2255
Szczegóły |
Tytuł |
2255 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2255 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2255 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2255 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Micha� Rusinek
Kr�lestwo pychy
Powie�� historyczna
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1996
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zak�adu
Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku
Niewidomych,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Przedruk z wydawnictwa:
Pa�stwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1972
Pisa�a J. Andrzejewska
Korekty dokonali
St. Makowski
i I. Stankiewicz
`ty
Cz�� pierwsza
Rozdzia� I
Karczma szumia�a gwarem, cho�
ludzi nie by�o tu wiele. Sze�ciu
szlachty obsiad�o spory st�
podle szynkwasu i oni to
wype�niali gospod� coraz
huczniejsz� wrzaw�. W czuby im
�atwo sz�o, jak to bywa, gdy si�
przed po�udniem zasi�dzie do
g�siora.
Rej wodzi� ubrany z waszecia
szlachetka, wp� �ysy, o
�wiec�cej przekrwionej czaszce i
rybich oczach. Bi� w tej chwili
pi�ci� w zalany st� i krzycza�
w stron� szynkwasu:
- Dawaj�e, kundlu, nowy dzban,
a nie czekaj, a� ci� zawo�aj�.
Nie widzisz, �e pusto w kubkach?
- W te p�dy, wielmo�ny panie -
karczmarz �ama� si� wp� i bieg�
co tchu ku sto�owi.
Szlachetce gorza�o w czubie i
nachodzi�y go teraz
wielkopa�skie maniery. Przytkn��
nos do szyi glinianego dzbana,
przyniesionego przez karczmarza,
i fukn��:
- C� ty mi dajesz, �ydzie?
Szlacht� traktujesz jak �yk�w
lubelskich, dusigrosz�w?! -
chlupn�� z dzbana pod nos
arendarzowi.
- Wasza mi�o��, to samo, co
przedtem waszmo�ciowie pili.
- Szczyny francuskie,
psiawiaro. Przy�u�eccy takiego
nie pijaj�. Ma�mazyi nie masz?
- Ja nie mam? Dla tak
znamienitej szlachty wszystko
si� u mnie znajdzie. Jest
ry�skie, waszmo�ciowie, mam
madery, kanary, petercyment.
Ma�mazyi da�? Lec�, lec�, moje
dostojno�cie.
Przy�u�ecki popatrzy� z dum�
na swoich kompanion�w. Nie
bardzo wygl�da� na posesjonata,
bo �upanik mia� wyglansowany na
�okciach, a pas na brzuchu
przetarty, ale przecie sadzi�
si� przy wsp�towarzyszach nie
lepiej od niego odzianych.
Hojno�� Przy�u�eckiego wzmog�a
si� i z tej przyczyny, �e
dopiero co usiad�o przy
przeciwnym stole dw�ch m�odych
podr�nych, bardziej z pa�ska
ubranych. Zw�aszcza jeden z nich
w cholewach, jak si� patrzy, z
pasem przedniej jako�ci, u
kt�rego wisia� do�� bogato
ozdobiony rapier, wprost urzek�
pana Przy�u�eckiego.
- Chod�cie� ku nam, mili
waszmo�ciowie, w kompanii
weselej.
M�odszy szlachcic w ceglastym
kontusiku ju� si� z krzes�a
podnosi�, ale �w w
dostojniejszym stroju uj�� go
nieznacznie za rami�.
- W podr�y jeste�my,
waszmo�ciowie, i po�piech w
drog� p�dzi. Darujcie, panowie,
nam tylko �wawo przek�si� i
dalej na siod�a, by jak
najpr�dzej stan�� w Lublinie.
Przy�u�ecki wyd�� wargi z
wyra�n� uraz�, uni�s� dzban w
g�r� i powiedzia�:
- Skoro za nic macie szlacht�
lubelsk�, cho� ja tam,
mosterdzieje, z ruskiej ziemi, a
jeszcze gardzicie, panie �wi�ty,
ma�mazyj�, sied�cie� sobie sami.
Nie kwapim si� do kompanii, bro�
Panie Bo�e! - Ku swoim doda�: -
E tam, go�ow�sy!
Obaj m�odzi mieli wprawdzie
w�sy, ale oczywi�cie nie takie
jak u tamtych, si�gaj�ce wp�
ramienia. Nieskorzy do zwady
u�miechn�li si� wyrozumiale i
przywo�ali szynkarza.
- Co tam masz, by g��d szybko
nasyci�?
- Wszystko dla waszych
wielmo�no�ci. Mog� by� jajca z
patelni, szynka pieczona, i ryb�
jak�� mo�na by rzuci� migiem na
mas�o. Dla konkokcji mo�e by�
kubek wina czy gorza�ki.
- Daj�e troch� tej szynki i
nieco burgundzkiego, byle pr�dko
- zam�wi� starszy z podr�nych.
Niby to nie zwracaj�c odt�d
uwagi na podochoconych s�siad�w,
m�wi� z cicha do towarzysza:
- Nie jestem, m�j Piotrze,
w�dzikiszka i te� lubi�, gdy po
temu pora, wpu�ci� co� do
gard�a, ale powiem ci, �e jad�c
przez tyli kraj, gdziekolwiek
wst�pi�em do arendarza, wsz�dzie
na oczach to samo, pij� i pij�,
rzygaj� i zn�w ��opi�.
�w m�odszy, co mu Piotr by�o
na imi�, przytakn��:
- Jejmo�� pani mate�ka moja
zawsze to m�wi, �e �w d�ugi
pok�j, przez Boga nam zes�any,
zamroczy ca�� szlacht�.
Towarzysz jego u�miechn�� si�
pob�a�aj�co.
- Na s�owa jejmo�� matki si�
powo�ujesz, a nie na pana
Opackiego?
- M�j Marcinie, chocia�e� m�j
krewniak, niewiele znasz obojga,
wi�c nie wiesz. M�j rodziciel
zbyt cz�sto zagl�da do kufla, a
za� pani mate�ka stateczno�ci
wielkiej i rozwagi.
Tyle powiedzia�, nie chc�c
przy tym wspomina�, bo kt� by
si� tym chwali�, �e jejmo��
mate�ka, cho� dzisiaj wesp� z
ojcem Tr�jc� �wi�t� szanuje, to
m�odo�� sp�dzi�a w aria�skiej
rodzinie. Nie by�o za�
tajemnic�, �e w�r�d jednobo�an
nawet u niewiast znalaz�e�
�wiat�o�ci i pomy�lenia wi�cej
ni� w�r�d papie�nik�w.
- Pok�j, widzisz - zaczyna�
teraz Marcin - chwalebna rzecz,
gdy si� narodowi przydaje.
Tymczasem z nami tak jest, �e
wszystkie wrogi wko�o granic
jednego chc�, by�my obro�li w
t�uszcz i przesi�kn�li
propinacj�. Bo widzisz, od
piwska i gorza�ki rdza ze�re
rapiery i karabele.
- Nie daj tego, Bo�e! Ale na
szcz�cie m�dry nasz kr�l
jegomo�� nie da usn��
Rzeczypospolitej. On jeden stale
my�li o �o�nierzach i broni.
Przy drugim stole Przy�u�ecki
nie darowa� niedawnej wzgardy.
Jedno ucho tu, drugie tam
nadstawia�. Pos�yszawszy
ostatnie s�owa nie omieszka�
znowu si� wtr�ci�:
- Waszmo�ciowie, s�ysz�, o
wojnie? A po diab�a� tam wilka z
lasu wywo�ywa�. Niech�e sobie
wojaczka wok� nas, gdzie chce,
chodzi. B�g �askawy obdarzy�
pokojem nasz� ziemi�, wi�c
Opatrzno�ci nie dra�nijmy. Cho�
gdyby trzeba, panie dzieju, i ja
wiem, jak si� macha �elazem.
Ka�dy to wie z siedz�cych tu
pan�w braci.
- Racja, racja! - przytakn�li
opoje.
- Nam siedzie� jak �limakowi w
skorupie, rog�w nie wychyla�.
Nie wychyla�, waszmo�ciowie!
- Nie do waszmo�ci�w m�wimy -
odpali� szybko Piotr Opacki, ale
zn�w jego towarzysz przygni�t�
mu r�k� do sto�u.
- Daj�e pijanicom spok�j. - Do
tamtych za� powiedzia� nader
uk�adnym g�osem: - Ale� nie
negujem drogim waszmo�ciom, nie
wychyla�, to nie wychyla�.
Przy�u�ecki co� b�kn��, z�y,
�e zn�w nie uda�a mu si� pr�ba
wci�gni�cia tamtych do kompanii,
cho�by nawet przez zwad�. A tak
go dzi� korci�o pohula� w
szerszym towarzystwie.
M�odzi ludzie wzi�li si� do
jad�a i bawili z cicha
pogaw�dk�. Marcin D�bski jak w
podr�y, tak i przy stole prym
wodzi� w rozmowie, cho� nie by�
gadu��. Zreszt� jad�c do stolicy
z wa�nymi zleceniami mia�
czujno�� w zachowaniu i w
s�owie, tyle �e nie przed swoim
wsp�towarzyszem i krewniakiem,
przy kt�rym nie musia� trzyma�
j�zyka za z�bami. Nie dalej jak
wczoraj wst�pi� do dworu w
Opatowie, by zabra� stamt�d
krewnego do Warszawy, co zreszt�
ju� dawniej by�o mi�dzy nimi
zm�wione, i teraz rozwodzi� si�
nad jego przysz�ym losem.
- To dobrze, �e si� garniesz
do �wiata, nie chc�c kisn�� w
zapad�ej dziurze. Troch� mi
jednak dziwno, �e� poczu� afekt
do artylerii. Zacna to bro�, ale
ludzie przy armacie proste,
rzadko si� tam zdarzy kto� z
klejnotem. Wysoko tam nie
zajedziesz. Lepiej by ci by�o na
jaki� pa�ski dw�r czy cho�by do
bardziej szlacheckiej �o�nierki.
- Do pancernych czy husarzy
ekwipunek drogi i trzeba by tam
zjecha� bogato, z wozami, z
pacho�kami. Powiem ci te�, �e to
raczej pani mate�ki wola, bym do
pana armatnego si� dosta�.
M�wi�, �e w wielkiej on cenie u
kr�la jegomo�ci, a poza tym
cz�owiek �wiat�y, uczony,
indzinier jak si� patrzy. Znasz
go, Marcinie?
- S�ysza�em wiele o tym do
niedawna holenderskim wodzu, ale
na oczy go jeszcze nie
widzia�em. Od niedawna rz�dzi w
arsenale, a wiesz przecie�, �e
by�em na Podolu. Niewa�ne, �e go
nie znam, bo je�li zajdzie
potrzeba, wstawi� si� za tob� u
ksi�cia kanclerza i nie z sam�
g�b�, ale z listem pojedziesz do
arsena�u.
- B�g ci zap�a�! Ale co
s�ysz�, ksi�ciem nazywasz pana
Ossoli�skiego?
- Jak to, nie wiesz, �e gdy
kanclerz by� w Rzymie z legacj�,
nagrodzi� go tym honorem cesarz
Ferdynand i Ojciec �wi�ty Urban?
Zapominaj� ludzie, bo kanclerz
szlachcic zacny, sam tego tytu�u
nie u�ywa.
Zag�uszy� te s�owa barani g�os
Przy�u�eckiego:
- Ksi���? Jaki tam ksi���!
Tylko staro�ytne rody maj� prawo
tak si� mianowa�.
M�odzi i tym razem zbyli
zaczepk� milczeniem, wi�c
rozjuszony szlachcic wzm�g� g�os
i wo�a� z przek�sem do ca�ej
karczmy:
- R�wno�� jest w
Rzeczypospolitej i tylko
nieliczni s� w niej staro�ytni
ksi���ta. Takich tylko rozumiem,
mosterdzieje, jak zacny m�j pan
z Wi�nicza, Jeremiasz
Wi�niowiecki, od Ruryk�w jeszcze
za kniazia b�d�cy, jak,
mosterdzieje, Zas�awscy czy
Radziwi��owie. A tym za� nowym
pankom, co ich tam papie� czy
rakuski cesarz pomaza�, wara od
tytu��w. R�wno��, waszmo�ciowie!
- Bredzi - szepn�� Marcin -
ksi��� Radziwi�� te� nie tak
dawny i cesarski ksi���.
Tamci za� przytakiwali
pijanicy.
- G�r� zacna r�wno��, g�r�
wszystka szlachta, panowie
bracia! Precz, tytulaty! Ot,
macie, taki wojewoda krakowski
Lubomirski gardzi ksi�stwem,
cho� i jego by tym uraczyli, a
�w Toporczyk z Ossolina na z�o��
szlachcie wynosi si�
zaszczytami. Zapomnia�, kim by�,
a dzi� trz�sie naszymi
wolno�ciami. By za� za daleko
nie zajecha�. H�, panowie?
Pokrzykiwali i poci�gali z
kubk�w, a Przy�u�ecki dostawa�
p�s�w na twarzy, �ci�ga� gar�ci�
krople wina kapi�ce mu z w�s�w i
dalej perorowa�:
- Kawaleri� wymy�li�
Niepokalanego Pocz�cia i z�by na
niej zjad�. Kr�la tumani i
deliberuje, jak z�ama� nasze
wolno�ci.
Marcinowi poblad�a twarz,
nachyli� si� do Piotra.
- Teraz ty mnie pilnuj.
Jeszcze chwila, a nie �cierpi�
tego moczymordy.
Przy tamtym stole narasta�a
wrzawa. Przy�u�ecki macha� w
g�r� r�kami, co� pl�t� do swoich
wsp�biesiadnik�w, patrz�cych
wdzi�cznie w twarz fundatora.
Naraz si�gn�� pod �upan, wyj��
jaki� pomi�ty szparga�.
- Chcecie, waszmo�ciowie,
prawd� wiedzie� o Ossoli�skim,
to pos�uchajcie. Takie oto
poemata kr��� o mo�ci kanclerzu.
Czterech opoj�w uciszy�o si�
nieco i nawet karczmarz, niby to
zaprz�tni�ty oporz�dzaniem
szynkwasu, nadstawi� ucha.
Przy�u�ecki odchyli� papier od
oczu na d�ugo�� ca�ego ramienia
i duka�, r�bi�c rymy jak
siekier�.
"Czemu kanclerza, zdrajc� i
niecnot�,@ nie ska�ecie, cho�
widz�c bezecn� robot�.@ Ten
z�odziej kr�la zwodzi�, by
wolno�ci psowa�,@ ten to
Hermafrodyta po stole wojowa�.@
Dla weneckiej korupcji
przedawszy sumienie@ za psa u
niego cnota, grunt jest dobre
mienie.@ Z fundamentu go we�cie,
a obaczcie sztuki,@ jakie ma
Machiawel z�o�liwe nauki..."@
Tu urwa� b�kn�wszy co�
niewyra�nie, bo przy tym
"Machiawelu" j�zyk mu si�
popl�ta�.
- Brawo, �wi�ta prawda! M�dry
poeta to pisze.
- Nie koniec, mosterdzieje!
Ten skrypt m�wi jeszcze wi�cej
prawdy o jegomo�ci kanclerzu.
S�uchajcie, waszmo�ciowie.
Zn�w wysila� zaczerwienione
rybie oczy i czyta�:
"Czy nie lepiej zawczasu,
wolne r�ce maj�c,@ krwi� si�
zdrajc�w nacieszy�, jarzma nie
czekaj�c,@ najlepiej
sprawiedliwie z bezecnym
post�pi�,@ przy wolno�ci umiera�
ni�li jej odst�pi�.@ C� mi
dacie, ja utn� kanclerzowi
szyj�,@ impreza we�mie koniec, a
ja si� umyj�."@
Rozweseleni opoje uderzali
teraz d�o�mi po kolanach, jeden
przez drugiego wo�a�:
- A to ci kanclerzowi zasoli�!
- Racja, racja! Na to
przyjdzie kanclerzowi,
oponentowi szlacheckiej swobody.
|Vivat |aurea |libertas!
- |Vivat, mosterdzieje!
Przy stole ko�o drzwi Marcin
�ciska� por�cz drgaj�c� gar�ci�,
t�umi� w sobie wzburzenie i
waha� si�. Grzmotn�� czy nie
grzmotn�� krzes�em w tamten st�
mi�dzy pijane �by oszczerc�w.
W tej w�a�nie chwili mistrz
ca�ej ceremonii, Przy�u�ecki,
wytoczy� si� spoza swojego sto�u
i ledwie si� trzymaj�c na
podci�tych gorza�k� i ma�mazyj�
nogach podszed� ku m�odym
szlachcicom.
- No i co? - zapyta� z g�upia
frant.
Tamci nic.
Zn�w poci�gn�� szerok� �ap� po
mokrych od wina w�sach, wepcha�
zawadiacko gruby palec za pas, a
czterema brzd�ka� po napi�tym
brzuchu jak po sk�rze b�bna.
- I co? Nie podoba si�
mosterdziejom?
Marcin nie puszczaj�c z d�oni
por�czy krzes�a odpowiedzia�:
- Ano nic, mosterdzieju.
Pozornym spokojem wprowadzi� w
podziw swojego towarzysza,
kt�remu ju� j�zyk rwa� si� z
uwi�zi. Zanim jednak Piotr
zd��y� otworzy� usta, pijanica
si� zaperzy�:
- Jak to nic, mruki jedne? Za
nic dla was g�os szlachecki,
broni�cy wolno�ci�w? H�? Za nic,
mosterdzieje?
Piotr nie wytrzyma�. Poderwa�
si� z krzes�a i krzykn��:
- A ja waszmo�ciom powiem, �e
pr�dzej kanclerz utnie szyj�
temu pismakowi ni� on
kanclerzowi. Mili waszmo�ciowie,
po jakiego licha tu, w knajpie
�ydowina, mieszacie z b�otem
pierwszego w pa�stwie ministra?
- Wolno�ci�w wsz�dy trzeba
broni�, nawet w karczmie. Komu�
ty negujesz, m�okosie bez �adnej
eksperiencji? Mnie, staremu?
- Mo�e by� stary a g�upi.
- Jak? Co? S�yszeli�cie,
panowie bracia? Szczeniaki
starej szlachty nie szanuj�.
Ha�ba!
Tamci trzej ju� zrywali si� z
�awy.
- My tu szlachta lubelska, a
wy sk�d, w��czykije jedne?
- Mruki sobacze, co kompani�
gardz�!
- Won z tej karczmy, go�ow�sy!
Zacz�� si� rumot. Stary
Przy�u�ecki zgina� si�, by
u�api� wisz�c� mu u kolan
karabel�, ale co chwyci�
rzemie�, ju� mu si� wymkn�� z
r�ki.
- Wy, psiekrwie, w�dzikiszki!
- mamrota� z �bem zwieszonym ku
pod�odze, w kt�ry jak�e �atwo
by�o teraz trzepn�� sto�kiem czy
g�siorem.
Marcin D�bski jednak, cho�
trzyma� d�o� na r�koje�ci, nie
rwa� si� do bitki. Jeszcze i
krewniaka mitygowa�, by go nie
poderwa�a zbyt wczesna ochota.
- W czubach macie,
waszmo�ciowie, wi�c bez
przyczyny nie nastawajcie na
podr�nych. Sied�cie� i pijcie�,
skoro w gorza�ce wolno��
widzicie. Nam pora do drogi.
- Moderacji nabra� teraz w
g�b�. Chod��e, smyku, pod
karczm� i stawaj! - wrzeszcza�
Przy�u�ecki uchwyciwszy wreszcie
szabl� miotaj�c� si� mi�dzy
kolanami. - Staaawaj!
- Nie dzi� i nie tutaj. W
s�u�bie jestem i pojutrze musz�
stan�� w Warszawie z listami do
kr�la jegomo�ci. Je�li wa�ci,
gdy si� wy�pisz, zwada ze �ba
nie wywieje, mo�esz mnie szuka�
w stolicy na dworze jego
kanclerskiej mo�ci.
Trzej kompanioni
Przy�u�eckiego, wida� bardziej
skorzy do kielicha i g�bowania
ni� do chwytania za �elazo,
zacz�li teraz b�ka� do siebie z
cicha:
- Ossoli�szczyk, hm... tego,
wiecie...
Przy�u�ecki jednak nie dawa�
za wygran�.
- Widzicie go, mosterdzieje!
Niby g�adki dworzanin kanclerza,
a za panem swoim nie stawa. Tacy
dzi� dworzanie, szabli dla
honoru pa�skiego nie chwytaj� -
wyd�� wzgardliwie wargi.
- Tacy dworzanie, jakich pan
kanclerz sobie �yczy - odpali�
Marcin. - Szabla moja nie do
karczmy.
Ku zdziwieniu zawiedzionej
szlachty nie poruszy� szabli.
Rzuci� karczmarzowi talara na
lad� i skierowa� si� ku drzwiom.
- Nie puszcza�! Za nim! Przed
karczm�! - wo�a� Przy�u�ecki.
Ale gdy pijani szlachcice
wytoczyli si� za pr�g, ich
animusze ozi�b�y do reszty.
Teraz bowiem zobaczyli trzech
uzbrojonych pacho�k�w przy
koniach gotowych do odjazdu.
Co� tam jeszcze pokrzykiwali,
ale �aden nie porwa� si� ku
m�odym.
Tymczasem Marcin, wcale si�
nie kwapi�c, usadowi� si�
wygodnie na siodle, poprawi� pas
i �upan, po czym odwr�ciwszy si�
ku drzwiom karczmy zawo�a�:
- Z Bogiem, waszmo�ciowie! A
ty za�, mosterdzieju, pami�taj,
aby� nie zb��dzi�. Pa�ac Arde,
ulica Reformacka.
Rozdzia� II
Po czterech godzinach jazdy
niewielki poczet D�bskiego
dobija� do mur�w Lublina. W
miar� jak konie podchodzi�y ku
pot�nej Bramie Krakowskiej, jej
z�bate, wynios�e zr�by zakrywa�y
widok smuk�ych wie� ko�cielnych,
niedawno z dala widzianych.
Znikn�a fasada �wi�tyni
Dominikan�w, skry�y si� poza
p�katy he�m bramy szczyty
katedry i zielony dach
trybuna�u.
Gdy kopyta koni stuka�y pod
ciemnym sklepieniem wilgotnej
Bramy, zegar na gotyckiej wie�y
bi� godzin� trzeci�. Podr�ni
liczyli uderzenia dzwonu,
uradowani, �e do�� wcze�nie
przybyli do miasta, i syci
zadowolenia z odbytej drogi
wywiedli konie z mrocznego
tunelu. Przywita� ich teraz
niesamowity harmider. Tu� przy
murach, w uliczce Bramowej, by�
�cisk niecodzienny. W�r�d
sklep�w, kram�w i przekupni�w
zbi�a si� ha�a�liwa gromada
�ak�w i zagrodzi�a jad�cym
drog�. Jedne ch�opczyska by�y
ros�e i �mig�e, drugie
��todzioby w�t�e z
powichrzonymi czubami, czasem
obute, nierzadko bose. Ubrane to
wszystko by�o jak popad�o. Jeden
w �upaniku b�awatnym czy nawet
jedwabnym, w trzewikach z
ciel�cej sk�ry i w ciasnych
bia�ych po�czochach, drugi w
kosmatej kuczbai czy zgo�a
dziurawej kurcie. Widzia�o si� i
umorusanych nieletnich
podrostk�w z w�osami jeszcze w
warkocz splecionymi, ale ci za
to byli najbardziej piskliwi w
ca�ej ci�bie.
D�bski pr�bowa� posuwa� si�
dalej i krzycza�:
- Z drogi! Z drogi! Do miasta
pu��cie!
T�um podnieconych �ak�w
niewiele sobie robi� z tych
nawo�ywa�. Zajadle odkrzykiwano
ku je�d�com:
- Nie ust�pujem. Dla nas dzi�
droga, mo�ci panku! Jak chcecie,
to razem z nami, na ulic�
Grodzk�.
- Na Grodzk�. Na Grodzk�. Na
pewno ku tamtej bramie p�jd� -
wo�ali krzykacze wznosz�c kije
nad g�owami.
Jeden z pacho�k�w D�bskiego
napar� ostro koniem.
- Daj pok�j! - mitygowa� go
Marcin. - Na dzieciarni� chcesz
koniem nast�powa�?
- Nie same to przecie�
m�okosy. S� tu i doro�li, a
tak�e, jak widz�, baka�arze.
Gdzie ta kupa wali? - dziwi� si�
Piotr. - Niedobrze im z g�by
patrzy.
- Z kijami, jak widzisz, id�,
wi�c chyba na �ak�w od Pijar�w
albo mo�e na �yd�w - dorzuci�
Marcin wspomniawszy w tej chwili
na swoje lata szkolne, kiedy to
wesp� z takimi watahami
wszczyna� burdy po Krakowie.
Gdy wreszcie ca�a czereda
przeci�gn�a, Piotr, znaj�cy
lepiej miasto, doradzi�:
- Pop�d�my konie i skoczmy tu
w bok, w Olejn�, bo nam drugi
raz drog� przetn�, nim dobijemy
do zamku!
Ale w tej jego my�li by�a w
istocie nie tyle ch�� unikni�cia
nowego spotkania z gromad�
�ak�w, ile raczej ciekawo��, co
si� tam �wi�ci w pobli�u ulicy
Grodzkiej.
Po�pieszyli cwa�em i za chwil�
okr��ywszy cz�� starego miasta
byli na Rybnej.
Tu znowu trzeba by�o
przystan��. Z ciasnego gard�a
ulicy Z�otej, tu� zza naro�nika
kamienicy Pod Lwem, wychodzi�
�a�obny kondukt.
- Zsi�d�my z koni! - doradzi�
Marcin. - Niech kondukt
przejdzie.
Niezwyk�y to by� korow�d.
Szed� bez �piew�w, w powadze i w
�a�obnym milczeniu. Czo�o
prowadzili duchowni w ciemnych
kapotach bez poz�ocistych kap,
kom�y i wszelakiego ko�cielnego
blasku. Szli szybko, nie
szczyc�c si� duchownym
dostoje�stwem, cho� widzia�o si�
w�r�d nich kilku s�dziwych o
brodach szpakowatych czy siwych.
Po�rodku gromady przed �a�obnym
wozem szed� wynio�lejszy nad
innych starzec z brod� opadaj�c�
wp� piersi na d�onie splecione
na czarnym �upanie.
Piotr na widok pogrzebu
si�gn�� r�k� do czo�a i zdj��
po�piesznie czap�.
- G�ow� odkrywasz? - zdziwi�
si� Marcin. - Ani ksi�dza, ani
krzy�a nie wida�. Heretycki
pogrzeb.
- Trumnie pok�on oddaj�.
D�bski zamilk�. Jednocze�nie
przysz�o mu na my�l, �e Opacki,
cho� szkaplerz nosi, ma
wyrozumienie dla dysydenckiego
obrz�dku po matce swojej,
pochodz�cej z aria�skiej
rodziny. Uchyli� wi�c kapelusza
i stali obaj w milczeniu obok
koni, czekaj�c a� przep�ynie
kondukt.
Czo�o korowodu wraz z wozem
�a�obnym wesz�o ju� w ulic�
Grodzk�, a teraz przechodzi�a
przez rynek id�ca za trumn�
garstka ludzi. Nie mieli tak
szarego i ascetycznego wygl�du
jak duchowni id�cy na czele.
Przeciwnie, widzia�o si� w�r�d
nich ludzi zasobnych i bogato
odzianych, w sutych p�aszczach i
zdobnych pasach. Niejedna z
kobiet mia�a na sobie bogat�
sukni�, na kt�rej b�yszcza�y
kolorowe brosze i klejnoty. Po
stroju wida� by�o, �e to nie
tylko lubelskie, ale i
przyjezdne mieszcza�stwo, z
Gda�ska czy Warszawy.
Z �a�obnym obrz�dkiem nie
licowa� po�piech, z jakim
pod��a� za trumn� ca�y ten
kondukt. Patrz�cym jeszcze i to
wyda�o si� dziwne, �e gromadka
id�ca z ostatni� pos�ug� zbi�a
si� g�sto i l�kliwie tu� za
wozem.
- Chy�kiem pomykaj� za miasto,
by jak najpr�dzej pogrzeba�
cia�o - nachyli� si� Marcin do
krewniaka. - Chowaj� jakiego�
znacznego mieszczanina, bo widz�
tu nie byle kogo. Popatrz na
tego starca z siw� brod� do
pasa. To Szlichtyng...
Przyjaciel przytakn��, jako�
nie przywi�zuj�c wagi do tej
informacji. Kto� inny id�cy w
pogrzebowym orszaku zaj��
ca�kowicie jego uwag�. Na ko�cu
konduktu sz�a w�r�d gromadki
starszych kobiet smuk�a
dziewczyna. Cho� sukni� mia�a
jak tamte czarn�, zapi�t� pod
sam� szyj�, ruch ca�ej postaci
by� lekki, a nawet tu, w�r�d
�a�obnik�w, wyda� si� jaki�
frywolny. Sz�a zgrabnie i lekko.
Jej ma�y bucik skaka� zwinnie
jak �abka z kamyka na kamyk, a
ca�a kibi� owita w jedwabn�
sukni� zdawa�a si� by�
pozbawiona ci�aru. Jedna d�o�
nieco wzniesiona w bok czuwa�a
nad r�wnowag� postaci, a druga,
ol�niewaj�co bia�a,
przytrzymywa�a koronkowy
ko�nierz pod brod�. Na tym
pieszczotliwym ge�cie wspiera�a
si� twarz o spokojnej urodzie.
Czarne brwi jakby zdziwionym
�ukiem pi�y si� w g�r� ponad
opuszczone powieki, a rz�sy jak
dwie jedwabne koronki rzuca�y
cie� na matowe policzki. Od
ca�ej sylwetki promieniowa�a
prostota i niewinno��, cho�
mog�y �udzi� pe�ne, wilgotne
wargi.
- Tu ci� mam - powiedzia�
Marcin uradowany odkryciem. -
Gdzie tobie teraz patrze� na
Szlichtynga.
- Nie krzycz, przecie� to
pogrzeb - szepn�� Piotr, czuj�c
jednocze�nie, jak krew oblewa mu
policzki.
Dziewczyna musia�a pos�ysze�
rozmow�. Rzuci�a na m�odych
szlachcic�w wzrokiem od
niechcenia i jeszcze zgrabniej
ni� dot�d przeskoczy�a ma��
ka�u��, spu�ciwszy przy tym
wzrok ku ziemi, jakby w tej
chwili nic dla niej nie
istnia�o, tylko aksamitne
trzewiczki, kt�rych czysto�ci
strzeg�a tak troskliwie.
Piotr nie odrywa� od niej
oczu. Patrzy� z �a�o�ci�, jak
kondukt kryje si� w ulicy
Grodzkiej, a wraz z nim ucieka
ode� widok pi�knej dziewczyny.
Twarzy zreszt� ju� nie by�o
wida�, tylko male�ki czarny
kornecik i dwa pukle szatynowych
w�os�w. Ju� zr�b murowanej
kamienicy mia� skry� ca�y
korow�d, gdy dziewczyna
odwr�ci�a si� nieco w bok i
nachyli�a twarz do id�cej obok
starszej mieszczanki. Mo�na by�o
teraz dostrzec jej szlachetny
profil, nieskaziteln� lini�
nosa, warg i podbr�dka.
- Ale� to zalotna dzierlatka -
powiedzia� D�bski. Patrz�e, jak
to z ukosa puszcza ku tobie oko.
- Daj�e spok�j!
Niebawem kondukt znik� w
uliczce i tylko dobiega� stamt�d
stuk k� dudni�cych po p�katych
kamieniach.
- Chod�my z powrotem do koni -
Marcin wzi�� towarzysza pod
rami�.
Piotr nie oponowa�, podszed�
ku swojej kobyle i nie kwapi�c
si� do wskakiwania na siod�o
machinalnie poprawia� strzemi�.
- C� to z tob�, Piotrze?
W�adz� straci�e� w kolanach? -
�artowa� znowu Marcin. - Nie
zawracaj�e sobie g�owy
mieszczkami. Takich jak ta
znajdziesz ca�e setki w stolicy.
- Daj pok�j, nie w por� twoje
�arty.
Pacho�ki trzyma�y por�cznie
konie do wsiadania, ju� i
strzemi� by�o pod pa�sk� nog�
gotowe, gdy nagle w gardle ulicy
Gnojnej ozwa�a si� wrzawa.
Naprz�d wyskoczy�y stamt�d bose
niedorostki, a tu� za nimi
wysypa�a si� ca�a t�uszcza.
Na czele bieg� wysoki ry�y �ak
z pot�nym dr�giem w r�ku.
Dostrzeg�szy uchodz�cy kondukt
�a�obny krzykn��:
- S�, s� przed nami! Chytre
heretyki! Wychodz� za miasto nie
Bram� Krakowsk�, ale Grodzk�.
- Na nich! - krzykn�li inni w
t�umie. - Z�otniki Boga
obra�aj�!
- Z�otniki, psiekrwie,
heretyki! Ponurza�ce, pogrzeby
urz�dzaj� bez krzy�a �wi�tego,
bez Boga.
Ca�a t�uszcza jakby dosta�a
sza�u.
- Na nich!
- Antychrysty!
- Ponurza�ce!
- Nurki sobacze!
Bieg�o to wszystko w pobli�e
�a�obnego orszaku. Gwizdn��
pierwszy kamie� i dziesi�tki
kij�w wyros�o nad g�owami.
Wyw�oki szkolne wraz z prymusami
i nagrodze�cami, ko�tuniaste
kalefaktory i wymuskane panki
szlacheckie, zmieszane w jeden
mot�och, rwa�y naprz�d
zapalczywie.
Obaj m�odzi ludzie, ogarni�ci
znienacka przez tumult, w
pierwszej chwili nie zdawali
sobie sprawy z tego, co si�
dzieje. Na dodatek sp�oszone
wrzaw� konie wyrwa�y si� z r�k
pacho�k�w i rwa�y na o�lep w�r�d
rozstawionych na rynku
stragan�w.
Marcin nawo�ywa� swoj� s�u�b�:
- Gdzie wy, psiekrwie jedne,
macie oczy? Nasze konie
sp�oszone, Piotrze!
Ale Piotrowi nie konie by�y
teraz w g�owie. Chwyci�
towarzysza za r�k�.
- Na mi�y B�g, patrz, co si�
tam dzieje. Pogrzeb gwa�c�
jezuickie wyw�oki. Ha�ba o
pomst� do nieba wo�aj�ca.
- Dok�d biegniesz?
- Ludzi ratowa�. Dajmy pomoc
bezbronnym niewiastom.
- Sam nie p�jdziesz, bo ci�
kijami przemiel�. Wszyscy za
mn�!
Zostawili miotaj�ce si� konie
i pobiegli w ulic� Grodzk�. Na
widok pi�ciu uzbrojonych ludzi
wrzeszcz�ca gawied� rozst�powa�a
si�, zrazu my�l�c, �e i ci
szlachcice ze s�u�b� sprzyjaj�
tumultowi.
M�odzi ludzie dotarli na ty�
orszaku, w chwili gdy ju� dr�gi
unosi�y si� w powietrzu i
zaczyna�y pada� zewsz�d kamienie
i grudy ziemi. Garstka ludzi
id�cych za trumn� zbi�a si� w
struchla�� gromadk�, nawet
lamentu nie wydaj�c z siebie.
Jeden tylko pot�ny i wzburzony
g�os siwego starca unosi� si�
nad kot�owiskiem.
- Ludzie! Czy si� Boga nie
boicie? �mierci nie szanujecie?
- Blu�ni! To my, a nie wy Boga
si� boimy. Dalej w niego, niech
nie gdacze. W szcz�k� heretyka!
- rykn�� rudow�osy prowodyr i
zamierzy� si� kijem. Ale zanim
uderzy�, spad� mu na kark
pierwszy p�az Piotra.
- Won od starc�w i od
niewiast!
- Na kogo wy, hycle, z kijami?
Na bia�og�owy? - wt�rowa�
Marcin.
Pi�� rapier�w otoczy�o
st�oczon� gromadk�. Trzeba by�o
macha� zwinnie w lewo i w prawo,
bo napastliwe dr�gi lata�y w
powietrzu. Powsta� zgie�k,
harmider i zamieszanie.
Rozproszy�a si� gromadka
pogrzebowych go�ci. Ci od czo�a
konduktu pomykali naprz�d, kryli
si� za zr�by mur�w i w zau�ki,
ci za� z ko�ca orszaku rwali z
powrotem w stron� rynku.
�rodkiem ulicy p�dzi� samotny
w�z, goniony przez t�um
fanatycznych �ak�w.
Pod os�on� Piotra i jego
towarzyszy garstka przera�onych
kobiet ju� dobiega�a naro�nika
rynku, skr�ca�a w bok pod murem
kamienicy Pod Lwem.
- Byle do naszej bramy, Bo�e
jedyny, byle do bramy! - wo�a�y
struchla�e mieszczki.
Ledwie �ywe dopad�y schodk�w
upragnionej kamienicy i z
lamentem wpada�y w mroczne
gard�o sieni. Jedna z ostatnich
wbieg�a na schodki dostojna
matrona w koronkowym kornecie,
kt�ra niedawno sz�a w kondukcie,
prowadzona pod r�k� przez ow�
m�od� dziewczyn�.
Gdy inne znika�y w bramie
zapomniawszy o swoich wybawcach,
ona jedna opanowa�a l�k i
zdyszanym g�osem m�wi�a:
- Dzi�kuj� wa�panom z ca�ego
serca. B�g was zes�a�, niech�e
B�g za nas zap�aci.
- Na to szpada, by, gdy
trzeba, bia�og�owy broni�a.
Marcin m�wi�c te s�owa k�ania�
si� z dworsk� elegancj�, a Piotr
sta� bez ruchu. Nie s�ysza�
owych podzi�kowa� mieszczki, bo
wszystk� uwag� zaj�a mu tamta
druga, stoj�ca tu� za uchylonymi
drzwiami.
Z g��bi sieni nawo�ywano
rozpaczliwie:
- Bram� zapiera�, bo jeszcze
tutaj wpadn�.
Nie Piotr, lecz Marcin
dostrzeg�, jak w tej chwili d�o�
m�odej dziewczyny potr�ci�a
nieznacznie rami� matrony.
Mieszczka wida� spostrzeg�szy
si� doda�a:
- O Bo�e, w tej trwodze
zapomnia�am poprosi�, je�li
waszmo�ciowie nie pogardz�
mieszcza�skim domem...
Zanim Piotr zdoby� si� na
jedno s�owo, D�bski
odpowiedzia�:
- Nam koni szuka�, bo si�
rozpierzch�y. Poza tym my z
drogi, prosz� wa�pani. Nawet w
zaje�dzie jeszcze nie byli�my.
- To waszmo�ciowie nie
lubelska szlachta?
- Do Warszawy jedziemy.
- Bram� zamyka�! - wzmog�y si�
gwa�towne okrzyki z sieni.
- Wi�c jeszcze raz B�g wam
zap�a�! Mo�e los zdarzy, �e
spotkamy was w Warszawie, bo i
ja z c�rk� ze stolicy.
Zd��y�a rzuci� jednemu z
pacho�k�w spory mieszek i ju� z
hukiem zaparto bram�.
M�odzi ludzie skierowali si�
wolno w stron� rynku.
Pacho�kowie pobiegli za ko�mi, a
Marcin, wzi�wszy pod rami�
towarzysza, zagadn��:
- C�e� sta� jak niemowa? Anim
wiedzia�, czy chcesz tam i��,
czy tu osta�. J�zyk w g�bie
straci�e�?
Piotr zap�oni� si� i patrz�c w
ziemi� odpowiedzia�:
- Guza mi za uchem nabili i we
�bie huczy. Nie widzisz, �e ca�y
r�kaw udarty i po�a od �upana
poszarpana?
Tymczasem przy bramie miasta,
na kra�cu ulicy Grodzkiej,
szala�a nadal t�uszcza. Zwalono
trumn� z wozu, a przera�ony
wo�nica rwa� co si� w nogach
ko�skich z pustym pojazdem poza
mury. Mot�och st�oczy� si� wok�
skrzyni.
- Wywlec Antychrysta!
- Wywlec! Na chwa�� Panny
Marii i Boga w Tr�jcy Jedynego!
Rudow�osy kalefaktor wzi�� si�
teraz do dzie�a. Zamachn�� si�
raz i drugi dr�giem, ale d�bowe
wieko nie pu�ci�o. Inny,
sprytniejszy, podwa�y� je t�p�
szczap� i zepchn�� w b�oto.
Na mgnienie oka t�um zastyg� w
os�upieniu. Kto� si� �egna�
krzy�em �wi�tym, inny cofa� si�
do ty�u, ale wi�kszo��
zaskoczona widokiem par�a do
przodu. M�wiono im z rana, �e to
z�otnika b�d� dzi� grzeba�
heretycy, a tymczasem widzieli
przed sob� suknie kobiece,
d�ugie siwe w�osy i koronkowy
ko�nierz nieboszczki, spi�ty
bogat� brosz�.
- Patrzcie! Ani krzy�a na
piersiach, ani szkaplerza pod
ko�nierzem.
Wyszarpn�li kawa� ko�nierza
wraz z klejnotem i zacz�li
tryumfowa�.
- Antychrysta cia�o! Po
�mierci p�e� odmienia. P�awi�
czarownic�.
- P�awi�! Do wody z ni�!
Nurkowa�a za �ycia, niech
nurkuje po �mierci!
- Do Bystrzycy!
W tej chwili w�a�nie wjecha� w
ulic� dwuko�owy w�z wiejski.
Id�cy obok dyszla ch�op,
zobaczywszy ci�b�, kt�ra nigdy
nic dobrego nie wr�y�a, z�apa�
konia za uzd� i poniewczasie
wypycha� go z powrotem w rynek.
- Nazad, gniada! Nazad! Rusz�e
si�, bestyjo!
Ale zanim zd��y� wykr�ci�,
opad�a go zewsz�d gromada.
- St�j, kmiotku! Powleczesz
skrzyni� do Bystrzycy!
- W imi� Ojca i Syna, panocki,
pu�ta! Mrok wnetki, mnie za mury
pilno.
- Za mury w�a�nie pojedziesz.
- Pu�ta mnie! Jezusie, dajcie
pok�j!
- C� ty, Panu Bogu nie chcesz
us�u�y�?
- Ja Panu Bogu, w imi� Ojca i
Syna... pu�ta, ch�opaki!
Ry�y wyrwa� mu z r�k biczysko,
jeszcze przy�oi� po ko�uchu. W
mig przywi�zano skrzyni� do
wozu, zaci�to konia i ca�y
korow�d wytoczy� si� poza mury
miejskie. Przera�ony wrzaw� ko�,
poczuwszy mi�kk� ziemi� pod
kopytami, zacz�� sadzi�
pot�nymi zrywami. Struchla�y
ch�opek bieg� zdyszany obok
wozu, patrzy� z przera�eniem na
�lizgaj�ce si� kopyta konia i
wo�a� wniebog�osy:
- Rany Jezusa! Konia mi
zam�cz�. Wstrzymajcie, ludzie!
�rebi� si� ma, a tu gnaty
po�amie. Ludzie kochane!
P�dz�ca zgraja okr��ywszy p�
miasta dotar�a do wiklin nad
Bystrzyc�. Tu� nad wod� ko�
zary� kopytami w piachu, ko�a
dalej ju� nie pu�ci�y.
Teraz t�uszcza obst�pi�a
skrzyni� i jeden przez drugiego
wo�a�:
- Wrzuci� kamieni do trumny!
Zobaczymy, czy diabe� z ni� na
wierzch wyp�ynie?
Gdy za chwil� wpuszczono
trumn� do rzeki, jeden okrzyk
zachwytu wyrwa� si� ze stu
garde� i ucich�o. Mot�och
rozpalony ciekawo�ci� patrzy� w
wod� - wyp�ynie czy nie
wyp�ynie?
Woda sz�a wzburzonymi ko�ami
ku sitowiu i pochyla�y si� nad
topiel� trawy. Gdy wyg�adzi�a
si� z powrotem tafla rzeki, na
�rodku nurtu pojawi� si� czarny
jak grudka w�gla pantofelek.
- Nie wyp�yn�a - powiedzia� z
cicha rudow�osy prowodyr i
ukl�k� w trawie.
- Skoro si� sta�o zado��
�wi�tej woli, pom�dlmy si�. W
imi� Ojca i Syna, i Ducha
�wi�tego...
Ukl�kli wszyscy i zacz�li
szepta� s�owa modlitwy.
Powtarza� je tak�e wo�nica,
dodaj�c do pacierza swoje
dzi�kczynienie:
- B�g ci zap�a�, Panie Bo�e,
�e mi ko� giczoli nie po�ama�, i
pozw�l, Panie Bo�e, �e modlitwy
z tymi szatanami nie sko�cz�, bo
p�ki kl�cz�, �acniej mi b�dzie
wyprysn�� st�d wraz z koby�k�.
P�zgi�ty podszed� do wozu i
wykr�ci� dyszel. Za chwil�
cz�apa� obok konia uchodz�c znad
rzeki. Gdy mija� nadbrze�ne
wikliny, zdawa�o mu si�, �e na
ka�dej ga��zce drgaj� listki, a
przecie� �adnego wiatru nie by�o
nad Bystrzyc�.
Rozdzia� III
Arsena� by� zbudowany
czterograniasto, na kszta�t
warownego klasztoru. Gdy
stan��e� na wprost bramy
cekhauzowej, jawi�a ci si� przed
oczyma pot�na roz�o�ysta
budowla, maj�ca na rogach dwie
wie�e kryte czerwon� dach�wk�,
zako�czone o�owianymi czapami.
Na owych wie�ach po�yskiwa�y
figury dw�ch delfin�w, z tym, �e
jednemu z nich wiatr, cz�sto tu
znad Wis�y hulaj�cy, urwa� by�
kiedy� g�ow� z po�owic� cia�a. A
znowu na �rodkowej fasadzie
arsena�u widnia�a ma�a
wie�yczka, te� z o�owianym
czubem, na kt�rej trzy kule
ogniste i miedziane or�y dawa�y
widomy znak przybyszowi, �e stoi
przed kr�lewskim cekhauzem.
Zreszt� ka�dego wchodz�cego do
arsena�u wita�a u bramy wielka
marmurowa tablica, czarna i
b�yszcz�ca jak g�adzony w�giel,
ze z�otym napisem po�rodku,
g�osz�cym, �e jego kr�lewska
mo�� W�adys�aw IV w roku 1643
ufundowa� �w cekhauz ku
wzmo�eniu armaty koronnej.
Podni�s�szy z tej tablicy oczy
ku g�rze widzia�e� nad wrotami
rozpostartego or�a o barwie
starego z�ota i nie byle jakich
rozmiar�w, skoro, jak m�wiono,
wa�y� sto sze�� funt�w
przedniego spi�u.
Wielka sie� arsena�u, mroczna,
jak przysta�o na przybytek
po�wi�cony tak ci�kiej broni,
ukazywa�a wchodz�cemu
przybyszowi proste �o�nierskie
urz�dzenie. Tu ju� nie by�o
�adnych ozd�b, jeno listwy
drewniane wzd�u� �cian z
puszkarskimi cynkdrutami i
stojaki z dziesi�tk� muszkiet�w
dla arsena�owej stra�y.
Z tej to sieni sz�o si� w lewo
do pomieszkania pana armatnego,
bo cho� w pawilonie by�y izby
bogatsze, pan Arciszewski wola�
tu mieszka�, blisko bramy
cekhauzu, by mie� �atwiejsze
wejrzenie na �o�nierza czy
sprz�t wje�d�aj�cy.
Siedzia� i dzi� w wielkiej
izbie o czterech oknach,
trzymaj�cych w o�owianych ramach
grube szyby. By�y zwr�cone ku
po�udniu, wi�c �wiat�a nie
brak�o w izbie, zw�aszcza �e
dzisiaj ostre majowe s�o�ce
k�ad�o swoje promienie na
d�bowych �awach, na takim�e
stole i na pot�nych zamczystych
almariach.
Od samego rana nie pr�nuj�c
mia� teraz pan armatny u siebie
na rozmowie in�yniera artylerii
Siemianowicza, kapitana Adersa i
cejkwarta warszawskiego
Mitwenza, siwego ju� �o�nierza,
kt�ry z�by zjad� na wojowaniu,
czterdzie�ci lat w�chaj�c proch
armatni w bitwach i na polach
�wiczebnych. By� te� i Asman
Matias, starszy cie�la arsena�u,
ch�op brodaty, po same uszy
obro�ni�ty.
Do niego w�a�nie m�wi� w tej
chwili Arciszewski.
- Wiele mi tedy nie marudz�c
zabieraj si� od dzisiaj do
budowania magazyn�w. Da� kr�l
jegomo�� plac dogodny, to trzeba
zawczasu zacz�� i bodaj szopy
tam postawi�. Je�li si� nie
po�pieszymy, got�w przyj�� komu
apetyt na ten kawa�ek ziemi.
- Wed�ug rozkazu, mo�ci panie
armatny, od dzi� zakrz�tniemy
si� ko�o roboty. Drzewo si�
zwiezie i pojutrze s�upy ju�
b�d� sta�y.
Gdy �o�nierz zabrawszy szkic
ze sto�u odda� uk�on i wyszed� z
izby, pan Siemianowicz, siedz�cy
naprzeciw genera�a, odezwa� si�
w te s�owa:
- S�usznie wasza mi�o�� m�wi�
o tych apetytach. Za czas�w
poprzednika waszej mi�o�ci, pana
Grodzickiego, chcieli�my si�
wzi�� do budowania na tym placu
schronienia dla armat, ale
zawsze pan Montelupi
przeszkadza�. Bardzo sobie
upodoba� to miejsce pod budow�
w�asnego pa�acu.
- Wspomina� mi o tym kr�l
jegomo��, ale tym razem orzek�,
�e ostatecznie dla nas to
miejsce przeznaczone. Gwa�t
wielki budowa� szopy, bo ile� tu
rynsztunku stoi pod go�ym
niebem.
- Butwiej� podwozia i rdza �re
wszelakie �elastwo - przytakn��
cejkwart Mitwenz.
- Na zniszczenie posz�o tu
dawniej sporo sprz�tu, ale da
B�g - w przysz�o�ci tego nie
b�dzie. Zreszt� chodzi nie tylko
o zabezpieczenie dla dawnego
rynsztunku. Lada dzie� nowe
dzia�a przyjd� z Gda�ska i
trzeba im da� godziwe miejsce.
Mitwenz!
- S�ucham, mo�ci panie
armatny.
- Puszkarze nowi niebawem
zaczn� tu zje�d�a�, wi�c we� mi
si� ra�no do tego, by
pomieszcze� dla nich nie
zbrak�o.
- Wszystko b�dzie wed�ug
rozkazu - cejkwart potwierdzi�
otrzymane zlecenie. - R�k
naszych nie b�dziemy szcz�dzi�,
bo teraz ruch w naszym cekhauzie
i serce si� raduje. Dzi�ki
waszej mi�o�ci ka�dy �o�nierz
patrzy dumnie na arsena�...
- Mnie nie chwal, tylko kr�la
jegomo�ci. Jego to wola armat�
mie�, jak si� patrzy. Mitwenz, z
niemieckim porz�dkiem dopatrz mi
wszystkiego, bramy, placu i
warsztat�w. Obiecywa� nam
najja�niejszy pan, �e lada dzie�
wpadnie ku nam do arsena�u.
- Wielka to rado�� b�dzie
w�r�d �o�nierstwa, a ja r�cz�,
wasza mi�o��, �e niczego si� nie
powstydzimy.
Cejkwart odda� uk�on i
wyszed�, a wtedy pan
Siemianowicz znowu zagadn��:
- Prawd� m�wi Mitwenz.
Zaledwie kilka tygodni, jak
wasza mi�o�� rz�dzi w arsenale,
a ju� wsz�dzie inny duch, inne
�ycie. Puszkarze i rzemie�lnicy
uwijaj� si� od �witu do nocy,
wsz�dy huczno. A dawniej wielka
tu by�a leniwo��.
- Leniwo��, powiadasz? Powiem
waszmo�ci, �e po tylu latach
w��czenia si� po �wiecie nie
poznaj� mi�ej ojczyzny. M�wisz,
�e opieszale sz�a praca w
arsenale, ale ja t� ospa�o��
widz� wsz�dy, w ca�ym narodzie
szlacheckim.
- W pokoju i w szcz�liwo�ci
�yje teraz ojczyzna...
- S�ysz� to na ka�dym kroku i
dziwi� si�, �e szlachta tak
�lepa i g�ucha. Wsz�dzie na
�wiecie chrz�st broni, w
Niemczech, w Holandii czy te� u
Szwed�w, kt�rzy ci�giem gotuj�
armat� i na pot�g� �wicz�
�o�nierza. Inne narody, jak
cho�by Olendry, buduj� flot�,
dzia�a i muszkiety maj� coraz
nowsze, my za� siedzimy jak u
Pana Boga za piecem, przy
dzbanie i po�ci mi�sa. Kr�l
jegomo�� chce wr�ci� krajowi
animusz. Szerzej on patrzy na
wszystko ni� szlachta czy
pani�ta, to pewna. Ale samym
animuszem niewiele si� zdzia�a.
Si�� mie� trzeba.
- Po cichu id� jakie� zaci�gi.
- Ot� to, po cichu. A
tymczasem bez list�w
przepowiednich, a zw�aszcza bez
pieni�dzy, nikt wielkiego wojska
nie zbierze.
- Gadaj�, �e i to przyjdzie.
Pan Siemianowicz, cho� byli
sami w izbie, pochyli� si� nad
sto�em i zagadn�� z cicha:
- Wasza mi�o�� niedawno
rozmawia� z kr�lem, wi�c mo�e
s�ysza� o tym, �e podobno
zawarli�my przymierze z Moskw�.
- Kr�l niewylewny, nic o tym
nie m�wi�. Inni na dworze co�
b�kaj�.
- Ot� to. Mnie si� nie
wydaje, by to by�o m�dre, jedna�
si� z dawnym wrogiem.
- Lepiej w kupie wojowa� ni�
samemu. Z Moskw� w przymierzu
mo�na przep�dzi� i Tatar�w, i
Turk�w.
- R�nie si� o tym s�yszy -
kiwa� g�ow� Siemianowicz. -
Jedni chc� tak, drudzy inaczej.
Wi�cej chyba takich, co by
woleli po dawnemu posy�a�
Tatarom na ko�uchy, nie dra�ni�
ich, i bezpiecznie sia� i ora�.
- Przede wszystkim nie oni
siej� i ci�gn� soch�, tylko
ch�op batem poganiany. �atwo to
m�wi� pijanicom przy kuflu, za
nic maj�cym szlachecki honor.
Haracz dawany Tatarom to ha�ba
dla wielkiego narodu. Nigdzie w
�wiecie nie �cierpieliby tego
obyczaju, wi�c nie chce go
cierpie� i kr�l W�adys�aw. Jak
s�ysz�, ju� trzy lata nie posy�a
daniny.
- Dumny kr�l. Ale prosz�
waszej mi�o�ci, czy te� to
wszystko nie skrupi si� na
naszych g�owach?
Nie spodoba�y si� te s�owa
panu armatnemu, ale ju� nie
kwapi� si� do dalszej dyskusji.
Gdy chodzi�o o sprawy
artyleryjskie, zdanie
Siemianowicza, nie byle jakiego
�o�nierza, ceni� bardzo. Oficer
zna� si� na artylerii i
in�ynierii, a nawet zamy�la�
pisa� dzie�o na ten temat. Ale
czy w polityce si� rozeznawa�,
skoro - jak my�la� w tej chwili
Arciszewski - i on nasi�k�
powszechn� ospa�o�ci�
szlacheck�?
- Na naszej g�owie nie
polityka, ale sposobienie
arsena�u - Arciszewski uci��
dotychczasowy temat. - Miejsca w
cekhauzie b�dzie niebawem za
ma�o. Przemy�liwa�em o tym, jak
wykorzysta� na prochy i
rynsztunek g�rne izby arsena�u,
gdzie teraz le�� tylko lonty i
paku�y.
- Tylko l�ejsze rzeczy tam
dot�d pomieszczano, bo schodami
dost�p ci�ki.
- Ot� to. My�l� o tym, �eby w
obu pawilonach przebi� sufity i
pobudowa� windy. Niech no
waszmo�� popatrzy na ten
papier...
Arciszewski roz�o�y� du�y,
w�asnor�czny rysunek.
- Windy, wasza mi�o��?
- Nie inaczej. We� to i
przemy�l. Mog�em si� pomyli�
obliczaj�c, jakie to bele trzeba
by zawiesi� u stropu, by cho�
kopa muszkiet�w naraz w g�r�
pojecha�a.
W Siemianowiczu odezwa�a si�
�y�ka in�ynierska. Pochyli� si�
nad rysunkiem i ogl�da� szkic z
niema�ym podziwem.
- Wasza mi�o��! Widzia�em
podobne urz�dzenie w pa�acu
Ossoli�skiego, gdzie s� r�ne
cuda, jakich nie bywa�o dot�d w
�adnej rezydencji. Tamte jednak
windy wymagaj� du�ej si�y
ludzkiej ku poruszeniu, te za�
wydaj� mi si� bardziej sprawne i
prostsze. To ko�o du�o
�atwiejsze ku obrotom... na
dodatek dwie windy? Rozumiem,
jedna drug� wspomaga... Ciekawe,
wielce ciekawe...
Siemianowicz chwali�
pomys�owo�� swojego dow�dcy, ale
niebawem osiad� mu cie� w
zaciekawionych przed chwil�
oczach.
- To wszytko godne podziwu i
zda nam si� w arsenale. Ale
Bogiem a prawd�, co my b�dziemy
wozi� na tych machinach, skoro
arsena� pusty.
- Pusty, powiadasz? W tej
chwili ubogo tu wsz�dzie i, jak
s�ysz�, nie lepiej w cekhauzach
naszych w Barze, Krakowie czy
Malborku.
- Bo sk�pa na armat�
Rzeczpospolita. Pan Grodzicki,
po�al si� Bo�e, nigdy nie m�g�
pobra� od pan�w braci pe�nej
kwarty. Jeden dawa�, drugi si�
oci�ga�.
Arciszewskiemu zaiskrzy�y si�
oczy.
- Ju� ja im wyrw� z gard�a
wszystko, co si� artylerii
nale�y. Sam pojad� do deputat�w
w Rawie i przypilnuj� armatnich
pieni�dzy. Ale, nim to nast�pi,
licz�, �e sam kr�l wesprze nas
pieni�dzmi i dlatego mam do
wa�ci, drogi oberszterze,
jeszcze jedn� spraw�, wa�niejsz�
ni� budowanie windy. T� machin�,
jak plany przejrzysz, mistrzowie
rzemios�a sami pod moim okiem
zrobi�.
- S�ucham waszej mi�o�ci -
zaciekawi� si� Siemianowicz.
- Sprawa poufna, nie do
tr�bienia po mie�cie. Kr�l
jegomo�� nie chcia�by, by
zawczasu zwiedzia�a si� o tym
szlachta.
Oficer dosta� p�s�w na twarzy.
Kt� by nie lubi� wa�kich
zlece�, a tu jeszcze na dodatek
wspomniano o woli kr�lewskiej.
- Waszmo�� znasz Szymona Bema
w Toruniu?
- Przedni giser. Pan Grodzicki
zamawia� u niego troch� sprz�tu.
- Bem prezentowa� kr�lowi do
sprzedania dwana�cie set
muszkiet�w, poza tym pik
osiemset i tyle� szyszak�w.
- �adna liczba. A ile talar�w
na to potrzeba?
- Bem ordynuje muszkiety po
osiem z�otych, a szyszak ze
zbroj� po dziesi��. We�miesz
waszmo�� dwa tysi�ce z�otych, bo
tyle na razie wyskrobi�, a
reszt� obiecasz giserowi po
kwarcie. Trzeba naj�� furman�w w
Toruniu i gwa�tem to przywie��
do arsena�u. - I jeszcze doda�
poufnym tonem: - Roztropnie i o
zmroku przywie� to ku miastu, by
ludzi w oczy nie k�u�o.
- Nie zawiedzie si� na mnie
wasza mi�o��.
- No, to B�g zap�a� waszmo�ci.
Do jutra przejrzyj rysunki, a
pojutrze w drog�.
Po wyj�ciu Siemianowicza
Arciszewski skrupulatnie
odnotowa� wszytkie zlecenia w
kajecie, bo jak dot�d sam tu
wszystkiego dogl�da� - arsena�u,
papier�w i rachunk�w.
Rozsiad� si� teraz wygodnie w
fotelu i popad� w zadum�. Trosk
i plan�w by�o po same uszy. W
op�akanym stanie zasta�
kr�lewsk� artyleri�. Pustk�
zion�� arsena� i osiem cekhauz�w
rozstawionych po ziemiach
Rzeczypospolitej. Dzia� by�o
niewiele, i to podstarza�ych,
wie�e prochowe sta�y
opustosza�e, broni r�cznej
troch�, ale byle jaka. Rota
ludzi s�u��cych w artylerii
koronnej nie si�ga�a setki,
wytrawnych policzy�by� na
palcach, nieliczny by� poczet
petardnik�w, fajerwerker�w,
p�atnerzy i miedziorytnik�w, a
jeden zaledwie taki, co lonty
robi� umia�. Rzemie�lnik�w,
czyli stolarzy, �lusarzy,
cie�l�w i ludwisarzy, nie
doliczy�by� si� razem
dwudziestu, ale i ci do niedawna
chodzili z k�ta w k�t, skoro
nawet nie naprawiono owego
delfina spi�owego nad bram�.
- Wszystkich pos�a� do
Olendr�w czy Niemc�w, niechby
si� napatrzyli, jak pracuj� inne
narody - powiedzia� do siebie na
g�os, przypomniawszy sobie
skrz�tno�� amsterdamczyk�w, ich
prawid�owo�� w ka�dym dzia�aniu,
kt�r� si� szczyci� ka�dy
holenderski szlachcic i
mieszczanin. - U nas jeden tylko
ch�op a mieszczanin pilniejszy,
szlachta za� jeno w pysku
pracowita. Nie szable ostrzy,
tylko j�zyk, kt�rym miele nawet
na kr�la jegomo�ci.
Od niedawna by� w ojczy�nie,
ale i tego czasu starczy�o, by z
gorycz� rozezna� si� w sytuacji.
Ca�a Warszawa hucza�a od plotek,
utyskiwa� na kr�la i kanclerza.
Chodzi�o to wszytko pyszne i
nad�te, je�dzi�o w kolasach,
jeszcze bardziej wystawnych jak
za kr�la Zygmunta. Roje dworzan
leniuch�w wa��sa�y si� wok�
pa�skich rezydencji, przewala�o
si� od pa�acu do pa�acu pieszo
czy w karetach. Trzy tygodnie
by� w kraju, a ile� to ju�
widzia� na mie�cie hucznych
korowod�w, weselisk, zr�kowin
czy wielkopa�skich przenosin.
Jakie� to krocie tysi�cy sz�y na
owe setki beczek win
zagranicznych, stosy frykas�w
zamorskich, stroj�w i
�wiecide�ek? Na to mieli
pieni�dze, a na obron� ojczyzny
grosza z nich wydrze� nie by�o
mo�na.
"Kup� zamok�ych lont�w
b�dziemy si� broni�, gdy, nie
daj Bo�e, przyjdzie jakie�
nieszcz�cie."
Trapi� si�, przemy�liwa� i w
jednym by�a pociecha.
"Tylko kr�l i Ossoli�ski, oni
dwaj za ca�o�� narodu my�l�."
W tej chwili zastuka�y buty w
korytarzu, do izby wszed� w�saty
�o�nierz w �rednim wieku, cie�la
arsena�owy, Sebastian.
- Wasza mi�o��, jaki� m�ody
szlachcic dobija si� do waszej
dostojno�ci.
- Z czym przychodzi? - zapyta�
niech�tnie Arciszewski, nierad,
�e mu przerwano tok my�li.
- Nie chcia� powiedzie�. Ma
listy do waszej mi�o�ci.
Nieco ludzi zachodzi�o tu do
arsena�u, ale zazwyczaj byli to
bogaci mieszczanie, kupcy i
dostawcy, co si� zawczasu
chcieli przypodoba� nowemu
armatnemu, pow�chawszy, �e teraz
dostawy p�jd� do cekhauz�w.
Szlachta na og� nie pojawia�a
si� w zbrojowni, zw�aszcza �e
pan armatny nie mia� w tej
chwili �adnych przyjaci�. Dawni
pomarli lub si� rozpierzchli po
ojczy�nie, jedynym tedy go�ciem,
kt�ry zrazu zachodzi� do
warsztat�w, by� brat genera�a
Eliasz. Ale i jego towarzystwo
straci� armatny od kilku dni, bo
pu�kownika Arciszewskiego wys�a�
kr�l na zaci�gni�cie �o�nierza w
pruskiej ziemi. Tote�
pos�yszawszy teraz, �e jaki�
szlachcic ma spraw� do arsena�u,
armatny zaciekawi� si�:
- M�ody szlachcic, powiadasz?
Wpu�� go na chwil�.
W drzwiach stan�� s�usznej
postawy m�ody cz�owiek, z p�ow�
czupryn� i w przyciasnym
�upanku. Zaraz u wej�cia zdar� z
g�owy czapk�, zatoczy� ni� ku
ziemi przesadnym, pe�nym
zak�opotania ruchem.
- Mo�ci panie armatny, Opacki
jestem, szlachcic urodzony, z
lubelskiej ziemi.
- Witam waszmo�ci.
Na pierwszy rzut oka
Arciszewski odni�s� wra�enie, �e
zna tego cz�owieka, jakby go ju�
widzia� w swoim �yciu, i to nie
teraz, ale dawniej. Zapomnia� w
tej chwili, �e dwadzie�cia lat
nie by�o go w kraju i �e dopiero
od kilku tygodni bywa� w
otoczeniu polskiej szlachty.
Zaciekawi� go zw�aszcza g�os
m�odzie�ca, na pewno ju� raz
s�yszany. Patrzy� teraz w
przybysza, mru�y� oczy i
przywo�ywa� na pomoc wszystk�
pami��.
"Nie - pomy�la� w pewnej
chwili - nigdy tej twarzy nie
widzia�em. To tylko mowa polska
mnie �udzi. Ka�dy m�ody g�os
przypomina dawnych towarzysz�w,
kt�rzy, je�li �yj�, to takie
same brodate dziady jak ja w tej
chwili. Przecie� ten ch�opiec
nie ma wi�cej jak lat
dwadzie�cia, a przecie� w
Pernambuco go nie widzia�em."
Upewniony, �e nie zna
szlachcica, powiedzia� ju� z
ca�kowitym spokojem:
- Podejd� no bli�ej, wa�pan, i
m�w, co ci� sprowadza do mnie.
M�ody cz�owiek podszed� do
sto�u ze sztuczn� swobod�,
znamionuj�c� cz�owieka nie do��
obytego. Sk�oni� si� raz i drugi
i mimo zapraszaj�cego gestu
Krzysztofa nie siad� na �awie.
Stoj�c powiedzia� z po�piechem:
- Mo�ci panie armatny,
wola�bym, by najprz�d wstawi�
si� za mn� ten papier.
- C� to jest?
- List mo�ci kanclerza
Ossoli�skiego.
- List, powiadasz? Skoro masz,
to dawaj. Prawd� m�wi�c,
wola�bym, by raczej z g�by sz�o
to, z czym do mnie jecha�e�.
M�ody cz�owiek stropi� si�
jeszcze bardziej i oddawszy list
mi�� czap� w d�oniach.
Arciszewski roz�ama� piecz�� i
czyta� pismo, w kt�rym
Ossoli�ski wstawia� si� za
Opackim, podnosz�c jego zalety,
znane nie tyle kanclerzowi, ile
zaufanemu jego dworzaninowi,
D�bskiemu.
- Siadaj�e! Pi�knie tu o tobie
pisze pan Ossoli�ski cho�, jak
si� z listu rozeznaj�, nawet na
oczy ci� nie widzia�. O c�
wa�panu chodzi? Na armacie si�
znasz?
- Tyle, prosz� waszej mi�o�ci,
co ka�dy szlachcic - wyb�ka�
Piotr.
- Czyli nic.
Nie klei�a si� Arciszewskiemu
rozmowa z przybyszem.
Onie�miela�o go zachowanie si�
m�odego cz�owieka, a zw�aszcza
jego uwielbiaj�ce zapatrzenie
si� w twarz armatnego. Chcia�
si� pozby� tego natarczywego
wzroku, a� wreszcie hukn��:
- A siadaj�e, u licha, i czap�
po�� na �awie! M�w te� do mnie
jak do cz�owieka, a nie gap si�,
jakby� siwej brody dot�d nie
widzia�.
Piotr usiad� b�yskawicznie,
teraz ju� ca�kiem blady jak
�ciana.
- Protekcji do mnie nie
potrzeba, bo je�li� diab�a wart,
to �aden list nie pomo�e. A
je�li ochota w tobie szczera do
s�u�enia w artylerii, sama ona
wystarczy. M�w, czego chcesz.
Napadni�ty tak ostro m�ody
cz�owiek wysypa� pr�dko jedno
zdanie za drugim.
- In�ynierii chcia�bym si�
przyuczy� przy waszej mi�o�ci, a
mo�e te� zda�bym si� na co w
arsenale. Siedz� w naszym
Opatowie, a tam tylko fechtunku
jako tako si� wyuczy�em, bo
reszt� czasu trzeba by�o ko�o
gospodarstwa chodzi�, zw�aszcza
�e ojciec ju� przyci�ki.
S�ysza�em, �e armata b�dzie si�
teraz pod wasz� mi�o�ci�
rozbudowywa�, wi�c chcia�bym i
ja przy tak zacnym wodzu s�u�y�
mi�ej ojczy�nie.
- No, widzisz, gdy� na ty�ku
siad�, to i g�ba g�adko w ruch
posz�a.
Spodoba�o si� Arciszewskiemu,
�e skromny m�odzieniec m�wi� ju�
z wi�ksz� swobod�. Gdy patrzy�
teraz w jego twarz, zdawa�o mu
si�, �e widzi przed sob� siebie
samego sprzed lat dwudziestu,
kiedy to po raz pierwszy stawa�
na dworze Radziwi��a, by
uchwyci� si� pa�skiej klamki. Tu
wprawdzie nie o klamk� dworsk�
chodzi�o, bo armatny nie
posiada� �adnego dworu, tylko
arsena�, ale �w m�ody cz�owiek
prze�ywa� zapewne w tej chwili
tyle zak�opotania i l�ku, co
ongi� m�ody Krzysztof, czekaj�cy
na decyzj� ksi�cia bir�a�skiego.
- A wa�� nie chcesz na jaki�
dw�r pa�ski, tylko do mnie?
- S�ysza�em wiele o waszej
mi�o�ci, o jego