10895

Szczegóły
Tytuł 10895
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10895 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10895 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10895 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jack Higgins Parszywa zmiana Przełożył: WINCENTY ŁASZEWSKI nefryt Tytuł oryginału: THE GRAYEYARD SHIFT Opracowanie graficzne: ADAM OLCHOWIK Opracowanie redakcyjne: JOLANTA KRONER Copyright © 1965 by Harry Patterson Ali right reserved For the Polish edition Copyright © 1991 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Published in cooperation with NEFRYT ISBN 83-85388-00-1 Jak zawsze — dla Amy Kiedy zmieniają się czasy, wszyscy ludzie zmieniają się wraz z nimi. Tymczasem wielu zarówno spośród sympatyków, jak i krytyków policji wypowiada się tak, jakby szeregowi policjanci nie byli ludźmi. Świadkowie, Królewska Komisja Sił Policyjnych Dla zwykłego żołnierza mała bitwa stanowi jego własną cząstkę walki na froncie. General Grań t Indeks Główny DEPARTAMENT POLICJI Nr form. 272 30/3B/112 Nr akt 372/1/6 KARTA OFICERA SŁUŻBY CZYNNEJ NAZWISKO, IMIĘ: MILLER Nicholas Charles NUMER 982 MIEJSCE ZAMIESZKANIA: — Four Winds, Fairview Avenue DATA URODZENIA: 27 lipca 1939 WSTĄPIŁ DO SŁUŻBY W WIEKU: 21 UPRZEDNIO WYKONYWANY ZAWÓD: Student WYKSZTAŁCENIE: Fundacja Uczniowska przy Liceum Arcybiskupa Holdena Stypendium Uniwersytetu Londyńskiego, 1956 Londyńska Szkoła Ekonomiczna UZYSKANE STOPNIE NAUKOWE: Magister prawa z odznaczeniem drugiej klasy, Uniwersytet Londyński, 1959 KARTA SŁUŻBY: Wstąpił do służby, 1/2/60 Przeszedł przez Okręgowe Centrum Kształcenia, 1/5/60 Zadowalająco przeszedł przez rok próbny, 1/2/61 Zatrudniony w Sekcji Centralnej, 3/3/61 Zatrudniony jako detektyw posterunkowy i przeniesiony do Sekcji „E", 2/1/63 (zob. Akta z National Bank Ltd., 21/12/62 Odroczony od złożenia egzaminu promocyjnego przez komisję kwalifikacyjną i skierowany do Bramshill, 2/12/63 ( zob. Akta Dale— Emmet Ltd., 3/10/63) Ukończył Kurs Specjalny w Bramshill z wyróżnieniem i otrzymał awans na stopień z-cy detektywa sierżanta, Sekcja Centralna, czynny od 1/1/65. POCHWAŁY: 1/8/60 zob. akta 2/B/321/ Jones R. 5/3/61 zob. akta 2/C/143/ Rogers R. T. 4/10/61 zob. akta 8/D/129/ Messrs. Longley Ltd. 5/6/62 zob. akta 9/E/725/ Ali Hamid 21/12/62 zob. akta ll/D/832/ National Bank Ltd. 3/10/63 zob. akta 13/C/172/ Dale—Emmett Ltd. DANE POUFNE: Wybitnie inteligentny oficer, predysponowany do pracy w policji. Duże potencjalne zdolności przywódcze. Największa wada, to tendencja do niezależnego działania. Skłonność do stosowania nieortodoksyjnych metod. Warto zaznaczyć, że posiada brązowy pas judo i zna sztukę karate, japońską metodę samoobrony, za pomocą której można zabić przeciwnika gołymi rękami. Zwraca uwagę jego niechęć do stosowania tych metod podczas wykonywania obowiązków służbowych. 1 Od strony Tamizy płynęła mgła pędzona porannym wiatrem, otulając miasto żółtawym, złowieszczym całunem. Dyżurny oficer z Wandsworth otworzył małą furtkę w więziennej bramie i dał znak stojącej przed nią grupie mężczyzn. Przekroczyli ją i po chwili znaleźli się w nowym, obcym świecie. Ostatnim z nich był Ben Garvald — wielki, niebezpiecznie wyglądający mężczyzna, którego potężne ramiona rozpychały tani prochowiec. Zawahał się, podnosząc kołnierz. Dyżurny oficer pchnął go ku wyjściu. — Co, nie chcesz nas opuścić? Garvald obrócił się i spojrzał na niego spokojnie. — Co ty sobie myślisz, ty świnio? Oficer zrobił machinalnie krok do tyłu. Na jego twarzy pojawił się rumieniec gniewu. — Zawsze miałeś parszywą gębę, Garvald. No, wynoś się. Garvald wyszedł na zewnątrz. Brama nieodwołalnie zatrzasnęła się za jego plecami, co go dziwnie uspokajało. Zaczął iść w dół ulicy, w kierunku głównej drogi, mijając zaparkowane rzędem samochody. Mężczyzna siedzący za kierownicą starej, niebieskiej furgonetki, stojącej na samym końcu, obrócił się w kierunku swego towarzysza i skinął głową. Garvald zatrzymał się na rogu, patrząc na poranny ruch uliczny, płynący wolnym strumieniem wskroś mgły. Wyczekał właściwy moment, szybko przeskoczył jezdnię i wszedł do małej kawiarni po drugiej stronie ulicy. Dwaj inni byli tam już przed nim. Stali przy kontuarze. Blondyna o nieszczęśliwej twarzy i sennych oczach przygotowywała w metalowym czajniczku świeżą herbatę. Garvald usiadł na taborecie i, czekając, patrzył przez okno. Po chwili niebieska furgonetka wyłoniła się z mgły i zaparkowała przy krawężniku. Wyszli z niej dwaj mężczyźni i weszli do kawiarni. Jeden z nich był małego wzrostu; jego twarz gwałtownie domagała się brzytwy. Drugi mężczyzna miał co najmniej sześć stóp wysokości, ponurą, kościstą twarz i ogromne ręce. Oparł się o kontuar, gdy dziewczyna zwróciła się w stronę Garvalda, powiedział szybko z miękkim irlandzkim akcentem: — Dwie herbatki, kochanie. Spojrzał przy tym wyzywająco na Garvalda. Jego twarz wykrzywił lekceważący, szyderczy uśmieszek pewnego siebie aroganta. Potężny mężczyzna nie dał się jednak sprowokować. Jego wzrok powędrował ku mgle kłębiącej się za spryskaną deszczem szybą. Irlandczyk zapłacił za herbaty i przyłączył się do swego kompana czekającego przy narożnym stoliku. Niepozorny człowieczek spojrzał ukradkiem na Gar-valda. — Co o nim myślisz, Terry? — Tysiąc lat temu może to i była gorąca sztuka, ale wyżęli go tam do sucha. — Irlandczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Czeka nas chyba tak spokojne spotkanie, jakiego nie mieliśmy już od długiego, bardzo długiego czasu. 10 Dziewczyna za kontuarem, ziewając, nalała Gar-valdowi herbatę do filiżanki. Spojrzała na niego kątem oka. Przywykła do takich ludzi. Prawie każdego ranka ktoś taki przechodził przez ulicę wychodząc z miejsca po drugiej stronie. Wszyscy wyglądali tak samo. Ale z tym tutaj zdawało się być inaczej. Było w nim coś, czego nie potrafiła dokładnie określić. Posunęła filiżankę z herbatą po blacie i przeczesała dłonią swe długie włosy opadające na twarz. — Coś jeszcze? — A co masz? Jego oczy były szare, jak dym ognisk palonych w jesienne dni. Tkwiła w nich siła. Nieujarzmiona, zwierzęca siła, obecna tam niemal fizycznie. Poczuła, jak przez jej ciało przebiegł dreszcz. — O tej porze, z samego rana? Wszyscy jesteście tacy sami, wy, mężczyźni. — Czego chcesz? To trwało tak długo. Rzucił jej monetę na kontuar. — Daj mi paczkę papierosów. Bez ustnika. Chcę czuć jak smakują. Wyciągnął sobie papierosa i poczęstował dziewczynę. Dwaj mężczyźni w rogu sali obserwowali go w lustrze. Garvald zignorował ich. Podał jej ogień. — Było się tam długo, prawda? — powiedziała wydmuchując ze znawstwem dym. — Wystarczająco długo. — Spojrzał przez okno. — Spodziewam się, że zaszło tu wiele zmian. — Wszystko się ostatnio pozmieniało — potwierdziła. Garvald uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ku niej rękę. Jego palce przesunęły po włosach dziewczyny. Poczuła, że zaczyna brakować jej tchu. — Niektóre rzeczy pozostają zawsze takie same. 11 Owładnął nią niepokój. Nagle zrobiło się jej sucho w gardle. Poczuła, że jest całkowicie bezwolna, schwytana w nieodwołalny bieg wypadków. Nagle przechylił się przez kontuar i pocałował ją prosto w usta. — Zobaczymy się jeszcze. Zsunął się ze stołka i z szybkością nieprawdopodobną, jak na tak dużego mężczyznę, przemknął przez drzwi i wydostał na zewnątrz. Dwaj mężczyźni siedzący w rogu rzucili się w ślad za nim. Kiedy jednak znaleźli się na chodniku, znikł już we mgle. Irlandczyk pobiegł naprzód i w moment później dostrzegł sylwetkę Garvalda idącego żwawym krokiem w dół ulicy. Za rogiem skręcił w wąską, boczną uliczkę. Irlandczyk wyszczerzył zęby i trącił łokciem niepozornego człowieczka. — Zobacz, sam się o to prosi. Minęli narożny dom i zaczęli iść wąskim chodnikiem między walącymi się domami zbudowanymi w stylu wiktoriańskim, obramowanymi żelaznym ogrodzeniem. Nagle Irlandczyk zatrzymał się, chwytając towarzysza za rękę. Zaczął nadsłuchiwać. Ale jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jego uszu był dziwnie przytłumiony w gęstej mgle huk porannego ruchu ulicznego, idący od głównej drogi. Przez jego twarz przemknął grymas. Zrobił do przodu kilka niepewnych kroków. W tej samej sekundzie zza ich pleców wysunął się ze swej kryjówki Garvald. Okręcił małego człowieczka twarzą ku sobie i z całych sił uderzył go kolanem w podbrzusze. Ten upadł na chodnik, a rozwarte usta daremnie próbowały schwytać powietrze. Irlandczyk odwrócił się. Przed nim stał Garvald — dzieliło ich wijące się z bólu ciało małego. Trzymał ręce w kieszeni płaszcza. Ironiczny uśmieszek pojawił się na jego twarzy. 12 — Szukamy kogoś? Irlandczyk rzucił się do przodu, ale jego wielkie ręce schwytały tylko puste powietrze. Nogi, kopnięte dokładnie tam, gdzie należało, straciły podłoże. Zwalił się głucho na mokry bruk i zaraz zaczął gramolić się, klnąc głośno. W ten samej chwili Garvald chwycił go oburącz za prawe przedramię, wykręcił je i pchnął w górę zakleszczając w miażdżący uchwyt, jak w potężne imadło. Irlanczyk krzyknął z bólu, czując, jak mięśnie zaczynają mu pękać. Zachowując wciąż tę straszną pozycję, Garvald pchnął go z całej siły naprzód; głowa uderzyła z impetem w żelazną barierę. Jego mały kompan przestał wymiotować do rynsztoka i zdołał w końcu stanąć na nogach. Półprzytomny oparł się o ogrodzenie i nagle jego twarz wykrzywił paniczny lęk. Stojący nad Irlandczykiem Garvald zrobił ruch w jego kierunku i niepozorny człowieczek poczuł taki strach, jakiego nigdy jeszcze w swym awanturniczym życiu nie zaznał. — Na Boga, nie! Zostaw mnie w spokoju! — wybełkotał. — To już lepiej — powiedział Garvald. — O wiele lepiej. Kto was na mnie nasłał? — Facet, nazywa się Rosco. Sam Rosco. On i Terry znali kogoś w Yille, parę lat temu. Tamten napisał w zeszłym tygodniu z tej zachrzanionej Północy, gdzie teraz mieszka. Mówił, że twój powrót jest złą nowiną. Że nikt nie chce cię z powrotem. — A wy mieliście mnie o tym przekonać? — uprzejmie odezwał się Garvald. — Ile warte było przekazanie mi tej wiadomości? Mały człowieczek zwilżył językiem usta. — Setkę, na spółkę — dodał pośpiesznie. 13 Garvald przykucnął na jedno kolano przy Irlandczyku i obrócił go. Przeszukując kieszenie pogwizdywał jakąś smutną melodyjkę w tonacji minorowej. Wreszcie znalazł portfel i wydobył z niego zwitek pieciofun-towych banknotów. — To te? — Zgadza się. Terry jeszcze ich nie rozdzielił. Garvald szybko przeliczył pieniądze, po czym wsunął je do kieszeni na piersiach. — Oto co nazywam miłym porannym zajęciem. Ten drugi kucał już u boku Irlandczyka. Dotknął delikatnie jego twarzy i odskoczył. — Matko Najświętsza, zmiażdżyłeś mu szczękę. — Więc lepiej znajdź mu doktora, nie? — odezwał się Garvald i odwrócił się, by odejść. Po chwili zniknął we mgle. Przez moment w powietrzu wisiało jeszcze jego pogwizdywanie, po czym umilkło w atmosferze wciąż jeszcze trwającej grozy. Niepozorny człowieczek klęczał przy Irlandczyku, deszcz sączył się przez zupełnie przemoczone płótno taniego płaszcza. Ta melodia — ta przeklęta melodia. Wydawało mu się, że nigdy nie będzie w stanie wybić ze swej głowy tego dźwięku. Nagle, z powodów, których nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, zaczął płakać. Bezradnie, jak małe dziecko. II A. potem nadeszła noc. Wszędzie grasował zimny, wschodni wiatr wiejący od Morza Północnego. Groźny, jak nóż, który wbija się przechodniowi w plecy, zapuszczający się w aleje szarego północnego miasta i gwiżdżący przeraźliwie w wąskich kanionach ulic, które wryły się między spiętrzone bloki nowo powstałej dzielnicy. Gdy zaczęło padać, był to zimowy, kłujący deszcz, który uderzał w okna z łoskotem rewolwerowych pocisków. Jean Fleming siedziała na twardym, drewnianym krześle w głównym biurze C.I.D. — Centralnego Zarządu Policji — i czekała. Było kilka minut po dziewiątej. Miejsce wydawało jej się dziwnie opuszczone. Tylko cienie tłoczyły się we wszystkich kątach pokoju i przebiegały wzdłuż długich, wąskich biurek, rodząc w niej niewyraźny lęk, jakiś irracjonalny niepokój. Przez matowe drzwi prowadzące do pomieszczenia na lewo usłyszała ruch i cichy pomruk głosów. W chwilę później drzwi otwarły się i dobrze zbudowany, siwiejący czterdziestokilkuletni mężczyzna dał jej znak ruchem głowy. — Superintendent Grant czeka na panią, panno Fleming. Wstała i z pośpiechem udała się we wskazanym 15 kierunku. W pokoju panował półmrok. Jedyne światło padało z osłoniętej, zielonej lampy stojącej na biurku. Pokój był wypełniony szafkami, nad którymi wisiała mapa miasta. Na niej czerwoną kreską oznaczono rejony działania poszczególnych sekcji. Grant ochłonął z nękającego go uczucia zmęczenia. Jednak uporczywy ból, który wwiercał się w mózg gdzieś pod gałką oczną i ogarniające go raz po raz dreszcze, których nie był w stanie opanować, wszystko to zdawało się świadczyć, że i on stał się ofiarą ataku azjatyckiej grypy, która wciągnęła już na listę chorych jedną piątą sił imperium. Otworzył szufladę, wyjął z małej fiolki trzy aspiryny i połknął je, popijając szklanką wody. Następnie sięgnął po papierosa i wreszcie spojrzał na dziewczynę po drugiej stronie biurka. Mogła mieć dwadzieścia siedem, może osiem lat, z urody wyglądała na Irlandkę. Jej ciemne włosy były wygolone tuż przy skórze — według mody, której nie umiał zaaprobować; musiał jednak przyznać, że fryzura ta dodawała jej jakiegoś uroku. Nosiła ciężki płaszcz z owczej skóry, który musiał ją kosztować co najmniej czterdzieści funtów i sięgające do kolan skórzane buty. Siadła na krześle, które podsunął jej Brady i założyła nogę na nogę. Grant poczuł, że to pierwsza w ciągu tej nocy chwila miłego i spokojnego nastroju. Starannie poprawiła spódniczkę i uśmiechnęła się. — Pan mnie pamięta, panie Grant? — A powinienem? Zmarszczył brwi. Fleming — Jean Fleming. Potrząsnął głową. Jego brzydka twarz rozciągnęła się w uśmiechu pełnym niekwestionowanego uroku; była to jedna z jego najczęściej używanych sztuczek. — Musiałem się zestarzeć. 16 — Jestem siostrą Belli Garvald. Jakby wypowiedziała jakieś magiczne słowo, bo nagle wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Ben Garvald i afera ze Steel-Amalgamated. Osiem, nie, dziewięć lat temu. Jego pierwsza poważna sprawa, którą prowadził jako Naczelny Inspektor. Przeniósł się myślami do domu na Khyber Street, gdzie mieszkały Bella Garvald i jej młodsza siostra. — Zmieniłaś się — powiedział. — Pamiętam cię, jak jeszcze chodziłaś do Grammar School i wybierałaś się do college'u. Kim chciałaś wtedy zostać — nauczycielką? — Jestem nią — powiedziała. — Tu w mieście? Skinęła głową. — W podstawówce w Oakdene. — Stara szkoła panny Van Heflin? To był mój pierwszy rejon, w którym pełniłem służbę jako młody policjant. Czy ona jeszcze pracuje? Musi już mieć co najmniej siedemdziesiątkę. — Od dwóch lat jest na emeryturze — powiedziała Jean Fleming. — Szkoła jest teraz moja. Nie potrafiła ukryć zjadliwej dumy pobrzmiewającej w jej głosie, a jej północny akcent dał się słyszeć wyraźniej. — Długa droga z Khyber Street — rzekł Grant. — A jak ma się Bel Ja? — Rozwiodła się z Benem niedługo potem, jak poszedł do więzienia. W zeszłym roku wyszła ponownie za mąż. — Przypominam sobie. Harry Faulkner. Dobrze się urządziła. — To prawda — spokojnym głosem odezwała się Jean Fleming. — I nie chciałabym, żeby cokolwiek się w tym układzie zepsuło. vw;i zmiana 17 — Co na przykład? — Ben — powiedziała. — Zwolniono go wczoraj. — Jesteś tego pewna? — Z umorzeniem części kary powinno się to stać już poprzedniego roku. Ale stracił tę szansę, kiedy kilka lat temu zbiegł z robót w Dartmoor. Grant dmuchnął dymem w sufit. — Myślisz, że on może przysporzyć kłopotów? — Bardzo trudno było mu pogodzić się z rozwodem. To dlatego próbował wtedy zbiec. Powiedział Belli, że nigdy nie dopuści, by związała się z innym. — Czy ona po tym wszystkim jeszcze go odwiedzała? Jean Fleming pokręciła głową. — To nie miałoby sensu. Byłam u niego zeszłego roku, kiedy mieszkała już z Harry'm. Powiedziałam Benowi o jej ponownym zamążpójściu. Że nie ma najmniejszego sensu szukać z nią kontaktu. — Jak zareagował? — Był wściekły. Chciał koniecznie wiedzieć, kto to jest, ale nie powiedziałam. Przysięgał, że gdy wyjdzie, to ją dopadnie. — Czy Faulkner wie coś o tym? Potwierdziła: — Tak, ale nie wydaje się być tym szczególnie zmartwiony. Myśli, że Ben nigdy nie ośmieli się tu pokazać. — Najprawdopodobniej ma rację. Zaprzeczyła ruchem głowy. — Bella dostała kilka dni temu list, właściwie liścik. Napisano w nim: Do zobaczenia wkrótce — Ben. — Pokazała go mężowi? Znowu pokręciła głową. — Wiem, że zabrzmi to głupio, ale Harry ma urodziny i zamierzają na jego cześć zorganizować J8 wielkie przyjęcie. To ma się odbyć dzisiejszej nocy. Zabawa całonocna. Tańce, kabaret i inne atrakcje. Sama tam idę, prosto stąd. Bella włożyła wiele starań w tę uroczystość. Nie chciałaby, żeby Ben wszystko zepsuł. — Rozumiem — powiedział Grant. — Czego jednak od nas oczekujesz? Odsiedział już swoje. Dopóki nie wetknie w coś swego nosa, jest wolny. — Moglibyście z nim zamienić kilka słów — powiedziała. — Wytłumaczyć mu, że winien trzymać się od nas z daleka. Nie jest to chyba zbyt wielka prośba? Grant okręcił się w fotelu, wstał i podszedł do okna. Spojrzał w dół na światła okrytego deszczem miasta. — Spójrz — powiedział zwracając się do Jean Fleming. — Siedemdziesiąt mil kwadratowych ulic, pół miliona ludzi i ośmiuset dwudziestu jeden policjantów, wliczając w to tego, który siedzi za tym biurkiem. Każda logiczna kalkulacja wskazuje, że potrzeba nam na gwałt przynajmniej następnych dwustu pięćdziesięciu. — I co, nie możecie ich znaleźć? — Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak niewielu ludzi chce spędzić resztę swego życia harując na trzy zmiany, co daje im tylko jeden wolny weekend na siedem. Rzadko są w domu wśród swoich, a pieniądze nie są wcale tak ogromne. Szczególnie, gdy się zważy, co trzeba robić, by je dostać. Jeżeli mi nie wierzysz, spróbuj postać pod kantorem około jedenastej w sobotę wieczór, kiedy zamykają bary. Dobry policjant zarabia tam w ciągu jednej godziny swą tygodniową pensję. — Tym sposobem usiłuje pan powiedzieć, że nie jesteście w stanie mi pomóc. — Mam pod sobą pięćdziesięciu dwóch detektywów. 19 Obecnie osiemnastu z nich choruje na grypę, pozostali pracują osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Chyba zauważyłaś, jak tu dziwnie cicho. To dlatego, że jedynymi ludźmi w biurze są detektyw posterunkowy Brady i ja. W najlepszym razie możemy zrobić pokazową rundkę po mieście podczas tej nocnej zmiany, pomiędzy dziesiątą a szóstą. Można by rzec, że dzisiejszej nocy bardzo cienko u nas. — Ale musi być przecież ktoś w rezerwie. Grant roześmiał się i wrócił na swe miejsce przy biurku. — Zwykle jest ktoś taki. Wstała. — A więc załatwione? Zajmiecie się tą sprawą? — Rozejrzymy się — powiedział Grant. — Nie powinno być zbyt trudną rzeczą znaleźć go, jeśli tylko jest w mieście. Nie mogę obiecać zbyt wiele, ale zrobimy wszystko, na co będzie nas stać. Zaczęła grzebać w torebce. Po chwili wyciągnęła z niej wizytówkę. — Przez godzinę, może dwie, będę u Belli, w St. Martin's Wood. Potem będę siedziała w domu. Mieszkam w szkole, w dawnym mieszkaniu panny Van Heflin. Tu jest adres. Skierowała się ku drzwiom. Gdy Brady rzucił się, by je otworzyć, Grant odezwał się raz jeszcze. — Jednej rzeczy nie mogę zrozumieć. Dlaczego ty? Dlaczego nie Bella? Jean Fleming obróciła się wolno w jego stronę. — Pan jej już chyba nie pamięta, prawda? Ona nigdy nie była zbyt mocna w działaniu. Gdyby ta sprawa pozostała na jej głowie, udawałaby przed samą sobą, że Ben Garvald nigdy nie istniał i żyłaby nadzieją, że nic złego się nie wydarzy. Ale tym razem to już nie 20 wystarczy. Jeżeli cokolwiek się stanie, mogę stracić więcej nawet niż ona. Zrujnuje mnie skandal, panie Grant, zniszczy wszystko, o co walczyłam. Przebyłyśmy długą drogę z Khyber Street — sam pan to powiedział. Zbyt długą, by ktoś miał ściągnąć nas tam z powrotem. Kiedy już odwróciła się i wyszła przez pomieszczenie głównego biura, poczuła, że cała drży. Nie troszcząc się o windę zbiegła trzy piętra po marmurowych schodach i wybiegła przez obrotowe drzwi, by znaleźć się w portyku frontowej ściany ratusza. Oparła się o jeden z wielkich kamiennych filarów, które wspinały się nad nią ku górze, w ciemność nocy. Naraz gwałtowny poryw wiatru plunął jej w twarz deszczem. Jego dziwnie przejmujące lodowate zimno podobne było do strachu, który narastał w jej piersi. — Niech cię diabli wezmą, Garvald! Niech cię diabli! — wycedziła przez zęby i zbiegła po schodach. — Niczego sobie dziewczyna — mruknął Brady. Grant skinął głową. — I naprawdę dzielna. Musiała być mocna, by żyć w takim miejscu, jak Khyber Street. — Myśli pan, że coś w tym jest, sir? — Być może. Trudno dziś znaleźć twardszego faceta niż Ben Garvald. Nie wydaje mi się, by dziewięć lat w Parkhurst i w Moor wywarły na niego jakikolwiek wpływ. — Nie znałem go nigdy osobiście — powiedział Brady. — W tamtych dniach siedziałem na służbie w Sekcji „C". Czy ma wielu przyjaciół? — Nie sądzę. Zawsze był czymś w rodzaju samotnego wilka. Większość ludzi po prostu się go boi. 21 — Typowy nerwus? Grant potrząsnął głową. — To nie było nigdy w stylu Garvalda. Kontrolowana siła, przemoc, gdy to konieczne, to jego motto. Był komandosem w Korei. Zwolniony w 1951 z powodu postrzału w nogę. Do dziś lekko utyka. — To wygląda na ciężki przypadek. Mogę wziąć jego papiery? — Najpierw potrzebujemy kogoś, kto by się nim zajął. — Grant rzucił na stół kartotekę, otworzył ją szybkim ruchem i przebiegł palcem po liście. — Graham jest wciąż zajęty sprawą gwałtu w Moorend. Yarley pojechał przed godziną do fabryki Maskę Lane, gdzie dokonano włamania. Gregory chory. Lawrence chory. Forbes udał się do Manchester, jako świadek w sprawie oszustwa i wróci jutro. — A co z Garnerem? — Wciąż pomaga w Sekcji „C". Nie mają tam kompletu ludzi. — I każdy ma co najmniej trzydzieści albo więcej zaległych spraw, które musi załatwić — powiedział Brady. Grant wstał, podszedł do okna i spojrzał w dół, w deszcz. — Ciekaw jestem, co by powiedzieli ci przeklęci cywile, jeśli wiedzieliby, że tej nocy mamy tylko pięciu w całej Centralnej Sekcji. Brady zakaszlał. — Jest jeszcze Miller, sir. — Miller? — mechanicznie powtórzył Grant. — Detektyw sierżant Miller, sir. — Brady lekko podkreślił tytuły. — Słyszałem, że zeszłego tygodnia skończył kurs w Bramshill. Nie było niby nic szczególnego w jego tonie, ale Grant wiedział, co on oznaczał. Według nowych 22 przepisów, każdy posterunkowy, który z powodzeniem ukończył roczny kurs specjalny w Police College w Bramshill House, natychmiast po powrocie do swej jednostki otrzymywał awans na stopień zastępcy sierżanta, co było źródłem rozgoryczenia starych policjantów, którzy albo dochrapali się awansu ciężką pracą, albo wciąż jeszcze nań czekali. — Zupełnie o nim zapomniałem. Ten gość skończył prawo, czyż nie? — powiedział Grant, nie dlatego, że potrzebował informacji, lecz po to, by zobaczyć, jaka będzie reakcja tego drugiego. — Tak mi powiedzieli — odparł Brady zjadliwym tonem, w którym zawierała się cała pogarda długoletniego policjanta dla „książkowego mola". — Tylko raz go spotkałem. To było wtedy, gdy zrobiono mnie członkiem komisji rozważającej jego kandydaturę do Bramshill. Jego papiery wydawały się naprawdę dobre. Trzy lata służby na ulicy w Sekcji Centralnej, więc musiał poznać życie. Jeśli dobrze pamiętam, to on był pierwszy na miejscu po napadzie na bank Leadenhall Street. Właśnie wtedy stary zdecydował się przenieść go do C.I.D. Rok pracował w Sekcji „E" z Charlie Parkerem. Charlie myśli, że posiadł on wszystko, czego potrzebuje dziś dobry policjant. — Nie wyłączając brata z wystarczającą kupą pieniędzy, by mógł się bawić swymi porcelanowymi wozami — burknął Brady. — Raz pojawił się na defiladzie w swoim sportowym Jaguarze. Słyszał pan o tym? Grant skinął głową. — Słyszałem też, że zabrał Dużego Billa McGuire'a na zajęcia treningowe i dał mu niezły wycisk po tym, jak Billy wypuścił mu powietrze z opon tego samochodu. Powiadają, że Billy twierdzi, iż potrafi on sobie dobrze radzić. A to już pochwała z ust mistrza. 23 — Pokazowe sztuczki, wielkie słówka, — powiedział z zawiścią Brady. — Ważne jest to, czy zna się na łapaniu złodziei. — Charlie Parker wydaje się sądzić, że tak. Chciał go mieć z powrotem w Sekcji „E". Brady zmarszczył na moment brwi. — Dokąd on właściwie idzie? — Będzie pracował z nami — powiedział Grant. — Stary powiedział mi o tym dziś po południu. Brady wziął głęboki oddech i przełknął narastającą złość. — Niektórym droga ściele się różami. Pracuję już dziewiętnaście lat, a wciąż jestem posterunkowym. — Takie jest życie, Jack — powiedział spokojnie Grant. — Do poniedziałku Miller jest chyba na urlopie. — Mogę go z niego wyrwać? — Nie widzę przeszkód. Skoro przychodzi do nas pracować, może równie dobrze zacząć od zaraz. W aktach znajdziesz jego numer telefonu. Powiedz mu, by zgłosił się natychmiast. I żadnych wymówek. W kącikach ust Brady'ego pojawił się mały, cierpki uśmieszek. Odwrócił się, unosząc z sobą swe małe zwycięstwo. Gdy zniknął za drzwiami, Grant sięgnął po następnego papierosa i podszedł do okna. Dobry człowiek, ten Jack Brady. Solidny, odpowiedzialny. Daj mu rozkaz, a wypełni go co do joty. Tu właśnie tkwi przyczyna, dlaczego wciąż jeszcze jest detektywem posterunkowym i pozostanie nim do samej emerytury. Ale Miller, to coś innego. Miller i jego styl, to to, czego potrzebują — potwornie potrzebują, jeśli w ogóle mają stawić czoła sytuacji, która z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wymyka się im z rąk. lii L/omy na Faindew Avenue były typowe dla bogatych mieszkańców angielskiego miasteczka. Szerokie, niemal jak rezydencje, rozłożyły się w znacznej odległości jeden od drugiego pośród oceanu trawników. Świadomość, że Nick Miller mieszka w jednym z nich nie mogła poprawić nastroju Jacka Brady'ego. „Four Winds" stał na końcu. Był to późno wiktoriański dom z szarego kamienia ze zwieńczoną półksiężycem bramą wjazdową i dwuskrzydłowym wejściem. Brady wjechał do środka, zaparkował swego starego Forda przed drzwiami, wysiadł i nacisnął dzwonek. Po chwili drzwi otworzył szczupły, siwiejący mężczyzna, mniej więcej w jego wieku. Miał ostre, zdecydowane rysy twarzy i nosił ciężkie, rogowe okulary, które roztaczały wokół niego atmosferę wyższej uczelni. — Słucham, o co chodzi? — Głos zabrzmiał niecierpliwie i Brady dostrzegł w jego prawej, zwisającej luźno ręce talię kart. — Jestem z Departamentu Policji. Usiłuję skontaktować się z detektywem sierżantem Millerem, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Czy pański telefon jest w porządku? Ten drugi pokręcił głową. — Nick ma swoje własne mieszkanie, nad garażem, 25 tam z tyłu. I podłączony oddzielny telefon. O ile mi wiadomo, powinien być u siebie. Jestem jego bratem — Phil Miller. Potrzebujecie go do czegoś? — Można by tak powiedzieć. — Myślałem, że ma wolne do poniedziałku. — Miał. Mogę do niego zajrzeć? — Proszę bardzo. Nie może pan zabłądzić. Schody zapasowe przy głównych drzwiach garażu zaprowadzą pana prosto na górę. Brady pożegnał się, zszedł w dół po schodach i poszedł żwirowaną dróżką wzdłuż domu na tylne podwórze, oświetlone stylową gazową lampą przymocowaną do ściany nad tylnym wyjściem. Zasuwane drzwi garażu były częściowo odemknięte. Wszedł do środka i zapalił światło. Stały tam trzy wozy, zaparkowane jeden przy drugim. Zodiac, słynny Jaguar typ E i zielony Mini-Cooper. Nie był w stanie opanować wściekłości. Zakipiał gniewem. Szybko wyłączył światło, wyszedł na zewnątrz i wspiął się na piętro po metalowych schodach. Millera obudziło ostre, przedłużające się w nieskończoność brzęczenie dzwonka. Leżał jeszcze chwilę wpatrując się w sufit i próbując zebrać myśli. Wreszcie odrzucił koc, wstał i przeszedł przez salon, włączając po drodze lampę na stole. Otworzył frontowe drzwi. Wzrok Brady'ego zatrzymał się najpierw na czarnej, jedwabnej piżamie ozdobionej rosyjskim kołnierzykiem, złotymi guzikami i monogramem na kieszonce. Po chwili jego oczy przesunęły się ku twarzy. Przystojny mężczyzna, z zaznaczonym ostro niemal arystokratycz- 26 nym podbródkiem. Miał wystające kości policzkowe i oczy — tak ciemne, że gasło w nich wszelkie światło. W każdym innym czasie te oczy z pewnością powstrzymałyby go. Teraz jednak frustracja i wściekłość, którą kipiał nie dopuściły rozsądku. — Ty jesteś Miller? — spytał nie dowierzając. — Zgadza się. — Detektyw posterunkowy Brady. Zdaje się, że wyjątkowo mile spędzasz czas. — Brady omiótł wzrokiem pokój za jego plecami. — Czyżby główny lokaj miał wolną nockę albo coś w tym guście? Nick zamknął drzwi i poszedł w stronę kominka. Otworzył srebrne pudełko stojące na bocznym stoliku, wybrał papierosa i zapalił go od stojącej na stole zapalniczki z czasów królowej Anny. — Jeśli mógłbyś przejść do rzeczy — powiedział cierpliwym głosem. — Mam zamiar wcześnie zacząć dzisiejszą noc. — Już ją zacząłeś. Inspektor Grant chce cię widzieć w Komendzie Głównej. Zdaje się, że pragnie skorzystać z twych bezcennych usług. — Brady podszedł do telefonu, który był wyłączony z sieci i wcisnął końcówkę do gniazdka. — Nic dziwnego, że za żadną cholerę nie mogłem się dodzwonić. — Obrócił się wściekły. — Próbowałem dokręcić się do ciebie przez pół godziny. — Rozdzierasz mi serce. — Miller podrapał się pod brodą. — W każdym razie nie ma sensu, byś dłużej tu siedział. Zobaczymy się na miejscu. Wezmę własny wóz. — Który? Rollsa? — I kiedy Nick chciał go wyminąć, Brady chwycił go za ramię. — Stary powiedział, że masz się zjawić natychmiast. — Więc będzie musiał poczekać — odpowiedział spokojnie Nick. — Zamierzam wziąć przysznic, a potem 27 się ogolić. Możesz powiedzieć mu, że będę za pół godziny. Ze zdumiewającą łatwością uwolnił się z jego uścisku i odwrócił się znowu. Wtedy cały gniew i nagromadzone kompleksy znalazły swe ujście w wybuchu niepohamowanej wściekłości. Brady chwycił Nicka i potrząsnął nim z całej siły. — Za kogo ty się do jasnej cholery uważasz? Wyskakujesz z nikąd po pięciu latach służby ze swym przeklętym naukowym stopniem i tymi cudacznymi wozami, przechodzisz przez egzaminy i robią cię sierżantem. Na Boga, tak wystrojony przypominasz raczej alfonsa. Rozejrzał się po luksusowo umeblowanym pokoju. Spojrzał na grube dywany, kilimy z barwionej owczej skóry, drogie meble i pomyślał o swym małym, niby jednorodzinnym domku. Mieszkanie policyjne, w jednej z tych mało ciekawych, ubogich dzielnic, wzięte na wyprzedaży po drugiej stronie rzeki, gdzie ludzie tacy jak on żyli ze swymi rodzinami w stanie nieustannego oblężenia. I już kipiał irracjonalnym gniewem, którego nie był w stanie ani chwili dłużej kontrolować. — A spójrz na to miejsce. Wygląda bardziej jak poczekalnia w jednym z burdeli na Gascoigne Square. — Zdaje się, że masz w tych sprawach doświadczenie — powiedział Nick. Jego twarz zmieniła się zupełnie i zbladła, jakby odpłynęła z niej krew. Kosmyk włosów zsunęł mu się na czoło. Patrzył na Brady'ego, jakby go tu w ogóle nie było. Te oczy powinny go ostrzec, ale Brady był już zbyt daleko od miejsca, gdzie rozum miał cokolwiek do powiedzenia. Wyciągnął rękę, chwycił za czarną 28 piżamę, jedwab w jego dłoni zaczai się drzeć. W tym momencie przez jego ciało przebiegła fala bólu, jak płynny ogień. Zachwiał się, przez gardło przecisnął się krzyk. Spróbował uwolnić prawą rękę, ale bezskutecznie. Nacisk lekko zelżał, gdy Brady ukląkł na jedno kolano. Po chwili ustał zupełnie. Wstał oszołomiony, rozcierając ramię i usiłując przywrócić czucie muskułom i nerwom. Spojrzał w czarne oczy, w twarz diabła. Nick uśmiechnął się pobłażliwie. — Rozumu należy używać do wszystkiego, nawet przy brudnej robocie. Popełniłeś błąd, tatuśku. Nie byłeś pierwszy i nie jesteś ostatni, ale nigdy już nie mów do mnie w ten sposób. Następnym razem zleciesz ze schodów. A teraz wynoś się — i to jest rozkaz, panie posterunkowy Brady! Brady odwrócił się bez słowa i potknął we drzwiach. Te zamknęły się za nim. Nick stał chwilę słuchając odgłosu stóp na żelaznych schodach. Westchnął ciężko i poszedł do łazienki. Zdjął podartą piżamę. Przez chwilę stał patrząc w lustro i czekając aż ciało odtaje z zimna. Po chwili parsknął śmiechem, otworzył szklane drzwi kabiny i odkręcił wodę. Pięć minut później, gdy wyszedł spod prysznica i sięgał po ręcznik, zobaczył, że jego brat wychyla się przez drzwi trzymając w ręku podarty jedwab. — Co się stało? — Mała różnica zdań, ot wszystko. Brady jest typem faceta, który długo już siedzi w policji. Trudno mu pogodzić się z tym, że ktoś taki, jak ja przeskakuje go w kolejce. Phil Miller cisnął w kąt piżamę i zaklął cicho. — Po co robisz to wszystko, Nick? Od zaraz mógłbym cię wprowadzić w interesy. Rozwijamy się przecież nieźle, wiesz o tym. Po co ty się marnujesz? 29 Nick przeszedł do sypialni, otworzył drzwi dużej szafy, która zajmowała całą jedną ścianę pokoju i wyjął z niej ciemnoniebieski samodziałowy garnitur oraz świeżo wypraną białą, lnianą koszulę. Położył to wszystko na łóżku i zaczął się ubierać. — Tak się składa, że lubię to, co robię, Phil. I wszyscy Bradowie w policji razem wzięci nie zmienią mego zdania. Jestem tu i chcę tu pozostać. Im szybciej to zaakceptują, tym lepiej dla nas wszystkich. Phil wzruszył ramionami i usiadł na rogu łóżka obserwując brata. — Ciekaw jestem, co by powiedziała stara, gdyby jeszcze żyła. Te wszystkie jej plany, nadzieje, a ty kończysz, jako gliniarz. Nick spojrzał na niego w lustrze i wyszczerzył zęby zawiązując zręcznie ciemnoniebieski jedwabny krawat. — Spodobałby się jej ten żart, Phil. Pewnie teraz świetnie się tym bawi. — Myślałem, że masz mieć wolne do poniedziałku. Nick wzruszył ramionami. — Coś się musiało wydarzyć. Dziś po południu rozmawiałem z Charlie Parkerem z Sekcji „E". Mówił, że nabór wciąż się zmniejsza. Mamy co najmniej dwustu ludzi mniej, niż należy. A na dodatek, Bóg jeden wie, jak wielu z nich leży złamanych azjatycką grypą. — Tak więc oni potrzebują Nicka Millera. Czemu jednak właśnie teraz. Cóż to za pora, żeby człowiek chodził do pracy? Nick wyjął z szafy ciemnoniebieski szwedzki płaszcz. — Robimy to w każdym czasie, Phil. Musisz teraz o tym wiedzieć. Godzina od dziesiątej wieczór do szóstej rano. Parszywa zmiana — roześmiał się, przewiązując płaszcz paskiem. — Co byś zrobił, gdyby ktoś włamał ci się teraz do jednego z twoich sklepów? 30 Jego brat podniósł rękę w obronnym geście i wstał. — W porządku. A więc wielki Nick Miller wychodzi w ciemną noc, by bronić społeczeństwa. Pilnuj się, to wszystko, o co proszę. Wszystko może zdarzyć się w tych dniach. — I zwykle zdarza się — uśmiechnął się Nick. — Nie bój się, Phil. Umiem dbać o siebie. — Widzę to. Ale nie chcę żadnych telefonów o czwartej nad ranem z prośbą, abym jechał do szpitala. Ruth i dzieciaki przeżyłyby to ciężko. Z niejasnych przyczyn zdają się dużo o tobie myśleć. — Brakuje mi do szczęścia tylko cygańskiej kapeli. — Nick poprawił ciemnoniebieską, utrzymaną w wojskowym fasonie czapkę. Naciągnął ją na jedno oko i odwrócił się. — Może być? — Wyglądasz nieźle — powiedział Phil. — Nie bardzo wiem po co, ale wyglądasz całkiem nieźle. Nick uśmiechnął się i klepnął go po ramieniu. — Przy odrobinie szczęścia powinienem zdążyć do ciebie na śniadanie. Zwrócił się ku drzwiom. Gdy je otwierał, Phil zawołał ostro: — Nick! — Co jest? Phil westchnął głęboko i jakby zaniechał jakiejś myśli. — Nie, nic takiego. Po prostu, uważaj na siebie, to wszystko. — Zawsze uważam. Odwrócił się i wyszedł w noc. Stukając butami po metalowych schodach przeciwpożarowych, zszedł na brukowane podwórze. Narastało w nim dziwne, nie odstępujące ani na chwilę uczucie podniecenia na myśl, że znowu, po rocznej przerwie, wraca do pracy. 31 Phil stał na środku pokoju z lekko niezadowoloną miną. Nagle, ze znajdującego się pod nim garażu dopadł go ryk włączanego silnika. Gdy otworzył drzwi, Mini-Cooper wysunął się na podwórze, przemknął przez wjazdową bramę i znikł za rogiem domu. Stał w deszczu na szczycie żelaznych schodów, słuchając dźwięków, które gasły w oddali na drodze prowadzącej do centrum. Kiedy wreszcie nastała cisza, poczuł niepokój. Po raz pierwszy od czasów, kiedy był chłopcem, był rzeczywiście w strachu. IV Wiatr zawodził dziko wokół ratusza, a grad bębnił po szybach biura informacyjnego. — Niech Bóg ma w swej opiece naszych biednych chłopaków, którzy muszą chodzić po ulicach podczas takiej nocy, jak ta — powiedział Grant, gdy dyżurny inspektor odwrócił się od telefonu. — Ale innych trzyma w domu, sir — stwierdził inspektor. — To jedyna zaleta tej grypy: nie robi wyjątków. Sporo łotrów cierpi na nią tej nocy, tak samo, jak nasi chłopcy. Potwierdzają to wezwania pod 999. Jak dotychczas, mieliśmy tylko pięć. Zwykle do tej pory mamy ich przynajmniej trzydzieści. — To nieźle. Przecież mamy tylko cztery wozy, by obsłużyć całe miasto. — Grant spojrzał w dół na wielką mapę rozświetloną zielonymi i czerwonymi żaróweczkami. Było po dziesiątej. Ziewnął. — Ale nie mów hop, póki nie przeskoczysz. Jeszcze nie wyszli na ulice pijacy. Zdążą narobić trochę szumu. Wyszedł na korytarz i napotkał Brady'ego, który szedł z pomieszczeń parteru, gdzie umiejscowiony był telex. — Jakieś wiadomości z C.R.O? — Potwierdzili, że zwolniono go wczoraj rano. To wszystko. — Co z Millerem? Parszywa zmiana 33 — Żadnego znaku życia. Weszli do głównego biura C.I.D. Grant prychnął ze złością. — Muszę powiedzieć, że cholernie mało mu się śpieszy. Lepiej wyciągnij dla niego wszystkie rzeczy związane ze sprawą, Jack. Zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu. — Będę w archiwum, jeśli by mnie pan potrzebował — powiedział Brady i wyszedł. Grant stanął, by zapalić papierosa i wrócił do swego biura. Nick przy oknie spoglądał w noc. Odwrócił się szybko i uśmiechnął. —— Dobry wieczór, sir. Wzrok Granta spoczął najpierw na lakierkach, potem na ręcznie szytym płaszczu przeciwdeszczowym, białym kołnierzyku, wreszcie na przeciwdeszczowej, kontynentalnej czapce. Wziął głęboki oddech. — Co u diabła masz na tej głowie? Nick zdjął czapkę z lekkim uśmiechem. — Mówi pan o tym, sir? To to, co Niemcy nazywają Schildmutze. Niedługo wszyscy będą to nosić. — Niech Bóg nas od tego zachowa — powiedział Grant siadając za biurkiem. — Coś nie tak, sir? — Och, nie! Jeżeli chcesz chodzić po mieście wyglądając, jak któryś z tych durniów, co stoją przy ślicznych panienkach na reklamach kobiecych magazynów, to życzę powodzenia. —— Tak naprawdę, to właśnie tak chciałbym wyglądać, sir — odpowiedział spokojnie Nick. Grant spojrzał na niego ostro, uświadamiając sobie nagle, że ten młody, absolutnie pewny siebie człowiek 34 podkpiwa sobie z niego. W tej samej chwili odkrył coś, co było w tym wszystkim najbardziej zdumiewające — że wcale o to nie dba. Uśmiechnął się. Nick odwzajemnił się tym samym. — W porządku, niech cię diabli wezmą. Jeden — jeden. Teraz siadaj i zabierajmy się do pracy. Nick rozpiął płaszcz, zajął krzesło po drugiej stronie biurka, zapalił papierosa. Grant ciągnął dalej: — Brady dostarczy ci wszystkie akta, które potrzebne będą jako baza do tej sprawy. Ale to tylko zasadnicze dane. Dziewięć lat temu Ben Garvald, jeden z lepiej nam znanych obywateli, poszedł na dziesięcioletnią odsiadkę. Wczoraj rano został zwolniony z więzienia z Wandsworth. — I spodziewa się pan jego powrotu? — Jego żona, powinienem raczej powiedzieć: jego była żona, Bella Garvald, rozwiodła się z Benem i wyszła za Harry'ego Faulknera. Pięć lat temu. — Za Faulknera, tego naciągacza? — Oby nie doszło do jego uszu, że go tak nazywasz, synu. Fachowiec od wyścigów konnych — to już brzmi lepiej. Przez lata nie pobrudził sobie rąk wkładaniem gotowych pieniędzy w zakłady. Teraz trzyma łapę na wszystkim. Prowadzi nawet interes z własnym boiskiem do piłki nożnej. — To jeszcze nie wszystko, czym się zajmuje — powiedział Nick. — O ile dobrze pamiętam, gdy byłem jeszcze na chodniku w Sekcji Centralnej, był on właścicielem połowy domków z kociakami na Gas-coigne Sąuare. Grant pokiwał głową: — Spróbuj mu to udowodnić. Zresztą, nie tym interesujemy się tej nocy. Szukamy Bena Garvalda. — Jest w mieście? 35 — Właśnie to masz sprawdzić. I to szybko. Wiemy, że wykrzykiwał pod adresem żony okolicznościowe pogróżki, gdy ta przeprowadzała z nim rozwód. Obawia się, że Ben zamierza się pojawić i zrujnować jej bogate życie. Szczególnie dzisiejszej nocy. Wydaje wielkie przyjęcie na cześć Harry'ego. U siebie, na St. Martin Woods. Dziś są jego urodziny. — Jakie to wzruszające — powiedział Nick. — Czy złożyła oficjalną skargę? — Zrobiła to jej siostra. Jean Fleming. To nauczycielka. Prowadzi własną podstawówkę w Oakdene przy York Road, na obrzeżach miasta. Nick oparłwszy się o biurko Granta notował szybko. W tym momencie spojrzał przenikliwie, marszcząc brwi. — Fleming — Jean i Bella Fleming. Ciekaw jestem, czy to te same... — Wychowały się na Khyber Street, na południowym brzegu rzeki. — Zgadza się — odparł Nick. — Moja matka miała sklep na Hull Road, tuż przy rogu Khyber Street. Mieszkałem tam do dziesiątego roku życia. Potem przenieśliśmy się do większego mieszkania w Brentwood. — Pamiętasz je jeszcze? — Nie potrafiłbym zapomnieć Belli. Była to najbardziej znana kurewka w całej okolicy. Połowa obywateli nie robiła nic innego, tylko czekała, by zobaczyć, jak idzie ulicą. To jedno z wielkich doświadczeń życiowych. Byłem wtedy zbyt młody i nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się ze mną działo. Teraz co innego. — Ale nie jesteś też już tym samym chłopaczkiem — powiedział Grant. — Co z Jean? Nick wzruszył ramionami. 36 — Taki sobie zasmarkany dzieciak mniej więcej w moim wieku. Nie wydaje mi się, by łączyło nas cokolwiek więcej, niż ludzi mijających się na ulicy. Nie korzystali z naszego sklepu. Moja stara nie chciała dawać na kredyt. Otworzyły się drzwi i wszedł Brady, trzymając pod pachą zbiór akt. Zignorował Nicka i zwrócił się do Granta. — Gdzie mam to położyć? — W sąsiednim biurze. — Grant spojrzał badawczo na Nicka. — Potrzebujesz pomocy? Nie mamy zbyt wiele czasu. — To zależy od pana — odezwał się Nick, lekceważąc obecność Brady'ego. — W porządku. Jack może pomóc ci przez pół godziny. Jeśli będziesz potrzebował jakiejś rady, pokaż się. Brady cisnął na biurko trzymaną kartotekę, a Nick wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Gdy zdejmował płaszcz i wieszał go na wieszaku, Brady złożył akta na jednym z biurek. — Co poleci pan robić? — odezwał się drewnianym głosem. — To zależy — odparł Nick. — Co tam masz? — Personalne akta Garvalda i akta wszystkich osób bliżej z nim związanych. — Świetnie — powiedział Nick. — Ja wezmę papiery Garvalda. Ty przygotuj streszczenia innych. Brady nie wniósł sprzeciwu. Zostawił akta Garvalda na biurku, zabrał resztę i podszedł do biurka w kącie pokoju. Usiadł przy oknie i natychmiast zabrał się do pracy. Nick otworzył akta Garvalda i zapoznał się z kartą identyfikacyjną. Wpatrywała się w niego twarda, niemal 37 brutalna twarz. Była w niej siła i inteligencja, a nawet odrobina humoru kryjąca się w grymasie ust. Jak zwykle, karta zawierała najbardziej zwięzłe dane oraz odnośniki do przestępstw i wykroczeń, za które Garvald został skazany na więzienie, a mianowicie włamanie do fabryki i kradzież 15817 funtów, stanowiących własność Steel Amalgamated Ltd. z Birmingham. Dane zawarte w aktach poufnych okazały się o wiele bardziej interesujące. Ben Garvald służył dwa lata jako komandos podczas wojny i został zdemobilizowany w roku 1946. Trzy miesiące później skazano go na rok więzienia za udział w kradzieży. Zarzut uczestniczenia w wykradaniu poczty został oddalony z braku dowodów w 1949. W 1950 powołano go jako rezerwistę na wojnę w Korei. Z początkiem 1951 został odesłany do domu z powodu postrzału w nogę. Do tej chwili utyka i otrzymuje 33,3-procen-tową rentę inwalidzką. Pomiędzy wojną koreańską a ostatnim wyrokiem w czerwcu 1956 przynajmniej dwadzieścia siedem razy przesłuchiwany był przez policję pod zarzutem dokonania przestępstwa. Otwarły się drzwi. Ze swego gabinetu wyszedł Grant z papierosem przyklejonym do warg. — Masz ogień? — Nick potarł zapałkę. Inspektor usiadł na brzegu biurka. — Jak idzie? — To całkiem niezła sztuka — powiedział Nick. — Z tego, co tu widać, usiłowali oskarżyć go o wszystkie znane w kodeksie przestępstwa. Jeśli nie przy jednej, to przy innej okazji. — Jeżeli dodasz, że z wyjątkiem utrzymywania się z niemoralnych dochodów i tego typu rzeczy, to masz najprawdopodobniej rację — powiedział Grant. — 38 Śmieszny typ, ten Ben Garvald. Każdy łotr w mieście boi się go śmiertelnie, ale gdy chodzi o kobiety — ma maniery facetów z tych książek, za którymi one przepadają. Bellę traktował, jak księżniczkę. — To może tłumaczyć, dlaczego go tak ścięło, gdy zdecydowała się na rozwód. Właśnie zaczynam zapoznawać się z jego ostatnią robotą. Tą, za którą siedział. — Mogę oszczędzić ci czasu — powiedział Grant. — Zajmowałem się tą sprawą w jej ostatniej fazie. Garvald i trzej towarzysze wyszabrowali ponad piętnaście tysięcy funtów szterlingów z oddziału Steel Amalgamated w Birmingham. To była wypłata na dzień następny. Ci durnie nie docenili Garvalda i jego kumpli. W każdym razie owi kumple nie dość mocno stuknęli nocnego stróża, więc ten podniósł alarm, a miejscowa policja szczelnie zamknęła miasto. — Ale zbyt późno? — Niezupełnie. Były dwa wozy. Jeden z nich rozwalił się i spłonął, jak pochodnia, przenosząc do wieczności Jacka Charltona. Wraz z kierowcą. — A Garvald? — On i ten drugi facet przełamali obławę i wydostali się z miasta. Garyalda złapano następnego dnia, a stróż nocny bez trudu rozpoznał go podczas identyfikacji. — A forsa? — Garvald powiedział, że była w drugim wozie. — Historia dosyć prawdopodobna. — Na tyle dziwna, że byłem skłonny w nią uwierzyć. Faktycznie znaleźliśmy ślady czegoś takiego w spalonych szczątkach wozu. To wszystko, co zdołaliśmy osiągnąć. Nigdy nie złapaliśmy tego drugiego faceta. — Więc Garvald nie puścił pary z ust? 39 — Ani jednego słówka. Poszedł na odsiadkę zachowując się dzielnie. — Ten gość, który był w samochodzie tamtej nocy. Czy ma pan jakiekolwiek przypuszczenia, kto to mógł być? — Mam ich mnóstwo. A wszystkie sprowadzają się do Freda Mantona. — Manton? — Nick zmarszczył brwi. — Czy to nie ten, który prowadzi „Flamingo Club" na Gascoigne Sąuare? Grant skinął głową. — On i Garvald byli wspólnik