiście. Rozpięła guziki ukryte w fałdzie sukni i strząsnęła ją z ramion. W przejrzystych majteczkach i bez stanika wyglądała jak figurka wytoczona przez lubieżnika kształtu i symetrii. Żywa lalka. Zaza znała siebie. Łakome spojrzenia codziennych kochanków ożywiały jej próżność. Wracali do niej za każdym razem mniej pewni siebie. Zaza oszczędnie operowała sobą: najpierw dawała im patrzeć na siebie, nie dotykać, nie obmacywać łapami, tylko patrzeć — im dłużej ich tak trzymała, tym szybciej wychodzili... — Wpatrujesz się we mnie jak oni — odezwała się cicho. Stała w zasięgu ręki Bora. Piękna jak azjatycka kapłanka, odurzająca zapachem ciała. Zapalił papierosa i nie bez męki czekał, aż wyszła drzwiami zastawionymi szafą. Niedługo po niej tymi samymi drzwiami przyszła Solange. Cała w wypiekach, nerwowo oddychała. — Nie byłam przygotowana na spotkanie z tobą — nadstawiła policzek do ucałowania. — Maks zawiadomił Everaerta o pierwszej, kiedy właśnie byłam w Blankenberghe. Jestem tu już pół godziny. Widziałam, jak wchodziliście, musiałam się jednak zatrzymać: Liebich, ten pomagier Maksa, kręcił się w pobliżu... — Liebich! Znasz go osobiście? — Maks dostarczył mi jego zdjęcie. Rozpoznałam go bez trudu. — Liebich... To mi się nie podoba — zachmurzył się Bor. — To mi się bardzo nie podoba. Czy przychodzi tutaj? — spytał rozbierającą się Solange. — Maman go jeszcze nie widziała, ale wie, że to wtyka Służby Bezpieczeństwa. Ma odbitkę jego zdjęcia. Do „Nany” nie przychodzi również. — Maman nie powinna nosić przy sobie jego zdjęcia — zauważył Bor. — Gdyby tak... Zamknęła mu usta pocałunkiem i zgasiła światło. Leżał na wznak z zamkniętymi oczami i oddychał nierównomiernie. Ślady po ranach i długa krecha cięcia chirurgicznego wznosiły się i zapadały wraz z klatką piersiową. Wyglądały jak dopiero co zasklepione, mogące przy najmniejszym napięciu pęknąć i odsłonić wnętrze. Gdy zobaczyła je pierwszy raz, aż drgnęła z wrażenia. Później zobojętniała na nie, dopóki nie spostrzegła, że widok ich ją podnieca. Fetysz? — pytała siebie zaalarmowana. Nie, po prostu działają, i tyle. Wytłumaczona w ten sposób przed sobą myślała o nich również, kiedy była sama, i z kolei ze wstrętem o ciele mężczyzny bez blizn. Patrząc, jak drą na pół pierś i dysk brzucha, doznawała nie znanych przeżyć. Dłoń jej, kiedy leżeli nasyceni sobą, nie schodziła z jego ciała: wodziła palcami wzdłuż cięcia i zrostów popostrzałowych, nie spostrzegając wcale, że pieszczota ją pochłania i podnieca. — Nie jesteś przypadkiem chory? — spytała. Żałowała, że już wspomniała o Liebichu, powinna była się z tym wstrzymać do końca spotkania. — Wyglądasz żle — dodała. — To zmęczenie, nic więcej. — Zeszczuplałeś. Czy ty przynajmniej jesz do syta? Przecież ja mam pieniądze, masz prawo z nich korzystać. — Nie mówmy o tym, Soi. — Bor był ciągle zamyślony. — Jestem całkowicie w porządku. — Ależ dlaczego nie mamy o tym mówić? — zareagowała żywo. — Pozwól mi martwić się o ciebie, potrzebuję tego. Poza tym, co robię, jestem przede wszystkim kobietą. Z jej wadami i zaletami, ale najnormalniejszą w świecie. Nie otwierając oczu, uśmiechnął się. — Ależ jestem! — uparła się Solange. — Jeżeli ktokolwiek mógłby mieć wątpliwości co do tego, to nie ty... Znowu uśmiechnął się tylko. Przypatrzyła mu się uważnie. Nie zamierzała wymuszać słów, ale nie chciała też pozostawać bez odpowiedzi. Położyła się na niego brzuchem. — Jestem... Najnormalniejszą... Czujesz?... Podciągnął się w górę tapczana. Leżała na nim kobieta, za której jedno przychylne spojrzenie tysiące mężczyzn zdobyłoby się na zmierzenie z diabłem. O dziesięć lat starsza od niego, już zmęczona życiem, coraz słabiej panująca nad swoimi nerwami, w swej dojrzałości przeurocza. Spojrzał na nią z czułością. Położyła się na wznak i poddała jego oczom. Rozbrajająca niemoc wzbierała w niej na nowo. Na szczycie drgnęła skała. Zachybotała się raz, drugi — Solange napięła mięśnie, aby opóźnić, zwolnić jej toczenie się ku przepaści. Czuła na sobie jego pożądliwe spojrzenie. Jak wraz z dotykiem dłoni ześlizguje się z szyi na piersi, jak pieszczotliwie, jak dręcząco słodko kładzie je z jednej na drugą i stacza niżej, coraz niżej. Pragnęła, aby nie łamały linii. Aby ciągnęły już wprost do celu. Aby się stało. Aby za żadną cenę, za wszystkie skarby świata już nie przerywały swego marszu. Rozchyliła nogi. Ale palce się nie spieszyły: ugrzęzły w gęstwinie futerka, szukały jak ślepiec drogi w złych kierunkach, jątrzyły błądzeniem i gdy wreszcie znalazły trakt do miłosnego toru, zamiast utonąć w nim — drapieżnie wpiły się paznokciami w łono. Przyciągnęła go gwałtownie do siebie. Prawe kolano wepchnęła pod jego biodro, jak dźwignią podważyła go nad siebie i spadającego ogarnęła chciwie udami... Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że po stosunku Julian patrzy na nią jak na obcego człowieka. Bała się go dotknąć. Ostrożnie zmieniła pozycję. Najchętniej wyśliznęłaby się z tapczana, ukryła w fotelu pod oknem i czekała, dopóki on pierwszy nie przemówi. Zastanawiała się, o czym on teraz myśli. O swojej rodzinie w Polsce? O von Koehlerze? O czym mężczyzna w takiej chwili może myśleć? A może o innej kobiecie? Dotknęła go mimo woli. Przygarnął ją do siebie i ucałował. Gdy jeszcze nie wiedziała, czy robi to z siebie, uchwycił jej dłonie iv jak gdyby zgadywał jej obawy, ucałował obie. — O czym myślisz? — zapytał. Zapomniała o swoich wątpliwościach i o tym, ze zadała takie pytanie. — O czym? — powtórzyła zaskoczona. — O niczym. A ty? — Ach — wyostrzył spojrzenie — o różnych rzeczach. — Ale o czym najwięcej? — chciała wiedzieć. — Tyle tych myśli, że trudno wybrać. — Ale powiedz! Zrób mi tę przyjemność. Znowu stałeś się taki skąpy. — O Maksie. — Odwróciła się twarzą do ściany. — O Maksie! — syknęła zła. — Wszyscy jesteście jednakowi! Julian spróbował przyciągnąć ją do siebie i ułagodzić, ale chwyciła się kurczowo wezgłowia. — Co się stało? — zdziwił się. — Przecież pytałaś. — Pytałaś... Pytałaś... Zostaw mnie! Nie dotykaj! — Nie mogła mu darować myśli o Maksie w chwili, kiedy ona raz jeszcze przetrawia każdy odruch miłosny i oddaje się słodkiemu lenistwu. Jeszcze bardziej przylgnęła do ściany. Maks Witalewski urósł do problemu. Słowa perswazji nie dochodziły do niego, a na inne środki nie mogła się zdecydować. Najbardziej skuteczny sposób ujęcia go — sobą, nie wchodził w rachubę. Jego lekceważenie niebezpieczeństwa, obawiała się, mogło poważnie zagrozić nie tylko jemu, fotograf Everaert był tego samego zdania. Oparła się plecami o ścianę i nogi nakryła pledem. — Chyba masz rację — powiedziała już bardziej uspokojona. — Maks zaczyna ciążyć nawet w łóżku... To niedobrze, niepokoi mnie. — Rozstaliśmy się z sobą skłóceni jak nigdy dotychczas — mówił Bor. — Bez pożegnania. Moją ostrożność bierze za tchórzostwo, nie wiem, jak go przekonać. — Też nie wiem, choć go trochę rozumiem. Czy ty przypadkiem I nie jesteś zbyt ostrożny. Każda przesada jest przesadą. Ostrożność w tej pracy jest nieodzowna, lecz ty kontrolujesz swoje kroki do tego stopnia, że moje uznanie przechodzi niekiedy w zdumienie. Z jednej strony zazdroszczę ci tego, z drugiej — współczuję. Musi cię to drogo kosztować. — Wolę tę cenę od innej — rzekł stanowczo Julian. — Po części masz rację. Co wobec tego proponujesz? — Byłoby najlepiej, gdyby przeniesiono go gdzie indziej. Ale j w obecnej sytuacji to odpada: Niemcy wstrzymali przerzuty wojsk, a poza tym jego oberleutnant musiałby bez niego sam zakasać I rękawy. Tym gorzej dla Maksa. Jeżeli się nie zmieni... — dodała szybko Solange. Bor spojrzał na nią pytająco. — Co to ma oznaczać? — To przecież oczywiste — odparła z rzeczowym ożywieniem. — jeżeli nie ukarbuje swojej brawury, może narobić kłopotu nie tylko sobie, czy nie tak? A na to nie można pozwolić. — Brzmi to aż nadto jasno... — spostrzegł posępnie Bor. — Do tego nie może dojść, pamiętaj! — Przestańmy martwić się na zapas — Solange zmieniła ton. — To już nie potrwa długo, na pewno nie. Alianci zabrali się do odizolowywania bombardowaniami pasa umocnień nadbrzeżnych. Północna Belgia i Francja znajdują się codziennie pod bombami, na-wet pojedyncze pojazdy na drogach są atakowane. — Rok temu nie było inaczej i nic z tego nie wyszło — zauważył sceptycznie Bor. Heinemann wspomniał o rzekomym nieoficjalnym odwołaniu pogotowia bojowego. W nocy nie dawał temu wiary. Kiedy jednak dostał przepustkę, a następnie spotkał przed kinem Doeringa... Zaprzeczył ruchem głowy. — Nic nie wskazuje na to, aby mieli wreszcie zacząć. W kompaniach też nie ma gorętszej atmosfery, te rzeczy wyczuwa się naprzód. — Ale tym razem zaczną! — wybuchnęła podniecona. — Na pewno, zobaczysz! Teraz już muszą, nie rozumiesz tego? Jeżeli teraz się na to nie zdobędą, Europa będzie dla Zachodu stracona. Muszą. W swoim własnym interesie. To obecnie już tylko kwestia czasu, może dni. Błysnęła ognikami nerwowego zmęczenia. Jak gdyby się w niej coś załamało. „Tak musi się stać! Musi! Czy nie rozumiesz!” — krzyczały jej oczy zaszklone wiarą. Potrzebowała potwierdzenia, że się nie myli. Bor przytaknął mechanicznie. Ale to jej nie wystarczało. Potrzebowała czegoś więcej, czegoś z przekonania. Naraz Bor przypomniał sobie słowa zdesperowanego von Koehlera. Ponieważ ona wciąż wyczekiwała, poddał się im jak nawiedzony: Niech się nie spóźnia, co dla mnie przeznaczone. Niech spadnie nagle jak cios Boga, już! Wypadło to patetycznie i śmiesznie. Oparty na łokciach o wezgłowie, z głową odchyloną do tyłu, z przymkniętymi oczami... Rosły mężczyzna z oczami rozmodlonymi jak rozhisteryzowana kobieta... Okropne, niewybaczalne przedstawienie! — zgromił się w duchu. Słowa nieznanej wyroczni pasowały do psychicznie rozregulowanego Dietricha, ciemnego bunkra, trzasku rozbijanych butelek, a nie do tapczana, wymiętego spółkowaniem prześcieradła i nagiej Solange patrzącej na niego, jak gdyby nagle ujrzała w nim nie tego człowieka, z którym tu przyszła. Atmosfera miłosnego przeciągania się, przekomarzania, sporów i wyrozumiałości opadła jak mgła i ukazała rzeczywistość: burdelową kabinę, akcesoria, nagą nerwowo wyczerpaną kobietę, która nie jest zwykłą kurwą, gdyż robi to z wzniosłych pobudek, ale jednak płaci sobą. o Zerwał się z tapczana i zaczął się ubierać. Wśliznął się w spodnie, skarpetki, buty — wszystko alarmowo; koszulę wcisnął w spodnie bez odpinania paska, podrolował rękawy, ubrał bluzę, założył pas z pistoletem — koniec. Rzucił wzrokiem na budzik. Przyglądała się temu zaskoczona. Przykucnięta pod ścianą, z nogami podkurczonymi pod siebie, z pledem przytrzymywanym rękami na piersiach. Trochę jak kobieta wzięta wbrew swej woli, wewnętrznie pogodzona — bo skoro już się stało — na zewnątrz jeszcze grająca. Nie powiedziała ani słowa. Przewędrowała spoj- rzeniem na budzik, stamtąd na niego. Na środku pokoju stał niemiecki żołdak. Sięgnął jeszcze po hełm wiszący na klamce i obciągnął poły bluzy. — A teraz do rzeczy — odezwał się zimno jak do drugiego żołdaka. — Zapamiętałaś wszystko? Na mgnienie oka Solange straciła pewność, czy to jest ten sam czuły Julian sprzed chwili. Niezdecydowanie kiwnęła głową. — Wobec tego słuchaj! Maks na pewno będzie chciał przekazać ci historię tego pocisku... Pamiętaj, że w żadnym, ale to w żadnym wypadku nie wolno ci się zgodzić na przerzucenie szczegółów na tamtą stronę. Nawet gdyby przydybał Hradca i przywlókł go do ciebie, rozumiesz? To skończyłoby się tragicznie nie tylko dla tego chłopaka, który już i tak zwrócił na siebie ich uwagę. Wystarczy, jeżeli Amerykanie dowiedzą się, w jaki sposób zginął ich lotnik. Pochylił się ponad tapczan i ucałował jej ręce. — Uśmiechnij się. Na mnie już czas. Heinemann wysłuchał meldunku. Zapięty na ostatni guzik, z pistoletem u boku i w hełmie obciągniętym brezentem, kompletnie gotowy do boju. Doering zakończył meldunek zrobieniem oka do jego hełmu. — Głowa cię boli czy zabawa w alarm? — Wypraszam sobie głupie uwagi! — uciął Heinemann. — Włazić do bunkra! Zatrzasnął stalowe drzwi. — Gdzieście spędzili przepustkę? Meldować. — Jak to gdzie? — obruszył się Doering. — Pytasz, jakbyś nie wiedział. — W Ostendzie, Herr Hauptfeldwebel — zameldował Bor. Heinemann przeniósł wzirok na niego. — W Ostendzie, mówicie... No, dobrze. A gdzie? — W kinie, kawiarni, w bistro i w burdelu, Herr Hauptfelwebel. — Dokładnie — wtrącił Doering. — Nadzialiśmy się na siebie przed kinem i już do końca ciągnęliśmy razem. Ale dlaczego ta spowiadainka? — Milcz! — wrzasnął Heinemann. — Będziesz odpowiadał, kiedy przyjdzie twoja kolejka, teraz słucham obergefreitra Bora. — Chwilowo mi to wystarcza — pokiwał się na rozstawionych nogach. — Pytam na wszelki wypadek... Rozumiem, że gdyby co, to będziecie w stanie podać tytuł filmu, adres burdelu, imię kurwy i tak dalej. Czy doibrze rozumiem? Bar trzasnął obcasami. Heinemann rozluźnił marsowo ściągnięte brwi. — A jak wam poszło? Zadowoleni? — Nie rozumiem, po co ten cyrk? — odezwał się Doering. — Najpierw do nas tak, a teraz inaczej. Jakbyśmy nie wiadomo co... — Moje pytania są uzasadnione — z głosu Heinemanna przebijało poczucie odpowiedzialności. — Muszę wiedzieć, gdzieście byli i w ogóle, gdyż będę o to pytany, wy z pewnością również. Sytuacja jest tego rodzaju, że jak długo nie ustali się sprawcy albo przyczyny, podejrzana jest cała kompania. Przed dwiema godzinami znaleziono feldwebla Schillinga. Zastrzelonego... W jego bunkrze... — Jezusie! — jęknął Doering. — Przeszedł takie piekło... Ze Stalingradu w pojedynkę po to, żeby... — Przestań się wygłupiać, do cholery, tu nie ma miejsca na żarty. Jeżeli zaczniesz w ten sposób przy prokuratorze, nie chciałbym siedzieć w twojej skórze. Radzę dobrze przemyśleć wasze przepustki, bo nigdy nie wiadomo. Według mnie na pewno nie maczaliście w tym palców, ale... — Heinemann zawiesił głos — z całej kompanii tylko was nie było na miejscu, więc rozumiecie... Wyprostował się znowu służbiście i zakończył: — A teraz walcie do siebie i przygotujcie się do zbiórki. Za pół godziny meldujemy się przed bunkrem oberleutnanta: apel specjalny. O godzinie dziesiątej zero-zero kompanię przejmie nowy dowódca. No, jazda do drużyny, nie róbcie takich głupich min. — Aha! — rzucił jeszcze do Bora. — Wrócił unteroffizier Kalkstein i, naturalnie, objął z powrotem dowództwo nad drużyną. Zameldujcie mu swój powrót. Wieczór był księżycowy, widoczność prawie doskonała. Kilka minut po zbiórce plutonów stabsfeldwebel Himmel postawił kompanię na baczność. Pierwszy wyszedł z bunkra dowódca batalionu, za nim jakiś óberleutnant z okropnie zniekształconą twarzą, ostatni — von Koehler. Major załatwił swoją część błyskawicznie: odczytał rozkaz o odkomenderowaniu oberleutnanta von Koehlera do dyspozycji dowódcy dywizji, pana generała von Werdena, podziękował mu za służbę dla führera i Wielkich Niemiec i przedstawi jego następcę. Na tym występ swój zakończył i niezwłocznie oddalił się do oczekującego nie opodal samochodu. Nowy dowódca kompanii wyglądał przy wysokim von Koehlerze jak chłopaczek wciśnięty w za duży mundur. Spod czarnej opaski przesłaniającej połowę twarzy wyzierała zabliźniona wyrwa sięgająca do zniekształconych warg. Kiedy samochód majora zniknął, von Koehler obrócił się twarzą do kompanii. W martwej ciszy rozległ się jego donośny głos: — Meine Kameraden! Czułem się zaszczycony, iż dane mi było dowodzić tak wspaniałymi żołnierzami. Zasługujecie na najszczersze życzenia sukcesów w oczekującej was walce i szczęścia osobistego w życiu prywatnym. Z dumą przekazuję was pod rozkazy nowemu dowódcy, panu oberleutnantowi Erichowi Lauferowi. Dziękuję wam i żegnam! PO DRUGIEJ STRONIE KANAŁU Na twarzy Tawęckiego błąkał się nerwowy tik. — Nic ponad to, co tu napisano — potrząsnął płachtą papieru przed oficerami w sali odpraw — nie wiem. Z dalszymi dyspozycjami poczekamy na generała, powinien wrócić do rana. Fakt faktem, że weszliśmy w kolejkę, a zatem... — Uroczyście spoważniał. — Jest szesnasta pięćdziesiąt. Ogłaszam alarm dla dywizji. Kto choe, może uprzedzić ludzi, chociaż tu nie ma już co uprzedzać. To wszystko, panowie. Dziękuję. W drodze na kwaterę Kowalczyk wyliczał na palcach: — Dzisiaj mamy środę... Green Oaki skończą jutro, to znaczy w czwartek.,. My zaczniemy po nich i skończymy pojutrze... Załadunek w porcie nie potrwa dłużej niż dwa dni, czyli w niedzielę... Słyszysz, Len, w niedzielę! Len, w niedzielę, powiedziałem. Dlaczego milczysz? — Tam do licha z twoim gadaniem! — obruszył się Lufoioz zajęty swoimi myślami. Nie pozwolił Jane odwieźć się do obozu. Zamknął jej usta pocałunkiem i pobiegł do wozu. Nie miał dla niej więcej słów. Słowa już niepoitrzebne. Odjazd jest potrzebny. Jak najszybszy. Jutro opuszczą obóz ostatnie oddziały Kanadyjczyków, po nich ruszy dywizja — na manewrach obowiązywała ta sama kolejność. Kopnął walające się blaszane pudełko po papierosach. Pudełko odbiło się o krawędź jezdni i wróciło dokładnie mu pod nogę. Kopnął je jeszcze raz. — Co cię tak rąbie? — rzucił się Kowalczyk. W ostatniej chwili uskoczyli przed rozpędzonym carriersem z rozśpiewanymi żołnierzami. Kowalczyk pogroził im pięścią. — Powariowali, Sukinsyny. Widzisz ich, już powariowali. Plac broni wyglądał jak wielkie rumowisko czołgów, pojazdów opancerzonych, samochodów zawalonych rupieciami wojennymi, motocykli. Wśród tego żelastwa kręciło się mrowie żołnierzy. Ładowanie dobytku wchodziło w końcową fazę. Troczono do pancerzy skrzynie, paki owinięte brezentem, zwoje lin stalowych, deski, belki; do otwartych włazów podawano worki. Spieszono się przy tym, jak gdyby roboty było więcej niż czasu. II Nie jest to bajka dla dzieci. Jest to poważna rzecz o chłopcach, co nigdy nie dadzą za wygraną, dopóki nie wypróbują wszystkich możliwości. Gdzieś w Belgii pewien niemiecki unteroffizier zastrzelił amerykańskiego lotnika, mniejsza o nazwisko. A więc zastrzelił, kropka. Nie pierwszego, nie ostatniego w tej głupiej wojnie. Ale oto rzecz dochodzi do uszu kogoś współpracującego tam z British Intelligence Service. Osoba ta przerzuca ją na drugą stronę Kanału i o wszystkim dowiadują się koledzy zamordowanego. Ciąg dalszy sprawy łatwy do wyobrażenia. Chłopcy z eskadry nie są patałachami. Zdarzają się różni chłopcy. Niektórych można kopnąć w tyłek, innym, napluć w gębę — wszystko dla takich woda. Ale są również tacy, z którymi nie można nic pod wiatr. Tacy są chłopcy z 8 Armii Lotniczej Stanów Zjednoczonych. Krótka narada i zapada decyzja: roznieść w odwecie w drzazgi jednostkę, w skład której wchodzi ten Kalkstein czy jak mu tam. Eskadra wciąga do sitwy chłopaków z grupy, dostaje placet — rzecz rozgrywa się w wojsku amerykańskim! — od dowódcy armii i kiedy ma wystartować, na sprawie kładą łapy Brytyjczycy. Tak ciężko, że dowództwo armii kapituluje. Co robią chłopcy z eskadry zamordowanego: rezygnują? Chłopcy z eskadry Jima Gerkina mieliby się poddać? — Pański znajomek z Parlamentu u tych sukinsynów musi mieć chody — perorował sierżant Larry Bellini. — Podobno jest kumplem samego Churchilla. Prosimy pana tylko o podwiezienie mnie do niego, ja — idę z panem o zakład — już sobie z nim poradzę. Rzecz zrobi mu prasę, może okazać się dla niego warta zachodu. Robi pan ciężką minę. Sprawa nie jest łatwa, ale popróbować można, czy nie? Niech pan nie odmawia nam pomocy — zaapelował. — Proszę pana w imieniu Jima i całej naszej eskadry. Materiał na amerykański kicz filmowy, Lubicz nie wierzył własnym uszom. Niemożliwe, żeby Jim maczał w tym palce. Podobnie myślał Teplicki, do którego zwrócił się o przepustkę. Śmieszne, głupie, nieprawdopoddbne! — nie chciał go wcale słuchać. Sir Randolph pykał fajkę. Ukryty za płynnymi figurami niebieskawego dymu zerkał na zamyśloną Jane. Zapachy kwiatów, ciągnące przez otwarte okna zapraszały do ogrodu na ławkę. Kiedy był sam, często tam przesiadywał. Od wyjazdu gości upłynęły cztery godziny. Pierwsze trzy Jane spędziła samotnie w swoim pokoju. Żona doprowadzała dom do porządku, nie bardzo jej to wychodziło. Dostrzegał jej szczere chęci uporania się z tym dyskretnie (już dwa lata, obliczył, dom spoczywa na jej wątłych barkach — niewątpliwie dzielna niewiasta!), ale im usilniej się o to starała, tym bardziej stawała się wszechobecna. Wysłuchując jej troskliwych upomnień, aby nie zaprzątał sobie nią uwagi, naszła go odkrywcza myśl, że gdyby Izba Gmin była rzeczywistym zgromadzeniem przedstawicielskim narodu, to jest reprezentowanym w połowie przez mężczyzn, w połowie przez kobiety, on nie usiedziałby tam dłużej niż jedną kadencję... Margaret wpadła do domu już po wszystkim. Wniosła ze sobą zwykły ładunek nowości ze świata, pretensji do świata i tak jak przybyła, tak niedługo potem wybyła — całkowite przeciwieństwo swojej młodszej siostry. Dwie krople wody. Z tego samego źródła, lecz jakże do siebie niepodobne. W samochodzie z proporczykiem sztabu jakiejś amerykańskiej dywizji, którym odjechała, było jeszcze miejsce. Ale nie prosiła Jane. Zajęta przebieraniem się w swoim pokoju zwymyślała ją od istot pierwotnych, nie przystosowanych do życia w dzisiejszym błyskawicznie biegnącym świecie. Szczęściem nie trwało to długo. Panom, czekającym na nią w wozie, życie uciekało również szybko. Marg nie jest zła. Po prostu bierze sprintem bieg długodystansowy, daleko w tym tempie nie pobiegnie... Gdy odjechali, w domu zapanowała cisza jak po gwałtownej burzy, chociaż hali wciąż jeszcze elektroluksowano. Zawierucha, jaką wniosła, miała jednak swoją dobrą stronę: wypędziła Jane ze swego zamknięcia na górze. Zdecydował się na przerwanie jej milczenia. — Mieliśmy całkiem przyjemny dzień — zagadnął ją — kto by to pomyślał. Jeszcze wczoraj nic nie zapowiadało tak ładnej pogody, przynajmniej w Londynie. Była tam mgła, gęsta, a dzisiaj tak pięknie. Bardzo pięknie, prawda? Z cichej odpowiedzi wyłowił tylko „sorry”, resztę stłumił ruch wstawania. Przytrzymał ją ręką na fotelu. — Nie odchodź jeszcze. — Szukał dostępu do jej smutnych oczu. — Jutro wyjeżdżam. Nie wiem, na jak długo. Chętnie z tobą porozmawiam, mam też problemy... — Ty? — zrobiła zdziwioną minę. Widziała ojca zawsze piszącego coś na maszynie albo drzemiącego. Ponieważ to pierwsze w Izbie odpadło, pozostawało... — Każdy je ma, moje dziecko. Czyżbym wyglądał na człowieka bez problemów? Zamiast ożywiać się, znowu spoważniała. Nie pozwolił jej zamknąć się w sobie. — Moje problemy — ciągnął nie zrażony — są innego rodzaju. Siedzenie w tych dniach w Izbie wymaga niekiedy dużej cierpliwości. Sprawy dzisiaj są bardziej skomplikowane i załaltwia się je inaczej niż zwykle — to naturalne, wojna. Kluczowe sprawy załatwia się w ścisłym kręgu Gabinetu, w różnych specjalMycznycih komisjach, komitetach; decyzje Winston podejmuje od ręki prawie jednoosobowo, a nam, biednym posłom, pozostawia się akceptację faktów en bloc. Pogodtzenie tego z uprawnieniami i obowiązkami przedstawiciela wyborców nie jest proste. Odsunięcie nas... Wypatrywał jej reakcji. Gdyby w tej chwili spyta.no go, która z córek praktycznie ustawia się do życia, znalazłby się w kłopocie — ...odsunięcie nas od wpływu na decyzje rządu — szedł okrężną drogą naprzeciwko jej problemowi — może być na dłuższą metę dla posła brzemienne w skutki. Przeciwnicy polityczni, choćby taki groszorób jak Tim, już teraz oskarżają nas... Łoskot gąsienic z ulicy wdarł się przez otwarte okna. Jakaś kolumna pancerna, któraś już z rzędu, brała na ryczących silnikach stromy wyjazd z miasta. Na twarzy Jane malowało się napięcie. Oparła głowę na fotelu. „Jutro, może jeszcze dziś w nocy dywizja zniknie z Battery... Za dwa, trzy dni znajdzie się na statkach, za cztery...” — wyliczała bezlitosny roklad czasu. Rozbolała ją głowa. Tyle słów pozostało w niej nie wypowiedzianych. — Musisz być zmęczony — zdobyła się na naturalny głos. — Jutro już wyjeżdżasz. Chyba pójdę sobie. Nie pozwolił jej odejść. — Sa ludzie, z którymi można mówić jak z samym sobą — powiedział ciepło. — Często są blisko nas... — Była w niej taka pustka, że przeniósł oczy na wyłączony aparat radiowy. Jane podchwyciła ten ruch. Zbliżała się pora dziennika wieczornego. Odgarnęła włosy z czoła. — Czy to... wiesz, co mam na myśli... zacznie się...Absurdalne pytanie — spostrzegła. — Na jej lotnisku zjawiły się przed tygodniem trzy tuziny olbrzymich szybowców do transportu ciężkiej broni piechoty, wraz z nimi przyleciał bezpośrednio ze Stanów pułk desantowo-powietrzny; na sąsiednich lotniskach też wylądowała masa desantowego sprzętu i jednostek spadochronowych. Pod zadziornymi minami tych chłopców tętni napięcie bliskie wybuchu. To musi się zacząć!” — ...dzisiaj ...jutro .. za tydzień? — pytała. — Każdego dnia, dziewczyno — odrzekł poważnie. — Czekamy na to jak na burzę. Atmosfera jest tak naładowana, że cokolwiek nastąpi, przyniesie ulgę. A że nastąpić musi... Stanął przed nią w całej swej okazałości człowieka odpowiedzialnego za swoje słowa. — Skończyły się tajemnice i zabawa w chowanego — powiedział. — Kraj pęka w szwach od wojsk i broni. Od południa aż po Szkocję jest tak ciasno, ze igły nie upchniesz; gdyby Luftwaffe miała dzisiaj dostęp do nas, sprawiłaby nam Dunkierkę nie gorszą niż w czterdziestym roku, z tą różnicą, że na naszej ziemi. Tak więc spekulacje mogą obecnie dotyczyć jedynie miejsca i czasu lądowania. Może to nastąpić każdej godziny, w każdym punkcie Francji, Belgii, wszędzie. Wiedzą o tym Niemcy, wie każdy człowiek po naszej stronie wody. O tym jednak, gdzie i dokładnie kiedy nastąpi lądowanie, wie bardzo mało ludzi. Może — rozcapierzył palce lewej ręki — mniej niż tylu po obu stronach Atlantyku. Będzie to przedsięwzięcie w dziejach wojny nie mające sobie równych. Niech Bóg ma w opiece tych chłopców, którym przyjdzie je wykonać. Spostrzegł swoją małżonkę. Już bez fartucha, z włosami jeszcze w małym nieładzie. Miała coś bardzo ważnego do powiedzenia. — Coś do mnie? — spytał. — Przybył Len — poprawiła uczesanie. — Z jakimś gościem. W pewnej ważnej i dziwnej sprawie, tak powiedział. — W ważnej i dziwnej sprawie?... — Sir Randolph spojrzał na ożywioną nagle twarz córki. — Ależ proś ich, proś. Jestem dzisiaj w doskonałej formie dla ważnych i dziwnych spraw! Sir Randolph przyglądał się chłodno Amerykaninowi. — I w misji tej wysłano pana, sierżancie? — rzucił znad szklanki. — Tak jest, proszę szanownego pana. — Sierżanta?... Amerykanin kiwnął zamaszyście głową. — Ale na wszelki wypadek zaopatrzono mnie w bluzę pułkownika... — Podniósł torbę. — Mam ją tu, chce pan zobaczyć? — Eskadra dokonała właściwego wyboru — stwierdził ostatecznie sir Randolph. Pozostawała jeszcze sama misja. Nie do załatwienia od samego początku. Biada ci, Brytanio, gdyby decyzje podejmowane przez Intelligence Service dawało się odwoływać na czyjąś prywatną prośbę. Zaaranżować można wszystko. Można uknuć zamach stanu, wymienić jednego generała na drugiego, przedzierzgnąć Anglika w rodowitego szejka arabskiego, przyspieszyć śmierć maturalną jakiegoś polityka — drogi wywiadu brytyjskiego pozostaną na zawsze tajemnicą, a jego posunięcia były, są i będą podporządkowane jednemu: panowaniu Anglii. Są to drogi z pewnością nie zawsze proste, ale w końcu cel uświęca środki. Imperium Brytyjskie powstało nie w drodze podboju orężem, jak inne. Stworzyła je potrzeba. Historycznie nazwana „wolnością handlu”. Handlować Anglia chciała. Nieskrępowanie. Żeby żyć, musiała handlować. Handlując dorobiła się Imperium. Dorobek byłby skromniejszy, gdyby przed kupcami nie wysłała w świat swoich „oczu i uszu” — nie każdy to właściwie rozumie. Dużo fałszywych wyobrażeń o metodach pracy Intelligence znajduje się w obiegu, często złośliwych. Ale to uzasadnione: z British Intelligence Service nikt jeszcze nie wygrał. Stanowisko Intelligence w sprawie tego lotnika jest słuszne. Akcja odwetowa Amerykanów, wymierzona precyzyjnie w jednostkę wojskową mordercy, zdradziłaby Niemcom istnienie wśród nich źródła wrogiej informacji. Abwehra i gestapo są okrutne, ale nie głupie, doszliby po nitce do kłębka. Nitką byłaby ta akcja. Podobna historia — sir Randolph przypomniał swoim gościom — o znacznie większym ciężarze gatunkowym dla wywiadu brytyjskiego rozegrała się podczas poprzedniej wojny. Rzuciła ona światło na metody pracy wywiadów. Historia, której kulisy opowiedział mu jeden z jego nieżyjących już przyjaciół, nabrała w pierwszych latach po wojnie niebywałego rozgłosu, stała się nawet przedmiotem interpelacji w Izbie. Hałas zainicjowało opublikowanie przez opozycyjne pismo dokumentu, z którego wynikało, że Intelligence, kierując się swoim własnym interesem, dopuściło świadomie do śmierci kilkuset żołnierzy brytyjskich na skutek pewnej akcji niemieckiej we Francji. Akcji, o której zostało wcześniej uprzedzone: Zamiar uderzenia Niemców przekazano odpowiedniemu dowódcy wojsk brytyjskich, lecz kiedy ten przystąpił do przygotowania przeciwśrodków..., przygotowania odwołano wraz z owym dowódcą. Niemcy, jak się można domyślić, przeprowadzili swoją akcję z sukcesem. Wrzawę publiczną dokoła sprawy uciął w końcu minister wojny oświadczeniem, że postępowanie miało na celu zachowanie najpoważniejszego źródła informacji Intelligence w Niemczech, którym był wysoki oficer niemieckiego sztabu generalnego... Minister poparł oświadczenie szczegółami. Wynikało z nich, że kontrwywiad niemiecki wykrył, iż źródło przecieku musi się znajdować w nielicznym gronie osób ze sztabu generalnego. Zastawiono ograną pułapkę: zaplanowano szereg indywidualnych akcji zaczepnych na skalę dywizji i o każdej poinformowano jedną z podejrzanych osób. Każdą o jednej. Intelligence dowiedziało się o pułapce już po przygotowaniu brytyjskich oddziałów do kontrakcji. Gdyby uderzenie niemieckie się nie udało, kontrwywiad wiedziałby, komu ma to do zawdzięczenia... Ale najciekawsze, że wywleczenie tej sprawy, jak się później okazało, było kolejną zagrywką Intelligence i miało na celu skompromitowanie odżegnującego się od niepowodzeń wojennych kajzerowskiego sztabu generalnego oraz podcięcie — za jednym zamachem — odradzających się w Niemczech mitów militarystycznych... Pomysł, w innej konfiguracji, został kilkanaście lat później, zdaje się w trzydziestym szóstym roku, powielony z powodzeniem przez Abwehrę przeciwko kierownictwu Armii Czerwonej. Rozstrzelano wówczas setkami wybitnych dowódców z marszałkami Tuchaczewskim i Blucherem na czele. Sir Randolph sypnął kolejnymi przykładami metod pracy wywiadów, nie żałował czasu. Słuchając go Lubicz uzmysłowił sobie beznadziejność położenia narodów zmuszonych do załatwiania czegoś z Anglikami. To musi być okropne! Myślał z sympatią o wszystkich, którym udało się w jakiś sposób zalać im sadła za skórę. Amerykanin przedstawiał obraz kompletnego przygnębienia. W drodze do Poormond nie zamykały mu się usta. „Jeszcze nie było rzeczy w eskadrze czy grupie, której bym nie załatwił — zapewniał go. — Jakiem Lany! Z tą sprawą dobrnąłem do samego dowódcy armii i prawie przeciągnąłem go na naszą stronę. Ale w ostatniej chwili wpieprzył się między nas jakiś patałach z wywiadu, i Mops. Z cywilem zagram z innej beczki, nie oprze się. Możemy iść o zakład...” Godzinę później gospodarz wzniósł toast: — Podoba mi się duch w waszej eskadrze. W istocie rzeczy angielski: upór i jeszcze raz upór. Wietrzę, że pomścicie kolegę. Całym sercem jestem z wami. — A już broń Boże — zwrócił się do Lubicza — nie poddawać się okolicznościom. W żadnym wypadku! Lubicz nie wiedział, jak to rozumieć. Jane słuchała ojca z wypiekami na twarzy. — Jest mi tak przykro — powiedziała, gdy znaleźli się na tarasie. — Za ojca... Zerknęła przez jego ramię na samochód przy chodniku. Zrezygnowany Bellini już nacisnął starter. — Mam ci tyle do powiedzenia... Łoskot nadjeżdżającej kolumny pancernej zagłuszył jej słowa. Przylgnęła do niego całym ciałem. Nic ją nie obchodziło drżenie ziemi, wirujące gwiazdy na niebie. Smród benzyny zawrócił jej w głowie. Lubicz przytrzymał ją w ramionach. — Zadzwonię za godzinę — powiedział. — Na pewno. A teraz wracaj do domu! Ulicę tarasował łańcuch czołgów. Niewielkie odstępy między pojazdami uniemożliwiały przemknięcie się na drugą stronę. Rozglądając się za wolnym miejscem Lubicz przeżuwał ze złością słowa ojca Jane: „Nie poddawać się okolicznościom... Me poddawać się...” Z ciemności wyłonili się kanadyjscy regulatorzy ruchu na motorach. Zalali samochód snopami światła. — Zjeżdżać na chodnik z tym pudełkiem! Pilotujemy kolumnę pancerną! Chcecie dać się sprasować?! Lubicz włączył wsteczny bieg, zatoczył ostre półkole i zmienił kierunek jazdy. — Larry — przekrzyknął łoskot gąsienic — jedziemy do Darlingtonu! „CYKLOP” Z bunkra dowódcy kompanii wyszedł stabsfeldwebel Himmel Minę miał złą. Przekazywanie spraw „Cyklopowi” — tak przezwał nowego dowódcę — przeciągało się w nieskończoność. Ten człowiek nie ma pojęcia o stylu dowodzenia ludźmi stacjonującymi na Zachodzie. Staż frontowy podoficerów go interesuje, rozkład ćwiczeń, wyposażenie bojowe, wszystko sztuka po sztuce — powinni go do buchalterii! Łypnął w wysoko stojące słońce. Nie certując się z żołnierzami wysikał się na krzak wydmuchrzycy i zawrócił do bunkra. Unteroffizier Kalkstein skracał sobie czas przeglądem drużyny. Sunąc za plecami podwładnych, notował w pamięci: Troki pasa głównego nie wyświecone, z ładownicy wyziera zapiaszczona piętka naboju, na saperce, przy uchwycie, trzy cętki świeżej rdzy — to pupil Bora, Hradec; Eggert staje do przeglądu w wygniecionej bluzie, Platzek z postrzępionymi rękawami. Ziindholz ma oberwane guziki, Balk... — pociągnął nosem — zdejmuje buty tylko do spania... Tak wygląda drużyna po jego zaledwie dwudziestoczterogodzinnej nieobecności. Ominął Bora i zajął swoje miejsce w szeregu. „Pod nowym dowódcą nowi ludzie powinni dojść do słowa i wasza w tym głowa, aby między nimi was nie zabrakło. To, co się działo pod oberleuitnamtem von Koehlerem, likwidowało kompanię jako pełnowartościową jednostkę bojową. Gdyby nie wasze spostrzeżenia...” Już dawno Kalkstein nie czuł się tak szczęśliwy. Dzięki jego mrówczej pracy Sonderdienst i gestapo poznały wielkopański styl von Koehlera. Krzyż Rycerski upoważnia posiadacza do pewnej taryfy ulgowej, ale w granicach. Kto tego nie przestrzega, musi zapłacdć. Prowokacyjne obwieszanie się Belgijkami, konszachty z Borem — cichym przywódcą mętów kampanijnych — musiało doprowadzić do takiego finału. Opierając się na jego informacjach Ratzeburg miał pełne podstawy do oświadczenia majorowi Rettmeyerowi: „...Rozkaz aresztowania unteroffiziera Kalksteina za żołnierską postawę w walce z amerykańskimi lotnikami jest niewybaczalną zbrodnią na moralności żołnierza niemieckiego, któremu aktem tym zabroniono zabijania wrogów. Kompania jest jak chory człowiek. Żądam odkomenderowania oberleutnanta von Koehlera do naszej dyspozycji i obsadzenia jego stanowiska bezwzględnie pewnym oficerem. Równocześnie żądam przywrócenia godności żołnierskiej unteroffizierowi Kalksteinowi!” Tym razem nie pomogły Rettmeyerowi sztuczki, którymi się posługiwał dla wybicia oponenta z uderzenia. Oberleutnant Ratzeburg występował w imieniu centrali gestapo i postarał się, aby Bruksela zaawizowała jego specjalne zainteresowanie sprawą. Na upartego mógł przerzucić decyzję wyżej. Aby jednak utrudnić mu swobodę manewrowania, sprawę lotnika połączono ze śmiercią feldwebla Schillinga. Gra na zwłokę postawiłaby go teraz w ryzykownej pozycji przeciwnika dobrej współpracy z gestapo. Zresztą chodziło tylko o przesłuchanie von Koehlera. W tym układzie major nie widział powodów do upierania się. Aby jednak ustępstwo nie wyglądało na kapitulację, decyzję — zamiast oddziałowi Abwehry przy dowództwie korpusu — przedstawił do zatwierdzenia generał-majorowi Freiherr von Werdenowi. Generał słynie z wielkiego wyobrażenia o nietykalności munduru oficera niemieckiego. Będzie mógł je wypróbować. Na tym skończyła się troska Rettmeyera o los oberleutnanta von Koehlera, a zaczęła o swój. Trzynastokilometrowy odcinek La Coquette — Ostenda przysparzał mu coraz więcej kłopotów. Przyczyną ich nie były w zasadzie wydarzenia, które by różniły się ciężarem gatunkowym od wydarzeń na innych odcinkach obsadzanych przez dywizję, ile nieznośny fakt dowiadywania się o nich od... Ratzeburga. Ta droga zdobywania informacji groziła konsekwencjami. Już zwrócono mu uwagę na dobrze pracującą na obszarze podległym dywizji siatkę agentów alianckich. Przeciek informacji obciążał bezpośrednio jego służbę — służbę Abwehry, która przegrywała z ludźmi Raitzeburga, to jest z Sonderdienst i gestapo, Jeżeli centrala gestapo w Brukseli, napuszczona przez Ratzetmrga, zadałaby sobie trud podważenia jego pozycji, łatwo by to osiągnęła opierając się choćby tylko na różnicy wyników pracy obu służb. Wniosek ten wpadł Rettmeyerowi do głowy po jego powrocie od generała. Nieco późno. Przegapił przy tym, że von Werden może potraktować rzecz precedensowo i pchnąć ją w górę— aż do samego feldmarszałka Rornmla, o kitórego rzekomo niedwuznacznym stosunku do „trupich czaszek” donosiła niedawno BBC. Tej bariery gestapo nie zechce przeskoczyć dla jednego oberleutnanta, ale porażkę może sobie odbić na nim. Major żałował, że feldmarszałek siedzi w odległym Fontainebleau, on zaś z tym przeklętym Ratzeburgiem — tu. Zdecydował się na akcję. Konfidentów jego służby mógł zrehabilitować tylko znaczniejszy sukces. Patrząc na nich poprzez pryzmat sprawy von Koehlera, spostrzegł, że wielu z nich poświęca dużo troski zabezpieczeniu własnych pleców. Heinemann nic się od nich nie różnił. Jak mógł nie widzieć, co się dzieje na jego własnym podwórku? Obergefreiter Liebich z punktu łączności, obsługujący ten odcinek, przebąkiwał już coś na ten temat. Ale wziął to wówczas za zwykłą rywalizację; Heinemann łatwo zdobywał sobie wrogów u niższych stapmem, Liebich zaś — przy jego chorobliwej podejrzliwości — w każdym dopatrywał się szpiega. I tak źle, i tak niedobrze. Polecił wezwać obu konfidentów. Albo staną na głowie i postarają się o wyniki, albo zostaną odkomenderowani na front wschodni! Mały skrawek piaszczystych wydm flandryjskich, obsadzony przez kompanię von Koehlera, urósł w jego oczach do rozmiarów kluczowego punktu dywizji. Przy nie sprzyjających okolicznościach punkt ten mógł fatalnie uderzyć w niego samego. Jaki jest nowy oberleiutnant? Poza chlubnym przebiegiem służby polowej nic o nim nie wiedział. Leutnant Erich Laufer przybył do dywizji przedwczoraj, wczoraj został awansowany do stopnia oberleutnanta Szybko Dwadzieścia lat życia, w tym trzy na froncie; Krzyż Żelazny drugiej klasy, Krzyż Żelazny pierwszej klasy, Złota Odznaka za Walkę Wręcz; udział w bitwach pod Stalingradem, Woronezem, Kirowogradem, w Łuku Kurskim; pięć ran i zamiast głowy, normalnej głowy, potworny kikut na karku — oto życiorys szczeniaka z pierwszego dziesiątka lat tysiącletniej Rzeszy. Ze zniekształconej twarzy nic nie zdołał wysondować. Jedno wydawało się być niewątpliwe: nieodwracalne, widoczne oszpecenia robią z młodych ludzi bohaterów lub szaleńców. Pod jego dowództwem kompania powinna mieć zapewnioną drogę do chwały... Niekorzystny dla von Koehlera rozwój wypadków przesłonił majorowi sprawę samobójstwa feldwebla Schillinga. Samobójstwa? Człowiek, który na froncie setki razy zaglądał śmierci w oczy, nie kończy ze sobą w ten sposób tylko dlatego, że przy kieliszku wymknęło mu się o słowo za dużo. Gdyby tak postępowano, Wehrmacht już dawno nie miałby kim wojować. Kito go więc rąbnął i w jakim celu? Jeżeli komuś chodziło o skompromitowanie von Koehlera, nie musiał posuwać się tak daleko. Porachunki osobiste jako motyw zbrodni? Schilling nikomu nie wadził. Więc co? Na labiryntach kryminalistyki major znał się na tyle, ile wyczytał w powieściach, głównie ze „Zbrodni i kary” Dostojewskiego. Ale w kompanii von Koehlera nie doszukiwał się istnienia sobowtóra Raskolnikowa ani angielskich warunków sprzyjających obmyślaniu misternej zbrodni. Jej motywy musiały być także przyziemne. Ten trakt myślowy prowadził go zawsze do punktu wyjściowego rozumowania. Jak w zamkniętym kole. Człowiek żywy składa się z myśli i ciała. Śledząc poczynania ciała łatwo jest podpatrzyć jego myśli. Kiedy jednak ciało jak Schillingowe, już się nie porusza... Dylemat! — dumał posępnie major znajdując sprawę coraz bardziej pogmatwaną. Bo co w końcu mogło być przyczyną wysłania feldwebla na tamten świat? „Feldwebel Richard Schilling — głosił zapis w jego książeczce wojskowej — walczył w ramach swego pułku w Stalingradzie, skąd wydostał się o własnych siłach i po sześciu tygodniach przedzierania się przez tereny zajęte przez nieprzyjaciela dobrnął do 4 Armii”. Potem wzmianka o kurowaniu odmrożeń i wrzodów żołądka w szpitalu wojennym w Geyer i na zakończenie lakoniczne: „Czerwiec 1943 — luty 1944 pobyt w XII Zakładzie Rehabilitacyjnym”. Jakiej specjalności? Rehabilitującym utracone w Rosji małżowiny uszne? Wycięte w Geyer wrzody żołądka? Major stukał ołówkiem w blat biurka, jak gdyby chciał wypukać spod forniru coś więcej niż specjalizację tego .zakładu. „Dwunasty — myślał szyderczo. — A dlaczego nie napisano, gdzie mieści się zakład, w którym podczas wojny można dziewięć miesięcy spokojnie sobie pobyć”? Męcząca mnogość znaków zapytania. Im głębiej w las, tym więcej drzew. Cóż znaczy w tym człowiek? A wszystko zaczęło się od jednego zwykłego Amerykanina. Nie ma dnia, aby gdzieś nie zabijano jakiegoś zestrzelonego lotnika. I nikt z tego powodu nie drze szat. Oceniając postawę von Koehlera wobec zabójcy lotnika z pozycji możliwych skutków, major ujrzał ją inaczej niż przedwczoraj Aż zdziwił się, ze o takim obrocie sprawy nie pomyślał wcześniej. Natura zrodziła drzewa, kwiaty, wszelką zieleń i wszystko to tworzy zgraną ze sobą całość. A człowieka stworzył Bóg... No, tak Nie byle kto musiał być ojcem człowieka! Gdy on medytował, do sekcji wpłynął meldunek od jednego z jego konfidentów: „W rejonie Breedene—La Coquette—Wenduine kręci się szczelnie obudowany wóz ciężarowy marki bussing. Moim zdaniem jest to zamaskowany radiopelengator. Należący do Brukseli...” Pozdrowienie nowego dowódcy ledwie dotarło do ostatnich szeregów — żołnierze byli przyzwyczajeni do czegoś innego. Oberleutnant von Koehler robił z apelu przedstawienie, w którym każdy czuł się aktorem. Jego sylwetka przyciągała oczy jak magnes. Władcze „Heil Soldaten!” wyciskało z nich odzew przewalający się po wydmach niczym .grzmot; Lauferowy pisk nie mógł się z tym równać. A że zagapili się na jego twarz, więc odkrzyknęli jak zgraja cywilów. Zły omen — ocenił rzecz Himmel i pospieszył do czoła pierwszego plutonu. Lustracja kompanii zaczyna się od tego miejsca! — wskazał ręką. Kalkstein wyprężył się. „Nowy człowiek, nowi ludzie...” — pamiętał o tym. Całe swoje oddanie zaklął w kamienny posąg bez mała dwumetrowej wysokości, nie mógł ujść nie dostrzeżony. Ale jedyne oko oberleutnanta liznęło go tylko i nagle znieruchomiało na Borze. Jak porażone piorunem. „Patrzy jak na widmo — pomyślał Heinemann. — Ale dlaczego?” Przyjrzał się Borowi. Ten stał wpatrzony w dowódcę spojrzeniem bezosobowym, tak jak powinien: bez zmrużenia oczu. „Ki diabeł! A może poczuł się słabo w tym upale?” Delikatnie ujął go za łokieć. — To jest zastępca drużynowego, Obergefreiter Juiiain Bar — przedstawił żołnierza. Laufer zmierzył go jak ipomylonego. — Co to ma znaczyć?! — syknął zimno. — Nie zna pan regulaminu, Herr Hauptfeldwebel? Pod siatką maskującą zrobiło się duszno. Szeregi zafalowały zaciekawieniem. Oberleutrant machnął ręką, jakby strząsnął natrętnego owada, poprawił sobie pasek hełmu i przystąpił do lustracji plutonów. Gwałtowne wrażenie, jakie zrobił na nim Bor, już opanował. Kroczył od żołnierza do żołnierza, bacznie się każdemu przyglądał i purpurowiał, gdy któryś odwzajemniał się spojrzeniem w jego oko Blady Heinemann postępował u jego boku. W przygnębieniu swoim nie usłyszał nadlatujących myśliwców angielskich. Żołnierze bez komendy rzucili Się w piasek, zrobili to również podoficerowie Z wciśniętych w ziemię mundurów, z odbezpieczonym rewolwerem w ręku, wystawali jedynie oberleutnant i — z własnego zagapienia się — on. „Ten gówniarz (pierwszy raz w życiu Heinemann nazwał oficera tym słowem) gotów jeszcze sprowadzić na kompanię nieszczęście. Z rewolwerem na samoloty...” Klucz myśliwców śmignął nad wydmami i nie otwierając ognia pomknął w kierunku Weniduine. Codzienny zwiad. Ruityna. Sprawdzają, czy na „ich terenie” nie zaszły w ostatnich godzinach jakieś zmiany. Oberleutnant wiódł za nimi wzrokiem. Spod czarnej opaski wyzierała pergaminowo zabliźniona wyrwa dzieląca twarz na dwie niepodobne do siebie połowy. Gdzieś pod Wendiuine odezwał się pojedynczy oerlikon, ale natychmiast zamilkł. Samoloty zniknęły nad ich zwykłą kryjówką — morzem. Nowy oberleutnant nie znał niepisanych zwyczajów respektowanych przez strony wojujące nad Wałem Atlantyckim. Rozkaz dowódcy 15 Armii zabraniał otwierania ognia do spokojnie przelatujących patrolowców alianckich. Rozkaz zakazywał surowo prowokowania ataku. Ten, który otworzył ogień, będzie się gęsto tłumaczyć. Nie trzeba było długo czekać, jak samoloty wróciły i w rewanżu zasypały ogniem odcinek pułku zabijając i raniąc wielu żołnierzy. Po chwili wszystko ucichło. Z ręką przy daszku hełmu Laufer wciąż wpatrywał się w niebo, chociaż samolotów już nie było. Wydarzenie, którego był świadkiem, nie pasowało do jego wyobrażeń o Wale Atlantyckim. On sam również tu nie pasował. W polowym mundurze z wełny drzewnej noszonym bez poprawki, w zwykłych żołnierskich sztiflach z grubej, byle jak wyprawionej skóry wyglądał przy dobrze odzianych podoficerach jak zmaltretowany okopami wojak z pierwszej wojny światowej, nie rozumiejący zmian, jakie tu tymczasem zaszły. II — Punkt łączności-4! — zameldował się obergefreiter Liebich pełniący dyżur przy pułkowej centrali telefonicznej. Mocniej przycisnął słuchawkę do ucha. Głos był słaby, zakłócony trzaskami. Wysłuchał w skąpieniu, o którą jednostkę chodzi, wcisinął wtyczkę w odipowiedni kanał i odłożył słuchawkę na pulpit. Gotowe. Tak będzie postępował przez następne cztery godiziiny, dopóki nie zastąpi go zmiennik. Dzisiaj godziny te zaczęły się nie najlepiej. Odwrócił się w stronę gefreitra Maksa Witalewskiego. Nie w celu rozmcwy z nim. Liebich należy do ludzi wyjątkowo małomównych. On i Maks współpracują ze sobą już ponad rok, ale gdyby policzono jego słowa, byłaby tego niewiele. Zwykle ogranicza się do patrzenia i słuchania tego, co mówi jego kolega. Wwierca się wtedy w niego swoimi wodnistymi oczami i patrzy niemo, dopóki nowy sygnał nie przywoła go do aparatu. Taki Liebich jest. Łącznica nie milkła od samego rana. Kiedy siedzi przy niej Witalewski, po każdym sygnale rozlegają się pretensje do całego świata o to, że wszyscy naraz umawiają się na rozmawianie przez to pudło. A Liebich przepada za takim ruchem. W sygnałach aparatu, ich metalicznym pobrzękiwaniu czuje się jak królowa- matka pszczół, wydających ultrakrótkie dźwięki, rozpoznawalne tylko przez nią. Praca stała, równomiernie rozłożona w czasie ładuje go energią. Dopiero wtedy może wykonywać swoje czynności bezbłędnie oraz — ale to nie ma już nic wspólnego z obowiązkami służbowymi — obserwować wszystko, co się wokół niego dzieje. Jedno i drugie równocześnie. Funkcja technika łączności na sporym odcinku umocnień Wału Atlantyckiego stwarza duże możliwości wyżycia się. Pół godziny terma, szukając zapałek znalazł w kieszeni drelicha płytkę kwarcową. Co to jest płytka kwarcowa i do czego w łączności służy, każdy wie. Znalazł ją więc, położył na pulpicie i dalej wykonywał spokojnie swoje obowiązki, gdy nagle przypomniał sobie, skąd ten drobiazg się wziął w jego kieszeni. Dzisiejszej nocy wezwano go do naprawy radiopelengatora. Zgodnie z rozkazem pomógł załodze usunąć awarię i najprawdopodobniej — jak to przy takiej grzebaninie — wsunął ją do kieszeni. Dałby się w kawałki pokrajać, że płytkę położył na pulpicie łącznicy dokładnie między popielniczką a krążkiem taśmy izolacyjnej. Jeszcze przed wyjściem za potrzebą, kiedy przy aparacie zastąpił go Maks, płytka tam leżała. Teraz miejsce to świeciło pustką. Odkrycie nie było błahe. Było tak poważne, że nie wiedział, co zrobić. Jego ponure rozmyślania przerwał dowódca punktu, oberleutnant Wunsch. — Stało się coś, Liebich? — rozległ się od drzwi jego zawsze beztroski głos. Miny dwóch najlepszych na punkcie techników wystarczały za słowa: pewnie znowu się posprzeczali. — Nie martwcie się Franzein — pocieszył podnieconego Witalewskiego. — On zawsze taki, kiedy zmęczony, prawda Liebich? Nie zraził się brakiem odpowiedzi. Wunsch znał swoich podkomendnych. Jeden impulsywny, żywy jak rtęć, drugi zamknięty. Ale w gruncie rzeczy dobry chłop. Jak się prześpi po przepracowanej nocy, będzie znowu w porządku. — Mocno się namęczyliście przy tym pelengu? Dają patałachom taką rzecz, a jak co, to pomóżcie. O co tam chodziło, Liebich? Obergefreiter uciszył go ruchem ręki i przylgnął do słuchawki. ,,Niepoprawny — uśmiechnął się wyrozumiale Wunsch. — Inny oficer na moim miejscu...” Zostawił rozważania o stopniach wojskowych i o dyscyplinie. Prawdę mówiąc, niewiele dbał o jedno i drugie. Łącznościowiec jeszcze nigdy nie został feldmarszałkiem ani dowódcą armii, machał na to ręką. Do utrzymania swego punktu w należytym stanie potrzebował fachowców, a nie trzaskania obcasami. Z rękami w kieszeniach spodni ruszył na swój poranny spacer po bunkrze. Miękko stawiane kroki i rozpięta bluza zapowiadały, że rychło się stąd nie wyniesie. — Co tak długo, Liebich? List miłosny wam dyktują czy co? — Pochylił się nad zgarbionym obergefreitrem i wziął nasłuch. Z dowództwa dywizji przekazywano telefonogram wzywający oberleutnanta Ericha Laufera z drugiej kompanii, trzeciego batalionu, 157 Pułku Grenadierów Pancernych do niezwłocznego stawienia się u adiutanta generała von Werdena. — Wielkie mi rzeczy — żachnął się Wunsch. — Przez jednego bęcwała tyle zawracania głowy, — Znudzonym gestem odłożył nasłuch. Ale to był tylko gest na pokaz. Człowiek, który zrządzeniem swojej specjalności zawodowej ma nieograniczony dostęp do wydarzeń rozgrywających się na terenie kontrolowanym przez dywizję, nie interesuje się byle czym. Telefonogram nie był zwykłym telefonogramem, jakich dziesiątki przewija się codziennie przez punkt. Nie odnosił się do pierwszego lepszego oberleutnanta — nowicjusza w pułku, ale do oficera o głośnym w Niemczech nazwisku, kawalera Krzyża Rycerskiego. A więc sprawa, jak przewidywał, nie stała w miejscu. Rozwijała się. Wünach musiałby nie być Austriakiem rodem z Wiednia, żeby na gratkę nie nastawić uszu. Oberleutnanta Dietricha Marię von Koehlera znał osobiście. „Szaleństwo! — współczuł mu, gdy przekazywał dalej jego decyzję oddania w ręce żandarmerii unteroffiziera Kalksteina. — Tego się nie robi z powodu zastrzelenia stu jeńców, a co dopiero jednego W hitlerowskim Wehrmachcie...” Od owej chwili zaczął śledzić rozwój wydarzeń. Oficer, który śmiał podważyć podniesioną do rangi posłannictwa rasy germańskiej zasadę fizycznego unicestwienia całych narodów, podpisał na siebie wyrok śmierci nie podlegający apelacji; sprawą otwartą pozostawał tylko czas i sposób egzekucji. Jak go wykończą? — zastanawiał się Wunsch i w napięciu podpatrywał bieg sprawy. A ta z miejsca nabrała tempa. Już kilkanaście godzin później padł Schilling. „Popełnił samobójstwo”, „został zamordowany” — to dla Wünscha zbyt zdefiniowane określenia, wolał użyć słowa: „padł” W przypadku feldwebla Schillinga było ono bardziej odpowiednie, zwłaszcza że... Tego nie dopowiedziałby na głos nigdy w życiu. Myślenie w dzisiejszych czasach, że cokolwiek może ujść uszom gestapo byłoby wielką nieroztropnością. A poza tym nie miał absolutnej pewności, czy feldwebel Schilling z trzeciego batalionu jest tym feldweblem Schillingiem, który... Włączając się parę dni temu w sieć podsłuchał rozmowę oberleutnanta Ratzeburga z sekcji Abwehry z kimś z centrali gestapo w Brukseli. Osoba mówiąca z drugiego końca linii musiała być w dobrej komitywie z Ratzeburgiem i radziła mu, aby zainteresował się niejakim... feldweblem Schillingiem. Powiedziawszy to osoba ta wyłączyła się. Nie zainteresowała się nawet, czy została należycie zrozumiana. . Wtinsch nie walczył pod Stalingradem tylko dlatego, że w pierwszym dniu ofensywy 6 Armii wpadł swoim wozem łączności na minę i z rozdartym brzuchem wylądował w szpitalu. Rana była ciężka, długo mocował się ze śmiercią, zanim ostatecznie nie przechylił szali losu na stronę życia. Ale miny rosyjskiej nie przeklinał. Gdy w ciepłym łóżku czytał o „bezprzykładnych zmaganiach żołnierzy, oficerów i generałów okrążonych w Stalingradzie...”; kiedy z lakonicznych komunikatów OKW próbował odtworzyć sobie los dziesiątkowanej przez Rosjan, mróz i umierającej z głodu armii — wznosił oczy w niebo i dziękował Bogu za minę. Słuchając w przeddzień opuszczenia szpitala przemówienia Goebbelsa o „bohaterskiej, nie mającej równych w historii ludzkości walce i zagładzie — do ostatniego żołnierza-oficera i generała całej 6 Armii” — spłakał się pod kołdrą jak dzieciak za wszystkich kolegów, którzy — według słów ministra propagandy — mieli tam polec. I tym ostatecznie by ich pożegnał, gdyby kilka miesięcy później nie natknął się na swego przyjaciela, leutnanta Gerda z 9 Dywizji Artylerii Przeciwlotniczej, która — stosownie do słów ministra — miała zginąć w kotle stalingradzkim co do jednego żołnierza. Relacja nerwowo roztrzęsionego Gerda zmroziła go: Hitler, minister Goebbels, cała zgraja wodzów Trzeciej Rzeszy — kłamali! 6 Armia, złożona przeważnie z Saksończyków, nie zginęła do ostatniego żołnierza. Feldmarszałek Paulus, człowiek, który swoimi rozkazami kontynuowania walki skazał na śmierć ćwierć miliona żołnierzy, poddał się Rosjanom wraz z szefem swego sztabu oraz kupą innych generałów. Poddał się haniebnie. Poddał się sam, nie wydając rozkazu przerwania ognia dziesiątkom tysięcy jeszcze walczących żołnierzy. Tę straszliwą prawdę znało w Niemczech tylko kilku ludzi, którzy pod dowództwem dzielnego pułkownika Elchleppa wydostali się z zajętego już przez Rosjan miasta i po nieprawdopodobnych przeżyciach przebili się do swoich. Aby później — podobnie jak Gerd — ginąć w tajemniczych okolicznościach. Jednym z nich, oprócz leutnanta artylerzysty, był jedyny pozostały przy życiu człowiek z 261 Pułku Grenadierów Pancernych, niejaki feldwebel Schilling... Bogu ducha winny feldwebel przetarł von Koehlerowi trakt do nieba. Co dalej? — zastanawiał się Wünsch i z celi łącznicy swego punktu śledził ruchy niewidzialnego reżysera. Czuł się jak kilbic gry w ruletę. Niczego nie stawiał, nie groziła mu żadna strata, a wszystko widział. Gra stawała się pasjonująca. Przesiadywał w celi, niby to z nudów podnosił słuchawkę i podpytywał dyżurnych fi ważniejsze nasłuchy. Na arenę zmagań wchodzili coraz to potężniejsi ludzie. Kto będzie następny? — interesowało Wünscha. Odpowiedż przyszła w postaci odwołania oberleutnanta do dyspozycji dowódcy dywizji. Potwierdziła ona stan zagrożenia, w jakim się von Koeher znalazł, i zdradziła rangę protektora. Wysoką w stosunku do protegowanego. Czy jednak wystarczająco wysoką wobec przeciwników? Telefonogram świadczył, że sprawa weszła w stadium przetargu. „Teraz tylko czekać — zacierał ręce Austriak Wünsch. — Ten etap, u Prusaków, nie trwa długo. Cela śmierdziała stęchlizną. Nie znany projektant bunkra uważał widocznie, że łącznościowcom wystarczy kontakt ze świeżym powietrzem za pomocą drutów... Wünsch uśmiechnął się życzliwie do Witalewskiego siedzącego przy swoim warsztacie, jak gdyby coś spętało mu nogi. Zerknął na pochylonego nad pulpitem Liebicha. Dwóch najlepszych techników punktu. — Aha — przypomniał sobie — jak tam z tym pelengiem? Czy rzeczywiście nie mogli dać rady własnymi siłami? — To była rzecz techniczna. — Ton Liebicha wykluczył taką możliwość. — Gadacie! Takie złożone to znowu nie jest. Obsługa powinna być samowystarczalna w każdym wypadku. Nie rozumiem, jak można powierzać taki sprzęt ludziom, których kwalifikacje fachowe kończą się na obracaniu korbką i anteną, a kiedy jakiś opornik trzaśnie, to koniec świata. Coraz gorzej z naszym wojskiem! — Tak pan myśli? — burknął małomówny Liebich z pewnym ożywieniem. „Ten cholernik gotów wziąć to za krytykę armii!” — zmitygował się Wünsch. — No tak, macie rację: trafiają się modele, przy których i najmądrzejszy nic nie potrafi. Postawią cię, człowieku, przed jakimś nowym rozwiązaniem, i koniec. Nasza technika nie stoi w miejscu, trzeba to sprawiedliwie przyznać... Wświdrował się spojrzeniem w pochylone plecy dyżurnego, którego myśli nigdy właściwie nie przejrzał. Wünsch ukończył wydział łączności rok przed wojną i nim się rozejrzał za praktyką — wylądował w mundurze. Z radiopelengacją zetknął się na ostatnich semestrach w ramach uczelnianego przygotowania wojskowego. Przypominając ją sobie z tamtych czasów, widział dużą budę na gumowych kołach, podobną do wozu meblowego, z której dachu wystawała rura. Zwykła, niby piecowa rura. Na takim urządzeniu wykładał radiopelengację sprowadzony z Niemiec młody adiunkt, który na uczelnię przychodził w jasnych sportowych garniturach, a poza nią widywano go w mundurze oficera łączności Wehrmachtu. Technika namiarów wówczas była dość skomplikowana, a stopień dokładności uzależniony od łuta szczęścia. Takim wozem, który nadawał się do szukania wiatru w polu, Wünsch w czterdziestym pierwszym roku namierzał na Ukrainie, i tyle mniej więcej pozostało mu w pamięci z radiopelengacji. — ...Rozumiem te rzeczy bardzo dobrze — perorował — miałem z tym dużo do czynienia. W Rosji. Ale w ostatnich latach wiele się zmieniło. Namierzanie wczoraj a dziś — posłał głos pod sklepienie celi — to ogarek do żarówki elektrycznej. Wojna rozpętała prawdziwy potop pomysłów. Weźmy na przykład radar... W naszym zawodzie to przewrót najczystszej wody. Zgadzacie się ze mną, Liebich? Stanął za plecami Obergefreitra. „Ten nur nic sobie ze mnie nie robi — spostrzegł zirytowany. — Ma mnie po prostu w dupie. Ano zobaczymy...” Podniósł z pulpitu zeszyt służbowy i jął przerzucać kartki. Na ostatniej brakowało zapisu o nocnej naprawie radiopelengatora. Dla pewności coinął kartkę wstecz, przejechał o dwie do przodu — zapisu nie było. Pogroził żartobliwie palcem, ale już palcem przełożonego. — Ej, człowieku... Nie wiecie, że z tymi rzeczami nie wolno na bakier?... — Przepraszam, musiałem przegapić — przemówił Laebich. Usunął z pulpitu popielniczkę, krążek taśmy izolacyjnej i napoczęty kawałek chleba. Rękę wyciągnął po zeszyt. — Zaraz wpiszę, Herr Oberleutnant. Takiego ugrzecznionego Liebicha Wünsch nie znał. — Ostatecznie nic wielkiego się nie stało — powiedział. — W nocy byliście zmęczeni, teraz jesteście zajęci. Mówcie, wpiszę sam. Oparł zeszyt na kolanie i odkręcił pióro. — No, jazda, decydujcie się! — popędził Liebicha stojącego z wyciągniętą ręką. — Zrobię to sam — odparł uparcie zawsze zdyscyplinowany podwładny. Wünsch zerwał się z pulpitu. — Zabraliście się do cienkiej struny! — wrzasnął. — Jak słoń! Funkobergefreiter Liebich, to jest rozkaz! Wpisom Liebicha w książce służbowej, poza błędami ortograficznymi, nigdy nie udawało się dobrnąć do. końca drugiego wiersza. Wpis dokonany ręką Wünscha mógł posłużyć za wzór jasności: 22 kwietnia, godz. 01 00: Na telefoniczny rozkaz pana oberleutnanta Ratzeburga z dowództwa dywizji udałem się do Oddziału Zaopatrzenia Technicznego w Wenduine celem dopomożenia w usunięciu awarii znajdującego się tam radiopelengatora typu HK-III Loewe-Opta-Radio należącego do Oddziału Pelengacyjnego w Brukseli. Praca przy usunięciu awarii trwała do godziny 05 00. Potwierdzenie wykonanych czynności oraz pokwitowanie zużytych materiałów dostarczy na żądanie pan oberleutnant Ratzeburg. Zanim Wünsch postawił swoją słynną w pułku kropkę, przyjrzał się słowom: „potwierdzenie wykonanych czynności dostarczy na żądanie...” — Co znaczy „na żądanie”? — fuknął. — Te rzeczy załatwia się od ręki, aby później nie było niejasności. Stopień służbowy zlecającego ani jego funkcja nie mają tu żadnego znaczenia, zapamiętajcie to sobie! Rzucił zeszyt na pulpit. — Podpisać! Martwą ciszę przerwał sygnał aparatu. Pochylony nad zeszytem Liebich nie mógł się zdecydować, co zrobić najpierw. Wyręczył go Wünsch. — Punkt łączności, oberleutnant Wünsch przy telefonie! — Ramieniem przyparł słuchawkę do ucha. — Tak!... Kogo?... Chwilowo jest zajęty, przyjmę sam. Proszę nadawać! Wyrwał Liebichowi z ręki ołówek i zaczał pisać dużymi literami. HAUPTFELDWEBEL RUDOLF HEINEMANN Z TRZECIEGO BATALIONU DRUGIEJ KOMPANII NATYCHMIAST ZGŁOSI SIĘ DO PRZEGLĄDU LEKARSKIEGO.MIEJSCE PRZEGLĄDU: SZPITAL DYWIZYJNY CZWARTY ODDZIAŁ WEWNĘTRZNY. PODPISANO LEKARZ SZTABOWY DR PINKHEIMER Położył kartkę z telefonogramem na zeszyt służbowy. — Przekazać to bezpośrednio do kompanii! — rozkazał. Na tym wyczerpała się jego wiedeńska złość. Zajście wydało mu się niewarte funta kłaków. O co właściwie zabrał się do poczciwiny? I to teraz, kiedy cały hitlerowski burdel wali się, rzyga wszystkim, co pożarł. Jak gdyby nie miał innych zmartwień. Zrobiło mu się żal biednego Liebicha i trochę wstyd za siebie. To nerwy! — znalazł wytłumaczenie. Nerwy i ta niepewność. — Dlaczego jeszcze nie podpisaliście? — zapytał udając groźną minę. — Zabrał mi pan ołówek... „Niesmaczna zabawa” — skarcił się. Był gotowy przekreślić zajście prostym wyciągnięciem ręki. Powstrzymał go wyraz wrogości w postawie podwładnego. Położył ołówek na zeszycie i przybrał pozę wyczekiwania. Liebich nie raczył spojrzeć na ołówek. — Człowieku! — rzucił się gniewnie Wünsch. — Posuwacie swoją głupotę do granic niesubordynacji! Zwariowaliście na stare lata? — Nie mogę tego podpisać — odrzekł głucho Liebich. — Nie rozumiem was... — Bo w zapisie brakuje pewnej ważnej rzeczy. Wünsch przebiegł w myślach cały zapis. — Coście zataili? Gadajcie! — Niczego nie zataiłem, tylko... — Co tylko? Nie mówcie ze mną zagadkami! — Zapomniałem dodać, że z naprawionego pelenga zabrałem przez przeoczenie kwarc. Wünsch złapał się za głowę. — Kwarc! Przecież peleng bez tego jest dla częstotliwości rezonansu, na której namierza, kupą żelaza i drutów. Toście im wobec tego tak pomogli, że jeśli nie mają zapasowego, prosto z Wenduine mogą jechać na plac złomu. — To nie byłoby najgorsze. — Liebich odczekał chwilę i dokończył: — Ujawnienie częstotliwości rezonansowej kwarcu, gdyby tak wpadł w fachowe ręce, równa się ostrzeżeniu poszukiwanej stacji nadawczej... Czoło oberleutnanta zrosiło się potem. — Chryste ukrzyżowany, przecież to może być wzięte za sabotaż! Musicie zaraz... — Zerknął na zegarek. — Już ich tam nie będzie! Niech was najjaśniejsza... Gdzie go macie? — Pół godziny temu płytkę położyłem tu — palec Liebicha wymierzył w pulpit. — Poszukajcie jeszcze raz, to przecież nie kamfora. Położyliście i nie ma, nie rozumiem takiego gadania. A może ktoś przez omyłkę... Kręcił się tu kto poza wami? — Oprócz mnie i — wodniste oczy obergefreitra spoczęły na Maksie Witalewskim — nikt. Ani przez moment. III Generał-major von Werden ograniczył odprawę z oficerami sztabu dywizji do odczytania rozkazu feldmarszałka Rommla. Następnie postawił retoryczne pytanie, padające na takich odprawach we wszystkich armiach świata: — Są jakie pytania, moi panowie?... — i nie czekając na nie dodał, że gdyby jakie były, na wszystkie odpowie szef sztabu. Sam pospieszył do dowódcy korpusu. Wychodząc skinął na swego adiutanta, oberleutnanta Klausa Seilera. W milczeniu przeszli długim korytarzem gmachu dowództwa do prywatnej kwatery generała. Tam Seiler zabrał się do pakowania jego teczki. Włożył do niej pakiet map, notatnik służbowy, komplet do pisania, fotografię niedawno poległego pod Smoleńskiem syna jedynaka, z którą generał nigdy się nie rozstawał, i uzupełnił podłużną, wykonaną z cienkiej złotej blachy i pięćdziesięciopapierosowe etui; generał w tym czasie zmieniał mundur. — Myślę, że wystarczy, panie generale — powiedział Seiler kładąc napełnione etui na krawędzi biurka. Generał palił specjalną mieszankę tytoniową nabijaną w gilzy przez ordynansa. Składała się ona w stu procentach ze zwykłej machorki rosyjskiej, a jej specjalność polegała na zakrapianiu właściwego machorce smrodu perfumami. Generał nazywał to „mieszanką”. Skład jej był znany — poza nim — ordynansowi i Seilerowi. Palił ją ze względów zdrowotnych (jego zdaniem machorka jest mniej szkodliwa dla serca od gatunkowo dobrych tytoniów) i z przyzwyczajenia nabytego podczas kilkumiesięcznego okrążenia jego dy- wizji pod Wjazmą podczas pamiętnej pierwszej rosyjskiej zimy. Z tych to względów upoważnił adiutanta do ograniczania swego palenia do pięćdziesięciu papierosów dziennie, jeżeli... „dzień nie zacznie się jakimiś szczególnym wydarzeniami”. Tak to — z powodu szkód na ciele i przyzwyczajeń nabytych w Rosji — niemiecki generał obwarował prawa adiutanta do kontrolowania swego palenia. Dzień dzisiejszy zaczął się dla generała raczej anormalnie. Podczas wczorajszej rozmowy telefonicznej ustalono, że stawi się on dzisiaj w korpusie. Pół godziny temu głównodowodzący grupy Armii „B”, feldmarszałek Rommel, ogłosił oczekiwane ostre pogotowie bojowe dla wszystkich jednostek rozlokowanych w strefie od Holandii po Brest. Rozkaz feldmarszałka automatycznie unieważniał cały poprzedni tryb życia armii. Seiler sprawdził na wszelki wypadek, czy tak istotnie jest, i dowiedział się, że dowódca korpusu nie tylko podtrzymuje swoje wezwanie, ale nawet wysyła po von Wardena Storcha. „Tak bardzo pilne to znowu nie jest” — zauważył nie bez słuszności generał, myśląc o opanowaniu przestworzy przez lotnictwo alianckie. Samolot na szczęście nie doleciał do jego kwatery, niedługo bowiem po starcie zastał zestrzelony przez angielskie myśliwce. Generał przyjął wiadomość nic nie mówiącym: „Hm, szkoda” i teraz szykował się do jazdy samochodem. Seiler pomógł mu zapiąć pas na wydatnym brzuchu i podał papierośnicę. Przed włożeniem jej do kieszeni generał sprawdził zawartość. — Powinno wystarczyć — mruknął dobrodusznie dodając w myślach papierosy cichcem już wypalone. Zegar na wieży kościelnej wybił dwunastą. Generał porównał czas ze swoim zegarkiem. Z tej zwykłej rzeczy robił ceremonię, niedmodną jak na obecne czasy: odchylenie płaszcza, odpięcie guzika kieszeni, ruch ręki do monokla i dopiero namaszczone: „A tak, co do sekundy...” Obserwując jego stoicki przy tym spokój — obojętnie, czy robił to w trzaskających mrozach Rosji, pod ostrzałem artylerii, przed rozpoczęciem natarcia, czy też w warunkach dworskiej sielanki, takiej jak tu, Seiler utwierdzał się w jednym: stylu tego nie można się nauczyć tak od ręki, trzeba go mieć we krwi. Przetaczanej z pokolenia na pokolenie, żyła w żyłę. Generał schował zegarek, jeszcze raz obciągnął przed lustrem płaszcz i spojrzał pytająco na adiutanta. Oberleutnant uśmiechnął się optymistycznie. — Też tak myślę — ważył słowa generał. — Sądzę, że spotkam się ze zrozumieniem. Chyba tak... Na pewno... Generał-pułkownik hrabia von Achtenburg, tak jak go znam, nie dopuści do czegoś podobnego. Wykluczone. Ci panowie pozwalają sobie ponad miarę. No, zobaczymy. — Wyciągnął do adiutanta rękę. — Trzymaj się, chłopcze. Powinienem wrócić około piątej. Schodząc na dół myślał o formie pożegnania Seilera. Wojna wyrobiła w tym przystojnym młodym człowieku najlepsze cechy wzorowego oficera, a jednocześnie nie zabiła potrzeby myślenia. Lubił go za jego takt, uważał go za kogoś bliskiego; od śmierci swego syna — bardzo bliskiego. „Staję się sentymentalny” — spostrzegł niezadowolony z siebie i postanowił więcej tego nie robić. Na dziedzińcu czekał na niego mercedes pomalowany na ochronne kolory i eskorta na motocyklach z przyczepami. Generał spojrzał w niebo nie zasnute żadną chmurką i mrugnął porozumiewawczo do Seilera. Oznaczało to pozostawienie mu pełni swobody w załatwianiu wiadomej sprawy. Dotyczyła ona osoby oberleutnanta von Koehlera zaplątanego w wyjątkowo nieprzyjemną sprawę. Major Rettmeyer doniósł generałowi o wydarzeniach z lotnikiem amerykańskim jeszcze tego samego popołudnia. Szybkość i szczegółowość relacji majora, nie pozbawianej przychylności dla von Koehlera, nasunęły generałowi podejrzenie, iż szefowi dywizyjnej sekcji Abwehry chodzi bardziej o własną skórę niż o von Koehlera. Perypetie personalne i kompetencyjne majora z oberleutnantem Ratzeburgiem, obcesowość tego ostatniego wobec starszego stopniem przedstawiciela Abwehry posunięta do granic bezczelności, jak również bezowocne próby Rettmeyera pozbycia się quasi-współpracownika, znane były generałowi od dawna. Przyznał mu jednak, że jeżeli tylko można, należy nie dopuścić do jawnego rządzenia się gestapo korpusem oficerskim dywizji. Ustępstwo tutaj oznaczałoby podział świętych dla generała praw, w obronie których gotów był stanąć przed samym... Hitlerem, oczywiście, nie, ale przynajmniej postawić się, mając pewność poparcia wszystkich przełożonych po kolei do samego feldmarszałka Rommla włącznie. Pojęcie „niemiecki korpus oficerski” było dla generała tak samo nietykalne jak honor oficerski i zawierało niezmienny obowiązek solidarności bez względu na stopień zagrożonego oficera. Von Werden chował głęboko słabostkę do... arystokratycznego nazwiska towarzyszącego stopniowi i rozgrzeszał się z niej swoim zewnętrznym taktem wobec każdego oficera bez względu na jego pochodzenie. Wyjątek w tej normie stanowili ludzie, których stopnie oficerskie wywodziły się z — delikatnie mówiąc — „uzewnętrzniania prze- konań politycznych”. Panów tych odczuwał jak nieprzyjemny wiatr, który wdarł się przez nie domknięte okna i hula po salonach kloacznym fetorem. Genera} wierzył coraz mocniej, że prędzej czy później wiatr ten hulać przestanie. Relację Rettmeyera przyjął obojętnym wzruszeniem ramion. — I co? Czyżby pan przeoczył, że jest to sprawa, która nie powinna przekroczyć kompetencji najwyżej dowódcy pułku? Zginając się nieznacznie w krzyżu, major odrzekł: — Najdokładniej tak, panie generale. — A więc... — Najdokładniej tak, painie generale — przyznał ponownie Rettmeyer — jeżeli chcemy dopuścić do zaistnienia precedensu w dywizji. Precedensu, którego konsekwencje będziemy odczuwać na karkach do końca naszych dni w mundurze. Tutaj rację miał major Rettmeyer. Generałowi niełatwo było sięgać tak głęboko w dół. Decydując się na interwencję musiał wziąć pod uwagę, że wkracza tym w zakres uprawnień niższych dowódców, nadaje wydarzeniu dodatkowy rozgłos oraz angażuje się bądź co bądź przeciwko wielkim mocom. Wątpliwości jego przełamała brutalność poczynań — właściwie nie wiadomo czyich, gdyż śledztwo się dopiero zaczęło — oraz koligacja von Koehlerów z rodami arystokracji niemieckiej, które, poza najbliższą rodziną oberleutnanta, opowiedziały się bardzo wcześnie za Hitlerem. Oficerów, kawalerów Krzyża Rycerskiego, generał posiadał w dywizji — nie licząc siebie — czterech i siłą rzeczy nie zapomniał żadnego. Oberleutnanta von Koehlera dekorował osobiście pod Stalingradem Krzyżem Żelaznym drugiej i pierwszej klasy, pod Kurskiem Krzyżem Rycerskim. A więc znał go dobrze, nie biorąc pod uwagę zażyłej przyjaźni z jego stryjem, generałem grafem Hanno Maria von Koehlerem. Te powiązania zobowiązywały. Po odejściu Rettmeyera wezwał adiutanta i polecił mu odwołać niezwłocznie do swojej osobistej dyspozycji oberleutnanta von Koehlera. Równocześnie, wychodząc z praktycznej oceny prawa nietykalności munduru oficerskiego przez czynniki spoza Wehrmachtu, połączył się ze swoim przełożonym, generał-pułkownikiem hrabią von Achtenburgiem. Tę część sprawy wziął stary generał na siebie wiedziony wyłącznie przekonaniami, tradycją i oficersko-arystokratyczną solidarnością. Część pozakulisową zostawił swemu niezawodnemu adiutantowi. Podczas spożywania obiadu zawiadomiono Seilera o przybyciu oberleutnanta Laufera. „Błyskawiczny chłop!” — pomyślał adiutant mierząc odległość z jednostki do czasu, jaki upłynął od wysłania rozkazu. — Jestem Seiler... Oberleutnant Seiler, adiutant pana generał-majora von Werdena — przedstawił się u wejścia do budynku dowództwa. Prowadząc długim krokiem wyczuwał nerwowe dociąganie niższego od siebie o głowę Laufera. Dla wyrównania kroku zwolnił właśnie w momencie przyspieszenia Laufera. Zgubił przy tym rytm, i tak płatającymi się uderzeniami nóg doszli do celu. „Nie najlepszy początek” — pomyślał. Starał się nie zatrzymywać wzroku na jego twarzy. Jej wygląd ściskał mu gardło. „Nieszczęśliwy chłopak — współczuł mu. — To już katastrofa. Okropnie biedny!” Zapraszając gościa do zajęcia miejsca w gabinecie generała, powiedział: — Cieszę się z osobistego poznania pana. Dużo słyszałem o panu. Nie wiem, czy panu wiadomo, że jest pan aktualnie najmłodszym dowódcą kompanii w dywizji. Gratuluję. Laufer przyciągnął obcasy swoich polowych, porządnie sfatygowanych butów. Wymowniejszy od podziękowania był krótki ruch głowy, podobny do: „wiem o tym. Czego pan adiutant sobie życzy?” Tylko z zaskoczenia Seiler nie zmienił swego planu postępowania. — Pan generał-major upoważnił mnie do wypicia z panem lampki courvoisiera — powiedział cieplej, rozsiadając się wygodnie w fotelu. — Belgia to nie dzika Rosja, mamy tu dobrze zaopatrzoną piwnicę i to wielce szanowanymi rocznikami... Z największą przyjemnością spełnię życzenie pana generała. — Dziękuję, nie będę pił — padła stanowcza odpowiedź. Na twarzy gospodarza zakwitł nieśmiały uśmiech. — Abstynent? — Nikt, kto Ł Rosji wrócił żywy, nie jest abstynentem. Jestem tu służbowo. Seiler ledwie ukrył zmieszanie. „Wybrałem najgorszy ze sposobów” — pomyślał niewesoło. Gość siedział w półwyprostowanej pozycji, jak gdyby miał przed sobą samego generała. „Nie przyzwyczajony do tak wysokich progów, trzeba z nim zasadniczo”. Wstał z fotela. — Pan generał zainteresował się wydarzeniami w pańskiej kompanii. Zainteresowanie jego wywodzi się z rozbieżnych informacji, jakie w tej sprawie otrzymaliśmy. Wypływające z nich wnioski nie są najkorzystniejsze dla... kompanii. Pan generał pragnie poznać fakty nie zabarwione subiektywizmem, dlatego zdecydował się poprosić pana tutaj. Już w tekście wysłanego rozkazu zostałem wyznaczony do przeprowadzenia z panem rozmowy. Będzie pan uprzejmy zrelacjonować przebieg wydarzeń i postawić wnioski. Swoje osobiste. Laufer wydobył ze służbówki złożoną w czworo kartkę papieru i położył ją na stole. — Oczekiwałem tego pytania — powiedział. — Oto fakty w chronologicznym porządku. Seiler ledwie ukrył swoje zdziwienie. — Skąd pan wiedział, co będzie przedmiotem naszej rozmowy? — A co innego mogło interesować pana generała? „Byłoby nieźle szerzej otworzyć okno...” — przemknęło Seilerowi przez głowę. Potrzebował wysiłku dla zachowania miny człowieka spragnionego uhonorowania gościa. — Nie mogę nie przyznać panu racji. Częściowej — zastrzegł się. — Pan generał uważa przyjazną atmosferę między dowódcami niższego szczebla za jeden z zasadniczych czynników kierowania ludźmi. Osobiście jestem przekonany, że świadomość posiadania szczerej przyjaźni otoczenia wzmacnia dobre samopoczucie oficera, które niejako promieniuje w dół. To bardzo ważne dla wzajemnego zrozumienia i stworzenia odpowiedniej atmosfery, nie sądzi pan? Laufer przygryzł pokiereszowane wargi. — Proszę mi pozwolić przejść do celu wezwania. — Podsunął pismo bliżej do Seilera. — Pytał pan o wydarzenia w kompanii... Pismo wystawało poza krawędź stołu. Wystarczył przeciąg, lekkie dmuchnięcie, aby spadło na dywan. Niefortunny przebieg rozmowy zasępił Seilera. To on podsunął generałowi myśl, że poprzez nowego dowódcę kompanii będzie można wpłynąć korzystnie na tok śledztwa. To on, znając stosunek generała do von Koehlera, podjął się załatwienia „tego drobiazgu” — jak nazwał zręczną redakcję raportu o wydarzeniach w kompanii — w bezpośredniej rozmowie z młockiutkim obereutnaintem. Generał nie kwestionował jego dobrych chęci. Ostrzegł tylko, że załatwianie takich spraw w bezpośrednich rozmowach wymaga w Niemczech Adolfa Hitlera gruntownej znajomości osoby i pewności, że jeżeli strony nawet nie dojdą do porozumienia, przedmiot rozmowy i fakt jej przeprowadzenia pozostanie ich ściśle prywatną tajemnicą. Gdyż inaczej... Zdania tego nie dokończył. Von Werden awansował do stopnia generał-majora dwa lata przed wybuchem wojny. Od tego czasu, ci z jego kolegów, którzy pozostali przy życiu, dochrapali się szlifów generał- pułkowników i feldmarszałków. On nie dotrzymał im kroku tylko dlatego, że raz — wypowiadając się na temat praworządności w Trzeciej Rzeszy — zdanie takie dokończył. „Uczyć się można, mój chłopcze, tylko na własnych guzach. Czyjeś nas nie bolą... Pamiętaj o tym!” Generał lubił filozofować. „Cały niemiecki naród to lubi. Ze współczesnych cywilizowanych narodów tylko Niemcy i Rosjanie uprawiają tę dyscyplinę poważnie. Filozofia jest nauką poznawania istoty, najogólniejszych praw rządzących człowiekiem. Nauką dla wybranych — ironizował generał. — Naród niemiecki ją pojął i stworzył prawa... Zmierzamy ku zagładzie, mój chłopcze. Margines społeczny dorwał się do władzy, obezwładnił inteligencję, kierownictwo armii i gwałci święte prawa narodu niemieckiego. Kiedyś naród się o nie upomni. Będzie to straszny dzień, nie wiem, czy chciałbym go dożyć” W bitwie pod Białogrodem oberleutnant Klaus Seiler przyczaił się z tuzinem pięści pancernych i rozbił atak czołgów rosyjskich. Zrobił to w oszołomieniu bitewnym, bez myśli o sobie. W rozkazie pułku nazwano go „wzorem przytomności umysłu, bohaterstwa, bezprzykładnego oddania fiihrerowi i ojczyźnie”. Tak opisano jego postawę wobec śmiertelnego zagrożenia w polu. Monolog generała nasunął mu pytanie, ale strach tu — w bezpiecznych murach — paraliżował język. Raz zdobył się na odwagę. — Nie bardzo umiem sobie ten dzień wyobrazić, panie generale — powiedział. W pewnym punkcie czasowym, już nie wiem kiedy, moja wyobraźnia zatrzymała się. Z tego, co pan mówi, wynika, że pan, panie generale, dowódca korpusu generał-pułkownik hrabia Achtenburg, głównodowodzący grupy Armii ,,B” feldmarszałek Rommel i inni wysocy oficerowie widzą, iż prowadzą swoje armie w złym kierunku. Jeżeli to widzą, dlaczego nie krzykną: Stop! Zawracamy! Generał długo milczał. — Jesteśmy związani przysięgą — wysapał potem. — Składaliśmy ją świadomie. A poza tym byłoby to piekielnie ryzykowne! Słońce Seilera samo plunęło sobie w twarz. Jego oddanie generałowi po tych słowach dostało na zawsze kopniaka. „Wziąłem na siebie piekielnie ryzykowną rzecz — pomyślał Seiler z żalem do siebie. — Ten chłopak nie jest wcale takim chłopaczkiem, na jakiego wygląda”. — Naturalnie — przeszedł na ton adiutanta dowódcy dywizji rozmawiającego służbowo z szeregowym oficerem z jednostki liniowej — to jest przyczyną wezwania pana tutaj. Pan pozwoli, że się zapoznam... Przeczytał pismo od początku do końca, chociaż mógłby poprzestać już po pierwszych wierszach. Von Koehler przegrał — stwierdził krótko. Laufer nie przywiózł rewelacji. Przywiózł znane fakty. Ale podyktowane mu przez obcych, nastawionych do nieszczęsnego oberleutnanta wrogo i wiedzących, jak je podrzucić. Ich redakcja nie pozostawiała miejsca na manewry. Zamyślił się nad wybrnięciem z sytuacji. Najłatwiej byłoby przyjąć pismo i na tym zakończyć rozmowę. „Wobec niezrozumiałej nieprzystępności nowego dowódcy kompanii, podyktowanej zapewne nieznajomością środowiska i własną ostrożnością, niewiele mogłem zrobić” — słyszał siebie referującego sprawę generałowi. Słyszał także reakcję von Werdena: „A nie mówiłem!... Trudno zapomnijmy o tym” — jego metoda. Gdy sprawa natrafia na silniejszy opór, zostawić. Przecież nigdy nie wiadomo, co się za tym kryje... Seiler był dużo młodszy od swego doświadczonego dowódcy i nie godził się tak łatwo z przegraną. A poza tym miał przyjemność osobistego poznania von Koehlera. — Przeszedł pan w Rosji ciężką drogę — zaczął nie wiedząc, co chce powiedzieć. — Tak się złożyło — brnął po omacku w swoich rozbieganych myślach — ze z Rosji do Belgii szedł pan śladami swego poprzednika. Odtąd wasza droga się rozwidla. Pan pójdzie do kompanii, on — skierował kciuk w dół — tam. Pański raport... Usłyszał głośne nawoływania na dziedzińcu. Rzucił pismo na biurko i podszedł do otwartego okna. W kierunku kwatery generała biegł oficer dyżurny. Towarzyszył mu jeden z żołnierzy ochrony generała. Jego motocykl z postrzelaną przyczepą stał przy dyżurce. Seiler wybiegł mu na spotkanie. Wrócił parę minut później w stanie silnego przygnębienia. Laufera, stojącego przy oknie z podartym raportem w ręku, widział przez mgłę. — Dopiero teraz się domyśliłem, o co tu chodzi... Jestem w kompanii zaledwie... Strzępy raportu Leufer zgniótł w dwie kulki. Jedną położył przed nim na biurku, drugą wrzucił do kosza. — To już nie ma żadnego znaczenia — rzekł Seiler. — Rozumiem pana i dziękuję. Serdecznie dziękuję, lecz obecnie to juz jest bez znaczenia. Otrzymałem smutną wiadomość. Pół godziny temu samochód pana generała został zaatakowany przez amerykańskie myśliwce bombowe... Pan generał von Werden nie żyje. PUŁKOWNIK SAMUEL T. RAYBURN Ostatnie dwa dni pułkownik Samuel T. Rayburn spędził w „Mansor Grange”, posiadłości ziemskiej położonej w połowie drogi między York i Leeds, na zachód od autostrady łączącej te duże miasta. Posiadłość wyróżniała się okazałymi zabudowaniami ukrytymi w dwudziestoakrowym parku zadrzewionym strzelistymi topolami. Ich wysoki mur uniemożliwiał wgląd do środka z któregokolwiek miejsca z zewnątrz. Okoliczni farmerzy mało wiedzieli o urokach „Mansor Grange”. W rozmowach pomiędzy sobą nazywali ją „The Island” — Wyspą, ponieważ opływała ją bystra rzeczka Mine, stanowiąca jej naturalną granicę. Starsi ludzie opowiadali, że od ostatniego dziesięciolecia panowania królowej Wiktorii „The Island” dwukrotnie zmieniała właścicieli, że jedni i drudzy byli dziwakami, o których niewiele mogliby powiedzieć. Widywano ich późną wiosną i wczesną jesienią prawie każdego dnia brodzących w rzece za pstrągami i lipieniami. Mine miała wodę zimną, dobrze strzeżoną tabliczkami z napisem „Private”. Były więc w niej pstrągi i lipie- nie, sztuki okazałe jak rzadko gdzie. W połowie lat trzydziestych „The Island” zmieniała właścicieli po raz trzeci: nabył ją pewien Amerykanin, emigrant z Yorkshire, dziwak i ponurak jak jego poprzednicy. Przyjeżdżał do swej posiadłości każdego roku z końcem kwietnia i przebywał w niej do czerwca, po czym wracał do Stanów, aby zjawić się znowu dokładnie pierwszego dnia września na okres około dwóch miesięcy. Na psitrągi i lipienie. Tyle wiedziano o obecnym właścicielu „The Island” do mniej więcej dnia ataku Japończyków na Pearl Harbor. Niedługo potem „Wyspa” ożyła. Początkowo licznymi samochodami cywilnymi i zielonymi wojskowymi humberami. Kilka miesięcy później angielskie humbery, przydzielane z reguły wyższym oficerom sztabowym, ustąpiły miejsca amerykańskim dodge’om osobowym, aby w końcu oddać im dojazd w całkowite władanie. W drugiej połowie czterdziestego drugiego roku yorkshirski z pochodzenia właściciel wydzierżawił „Mansor Grange” amerykańskim władzom wojskowym, które ulokowały tam „Ośrodek Szkoleniowy Służb Pomocniczych”. Pod szyldem tym ukrywał się Oddział Kontrwywiadu US Army na Anglię Północną. Bardzo ucierpiały na tym pstrągi i lipienie, ale ryb nie pytano o zgodę. Gorączka przedinwazyjna nie ominęła również tego przybytku spokoju. Odcięty od wioski tabliczkami z napisem „Private” oraz posterunkiem Military Police na jednym mostku łączącym „Wyspę” z okolicą, nie żył zmartwieniami o rybostan Mine. Miał inne kłopoty. Jeden z nich zadecydował o zwołaniu specjalnej odprawy dla kierowników terenowych sekcji Counter Intelligence Center. Chodziło o sprawę niecodzienną, jak na stosunki amerykańskie. Generał Elmerson, kierownik oddziału, przedstawił przedmiot odprawy następująco: — Będę mówił o ogólnej roli prasy i radia, a szczególnej korespondentów wojennych tych organów informacji cywilnej w okresie poprzedzającym nasz atak na kontynent europejski oraz później — w trakcie rozwijania inwazji. Przedmiotem naszego zainteresowania nie będą ich konstytucyjne prawa w tym względzie, lecz dezyderaty wojny. Wymagają one od tych panów powściągliwości zawodowej, a do tego, niestety, nie są oni skorzy. Temat odprawy jest ściśle poufny. Przystępuję do rzeczy. W miarę rozwoju sytuacji militarnej na niekorzyść Niemiec członkowie naszych sił zbrojnych wszystkich rodzajów broni przywiązują coraz mniejszą wagę do tajemnicy wojskowej, mniemając prawdopodobnie, że wrogowi nic już nie pomoże, a nam nie zaszkodzi. To z gruntu fałszywe założenie wymaga przeciwdziałania. Jakiego i przeciw komu? Informacje dostępne dla szeregowych żołnierzy i młodszych oficerów nie przekraczają z reguły danych o jednostkach do wielkości batalionu. Wartość ich nie leży w sfe- rze zainteresowania obcego wywiadu i, chociaż obwarowane są tajemnicą wojskową, nie są — poza przypadkami świadomie złośliwego działania — ścigane. Gadulstwo naszych obywateli jest znane. Ich świadomość praw niestety również, konsekwentne więc tępienie tych przestępstw postawiłoby przed jurysdykcją wojskową zadanie nie do wykonania i zaniepokoiłoby opinię publiczną w kraju. Inaczej patrzymy na tę samą niefrasobliwość u starszych oficerów, chociaż i tu mamy do czynienia z tym samym motywem. Okolicznością łagodzącą charakter czynu jest fakt notorycznego popełniania go w środowisku rodzinnym, które w pewnym stopniu niweluje jego niebezpieczeństwo. Tak więc całe to gadulstwo, choć niepożądane, stanowi zło, z którym trzeba się pogodzić. Jego cechy, zasięg i szkodliwość przybierają inne wymiary z chwilą dosięgnięcia ucha prasy. I o tym będziemy mówić. Działalność naszych organów transmisji informacji nie podlega w zasadzie restrykcjom w czasie pokoju i wojny. Z drugiej jednak strony stan wojny wymaga czasowego ukrywania przed wrogiem i własną społecznością decyzji o charakterze militarnym. W tym celu ustawodawstwo federalne powołało do życia aparat cenzury. Aparat ten już samym swym istnieniem gwałci konstytucyjne prawo obywatela do otrzymania wiarygodnej informaci — sprzeczność nie do pogodzenia, gdyby nie nakazy wojny wymagające stosowania gwałtu również na własnej społeczności, rzecz w tym, aby się o tym nie dowiedziało. Niestety. W arsenale aktów ustawodawczych na rzecz ochrony tajemnicy wojskowej nie przedsięwzięto nic skutecznego dla ograniczenia swobody prasy, która — gdzie tylko może — zasłania się konstytucyjnym prawem do ujawniania wszystkiego, na co zdoła położyć rękę. Rozwój wypadków militarnych wymaga radykalnej zmiany tego stanu rzeczy. Jak to rozumiem? Ponieważ w świetle przytoczonych faktów prawnych przedstawicielom prasy nie można zabronić kontaktów z armią, a armii z nimi, należy wobec tego maksymalnie je utrudniać. Jak — pozostawiam to wyobraźni panów. Kierownicy terenowych CIC będą od dziś osobiście odpowiedzialni za przecieki informacyjne; ramowe zalecenia w tym względzie otrzymają kierownicy samodzielnych sekcji. Gdyby któryś z panów miał trudności w zrozumieniu moich intencji, niech sobie wyobrazi korespondentów wojennych radia i prasy jako... agentów obcego wywiadu. Pierwszy dzień pobytu w „Mansor Grange” przebiegł Rayburnowi na odprawie i kontaktach z ekspertami Oddziału. Rayburn nie znosił wszelkiej „indoktrynacji” — jak to nazywał, dzień zaliczył więc do nudnej służby. Następny był ciekawszy: zaprodukowano nowości techniczne, metody pracy oraz skonfrontowano osiągnięcia wywiadów alianckich i niemieckiego. Na tle pozostałych wywiad i kontrwywiad amerykański poczyniły olbrzymie postępy. W efektywności jednak, metodach pracy i pomysłach brytyjski wydaje się być niedościgniony. Każde takie spotkanie generał Elmerson wykorzystywał dla zaprezentowania przykładów pracy brytyjskiego Secret Service. W celach dydaktycznych. Były przebiegłe, o chytrze nakreślonej linii działania, często zdumiewające naiwnością pomysłu oraz prostotą realizacji. Naiwnością tak oczywistą, że w amerykańskich warunkach wykluczały możliwość podjęcia pomysłu, a cóż dopiero reakcji. Wykonawców cechowała żelazna dyscyplina oraz nieprawdopodobna umiejętność przeprowadzania wielkich operacji małymi siłami. Słuchając relacji wyobraźnia przydawała tym ludziom wymiarów olbrzymów. Pokazywane później zdjęcia poległych agentów wywoływały sprzeczne uczucia: przedstawiały mężczyzn o przeciętnych twarzach, których nigdy by nie zauważono na ulicy. Cechą wspólną na ogól wszystkich była bezpretensjonalna poza i niby zwykłe, a głęboko patrzące oczy. Tacy sobie pierwsi lepsi, a kręcili kontrwywiadami świata. Kończąc relację Elmerson ostrzegał: — Proszę dobrze patrzeć i myśleć, panowie. Nie skakać za szybko do konkluzji ani, broń Boże, przenosić żywcem obejrzane wzory na nasz teren. Nie pasują do nas. Amerykańska mental- ność ubrana w angielską skórę mogłaby dać w naszej pracy tragiczne efekty! Rayburn był namiętnym wędkarzem. Wyjeżdżając do ,,Mansor Grange” zabrał ze sobą sprzęt rybacki oraz muszki własnej roboty. Precyzyjnie wykonana muszka przy łowieniu pstrągów i lipieni to rzecz bardzo ważna. Pstrągi mniej, ale lipienie reagują na najmniejsze różnice kolorów i kształtu muszki. Są ostrożne i lubią sprawdzić przynętę. Muszki w Yorkshire z przełomu kwietnia — maja mają żółtawe skrzydełka i złociste odwłoki; takich nie dostanie się obecnie w sklepach. Drugiego dnia pobytu wstał o brzasku. Mine broniła dostępu do siebie podmokłymi łąkami. Koryto miała twarde, z grubym żwirem,, ale” przebrnięcie przybrzeżnych stu jardów wymagało uwagi: grunt zapadał się w niektórych miejscach pod ciężarem ciała po kolana. Poranna mgła leżała cienką warstwą na całej przestrzeni. Gęsta trawa srebrzyła się rosą, powietrze zalewało płuca rześkim strumieniem, zapowiadał się piękny dzień. Po minutach ostrożnego forsowania mokradeł, dobrnął do Mine. Woda zachlupała mu na cholewach gumowych butów do pasa. Sięgała nieznacznie powyżej kolan. Przed ruszeniem z prądem rozejrzał się w dół i górę rzeki. Był sam. Trwało to długo, trzydzieści pięć lat, nim spostrzegł swoją samotność i doszedł do wniosku, że powinien skończyć z rolą biernego obserwatora Jane. Skończyć, zdobyć się wreszcie na jakąś postawę. I ją ujawnić. Nic prostszego niż dojście do takiego wniosku. Na szczęście zwaliło się na niego dużo spraw, tak że nawet przejeżdżając przez Poormond nie miał czasu na wpadnięcie do Bancroftów czy na lotnisko. Ale wniosek nie stracił przez to na ważności, przeciwnie: rozrósł się i nabrał wagi. Postanowił powojować o Jane. Lubiczowi była ona obojętna. Prędzej czy później sama się o tym przekona i przestanie wzdychać. Zamiary Lubicza nie były poważne. Skoro Jane to dostrzeże, na placu boju pozostanie tylko on. Jane skończyła dwadzieścia sześć lat. Ruch jednostek na południe nie ominie Polaków, nie wrócą z Europy wcześniej niż za rok. Oznacza to, że Jane wówczas będzie miała... Wszystkie kobiety świata po dwudziestce liczą swoje lata podwójnie; Angielki patrzą na nie przez silnie powiększające szkło. Wiek Jane był dla niego bez znaczenia, wolałby nawet, aby była starsza. Jednak jako element kalkulacyjny zaliczył go na swoją korzyść. Odchodząc od kobiet Rayburn nigdy nie przeżywał niepokojów czy tęsknoty. Jane pierwsza przyprawiła go o zawrót głowy. Tak widocznie jest w miłości — utwierdził się. Jeżeli więc ją kocha, powinien wyjść z tym na zewnątrz. „Wieczorem będę w Darlingtonie — obmyślał swój rozkład czasu. — Jutro porozmawiam z dowódcami jednostek... W drodze powrotnej wpadnę do Lubicza... Na pojutrze zamówię facetów z prasy... Po nich!” Wieczór był bezwietrzny, ciepły jak wszystkie wiosenne wieczory w tej części Anglii, kiedy deszcz nie pada. Na parkingu przed budynkiem sekcji Rayburn zastał samochód z proporczykami prasy. Przyhamował ostro wóz i długimi krokami — biorąc po dwa. trzy stopnie naraz — pobiegł do siebie na piętro. Tam oniemiał: w jego gabinecie, gabinecie pełnym spraw, o których przez dwa dni generał Elmerson tak poważnie mówił, rozwalała się trójka gości. Przyjemny nastrój, przeplatany kontemplacjami o Jane, w jednej chwili uleciał. — Kto was tu wpuścił? — zawołał od drzwi. Harry Connors, wcale się nie spiesząc, zdjął nogi z biurka. Jego dwaj towarzysze z naszywkami „War Correspondent” podnieśli się z miejsc. — Od kiedy to pułkownik Samuel Rayburn wita w ten sposób przedstawicieli opinii publicznej? — odrzekł Connors przymilnie. Prawą ręką wyciągnął leniwie do Rayburna, lewą przedstawił swoich kolegów: — To jest Joe Franklin, a to Andy Bowden: obaj również ze „Stars and Stripes”, nowy nabytek. Gwarantuję ci dobrą prasę do końca życia, jeżeli tylko będziesz milszy. Gabinet tonął w dymie. Popielniczki pękały od niedopałków. Na stole, wokół foteli walały się próżne butelki po piwie i Coca-Coli. Rayburn spojrzał spode łba na Connorsa. — Mam nadzieję, że nie posłałeś Rogersa po papierosy... Długo męczycie się tu bez opieki? — Dość długo, żeby porobić sobie parę ciekawych odbitek z twojej kolekcji klejnotów ukrywanych przed porządnymi ludźmi — zakpił Connors. — O, widzisz go? W drzwiach ukazał się major Rogers z nie zapiętymi jeszcze spodniami. Korespondenci zanieśli się śmiechem. — Daliście mu coś na rozwolnienie? — Rayburn sondował swego zastępcę. Harry’ego, jeśli się na coś uprze, stać na każdą sztuczkę. — A nie mówiłem wam! — major dopinał spodnie. — Od wczoraj drzwi się nie zamykają ani na chwilę. Wszystko ruszyło na całego, chłopcy wpadają się pożegnać, nawet z .portkami trzeba w biegu... W południe był tu Bili. — Wilcox? — Tak. Chwalił się, że wylosował dobry punkt startowy. Uważa, że z portu, gdzie ładują jego dywizję, ma murowany udział w pierwszym uderzeniu. Nie zgadniesz, gdzie się okrętuje. — Hah, Sam miałby nie zgadnąć? — rzucił podchwytliwie Connors. — Dobry punkt załadunkowy, powiadasz. Gdzie? — Już zgadłem — Raybum zamknął usta swemu zastępcy. — A ty, Harry, dowiesz się o tym z gazet. Takiego powściągliwego Rayburna Connors nie znał. Spojrzał na niego jak na obcego. „Ciepło, ciepło — myślał — ale jeszcze nie gorąco. Ano poczekamy...” Raybum wydobył z lodówki nową porcję Coca-Cali, zerwał kapsle i porozlewał perlący się napój do szklanek. — Byłem na fantastycznych rybach — mówi! przy tym. — Nie interesują cię ryby? — To znaczy, że byłeś na nich naprawdę — zainteresował się Connors. — Czy to przypadkiem nie Elm cię tak zablokował? — Zostaw Elma w spokoju. Aha, byłbym zapomniał, Elm wspominał o tobie. Bardzo przyjemnie wspominał. A co do ryb, dostałem taką! — Rozłożył ręce na półtora jarda. — Ale sztuka Elma była o cały funt cięższa. Connors przypatrywał się badawczo Raybuirnowi. — Coś niedobrze z tobą, mówisz jak zakochany. Byliśmy u Ri-dersów dzisiaj rano. Billa już nie zastaliśmy, dlatego pytam. Ale chcesz, proszę bardzo — możemy o rybach. Co nowego w „The Island?” Moi koledzy jeszcze tam nie byli, chętnie posłuchają. — To wielka szkoda — odparł ironicznie Raybum — bo sezon akurat się zaczyna. Panowie interesują się rybami? Nie? A ty — zwrócił się do Connorsa — czego szukałeś u Billa? On, jak mi wiadomo, nie przepada za gazeciarzami. — Zależy, za jakimi... — odciął się Connors z dobrodusznym uśmiechem na swej okrągłej twarzy. — Czy opowiadałem wara o spotkaniu Billa już w Afryce? — Już tam? — ironizował Raybum. — Słyszałeś co o tym, Rog? — Tylko bez zgrywania się! — zawołał Connors. — Jeżeli wy o tym nie wiecie, to kto? A może powiesz, że nie znacie mnie od podszewki... Nasi chłopcy, jak pamiętacie, wylądowali tam w październiku, a Bili był pierwszym amerykańskim generałem, który stanął w Afryce francuskiej. Znalazłem się tam razem z nim i miałem szczęście przesłać do Stanów jego zdjęcie na tle pierwszego zdobytego przez nas niemieckiego czołgu. Od tego czasu żyjemy jak bracia. Bili przyrzekł mi wyłączne prawo do takiego samego zdjęcia z Europy. Wiecie o tym? — Bili jest znany ze słowa — mruknął Rayburn. — Jeśli to prawda, będziesz miał co pisać. A dzisiejszy materiał pewnie przerzuciłeś już do domu, co? — Brakuje mi kropki. — Tylko? — zapiał niewinnie Rayburn i wyciągnął nogi na biurko. Znowu ogarniał go dobry nastrój. „Jutro, może pojutrze — myślał — wpadnę do Poormond... Ruch wojsk z pewnością niepokoi Jane; przyzwyczaiła się do wielu twarzy, tragedia dziewcząt też ją porządnie nadszarpnęła, czyjaś serdecznie życzliwa twarz dobrzp jej zrobi w tej pustce. Więc jutro, najpóźniej pojutrze. A tymczasem pogadamy sobie z Harrym”. Connorsa znał od lat, mógłby napisać w ciemno jego życiorys. Byłaby to rzecz niezwykle interesująca. Już przed wybuchem wojny, jako pracownik koncernu Hearsta, Harry Connors był drukowany w kilkudziesięciu czasopismach na wschodzie i zachodzie Stanów. W grudniu czterdziestego pierwszego roku Connors znalazł się na Filipinach i tam przerobił pod Mc Arthurem gehennę oddziałów osaczonych w Corregidor. Generał zasłynął wówczas obroną przesmyku i zapowiedzeniem fatalnego dla Japończyków „We will get back here!”, Connors zaś — w rozdmuchaniu tych słów na cały świat. Po zajęciu wszystkich baz na Pacyfiku Connors powrócił na krótko do Stanów i opublikował prawdę o przyczynach klęsk Ameryki. Nie oszczędzał polityków, generalicji i admirałów do ostatniej chwili nie wierzących w atak Japończyków, choć mieli na to aż nadto dowodów; rozpętał kampanię przeciwko głównodowodzącemu flotą Pacyfiku, admirałowi Kimmelowi; zażądał publicznego śledztwa w sprawie nieodpowiedzialnej koncentracji armady pancerników w Pearl Harbor; udowodnił weekendowy poziom pracy amerykańskiego wywiadu; przedstawił niepospolite bohaterstwo żołnierzy i oficerów liniowych, którzy w warunkach całkowitego zaskoczenia, niedoświadczenia bojowego i pozbawieni jakichkolwiek szans, nie oddawali gwiaździstego sztandaru bez walki. Reportaże jego wstrząsnęły opinią publiczną. Unaoczniły społeczeństwu grozę i potęgę przeciwnika. Connors zdobył sobie ogromny autorytet. Stał się dla szerokiej opinii publicznej sejsmografem wskazującym punkty każdorazowego epicentrum wojny, w których dziwnym zrządzeniem losu znajdował się zawsze pierwszy. Latem czterdziestego drugiego roku, u szczytu żniw niemieckich łodzi podwodnych, odbył dwie przejażdżki przez Atlantyk na starym sześciowęzłowym pudle angielskim, tylko w celu opisania samopoczucia marynarzy płynących w ogonie dziesiątkowanego konwoju oraz dla przekonania się na własnej skórze o wytrzymałości ludzkich systemów nerwowych. Jesienią tego samego roku wylądował z Wilcoxem w Afryce, po czym zdążył jeszcze spędzić pod Stalingradem słynne „Dziesięć dni z chłopcami generała Czujkowa”. Wszędzie dotykał spraw gołą ręką — jedyny sposób na obrzydzenie ludziom romantyki wojny. Żeby nie oddawać się złudnej często wyobraźni, przećwiczył na sobie wszystkie rodzaje wojowania, przyjrzał się z bliska skutkom działania każdej broni, a dla kompletu wziął niedawno udział w ataku lotniczym na Berlin. — Brakuje ci tylko kropeczki — mruczał dobrodusznie Rayburn. — Tylko tego, a jutro cały świat się dowie, gdzie w Europie Eisenhower wysadzi swoje armie. Czego chcesz od Billa? Przecież tam byłeś. — I co z tego? — Connors zrobił niewinną minę. — Rozpoczęła się era kryptonimów, nieprzytomnych języków. Nie znam się na tym. Rayburn przeniósł spojrzenie na młodych korespondentów. Uśmiechnął się do nich życzliwie. „Przyjemny facet — pomyśleli sobie. — Cholernie równy!” Connors inaczej odczytywał te grzeczności. Wkrótce potem obaj jechali do redakcji „Darlington Evening”, skąd mieli przekazać telexem pewien materiał do Stanów, a Connors mógł zatopić się w słuchaniu swego przyjaciela. — Miałem trzy przyjemne godziny na Mine, z których ostatnią spędziłem sam na sam z Elmem — mówił cicho Rayburn patrząc na błyszczące czubki swoich butów skrzyżowanych na biurku. — Brodziliśmy wzdłuż brzegów rzeczki i opowiadaliśmy sobie to i owo. Elm podłapał interesujący przypadek. Kosztował on życie kilkudziesięciu ludzi pracujących dla nas we Francji. I to tylko z powodu puszczenia pary przez kogoś tutaj pewnemu sukinsynowi. Z prasy, ma się rozumieć... Zgadzam się z Elmem, że nasi ko- respondenci patrzą na te sprawy w sposób za bardzo, powiedzmy, nasz. A tutaj jednak Europa i jak byśmy nie myśleli, musimy się przestawić na tutejsze drogi. I postępować stosownie, nie sądzisz? — Mów dalej — odrzekł Connors. W pokoju panował półmrok. Miarowe tykanie zegara ściennego wygładzało drogę słowom. W ręku obracał szklankę rozcieńczonej whisky, przed sobą miał Sama — przyjemniejszego towarzystwa sobie nie wyobrażał. — Mów dalej, chłopaku. — Kręcisz się między ludźmi i obserwujesz. Ja również, chociaż w innym celu. Ciekawe, że po dwuletnim pobycie tutaj dostrzegam rzeczy, które przedtem nigdy dla mnie nie istniały. W pewnych przypadkach wydaje mi się, że przybyliśmy z innej planety w dosłownym sensie. Często łapię się na pytaniu, czy świat, w jakim się znaleźliśmy, ma z nami w ogóle coś wspólnego? Spostrzegam, że nie zgadzam się z nim w najbardziej podstawowych założeniach, a mimo to zdążył mnie już tak nadgryźć, że mój uciekł mi o dalsze cztery tysiące mil. Nie dręczą mnie drobne wątpliwości. Patrzę na tutejszych ludzi i z przerażeniem spostrzegam, że przytakują nam jak manekiny, chociaż widzą wszystko inaczej. Nie sądzisz, że daje to dużo do myślenia? Będąc u Elma czytałem wyjątki z listów żołnierzy, pisanych do domu. Nie wyobrażasz sobie nastrojów chłopaków z jednostek uderzeniowych. Moim zdaniem, wbrew temu, co oficjalnie się mówi, są one fatalne. Za fasadą smarkatej fanfaronady kryje się strach, że stoją nad grobem. Przebija to z każdego listu, którego autor nie powąchał jeszcze prochu, a przecież w dziewięćdziesięciu procentach armia Eisenhowera składa się właśnie z takich. Od kilku tygodni rozpisujecie się o zasilaniu Wału Atlantyckiego wyborowymi jednostkami, ściąganymi z Rosji. Czy wyobrażasz sobie samopoczucie żółtodzioba na myśl o spotkaniu się oko w oko z wygami z tamtego piekła? Doskonale rozumiem tych chłopaków, sam nie czułbym się lepiej. Tyle o fakcie jako takim, a przyczyna? Jest nią, między innymi, wasze rozpisywanie się o potwornej potędze Wału. Rozumiem, miało to na celu upewnienie Niemców o wystarczalności umocnień, że zysk z tego zdyskontuje się później. To prawda, lecz prawdą jest również to, że ci, którzy jutro tam pójdą, dzisiaj chodzą przez te wiadomości na gumowych nogach. Powiedz mi, Harry — Rayburn oderwał wzrok od swoich butów — czy tobie jako specjaliście od robienia szumu, nigdy nie przyszło do głowy, że niezbyt fortunnie rozegraliśmy psychologiczną część przygotowania naszych ludzi do inwazji na Europę? Connors był nastawiony dzisiaj na słuchanie Sama. Na słuchanie i wyciąganie z tego własnych wniosków. Sam nigdy nie zajmował się głupstwami. Ale też nigdy nie był taki sentymentalny jak dziś. Coś w tym musi być — szukał w jego ciemnych oczach. Pół godziny później Rayburn odprowadzał go do samochodu. Wieczór był księżycowy, prawie letni. Główną ulicą miasta sunęły kanadyjskie czołgi, carriersy rozpoznania, działa przeciwpancerne, wielkie transportery z amunicją i obsługami dział. Nastroje żołnierzy były wycieczkowe. Przesyłali dziewczynom całusy, obrzucali je czekoladami, papierosami. — Do zobaczenia, słodkie! Migiem zrobimy porządek w Europie i wrócimy! Trzymajcie się! — Dziewczęta były mniej beztroskie, ale i nie smutne. — Wracajcie szybko! — odpowiadały. — Good luck! — Kolumna zamiast jechać prosto — na Middlesbrough, skręciła w Priestgate, z niej w prawo, aby mijając koronę miasta — dwunastowieczny kościół Sw. Cutberta — niknąć w czeluści obwodnicy; urządzano sobie pożegnalną paradę. Przyglądały się temu życzliwie tłumy cywilów. Nastrój ulicy udzielił się Rayburnowi. Na moment zapomniał o wszystkim. — Często się człowiekowi wydaje, że jest cholernie nieszczęśliwy — usłyszał filozoficzny ton przyjaciela. — Nie sądzisz, Sam? — Tak ci się wydaje? Tobie? Skrzyżowali się spojrzeniami. — Postanowiłem się ożenić — rzekł Connors nie spuszczając Rayburna z oczu. — Na ciebie chyba też pora. „Powiedzieć mu?” — pomyślał Rayburn. Ale nagle opuściła go pewność siebie. — Sensacja na pierwszą stronę — odrzekł. — W twoim wieku nie zwlekałbym ani dnia. Nasza dziewczyna? — Angielka. Twarz Rayburna oblała się uśmiechem. — Gratuluję. Kiedy mi ją przedstawisz? — Kiedy zechcesz. Umówmy się. W czwórkę... — W czwórkę? — zmieszał się Rayburn. — Skąd ci to przyszło do głowy? — A przyszło, przyszło. Są rzeczy, które nie każdy umie ukrywać. Nawet taki spec od matactwa jak ty. — Connors klepnął go życzliwie po ramieniu. — No czołem, Sammy! Postanowienie rozmówienia się z Jane znowu przybrało na sile. Tak dalej nie można — Rayburn walczył z powracającą obawą przed ośmieszeniem, jeśli nie zostanie przyjęty. Len nie ma względem niej poważnych zamiarów, i ona to wie. Wobec tego droga wolna. Przeczesując szczotką włosy po prysznicu przypatrywał się swemu odbiciu w lustrze. Stojąc mieścił się w nim tylko do ramion, musiał się pochylić. Kobiety wmawiały mu przeróżne rzeczy; czego to one w pewnych sytuacjach nie mówią. W drodze do celu rzadko zwracał uwagę na ich szczebiotanie, później też niewiele więcej pochłonięty wyszukiwaniem pretekstu do jak najszybszego pozbycia się partnerki. Problem własnej urody ograniczał się u niego do nosa. Indiańskiego. To był poważny problem pułkownika Samuela T. Rayburna, którego prababka porzuciła swój szczep dla pewnego irlandzkiego zdobywcy Zachodu. — Jutro! — zdecydował. — Nieodwołalnie oświadczam się! Nacierając muskularną klatkę piersiową wodą kolońską znowu napadły go wątpliwości, a kiedy spojrzał ponownie w lustro, przestraszył się własnej decyzji. W tym momencie major Rogers zawiadomił go o przybyciu dwóch gości z Poormond. Reakcja Rayburna na misję Belliniego była taka sama jak sir Bancrofta, różniła się jedynie słowami: — Hollywood!... Jak Boga kocham. Hollywood!... Wam musiało się we łbach poprzewracać! Was, z eskadry, jeszcze rozumiem, ale tych facetów z dowództwa armii... Posłał pod ich adresem kilka soczystych słów. Ale przedstawienie! Do dowództwa armii lotniczej, tego skupiska generalskiego złota, przybywa sierżant, zwykły sierżant-mechanik, wchodzi sobie do środka jak do kina i dyskutuje z generałami o czymś podobnym. A oni, zamiast umieścić go w zakładzie dla obłąkanych, poważnie z nim rozmawiają. Ameryko, strzeż się! Sierżant-mechanik Larry Bellini nie siedział tak pokornie jak w Poormond. Rzecz rozgrywała się teraz między swoimi. — Bo całe nasze dowództwo — uderzył pięścią w stół — cały zasrany rząd Stanów Zjednoczonych składa się z palantów! Anglicy siedli na sprawie, więc rączki do góry. Panie prezydencie, niech pan trzyma dziób na kłódkę, bo od decydowania jest Churchill Panie generale Doolittle, zamordowano pańskiego lotnika. Zamordowano. Nie poległ w walce, lecz został zamordowany, co pan na to? A on — facet odpowiedzialny za życie pół miliona chłopaków — cap za słuchawkę i do Anglików... Palanty! — Do jasnej cholery, zamknijcie się! — krzyczał amerykański pułkownik do amerykańskiego sierżanta. — Zamknijcie się, bo was... — Gówno, nie zamknę się! — krzyczał amerykański sierżant do amerykańskiego pułkownika. — Kierują nami palanty! I pan nie jest od nich lepszy! Tamci kołowali mnie poklepywaniem po plecach, pan mydli mi oczy „rozważaniami taktycznej natury”... Rzecz utknęła, powiada pan, w jednym z dwóch możliwych miejsc: jeśli w Kwaterze Głównej Sił Sprzymierzonych, to może dlatego że jednostka mordercy Bedforda znajduje się na terenie przewidzianym pod lądowanie i że odwet w tym przypadku byłby uprzedzeniem. Drugą przyczyną, mówi pan, może być zagrożenie źródła informacji brytyjskiej Secret Service, a to dla nich wystarczający powód, słyszałem już tę gadkę. Może dla nich — Bellini wrzał oburzeniem — ale nie dla nas! Ten. numer nie przejdzie! W żadnym wypadku! Jakim prawem oni cenią siebie wyżej od nas? — nie po- winniśmy się zgodzić na takie pomiatanie. Życie Bedforda nie jest nic tańsze od życia jakiegoś ich informatora. Anglicy mogą kiwać nasz rząd, nie mam nic przeciwko temu. Ale inaczej ma się rzecz, kiedy Churchill ustawia sobie Roosevelta, a inaczej, gdy jakiś pomyleniec z ich Intelligence zabiera się do naszej eskadry. Jak prezydent patrzy na swoje rozrachunki z tym cygarnikiem — jego sprawa, z mordercami Nathana powinniśmy rozprawić się sami, to nasz obowiązek! A wasz — uczynić wszystko, aby chłopcy z es- kadr mieli pewność, że są żołnierzami, a nie baranami lecącymi na rzeź. Za to wam płacą! Rayburn wierzył w zdrowy rozsądek i wymowę faktów — tym kierował się we wszystkich swoich poczynaniach. Rozbolała go głowa. Z jednego kąta atakował go non stop Bellini — z drugiego przyglądał się temu osobliwemu spektaklowi Lubicz. Ubrany jak do wymarszu w pole. Boże, ile śmiesznej powagi przydają człowiekowi wojskowe szmaty opasane naładowanym coltem. „Zdrowy rozsądek... Wymowa faktów... Serce...” — huczało mu w głowie. Nagle krzyknął jak szczęśliwy poszukiwacz złota w Klondyke: — Mam! Nieprawdopodobny pomysł! Nie wiem, czy chwyci, muszę się zastanowić, ale gdyby... Sierżant Bellind zareagował jak drugi poszukiwacz złota: — Wiedziałem, że nie jest pan bez serca, pułkowniku! Co wobec tego robimy? Tego Rayburm jeszcze dokładnie nie wiedział. Ale już zarysy pomysłu wskazywały, że dowiedzieć się o nim może tylko jego wykonawca i że wszystko, co w tej chwili wykrzykiwał, musi umiejętnie odwołać. Zawiedzionych gości odprowadził do samochodu. Skoro zniknęli za rogiem ulicy, pobiegł do siebie. Zadzwonił do „Darlington Evening”. Redaktor nie mógł powiedzieć, dokąd Mr. Harry Connors, korespondent „US Stars and Stripes”, się udał. Nie znalazł go również w hotelu ani w restauracji. Ale kierownik sali dancingowej w The King’s miał dla niego zarezerwowany stolik. Na dwie osoby. Rayburn rozglądał się po sali. The King’s Head kipiało życiem. Obrotowy parkiet, pełen tańczących par, przesuwał się wolno wśród pierścienia zastawionych stolików. Czekając na Connorsa, rozmyślał nad swoim planem. Wykonać go mógł tylko człowiek o specyficznej osobowości. Miała się ona składać z nieprzeciętnej inteligencji, refleksu, bezczelności, powściągliwości i jednocześnie chorobliwego braku szacunku dla wszelkich tajemnic. Oraz z nazwiska. „Krótki Harry” urodził się z tymi atrybutami. Jego nazwisko miało dostęp do Eisenhowera, Kongresu, do samego prezydenta. Szczęśliwa realizacja pomysłu nie dawała Rayburnowi nagrody ani sławy do końca wojny, a może w ogóle nigdy. Gdyby zastanowił się nad motywami swojej decyzji, może doszedłby do Jane. Ale wybrał prostsze wytłumaczenie: chłopcy z eskadry mają rację. W ciżbie tańczących dostrzegł rudą Daisy z jakimś lotnikiem francuskim. Ona go też zoczyła. Przesłał jej uśmiechem życzenia przyjemnej zabawy. Na więcej nie miał czasu: Connors prześlizgiwał się już między stolikami z piękną, gustownie ubraną kobietą. Z rozpiętym jak zwykle kołnierzem, zatoczył dworski ruch ręką. — Pozwól sobie przedstawić: oto królowa mego serca, Miss Katjenke Cynthia Dawson. — To wcale nie angielskie imię, to pierwsze — zauważył Rayburn. — Ładne i oryginalne, ale nie angielskie. Jest pani Angielką? — Z krwi. Urodzona w Pradze, wychowana w Warszawie, w Wiedniu; moi rodzice mieli sentyment do Słowian, stąd moje imię. W uśmiechu odsłoniła dwa rzędy nieprawdopodobnie pięknych zębów. Rayburn patrzył z niedowierzaniem na „królową mego serca”. To wiotkie stworzenie i — mówiąc oględnie — „Krótki Harry”... Porównanie wpadło mu do głowy jak błyskawica, odbiło się rykoszetem o Jane i uleciało. Zostawiło po sobie żal, że od Poormond dzieli go w tej chwili aż trzynaście mil. „Prześliczna — myślał — będzie przyjemną towarzyszką przyszłego spotkania w czwórkę. Kiedyś”. Teraz potrzebował tylko Harry’ego. — Przykro mi — powiedział — psuć wam wieczór, ale mam do ciebie pewną sprawę. Musimy jechać do mnie. Natychmiast. I będzie najlepiej, jeśli Katjenkę odwieziesz do hotelu. Rozumiem — odrzekł Connors, który nic jeszcze nie rozumiał, ale domyślał się, że Sam musi mieć w zanadrzu rzecz dużej wagi. Po drodze do sekcji odwieźli Katjenkę do hotelu. Przyjechała z Carlisle tylko na jeden dzień. Connors próbował się wytłumaczyć, ale ona pomogła mu jednym zdaniem: — Przecież rozumiem cię, darling. Udali się do sypialni Rayburna. Od pożegnania Katjenki Connors nie odezwał się ani słowem. Nie przerwał milczenia również, kiedy przyjaciel napełnił szklankę ginem. Tylko jedną. Dla siebie. — Jest dla mnie jasne — zaczął wolno Rayburn — że wszystko, co usłyszysz, pozostaje między nami... Wydobył z pudła cygaro i bez pośpiechu przygotował je do zapalenia. W tym samym tempie złożył przycinacz i sięgnął po zapałki. — Mów dalej, Sam — popędził go Connors. — W milczeniu zasypiam. — ...I że jeśli podejmiesz się sprawy, będziesz działał dokładnie według moich wskazówek. Zastrzegam to sobie ze względu na nowe uczulenie Elma. — Wszystko to masz w kieszeni. Pomacaj... — Zawsze potrzebuję trochę czasu na zgubienie języka z Mansor. Otóż godzinę temu dowiedziałem się o następującej sprawie: Kilka dni temu nie powróciła z rajdu na Niemcy pewna latająca forteca, nie jedyna zresztą. Odczekano w eskadrze przepisowe godziny, następnie spenetrowano — jak w takich wypadkach bywa — Kanał, po czym spisano ją na straty. I byłoby wszystko w porządku, gdyby nie informacja brytyjskiego SIS, mówiąca, że dowódca tej maszyny, porucznik Nathan Bedford, po wylądowaniu na spadochronie, został zamordowany przez Niemców. Agent podał komplet detali wraz z nazwiskiem zabójcy, niejakiego plutonowego Kalksteina, miejscem postoju jego jednostki, a nawet usytuowaniem bunkra jego drużyny. Jak dotychczas nie powiedziałem nic, co usprawiedliwiałoby naszą rozmowę, prawda? — Mów dalej, Sam. — Dalej zaczęło się komplikować. Kiedy brytyjski Intelligence już pogadał sobie z naszym, ten z dowództwem 8 Armii, ono z kolei przekazało to niżej; kiedy grupa bombowców, w skład której wchodziła maszyna Bedforda, postanowiła wziąć odwet — odezwali się znowu Brytyjczycy i położyli na tym rękę. Tak ciężko, że dowództwo Armii nie daje rady jej podważyć. — A byłoby skłonne? — Według tego, co wiem, tak. Jak natomiast jest rzeczywiście, trzeba by sprawdzić na miejscu. — Jak to rozumiesz? — O tym za chwilę. Najpierw kilka słów o interpretacji faktów i skutków... — Wyobraźnia podpowiada mi — przerwał mu Connors, który zawsze wszystko po swojemu interpretował — że chodzi ci pewnie o to, iż dowództwo 8 Armii Lotniczej nie wykorzystuje tego faktu jako elementu o olbrzymim znaczeniu psychologicznym dla naszych sił zbrojnych nie tylko w Europie. Dobra interpretacja? — No... częściowo. — I że sami otwieramy Niemcom i Japońcom furtkę do bezkarnego mordowania naszych ludzi. Dodam jeszcze, że gdyby rzecz na przykład rozeszła się między wojskiem, poderwałaby zaufanie do dowództwa, nie mówiąc o kompleksie niepewności o własne plecy u walczących żołnierzy. I dalej: rozrachunek powinien nastąpić niezwłocznie i zrozumiale dla Niemców. Ponieważ represja w postaci rozstrzelania iluś tam ich lotników-jeńców u nas odpada, pozostaje wzięcie odwetu na jednostce mordercy. Dobrze pracuje moja wyobraźnia? Rayburn przytaknął ociężale głową. Interpretacja Connorsa, chociaż daleko idąca, nie ogarniała wszystkiego. Należało ją poszerzyć. — Wiem, o co ci chodzi — wyręczył go Connors. — Łączysz to naturalnie z wymową prestiżową i polityczną. Masz na myśli również piekło, jakie by się rozpętało w domu, gdyby sprawa stała się znana opinii publicznej. Czy tak? — Prawie komplet — uśmiechnął się Rayburn. — Prawie? — No niech ci będzie! — zgodził się łaskawie Rayburn. — Dowiedziałem się o tym z pierwszej ręki. Teraz chodzi o mądre rozpracowanie sprawy. Widzę w tym dużą kartę. Ogromną, Zastanawiając się, jak ją rozpracować, wpadłem na pewną koncepcję. — Zaciągnął się cygarem raz i drugi. — Wiesz, robiłem sobie wyrzuty, że może niepotrzebnie was rozdzieliłem. — O Katjenkę mogłeś się martwić godzinę temu. Teraz mów, na czym pomysł twój polega. — Na działaniu przeciwko tobie... Connors przyjął to bez zmrużenia oka. — Nieźle. Jak sobie to wyobrażasz? — Prosto. Jako szef Sekcji CIC na Anglię północną przypadkowo dowiedziałem się, że korespondent wojenny „US STARS and STRIPES”, Harry Connors, wywąchal skądś sprawę, która, jestem pewien, nie powinna ujrzeć światła dziennego. Wykorzystując naszą przyjaźń i twoje zaufanie do mnie wydobyłem z ciebie szczegóły sprawy i to, że j u z przesłałeś ją do Stanów. Do publikacji. Tę część przekażę Elmowi jutro rano osobiście. Również rano wydam rozkaz deptania ci po piętach, który jednak nie będzie mógł być wykonany z powodu... twego ulotnienia się w nie znanym kierunku. Na tym kończy się moja rola. Twoja będzie dłuższa. Pojedziesz do eskadry Bedforda, która stacjonuje na lotnisku w Bungay, osiemnaście mil na wschód od Norwich. Pokręcisz się tam dokoła dowódcy eskadry r jego ludzi. Zrobisz to szybko i w taki sposób, aby jeszcze szybciej rozeszło się, że „Krótki Harry” przygotowuje kolejną bombę. Musisz zakrzątnąć się błyskawicznie, gdyż Elm tymczasem napuści na ciebie wszystkie placówki CIC-u. Z Bungay udasz się do Kwatery Głównej Dowództwa Sił Sprzymierzonych, najlepiej nie swoim wozem. Twoja głowa, do kogo się tam zabierzesz, moja — czym. Uważam, że powinieneś nadać sprawie cechy: a — skandalicznego kompleksu niższości dowództwa US Army w stosunku do brytyjskiego alianta; b — bezkrytycznego przyjmowania i wykonywania obcych rozkazów; c — ignorancji psychologicznej w sprawach podstawowych oraz d — bezmyślnego uczestnictwa Dowództwa 8 Armii Lotniczej Stanów Zjednoczonych w tworzeniu psychozy strachu wśród załóg latających. Pozostawiam twemu uznaniu kolejność i technikę rozpracowania poszczególnych punktów oraz rzecz zasadniczą — rodzaj szantażu. Jedno jest pewne. Jeżeli miejsce postoju jednostki tego Kalksteina nie znajduje się na terenie przewidzianym pod inwazję — wszystkie inne względy powinny dostać w łeb. Nabrał głębszego oddechu. — Mogę jeszcze dodać, że odwet, przerażająco potężny, uważam osobiście za konieczny. Przyszło mi do głowy, że sprzątnięcie Bedforda i przerzucenie detali na naszą stronę może być jednym z niemieckich sposobów zastraszenia nas w obliczu inwazji. Wcale niegłupia myśl, co? — Dokończ wszystkie. — Nie chce mi się tylko wierzyć, aby Anglicy dali się tak podejść. — Fama o wywiadzie brytyjskim nie ma nic wspólnego ze sprawą — odparł sucho Connors. — Uważam ją za wewnętrzny problem amerykańskich sił zbrojnych. Anglicy znają się na grach, to prawda. Jest również prawdą, że lubią uprawiać je obcymi kręglami... A tu chodzi o życie tysięcy przyszłych Bedfordów, o których my sami musimy się troszczyć. Widzę w tym swój obowiązek. — Wobec tego mamy wspólny punkt widzenia — rzekł Rayburn. — Cieszę się z tego. Energicznym ruchem wstał z miejsca. Zbliżała się północ. Patrząc na skupionego Connorsa, spostrzegł, że dzień był całkiem urozmaicony. Słynący z beztroski do szat, Connors miał na sobie battledress. Mundur jest uniwersalnym ubiorem, pod warunkiem, że nosi się kompletny. A jego mundurowi do kompletu zawsze bra- kowało krawatu. W hotelu Excelsior, w Londynie, oceniono niedawno ten brak wyżej niż jego nazwisko i nie wpuszczono go na kolację. — Pięknie! — odpowiedział Connors i następnego dnia zamówił stolik dla... swego krawata. Zamówienie przyjęto. Hotelarze w Anglii znają się dobrze na pieniądzach i gorzej na ludziach w mundurach; kobiety są bezsprzecznymi ekspertami dla jednych i drugich. Podobno są nawet takie, dla których istnieje tylko człowiek. Na pewno są, skoro piękna Katjenke kocha niezadbanego „Krótkiego Harry’ego” Skojarzenie tej pary przywołało mu na myśl Jane. — Masz jakieś wątpliwości? — powrócił do sprawy. Dziennikarz już miał swój plan działania i oczyma wyobraźni widział jego skutki. Był z nich zadowolony. — Mam je zawsze — uśmiechnął się przymilnie — i może dlatego nie brakuje mi zajęcia. Ludzie powinni mieć wątpliwości. Rayburn machinalnie przytaknął. Nie miał już nic do dodania. A poza tym jego służbowym zadaniem było jak najszybsze zamienienie wątpliwości w pewnik. — I czas na ich przewietrzenie, świat wtedy nie przechodziłby takich torsji — dokończył Connors. Zerknął na zegarek. — Już północ. Pośpię trochę i o czwartej powiem Katjence adieu! — Dobrze — przytaknął Rayburn. — Pośpisz w drodze, a to drugie zrobisz z Londynu. Za godzinę powinieneś być kawał drogi stąd... INTERLUDIUM Szyfrowanie kosztowało Everaerta sporo nerwów. Otwierał zakład o dziesiątej. Zwykle rzadko zjawiał się do południa jakiś klient, dzisiaj miał ich kilku pod rząd. Sami Niemcy, chociaż ulice prawie puste. Wpadali jak po ciepłe bułki do piekarni. Już w drzwiach zdejmowali hełm i wycierając spoconą głowę siadali przed kamerą. „Tylko prędko, Herr Fotograf” — popędzali. Everaert dzisiaj nie wciągał ich w rozmowy. Osadzał naprzeciwko obiektywu, oświetlał zziajane twarze i kliks — gotowe. Spieszył się. W pokoju przyległym do gabinetu fotograficznego czekała podenerwowana Solange. Przebiegła wzrokiem kartkę papieru zapisaną szyfrem. — Musisz natychmiast to przerzucić. Jak najszybciej, Mart! Tak mawiała po zaszyfrowaniu każdego meldunku i nie odstępowała od niego, dopóki nie wystukał ostatniej literki. Spojrzał na nią niezdecydowany. Nie zgadzał się z jej poprawką. Wolałby z tym odczekać do jutra. W ciągu jednego dnia można dużo zrobić, a jeszcze więcej przemyśleć. — Zastanów się — zaapelował. — Mamy obowiązek informować ich o naszych obserwacjach. Obiektywnie. Tak zrobiliśmy i teraz nie wolno nam tego zmieniać. To może tylko skomplikować sprawę. Jesteś po prostu przemęczona. — Nic podobnego! — zaprzeczyła energicznym ruchem głowy. — Już wczoraj zrozumiałam, że postąpiłam źle przesyłając niepotrzebne szczegóły. Nie usłuchałam ciebie, a teraz widzę, że to był błąd. Odwołać się tego nie da, musimy ich jednak przestrzec przed nieprzemyślanym wykorzystaniem tych danych. To mogłoby... — Naprowadzić Niemców na źródło informacji — dokończył za nią Everaert. — Biorę taką możliwość pod uwagę, lecz nie uznaję za powód do stawiania warunków. Nasze zadanie skończone. Martwienie się konsekwencjami pozostawmy innym. A że rykoszetem mogą trafić... Wzruszył bezradnie ramionami. Tym samym gestem odpowiedział przy werbowaniu go do pracy konspiracyjnej na pytanie, czy zdaje sobie sprawę z ryzyka. „Jestem kawalerem...” — oświadczył wówczas pogodnie, jak gdyby stan ten zabezpieczał go przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Tak samo ufnie mówił teraz, choć nie liczył na odciągnięcie Solange od powziętego postanowienia. Chciał ją uspokoić, potrzebowała tego. Aresztowania ludzi z siatki gandawskiej osiągnęły Brugge. Wczoraj Niemcy wykryli w Blankenberghe punkt przerzutu zestrzelonych lotników alianckich i przy okazji dostali w swe ręce żołnierza z Wehrmachtu kontakta Solange. Na dobitkę Witalewski tak zatracił umiar w szarżowaniu, że dla dobra organizacji winno się go wyeliminować. „Nieszkodliwie — zastrzegł się, gdy skoczyła mu do oczu— ale zniknąć z naszego terenu powinien!” Onegdaj przyszła do zakładu bezpośrednio z „Cleopatry”. Przywiał ją z rezerwą. W konspiracji, kiedy tyle rzeczy zaczyna się naraz palić, tak nie wolno. Zapewniła go, że nikt jej .nie widział, a przyszła, bo ma informację, która musi być przerzucona niezwłocznie na tamtą stronę. Alianci winni otrzymać ją jak najprę- dzej i wykorzystać jeszcze przed lądowaniem. Zalatywała jeszcze łóżkiem z Julianem, Everaert dałby za to głowę. Teraz, kiedy emocje opadły, przyszło otrzeźwienie. Jak zwykle u niej — za późno. Solange spojrzała na niego, jak gdyby odczytała jego myśli. — Mart — rzekła poważnie — przyprawiłbyś mnie o potworne samopoczucie, gdybyś pomyślał, że robię to ze względu... Nie potrzebowała kończyć. Gdy kobieta patrzy tak chłodno, na pewno nie broni uczucia. Aż zatrzepotał rękami przed takim posądzeniem. Ona i uczucie... Musiałby jej nie znać. Everaert wiedział dużo o jej kochankach, po męsku upraszczał przyczyny, dla których im się oddawała, i wbrew logice człowieka tak skrupulatnie jak on klasyfikującego wszystko, nie zastanawiał się, dlaczego w tylu sprzyjających okolicznościach nie znalazła się w jego łóżku, choć bardzo tego pragnął. Jej reakcja zaskoczyła go. — Nie bądź śmieszna — wyparł się swych myśli. — Mówiąc tak ograniczasz mnie wyłącznie do roli radiooperatora. Wypowiedziałem swoją opinię, do czego mam prawo. A jeżeli rzeczywiście uważasz, że powinniśmy upomnieć ich o potrzebie rozwagi — proszę bardzo. Z prawego kąta wystawy przestawił portret niemieckiego oficera w lewy, po czym wyszedł przed drzwi zakładu. Do właściciela ,,Nany”, której okna wychodziły na jego zakład, należał obowiązek ubezpieczenia go podczas nadawania. Kiedy portret zmieniał pozycję, pan van Groot stawał w wejściu do kawiarni i stał tam, dopóki ,,bosz” nie wracał na swoje miejsce. Ulica była prawie pusta. Popołudniowe słońce padało prostopadle do ścian domów. Nigdzie żadnego cienia, spokój jak w upalne przedwojenne lato, kiedy wszystko, co żyje, wyleguje się na plaży. Zza rogu Mariakerk Straat wyłonił się patrol żandarmerii i pociągnął w górę ulicy. Zaciągnięte firanki w oknach „Nany” nie przypadły do gustu dowódcy patrolu. Przesłonił ręką oczy i zapuścił żurawia do środka. Nie mogąc nic dojrzeć, wszedł tam zabierając ze sobą dwóch żandarmów. Pozostałych czterech, z automatami gotowymi do strzału, rozstawiło się na ulicy. Solange zamknęła się w pokoju. Pole widzenia przez dziurkę od klucza obejmowało wąski skrawek gabinetu fotograficznego, zewnętrzną stronę lady i prawą część wejścia, o które opierał się Everaert, spoglądający obojętnie w dół ulicy. Kiedy spojrzała znowu, w miejscu po nim ujrzała plecy żandarma, a w przedłużeniu jego ramienia dwóch innych. W piersi odczuła nieprzyjemne kołatanie. Ciszę w gabinecie przerwały czyjeś kroki. Wstrzymała oddech. Kroki należały do osoby niecierpliwej i pewnej siebie — Solange skądś je znała. Tylko skąd? — szperała gorączkowo w pamięci. Pochyliła się do dziurki. O ladę opierał się rosły oficer Waffen SS. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby go rozpoznać. Tego człowieka rozpoznałaby na końcu świata. Przychodził do jej bazaru w towarzystwie von Koehlera. Był to do brutalności bezczelny obersturmführer Rolf Hitzinger. Żołądek podszedł jej pod gardło. Odruchowo zmięła zaszyfrowany meldunek. Mała kartka papieru urosła nagle w jej dłoni do rozmiarów olbrzymiej bryły. Nie mieszczącej się w żadnym schowku. Nie miała siły jej podrzeć, nie umiałaby połknąć. Pod stanikiem poczuła wilgoć. Wszystkie przedmioty w ciasnym pokoiku zafalowały w kierunku stojącego pod ścianą aparatu fotograficznego, w którego wnętrzu mieściła się stacja nadawcza. W przedniej części aparatu, za okiem obiektywu znajdował się silny ładunek wybuchowy. Jak lunatyczka wkręciła wyzwalacz w gniazdko zapalnika i jęła nasłuchiwać. Z ulicy doszedł warkot wolno przejeżdżającej ciężarówki, wlokącej się jak wieczność. Ciągnącej na najniższym biegu. Jak gdyby ślimaczenie to sprawiało kierowcy przyjemność. Ze swego zamknięcia słyszała jej głuchnący warkot i oddalające się w górę ulicy kroki żandarmów. Ciszę w gabinecie przerwał opanowany głos Everaerta: — Czym mogę służyć, Herr Obersturmführer? — Zrobi mi pan zdjęcia. Jedno w ujęciu en face, drugie troisquatre. W rembrandtowskich światłach. Tylko szybko! — zażądał szorstko klient. Everaert dygnął w uszanowaniu. — W rembrandtowskich światłach? — Nie znam czegoś takiego, Herr Obersturmführer. — Nie słyszał pan o rembrandtowskich światłach? Każde dziecko w Niemczech wie, że w malarstwie portretowym i fotografice artystycznej oznaczają one kontrast, kontrast i jeszcze raz kontrast, podczas gdy pan, mein lieber Herr Fotograf... Klient hamował oburzenie. Okropny poziom. Nie wiedzieć, co w fotografice portretowej znaczą „rembrandtowskie światła”. W studiu, które reklamuje się jako najlepsze na wybrzeżu Flandrii... Objaśnił praktycznie fotografa, czym takie efekty świetlne się osiąga. Wszystkie reflektory zgromadził z jednej strony. Ustawił je w znacznym oddaleniu od taboretu, tak aby tylko uczytelniały oświetloną część twarzy, po czym zażądał dodatkowego jupitera dla stworzenia refleksu na ceęści nie oświetlonej. — Proszę mnie dobrze słuchać: Refleksu. Ostrego, jak słońce, rzuconego w wybrany punkt tematu. Wszystkie jupitery, jakimi dysponował gabinet, okazały się do tego za słabe. Klient stwierdził to chodząc od lampy do lampy, sprawdzając siłę światła, stopień koncentracji, kąt padania, pogardliwie bijąc w nie rękawiczkami z popielatej zamszowej skóry. — Stanowczo za słabe, mein lieber Herr. Stanowczo. Ja to panu mówię. Wszystkie, jak tu stoją. I ten również — orzekł stając w rozkroku przed obiektywem. Ze znajomością rzeczy obejrzał aparat. Pokręcił blendą w lewo, w prawo, dużo uwagi poświęcił sprawdzeniu czystości obiektywu. — Nie ma pan czegoś lepszego? — skrzywił usta. — Przy tej ogniskowej obiektywu mundur będzie czarną plamą bez światłocienia, a całe zdjęcie niewyobrażalnym świństwem. Nie wierzył, że Everaert pracuje tylko tym aparatem. Najlepszy zakład fotograficzny od Zeebrugge do Dunkierki pracuje tylko jednym aparatem? I on ma w to uwierzyć? Eksponaty w oknie wystawowym były robione kamerami o różnej długości ogniskowej obiektywu. Klient rozpoznał to po stopniu koncentracji i rozproszenia światła, miękkości i czystości plamy. Wnikliwą analizą dużego portretu damy otulonej lisem przekonał Everaerta, że nie popisuje się przed nim dyletant. Udowodnił to operując językiem krytyka sztuki fotograficznej i drobiazgowego wykładowcy, nie liczącego się ze słuchaczem. Mówił z emfazą artysty w zawodzie. Monolog zakończył wyrażeniem przekonania, że chyba teraz Herr Fotograf nie będzie dłużej obstawał, iż posiada w zakładzie tylko jeden aparat. Herr Fotograf rozłożył przed nim ręce. — A wiec w dalszym ciągu zamierza pan wmawiać we mnie, że nie ma tu nic innego. A może — klient zniżył głos — pan ma, tylko przechowuje dla tych świń z tamtej strony Kanału? Przemierzył obszerny gabinet. Zamyślony, nie zwracając uwagi na stojącego bez ruchu Everaerta. Jak oficer na placu ćwiczeń, zastanawiający się nad ukaraniem niesfornego żołnierza. Na ścianie zawieszonej zdjęciami Niemców, w której znajdowało się wejście do prywatnego pomieszczenia, coś przykuło nagle jego uwagę. — Nie oczekiwałem, że spotkam tu znajomą osobę — powiedział. — Patrzcie, patrzcie... Na konsoli z kwiatami leżał sztylet do cięcia papieru. Długi, wąski, z zębatym ostrzem. Konsola znajdowała się o cztery kroki od Everaerta. Nie więcej jak dwa metry od pokoju, gdzie przebywała Solange. Klient stał odwrócony plecami do fotografa. Zapatrzony w duże zdjęcie von Koehlera wiszące pośrodku ściany, mówił z uznaniem. — Całkiem, całkiem! Jeżeli zrobił je pan tym aparatem... — Wszystkie w tym zakładzie, Herr Obersturmführer — wtrącił zza jego pleców Everaert. — Nie mam wątpliwości co do pozostałych — oświadczył klient arbitralnie. — Zarobkowy kicz, nie potrzebuje pan przyznawać, znam się na tym. — Zbliżył się do zdjęcia. — Ależ on wyszedł jak młody bóg. Fantastycznie! Z niekłamaną fascynacją w oczach wpatrywał się w zdjęcie. Wyglądało jak lekko poruszone w momencie odkrycia obiektywu, sam zaś temat niczym nieziemska zjawa uchwycona w przebłysku wizji. Na jasną plamę tła nakłada się o tonację ciemniejsza mgła kremowego munduru przecięta pod szyją krzywo zawieszonym Krzyżem Rycerskim. Z otwartej tarczy twarzy patrzyły smutne oczy. Obersturmführer smagał w nie swoimi zamszowymi rękawiczkami. — Absolutnie doskonałe! — zawołał. — Jeżeli pan potrafi coś podobnego... Obrócił się do lustra. Jego czarny mundur stanowił mniej wdzięczne tło dla odznaczeń bojowych. Głębsza w kolorach wstążeczka Krzyża Żelaznego drugiej klasy wtapiała się w całość; inne jaśniejsze były za słabe dla przebicia się z ciemnej masy tła. Metalowy Krzyż Żelazny pierwszej klasy, Odznaki za Walkę Wręcz, za rany niknęły również, poza trupią czaszką, wyraźnie srebrzącą się na czapce. Naciągnął ją bardziej na oczy, naprężył kark, kaburę pistoletu przesunął na brzuch i oparł na niej rękę. — Doskonale. Będzie pan dokładnie wykonywał moje wskazówki, rozumie pan? Nic z siebie. Siadł na taborecie prawym bokiem do kamery, głowę przechylił na ramię, oczy wbił w obiektyw. Oczy duże, ciemnoniebieskie, władcze. Za jakim wzdychają romantyczki i tęsknią w przedsennych marzeniach rozhisteryzowane dziewice, którym czas ucieka, a nie mogą się pozbyć swego skarbu. Oczy nieustraszone, groźne. Gotowy do ustawienia ostrości obiektywu Everaert zbyt szybko skinął głową. — Nic pan nie rozumie! — szarpnął się na taborecie klient. — To dotyczyło tylko pozy, a rzecz w portrecie najważniejsza to głębia planów i światło. Zdjęcie oberleutnanta von Koehlera jest doskonałe pod względem technicznym i równocześnie mdłe jako kompozycja. Mdłe, słodkie, wstrętne, rozumie pan! A teraz proszę mnie dobrze słuchać. Otóż plany: zdjęcie ma być głębokie. Patrzący na nie ma odnieść wrażenie, że widzi trójwymiarową kompozycję stworzoną ze światła prawdziwego jak piekło, oddającą moją osobowość. Osobowość, a nie podobieństwo! Osiągnie pan to kątem ustawienia jupiterów do płaszczyzn ekranów i zadba, aby prawa strona mojej twarzy znalazła się w zasięgu światła, ale uwaga: światła rozproszonego, peryferyjnego, lewa natomiast pozostała w głębi. W głębi dowolnie czytelnej. Co znaczy „głębia dowolnie czytelna”? Jest to głębia uruchamiająca wyobraźnię spektatora. Oświetlona prawa strona twarzy odda w tym ujęciu moje anatomiczne podobieństwo głębia lewej tchnie w jego wyobraźnię potrzebę odnalezienia mojej osobowości. I tutaj pójdzie on po omacku jak ślepiec na bezbrzeżnej pustyni. Jak człowiek o porażonym wzroku, dla którego jedynym drogowskazem będzie to, co wyobraźni jego podsunie promień słońca padający na fragment oczodołu obejmujący dolną krawędź źrenicy. Co podsunie jego wyobraźni, powiedziałem, a nie powie! Pan mnie rozumie? Obawiam się jednak — ciągnął klient swój fachowy wywód — że pański najmocniejszy jupiter nie da tej koncentracji światła. Trzeba go zasilić, koniecznie. Czy pan naprawdę nie ma tu czegoś więcej? Cała skromna postać Everaerta zamieniła się w wyraz żalu. Obersturmführer przygryzł sceptycznie wargi. — Nie wierzę, aby zrobił pan przy tych świeczkach... Badawczo zapatrzył się w zdjęcie von Koehlera. W zastygłych na papierze fotograficznym światłocieniach, ich głębi, koncentracji, rozproszeniu szukał prawdy. Nie wierzył słowom. Słowa kłamią. Wszyscy ludzie, jak Europa długa i szeroka, rozmawiając z Niemcem, kłamią. Obejrzał je z bliska i z daleka. Wymierzył z różnych punktów gabinetu, chociaż już nie potrzebował tego robić. Na zakończenie rzucił okiem spod drzwi wiodących na zaplecze. — Nie wierzę — głos miał zmęczony. — Jestem absolutnie przekonany, że odmawia mi pan dobrego zdjęcia tylko dlatego, że nienawidzi SS. To jasne! Udowodnię panu, że za tymi drzwiami stoi lampa mocna jak słońce. Raptowny ruch Everaerta do tyłu zatrzymał jego rękę. Na ułamek sekundy zawisła nad klamką. W drugim ułamku błyskawicznie spadła na kaburę. Wydobycie pistoletu powstrzymało przybycie dwóch rosłych cywilów. Jeden wszedł od razu do gabinetu, drugi zajął miejsce przy wejściu. Ręce trzymali w kieszeniach swych letnich płaszczy. Znajdujący się w środku gabinetu wymienił z fotografem po flamandzku kilka zdań. — Co to ma znaczyć?! — krzyknął skomfudowany obersturmführer, wciąż z ręką na zamkniętej kaburze. — Nie rozumiem, o co panu chodzi? — spytał spokojnie Everaert. — Proszę się nie zgrywać! Co oznacza pański podskok w stronę tej konsoli? Co pan tam ukrywa? — Naprawdę nie rozumiem pana. Obaj mówimy po niemiecku, Herr Obersturmführer... Jeżeli dobrze zrozumiałem — tłumaczył fotograf — wbrew moim zapewnieniom zamierzał pan sprawdzić, czy nie przechowuję jakiejś lampy, której nie chcę użyć do wykonania zdjęcia. Normalnie nie przyjmuję klientów w moim prywatnym pomieszczeniu, ale pańska znajomość sztuki fotograficznej daje panu specjalne prawa. Pan pozwoli... Obersturmführer przyglądał się nieufnie cywilom. Odpowiedzieli rozbrajającym uśmiechem. Jak ludzie, którzy żałują, że z przypadkowo spotkanym człowiekiem nie mogą się porozumieć przy pomocy wspólnego języka. Jeden i drugi, z rękami w przepastnych kieszeniach płaszczy, uśmiechali się dobrodusznie. — To porządni ludzie, ostendzcy rybacy — wyjaśnił fotograf. — Przyszli do zdjęcia. Obecne przepisy porządkowe wymagają tylu dokumentów, a na każdym, pan rozumie... Ale im się nie spieszy. — Robię panu oficerowi artystyczne zdjęcie — zwrócił się po flamandzku do cywilów. — Może w tym czasie załatwicie sobie coś w mieście? Czoło Niemca rozchmurzyło się. Wychodzących cywilów poczęstował papierosami. Wyciągnęli po jednym i wsunęli.za ucho. Zapalą później, powiedzieli. Na jego szczęście! — Ach, ci rybacy! — Obersturmführer poklepał jednego i drugiego po ramieniu. — Na całym świecie jednakowi. W Niemczech też tacy sami. I aby szczęście było większe, resztkę paczki wcisnął w kieszeń płaszcza roślejszego Belga. Później rozluźniony w sobie i niepodobny do groźnego przed minutami SS-mana siadł przed kamerą zupełnie inaczej, niż się przymierzał, zdając się we wszystkim na dobrą wolę i talent fotografa. Musi go mieć, skoro tak fantastycznie zrobił zdjęcie jego najbliższego przyjaciela, oberleutnanta von Koehlera. Solange długo nie mogła się pozbierać. — Musimy niezwłocznie wynieść stąd radiostację! — powiedziała roztrzęsiona. — Dokąd? — zapytał spokojnie Everaert. — Wszystkie wyjścia z miasta są zaryglowane bunkrami, żandarmeria patroluje ulice, cywilom nawet kieszenie przewracają. Sama mi to mówiłaś. — Ale musimy, nie rozumiesz? Teraz już tak! Nie wierzę, aby ten łotr nie wrócił tu w liczniejszym gronie. Znam go. Był u mnie kilka razy z von Koehlerem. Nawet przy nim pozwalał sobie na różne sztuczki. To przebiegły, sadystyczny typ, boję się, Mart. Everaert podał jej lampkę koniaku. Wychyliła ją jednym haustem i poprosiła o więcej. Dostała połowę poprzedniej porcji. Everaert wiedział, co robi. Na roztrzęsione nerwy wystarcza jedna lampka wypita duszkiem. Każda następna niebezpiecznie upiększa świat. — Tym bardziej nie wróci tak zaraz — odrzekł, pijąc swój koniak małymi łyczkami. — Znam się na takich, to by nie zadowoliło jego zadraśniętej pychy. Jeżeli poczuje się przegrany, wróci i zrobi to w inny sposób. Jaki? — nie wiem, nie nastąpi to jednak wcześniej niż jutro przy odbiorze zdjęć. A do tego czasu... — Nie wierzę, Mart. Nie zgadzam się z tobą. To nie jest osoba przypadkowa, zobaczysz. — Uspokój się, Soi. Gdyby gestapo lub Abwehra były na naszym tropie, nie posługiwaliby się SS-manem. I nie w ten sposób. To przypadkowy człowiek z jednostki liniowej. Gdzie masz meldunek? — A więc jednak? — Myślę, że masz rację. Właśnie przyszło mi do głowy, że od dłuższego czasu nie informowaliśmy ich o naszej sytuacji, a obecnie jest taka, że trzeba, żeby ją znali. Potarł czoło dłonią. Zachowywał się wciąż, jak gdyby nic się nie stało, lecą Solange rozumiała jego napięcie nerwowe. Gdyby, w swoim obecnym stanie, przyszło jej zamienić się z nim rolami... Wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Mogłaby go... ucałować. Wyglądał tak zmęczony. W tych paru minutach znacznie się postarzał. Wpatrzyła się w jego przymknięte oczy, w bardzo w ostatnich miesiącach posrebrzone skronie. — Nad czym tak myślisz? — Nad wieloma sprawami — odparł po chwili. — Ale nad czym konkretnie? — Nad znaczeniem małych rzeczy w życiu ludzi i narodów. Przekazaliśmy sprawę pozornie małą, w stosunku do wielkości wydarzeń wojennych — bardzo małą. Biorąc jednakże pod uwagę oczekiwaną inwazję, odpowiednie wykorzystanie jej przez dowództwo alianckie powinno podbudować morale ich wojsk i równocześnie przekonać Niemców, że ich zbrodnie nie ujdą im darmo. Zastanawia mnie, kto nasz materiał rozpracuje? SS-man obudził we mnie wątpliwości, czy przypadnie to osobie, która rozważy tę rzecz właśnie z tego punktu widzenia i czy zostanie dobrze rozegrana. Uważam, że tam, gdzie działanie wymaga precyzji i rozwagi, powierzyłbym je Anglikom. Amerykanie... — zawahał się — nie wiem, oni nie mają wyobraźni dla małych spraw. Spójrz na ich lotnictwo: zmiatać miasta, obracać w perzynę całe kraje — tak. Ale tam, gdzie w jednym małym, a ważnym celu trzeba umieścić jedną bombę — robią to Anglicy. I tak we wszystkim. Sprawa Bedforda będzie na pewno ich sprawą. Gdy jednak widzę ich przy tej robocie, coś nieprzyjemnego zaczyna mi chodzić po plecach... Wyciągnął rękę. — Daj meldunek. Rozłożył go na stole i zaczął wygładzać zgniecenia. Czynił to skrupulatnie, jakby siedział na bezludnej wyspie i nie miał nic innego do roboty. Lata wielkiego kryzysu Everaert spędził w Indiach. Przywiózł stamtąd kilkanaście posążków różnych bóstw, parę niegrubych tomików mówiących o impotentnej filozofii hinduskiej, a w sobie upodobanie do mistycyzmu i praktyk. Zatapiał się w nich, gdy szukał oderwania od rzeczywistości albo podporządkowania siebie, czyli Materii — Przyczynie i Skutkowi, czyli zdarzeniom, będącym — według autorów tych dzieł — również Materią, w danej chwili nie żyjących z sobą w zgodzie. Solange nie rozumiała subtelnych nauk Shri Kriszny opiewanych w pieśniach Bhagawata Gity. Były dla niej przelewaniem próżnego w puste, przestawianiem tych samych słów, naiwnym szalbierstwem przeznaczonym dla ujarzmiania jeszcze bardziej naiwnych odbiorców, a w ogóle czyimś doskonale absurdalnym i nie do przyjęcia przez praktycznie materialną umysłowość białego człowieka. Everaert był apostołem tych nauk wyłącznie dla siebie. Od czasu do czasu opowiadał jej o nich, subtelnie podtykał myśl potwierdzającą się w jakimś konkretnym zdarzeniu i milczał, gdy brała ją pod światło swej żywej umysłowości. Za to on przechodził łatwiej od niej przez wąskie przesmyki trudnych sytuacji życiowych. Gdy ona zdobywała się wtedy tylko na zewnętrzny spokój, z niego biły opanowanie i wewnętrzny porządek, do którego dochodził tak, jak teraz: przymykając oczy, kładąc ręce na stole i martwo trzymając palce promieniujące Światłem Ducha, żyjącego w symbiozie z Materią, czyli Przyczyną i Skutkiem... Ocknął się z zamyślenia. — Najpierw przekażę meldunek, a potem przeniesiemy nadajnik. Nadam podczas powrotu Amerykanów. Ogień artylerii oczyści ulice, będziemy mieli większy spokój. Uśmiechnęli się do siebie. On, bo odzyskał równowagę, ona — na wspomnienie o „rybakach”. Zachowali się jak zawodowi aktorzy. I na początku, kiedy każdy ruch mógł doprowadzić do strzelaniny, i później — podczas prób Niemca wymacania, co mają w kieszeniach. — Byłam strasznie przejęta — mówiła. — Oni mieli takie miny, że na moment zapomniałam o świecie, a on... — Zaśmiała się histerycznie. — Groźny Obersturmführer der Waffen SS... Widziałeś jego minę, Mart? Tego śmierdzącego tchórza! Tego wstrętnego zbrodniarza! Ohydnego! Tego... przeklętego, przeklętego, przeklętego — tupała nogą — tchórza! Tchórza jak oni wszyscy, prawda, Mart? Rozsadzała ją lekkość, potrzeba obdarzenia nią innych. Zaróżowiona błysnęła kobiecymi ognikami. Dobry, wspaniały, dzielny Mart Everaert! Tak bliski sercu, że mogłaby... Nigdy nie umiałaby powiedzieć, jak do tego doszło. Jak to się stało, że ręka jej znalazła się na jego karku, a jego na jej szyi i stamtąd — tego w ogóle nie umiałaby wytłumaczyć — poczuła ją między udami... Jak zaczął całować jej piersi, a ona sama lgnąć do niego brzuchem... Jak zrzuciła z siebie suknię, rozdarła na nim koszulę... Jak splecionego z nią cięła zębami jego owłosione ramiona, dopóki cały pokój nie zawirował jak oszalała karuzela... Szybko włożyła sukienkę. Nie chciała dłużej stać naga i być posądzona, że czeka na więcej, kiedy on siedzi nad szyfrem i nadaje. Na podłodze leżały jej bielizna, jego fartuch fotografa, rozdarta koszula. Amerykańskie bombowce, formacja za formacją, przewalały się nad miastem. Artyleria przeciwlotnicza biła ze wszystkich dział. Ulice, domy, portrety na ścianach, ich rzeczy na podłodze drżały od grzmotu jak żywe. Stała pośród nich bosa i nie śmiała schylić się, aby nie ściągnąć na siebie jego uwagi. — Mart — wydobyła wreszcie z krtani. — Wstrzymaj się jeszcze. To dopiero pierwsza fala, zaczekaj. Zaczekaj, aż wszystko rozjazgocze się do zenitu. A ja tymczasem zaparzę kawy. Przyciągnął ją za suknię i podał słuchawkę. — Posłuchaj — rzekł czujnie. — Posłuchaj uważnie... W pasmo częstotliwości wdarł się gwizd. Krótki jak snop reflektora szukającego na ciemnym niebie wrogiego samolotu. Przeciął je raz, drugi, na moment umilkł i znowu zabrzęczał równomiernymi impulsami. Everaert wyłączył nadajnik. — Jesteśmy namierzani. Mart? — Jesteśmy. — I co teraz? — Nic. — Tak myślisz, Mart? — Mniej więcej. Wczoraj, w ostatnich sekundach nadawania, wpadłem im w skalę. Nie mówiłem ci tego, bo sam nie byłem pewien; przecięli się na mnie przy przeczesywaniu sektora. Ale na pewno nie namierzyli. Nie dałem im przylgnąć do siebie. — Na pewno nie dałeś? — Możesz być spokojna, Soi. Teraz też nie zdążyli. Najwyżej co mogli zrobić, to z grubsza ustalić kwadrat. — Dużo to czy mało? Taki kwadrat, Mart? — Zależy, gdzie w tej chwili są. Może być całe miasto, połowa albo... parę ulic. — To znaczy? — Bądź spokojna. Nawet parę ulic to przynajmniej kilkaset domów. Parę ulic w Ostendzie to bardzo dużo domów, Sol. — Rozumiem. Ile pozostało ci do nadania? — Ostatnie dwa wiersze. Nie więcej, jak trzydzieści sekund nadawania. — Aż trzydzieści? — Tylko trzydzieści, Soi. Otarła czoło. — Nadaj — powiedziała szeptem. — Nie możemy przerywać tylko dlatego, że jakiś przeklęty zbrodniarz chce nas podsłuchać. Nadaj szybko, Mart. Nadaj, a później przeniesiemy stację do mnie. Już wiem, kto dla nas to zrobi... Marcel. Ten sklepikarz. — Marcel odpada. Przecież rewidują każdego Belga, sama mówiłaś. — To wobec tego Maks. Tak, Maks! Jeszcze dzisiaj spróbuję go złapać. To będzie jego ostatnie dla nas zadanie. II W drodze powrotnej z Darlingtonu Lubicz podjechał na wyłączonym biegu przed dom Bancroftów. Zbliżała się północ. Miasto tonęło w ciemnościach, nie miał odwagi dzwonić o tak późnej porze. Ale Jane wyczekiwała na chodniku. Zziębnięta pomimo ciepłej nocy, rozdygotana od napięcia. Nie odzywając się wsiadła do samochodu. Wcisnęła w siedzenie, z nogami podkurczonymi pod siebie i głową owiniętą kołnierzem płaszcza wyglądała jak uprowadzana. Czuł się jak zbójca wiodący brankę do jaskini. Gdyby do obozu było więcej niż dwie mile — zawróciłby i odstawił ją do domu. Wszystko było takie nierealne. Kiedy oświetlona blaskiem księżyca położyła się na łóżku, bał się, że ją zostawi. Robiła to w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości, ruchami kapłanki idącej na stos. Całą siłą woli zmusił się do podejścia do niej, i nie wiedział, co nastąpiłoby dalej, gdyby tak samo lunatycznie jak wszystko, co robiła, nie oplotła go ramionami. Pozostawiła po sobie zapach rozkochanego ciała kobiecego, a w nim rozterkę. Była to ich pierwsza noc. Na długo jedyna. Rozstali się rano. Jane zachowała się przy pożegnaniu dzielnie. Zapewniła go, że do końca swoich dni należeć będzie tylko do niego. Odczekał przy bramie, dopóki nie zniknęła za zakrętem. Wracając do siebie zboczył do kanadyjskiej sekcji obozu. Na pustych placach broni walały się zmiażdżone gąsienicami kartony, różne śmiecie. Z otwartych okien baraków mieszkalnych nie dochodził żaden głos. W messie obsługa nie przygotowywała stołów do śniadania. Tylko wróble, które zawsze pierwsze zaczynały dzień, dokazywały głośniej niż zwykle, zdziwione pewnie nagłym zniknięciem czołgów i ludzi. A więc poszli! Na manewrach Dywizja Green Oak wchodziła do akcji pierwsza, po niej — polska; ta sama kolejność obowiązuje teraz. Dokończył pakowania dobytku, przerwanego wczoraj przez Belliniego. Zbędne w polu drobiazgi powkładał do worków brezentowych, przeznaczonych na ten cel. Wśród osobistych rzeczy znajdował się list do matki. Zabrał się do napisania jeszcze jednego listu. Szło mu to opornie. Jane spadła na niego w chwili najmniej oczekiwanej. Słowa, jakie spływały z pióra, przerażały go i gorącem, i zwykłością, zdawały się być zakotwiczone w nim o coś, co niechętnie puszczało je na wolność. W każdym worku Ł osobistymi rzeczami tkwi z pewnością taki list, zawierający te same myśli — ubogi jest język uczuć. I niebezpiecznie zdradliwy. Słowo „kocham”, wypowiedziane pierwszy raz, działa jak narkotyk. Wypowiedziane po raz setny może przejść nie usłyszane. Należy szafować nim rozważnie. Ale na to potrzeba czasu, aby z tysiąca miłosnych zaklęć wybrać najwłaściwsze. Niosąc dobytek do swego Kołgu, opędzał się od myśli o swojej najbliższej przyszłości. „Eksodus dywizji zacznie się w południe — obliczał. — Punktualnie o dwunastej wyruszy mój pułk, po nim następne, do wieczora pozostanie tu po nas to samo, co po Kanadyjczykach — śmiecie i wróble.” Podczas śniadania Teplicki, w niepodobnym do niego zdenerwowaniu wręczył generałowi. Kwiatkowi pismo Kwatery Głównej Sił Sprzymierzonych. Generał, czytając je, zatrzepotał rękami jak rażony apopleksją. Pismo donosiło o bezterminowym odwołaniu rozkazu wymarszu dla całej dywizji. Pozostał po nich kwaśny odór potu i śmierdzące niedopałki. Słaba żarówka ledwie sięgała ścian surowego betonu, wiecznie zimnych, zgniłych, choć na zewnątrz panował upał. Po objęciu bunkra Laufer stwierdził, że otwór strzelniczy, jedyny otwór na świat, jest stanowczo za duży jak na karabin maszynowy. „Idioci, którzy to budowali, znali pewnie wojnę z naszych kronik filmowych... Przez takie coś można podłapać wiązkę granatów ręcznych, i gatow! — dodał po rosyjsku. — Obłożyć to workami z piaskiem!” Zatkać jedyne źródło dopływu świeżego powietrza? — zrozumiał go ordynans byłego mieszkańca tego bunkra, oberleutnanta von Koehlera, dla którego i ten otwór był za mały jako dopływ powietrza. Za tę uszczypliwą uwagę został przeniesiony do drużyny Kalksteina. Pierwszym zadaniem jego następny, grenadiera pan- cernego Radkego, było załatwienie się z otworem, drugie — postaranie się o portret führera. Radke nigdy nie zastanawiał się nad rozkazami. Dokładnie godzinę później ze ściany obłożonej workami z piaskiem wyzierała szczelina, w której ledwie mieściła się lufa karabinu maszynowego, a zachodnią ścianę bunkra zdobiło urodziwe zdjęcie führera wycięte z „Voelkischer Beobachter”. Tego samego dnia Laufer dokleił nad nim fotografię dowódcy jedynej w Belgii Dywizji Pancernej SS „Leibstandarten Adolf Hitler”, generała Seppa Dietricha. Grzyb na ścianie rozpuszczał spoidło. Po kilkurazowym przyklejaniu brudnobrązowe plamy kleju tak przeżarły papier, że podobizny führera i generała rozpoznawało się tylko z bliska. Wreszcie Radke miał dość wiecznego latania z klejem: wykuł w betonie dziurę, wcementował kołek i zdjęcie przygwoździł. Radke miał zachwiany zmysł kierunku. Idąc w kolumnie łamał szereg, nie trzymał linii prostej, różne cudactwa wyprawiał przez ten zmysł. Wbity przez niego czterocalowy gwóźdź dziurawił lewe ucho führera, prostokąt portretu przechylał się pod swoim ciężarem w prawo i nakładał rogiem na marsowe oblicze generała. — Radke! — rozległo się w komorze przeraźliwe wołanie oberleutnanta. Ordynans zastał go targającego guziki pod szyją, łykającego powietrze jak topielec. Obok czapki na stole leżała .czarna opaska. Widok wstrząsnął nim. Radke nigdy nie przypuszczałby, że z takim strzępem twarzy można jeszcze żyć. — Moje tabletki! Szybko! Gdzieście je zawieruszyli?! Laufer tyle miał tego. Połowa jego raportówki wypchana była fiolkami. Radke, nie mógł się otrząsnąć, poruszał się jak sparaliżowany. Laufer połknął tabletki i oddychając ciężko, oparł głowę o ścianę. Wyglądało to jak scena z upiornego filmu, Radke nie mógł oderwać od niego wzroku. Był jedynym w kompanii, który widział dowódcę zupełnie odsłoniętego. Robota partaczy — domyślał się. Szrapnel uderzył w łuk brwiowy, wyrwał oko z kością policzkową. Biedak musiał być bez hełmu. Nagle obleciał go strach, że jak oberleutnant spostrzeże, iż jest podglądany, wyrzuci go do drużyny. Po każdym takim ataku kładł się i leżał bez ruchu, aby potem zrywać się i sprawdzać, czy podczas słabości nikt go nie widział. Oberleutnant von Koehler zabrał ze sobą tylko najpotrzebniejsze drobiazgi osobiste. Urządzenie bunkra wyglądało tak, jak gdyby za chwilę miał wrócić i swoim zwyczajem nastawić jakąś płytę. Ogromny wazon kryształowy, stojak na garderobę z wieszakami, gramofon walizkowy, książki, lustro w rogu komory, z któ- rym gruby Himmel miał tyle roboty, fotel wypolstrowany czarną skórą — wszystko jak gdyby czekało na niego. Laufer nie pasował do pozostałości po von Koehlerze. Cały majątek, jaki ze sobą przywiózł, to śmierdzący naftaliną mundur sukienny i buty z cholewami. Jego rzeczy osobiste mieściły się w tornistrze. Oprócz bielizny znajdowały się tam dwie szklanki, zwykłe szklanki po musztardzie Ł rosyjskim tłoczonym napisem i zdobyczny nagan — taki sam, jaki miał von Koehler. Nic więcej. Po tylu latach wojaczki dorobił się tylko tego, nie licząc kilku zdjęć. Na jednym z nich, pstrykniętym w koszarach w Hameln, stał niewyrośnięty rekrut Laufer z wyższym od niego o głowę drugim rekrutem. Ten wyższy był bardzo podobny do Bora. Nasłuchiwał oberleutnanta zza drzwi. Nierównomierne posapywanie ustało, w komorze zapadła cisza. Niedługo potem usłyszał bulgot z butelki. — Radke, do mnie! Oberleutnant stał ze szklanką spirytusu w ręku. Przyglądał się jej jak wrogowi, którego nie wie, jak podejść. Podniósł ją i opróżnił do dna. Radke wolał nie patrzeć, jak oberleutnant znowu ją napełnia. Przypomniał o sobie trzaśnięciem obcasami. — Wiem! — burknął Laufer znad szklanki. Wpatrując się w rozchybotany płyn, rzucił zagadkowo: — Mieliście kiedy przyjaciela? — Nie dając mu czasu na zastanowienie się, dodał: — Co byście zrobili, gdyby ten przyjaciel na przykład... Zawisł na nim zmęczonym spojrzeniem. W bunkrze panował nieznośny zaduch. Radkemu się zdawało, że oberleutnantowi robi się znowu źle. „Trzeba dawać nogę — pomyślał roztropnie. — Być przyjacielem takiego narwańca. — Herr Oberleutnant — szurnął obcasami — lada chwila zjawi się tu obergefreiter Bor. — Miałem się tu zgłosić — oświadczył Bor bez żadnych ceregieli regulaminowych. Laufer poczuł się śmiertelnie znużony. Dziewięć dni przygotowywał się do tego spotkania. Cały przebieg rozmowy wykuł na pamięć. Ale zaczęła się zupełnie inaczej. „Przeszliśmy długą drogę od naszego rozstania” — tak zamierzał zacząć rozmowę, przed którą nie miał ucieczki. Od pierwszego dnia w mundurze stanowili parę przyjaciół dobraną chyba na zasadzie skrajnych przeciwności: on wątły, impulsywny — i silny, opanowany Julian. Po przeszkoleniu wysłano ich pod Stalingrad, stamtąd — krzywiznami frontu wschodniego — doszli wspólnie do bitwy w Łuku Kurskim. Rozstanie nad Iwanowką zalatywało stypą. On odjeżdżał na kurs oficerski, Jul — z niedobitkami armii — zostawał na pozycji nie do utrzymania. Godzinę później stało się. Osaczone przez partyzantów resztki kompanii Juliana, biorące udział w pacyfikacji chutoru za rzeką, zostały wzięte do niewoli i rozstrzelane; niewiele kilometrów dalej, odkomenderowani do szkoły wpadli w zasadzkę. Wyjeżdżał pełen obaw o niego. Nie związanych z walką — o tych się nie myśli, obawiał się czegoś innego. Każdy kolejny dowódca kompanii wypytywał go o Juliana i — wiążąc go tajemnicą służbową — rozkazywał... zastrzelić go przy pierwszym jego podejrzanym ruchu. Żaden nie tłumaczył, dlaczego ma tak postąpić. Przy pierwszym kroku nie w tę stronę — strzelać! Podobną rozmowę przeprowadził z nim oberleutnant Ratzeburg z dywizyjnej sekcji Abwehry. Charakteryzując kompanię, którą miał objąć, wspomniał o Borze. O nim jedynym z żołnierzy. Strzelać nie kazał. Śledzić jego ruchy kazał i spostrzeżenia swoje donosić jemu. „W pańskim własnym interesie. Najlepiej byłoby się z nim skumać; zważywszy waszą dawną1 przyjaźń nie powinno to być trudne”. „Nie rozumiem pana, Julian Bor był zawsze w porządku. Dziesiątki razy mógł był podnieść ręce i — ma drugą stronę. Ręczę za niego moim słowem honoru!” „Mówi pan jak dziecko. Wówczas bał się o życie matki i rodzeństwa”. „A teraz?...” Niskie czoło oberleutnanta Ratzeburga przysiadło o połowę. „Mniej pytań, kolego Laufer. Tu się nie zadaje pytań!” Mniej pytań, żadnych kwestii. Tak mało obecnie tłumaczy się ludziom Walczącym o Niemcy. Zagadkę tę Laufer postanowił rozwikłać sam. Spojrzenie Juliana było pełne rezerwy. — Miałeś — Laufer podjął z wysiłkiem — bo pierwszy nie zrobiłbyś tego kroku. Początkowo myślałem, że mnie nie rozpoznałeś. Przez to — dotknął pustego oczodołu. — Nic się nie zmieniłeś od Iwanowki. — Zostawmy sentymenty — odparł oschle Bor. — Czy wzywałeś mnie tylko po to? — Ależ nie, dlaczego? Cieszę się, że żyjesz i w ogóle... Poza tym są pewne sprawy do omówienia między nami. Nie zrozum mnie opacznie. — Nic nie biorę opacznie. — Bor łypnął oczami na listy leżące między dwiema napełnionymi wódką musztardówkami. Już z daleka rozpoznał znane mu pismo. — Czy to moja poczta? — Ach, to!... Zupełnie o nich zapomniałem. Chciałem doręczyć ci sam. Bor sięgnął po listy. Nosiły ślady otwierania. — Wobec tego już je odebrałem — powiedział. — Otwarte... Czy jest coś jeszcze, co chciałbyś zakomunikować mi sam? Laufer zbladł. — One przyszły takie i zabrałem je właśnie dlatego. Żeby nikt z kompanii w nich nie grzebał. A ty mnie jeszcze obrażasz. Oczekuję przeproszenia. Bor zwarł obcasy. — Odmeldowuję się. — Zostań! — zawołał Laufer. — Proszę cię! — Wcale nie tak wyobrażał sobie to spotkanie. Bezwiednie spojrzał w lustro. Polowe dystynkcje oficerskie ledwie się rysowały na włochatej bluzie i gdyby nie bryczesy wyłogami skórzanymi, niczym by się nie różnił od zwykłego żołnierza. Obciągnął zbyt luźną bluzę i przybrał poważny wyraz twarzy. Ale to nic nie dawało: pozostawał przy Julianie mały, nędzny. Wytworne meble podkreślały jego niedopasowanie do spuścizny po dumnym poprzedniku. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Uśmiechnął się pojednawczo. Bor cofnął się pod ścianę. — Obawiasz się awansów z mojej strony i nie wiesz, jak z tego wyjść — powiedział sucho. — Pomogę ci. Erich, z którym rozstałem się nad Iwanowką, nie istnieje. Istnieje dla mnie oberleutnant Laufer. Czy to ciebie zadawala? — Ależ Jul! — zaprotestował Laufer. — Byliśmy przyjaciółmi i przyjaciółmi pozostaniemy, co mi tam czyjeś gadanie. Pewną poprawkę będziemy musieli wziąć, to jasne, ale... Jul — zaapelował jak dawny, oddany mu towarzysz frontowy — przypierasz mnie do muru. Przecież sam rozumiesz... — Aż nadto dobrze — powiedział Bor. — Nic nie zmieni faktu, że nie będzie nam ze sobą łatwo. Nie potrzebujesz się silić, wiem po co mnie wzywałeś. Jeśli o mnie chodzi, możesz być spokojny: nikt nie wie, że kiedyś nas coś łączyło, i nie dowie się. Jesteś moim dowódcą i proszę, traktuj mnie jak każdego innego żołnierza. Na mnie już czas — dodał i wybiegł z bunkra. Nie usłuchał nawoływań. Z listami pod pachą biegł przez wydmy w kierunku bunkra amunicyjnego, za którym śmigały w słońcu nagie plecy żołnierzy i ostrza łopat. Pracowano zawzięcie. Dowódca Kompanijnej Akcji Kopania Rowów wyciskał z podwładnych ostatnie poty. Jego krzyki przewalały się po wydmach ni- czym walec drogowy po wystających kamieniach. Plecy nie dość przygięte przyciskały do ziemi, omdlałym rękom pomagały szybciej wywijać łopatą. Kalkstein nie zamierzał pokpić swojej szansy. Nie zwracał uwagi na niezwykłą dzisiaj aktywność zwiadowców amerykańskich, pracowano bez wytchnienia. Bor przystanął dopiero pod ścianą bunkra przeciwpożarowego. List od von Koehlera rozpoznał po jasnokremowej kopercie, pismo Katarzyny wyczuł intuicją. Na kartce z zeszytu widniało jedno zdanie: „Żyję, pamiętam, uważaj na siebie — K.” Serce podeszło mu pod gardło. — Żyjesz! — zawył ze szczęścia w jazgot przelatującej dwójki amerykańskich myśliwców. — Patrzcie — zamachał lotnikom papierem — ona żyje! Obejrzał papier z obu stron. Czyjaś usłużna ręka zamazała pieczątkę miejsca nadania. Otwierając jasnokremową kopertę, zwrócił uwagę na ślady niestarannego klajstrowania rozdarć. Von Koehler pisał: Mój Drogi Przyjacielu! Za godzinę wyruszam na front. Jestem z tego tak szczęśliwy, że nie wiem, co powiedzieć, i zarazem nieszczęśliwy, ponieważ mówić museę. Od dhiższego czasu prześladowała mnie bolesna dolegliwość, lecz dopiero w ostatnich miesiącach spostrzegłem, że w cierpieniu swym, jako Niemiec, nie jestem jedyny. Świadomość ta przynosi mi ulgę, choć nie jest rozgrzeszeniem. Ale już się z tym pogodziłem. Ludzkość ogarnął upiór szaleństwa, żądzy krwi. Widziałem go w tysięcznych postaciach bliskich mi ludzi. Streeż się przed nim. Moja matka wie o tobie wszystko. Jeśli mu ujdziesz — zgłoś się do niej, to moja prośba. Żegnaj, przyjacielu. Zazdroszczę ci, że nie zaznałeś mego cierpienia. Twój Dietrich Maria von Koehler Bor pomyślał o swojej matce, od której od dwóch miesięcy nie miał znaku życia. Myśl ta przesłoniła na moment inne myśli i gdy ustępowała miejsca wizerunkowi złotowłosej Katarzyny — rozpłynęła się w oślepiającym wybuchu światła. Źródła jego umysł Juliana już nie zdołał ustalić. Urywkiem świadomości krótkim jak błysk magnezji zanotował tylko, jak ziemia rozstępuje się pod nim, zamienia w gejzer żywego ognia i wyrzuca go w słońce. Było to ostatnie spostrzeżenie Juliana. Potem wszystko — Erich biegnący za nim, wywijające w zagłębie- niach wydm łopaty, bunkier przeciwpożarowy, pokrzykiwania Kalksteina, stukot nadjeżdżającej z Ostendy kolejki elektrycznej niknący w warkocie klucza amerykańskich zwiadowców — rozpłynęło się w nicość. Tak samo lub podobnie przeżyło swoje ostatnie sekundy wielu innych żołnierzy z kompanii oberleutnanta Laufera. To, co nastąpiło, było dla wszystkich jednakowo wielkim zaskoczeniem. Zapoczątkowały je klucze dwukadłubowych szturmowców amerykańskich. Nadlatując znad morza, eskadra za eskadrą, jedne bombami i rakietami zaatakowały obronę przeciwlotniczą, inne — ogniem broni pokładowej zasypały rozbieganych ludzi. I tak na zmianę. Kiedy obrona umilkła, pojawiły się bombowce. Takiego ataku w tej wojnie jeszcze nie widziano. Nakierowując się na świetlistą flarę, zawieszoną nad celem ataku, zasypywały go swoim strasznym ładunkiem. Kilka minut później, już nad bezbronną ziemię, nadleciał samotny myśliwiec. Zataczając nad pobojowiskiem zwycięską pętlę, nie ostrzelany umknął tam, skąd przybył — nad spokojne dzisiaj morze. Przelatując nad spalonym odcinkiem kopania rowów, od kadłuba jego oderwały się dwa niewielkie spadochrony. — To był zaplanowany mord, Herr Oberat! I zdrada! Proszę spojrzeć... Na czaszach spadochronów spoczywały dwa wieńce. Na szarfie jednego, utkanego z czerwonych róż, widniał napis: „897 GRUPA BOMBOWCÓW 8 ARMII LOTNICZEJ STANÓW ZJEDNOCZONYCH — SWEMU NIEZAPOMNIANEMU TOWARZYSZOWI BRONI, PORUCZNIKOWI NATHANOWI BEDFORDOWI” Do drugiego wieńca, uplecionego z czarnych papierowych kwiatów związanych drutem, przyczepiony był kwadrat blachy z napisem: „PRZYSIĘGAMY ŚMIERC MORDERCY PORUCZNIKA NATHANA BEDFORDA, UNTEROFFIZIEROWI HUGONOWI KALKSTEINOWI — 897 GRUPA BOMBOWCÓW 8 ARMII LOTNICZEJ STANÓW ZJEDNOCZONYCH” Dowódca pułku skrzywił wargi. „Rzeź...” „Mord...” — mimo całej spektakularności przedsięwzięcia wroga, nie widział powodu do dramatyzowania. Co innego sztuka. Amerykanie wykonali kawałek popisowej roboty. Z amerykańskim rozmachem zaplanowanej, z angielską precyzją przeprowadzonej — dużo się w tej wojnie nauczyli. Atak wziął zrazu za początek inwazji. Na szczęście w porę zasięgnął języka na flankach, inaczej byłby uruchomił całą zachodnią machinę Wehrmachtu. Miał możność oglądania go od początku do końca. Majstersztyk. Szturmowce drogę do plaż musiały pokonać ślizgając się nad lustrem wody, lecąc wyżej zostałyby wykryte przez stacje radarowe. Majstersztyk ze strony pilotów niewątpliwy, choć przy zwrotności tych maszyn nie aż tak nadzwyczajny, co innego ciężkie bombowce. Tu już czapki z głowy, panowie. Za robotę i brawurę załóg. Szaleńczą. Zastoso- wana przez nie taktyka — całkowite novum dla tego typu samolotów — eliminuje praktycznie artylerię przeciwlotniczą; dowództwo naczelne powinno wyciągnąć z tego wnioski. Wieńce wyjaśniały charakter akcji. — Zestrzelono pięć szturmowców i dwa bombowce — mówił jego młody adiutant. — Czteromotorowe... To wielki sukces. Kolosalny! Zaangażowanie przeciwko właściwie jednej kompanii — rozważał dalej pułkownik — ponad sto pięćdziesiąt samolotów ma swoją wymowę: jeden samolot na jednego żołnierza — niezła proporcja, muszą mieć ich bez liku. Że też im się chciało zaprzęgnąć taką siłę tylko dla zadośćuczynienia romantycznej fanaberii. Hitler ma rację: zdekadencieli ci Amerykanie! — Dostali porządną nauczkę, nieprędko się z tego wyliżą — perorował za jego plecami adiutant. — Siedem samolotów bojowych... Nie do wiary! A że zdrada... — ciągnął swe rozważania pułkownik. — Zajmą się tym odpowiedni ludzie. Czy jednak rzeczywiście odpowiedni, skoro dochodzi do czegoś takiego? Leje po bombach, rozniesione gniazda oerlikonów, po których nie pozostało śladu, poskręcane jak z wosku lufy zenitówek - rozbite bunkry (jedynie mamucie blokhauzy dalekosiężnych dział morskich oparły się bombom), wszędzie smród spalenizny i — zerknął na prażące słońce — już trupi fetor. Nieźle. I to się nazywa Atlantic Wall! Najpotężniejsze umocnienia wszechczasów! Zapięty na ostatni guzik system obrony twierdzy Europa nie wytrzymał próby na tym odcinku. Nie jest to z pewnością winą planistów ze Sztabu Generalnego. Planowanie było bezbłędne, tyle że na miarę... ach, nieważne czego. Po prostu wróg uderzył nie tam, gdzie miał. No i stosunek sił. Nikt rozsądny nie mógł przewidzieć takiej kowbojskiej zagrywki. A tak na marginesie sprawy: ciekawe są te anse wroga do dywizji. Najpierw generał von Werden, teraz to... In- teresujące. — Jakimi względami kierował się pan wysyłając ponad dwie trzecie stanu osobowego kompanii na całkowicie odkryty teren pod dowództwem tylko unteoffiziera? — spytał. — Względami... względami... względami... — mamrotał popalony, niepodobny do człowieka Laufer. Lekarz batalionu, oberarzt Bórsoh, uwijał się jak w ukropie. Upał, unoszące się w powietrzu gazy poeksplozyjne ponaglały do pośpiechu. Na zaimprowizowanym z kozłów i desek stole operacyjnym podwiązywał tętnice, zabezpieczał oberwane kończyny, na krwawiące rany kładł opatrunki uciskowe, czyścił z piasku i zgorzeliny rozdarte brzuchy, wojował z zanikającym ciepłem ciała, krążeniem krwi — wszystko szybko, błyskawicznie, bo umierali. Z przygotowanymi do transportu gnano przez pobojowisko do am- bulansów. Pod ścianą bunkra przeciwpożarowego czekali na niego lżej ranni i zszokowani. Bunkier ten też oberwał, ale dzięki samoczynnemu uruchomieniu się agregatów pianowych, nie spłonął jak inne. Z rozlanej dookoła piany utworzyła się jedyna na tej patelni oaza chłodu. Ciężko ranni znajdowali się już w drodze do szpitali w Ostendzie; zasypani, dotąd nie odnalezieni, już nie będą potrzebować jego pomocy, mógł się wreszcie zająć innymi. Jeden z nich, w zwęglonych strzępach i osmalony jak kominiarz, doprowadzony do życia sztucznym oddychaniem, zerwał się na jego widok na nogi i kolebiąc się nieprzytomnie, ruszył przed siebie. Jedno zawodowe spojrzenie wystarczyło Borschowi do postawienia diagnozy. — Udało się tym razem, co? Ranny nie zareagował. Odsunął go od siebie i chwiejnym krokiem ruszył w obchód bunkra. Prawie nagi, w jednym rozerwanym bucie przedstawiał sobą obraz i tragiczny, i śmieszny. Na tym dymiącym cmentarzysku betonu, żelastwa i szczątków ludzkich wprost nierealny. Borsch stanął mu na drodze do drugiego okrążenia. — Proszę spojrzeć mi w oczy! — krzyknął. Zatrzymany dźwignął rękę do zakrwawionego czoła. — Herr Feldmarschall, El Alamein zdobyte! — zameldował. — Hauptfeldwebel Heinemann zgłasza swoją gotowość do nowej akcji! — Dziękuję. Stanowisko do ataku zajmijcie pod tym bunkrem. — Rozkaz, Herr Feldmarschall! — Tego, jako pierwszego — nakazał lekarz noszowym zabrać, jak tylko ambulanse powrócą. Czuł się wyczerpany jak podczas kulminacyjnego punktu bitwy pod Biełgorodem, kiedy dniem i nocą znoszono mu rannych, których by wystarczyło dla zespołu chirurgów dysponujących dobrze wyposażonym szpitalem. Ale nie histeryzował z tego powodu. Generalny Inspektor Służby Zdrowia nie odstał wizją wojny Anno Domini 1944 od swoich kolegów z innych branż Wehrmachtu. Zabrakło więc wszystkiego, choć rzecz objęła tylko piędź ziemi i nie więcej niż batalion ludzi. Inspektor znajdzie z pewnością wytłumaczenie. Nic w tym dziwnego: wojna wygląda zawsze inaczej zza biurka i inaczej w polu, różnice te chyba nigdy nie zanikną. Roboty dla siebie tutaj już nie widział. Na koniec swego pracowitego dnia oberarzt Manfred Borsch rodem z Hameln udał się do wraku wielkiego bombowca, który spadając uderzył w „Salę”. Siła uderzenia wyrwała bunkier z posad i niczym klocek drewniany postawiła go grzybiastą czapą fundamentu do góry. Ci, co szukali w nim schronienia, podusili się jak szczury. Ale w kadłubie bombowca, ogolonym z silników i płatów, mogli być ludzie potrzebujący jego pomocy. Dzień zaczął się dla Airi źle od samego rana. Nie chodzi o pogodę. Przełom kwietnia—maja jest tu początkiem zimy, która choć się tak nazywa, jest przedłużeniem lata, tyle że mniej upalnego. Praktycznie biorąc wszystko pozostaje po staremu. Ale kalendarzowo nie, więc ludzie stają się bardziej wrażliwi, robią więcej szumu dokoła zwykłych spraw i w ogóle są inni, a skutek tego wiadomy, ból głowy i nie przespana noc. Noce takie zdarzały się Airi coraz częściej. Już sama myśl o tym przyprawiała ją wieczorem o panikę. Myśl monstrum. Oto skończył się dzień. Słońce dało nura w ciemność i nie pokaże się do jutra rana. Cały świat uśnie, aby ludzie mogli wyłączyć się ze swoich spraw, odciąć mózgowi dopływ prądu i zatonąć w niebycie. W niezbędne skołatanej głowie zapomnienie o ostatnich iluś tam godzinach pchania pod górę kuli swego czasu po drodze pełnej zasadzek; w zapomnienie i odpoczynek, bez których następnego dnia można zwalić się na nos już przy spotkaniu z pierwszym człowiekiem. Jakże zazdrościła szczęśliwcom nie znającym mąk nie przespanej nocy. Nie chcąc ulec podszeptom umęczonego umysłu, przywoływała na pomoc przeżycia przyjemne i odgradzając je siłą woli od innych, oddawała się im we władanie. Sztuka ta rzadko się jej udawała. Żeby do nich dobrnąć, musiała wpierw wyrzucić z myśli Walta z jego kombinacjami, wymazać z pamięci karuzelę twarzy upominających się o więcej uwagi, twarzy natrętnych jak domokrążni komiwojażerowie; musiała wyciszyć głosy przypominające jej o sprawach ważnych, nie cierpiących zwłoki; musiała również odsunąć na bok myśli o sprawach zwykłych, zdarzających się codziennie, które jednak w oczach pewnych ludzi, poprzez ich zakłamanie i złośliwość, wybrzydzane bywają jako obraza majestatu bożego. Niejeden chętnie popełniłby je sam, gdyby nie brak odwagi. Typy te, w potępianiu tych spraw, są szczególnie wytrwałe. Ale tak już na tym świecie jest i chyba na zawsze pozostanie. Są kobiety, które nie nadają się do cudzołożenia. Jeżeli w Stanach istnieją takie, a że istnieją to fakt, to Marion stanowi dla nich wzorzec niedoścignięty. Bo to nieprawda z tym nienadawaniem się do tych rzeczy, nadaje się każda. Prędzej czy później, z tych czy innych powodów, każda przymknie oko i — niech się dzieje wola Niebios; w końcu kobieta to też człowiek! Obłudników oczywiście nigdy nie brak. Ponieważ jednak ci istnieją i w kraju tym mają wiele do powiedzenia, nie wolno dawać im pożywki. Grzech Marion nie jest właściwie grzechem. Puściła się z Jeffem. Straciła dla niego głowę. Przy nim zapomniała o całym świecie. W porządku. Nie ona pierwsza ani ostatnia, co dla chłopa gotowa diabłu zaprzedać swą duszę. Ale po co zirobiła to w biały dzień, na oczach całego miasta? Po co prostej rzeczy przydała cechy demonstracji? Demonstracji przeciwko czemu? Potępiać ją za to czy czcić? Kochać umie tylko kobieta. Męskie zaklęcia o miłości można spokojnie między bajki włożyć; nie miłością, tym najpiękniejszym uczuciem oni się kierują, a żądzą. To ona zmusza ich do żyłowania siebie, pędzi na szczyty gór dla zaimponowania kobiecie, lecz po to tylko, aby ją posiąść, aby potem — good bye, darling, ja do innej muszę... Kocha, naprawdę kocha — niech cały świat to słyszy — tylko kobieta! Miłość jest jej ziemskim posłannictwem. Jest jedynym usprawiedliwieniem jej bytu. Jest substancją odżywczą, treścią i celem życia. Napisano o tym tysiące książek, wypowiedziano miliardy słów — wszystkie piękne, chwalebne, wynoszące ją na ołtarze tak długo, dopóki ona nie pozwoli sobie spełnić owego „posłannictwa” wedle własnego wyboru albo, co prawdziwsze, nie ulegnie swej chuci. Wtedy z miejsca toporem w nią i — zgiń, przepadnij, bo splamiłaś godność... nie swoją, a JEGO. O, mężczyźni, o tym, jak mało znaczymy w waszym życiu, wiemy tylko my! Te doświadczone... Trzydzieści tysięcy dolarów rocznie plus koszty utrzymania domu i służby (tyle Walt zobowiązał się płacić jej do czasu załatwienia formalności ze zmianą stanu cywilnego), dużo to czy mało za akt głupoty, odwagi, protestu, szaleństwa, zresztą diabli wiedzą czego! — to po stronie pasywów materialnych, po drugiej zaś — utrata męża, kawalera Medalu Honoru za „wyróżnienie się w akcji wyjątkowym bohaterstwem”. Blaszka ta, którą nosi tylko dwudziestu paru lotników z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, może ciężko zaważyć na całej sprawie. Po wojnie wszyscy o niej z pewnością szybko zapomną. Ale dziś, mówiąc o Jimie, każdy wypina pierś, jakby był członkiem jego dzielnej eskadry albo duchem opiekuńczym podczas jej niebezpiecznych wypraw; niebagatelna rzecz taki krążek metalu. A podobno Amerykanie nie przywiązują znaczenia do militarnych świecidełek... W sprawie stanu cywilnego Marion, to jest jego zmiany, Jim się jeszcze nie wypowiedział; w sprawach delikatnych, mogących kogoś skrzywdzić, rzadko zabierał głos, a jeśli w ogóle, to potrzebował na to dużo czasu: Jeff też nie odezwał się od dnia opuszczenia stoczni i już się nie odezwie. Marion zdecydowała się na swój romans w fatalnym, pełnym niespodzianek okresie, los skwapliwie wykorzystał to przeciwko niej. Czy zachowa męża? — pokaże przyszłość, kochanka już nie ujrzy. Miejsce, które ten wybrał na osadzenie swego okrętu na dnie morskim, jest bardzo odległe od Stanów, głębokie i zimne, nawet kwiatów nie mogła mu tam posłać... Dziewczyna ma pecha: pani największej fortuny miasta, żona najmilszego chłopaka stanu, matka prześlicznych córeczek — łącznie skarb bez ceny, i tak nieszczęśliwie przegrać. Na koncie aktywów pozostały jej Eulalia i Mimi, pod warunkiem, że nie da sobie ich wyrwać przez tego drapieżcę; prawa Louisiany nie są łaskawe dla wiarołomnych małżonek, będzie musiała stoczyć o nie zaciekłą walkę. Tak w telegraficznym skrócie biegnie scenariusz najciekawszego dramatu granego w tym mieście. Fascynującego. Film nakręcony na jego kanwie byłby kasą roku, można bez pudła wyobrazić sobie scenę kulminacyjną. Główni bohaterzy: najpiękniejsza kobieta wielkiego miasta, mężatka, matka dzieciom, jednym słowem cnota nad cnotami kontra czarnowłosy przystojniak a la Rudolf Valentino w mundurze komandora US Navy. Miejsce sceny: cztery ściany kajuty na okręcie wojennym. Akcesoria napięcia (do wygrania przez kamerę via oko bulaju z pokładu, komina, jak operator chce): armaty, torpedy, miny głębinowe, gdzie obiektyw nie spocznie — dynamit; plan dla lepszego zarysowania grozy wojny można wzbogacić peryskopem niemieckiego U-boota przyczajonego u ujścia Missisipi, patrolowca Lotniczej Ochrony Wód Terytorialnych, przelatującego nad U-bootem, z pilotem w tym momencie akurat zajętym flirtowaniem przez radio z seksy operatorką stacji radarowej, lub coś w tym rodzaju, podpowiadającego widzowi typowo amerykańską nonszalancję jednych ludzi, która musi skończyć się tragicznie dla drugich. Teraz uwaga, klaps! On i ona wchodzą do kajuty. Jedno jej spojrzenie tu, jedno tam i na pięknej twarzy niepewność. Kamera zostawia parkę sprzężoną wzrokiem, przenosi się na pokład okrętu między spoconych, uwijających się stoczniowców, młoty pneumatyczne, ogień spawarek — okręt jest niemożliwie poharatany — na puste już niebo nad IMbootem, na seksy operatorkę stacji radarowej, która kończy makijaż i szykuje się na randkę z lotnikiem, po czym wraca do kajuty. Zastaje bohaterkę skłóconą ze sobą, rozkojarzoną. Do akcji wkracza podkład muzyczny planu: kogiel-mogiel z „Jeziora łabędziego”, uderzeń młotów, sapania maszyn albo — wersja II podkładu: zmysłowe „Put the Blame On Me, Boy” w wykonaniu Rity Hayworth, lub wersja III: ograne, lecz ciągle chwytliwe „Tango Milonga” względnie — pod specjalność przystojniaka: eskortowanie konwojów do Murmańska — „Oczy czarne”, śpiewane cicho po rosyjsku. Na planie wciąż ona i on, on albo ona, ale głównie ona, akcja naibiera tempa, coraz wyraźniej maluje się tylko jedno wyjście... Oczy bohaterki, uciekając przed oczami przystojniaka w mundurze komandora US Navy, padają bezwiednie na jego spartańskie łoże, spłoszone tym, zderzają się z nim znowu. Biedna kobieta blednie, coś jakby zawrót głowy, słania się — upadek bliski, on chwyta ją w ostatniej chwili, omdlałą kładzie na spartańskim łożu, masuje czule szyję, skronie, nie powstrzymuje go od ratowania jej nieprzytomne lgnięcie do niego, nic nie jest w stanie go powstrzymać... klaps, koniec sceny. Powodzenie takiego sentymentalnego kiczu murowane, amerykańska publiczka kupiłaby to bez dwóch zdań. Hollywood, można mieć nadzieję, nie przegapi okazji. Miejskie brukowce mają na czym żerować. Prawo do publicznego ogłaszania tego, co ślina na język przyniesie, jest w tym kraju zagwarantowane. „Kongres nie uchwali żadnego aktu zakazującego lub ograniczającego wolność mowy lub prasy...” Gdyby George Mason, autor dziesięciu głównych poprawek do biblii praw obywatelskich Stanów Zjednoczonych, przewidywał, czym to się skończy, może by ich nie wnioskował. A może, gardłując za nimi, uważał, że świat zatrzyma się w rozwoju na 1776 roku? Niezłą wyobraźnię musiał mieć ten przyjemniaczek! Co światlejsi, oblatani w życiu pozagrobowym faceci, powiadają, że piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Jeśli tak, to niech George’owi .ziemia lekką będzie: na gruncie idealistycznych majaków tego wyszczekanego typa z Wirginii wyrosła hydra o tysiącu łbach, milionie jadowitych ozorów — współczesna prasa amerykańska. Niestraszne nam Święta Inkwizycja, Indianie, morowe powietrze, wojny; wszystko to szczeniak przy tej zarazie, .przed którą nie ma schronienia. Sprawę wywlókł na światło dzienne Ray Chieftain z „Pelican State News”, ten, na którego Marion, udając się z Jeffem na jego stalowy kajak, miała nieszczęście natknąć się u wjazdu do stoczni. Ray, jak to Ray: nie byłby dziennikarzem, gdyby, widząc tę parkę jadącą rączka w rączkę na taką męską rzecz, nie pokluczył za nią. Zakochani nie patrzą za siebie ani do przodu — niedobra sprawa ta ślepota, bo kiedy oczęta im się przecierają, znajdą siebie często dość brutalnym świecie. Ale tak już w miłości bywa i nie ma na to rady. Więc kiedy przychodzą do siebie, a są osobami z high life’u, zaczyna siię kłopot. Zgłaszać do Raya pretensje, to tak jak ganić wilka za darcie jagniąt; z gazetami nie ma żartów. Gorsze, lepsze — różnica między nimi polega na tym, że pierwsze zamieszczają plotki na czołowej stronie, drugie na ostatniej. Ale w końcu na jedno to wychodzi. W czasach, kiedy „uderzeniami” prasowymi bywało przybycie do miasta jakiegoś kaznodziei, nowego lekarza, adwokata, otwarcie zajazdu (usługi świadczone przez damski personel takiego lokalu, nazywanego ładnym słówkiem „saloon”, były stare jak pieniądze wynalezione przez Fenicjan...), nie interesowano się intymnościami, to przyszło później. Sypialnia była pokojem do spania i spełniania obowiązków małżeńskich, nudnych jak wszystko, co robi się z musu. Dopiero epoka kina, kabaretu, strip-tease’u pokazała, że nic nie jest tak chodliwe jak goły tyłek i to, jak nim można wywijać. Patrząc na Raya w tym kontekście, nie można mu nic zarzucić: opisał, co widział. Co było jasne jak fusy. Co każdy mógł dopowiedzieć sobie sam. Uzupełnił to niepotrzebnymi szczegółami, bo jaki związek z tym ma pochodzenie Marion? Jej ojciec był biednym farmerem rodem z Irlandii, co ożenił się z córką takiego samego mizeroty jak on rodem z Czech. I co w tym dziwnego? Nie każdy obywatel tego kraju ma zaszczyt wywodzić się z setki pielgrzymów, którzy przybyli na ten kontynent na pokładzie „Mayflowera”, urodzić się pod dachem du Ponta, Morgana czy jakiegoś innego Chryslera. Amerykański Pan Bóg, wynika z tego, stworzył najpierw Anglosaskiego Białego Protestanta, w następnej kolejności Skandynawa, Niemca i Francuza, przy lepieniu pozostałych białych był już mniej sprawny, a kiedy zmęczenie robotą osiągnęło szczyt — dokleił Czarnucha. Jeśli Ray jest tego zdania, to nie powinien przeoczyć, że w przypadku rodziców Manion mieszanka ta spłodziła okaz nietuzinkowy, wyjątkowej urody. Nieodgadnięta jest dusza kobiety. Fatalistycznie to pobrzmiewa, to fakt, ale prawdę mówiąc — myśląc o Marion — trudno w tej chwili o optymistyczniejszy ton. Kobiecie nic nie uchodzi darmo, za wszystko płaci podwójnie; surowo potraktował ją Stwórca, choć z drugiej strony— aby prawdopodobnie nie skazać jej zupełnie na łaskę mężczyzny — wyposażył ją w dar tworzenia nowego życia, niekiedy zbawienny: Marion jest w ciąży! Pewnej jak w banku-Stwierdzonej przez, lekarza i rozgłoszonej po mieście przez jego asy- stentkę, kto wie, czy nie z pomocą Raya. Ojcostwo Jima wykluczone, sprawca może być tylko jeden... Reakcja Walta znana jest całemu miastu, ale co tam on! Boże, jak niezbadane są zamysły Twoje. Ile musisz się nakombinować, aby sprawiedliwości stało się zadość; a jednak go dopadłeś! Zdawało się, że nie ma nad niego mocarza. Że ręce Twoje, co tak hojnie podsuwały mu skarby tego świata, już go nie dosięgną. Biada zawistnym, płytkiego serca. Niech grom jasny spali radującego się z czyjegoś nieszczęścia, ale czy to nie Ty posłużyłeś się Ablem dla ukazania sromu bratobójstwa, Hiobem — cierpienia za życia, Judaszem — zdrady, synem swoim własnym na świadectwo umiłowania rodzaju ludzkiego? Niech się wobec tego święci wola Twoja. Oto z ofiary uczyniłeś sędziego, a z brzemiennego brzucha — karzący miecz. Na szachownicy życia figurom czarnym znowu przeciwstawiłeś białe. Dokonałeś nowego cudu. Niech się teraz dzieje porządek ziemski. Istnieją nieodparte podobieństwa między Waltem a Lloydem Sykesem: są mniej więcej równo bogaci, gruboskórni, niesyci zdobyczy, obydwaj późno zdecydowali się na założenie rodzin, mają po jednym synu. Mieli... Wypracowanie tych podobieństw zajęło im połowę wieku, na przekreślenie ich wystarczyła jedna niemiecka torpeda. Przeklęci Niemcy. Że też musieli trafić akurat w Jeffa. Pierwsze kroki do wyrównania straty zostały już poczynione. „Jeśli ojcem twego dziecka jest mój chłopak — oświadczył Lloyd wciąż jeszcze synowej Walta — uważam je za mego wnuka i dziedzica. A gdyby ktoś — wiadomo, kogo miał na myśli — wytrząsał się mad tobą, daj mi znać, a zastrzelę go. Będzie to jedyny dobry uczynek w moim życiu!” Lloyd rzadko kiedy żartuje. Gdy skończył, wypuścił przed siebie swego adwokata, który położył przed nią papierek potwierdzający pełną sukcesję po nim przyszłego dziecka Marion, bez względu na jego płeć. Nie czekając na jej reakcję podpisał go, po czym ucałował niezdarnie jej ręce. Był to hołd oddany kobiecie ciężarnej, pierwszy tego rodzaju w jego życiu. Potem ten stary drań i w ogóle najgorsze, z czym w interesach można się zderzyć, rozpłakał się jak baba. Szczęście w nieszczęściu? Melodramat? Amerykański happy end? Marion się jeszcze nie zdecydowała. I z pewnością nie podejmie oferty, dopóki nie nadejdzie z Europy pewien list. A tymczasem miasto ma swoją kolejną bombę. Atmosferka, że nożem ciąć, dziewczyna musi się czuć jak w syropie. Na szczęście nie jest sama — nie o pieniądze tu chodzi. Jakim to jednak błogosławieństwem dla kobiety są dzieci! Ciekawe, jak długo on jeszcze pociągnie? Jest już za słaby na dźwiganie swego ciała, choć to tylko skóra i kości, ale obstaje przy swoim: Nie będzie się obwozić jak inwalida! Przybył tu na własnych nogach i na nogach odejdzie; zabrać stąd to gówno! Więc zabrano. Przewidując kłopoty, Jack Bienville nie od razu wyszedł z krzesłem na kołach. Prezydent Roosevelt, John Rockefeller — największe nazwiska kraju korzystają z tych dobroczynnych urządzeń, dlaczego by nie on? — podprowadzał go, i kiedy wyglądało na to, że ryba połknęła haczyk, zaprezentował mu model, jakiego nikt by się nie powstydził: najnormalniejszy fotel z wbudowanymi kółkami napędzanymi akumulatorami, z przekładnią biegów i innymi historiami ukrytymi w oparciu, zrobiony tak kunsztownie, że ona sama się na tym nie połapała, tylko siadać i — jazda. I pojechał... Wraz z butlami z tlenem, całym interesem reanimacyjnym przechowywanym za zasłoną w gabinecie; lekarka-kardiolog, zatrudniona fikcyjnie jako jej asystentka, również wyleciała. Starczy upór? Niezdawanie sobie sprawy ze stanu zdrowia? Świadome działanie mające na celu przyspieszenie końca i sprowadzenie tym samym Jima do domu jako jedynego spadkobiercy? Fakty przeczą wszystkim tezom: Wielki Facet z Nowego Orleanu wyruszył na nowy podbój świata! Czym to się skońrzy, wiadomo; według Jacka to tylko kwestia czasu. Miesiąca? Tygodnia? Godziny? A tymczasem sensacja goni sensację. Największą dla niej jest pytanie: jak, kiedy on to wszystko przygotował? Głowę miała zabitą Motylem, to prawda, ale dwanaście-czternaście godzin na dobę warowała przy jego drzwiach; nikt bez jej zgody nie miał do niego dostępu. Szef biura prawniczego, Mike „Tłusty Lisek” Coyot odwiedzał go ostatnio dość często. Przebywali bez świadków, to też fakt, lecz sprawy prawne on zawsze załatwiał w cztery oczy. Jedyną anomalią — spostrzegła to dopiero teraz — były częstsze i trwające dość długo wizyty Lou „Niewinne Oczy” Chaser, prawej ręki Mike’a. Jak to nigdy nie wiadomo. Wydawałoby się, że nic się przed nią nie ukryje, aż tu naraz takie rewelacje: utworzenie multibranżowego konsorcjum skupiającego wszystkie przedsiębiorstwa działające dotychczas pod szyldem odrębnych korporacji; wystawienie swojej kandydatury na przewodniczącego Narodowego Komitetu Partii Republikańskiej w Louisianie (daje mu szansę w przyszłych wyborach na gubernatora stanu). Smutne? Śmieszne? Ani jedno, ani drugie. Dla wszystkich, co go znają, jest to tylko uparte dążenie do celu. Wybory te odbędą się po prezydenckich. Do udziału w nich zamelduje się z nieba, chodzi tu o gapiów i o Jima. „He, he, z Wielkim Facetem nie jest jeszcze tak źle!” — o to mu chodzi. Obraz ten zakłóca trzecie: mianowanie Mike’a swoim generalnym plenipotentem do czasu powrotu Jima. Kto mu to doradził? Przecież to szaleństwo! Jeśli na świecie jest Zło, to dla przeciwwagi musi istnieć Dobro, a ponieważ układ ten świadczyłby o budowie świata ze skrajnych przeciwieństw, które by się nawzajem pozżerały, to ten, co go budował, pomyślał o jakiejś izolacji, gdyż budowla jego długo by się nie ostała. I stworzył coś, co me jest ani Dobrem, ani Złem, choć powstało z tej samej materii; co we wszystkich sytuacjach zachowuje swoją odrębność, a równocześnie — w sprzyjających okolicznościach — umie z pożytkiem dla siebie wykorzystać jedno i drugie. I to z jakim wdziękiem... Z jednej strony świata Walt, z innej Jim, a między nimi Mike w tandemie ze swoją Lou — kombinacja, jaką mógł wymyślić tylko szatan albo kobieta. „Czyżby — rozmyślała Airi ponuro —podczas gdy ona zajęta była amorami, w miejsce jej, wypracowane dwudziestoletnim psim staniem u jego boku, wśliznęła się ta żmija? Generalny plenipotent plus główny księgowy, plus Niewinne Oczy — lepiej nie myśleć o możliwościach takiej spółki u boku zdziwaczałego starca, jeszcze gotowi puścić ją z torbami. Ale z drugiej strony — uspokajała się — pewne rzeczy u Walta od dłuższego czasu już nie wchodzą w rachubę. Więc wszystkie te obawy są może tylko wydumane?” Czego by nie tknąć, wszystko w jej życiu zahacza o niego. Walt, wszędzie on. Czy ta kruszyna na glinianych nogach obleczona w zwisającą płachtę ubrania żyje? Czy to jeszcze człowiek? Czy jego pomrukiwania, warknięcia, dźwięki nie zawsze zrozumiałe są ludzką mową? Już półtrup o zapadniętej, obciągniętej pomarszczonym pergaminem twarzy wyglądającej o dziesięć lat starzej niż przed Nowym Rokiem, o wyblakłych, podbitych woskowymi torbami oczach i połamanej, zaślinionej kresce ust, ledwo trzymający głowę na karku, ale wciąż żywy, wciąż aktywny, wciąż wszechobecny. W tej centrali pulsującej w jego wyschniętej czaszce chwiejącej się na żerdzistej szyi zapadały jednoosobowe podejmowane decyzje, absolutnie święte dla każdego członka jego zreorganizowanego Imperium. Ten niekoronowany władca wszelkiego ziarna, bawełny, trzciny cukrowej, tytoniu, bananów, owoców cytrusowych i czego tam jeszcze, choć jak wiórek kruchy, nie poddawał się wyrokowi czasu. Nieprawda, że posiadł wszystko i już może odejść. Nieprawda, że nie ma więcej do osiągnięcia. Nieprawda, że spełnił sny. Nie spełnił. Pieniądze są celem życia dla pustej kieszeni; dla wielkich pieniędzy, dla knoci pieniędzy, dla setek milionów ściśniętych w jednej garści celem jest władza. Jej godło w tej części globu — pasiasto-gwiaździsty sztandar, co wymiarami nadawał się do nowojorskiej Statui Wolności, zwisał od sufitu do przeraźliwie, jak nie dla żywych ludzi, wypolerowanej posadzki tego marmurowego grobowca i świadczył o bardzo zdecydowanych planach jego właściciela. Tylko kto go podniesie? Kto w imię spraw ucieleśnianych przez slogan DEWEY NA PREZYDENTA, przypięty do tej płachty, ma ruszyć w bój i zetrzeć w proch tych „przeklętych pasożytów, złodziei żerujących na ludzkiej krwawicy”, to jest demokratów, i osadzić w Białym Domu człowieka z jego Grand Old Party — partii dumnego Południa? Do tej ziemskiej fortecy, tej jaskini wiecznego obmyślania, jak, gdzie, kogo i na czym wykołować, doszła teraz kampania wyborcza. W ciągu ostatnich trzydziestu lat republikanie nie wygrali w Louisianie ani jednych wyborów. Kandydaci ich ulegali demokratom przez ciężki knock-out w pierwszej rundzie. Histerycznie fetowany w ubiegłych wyścigach do najwyższego stolca władzy w kraju, Wendell Wiłkie, nazywany przez nich „Nadzieją Ameryki”, zdobył w tym stanie zaledwie szesnaście procent głosów — klapa, której nie wytrzymało jego serduszko. Louisiana nie ma szczęścia w tej konkurencji. Prezydentami unii nie byli nigdy ludzie ze stanów znad Zatoki Meksykańskiej. Rezultat przewagi liczebnej elektoratu Północy? — jak niektórzy to tłumaczą. Wpływy przemysłowo-finansowe establishmentu Wschodniego Wybrzeża? Gówno prawda! — dowodzi Walt. Są to stare animozje Jankesów wobec nas, dumnych konfederatów. Pycha zwycięzców wobec zwyciężonych, trzeba skończyć z tym spiskiem. Tysiąc razy zadawała sobie to pytanie i tyleż razy otrzymywała tę samą odpowiedź: To mu nic już nie pomoże, nic nie da, nic nowego nie dopisze do jego nazwiska, bo księga jego życia — tak mówi Jack Bienville, a jego wszyscy liczący się w zawodzie koledzy to potwierdzają — skończyła się; nie ma w niej już kart wolnych do zapisania, te zaś, na których gryzmoli dalej historię swego życia, to karty skądś wydarte. Skąd? — ani Jack, ani nikt z jego ekipy nie wiedzą. Ile tych kart może on jeszcze mieć, tego również nikt nie wie i nie dowie się, bo on nikomu nie da zajrzeć w tę księgę; bo obwozi ją po mieście na urągowisko Jacka i innych autorytetów z kardiologii, drwi sobie z nich, prycha im w oczy jak śmiertelnie rażone zwierzę, które powinno paść, zaryć się kopytami w ziemię i znieruchomieć, gdyż tak pogruchotane w środku może być już tylko padliną. Przynajmniej według tego, co medycyna zna. Są konstrukcje i konstrukcje. Są takie, co nie wytrzymują chuchnięcia, i są inne: bo według obliczeń znawców winny o tym a o tym czasie, w tym a tym miejscu puścić w szwach, a nie puszczają. Są to konstrukcje zagadki. Szczególnie groźne dla najbliższych, gdyż stojąc wśród nich, mogą każdej chwili runąć i przywalić ich sobą. Co najbliżsi takiej konstrukcji powinni uczynić? Czy mają chyłkiem odcinać swe powiązania i pozostawić ją swemu losowi? Czy widząc ją chwiejną, mają dać nogę? A może dopiero tym złożyliby dowód swej ludzkości? Przecież załoga, gdy statek tonie, nie idzie solidarnie z kapitanem na dno. Jak gdyby za mało było młyna z fuzją przedsiębiorstw, wziął sobie na głowę organizację prawyborów. Widocznie Stwórca wyznaczył mu jakiś szczególny cel. Może przeznaczeniem jego jest wznieść się na szczyty przez nikogo nie osiągnięte? A może ma zejść z tego świata w sposób pokazowo katastroficzny? Widocznie nie wybiła jeszcze jego godzina. Wczoraj ledwie dyszał, dziś jak gdyby szykował się na podbój świata, zupełnie nie ten sam człowiek. Wymieniła porozumiewawcze spojrzenia ze smętnym Jackiem: wszystkie jego obliczenia wzięły w łeb, ma powody ku temu. Ona też nie ma powodów do radości, Walt unika jej. Jak tylko spostrzega ją na swej drodze, kluczy to w tę, to w tamtą stronę, aby się z nią nie zetknąć, wyraźnie jej unika. Jak gdyby miał coś na sumieniu. Zwykle rezerwował dla niej miejsce obok siebie jak dla żony, którą faktycznie przez te lata była. I nagle taka zmiana temperatury. Czyżby wywąchał jej aferę z Motylem? Miejsce przy jego stole oczywiście miała, ale na szarym końcu, znacznie dalej od niego niż Lou. Niewinne Oczy... Czy ona z tym swoim Tłustym Liskiem czegoś przeciwko niej nie knują? Nie dałaby za to głowy. Mężczyznę Lou wywiedzie w pole, ale kobietę? Która na takich farbowanych pudlach się zna? Jak to w życiu nigdy nie wiadomo. Popełniła typowy dla kobiet błąd: traktowała go jak męża. Jak własną rzecz. Już nie mężczyznę, o którego powinna się starać. Bokserzy nazywają to opuszczeniem gardy. I złapała cios. Przecież męskość to ich najczulszy punkt. Nawet kiedy o niej już dawno zapomnieli. Wałęsała się ze szklanką w ręku nie mogąc znaleźć soibie miejsca. Najchętniej zostawiłaby tę wyfraczoną, wypindrzoną hałastrę i pojechała do domu. Ale prawdziwa zabawa dopiero się rozkręcała. Spiritus movens wszystkiego był Noah. Noah tu, Noah tam, gdzie nie spojrzeć — Noah. On zajdzie z pewnością wysoko. Bez względu na to, po czyjej będzie szedł stronie. Obecnie wcielił się w licytatora. Na podium zjawił się kolejny fant. Osobiście. Taneczny krok i szampański uśmiech: Diana! Sala zagrzmiała od oklasków i gwizdów. — Najsłodsze usta Nowego Orleanu! — ogłasza Noah. — Do całowania przez ciebie — strzela palcem w dobrze trzymającego się Cbrista LeRoux — przez ciebie — kiwa na tłustego Doda z First National Bank — przez ciebie — robi oko do Kima Bucka — przez każdego. Okazja! Jedyna w życiu! Autentyczny pocałunek boskiej Diany. Do zainkasowania na miejscu! Tysiąc dolarów po raz pierwszy... — Dziesięć tysięcy! — rzuca Ed Simonds z Cuban Tobacco, słynny Ed, który w młodych latach szukał szczęścia w Klondyke — za złotem, w Australii — za szafirami, w dżungli boliwijskiej — za diamentami, aż znalazł ją tam, gdzie wcale nie kopał — w kręceniu cygar hawańskich w Charlestonie. — Dziesięć! — pokazał na palcach. — Dziesięć tysięcy po raz pierwszy! — wali młotkiem Noah i rozgląda się po twarzach. Komitet potrzebuj pieniędzy, dużych pieniędzy ofiarowanych dobrowolnie. — Dziesięć tysięcy po raz drugi... — Dwadzieścia! — pada z ostatniego rzędu stołów. — Dwadzieścia tysięcy po raz pierwszy... — Dla mnie jest ona warta czterdzieści! — włączył się właściciel „Antoine’s”. — Daję czterdzieści! „Oho, włączył się Tony Alcatore — myśli Noah. Aukcja nabierze tempa.” — Czterdzieści tysięcy po raz pierwszy — wali młotkiem. — Czterdzieści... — Pięćdziesiąt! — Pięćdziesiąt tysięcy po raz pierwszy... — Dwieście tysięcy! pyka z cygara Dod i dźwiga od stołu swoje trzy centnary żywej wagi. — Dwieście pięćdziesiąt! — powstrzymuje go dryblas w teksaskim stetsonie na głowie. — Niech mnie koń kopnie — drze się na całą salę — jeśli ona nie jest tyle warta! — I śmieje się dryblasisko Dodowi w nos. Doda stać na podwojenie stawki, tyle jego bank wyasygnował na primaries republikanów i tyle wyasygnuje na demokratów. Dod jest dużym facetem. Jest prezesem oddziału First National w tym mieście. Ale jest tylko urzędnikiem; wyżej bez zgody centrali ten obleśnik nie podskoczy. Jego uśmiech zwycięzcy zgasił stary, ledwie trzymający się na nogach, chylący się już do trumny Nick Butler. Podniósł rękę. — Milion! — Rozejrzał się za chętnym do zmierzenia się z nim Nie ma takiego?... — Diana, zejdź tutaj, dziecko. W nogach jestem znacznie słabszy. Milion dolarów dał Nick za całusa. Milion dolarów wpłynie na akcję wyborczą republikanów zamiast, w postaci podatku, do skarbu państwa. Nie zostanie przetrwonione przez niedobrą administrację Roosevelta. „Milion dolarów za całusa, wartość pięciu czteromotorowych latających fortec — napisze jutro prasa — wydano na akcję przedwyborczą, akcję, która nie ma prawa być finansowana z pieniędzy podatnika”. I podniesie się znowu larum na konstytucję, bez dwóch zdań najlepszą z najlepszych, która „ma przetrwać stulecia, być dziełem nieśmiertelnym, o tyle oczywiście, o ile jakikolwiek twór człowieka może zbliżyć się do nieśmiertelności.” — Brawo dla pana Nicka Butlera, prezesa Nick Butler and Son, Inc.! — nawołuje Noah, ten artysta od nakręcania koniunktury i nastrojów. Zwycięzca musnął dziewczynę po ojcowsku w policzek. — Miasto jest dumne z ciebie, dzieciaku, bardzo dumne — powiedział. — Nie daj się nigdy zbrukać żadnemu obleśnikowi. Wówczas zaszkliła się łzami. Ta stara gwardia! Nicponie, to prawda, ale jakie serca kryją się pod tymi naburmuszonymi minami. Ten... — miała Walta na myśli, ale nie mogła przedostać jego imienia — też nie jest najgorszy. Albo Pat Dillard. On chyba powoli już przygotowuje się do swojej ostatniej podróży. Robi to po swojemu, Jak gdyby miał do załatwienia coś nieprzyjemnego, lecz nieuniknionego, a „czego nie możesz pokonać, przeciągnąć na swoją, stronę, przekupić — powiada on — pogódź się z tym.” Praktyczne, wymaga jednak jego lekkości w sprawach poważnych i wielkiej kultury. Marsylski kundel — mówią o takich po obu stronach Atlantyku dobrze urodzeni, dobrze wychowani, dobrze wykształceni. A jak ten kraj by wyglądał bez tych kundli? Z jakiego kąta by nie patrzeć, to właśnie oni stworzyli go tym, czym dzisiaj jest: krajem twardych, pracowitych ludzi. Wspaniałym krajem. Niech tacy Pat, Lloyd, Nick, Walt i im podobni, choć nicponie, będą za to błogosławieni. Wykonali wielką robotę. Niektórzy powiedzą, że brudną, i - co najgorsze, nie będą się mylić. Czy jednak istnieje wielkość stworzona przez człowieka, co nie byłaby skalana jego niedoskonałością? Oni zrobili swoje i odejdą, takie prawo natury. Ustąpią miejsca innym. Lepszym, gorszym od nich? W każdym razie innym, taki porządek rzeczy. Imieniem jednego nazwą ulicę, drugiego — skwer, trzeciego — most, innemu postawią pomnik, jeszcze innego uwiecznią w pieśniach, a jeszcze inny, jak Pat, postawi sobie mauzoleum w postaci „Fundacji Patricka Dillarda”, lecz odejść muszą wszyscy. I dobrze tak, wszak żyć to jak stale iść pod górę. I znowu to rozmamłanie. Musi być z nią nie lepiej niż z nami, na wszystko reaguje łzami. Histeria. Są przecież rzeczy, które należy brać jak lecą: nie wolno zaraz w łzy. Na szczęście nikt tego nie widzi. Założyła przyćmione okulary. Drobiazg, bo drobiazg takie okulary, ale jak wygładzają kanty. Przypudrowując nos, spostrzegła generalnego plenipotenta sfuzjowanego imperium pod nowym szyldem: Walton J. Gerkin, Inc. Nie: Walton J. Gerkin and Son, Inc., a tak. Jak gdyby nie miał syna. Przeciąga strunę. Prowokuje los. Oby nie sprowokował! Czy to nie Tłusty Lisek ze swoją piekielną Lou wikłają go w te polityczne bzdury, aby mieć wolniejszą rękę? Generalny plenipotent otworzył swoją lisią gębę. — Przepraszam, nie dosłyszałem cię, Mike. — Na scenie popisywali się Danny Kaye z Bobem Hope, wspaniały duet. Bob swoim ciętym dowcipem, Danny głosem, tańcem, komicznymi gagami; zapatrzyła się. — Co Walt powiedział? — Żebyś jutro odstrzeliła swoją zastępczynię Miejsce po niej zajmie... — Ależ to chyba nieporozumienie! — zaoponowała. — Przecież Martha jest w porządku. Zawsze była. Gdzie znajdę taką drugą? — ...miejsce po niej zajmie Lou. Tak zadecydował Walt. Jak potoczyła się zabawa dalej, Airi nie przypominała sobie. Wałęsała się z miejsca na miejsce z głową pękającą od najczarniejszych myśli, skacząc z wnioskami z jednej krańcowości w drugą. Cios spadł nagle, nie była w stanie stawić moi spokojnie czoła. Jeżeli istnieje Przeznaczenie — powtarzała sobie niejeden raz — jeżeli człowiek rodzi się z nakreśloną z góry drogą życia, to przeznaczeniem Pata było znaleźć się za jej plecami, kiedy stała nad rzeką... Drogi, najdroższy przyjacielu! Całuję twoje pomarszczone dłonie Całuję ciężkie worki pod twoimi zmęczonymi oczami. Całuję ciebie starczo brzydkiego, w brzydocie swojej najpiękniejszego z ludzi. To było wczoraj. Dziś zaczął się nowy dzień. Jedną z pierwszych zacznie go z pewnością Lou. Nie wytrzyma, aby nie zdyskontować swego zysku na gorąco: nie da jej czasu na ochłonięcie. Ma władzę. Od jej łaskawości zależy, czy sięgnie po nią jeszcze dziś, czy zaczeka z osadzeniem jej na nowym tronie przez swego króla. Ale na to Lou jest zbyt kobieca. Mężczyźni umieją czekać. Umieją w odosobnieniu pracować nad czymś całe lata, bez myśli o nagrodzie. Ale to są mężczyźni, kobietę na taką głupotę nie stać. Nie piciem, a końcem świata nazwała wczorajszą zabawę Phee jeszcze przed zrzyganiem się na stół bilardowy. Dziś przeprosi. Zadzwoni po południu i uruchomi swoją płytę. „Fantastycznie było. Jak Boga kocham, fantastycznie, nie gniewaj się, że dopiero teraz — powie — ale wiesz: kąpiel, masaż, kosmetyczka, służbę trzeba też dopilnować, bo się wałkoni; strasznie dużo rzeczy mam na głowie”.” Phee gnije w betach do południa, podczas gdy ona — chce czy nie — musi wstać jak codzień, zapudrować, zamalować kaca i od dziewiątej do szóstej, z przyklajstrowanym uśmiechem „Tak jest, Walt”. „Co mówiłeś Ach to! Ależ tak, naturalnie, Walt.” ,- Nie, nie wiem, ale z pewnością masz rację, Walt. Do szóstej. Nogi łamią się, łeb pęka, w oczach karuzela, nieważne: od dziewiątej do szóstej zasuwaj jak automat. Z godzinną przerwą na lunch. Formalną, bo kiedy inni młócą żuchwami, akurat wtedy jemu przychodzą do głowy idee. Dwadzieścia lat sterczała przy nim. Była jego prawą ręką, lewą kasą, powiernicą tajemnic, okiem i uchem, psem warownym, suką... Pośród największej roboty wzywał ją i — „jazda, nie udawaj głupiej!”. Na biurku, na fotelu, na dywanie, jak mu się akurat zachciało, a dziesięć minut później: „Uciekaj! Ale wpierw uczesz się, do cholery! Chcesz wynieść to koniecznie między ludzi?”. Nie, mój Panie i Władco, nic nie pójdzie między ludzi. Długo przed związaniem mnie z sobą ludzie uznali w tobie Wielkiego Faceta. Największego w tym mieście. Już wówczas słowa ludzkie się ciebie nie imały. Wielcy faceci są ponad osądem. Są poza zasięgiem prawa, bo prawem są oni. Są wolni od norm etycznych. Są amoralni, gdyż ludzie moralni nie osiągają wielkości. Są jak posągi wykute w granicie. Są — wszyscy je widzą. Bezduszni — wszyscy to wiedzą, wszak z granitu są. Więc co dałoby mówienie o nich? Życie mogło być plugawe, rozstanie — jeśli się chce mieć do czego w przyszłości powracać — musi być godne. Linoskoczkowi pozostał do pokonania jeszcze jeden krok. Potem będzie mógł z gracją zejść po drabinie w dół i zebrać oklaski. Ale musi wpierw zrobić spokojnie ten krok. On przebywał u siebie. Kiedy przyszła do pracy, on już tam był. Po dniu, który konia by wykończył, on — jak przez wszystkie lata — już od godziny siedział z nosem w papierzyskach. A Jack Bienville powiada, że jego serce nie ma prawa wytrzymać kiwnięcia palcem. Osuszyła oczy. Nie będzie żadnych babskich scen. „Oto klucze” — powie i, jak mężczyźni to robią, wyciągnie rękę do pożegnania. Jeszcze tylko przyjmie ten telefon. W słuchawce odezwał się znajomy głos gubernatora stanu. Miał ważną sprawę do niego, lecz najpierw chciał porozmawiać z nią. Koniecznie w cztery oczy, i żeby jemu jeszcze ani słowa. Dzwonił nie ze swojej siedziby w Baton Rouge, a z dołu. Z dołu?... Zanim uporządkowała swoje rozbiegane myśli, zjawił się w towarzystwie burmistrza miasta, Lloyda, Nicka i zapłakanego Pata — wszyscy na czarno. Świat wokół niej zawirował. To niemożliwe! Jeżeli Bóg jest w Niebie i prawdą jest, że ma wyrozumienie; jeżeli miłuje człowieka, jak sam mówi, a Dobro zwycięża Zło — niemożliwe, aby to się stało. Boże, spraw cud! Mogłaby paść na kolana, legnąć twarzą na tę marmurową posadzkę, dać sobie uciąć rękę, zgodzić się na wieczne potępienie, cierpienie, jakie tylko kobieta znieść może; dałaby życie swoje, zgodziłaby się na koniec świata już w tej chwili w zamian za tę jedną cenę. Ale żebranie o litość, o cud, n cofnięcie dnia wczorajszego nie mogło już nic odmienić. Gubernator wręczył jej podłużną kopertę z pieczęcią Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jak w lunatycznym transie, niczym bezcielesny duch popłynęła przed siebie. Z miliona, z miliardów myśli rozsadzających jej czaszkę jedna przywoływała Jacka Bienville z aparaturą reanimacyjną. Ale jego gorejące lampki już się zogniskowały na kopercie. — Co tam masz? — rzucił nienaturalnym głosem, przeszywając ją na wylot. Bez słowa Dołożyła kopertę przed nim. — Jim? — wycharczał spierzchniętymi wargami. Odpowiedź lała się z niej niepowstrzymanym morzem łez. — O Boże okrutny! — jęknął boleśnie i chwycił się za pierś. Były to ostatnie słowa w życiu Wielkiego Faceta z Nowego Orleanu. Psychikę człowieka Everaert poznawał ze zdjęcia. Psychikę Niemców, tę narodową — jeżeli coś takiego w ogóle istnieje — rozszyfrował na tysiącach wywoływanych klisz. Jak na mnogości powtarzanych i potwierdzających się testach chemicznych tego samego tworzywa. Pokaż mi swoje zdjęcie, a odgadnę, kim jesteś — mógłby powiedzieć o każdym z nich, wcale nie żartując. Spostrzeżenia jego sprawdziły się tyle razy, że zastanawiał się, iż tak mądry, twórczy i liczebnie wielki naród mógł powstać z tak niewielu pierwowzorów. Obersturmführera SS Rolfa Hitzingera poznał tym sposobem. Jego zachowanie podczas robienia mu zdjęcia wprowadziło go w błąd. Ale to tylko potwierdzało regułę: przy pierwszym spotkaniu każdy stara się przedstawić siebie innym, niżeli jest w rzeczywistości. Jego prawdziwą naturę poznał później — w laboratorium. Gdy opłukiwany wywoływaczem mleczny papier zaczął się pokrywać plamami. Pierwsze spostrzeżenia, poczynione wówczas, są najważniejsze. Należy je szybko odczytać i nie dać się wprowadzić w błąd dalszym. To nie sprawa koncentracji czy rozproszenia światła, struktury plam ani kształtu linii. Rzecz w tym, iż kto się nie zna na ludziach, nie ma tego daru w sobie, nie doszuka się prawdy o człowieku nigdy w życiu. „To żaden mistycyzm! — Everaetrt bronił przed Solange swej nadnaturalnej umiejętności. — O tobie dowiedziałem się wszystkiego również z palety wywoływacza”. I jak zwykle dopowiadał sobie: „Tak, piękna Soi, .nie znasz się na ludziach. Jaka szkoda...” Ale teraz nie myślał o niej. Wiele spraw przewijało się w jego świadomości, lecz nie ona. Nie odczuwał też potrzeby rozmawiania z nią, ten etap się skończył. Potrzebował innych więzów, a tych — poza kontaktami przy nadajniku — mu nie dawała. Dopóki nie poznał jej jako kobiety, łatwiej znosił swoją mękę. Miłość — tak nazywał to szalone z nią przeżycie — otworzyła mu oczy. Ślepcowi ukazała nieskończone piękno barw tęczy. Dała poznać zachłanność jej ciała. Drżące chrapki nosa i wyniosła nieprzystępność w obcowaniu z mężczyznami przestały być znamionami zniecierpliwienia. Kocio przymrużone oczy, kiedy jej argumenty rozbijały się o jego milczenie, nie oznaczały bezradności. Poznał ją. Trwało to minuty. Nikt się nie dowie, w co te minuty zamieniły życie oszczędnego w słowa introwertyka Marta Everaerta. Nie mając dostępu do jej ciała, zadowalał się obecnością przy niej. Solange patrzyła na świat oczyma kobiety. Chcąc w nim panować niepodzielnie, musiała być nadrzędna również wobec kobiet. Niewysokie o nich miała mniemanie. Nie dzieliła ich na „dobre”, „złe”, „inteligentne”, „takie sobie” — ten podział wymagał trudu poznawania, a tyle czasu im nie poświęcała, lecz tylko ha „bardzo atrakcyjne”, „mogące się podobać”; pozostałym nie przyznawała osobowości. Za to odpowiednio więcej uwagi miała dla mężczyzn. Mogła godzinami wystawać w oknie, przesiadywać na tarasie kawiarni i zza parawanu udawanego zmyślenia wodzić za nimi wzrokiem, zabawiać się w odgadywanie ich „treści wewnętrznej”. Nie dzieliła ich według narodowości, wzrostu, choć jak każda kobieta w wyższych znajdowała zawsze coś więcej. Wszyscy stano- wili interesujący materiał poznawczy. Każdy na swój sposób był wart odczytywania. Podzielił ich dopiero mundur. Mundur niemiecki ubierał złych mężczyzn. „Wszyscy Niemcy są źli, nie są dla mnie mężczyznami” — zaklinała się. Everaert potakiwał słowom, a w duchu powątpiewał, ozy mundur niemiecki aż tak sku- tecznie zabija w jej oczach męskość. Nieraz podpatrywał ją zza kotary. Kiedy zostawiała go w pokoju przylegającym do bazaru i wychodziła obsłużyć klienta. Najpierw zawsze podglądała każdego zza zasłony. Im przystojniejszy był, tym dłużej dawała mu czekać. Robiła z tego ceremonię. Widząc pierwszy raz von Koehlera, westchnęła jak przed przeszkodą nie do wzięcia. Oczarowanie było wzajemne: oberleutnant na jej widok też zastygł w bezruchu i długo nie był w stanie otworzyć ust. Tłumaczyła się później, że bawiła się nim ot tak sobie, niczym kotka myszką i tylko dla wybadania, czy ewentualnie mogłaby go wykorzystać. Everaert słuchał tego jak bajki. Z kolei on podpatrywał ich dwoje i wyciągał swoje własne wnioski. Prawda była inna. Obmierzała go łakomie oczami. Dobierała się do jego myśli o niej, do wrażenia, jakie na nim wywarła jako kobieta, a robiła to tak przebiegle, że ilekroć zmieszany spojrzał na nią, trafiał w próżnię. Everaert przejrzał ją wtedy na wylot. Nie zdradził się ze swoich odczuć, jak w pieszczocie pozostawionych na ladzie rękawiczek przekazywała von Koehlerowi całą moc swoich zmysłów. Jak wręcz onanizowała się nimi, naciągając je na palce, tuląc je do policzków i obwąchując jak suka. Ale dosyć o niej. Solange nie była kobietą, o której myśli przynoszą ukojenie. Traktowała siebie jako nagrodę dla wybranych, i tylko wtedy, gdy miała ochotę obdarzać sobą; wówczas wiedziała, jak chłopu wejść za skórę. Kiedy jednak ręce zbyt pewnie wyciągały się po nią — już stawała poza ich zasięgiem. Przewrotna Sol. Natrętów odpędzała skądś wziętym w języku angielskim: Be someone! If you can’t be someone, Be bad. If you can’t be bad, Be good. If you can’t be good — Cease to exist! Brutalna gradacja. Bądź kimś — to na pierwszym miejscu! Jeśli cię na to stać, bądź złym. Jeśli nie możesz być złym — pal cię licho; bądź sobie dobrym. A jeśli i to ci nie wychodzi, przestań istnieć! Nieludzkie: dobro — wartością negatywną. Ostatnie słowa wymawiała z emfazą pogardy. Potrafiła powtarzać je bez związku, jak dla wypełnienia pustki myślowej. „Skąd to masz?” — spytał kiedyś poruszony, że mogą być skierowane do niego. „Ach znikąd” — odpowiedziała. „Jak to znikąd? — obruszył się. Przecież słyszę to stale. Mówisz to w mojej obecności. Gdzie to wyczytałaś?” Wzruszyła niecierpliwie ramionami i zostawiła go na pożarcie udręce. Jak nieprawdopodobne, sprzeczne z rozsądkiem bywają reakcje ludzkie, przekonał się o tym na sobie: Zamiast odsunąć się od niej, dać do zrozumienia, że ma dla niej jako do kobiety to samo, co ona dla niego jako do mężczyzny — obojętność, odkrył, że gotów był oddać za nią swoje życie. Pewnego dnia zastał ją wewnętrznie rozbrojoną. Siedziała na krześle wpatrzona w szarzejący za oknem dzień, tak pogrążona w myślach, że aż krzyknęła z przestrachu na jego widok. Prawdopodobnie wtedy — tak Everaert sądził — zepsuły się ostatecznie zadatki na coś bliższego między nimi. Z niczym się nie zdradził, a jednak po owym dniu jeszcze bardziej oddaliła się od niego i jak gdyby wyolbrzymiała w jego oczach. Może i dobrze tak — tłumaczył sobie pokornie tę zmianę, a kiedy to nie przyniosło ulgi, o pomoc odwoływał się do swojej nadnaturalnej mocy wglądania w ludzkie, a więc i w jej myśli; to jest też formą posiadania. Kiedy jednak spostrzegł, że stała się czytelna nie tylko dla niego, również i to szczęście uleciało. Pierwsze oznaki tego wystąpiły następnego dnia po wykryciu, że byli namierzani. Po nalocie Amerykanów na kompanię Bora straciła resztki panowania nad sobą. Śmierć miała dla niej dotychczas postać artykułów prasowych, anonimowych jak wszystko, czego nie przeżywa się na własnej skórze: „Zagładzie uległy dwie armie niemieckie...”; „Zbombardowano Berlin...”; „Poległo tyle i tyle milionów Rosjan...” — wieści ponurych, bo o śmierci ludzi, lecz tak dalekich, że prawie nierealnych; tutaj ujrzała ją z bliska. Jako swoje dzieło. Przypadek zrządził, że wyjechała z La Coquette tuż przed atakiem i przeżyła go w wagonie kolejki od początku do końca, później zaś, wraz z rannymi, znalazła się w szpitalu w Ostendzie. Od tego dnia odcięła się od wszystkich. Niedługo potem dowiedział się od właściciela ,,Nany”, że Solange poszukuje cyjankali potasu... Zaniepokojony obiegł wszystkie znane miejsca i znalazł ją wychodzącą z katedry Świętego Piotra i Pawła. Gdy przyspieszył za nią kroku, wmieszała się między ludzi na przystanku kolejki i odjechała w kierunku Zeebrugge. To już działał nie kontrolowany strach. Ale ten nie chadza sam — stała się podejrzliwa również wobec ludzi wypróbowanych. Widok munduru niemieckiego przyprawiał ją o panikę. W każdym żołnierzu dopatrywała się teraz funkcjonariusza Abwehry lub Służby Bezpieczeństwa; w cywilu, który uważniej na nią spojrzał — szpicla gestapo. Stała się groźna dla siebie i innych. I kiedy wyglądało, że kryzys jest poza nią, wybuchnęła histerycznie: — Ale ja nie mogę dłużej, już dosyć! Zabij mnie, Mart! Jestem niebezpieczna dla was, zabij! Ja się skończyłam! Ściany jego gabinetu fotograficznego wyłożone były zdjęciami. Osób cywilnych, wykonane przed wojną i później, zajmowały — patrząc od wejścia do zakładu — prawą ścianę; tych nie było wiele. Przeważały wśród nich zdjęcia młodych kobiet, lecz co uderzało oko nawet niezbyt wyostrzonego znawcy tej sztuki — zdjęcia nie tylko nie były przeretuszowane, a przeciwnie: retusz, jeśli w ogóle zastosowany, spełniał rolę dyskretnej kosmetyki jedynie szpecących błędów twarzy, które każdy przezorny fotograf za jego pomocą by usunął. Odważnie. A poza tym ciekawe, jak małomówny Everaert dawał sobie radę z klientkami? Ścianę tę przystrajał okazały kwietnik. Ścianę lewą i prawą — patrząc wciąż od wejścia do zakładu — pokrywały fotografie niemieckich wojskowych. Frontowa ściana rzucała się w oczy osobliwym porządkiem zawieszonych eksponatów. Patrząc na nie, wyzwalały serię następujących po sobie spostrzeżeń. Spostrzeżenie pierwsze — fotografie o wymiarze 6x9 układały się w kształt podobny do trapezu; drugie — identyczna liczba fotografii w każdym trapezie (po sześć); trzecie — cztery trapezy zwrócone podstawami do siebie tworzyły swego rodzaju bryłę; czwarte — figury te pokrywały całą ścianę, składały się na obraz bezmyślny, bez smaku. Gdy się jednak spojrzało na nie z daleka i oczom zadało trud czytania... Von Koehler kochał się w fotografii. W zakładzie był kilka razy sam oraz dwa czy trzy razy z Colette. Kiedy by nie przyszedł, wizytę zaczynał od spaceru wzdłuż ścian. Zachowywał się jak na wystawie obrazów. Jednym fotografiom przypatrywał się dłużej, innym krócej, szczególnym nabożeństwem darzył portret czternastoletniej dziewczyny, przypominającej nieco, choć o całkowicie innym typie urody, Solange. Everaert spotkał ją przed wojną podczas jednej ze swoich nocnych wędrówek po ulicach Ostendy. Dziewczyna podeszła do niego i poprosiła o ogień do papierosa. Niezwykła sytuacja: późna noc, nieletnia dziewczyna z papierosem w ustach zaczepiająca na pustej ulicy starszego, samotnego mężczyznę... W świetle zapałki urzekła go pięknem twarzy skrzywdzonego dziecka. Miała na sobie tylko perkalikową sukienkę, w zgrabiałych z zimna dłoniach ściskała tandetną torebkę; była brudna. W oświetlonych zapałką oczach czaiła się psia uległość. Zabrał ją ze sobą, nie zamierzając jej wykorzystać. Po kąpieli zjawiła się przed nim, siedzącym w fotelu, strząsnęła z siebie jego dużo na nią za duży płaszcz kąpielowy i stojąc w rozkroku z osadzonym na wysokości jego oczu wzgórkiem łonowym, mruknęła jak rozgrzana kotka: — No?... — Zapach jej ciała odurzył go. Zdawał sobie sprawę, że jeśli ją dotknie, utonie w niej bez reszty. Ale siły nie były równe: pąki młodych piersi, wypięty brzuszek, złociste, jeszcze meszkowate kędziorki na łonie przełamały jego opory. Zniknęła po tygodniu wraz z drobnymi kosztownościami zostawiając mu po sobie nie dające spać wspomnienia, serię wspaniałych zdjęć i rzeżączkę. Von Koehler miał ochotę odkupić ten portret, ale się z tym nie zdradził. Zamyślonymi oczami wodził po twarzy dziewczyny, nie zdobywając się na żadną uwagę, zachowując się niczym w świątyni sztuki. Pewnego razu, kiedy przebywał w zakładzie, uwagę jego przykuła znajdująca się na frontowej ścianie fotografia żołnierza. Długo przyglądał się zdjęciu. W miarę upływania czasu, oczy jego zmatowiały czymś dla Colette niepokojącym. Przyczynę tego wyjawił dopiero przed wyjściem. — Podczas mojego ostatniego pobytu u pana zdjęcie tego żołnierza wisiało tam — wskazał miejsce na lewej ścianie wypełnione inną fotografią. — Zastanawia mnie, dlaczego przewędrowało tu? Everaert zaryzykował odpowiedź: — On poległ. — A skąd pan to wie? — spadło na niego proste pytanie. Zapanowało lodowate milczenie. Słychać w nim było mocowanie się światła dziennego z elektrycznym, tikanie zegarków ręcznych, bicie serc głośne jak uderzenia wojennych tam-tamów. Everaert z trudem przedzierał się przez własne obawy. — To? — zapytał dla zdobycia czasu. Von Koehler skinął głową. — Ach, znikąd. Żołnierze przychodzą do zakładu przed wyjazdem na front. Niektórzy wracają i na widok zdjęć kolegów mówią... Colette zrobiło się słabo. Patrzała błagalnie na pobladłego von Koehlera cofającego się w głąb zakładu, uważnie przypatrującego się z odległości ścianie, wracającego na poprzednie miejsce i wyliczającego — jedna po drugiej — siedem fotografii innych żołnierzy. — Ci — powiedział — od czasu mego ostatniego pobytu u pana również przewędrowali z tamtej ściany. Proszę nie odpowiadać, jeśli pan sobie nie życzy — uprzedził fotografa. — Podziwiam pańską spostrzegawczość, Herr Oberleutnant — odrzekł z równą powagą Everaert. — Czy oni też polegli? Everaert spuścił wzrok. — Rozumiem. Colette drgnęła. Teraz i ona zauważyła wyłaniające się z kalejdoskopu trapezów warianty niemieckiego nagrobkowego krzyża żołnierskiego, oryginalną kompozycję z krzyży małych, większych, uszeregowanych jak na cmentarzu, samych krzyży układających się w biało-czarny znak Chrystusa ukrzyżowanego, wyrzucającego ramiona na całą ścianę. Gołe tu i ówdzie miejsca dodawały temu wyrazu nie dokończonego malowidła, posępności. Von Koehler policzył w milczeniu krzyżyki, krzyże, trapezy, pomnożył wszystkie przez liczbę pojedynczych zdjęć. Gdy skończył, podziękował fotografowi za uprzejmość i przed pożegnaniem się, oświadczył: — Mam do pana prośbę. Niedużą... — Jestem do pańskiej dyspozycji — odrzekł Everaert z nieudawanym szacunkiem. Na kwietniku pod portretem dziewczyny stał wazon z ciętymi tulipanami. Von Koehler przeniósł go pod ścianę frontową i postawił na podłodze. — Śmierć wroga — powiedział — jest również śmiercią człowieka, proszę im tego nie żałować. Prawdziwych miejsc spoczynku tych biednych chłopców nie znaczą krzyże, nie zdobi żaden kwiatek. Groby niemieckich żołnierzy w tej wojnie to najsmutniejsze groby ludzkości. Major Rettmeyer nie zgadzał się z planem działania swego współpracownika. Major posiadał swój własny plan. Obiecujący zagarnięcie za jednym zamachem całej siatki Belgów wraz z ich kontaktami z Wehrmachtu. W przypadku powodzenia — w co nie wątpił — obiecywał sobie podbudować swoją nadszarpniętą reputację. Likwidacja siatki byłaby jego zasługą; takiego widowiskowego sukcesu bardzo potrzebował. — Woła pan: zdrada, zdrada! W końcu to nic nowego, zdrada istniała zawsze. Jest ona odwrotnością wierności i dopiero w połączeniu z nią składa się na pełny wizerunek człowieka. 500 Uśmiechnął się zadowolony z siebie. „Nieźle powiedziane — pomyślał — choć ten cymbał tego i tak nie rozumie”. — Zgadza się pan ze mną? — My patrzymy na to mniej filozoficznie — powiedział oberleutnant Ratzeburg. — Mnie wytłumaczy pan nawet Pismo Święte, ale Centrali? Oni żądają. Koniec w chowanego. Chyba że chcemy obaj wylądować w kompanii karnej. — To już tylko kwestia dni. Ratzeburg przygryzł niecierpliwie wargi. „Czy ten idiota zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji? — przemknęło mu przez głowę. Oczyma wyobraźni ujrzał siebie znowu na trzecim piętrze secesyjnego gmachu nie opodal Gare du Nord. — Niech on wytłumaczy to tamtym!” — Dobrze — rzucił szorstko. — Pod warunkiem, że to przyniesie pożądany skutek. Major odetchnął z ulgą. Metody oberleutnanta przypominały kowala, zabierającego się do naprawy miniaturowego zegarka za pomocą młotka i obcęgów. Major nazywał to brakiem dalekowzroczności charakterystycznym dla wszystkiego, co drapieżne, prymitywne. Trochę racji mu jednak przyznawał. Żądając zwinięcia Solange Ratzeburg obawiał się jej zniknięcia przed inwazją aliantów — obawy uzasadnione jeszcze kilka dni temu. Ale sytuacja uległa zmianie. Jeżeli długi język amerykańskiego generała ze sztabu Naczelnego Dowództwa Sił Sprzymierzonych nie jest ordynarnym kawałem, wszelka akcja zaczepna na większą skalę poważnie się opóźni, a Solange będzie potrzebna aliantom nadal tutaj. Zbliżała się dziesiąta — pora na filiżaneczkę mocnej kawy i łyczek koniaku. Major odsunął na bok teczkę sprawy. — Cieszy mnie nasza zgodność punktów widzenia. Co do rezultatów, nie mam najmniejszych obaw: sukces murowany. — A Witalewski? — Broń Boże żadnych pochopnych kroków — zastrzegł się major. — Raczej dać więcej swobody. Należałoby pomyśleć o zaaranżowaniu jakiegoś podprowadzenia, widzę tu pole do popisu dla pana. Ratzeburg westchnął jak na mękach. Major cieszył się w brukselskim gestapo opinią stetryczałego osła, u generała von Werdena — inteligentnego oficera wywiadu. „Kto ma rację — myślał — Bruksela czy świętej pamięci generał? Generał czy Bruksela? Dywizja pęka w szwach od obcych agentów, a ten inteligentny oficer wywiadu czeka, czeka...”. — A... — zawiesił głos — Bor? — Nie jest tak głupi, jak pan insynuował. Już piąty miesiąc przedeptujemy każdy jego krok i co? List od von Koehlera potwierdza tylko serdeczność ich przyjaźni. A te dramatyczne zwroty... — Major zaśmiał się tym razem szczerze. — Język rozhisteryzowanego romantyka, nic więcej. Ratzeburg wyszarpnął z aktówki fotokopię listu von Koehlera i groźnie nią potrząsał. — To obciąża pana osobiście! — krzyknął. — Na moje facet stanąłby pod murem, ale dzięki pańskim okularom osądzono go jedynie za „drobne niedopatrzenia służbowe i oryginalny tryb życia” — tak podsumował pan dochodzenie. O nie, Herr Major! — uderzył się w pierś — ja na tym nie poprzestanę! To zbyt przejrzyste aluzje. „Czerwone upiory...”, „jeśli im ujdziesz, zgłoś się do mojej matki...” Informuję pana, że odbitkę listu z odpowiednim komentarzem przekazałem Centrali, zajmą się nią. Ta stara kurwa arystokratyczna nie ujdzie toporowi. I jeszcze jedno: skład osobowy sądu wojennego... Parodia parodii. Sąd wojenny, który kieruje się w orzeczeniach opinią lekarza... Tymi panami się też zajmiemy! Flandria, dla wojaka z frontu wschodniego, okazywała się mniej spokojna, niż to się wydawało. Tutaj był front na niby. Kto nie wie, jak przebiega życie na takim froncie, niech przybywa do Flandrii. Jest to teatr operacyjny wojskowej machiny administracyjnej, gdzie zamiast huku dział rozlega się zgrzyt piór. Odgłos skoncentrowanego ognia zaporowego z tysiąca ciężkich dział przy tym zgrzycie to szczeniak, Laufer rychło się o tym przekonał. Ważne ogniwo tej machiny, major Rettmeyer, zobowiązał go do zachowania ich rozmowy w ścisłej tajemnicy Pan major mógł sobie zaoszczędzić słów — tyle to on wie sam. Wojsko jest wojskiem! A w końcu, z kim mógłby się tym podzielić? Z jego najbliższej rodziny nie pozostał przy życiu nikt. Ojca, kolejarza, rozszarpała mina w Jugosławii, starszy brat, marynarz na okręcie podwodnym, spoczął w Atlantyku, matka zginęła od bomby. Pozostał sam. Nie ja jeden — powiedział sobie twardo i starał się o tym nie myśleć. Wojna uniwersalnie tłumaczyła wszystkie nieszczęścia. Była stara, wszechobecna, nie wyobrażał sobie, aby kiedyś mogło być inaczej. Przewijała się w jego życiu od kolebki. Słyszał o niej z ust dziadka, ojca, będzie opowiadać o wojnie on (jeżeli ją przeżyje...). Niemcy — podsumowywał tę ponurą sekwencję — są narodem wojny. Pokolenie po pokoleniu idzie do walki jak zaklęte. Jak gdyby posłannictwem ziemskim Niemca było spłodzić potomka dla przyszłej wojny i samemu zginąć na swojej. W Rosji, Polsce, Francji zakopuje się poległych w jeszcze świeżych grobach ich ojców. Pięćdziesiąt kilometrów od La Co- quette, pod Ypres, w okolicy cmentarzyska zagazowanych w poprzedniej wojnie wyrósł las nowych grobów niemieckich. Zły los wiszący nad narodem? Przeznaczenie? Myślenie jest dla żołnierza niebezpieczne — twierdził hauptmann Dammen, pod którego komendą Laufer wyruszył na podbój Rosji. Po pierwszym ataku na fabrykę traktorów w pewnym wówczas mało w świecie znanym mieście nad Wołgą z kompanii pozostał mu pluton — co czwarty żołnierz. Gdyby hauptmann Dammen myślał, może by nie rzucił tej resztki do kolejnego ataku, z którego na punkt wyjściowy wróciła garstka zaszokowanych ludzi. Hauptmanna by za to rozstrzelano. W porządku, i tak zginął. Gdyby jednak wszyscy hauptmannowie tak postąpili... Dużo walki ze sobą kosztowało Laufera przyznanie swemu pierwszemu dowódcy racji: Myślenie jest niebezpieczne. Jest ono jak skała na szczycie góry, co raz ruszona, toerzy się lawiną w dół, już nie do zatrzymania. Myślenie jest także zaraźliwe, doświadczył na sobie Laufer. Oberleutnant von Koehler pozostawił w bunkrze sporo książek. Wytarte stromy Goethowskich liryk, ballad, dramatów — obolałe musiało być serce von Koehlera, i nie tylko serce! Wśród książek znajdowały się także pozycje współczesne i za poważne, jak na przygotowanie Laufera. Jedną z nich: „Duch i zły duch wojska” Laufer pochłonął w jedną noc. Na stronie sto trzynastej ręka właściciela dzieła podkreśliła: „Na to król pruski zrobił pana oficerem dyplomowanym, aby pan wiedział, kiedy ma pan nie usłuchać rozkazu!” Słowa te były podkreślone dwukrotnie — czerwonym i czarnym atramentem, z małym prześwitem między liniami na białej karcie. Patrząc przymrużonym okiem widziało się trzy kolory: czerwień, biel i czerń — aż nadto dobrze znane poddanym cesarza niemieckiego. Ale nie o rozmazywanie się w przeszłości chodziło chyba von Koehlerowi. Wśród książek, jak gdyby na wyzwanie tym, co zaciekawią się spuścizną po nim, leżało powszechnie znane w Trzeciej Rzeszy dzieło; różnorakie były zainteresowania eks mieszkańca tego bunkra. Ono też nosiło ślady studiowania i tak jak inne — szczególnego zainteresowania jego uważnego czytelnika. „Niebezpieczne dla siebie samego uważnego” — myślał Laufer czytając zaznaczoną tezę: „Autorytet państwa jako cel sam w sobie nie może istnieć, gdyż w tym przypadku wszelka tyrania na tej ziemi byłaby nietykalna i uświęcona. Kiedy poczynania władzy rządowej prowadzą naród ku upadkowi, wtedy rebelia każdego członka takiego narodu jest nie tylko prawem, lecz obowiązkiem!” Dzieło nosiło tytuł „Mein Kampf”, a jego autorem był Adolf Hitler! „Niemożliwe, aby było prawdziwe! — myślał oszołomiony tym Laufer. — Przecież to nawoływanie do buntu! Upoważnia do złamania przysięgi żołnierskiej, do wycofania się z udziału w zgubnej dla narodu wojnie!” Zamęt w głowie przerodził się w podziw dla von Koehlera. Wnikliwe dociekanie rzeczy i umiłowanie ojczyzny zmuszają do czynu, to już tylko kwestia odwagi cywilnej. Rozwinięcie tej myśli i odniesienie do wydarzeń w jego kompanii wprowadziło Laufera w zadumę. Jeżeli nalot był rezultatem zdrady... A co do tego nie ma wątpliwości... — Nie! — bronił się przed przyjęciem tego do wiadomości. Ale nazajutrz już spokojniejszy zapytał siebie, dlaczego to ma być niemożliwe. Czy dlatego, że mu się nie mieści w głowie? Albo że przerasta jego wyobrażenia? A może jego wyobrażenia, wyobrażenia naiwnie myślącego młodzika nie dorosły do wielkości zdarzeń? Odpowiedź zaskoczyła go swoją lapidarnością: możliwości tej po prostu nie przyjmował do wiadomości. Na wszelki wypadek wyszukał skrupulatnie kartki z podkreśleniami i spalił je. Gdy później wyszedł przed bunkier i rozglądał się wokół siebie, doznał dziwnego uczucia. Nic się w jego żałosnym królestwie wydm nie zmieniło. Złotawokrwista kula słońca, przesłonięta cienkim welonem chmur, wisiała na tym samym miejscu jak co dzień o tej porze dnia, praca na stanowiskach przebiegała według planu zajęć — też jak co dzień, żołnierze wałkowali między sobą te same oklepane rzeczy, a jednak wszystko wyglądało niepokojąco inaczej. „Jestem wspólnikiem zdrajcy — przemknęło mu przez myśl. — Panie przewodniczący — ujrzał palec oskarżyciela sądu wojennego wymierzony w siebie — za zdradę führera i Wielkich Niemiec żądam dla tego człowieka kary śmierci” „Tych dzieciaków zabrano matkom spod fartucha — myślał ponuro Laufer dokonując przeglądu rekrutów, których przysłano mu jako uzupełnienie po poległych. — Gdyby jutro nastąpiła inwazja, moja kompania narżnęłaby w spodnie!” Dał rozkaz „spocznij” i zdrową ręką przywołał ich do siebie. Żołnierze otoczyli go kołem. Szybko wytworzyła się atmosfera jak na biwaku młodzieżowym latem, po dniu spędzonym na grach i zabawach. — Herr Oberleutnant, kiedy się zacznie? — pytali niecierpliwie. — Kiedy? — To za Stalingrad, tak? A to za Kursk... — pytał jeden dotykając z nabożeństwem jego Żelaznych Krzyży. — Pokazaliśmy im, co potrafimy! — Jeszcze tam wrócimy! — mówił inny. — Na pewno Herr Oberleutnant, wrócimy, prawda? A on: — Jasne! Jeszcze zobaczą, gdzie pieprz rośnie! Moje słowo! Wrócił do bunkra w wisielczym nastroju. Uczucie mdłości, jakie ogarnęło go przy majorze Rettaneyerze, wróciło ze zdwojoną siłą, nie mógł się opędzić od natrętnych pytań. Waleczny hauptmann Dammen nie myślał albo myślał, a nie miał odwagi? Miliony Niemców nie myślą albo myślą, a nie mają odwagi? Czy to możliwe, aby cały naród nie myślał? Co powoduje, że lęk przed śmiercią w polu jest mniejszy od lęku przed wypowiedzeniem myśli? Napuszeni feldmarszałkowie odbierają rozkazy od wodza — wodza, który ani razu nie pokazał się wśród swoich żołnierzy w polu... i przekazują je wojskom do bezwzględnego wykonania. Rozkazy posyłające na śmierć całe armie. Rozkazy mordowania ludności cywilnej. Robią to bez zastanowienia, bez protestu, wiedząc, że są one sprzeczne i ze zdrowym rozsądkiem, i z prawami wojny. A po wykonaniu rozkazu zacierają z zadowolenia ręce i „Tylko tak dalej!” — poklepują żołnierzy. O, moralności! Tylko dalej rozlewać krew swoją, cudzą — czy to ważne czyją? Oni czytali Clausewitza, Moltkego, Schlieffena, lecz zapamiętali tylko to, że powinnością żołnierza jest ślepo słuchać. Psychicznego kaca wyładował na Bogu ducha winnym ordynansie. — Radke, jeszcze dzisiaj wywalicie mi stąd te cholerne graty! — Te meble: lustro, sekreterę, fotel — obnażały go; czuł się wśród nich niczym żałosny klown. A jak Radke, nie pierwszy raz, zabierał się do wykonania rozkazu, wypędzał go do czyszcze- nia obejścia bunkra. Te rzeczy miały duszę. Gdy siadał przed lustrem ze szklanką wódki i mrużył oko, widział w nim tańczące kobiety, słyszał niepokojące szepty, czuł zapach ich rozgrzanych ciał, których on ze swoją oszpeconą twarzą nigdy nie dotknie. Seanse kończyły się takim bólem głowy, że mógłby się zastrzelić. Przy wypisywaniu go ze szpitala powiedziano, aby unikał wysiłku nerwowego. Powiedziano dalej, że fizycznie jest sprawny, nawet bardzo sprawny, że będzie w porządku, jeżeli się nie da ponieść nerwom. No, a gdyby się dał, poradzono brać dwie-trzy tabletki, w które go zaopatrzono, i kłaść się na pół godziny. A gdy by i to nie pomagało — lekarza. — Czy jednak po wszystkim, co pan przeżył, może istnieć coś, co by pana jeszcze zdenerwowało? — rzucił lekarz zupełnie tego pewny. Wystarczyła chwila, by odkryć, że ma przed sobą ciężko chorego człowieka. Jeszcze do wczoraj problemami Laufera były sprawy codzienne, dziś stanął oko w oko z prawdziwym problemem; dopiero teraz zrozumiał, z jak bezwzględnymi siłami ma do czynienia. Załatwiono von Koehlera. Normalną koleją rzeczy odwet za stawienie się im okoniem winien był skończyć się na jego osobie. Lecz siły te nie przepuszczą nikomu, kto był temu człowiekowi bliski. Sprawa właściwie nie dotyczyła Laufera osobiście. Ale dotyczyła człowieka z jego kompanii, jego wypróbowanego przyjaciela, a więc jego. Poczuł się jak w matni. Znajdował się w bunkrze zbudowanym z żelaza i betonu. Z solidnego niemieckiego żelaza i takiego samego betonu. Z masy betonu pod stopami, a czuł, że gdzie by nie postawił nogi — nie tak jak te siły chcą, grunt się pod nim zapadnie. Wyszarpnął z raportówki pismo, które otrzymał z rozkazem odczytania przed frontem kompanii. — Jul, słuchaj mnie uważnie — zaapelował do przyjaciela. — Postaraj się skupić. To, co usłyszysz, jest bardzo ważne. Dla ciebie ważne. Rozłożył papier i zaczął czytać. „Dowództwo Dywizji zawiadamia o śmierci na polu chwały grenadiera pancernego... — na moment zawiesił głos — Dietricha Marii von Koehlera. Dietrich Maria von Koehler, były dowódca kompanii w 157 Pułku, kawaler Krzyża Rycerskiego do Orderu Krzyża Żelaznego, Krzyży Żelaznych II i I klasy, Złotej Odznaki za Walkę Wręcz, posiadacz szeregu innych odznaczeń bojowych poległ śmiercią bohatera dla führera i Wielkich Niemiec. W uznaniu waleczności wykazanej w bitwie o Monte Cassino, rozkazem dowódcy frontu południowego pana feldmarszałka Kesselringa, został awansowany pośmiertnie na stopień gefreitra” Zawisł na oczach Bora. — I co ty na to? — Nic — odpowiedział ten bezbarwnym głosem. — Jak to nic? — rzucił się Laufer. — Przecież to o śmierci w niesławie bardzo bliskiego tobie człowieka. Przecież... Nie możesz tego nie rozumieć! — krzyknął. — Gefreiter von Koehler... Gefreiter, rozumiesz? — Rozumiem — odrzekł Bor swoim bezemocjonalnym głosem. — Rozumiem. — I to wszystko, co masz do powiedzenia na ten temat? — dopytywał się wzburzany Laufer. — Wszystko? Bor wzruszył ramionami. — Tylu ludzi wciąż ginie — powiedział. — Zginął jeden więcej. „Przysłali żywą kukłę — pomyślał Laufer. — Przecież to do niego wcale nie dochodzi. Nic do niego nie dochodzi. On ma trudności z przypomnieniem sobie najprostszych spraw. Teraz tylko patrzeć, jak go zrobią. Zrobią go tak jak von Koehlera. Zrobią z tym samym skutkiem, lecz w inny sposób”. Jak? — nie był w stanie ani przewidzieć, ani temu zapobiec. W tym posępnym świecie przeszłe zasługi się nie liczyły, a ludzka solidarność oznaczała wspólnictwo w zbrodni. Gdy jedna z tysięcznych maszyn do typowania na śmierć, rozmieszczonych po całej niemieckiej Europie, wyrzucała nazwisko, los jego właściciela bywał ostatecznie przypieczętowany. — Jul — potrząsnął przyjacielem z całej siły — czy ty naprawdę nic nie pojmujesz? Ocknij się ze swego letargu! W bezsilnej złości rzucił w lustro kryształową popielniczką. Odbijający się w nim mroczny obraz wnętrza bunkra drgnął pod ciosem i niczym namalowany na szkle, rozsypał się w kawałki. Z ciemnoniebieskiej ściany późnego wieczoru, z dala od garbów wydm i tępych konturów bunkrów odstawały dwie sylwetki mężczyzn. Wyglądały jak wycinanki z czarnego papieru nałożone na o włos jaśniejsze tło albo na duchy spiskujące po ciemku. Wiatr znad morza kładł się na ziemię przyjemnym chłodem. Wyższy, nieco zaokrąglony w pasie i po pańsku wyprostowany mówił: — Jeszcze raz mówię ci, potraktuj to nie jako rozkaz, a koleżeńską prośbę. A więc jutro po południu o trzeciej. — Ale przecież obowiązuje zakaz opuszczania jednostki — bronił się niższy, stojący z głową opuszczoną jak u skopanego psa. — Zrobisz to pod byle jakim pretekstem — ciągnął niewzruszenie okazalszy. — Jako zastępcy dowódcy kompanii przysługuje ci to prawo. — Żebym choć wiedział, co tu jest grane. A w ogóle, dlaczego nie prostszą drogą: za wiedzą oberleutnanta. Przecież... — Można i za jego wiedzą. Ale ten młody człowiek zacznie się zaraz wypytywać i może tylko zepsuć, mnie się on... — Głos zastygł w tonie niezadowolenia. — Jak wróci, urwie mi łeb; on potrafi być nieobliczalny. — Sam widzisz, że z nim nie można. Dla twojej informacji podaję, że jutro zostanie on wezwany do stawienia się w dywizji; zabawi tam przynajmniej do wieczora, będziesz miał wolne ręce. A kiedy wróci i zapyta, powiesz... no, co zechcesz. — Jak Boga kocham, coś mi tu śmierdzi. — Zrób, o co cię proszę, i nie martw się na zapas. Uważam sprawę za załatwioną, nie zapomnę ci tego. Z atramentowego nieba odezwał się pomruk bombowców nocnych. Jeszcze chwilę widać było przekonywające, później zniecierpliwione gestykulowanie sylwetki mężczyzny okazałego i obronne tego ze spuszczoną głową, ale ich głosy rozpłynęły się w warkocie silników. Potem ten okazały oddalił się do samochodu osobowego, stojącego w pobliżu torów kolejki. Heinemann jeszcze raz oszacował położenie zdemolowanego bunkra do kąta nachylenia zbocza wydmy. Jego ostatnie wątpliwości prysnęły. Teraz tylko podkopać — kombinował sobie znawca Pustyni Libijskiej — a „Sala” pokolebie się w dół. Na piasku trzeba się znać. — Dynamitem byłoby naturalnie łatwiej — odezwał się do Bora — ale zrobili z tego artykuł reglamentowany i trzeba łopatą. Jak za Adama i Ewy... Naparł nogą na zbocze. — Widzicie, jak się obsuwa? Niech jeszcze popracują, a zobaczycie. Hej, Hartmann, jazda stamtąd! — zawołał na żołnierza cisnącego się w czeluść pod wiszącym bunkrem. — Macie podkopywać, a nie wykopywać, już się nawojowaliście? Hartmann, ile razy wam trzeba! Sukinsyn! — zdenerwował się. —, Hartmann, do mnie! — Z czeluści wychylił się szczupły blondynek. — Ja? — wskazał palcem na siebie. — A kto? Jest tam więcej Hartmannów?... Żołnierz ruszył w górę wydm. Pomagał sobie w wspinaniu rękami i łopatą, lecz szło mu to opornie. Heinemann śledził z dezaprobatą jego wysiłki i czekał cierpliwie, dopóki żołnierz nie trzasnął przed nim obcasami. — Grenadier pancerny Hartmann melduje się na rozkaz! Twarz Heinemanna skrzywiła się w mimowolnym uśmiechu. — Taki z was grenadier pancerny jak ze mnie armata... Już trzeci raz wołam, żebyście się nie pchali w podkop, a wy wciąż swoje. Zróbcie za karę dziesięć rundek dokoła „Sali”, może to wzmocni wam słuch... No, jazda, zamieńcie się w wiatr! Śledził, jak żołnierz, powłócząc łopatą, z początkowego sprintu rychło przechodzi w tempo długodystansowca, aby już trzecią rundę zacząć wolnym truchtem. — Prędzej, Hartmann, prędzej! — po- pędził go. — I większe rundy! Przeniósł oczy na błękitne niebo. — A wydawało się, że przyjdzie ochłodzenie — westchnął zawiedziony. — O patrzcie, znowu one! Z plaży nadleciało stadko śnieżnobiałych mew. Zawieszone na rozpostartych skrzydłach, zaczęły krążyć nad nimi; Heinemann miał dla nich zawsze kawałek chleba. Przypominały mu jego młodość. Kiedy jako dorastający chłopak wymykał się z domu nad Łabę i tęsknym okiem wiódł za statkami wypływającymi na oceany; mewy zawsze im towarzyszyły. Jak im wtedy zazdrościł. Wszelkiemu życiu, które bez niczyjego zezwolenia, o własnych siłach przemierzało nieznane lądy. Nie było dnia, żeby nie podkarmiał mew. Niełatwo zdobywał dla nich żer. Gdyby chłopaki widzieli, jak on, postrach kompanii, niby to z urzędu, niby dla kontroli wałęsa się po kuchni, marudzi, a gdy kucharz odwróci głowę — cap za pajdę chleba, i za pazuchę z nią. Makabra! On, dumny Rudi Heinemann, złodziejem. Ludzie chodzą nie dokarmieni, a on okrada ich dla głupich ptaków. Łamał chleb i rzucał po kruszynie w górę. Ptaki chwytały zgrabnie łup w locie i skrzecząc dziękczynnie krążyły za więcej. Ale więcej nie było. Heinemann poszperał w kieszeniach i nie znalazłszy nic, rozłożył ręce. — Pożarłyby cały nasz przydział — śmiał się życzliwie. — Lećcie do tej cholernej Anglii, tam mają wszystkiego więcej. — O patrzcie! — dostrzegł Laufera wsiadającego do samochodu osobowego. — Wyjeżdża do dywizji. Może znaleźli coś przy tym amerykańskim umrzyku. Ach tak — przypomniał sobie — was w kompanii jeszcze nie było, więc nie wiecie. Otóż usuwając wrak bombowca, który się o „Salę” rozbił, znaleźliśmy zwłoki lotnika. James Gerkin się nazywał. Narobił nam porządnego bigosu. Zjechali się faceci z wywiadu i dawaj — szukać jego raportówki. Ale mieliśmy szczęście. Oberleutnant nie wróci wcześniej jak wieczorem. Będą, biedaka, maglować, jak gdyby to on był czemuś winien. Podniósł rękę na znak przejęcia kompanii i stał tak, dopóki wóz nie wydostał się na bitą drogę. Znikającemu już w zabudowaniach Bredene kiwnął się z gracją światowego bywalca. Chwacki Rudi... Okryty chwałą generał Heinemann, słynny „Lis Pustyni Libijskiej”... Szanowny Pan Rudolf Heinemann z Hamburga, miejsce zamieszkania: Hotel „Atlantik an der Alster”... Gdyby mnie nie było w „Atlantiku” w sprawach pilnych można szukać mnie w hotelach: „Charlton” — w Londynie, „George ” — w Paryżu, „Rialto” — w Rzymie, w „Savoyu” — na Riwierze francuskiej, obojętnie. Oto moja karta... Takim panem widział siebie Heinemann od dzieciństwa. Zgodził się zapłacić za to należną cenę, Rudi nie wyciągał po nic ręki jak dziad. W życiu nie ma nic za darmo. Ohcąc żyć jak pan, po pańsku trzeba płacić. Major Rettmeyer był wielkim panem w cywilu, jest panem w wojsku. Kiedy zdejmie mundur i wciągnie garnitur szyty u krawca ubierającego bogaczy z Blankenese, będzie znowu czcigodnym panem dyrektorem Rettmeyerem, za lata odpękane w spokojnej Belgii wybiorą go z pewnością do władz Senatu miasta, a kiedy umrze, odprowadzony zostanie z pompą na miejsce wiecznego spoczynku wydzielone dla zasłużonych krajowi. Gazety tłustymi kobyłami napiszą, jak to podczas wojny zmarły obywatel hanzeatyckiego grodu nad Łabą nie szczędził krwi, jak zawsze przedkładał interes społeczny nad swój własny. „Odszedł nasz dro- gi, nieodżałowany brat” — napiszą i zapewnią w imieniu wszystkich swoich czytelników, że nigdy o nim nie zapomną. Życie od początku do końca usłane kwiatkami. A jego, jak wyciągnie kopyta, zakopią pod pierwszym lepszym płotem, i tyle po nim zostanie. Świat jest podzielony na część dla panów — część większą, nigdy, w żadnych warunkach nie zmieniającą się, i na część dla takich popychańców jak on — zasraną! Zasraną w dzień i w nocy. Do dupy z takim podziałem świata! — skręcał się w sobie na wspomnie- nie zadania, jakim go obdarzył „przyjaciel”, major Carl Rettmeyer. „Zrobić to teraz, później? A w ogóle, jak?” — dumał zły na siebie, że wdał się w jakieś ciemne sprawy. Powinien był zdobyć się na odwagę i odmówić. Czego się bał, do jasnej cholery! Spojrzał na Bora, winowajcę swoich wszystkich kłopotów. — Gapicie się w „Salę”, jak gdyby nie wiadomo co — rzucił zły. — Co się wam nie podoba? Obojętność obergefreitra grała mu na nerwach. Przysiadł w kolanach i popatrzył na wystający .zza linii wydm potężny kikut bunkra. — Wszystko idzie dobrze — orzekł pewny siebie. — Spójrzcie, jaka część tkwi w piachu, a jaka wystaje. Dużo potrzeba, aby się przeważył, niech jeszcze kopią. — Ale... — przerwał swoje milczenie Bor. — Jakie znowu ale? Niech kopią! — obstawał przy swoim Heinemann. Na przekór jemu dałby żołnierzom przekopać Ziemię na wylot. — Nie wałkonić się! — krzyknął. — Dalej kopać! Bor pokręcił sceptycznie głową. — Co znowu? — Ludzie nie czują się pewnie. Już się rozglądają. — Ludzie zawsze się rozglądają za kiwaniem palcem w bucie — warknął Heinemann. — Niech pracują! Jeszcze raz przyjrzał się położeniu bunkra. Zrobił to uważniej niż poprzednio. Podkop miał wysokość chłopa — niewiele w stosunku do masy bunkra; z tej strony nie groziło niebezpieczeństwo. Spojrzał wyżej, na wysoko sterczący fundament rzucający groźny cień na schylonych w wgłębieniu ludzi. — Chyba... Nie wiem — podrapał się po karku — ale chyba... Nagle oczy stężały mu w przerażeniu. — Koniec kopania! — krzyknął. — Uciekać od „Sali”! Szybciej! U-U-CIE-KAC!!! Ledwie żołnierze uskoczyli, jak bunkier drgnął majestatycznie, na ułamek sekundy zawahał się, jak gdyby nie wiedział, co dalej, i osunął się w czeluść. Nie przekolebał się w stronę morza, jak Heinemann zakładał, nie zjechał po zboczu wydmy, znieruchomiał. Pracujący na niższym stopniu gapili się z rozdziawionymi ustami na tych, co w ostatniej chwili uskoczyli śmierci. Heinemann otarł pot z czoła. — Piekielna „Sala”! Nakazał żołnierzom oddalić się na bezpieczną odległość od bunkra, sam zaś cofnął się w głąb lądu. Przysiadł tam w kolanach i rzucił wzrokiem przed siebie. Grzybiasto rozbudowana czapa fundamentu bunkra przesłaniała widoczność na morze. Przykucnął w kilku innych miejscach i jak artysta malarz, z palcem wysuniętym przed siebie, z jednym okiem zamkniętym wymierzał obiekt, który psuł mu całą kompozycję. Z każdego punktu wystawał ten sam komin, wystarczająco duży dla wypełnienia sobą wklęsłości między garbami wydm, najwrażliwszego miejsca na odcinku kompanii. Pokręcił niedowierzająco głową. Rozpoczyna się inwazja... Ci szczwani Anglicy wywąchali to słabe miejsce bronione przez ich starego znajomka z walk w Afryce Północnej i ładują się na plażę, podczas gdy stanowiska ogniowe plutonu milczą, bo „Sala” swoją grzybiastą dupą zasłania im pole ostrzału. Przeklęta! Splunął w piasek jak w obrzydłą poczwarę. — Jakby się cholera uwzięła na nasz pluton. Jeszcze się dobrze nie zaczęło, a ilu już pożarła. Freiling ze swoim zmiennikiem to dwa — liczył na palcach ręki — feldwebel Schilling to trzy, piątka tych, co podczas ataku szukali w niej schronienia i się podusili to osiem, ten Amerykaniec... Fatum jakieś czy co. Powrócił do robienia swoich pomiarów, które dopiero co ukończył. — Weźmiemy ją dynamitem — zadecydował. — Dynamitem, nie będzie nam swoją dupą truć życia. — Wiecie — tłumił rozdrażnienie — gdyby nie wy, nie wiadomo, jak by się to skończyło. Należy się wam nagroda. Pojedziecie sobie do La Coquette. Bor zamyślił się. — La Coquette... La Coquette... Wiem, to miasteczko niedaleko stąd. Ale ja nie mam tam co robić. Heinemann przyoblekł się w służbową minę. — Macie nie macie, nieważne. Jedźcie. Zaraz po obiedzie. Zróbcie sobie rundę po miasteczku i wracajcie, dobrze wam to zrobi. Nikomu o tym ani słowa, zrozumiano? Zostawił go. Odchodząc przyspieszył kroku, jak gdyby uciekał z miejsca zbrodni. Gefreiter Emil Hradec, pełniący pogotowie przeciwlotnicze przy karabinie maszynowym, odetchnął z ulgą. — Co on cię tak maglował? — naparł niecierpliwie na zlanego potem przyjaciela. Bor zrzucił z siebie bluzę i siadł na skrzynce z amunicją. — Mam się przejechać do La Coquette. Zażądał, abym nikomu o tym nie mówił. — Jechać dla samego jechania? — Hradec nie widział w tym sensu. — Nie rozumiem, po co. I do tego w tajemnicy. — Rozejrzał się podejrzliwie dokoła. Pluton odpoczywał po pracy. Żołnierze wylegiwali się na słońcu, podczas gdy Hartmann odrabiał słabe tempo przy karnych rundach czyszczeniem terenu. Pogwizdując „Rosamundę”, zniknął za spalonym bunkrem Wolffa. Długo zza niego nie wychodził. Stadko mew zdążyło potowarzyszyć spory kawałek kolejce jadącej do Ostendy, powrócić i poskrzeczeć nad kuchnią, odlecieć nad plażę, zanim siedemnastolatek Hartmann pokazał się z rękami w kieszeniach z drugiej strony bunkra. — Będzie krążyć wokół nas. — Hradec obmiatał wzrokiem niebo i ziemię. — Uprzykrzony gówniarz! Spenetrował pozycje innych plutonów, na których krzątali się ludzie, chwilę zatrzymał się na żółtej goliźnie cmentarza z poległymi podczas ataku na kompanię. Zestrzelonych Amerykanów tam nie było. Zabrano ich do Brukseli. Zabrano zwłoki, każdy skrawek papieru znaleziony w rozbitych maszynach do przewąchania za śladem, który by odpowiedział na jedno pytanie: kto? Tam leżą tylko swoi. Werner Doering z całą swoją drużyną, Gery Wolff, najbardziej lubiany i szanowany z unteroffizierów, Gerry, który, gdyby nie wojna, kończyłby dziś studia muzyczne w klasie pianina lub grał na pierwszym recitalu którąś z rapsodii swego ukochanego Liszta; leży bojaźliwy z natury, a jak bohaterski w walce najmniejszy wzrostem żołnierz kompani, Eggert; leży spasiony stabsfeldwebel Himmel, który po czterech latach obżerania się w Belgii miał nieszczęście stanąć oko w oko z prawdziwą wojną; leży pospołu z intendentem Dankeschoenem, tym handlarzem mydłem, kiełbasą, masłem i co lepszymi wiktuałami, z których okradał nie dojedzonych ludzi i zyskami dzielił się z pazernym Himmelem. Spoczywają tam na wieki, jeden obok drugiego, jak śledzie w beczce, przyklepani kożuchem wapna gaszonego, z nie rozpoznanymi, bez przydziału do konkretnej osoby nazwiskiem i stopniem wojskowym resztkami innych, zaliczonych do grupy „zaginionych w polu”. Brakuje tam jednego. Może i dobrze, ze go tam brakuje, on do nich nie pasował. Nie pasował do Deoringów, Eggertów, Wolffów, Müllerów, jakich miliony w każdym narodzie, w normalnych warunkach nie wybijających się ponad przeciętność, ale swoją masą, prostymi a zdrowymi zasadami życiowymi i pracowitością stanowią o wartości ogólnej społeczeństwa. Nie pasował także do paskarzy typu Dankeschoena, do starych wygów tyłów frontowych pokroju Himmela, nawet tych bezcześciłby swoim smrodem. Brakuje unteroffiziera Hugona Kalksteina, za którego zbrodnię przyszło płacić tym skądinąd — gdyby nie wojna — może całkiem przyzwoitym ludziom. Temu udało się. Przypaliło go trochę napalmem i poturbowało, żeby — odznaczony „za rany odniesione w boju” — mógł się nadal wylegiwać w szpitalnym łóżku. Życie... Zwykłe, normalne życie... Dwieście metrów za cmentarzem coś przykuło uwagę Hradca. Otworzył pokrywę komory kaemu, wydobył z niej zamek i podsunął go Borowi przed oczy. — Popatrz wzdłuż jego lewej ściany — powiedział. — W stronę tego większego krzaka wydmuchrzycy... Tego za czwartą drużyną... Starł szmatką olej z prowadnicy zamka i lśniącą powierzchnią jej ramienia, niczym lusterkiem, zogniskował promienie słońca na krzaczku. Po chwili coś się w nim poruszyło. — Unteroffizier Daninę zabawia się lornetką... Nie lubi podsmażania... O, już się stamtąd wycofuje — mówił Hradec z zadowoleniem Napoleona obserwującego ze wzgórza pod Austerlitz szarżę swoich husarów. — Coś mi się wydaje, że jeżeli Anglicy chcą oglądać nas zdrowych i całych, inwazję powinni zaczynać już dziś. Ba, powinni... Ale oni mają czas. Te fortyfikacje obsadzone są nieostrzelanymi pętakami, nie mogą tego nie wiedzieć, a jednak wciąż zwlekają. Oho! — nakierował oś prowadnicy na dawny bunkier Himmela. — Kancelista opala się. Oznacza to, że nasz poczciwy Heinemann potrzebuje samotności. Do obiadu jeszcze godzina, ludzie byczą się, a on, wzorzec służbistości, w kancelarii. Sam. Ciekawe, w jakim celu. Dziś około północy, spuszczając portki, widziałem na wydmach dwóch facetów. Było dość ciemno, ale nie dałbym głowy, czy jednym z nich nie był nasz Rudi, a drugim ten major z Abwehry. Nie wiem, po co on wysyła cię na ten spacerek. Spojrzał strapiony na przyjaciela, myślami nieobecnego przy nim. Niestety, nie miał do nich dostępu. Nic z tego, co się wokół Bora rozgrywało, nie układało się w jego mózgu w pełny obraz; było akcją, działaniem bez motywów. Spowijał go welon gęstej mgły. Zdarcie go i wyrwanie się w czystą przestrzeń przechodziło jego siły. Eksplozja światła, jaka go pochłonęła, przedzieliła jego życie na dwie ery: przed i po eksplozji. Przekształciła jego pamięć z żywej, utrwalającej zjawiska w ruchu w statyczną pamięć kliszy fotograficznej. Oto jego kompania. Zdjęcie obejmuje znane mu bunkry, stanowiska ogniowe; są na nim także ludzie. Człowiek z czarną opaską na twarzy to oberleutnant Erich Laufer; stojący obok niego hauptfeldwebel nazywa się Rudolf Heinemann; ten niski, krępy to unteroffizier Danne, twarz obok Dannego nazywa się tak a tak, tamta inaczej, a ta czupryna jasnych włosów nad zadziornymi oczami to jego przyjaciel, Emil Hradec. Gdzie, kiedy ich poznał? Oberleutnanta Laufera zna długo, bardzo długo. Poznali się... o, dawno temu... zdaje się w Rosji... Tak, na pewno tam. Oberleutnanta von Koehlera, który poległ w Italii, też pamięta, był jego dowódcą przed Lauferem... Hauptfeldwebla Heinemanna poznał w Hameln, jako unteroffiziera z Korpusu Afrykańskiego. A co ma teraz zrobić? Ma jechać do La Coquette, to niedaleko stąd... A po co? Chybione pytania, Hradec już zdawał sobie z tego sprawę. Słońce Juliana znajdowało się w fazie zaćmienia, odsłonić je znowu mogły tylko czas i fachowa opieka lekarska; po tym, co Niemcy wyrabiali w jego rodzinnej Pradze, na pomoe Boską nie liczył. ,,Wypisanie go ze szpitala w tym stanie musiało mieć jakiś cel — myślał, zdając się na własne rozwiązanie zagadki. — Wysyłanie go do La Coquette musi mieć jakiś cel. Czyżby tam zbiegały się wszystkie nici?... Co robić?” — szukał na gwałt przyjścia Julianowi z pomocą. Heinemann nie robi tego zapewne z siebie. Ale Befehl ist Befehl, Heinemann jest przecież Niemcem. Minuty uciekały, a on znajdował tylko jedno wyjście: zastrzelić Heinemanna. Jeszcze przed obiadem. Ale co potem? Potem jeden telefon z Diksmuide do Berlina, drugi z Berlina do Pragi i koniec. Bor siedział na skrzynce z głową zadartą w niebo jak pogrążony w modlitwie. Rzęsisty pot spływał strugami z twarzy na oparzeliny na ramionach, na mokrą pierś. Jak gdyby oddawał się słońcu na stopienie. Hradec dotknął jego ręki. — Odpoczywaj, Julku, odpoczywaj — mówił cicho. — Potrzeba ci... Rozległ się suchy trzask wystrzału karabinowego. To unteroffizier Danne kropnął do przelatujących mew. Przestraszone stadko rozbiło się na wszystkie strony, a jedna, trzepocząc kulawo skrzydłami, spadła w pobliżu bunkra Laufera. Bor ocknął się ze swego pogrążenia. — O, spójrz, Radke! — zawołał. „Rozpoznał go! — ucieszył się Hradec. — A wczoraj minął go jak obcego! — Tak, Julku, Radke. Ale co on... Wyprowadzamy się? Ordynans wytaszczył fotel von Koehlera. Wyglądał jak krasnoludek pod olbrzymim grzybem. Radke ma cienkie, pałąkowate nogi, ale siłę w nich ma. Przed powołaniem do wojska był pomocnikiem parobka w dużym majątku ziemskim w Prusach Wschodnich, a tam słabeusz długo by nie wytrzymał. Zadowolony z siebie zawołał do przyglądających się kolegów: — Poczekajcie, zobaczycie cyrk! — Podreptał do bunkra i wrócił z dwa razy wyższym od siebie lustrem. Uginał się pod jego ciężarem, lecz doniósł je dzielnie do fo- tela. Stabsfeldwebel Himmel potrzebował do tego czterech ludzi, on uporał się w pojedynkę. Postawił je prosto, przytrzymał chwilę i odskoczył. Lustro, o dziwo, nie przewróciło się. Stało pionowo w bezwietrznej ciszy i odbitymi promieniami słońca oświetlało bunkier swego dawnego pana, żółtą patelenkę cmentarza, wystający zza wydm fundament „Sali”, unteroffiziera Dannego zbliżającego się z karabinem w ręku. Jak gdyby podpierane niewidzialną ręką. Radke oniemiał z wrażenia. Lustro stało. Tupnął w piach, a ono wciąż stało. W imię Ojca i Syna — przeżegnał się. — Patrzcie, zaczarowane! Dostrzegł Dannego i zastrzeloną mewę. — Herr Unteroffizier — zawołał — kto ją skrzywdził? Danne kopnął w ramę lustra. — Ja wam, skurwysynu, pokażę sygnalizować na tamtą stronę! Postawię was do sądu wojennego! — Kolbą karabinu potrzaskał płaty lustra na drobne kawałki. — Wy... — pogroził mu pięścią na odchodne. „Jezusie, sąd wojenny!” — zląkł się Radke, na którego wszyscy tylko krzyczeli. Jak tylko Danne odszedł, czmychnął do bunkra. Minęła chwila, zanim pojawił się z sekreterą, następnie z naręczem książek i kanistrem benzyny. Polał nią meble, na czubek stosu rzucił zastrzelonego ptaka i stos podpalił. Połem siadł obok książek i rzucał po jednej w ogień. Zewsząd zleciały się mewy. Skrzecząc krążyły nad stosem jak nad uroczyskiem. Rama lustra i sekretera zajęły się od razu. Z fotela buchnęły najpierw kłęby ciemnego dymu, a po chwili cały stos stanął w jasnym płomieniu. Od ogniska rozszedł się smród smażącej się padliny. Bor zapatrzył się w ogień, jak gdyby coś w nim dostrzegał. — Pogrzeb Dietricha... — powiedział z głębi siebie. — Palą go... — Oczy jego po raz pierwszy od powrotu ze szpitala zajaśniały życiem. Hradec czuł się też nijako. — Ano... — przytaknął. Ale zaraz zerwał się na równe nogi. — Nie wiesz, że tak musi być! — krzyknął. — Był, nie ma go, koniec. Rozrzewniamy się nad nim jak idioci. My nad Niemcem... Nikt z kompanii, tylko my... Czy my mamy dobrze w głowie? „Wydzieram się, jakbym nie miał wszystkich po kolei — skarcił się. — Dobrze powiedział: palą go. Nie zostawią po nim śladu. Tak samo postąpią z Julkiem, jeżeli...” Puszcza nie do przebrnięcia, która go otaczała, nagle się rozstąpiła i ukazała wyjście. — No, jasne! — zawołał. Przebiegł w myślach plan działania. — Ależ tak — upewnił się — tak to się odbędzie! Był szczęśliwy ze znalezienia sposobu ocalenia przyjaciela. Najmniej ryzykownego z możliwych. Obowiązuje zakaz opuszczania jednostek. Jeżeli Heinemann poza plecami oberleutnanta łamie zakaz, aby później — gdyby miało się coś wydarzyć — powiedzieć, że Bor opuścił jednostkę, samowolnie, to wobec tego należy zmusić go do złamania zakazu podwójnie... Albo się zgodzi, albo Laufer urwie mu łeb! — Jadę z tobą — zakomunikował Borowi wciąż zapatrzonemu w ognisko. — Za zgodą Heinemanna czy bez, jadę. Postanowione! Major Rettmeyer zakończył śniadanie w kasynie tradycyjnym kieliszkiem anyżówki i z cygarem w zębach udał się do swego gabinetu na kolejny dzień swojej trudnej, odpowiedzialnej pracy. Tam — ku swemu zaskoczeniu — zastał dwóch oficerów Służby Bezpieczeństwa, którzy poprosili go o pofatygowanie się z nimi do samochodu. Bez broni przybocznej, bez teczki z ważnymi dokumentami, z którą, opuszczając służbowo gabinet, nigdy się nie rozstawał, nawet bez płaszcza. Tak jak stoi. Samochód, czarny mercedes model limousine 1939, odjechał z nim niezwłocznie w nieznanym kierunku. Jego następca na stanowisku szefa dywizyjnej sekcji Abweihry, oberleutnant Ratzeburg czytał po raz wtóry pismo, które już nie doszło do rąk majora: .....baronowa Pamela Frieda Elisabet von Koehler już podczas wstępnego przesłuchania przyznała się do nazywania ustroju narodowosocjalistycznego wytworem chorego umysłu, a wodza Trzeciej Rzeszy — największym zbrodniarzem wszechczasów”. — No, proszę — bąknął — kogo ten gładki Rettmeyer krył! — Na marginesie pisma kolega Ratzeburga z brukselskiej Centrali gestapo dopisał, że nominacja dla niego na hauptmanna zależna jest wyłącznie od uwieńczonej sukcesem likwidacji siatki określanej kryptonimem „Madame”. — Wszystko zaaranżowane? — spytał. — Do najmniejszego szczegółu — odparł jego współpracownik. — Mundury Wehrmachtu leżą na naszych ludziach jak ulał; są oni już w drodze do La Coquette. Obersturmführer Hitzinger zjawi się tam w ustalonym czasie. Dzień był jak wymarzony do przeprowadzenia takiej akcji. Ratzeburg czuł się naładowany energią do granic wytrzymałości. Wszystko w ogóle — jego osobiste zadania, wygranie wojny wydawało się obecnie małe, żadne. Nareszcie stało się. Już od lat wróble na dachu ćwierkały, że führer nie ma zaufania do generalicji Wehrmachtu. Fakty to potwierdziły. Wrzód na odcinku służb wywiadu został przecięty. Ratzeburg był dobrej myśli. Jeszcze jedno takie cięcie w zgniły Korpus Sztabu Generalnego, a pasmo klęsk odwróci się, führer powinien był już dawno obstawić się wyłącznie ludźmi z SS! Gwałtownymi ruchami zacisnął pas i obciągnął na sobie bluzę. Ostatnie tygodnie kosztowały go sporo wysiłku, ale wreszcie dopiął swego. Jeszcze kilka godzin, a waga jego osoby nabierze widocznego znaczenia. Herr Hauptmann Ratzeburg... Załadował pistolet pełnym magazynkiem i wprowadził nabój do lufy. — Samochód gotowy? — rzucił tłumiąc nerwowy uśmiech. Współpracownik skinął głową. — Zatem do miłego — pożegnał go Ratzeburg i zdecydowanym ruchem szarpnął drzwi. Z żółtych wagonów kolejki (elektrycznej wysiadło kilkunastu żołnierzy. Zarzucili na siebie broń i w zwartym szyku pomaszerowali do bunkrów na skraju La Coquette. Na przystanku pozostało tylko dwóch pasażerów: Hradec i Bor. Zamiast do miasta ruszyli przez tory do parczku naprzeciwko głównej ulicy. Zdjęld hełmy z przepoconych głów i rozsiedli się na ławce. Osłonięci drzewami mogli sobie pozwolić na odpoczynek. Przed nimi rozpościerała się ława pensjonatów, hoteli, sklepów. — Mówiąc prawdę, nie widzę wciąż powodu do wyekspediowania cię na tę wycieczkę — ciągnął Hradec swój monolog zaczęty w kolejce. — Ale cierpliwości: popatrzymy, wypatrzymy. Miasteczko, jak widzisz, nic się od twego ostatniego tu pobytu nie zmieniło; usunąć z ulic te zasieki, zapory przeciwczołgowe, a wypisz, wymaluj takie samo jak na pocztówkach sprzed wojny. Ładne jest. Cała Flandria to jak nasze Karlovy Vary, które — według mojego tatki — są podobno piękniejsze od francuskiej Riwiery. Nie widziałem Karlovyoh Varow, nie byłem na Riwierze, więc nie wiem, dla mnie jednak nie ma nic piękniejszego nad Pragę. Gdybyś, Julku, zobaczył mosty na Wełtawie albo nasze lipy na Hradczynie, zwykłe lipy jesienią... Ale popatrzmy na La Coquette. Miałeś tu przyjechać, zrobić sobie rundkę i wrócić — tak ci nakazano. Jest to dla mnie najgłupszy rozkaz, jaki Heinemann wydał, zupełnie do niego niepodobny. Tu nie może chodzić o spacerek. Tu musi chodzić o coś innego. O co? — zobaczymy. Przybyliśmy pół godziny przed czasem, powinniśmy zobaczyć. Wcisnął Borowi papierosa w usta i sam się zaciągnął. Poklepał go opiekuńczo po ramieniu. „Przyglądaj się, przyglądaj — zdawał się tym mówić. — Dom, w który się tak wpatrujesz, to właśnie ten dom! Tam znajduje się ona i gdyby nie ja, tam by cię poniosło” Ulice świeciły pustkami. Tu i ówdzie pojawiał się jakiś cywil, przemykał chyłkiem koło budynku, najwyżej dwóch i niknął w trzecim. Drogi nielicznych mieszkańców, jacy nie ewakuowali się w głąb kraju, znacznie się skurczyły. Ich potrzeby również W większości okien wystawowych sklepów zwisały od lat me podnoszone żaluzje, wejścia hoteli straszyły przybitymi na krzyż deskami. Stabsfeldwebel Himmel miał na jeden z nich apetyt. Przed poprzednią wojną był gońcem w hotelu „Hessischer Hof” we Frankfurcie nad Menem. Po trzydziestu latach jedzenia wojskowego chleba odezwała się w nim hotelarska żyłka. Goście z całego świata, fraki, liberie — to było marzenie jego życia. Jako zasiedziały „Belg” zdecydował się na przejęcie po wojnie „Belle Vue”. Hotel spełniał jego wymogi. Zmieniłby tylko nazwę na „Seeblick” — nazwa krótka, niemiecka. Tak więc był Himmel, nie ma go, ale inni pozostali. Niektórzy zjawią się tu. Ciekawe — zastanawiał się Hradec — dokąd się udadzą. Heinemann zaczynał swoją kolędę od „Maison de Madame Pompadour”; lubił pogrzebać w belach materiałów, w kolorowej bieliźnie damskiej, w dobrej gatunkowo konfekcji męskiej. Od czasu do czasu kupował coś, ale dla kogo, nikt tego nie wywąchał. Paczkę przyklepywał zwykle butelką koniaku, papierosami, kawą braną u Marcela czasem na kredyt. Niekiedy kupował u Solange szminkę, puder, tusz do rzęs — tandetę kupował, co on mógł za swoje parę franków żołdu. Solange podtykała mu za psi grosz coś lepszego, niby z przeceny. Lubi go. Pogada z nim zawsze, połasi się jak do silnego bernardyna, który nie ma nerwu na warknięcie na otaczające go kundle. Lubiła także Gerry Wolffa, pryszczatego Doeringa, nawet tego złodzieja intendenta — nierówna jest w swoim stosunku do Niemców, tak samo zresztą jak Marce czy wielu innych z La Coquette. Trochę piernikowatego w kolorach i bajkowego w architekturze, ale pięknego. Tak czy inaczej Hradec nie wątpił, że gdzieś w tym trójkącie — „Maison de Madame Pompadour”, sklep Marcela i perfumeria Solange — rozegra się pełne napięcia przedstawienie. Cierpliwości — uspokajał się. To nade wszystko, bo przedstawienie już się zaczynało. Hradec zamienił się w bacznego obserwatora. Z głębi Driftweg pojawiło się trzech szeregowców Wehrłmachtu. Ubranych w nowe, dopasowane do figury drelichy; dwóch uzbrojonych w broń, boczną, jeden w pistolet automatyczny. Przystanęli przed oknem wystawowym bazaru Solange i po krótkiej naradzie weszli do środka. W tym samym czasie od strony kortu tenisowego nadjechał czarny mercedes. Wóz potoczył się majestatycznie do wylotu Staationsstraat i tam przystanął. Obok kierowcy siedział oberleutnant. Patrząc przed siebie znużonym wzrokiem, ocierał chusteczką czoło. W tym samym czasie przybyła kolejka z Ostendy. Z wagonu wysiadł tylko jeden pasażer. Był nim kolega von Koehlera z frontu wschodniego, obersturmluhrer Waffen SS Hitzinger. Jak każdy wysiadający z kolejki, oficer zawadził wzrokiem o okazały. „Maison”, o „Chez Madeleine” Marcela — jedyny w miasteczku czyn- ny sklep z artykułami delikatesowymi i ruszył w kierunku bazaru Solange. Oberleutmant w mercedesie zerknął na zegarek. Naciągnął daszek czapki na czoło i spacerowym krokiem podążył za nim. „Fatalne koło zamknęło się — pomyślał Hradec. — Piękna Solange, niech Bóg ma cię w swojej opiece”. Zacisnął palce na ramieniu przyjaciela zapatrzonego tępo w bazar. — Rozkaz wykonany, Jul. Wracamy. Zbieraj się, szybciej! — popędzał go. — Nic tu po nas! Pół godziny później wysiadł z kolejki Maks Witalewski. Uzbrojony w nietypowy dla łącznościowca pistolet automatyczny i granaty ręczne wciśnięte za pas. Wyglądał, jak gdyby wybierał się na podbój świata. Z widocznym napięciem na twarzy wprost z przystanku skierował się do bazaru. Nikogo wewnątrz nie zastał. O tej porze dnia sklep był zwykle pusty. Solange pojawiała się zza kotary dopiero na sygnał dzwonka nad drzwiami wejściowymi. Maks Witalewski odczekał chwilę. — Solange! — zawołał swoim tubalnym głosem. Odpowiedziała mu cisza. W bazarze nigdy nie było gwarno. Solange tworzyła taką atmosferę, że klienci mówili półszeptem. Witalewski nasłuchiwał chwilę. Nie słysząc żadnego głosu, rozchylił kotarę i zajrzał do środka. Przyległy pokój był też pusty. Witalewski przerzucił schmeissera do ręki. Wyruszał zwykle w teren z bronią boczną, była wygodniejsza w pracy. Ale dzisiaj Liebich zabrał jego rewolwer do rusznikarza i gdzieś się zawieruszył, wziął więc bez pytania pistolet automatyczny swego oberleutnanta. Przyjrzał się uważnie pustemu pokojowi. Fotele wokół stolika stały tak, jak gdyby je ktoś dopiero co opuścił, a dbała o porządek Solange nie miała czasu na ustawienie ich po swojemu. Duża popielniczka kryształowa wypełniona była po brzegi świeżymi niedopałkami. Przybrudzonymi pomadką do ust i czystymi — po oficerskich „Nilach”. Na dywanie perliły się kryształki piasku. Piasek na zawsze czystym dywanie Solange?... — Solange! — zawołał. Z sąsiedniego pokoju doszedł tłumiony jęk. Z palcem na spuście Witalewski podszedł ostrożnie do drzwi i gwałtownie je pchnął. Nie zdołał ustalić porządku wydarzeń ostatnich sekund swego życia. Wydało mu się, że najpierw usłyszał przeraźliwe: „STRZELAJ, MAKS STRZELAJ!”, a dopiero potem ujrzał pod ścianą Solange przytrzymywaną za ręce przez czarnowłosego obersturmführera SS i oberleutnanta Ratzeburga, i że nie on, a jakiś żołnierz przyczajony za drzwiami, zaczął kanonadę. Wydało mu się również, że wraz z krzykiem Solange coś rozpalonego uderzyło go w brzuch i że jego strzał skosił tego przyczajonego, a kiedy Solange zalała się krwią, zasypał ogniem wszystkich stojących pod ścianą... A może kolejność wydarzeń była inna. Może to obersturmführer strzelił pierwszy, on odpowiedział pojedynczym strzałem, kiedy zaś Solange złamała się wpół — rozsiekł szeregowców i Ratzeburga. A może rozegrało się to całkiem inaczej. Zresztą porządek tego był nieważny. Nie miał wątpliwości co do esesmana — ten upadł od razu na posadzkę; do oberleutnanta Ratzeburga, który z dziurą między oczami zwalił się na leżącego martwo już przed strzelaniną Marta Everaetra. A może to było jeszcze inaczej. Ale jak naprawdę było, tego nie zdołał już ustalić, gdyż wszystko mu się nagle zamazało w oczach i rozpłynęło w obezwładniającej mgle... W tym samym czasie hauptmann Schwergut nie pisał już swego traktatu o przyczynkach do katastrofy Trzeciej Rzeszy Niemieckiej; hauptmann Schwergut myślał: .....Na rynku panował zgiełk. Tłum nawoływał Szczurołapa do gry, do nowych popisów, jakże męczących w tym upalnym dniu; już miałem zamiar wycofać się z ciżby bocznymi uliczkami do dworca i odjechać, gdy naraz — tak, chyba zrządzeniem boskim, znalazłem się w winiarni. Chwilę po mnie przyszłaś tam ty. Z wypiekani zmęczenia na twarzy, z rozpuszczonymi puklami włosów wyglądałaś jak boginka zesłana z Olimpu na Ziemię, niebiańsko piękna i dziewicza w swojej niewiedzy o pożerających cię oczyma brzuchatych satyrach. Ifigenia! — pomyślałem, lecz już w mgnienie oka później, zaprotestowałem: Dlaczego Ifigenia? Już u progu życia złożona w ofierze za pomyślność wyruszających na bój, imię splątane z przelewem krwi. Widziałem cię zaledwie chwilę, a już czułem moją. Jeśli Ifigenię, to ja musiałbym być Orestesem. Nie! — buntowałem się przeciwko imieniu, które w moich myślach przylgnęło do ciebie i nie chciało ustąpić. To pokrewieństwo czyniło moją miłość kazirodczą, a ja chciałem być dla ciebie mężczyzną. Błagałem Boga, aby w swej dobroci skierował twoje oczy na mnie. W pragnieniu swym stawałem się chyba niepoczytalny Ty, już doskonałość, urodą swoją upoważniona do sięgania po najlepsze, co życie kobiecie dać mogło, i — dwudziestodwuletni żółtodziób w sztruksowym żakiecie z pocerowanymi rękawami, w juchtowych trzewikach, z dyplomem ukończenia studiów w kieszeni. Bogini i parias. Syciłem się z mego kąta twoim pięknem jak król Aswerus Teresą, pożądałem cię jak Holofernes Judytę, gotów jak on zapłacić głową za dotyk twego ciała, wyobraźnia moja po raz pierwszy wyrwała się spod ascetycznej kontroli. Patrząc na ciebie, na twoją szyję wyrastającą i dumnie, i niewinnie zaborczo z łagodnych skrzydeł-ramion, na kibić, dziewczęcą jeszcze, szczupłą, o linii ciepło zaokrąglonej w biodrach i — gdy odwróciłaś się do mnie bokiem — wyburzonej z przodu dojrzałymi gronami piersi, ogarniało mnie nieznane opętanie. Jak zazdrościłem stołowi, na którym opierałaś swoje łokcie, posadzce dotykanej twoimi stopami, dębowemu zydlowi pieszczącemu twoje pośladki. Wchłaniając w siebie ich kształt odkrywałem tajemnicę słodyczy ukrytej w biodrach kobiety, czułem budzenie się we mnie nie znanego rozpasania; tylko ja wiedziałem, ile bym dał za zamienienie się z tym zydlem rolami. Spod stołu oddawałaś na pastwę mej żarłoczności swe nogi. Gdyby życie moje zawisło od odpowiedzi na pytanie: jakie one są? jak je trzymasz? w co są odziane? — postradałbym je, bo w mroku oczarowania nie widziałem nóg, a drogę wiodącą w nieogarniętą zmysłami rozkosz. Ująć cię w ramiona i stopić się z tobą w jedną całość. Objąć czule, jak najczulej, czulej od najczulej, zamknąć oczy i — niech świat trwa w tym stanie po wieczność. Oszalałem. Gdzie się podziały wpajane we mnie dobro, czystość, wiara w Boga Ojca Wszechmogącego, czytającego moje myśli w ich bezbrzeżnej nagości? Zmiłuj się nade mną, Panie, jam zgrzeszył. Ukarz mnie, Panie, ukarz najsrożej, jeśli uznasz, że mogłem inaczej. I oto miast kary stał się cud. Niepojęty. Siedziałem w ciemnawej niszy z grubo ciosanego kamienia przypominającej średniowieczne kazamaty, wchodząc nie mogłaś mnie zauważyć, gdy naraz, jak nakierowana niewidzialną ręką odwróciłaś się i spojrzałaś na mnie. Boże Wielki, modliłem się żarliwie, jeżeli mi ją dasz, ślubuję ci kochać ją bez granic, nigdy jej nie opuścić, kochać — bełkotałem na przemian, gdy wtem uprzytomniłem sobie straszną rzecz: będę cię miłować, kochać ubóstwiać... w mieszkaniu na poddaszu szkoły ze wspólną ubikacją i pralnią, o chlebie z margaryną! To nie Robespierre wstrząsnął posadami świata. Świat wysadziła z posad miłość. Młodość i głód posiadania. Absolwent Wydziału Historii roku tysiąc dziewięćset czternastego Johan Wolfgang Amadeusz Schwergut, wzór niemieckich cnót: posłuszeństwa, rzetelności, pokory, pracowitości przestał z tą chwilą istnieć. Narodził się Robespierre i Danton w jednym ciele. Aby rozwalać mury i zadziwić ciebie. Miłość, zrozumiałem, potrzebuje warunków. Warunków i oprawy. Zdobędę je, Klaro, przysięgałem przed ołtarzem, przerosnę innych, abyś idąc u mego boku czuła się dumna ze swego mężczyzny. Widzę twoje oczy, Klaro. Spoglądasz na mnie, uśmiechasz się i nic nie mówisz. Jest w nich błękit porannego nieba — dostrzegam go wyraźnie, jest brylantowa czystość źródlanej wody — czuję ją, rozlewa się ożywczo w moim ciele, jest bezkres nieskończoności urzekający swoją nieograniczonością, ale bezkres, nie dający oparcia moim stopom. Oddaję ci serce moje, duszę, wszystkie myśli, całego siebie; powtarzam: daję ci siebie w wieczne władanie, nic więcej dać nie mogę, a ty spoglądasz na mnie, uśmiechasz się i nic nie mówisz. Patrzę na twoje wargi pulsujące krwią, na nos nad nimi wypieszczony anielskimi muśnięciami, na doskonały, jedyny w świecie owal twarzy, na wieniec złotoherbacianych róż oplatający twoje skronie i powtarzam: Przysięgam kochać cię, kochać do ostatniego tchnienia, ślubuję ci... Brak mi słów. Opisuję ci moje ukochanie ciebie, gotowość poniesienia największej ofiary, a ty spoglądasz na mnie, uśmiechasz się i nic nie mówisz. Powiedz, co mam robić, abyś przemówiła? Odezwij się. ...To nie jest bajka, mój chłopcze, to prawda, całe miasto szukało Szczurołapa i go nie znalazło. Ani Szczurołapa, ani dzieci, choć tyle ich było. A dlaczego nie znaleźli, dlaczego? A widzisz! Nie znaleźli, bo Szczurołap posiadł moc nadprzyrodzoną. Jak do niej doszedł? Ba, kto by nie chciał tego wiedzieć. Ale tobie zdradzę tajemnicę pod warunkiem, że się nie wydasz z nią tatusiowi. Nie, takie przyrzeczenie jest do niczego, musisz inaczej. Przeżegnać się musisz trzy razy i za każdym razem splunąć za siebie, tak musisz. Tylko pamiętaj: ani słowa tatusiowi, bo poszedłbyś do piekła. A więc jest w czarnym kocie taka kość — nie w każdym, dużo kotów potrzeba, aby ją znaleźć — która daje człowiekowi niewidzialność, zwyczajną niewidzialność; jesteś, a nikt cię nie widzi, taką. Żeby ją posiąść, kota należy udusić — broń boże inaczej; ginąc, kot nie może wydać z siebie ani kropli krwi — udusić własnymi rękami i gotować w wodzie z Wezery tak długo, aż nie zostanie z niego nic więcej niż kostki. A potem sprawa prosta: stojąc przed lustrem wziętym z komnaty niewiasty, bierzesz po kosteczce w zęby i patrzysz... Gdy siebie naraz nie zobaczysz, znalazłeś! Kość ta daje człowiekowi moc nad moce, ten, co ją posiądzie, może robić co mu się żywnie spodoba. Może wchodzić do każdego mieszkania, stanąć sobie w kącie i podglądać ludzi; może narobić szkody jak Szczurołap, może iść do sklepu z cukierkami i najeść się do syta za darmo, wszystko może, bo sam będzie niewidzialny... Dziadku, a kijem, nie można go kijem? Kot może się bronie i mnie podrapać... Kijem nie można, mógłby puścić krew, trzeba koniecznie rękami. Co to, wnuczku, czyżby obleciał cię strach? Daj mi kota, Klaro. Czarnego, Weź garniec wody z Wezery, lustro z twojej sypialni i daj. Błagam, nie odmawiaj mi. I przysięgnij, że mnie im nie wydasz. Nie, nie tak, inaczej: przeżegnaj się trzy razy i za każdym razem spluń za siebie. I nie uśmiechaj się tak wyrozumiale, czyżbyś nie miała dla mnie innego uczucia? Przecież nie boję się widoku krwi, wiesz o tym dobrze. Potrzebuję niewidzialności. Abym mógł się stąd wymknąć, i czasu, dopóki ten obłęd nie przeminie, a wtedy zobaczysz, jak spisał się twój Johann Wolfgang Amadeusz... Nie śmiej się z moich imion, są one tak samo dobre jak wszystkie inne. Dano mi je z życzliwości rodzicielskiej jako zadatek i na Johanna Wolfgatnga, i na Wolfganga Amadeusza. Gdyby wraz z nimi dano mi trochę talentu pierwszego, pisałbym hymny pochwalne na twoją cześć; gdyby palce moje umiały wyczarować składne dźwięki, ludzie, zasypiając wieczorem i budząc się rano mieliby na wargach twoje imię. Ale daru tego już nie posiądę. Jest piękny dzień, na pewno słoneczny — czuję to w powietrzu — a mnie jest zimno; żałośnie wyglądam, wiem, ty zaś patrzysz na mnie ze swego miejsca i uśmiechasz się, jak gdybyś czytała w moich myślach. Świadomość tego jest dla mnie straszna, nigdy właściwie się spod jej działania nie wyzwoliłem. Jestem dla ciebie otwartą książką. Byłem nią zawsze, nawet w naszych rzadkich chwilach porozumienia. Okropne uczucie. Staję przed tobą, ukochana, w całej swej męskiej okazałości. Tulę cię do siebie, obcałowuję świadom twojej gotowości oddania wszystkiego za moją miłość, i u progu spełnienia spostrzegam w twoich oczach uśmiech matczynego wyrozumienia... Albo inaczej: Jestem panem życia i śmierci tysiąca ludzi. Wszystkie kompanie batalionu, miasto całe drżą przede mną — taki ważny jestem poza domem, a tobie wy- starcza jedno spojrzenie, abym czuł się jak dziecko w zabawie w chowanego, które znajduje dobrą kryjówkę, i gdy wciska się w nią szczęśliwe z pomysłu, wyczuwa za plecami swoją matkę... I tak we wszystkim. Gdzie bym nie postawił kroku, ty już tam byłaś albo jesteś. Czego bym nie dokonał, tobie jest to znane. Przemyślam wieczorem dzień i nie znajduję nic, czym mógłbym ci zaimponować. Rozmyślam rano nad dniem przed sobą i wiem z góry, że wszystko co zrobię, będzie zwyczajne. — Okazałem się szarym człowiekiem. Pracowitym, obowiązkowym... — nie krzycz na mnie, nie byłem nadgorliwcem! — posłuszny władzy byłem, w takim duchu mnie wychowano. Wy, kobiety, nie macie zrozumienia dla tych spraw., Całe życie obraca się wokół rzeczy małych, na pewno niezbędnych, lecz w swej istocie pyłków wobec wydarzeń świata was otaczającego, co innego świat mężczyzny. Tam wieją mroźne wiatry. Do was dochodzi ich pomruk, słyszycie go, ale i nic więcej. Dlatego proszę, przestań mnie oskarżać. Nie jestem tępym dostawcą ludzkiego mięsa! Nie jestem bezmyślnym wykonawcą rozkazów! Nie jestem mordercą twoich synów! — sprawy tak się po prostu potoczyły. Po prostu. Mówiąc obrazowo przywrócono do życia Molocha. Obliczono, że siłą nie” ma on sobie równych, że zdruzgocę wrogów, wyniesie nas na szczyt świata, a tymczasem krach: nie dość że obliczenia mocy okazały się zawodne, to jeszcze potwór, miast kroczyć przed siebie, wykonał zwrot i zaczął pożerać swoje własne dzieci; coś w rodzaju tego bożka z Kanaanu, ro- zumiesz? Nie rozumiesz, bo spoglądasz na mnie i milczysz. Widzę to w twoich oczach, Klaro. Są inne, niż były. Nie ma w nich błękitu porannego nieba, nie ma przejrzystości źródlanej wody, nawet matczynego wyrozumienia nie ma. Widzę twoje wargi, twój nos nad nimi wypieszczony muśnięciami anielskich skrzydeł, twój doskonały, jedyny w świecie owal twarzy, widzę wieniec złotoherbacianych róż okalający twoje skronie, widzę ciebie całą, ale jak odmienioną. Wargi twoje nie pulsują krwią, nie podwijają się w kącikach jak zawsze, kiedy nie zastygały w bezruchu; oczy twoje, twoje gorejące w pogodę słońca i nieprzeniknione agaty, gdy niebacznie zasmucałem twoje serce, mogłyby wciąż być twoimi oczami, gdyby nie ten... o Boże, szron! Klaro, oczy twoje zlodowaciały! To samo twarz, złotoherbaciane włosy, ręce, ty cała... Błagam, jeszcze nie pora! Te uderzenia zza ściany to nie dzwony kościelne; te odgłosy, co tu dochodzą, to me rżenie czarnych koni; jeszcze mamy czas, dużo do powiedzenia sobie mamy, tylko spójrz na mnie i posłuchaj. Jeszcze tylko ten raz. To straszne, co się stało, straszniejsze być nie mogło, drogo kazał mi Bóg zapłacić za prawo uczciwego spojrzenia ci w oczy. Biję się w pierś: byłem tchórzem, Klaro. Całe moje życie byłem. Byłem zadufaniem w swoje znaczenie, byłem pychą, pogardą dla innych; nie ja jeden wśród braci moich, choć świadomość tego nie jest rozgrzeszeniem. Ale odzyskałem godność człowieczą. Boże w Niebiesiech, odzyskałem. Posłuchaj mnie, Klaro! Jestem zadowolony z takiego czytelnika jak pan, panie pułkowniku Służby Bezpieczeństwa. To ja, hauptmann Schwergut, napisałem te słowa, przyznaję się z dumą do ich autorstwa. Pisałem je w pełni władz umysłowych, w głębokim przekonaniu o ich słuszności, w poczuciu cząstki winy ogólnej, jaka obarcza każdego, kto aktywnie lub świadomą bezczynnością przyczynił się do przejęcia władzy w Niemczech przez tego... — może pan mnie bić. Niech pan uderzy jeszcze raz, proszę się nie krygować, jak długo mam język w gębie, nie przestanę nazywać go typem spod ciemnej gwiazdy, a jego biblię — chorobliwie drobiazgowo sprecyzowanym programem zbrodni, realizowanym z nieznaną w dziejach pedanterią. Już to dowodzi zatrzymania się rozwoju intelektualnego tego typa na etapie politycznego raczkowania. Zapatrywania człowieka winny ewoluować wraz z otaczającym go światem — taka jest prawidłowość. Przykrawanie żywej substancji świata do wizji z lat młodości zrodzonej w nastroju osobistej klęski, uparte obstawanie przy tym w nowych warunkach dowodzi braku wyobraźni. Jest to cecha umysłowości ludzi psychopatycznie obciążonych, niezdolnych do obiektywnej oceny rzeczywistości i swojego w niej miejsca. Władza skłania do zepsucia, władza absolutna absolutnie psuje — napisałem za lordem Actonem. Nie wiedział on jednak odkrywając tę prawdę, ani ja, głupiec, jaką potworność może zrodzić absolutna władza i absolutne posłuszeństwo. My, Niemcy, lubimy eksperymentować. Do jednej probówki włożyliśmy świadomie najlepsze cechy naszego charakteru, naszą bitność, i szatana, rezultatem mogła być tylko taka eksplozja zła. Oby nigdy w przyszłości nigdzie, w żadnym silnym narodzie nie oddano władzy bez ograniczeń i warunków w ręce jednego człowieka, który sam dla siebie byłby źródłem prawa, nie mając obowiązku zdawania sprawy ze swych czynów przed narodem. Oby nigdy w przyszłości nie dano wiary, że narody silne powołane są do panowania nad słabszymi. Oby nigdy w przyszłości nie zgodzono się z tezą, że sprawiedliwość może być przedmiotem sporu, a rozpoznawalna jest tylko siła. Rozumiem dyktaturę okresu przejściowego ustanowioną dla umocnienia władzy centralnej w stanie zagrożenia z zewnątrz bytu narodu. Ale koncepcja prawa do życia tylko jednego narodu i prawa do władzy zarezerwowanej dla wąskiej jego kasty wychowanej w inkubatorach średniowiecznych zasad zakonu krzyżackiego nie mogła zrodzić się w zdrowej głowie, naród zaś, który ją zaakceptował, musi być dotknięty palcem Bożym. Stworzono świat koszmarnego absurdu, gdzie wypracowane w ciągu tysiącleci reguły społeczne są amoralnością, a zło najwyższą cnotą. Jeżeli twórca tego świata nie jest nikczemnikiem — a tego nie ukrywał — to co powiedzieć o narodzie, który los swój i innych narodów oddał w jego ręce? ...Pokolenie moje, potwornie doświadczone w poprzedniej wojnie, świadome, że kierownictwo państwa składa się z dyletantów, poza nielicznymi wyjątkami pospolitych mętów społecznych oddało się temu szarlatanowi z niepojętym fanatyzmem, nie zdobywając się na żaden zorganizowany opór — przypadek bez precedensu w historii liczących się narodów europejskich, niemożliwy do wytłumaczenia w kategoriach racjonalnych. Sformułowaniem tym, powiedział pan, panie pułkowniku Służby Bezpieczeństwa, oskarżyłem naród niemiecki o czyny zbrodnicze. Czy mam czelność domagać się pociągnięcia narodu do odpowiedzialności? Narzuca mi pan ciężkie zadanie. Rozumiem, wywodzi się ono z zajętej przeze mnie postawy, nie powinno więc nastręczać mi trudności. A jednak zdaje się przechodzić moje siły. Chytry z parna typ, panie pułkowniku Służby Bezpieczeństwa. Ubrał się pan w togę Piłata ponckiego i powiada: Oto przed tobą matka twoja. Jeśli uznasz ją winną, my wykonamy wyrok. Gdybym składał się tylko z ciała, kości i niczego więcej, przymknąłbym oczy i jak Temida — uderzył mieczem. Ale w piersi mojej bije serce. Sprzężone z nią na życie i śmierć, uczucie to jest panu zapewne obce. Przeczytał pan mój akt skargi i domaga się orzeczenia winy i odpowiedzialności. Powiedziałem a, muszę teraz powiedzieć b, ciężkie to zadanie. A więc sprawa odpowiedzialności. Kwestię tę muszę wpierw wyraźnie ukierunkować, bez pozostawienia luki na błędną interpretację, muszę naświetlić ją maksymalnie obiektywnie. Rola oskarżyciela zabrania mi tego, muszę w tym miejscu przywdziać togę obrońcy. A więc sprawa odpowiedzialności. Odpowiedzialności narodu i jego bogów czy tylko bogów? Czy bogowie mogą w ogóle być pociągani do odpowiedzialności? Bogowie są istotami nadziemskimi. Czy odpowiada się przed kimś, dla kogo jest się bogiem? Pytania, pytania, pytania. Ale zbrodnia została dokonana, na kogo więc ma spaść kara? Rozważając sprawę z punktu widzenia prawa, jest ona przegrana, wyjściem może okazać się przeniesienie jej z płaszczyzny moralności w płaszczyznę filozofii — w tej dyscyplinie byliśmy zawsze mocni. Katastrofa, jak nas spotyka, jest karą za odejście od moralności. Płacimy za to hekatombami krwi. Niczemu nie stawia- liśmy tak wielkich ołtarzy jak niemieckiemu posłannictwu — intencja ze wszech miar szlachetna, tylko źle pojęta, może więc cena, jaką płacimy, byłaby wystarczającą karą? Bóg nie ma przecież prawa sprowadzać zagłady na naród, skoro ofiarą padli również niewinni. Nie ma zbiorowej odpowiedzialności. Ja odpowiadam za swoje grzechy, ty odpowiadasz za swoje. Czy więc naród, choć dał się zwieść i poczynił grzech nad grzechy, może odpowiadać za zbrodnie nielicznych? Bóg widział zaczątki grzechu, w swej mądrości nieskończonej zna jego finał, ale czynienia grzechu nie przerywa. Czy wobec tego Bóg jest współwinien grzechu? Niech odpowiedzą na to skrzywdzeni. Jeżeli w swej srogości sięgną po miecz, na nich i na ich syny spadnie również krew niewinnych. Wpadłem w uliczkę bez wyjścia. Słońce pewnie już przechyliło się ku zachodowi, ja, uwolniony od trosk o jutro, dokonuję obrachunku z przeszłością. Pozostało mi trochę czasu, mogę sięgnąć w głąb pamięci. Czuję się jak gladiator na arenie. Moi przeciwnicy leżą pokotem, do pokonania pozostał mi tylko jeden, a ja jestem już wyczerpany. Napięcie we mnie staje się nie do zniesienia. Gdybym miał miecz, pchnąłbym go w swoją pierś. Nieraz, zupełnie bez związku, nachodziły mnie myśli o ludziach żegnających się ze światem. Co oni odczuwają? — zastanawiałem się. Jest to bólem, męką, stanem bezładnej paniki? A może szczęściem? Szybko wyciszałem te myśli. Czymkolwiek to jest, musi być straszne. Szczur, zwykły szczur, który bezczelnie poczynia sobie z moją krwią na posadzce, na mój najmniejszy ruch daje nura w muszlę i długo siedzi w niej, zanim znowu wytknie pysk. Ten wstrętny gryzoń nie ma świadomości bytu, ma tylko instynkt samozachowawczy. A człowiek? Wiosna za murem, rozbrzmiewa głosami młodego życia — czuję to przez skórę po leniwym spokoju, jaki o tej porze roku i o tej porze dnia przenika wszystko co żywe i przygotowuje na nadchodzącą ciemność. Chciałbym zamknąć oczy i iść przed siebie z piersią pełną świeżego poranka. Iść w świadomości początku dnia, który nie ma kresu, aż wstyd się do tego przyznawać. Często pytałem siebie, czym jest szczęście. Od Platona do Schopenhauena dowodzono, że szczęście jest niczym innym jak tylko ustaniem nieszczęścia, co by oznaczało, że każdy stan inny niż cierpienie jest szczęściem. Jeżeli filozofia się nie myli, czeka mnie szczęście. Ale cierpienie nie jest równe cierpieniu, Bóg dowiódł tego na Hiobie, szczęście też nie może być równe szczęściu. Jeśli tak, to dziękuję ci, Panie, za cierpienie mi zadane. Niezgłębiona jest potęga filozofii. Śmierć ma swój głęboki sens — mówi ona. Jest przedłużeniem życia w nowej postaci. A więc nie umrę. Zmienię tylko królestwo moje na królestwo Twoje. Na powitanie mnie wynijdą zastępy aniołów. Drogę moją uścielą płatkami róż, abym idąc nie poranił sobie stóp, ciało moje namaszczą mirrą, nakropią wonnościami, i zasiądę u boku Pana. Na wieczność. Hosanna! Wiecznie będę stąpać po płatkach róż. W nieskończoność słuchać będę pienia aniołów i dźwięków harf. Namaszczony mirrą, wonnymi olejkami wiecznie będę wychwalać Twoją sławę, Panie, i już nigdy nie zaznam nieszczęścia. Kota, Klaro, prędko! Weźmij garniec wody z Wezery, drewna, drzazgę, zapałki — nie zapomnij o lustrze z twojej komnaty — i daj. Spiesz się, błagam. Nie chcę szczęścia doskonałego. Nie chcę, słyszysz? Nie słyszysz. Widzę to po twoich martwych oczach, po kościstych dłoniach złożonych na piersi jak do przyjęcia hostii świętej, po trupiej twarzy. Okropnie się zmieniłaś, a jednak poznaję cię, choć już oddaną wiekuistości. Tak długo czekałaś na mnie, a ja ciągle o sobie. Już wkrótce się połączymy Klaro. Jeszcze tylko pomodlę się za... — Johann! Nie zwracaj na nich uwagi. Jeśli możesz, pomódlmy się razem. Za ciebie, za mnie, lecz wpierw za ojczyznę naszą tak straszliwie umęczoną przez swoje dzieci. Powtarzaj za mną, Klaro: Wierzę w miłosierdzie Boże. Wierzę w zwycięstwo Dobra nad Złem. A teraz zaśpiewajmy, Klaro: Święty Boże — głośniej, nie bój się ich! — Święty Mocny, Święty a Nieśmiertelny, zmiłuj się nad...” — Johann!!! W wejściu do celi stało dwóch strażników więziennych. Pierwszy z nich, z rękawami bluzy podwiniętymi do łokci, ściskał w ręku pas skórzany. W oczach Schwerguta malował się paniczny strach. Podciągnął pod siebie ropiejące stopy, wcisnął się w mokry kąt celi. I co teraz? Co ci dwaj z nim zrobią? — pytał wzrokiem osaczonego zwierzęcia. Będą go tym pasem bić? Bili pejczem, pałkami, drutem kolczastym; darli skórę zadziorami, przypalali, a teraz mieliby tylko pasem? Może jednak nie, uśmiechają się, może nie przyszli bić? Ale po co przyszli? Jak przebiega akcja wyrywania języka, języka, który śmiał kalać imię wodza narodu niemieckiego, Schwergut pamięta: kazali otworzyć usta i pokazać język, a gdy wytknął — cap kleszczami i ciągnęli. Język ludzki nie taka prosta sprawa. W średniowieczu musieli robić to inaczej, bo z jego jeżykiem nie od razu sobie poradzili. Jak przebiega operacja wyłamywania zębów, zębów, które w napadzie szału wżarły się w kark SD-mana? Zwyczajnie przebiega. Wciska się między szczęki trzonek od młotka jak koniowi uzdę i — kombinerkami; łamanie palców przy tym jest zabawą. Co jeszcze mogą z nim zrobić? Schwergut charczał jak dobijany zwierz, gdy pas przywiązywali do kraty okna, podnosili go bezbronnego w górę i z pętlą zaciśniętą na szyi oddali swemu ciężarowi. SD-mani przyglądali się drgającemu ciału. — Cholernie uparte życie miał ten pisarczyk — mówił ten z podwiniętymi rękawami. — Jak kot. — Splunął w wykrzywioną twarz wisielca. Jego kompan szperał w pamięci. — Mam! — stuknął się w czoło. — Wiesz, kogo on mi przypomina? Upiora. Jakim w pętackich latach babcia mnie straszyła. I takie coś miało tyle odwagi... SPIS TREŚCI CZĘŚĆ I Patrik Moore an Co Rodzinny dom Kathleen Nowa runda Battery Camp La Coquette Poormond Odnalezienie Wielcy Faceci CZĘŚĆ II Rozterka Węzeł Po drugiej stronie Kanału „Cyklop” Pułkownik Samuel T. Rayburn Interludium ISBN 83-7003-088-2 Wydanie II Rzut I 20 000 100 egz oprawa kartonowa I 10 000 150 egz oprawa twarda Rzut II 70 900 100 egz oprawa kartonowa Ark wd 319 Ark diuk 34 0 Papier kl III offset 71 g Oddano do składania w lipcu 1987 Podpisano do diuku w październiku 1987 r Druk ukończono w grudniu 1987 Prasowe Zakłady Graficzne RSW w Bydgoszczy Zam nr 4101/87. N-62 Rudyard Kdpling: Księga dżungli, przekł.: J. Czekalski. Rudyard Kipling: Księga dżungli, przekł.: J. Czekalski. To jest gorąca Hana Ze stanu Alabama, Najsłodsza z wszystkich dup. Wczoraj całą noc dawała I przedwczoraj podstawiała, Bo Hana... (taka jest!) Jestem amerykańskim lotnikiem! Poddaję się: Proszę nie...