10608
Szczegóły |
Tytuł |
10608 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10608 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10608 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10608 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bruce Sterling
Kraina Bohemy
(THE SHORES OF BOHEMA)
prze�. Micha� Wroczy�ski
Rodolphe siedzia� na skraju eleganckiego ���ka i obraca� w d�oniach ulubiony zegar.
Zegar w obudowie z orzechowego drewna inkrustowanego macic� per�ow�, bardzo
szykowny, z finezyjnie zaprojektowan� tarcz�, z�o�ony precyzyjnie i z wielk� dba�o�ci�.
Ale w nocy co� si(c) w nim zepsu�o.
Rodolphe pr�bowa� go ostro�nie nakr(c)ci�. Ale kluczyk tylko swobodnie obraca� si(c) w
dziurce, wydaj�c suchy d�wi(c)k. Rodolphe ogarn�� wielki smutek. Od�o�y� nieszcz(c)sny
zegar, zdj�� pid�am(c) i przebra� si(c) w ozdobiony bogatym haftem szlafrok. Otworzy�
najni�sz� szuflad(c) pot(c)�nego biurka i wyci�gn�� z niej oprawiony w ciel(c)c� sk�r(c) diariusz.
Zacz�� pisa� szybkimi, precyzyjnymi poci�gni(c)ciami g(c)siego pi�ra: "Zepsu� si(c) budzik.
Zapewne p(c)k�a spr(c)�yna i kluczyk jej nie naci�ga. Przyczyna nieznana". Si(c)gn�� po
kieszonkowy zegarek na z�oconej dewizce, zawieszony na stoj�cej obok ���ka eta�erce.
"Nie obudzi�em si(c) o si�dmej - pisa� dalej. - Zaspa�em godzin(c), czym pogwa�ci�em sw�j
rozk�ad dnia".
Przerwa� pisanie i zamy�li� si(c), uderzaj�c pi�rem po nie ogolonym podbr�dku.
"Jeszcze jeden taki sen o locie - przela� na papier kolejne zwierzenie - a poszybuj(c) z
tymi uskrzydlonymi bestiami wysoko nad miastem".
Osuszy� atrament bibu��, a potem schowa� diariusz w bezpiecznej szufladzie
przepa�cistego biurka. Ba� si(c), �e jego �ona, Amelie, mog�aby zerkn�� do tych zapisk�w. Po
tych wszystkich latach, kt�re sp(c)dzili ze sob� jako ma��e�stwo, Amelie bardzo dobrze
wyczuwa�a nastroje m(c)�a. A Rodolphe nie chcia�, �eby dowiedzia�a si(c) o dr(c)cz�cych go
ostatnio niepokoj�cych snach.
Nad miedzian� misk� przetar� wilgotn� g�bk� twarz i pachy. Wyostrzy� na pasku
brzytw(c) i ogoli� si(c). Nast(c)pnie si(c) ubra�:
w spodnie, podkoszulek, podwi�zki, koszul(c), kamizelk(c), surdut. Si(c)gn�� po chusteczk(c)
do nosa, krawat, skarpetki, buty, szpilk(c) do krawata, lask(c) i kapelusz.
Amelie zostawi�a mu troch(c) pieni(c)dzy. W rogu biurka b�yszcza� dostatkiem stosik
sze�ciu z�otych monet.
Amelie czerpa�a dum(c) z tego, �e by�a dobr� gospodyni�. Rodolphe przypomnia� sobie,
�e dosta�a w�a�nie zap�at(c) - sko�czy�a szy� tapicerk(c) do kolejnego auta parowego. Auta
parowe to co� �licznego. Rodolphe zazdro�ci� �onie przyjemno�ci, jak� dawa�a jej i jej
przyjaci��kom budowa tych pojazd�w.
Rodolphe ods�oni� lniane firanki w oknie i za pomoc� lupy zacz�� dok�adnie bada� ka�d�
monet(c). Dwie pochodzi�y z Syrii i przyjecha�y tu z jak�� karawan�. Trzecia przyw(c)drowa�a
z le��cego w Ameryce, na wybrze�u ogromnego wewn(c)trznego morza, ol�niewaj�cego Las
Vegas. Czwarta, pe�en uroku przedmiocik ze staro�ytnym symbolem telewizji, przyby�a z
Chin.
Dwa ostatnie pieni��ki ku rozczarowaniu Rodolphe pochodzi�y z kraju, z po�udniowej
Francji. Francuskie monety by�y �licznie bite, ale nie stanowi�y niczego szczeg�lnego; nie
da�o si(c) ich nawet zaliczy� do antyk�w. Rodolphe zastanawia� si(c) chwil(c), dlaczego Amelie
zgodzi�a si(c) je przyj��. Czasami podejrzewa�. �e jego �ona po prostu nie rozumie
prawdziwej urody pieni�dza.
Nie mia� czasu, by odby� podnosz�cy na duchu rytua� �niadania. Opu�ci� mieszkanie,
zszed� ha�a�liwie po drewnianych schodach i wyszed� na wybrukowane kocimi �bami ulice
Paysage.
By� rze�ki, pogodny zimowy poranek, pachnia�o sosnow� �ywic�. M�odzi obywatele
Paysage �pieszyli do pracy, g�owy trzymali wysoko, oblicza mieli powa�ne, a patrzyli prosto
przed siebie. Na ich pe�ne szacunku pozdrowienia Rodolphe odpowiada� zdawkowymi
u�miechami i szybkimi wymachami lask�.
Wielk� wag(c) przyk�ada� do tego, �eby ka�demu okaza� szacunek. Czuwanie nad tym,
dla kogo� obdarzonego publicznym zaufaniem, to sprawa bardzo delikatna. Wymaga
osi�gni(c)cia spo�ecznej jednomy�lno�ci; starannego wypracowania powszechnej dobrej woli.
Po trzydziestu latach ci(c)�kiej pracy nad swym wielkim projektem Rodolphe zdawa� sobie
spraw(c) z tego, �e wiele os�b uto�samia�o go z Enantiodrome; ka�de jego niedoci�gni(c)cie
znajdowa�o jakie� odbicie w wielkiej konstrukcji.
Jak co dzie�, Rodolphe schodz�c ze wzg�rza, min�� piekarni(c), kwiaciarni(c) oraz sklep z
pianinami. Przystan�� na rogu ulicy i odczeka�, a� przejad� wszystkie pojazdy konne.
Do stoj�cego na skraju chodnika Rodolphe podszed� burmistrz miasta. Burmistrz by�
chudym, nerwowym m(c)�czyzn� w skromnym, cho� eleganckim garniturze. Mia� ostre,
ptasie rysy, liczy� sobie sto lat i by� cokolwiek znudzony.
- Pi(c)kny dzie�, Henri - odezwa� si(c) Rodolphe.
- O tak, �liczny - przyzna� burmistrz, obserwuj�c krytycznie nie umundurowanego
policjanta kieruj�cego ruchem. - Odnosz(c) wra�enie, �e co roku jest coraz zimniej... Tej
zimy mo�e nawet spadnie �nieg.
Ton burmistrza sugerowa�, �e to spotkanie nie by�o czysto przypadkowe.
Kiedy przekraczali jezdni(c), burmistrz przyjacielskim gestem uj�� Rodolphe za �okie�.
- Czy jeste� na to przygotowany, Rodolphe? Na �nieg?
- Nie potrzebujemy dotacji na dalsz� konstrukcj(c) - odpar� Rodolphe. - Niebawem
sko�czymy... na d�ugo przed tym, zanim przyjdzie prawdziwa zima.
Burmistrz zachichota�.
- Enantiodrome nigdy nie jest zupe�nie uko�czone! Z pewno�ci� po sfinalizowaniu
ostatniej fazy odb(c)dzie si(c) wspania�a uroczysto��. Ty i twoja dzielna za�oga zas�ugujecie na
wszelkie wzgl(c)dy! Ale...
Przeszli na drug� stron(c) ulicy. Burmistrz nie puszcza� �okcia Rodolphe.
- Zawierz memu do�wiadczeniu, Rodolphe. Oczywi�cie, cieszymy si(c) z waszego
sukcesu. Ale miasto zn�w si(c) niecierpliwi. Cho� wydaje si(c), �e Enantiodrome jest
sko�czone, zawsze znajdzie si(c) miejsce na jego rozszerzenie. Tu minaret, tam zesp��
przyp�r...
- Prawie wszystkie moje plany zosta�y ju� zrealizowane zauwa�y� Rodolphe.
- Ale samo Enantiodrome to nie wy��cznie plan na papierze, Rodolphe. To tradycja.
Symbol. Wcielenie naszego ducha obywatelskiego...
- To budowla, panie burmistrzu. Obiekt fizyczny. Nale�y wreszcie ju� sko�czy� z tym
nieustannym powi(c)kszaniem.
- Zapewne to twoja osobista zas�uga, �e praca jest na uko�czeniu - o�wiadczy� z
wykr(c)tnym u�miechem burmistrz, �eby stonowa� przykr� uwag(c). - Pora, �eby� stworzy�
now� wizj(c), Rodolphe. Powiniene� skierowa� swoj� zas�uguj�c� na pochwa�(c) energi(c) na
jaki� inny cel w Paysage. Architektura nie jest (jedynym godnym uwagi celem. Doskonale o
tym wiesz. Istnieje jeszcze bankowo��. Albo prawo. Polityka... a polityka nie zna poj(c)cia
nieodwo�alno�ci.
- Oczywi�cie - odpar� taktownie Rodolphe. - Pan nie min�� si(c) z powo�aniem przy
wyborze zaj(c)cia. �ycz(c) mi�ego dnia. - I odszed�.
Ten cz�owiek budzi� w nim niesmak. Licz�cy sobie sto lat burmistrz jak na starca by�
rzeczywi�cie m�odym cz�owiekiem, ale jednocze�nie by� za stary jako towarzystwo dla
kogo� m�odego. Burmistrz zbyt d�ugo mieszka� w Mie�cie M�odo�ci. Teraz roztacza� wok��
siebie atmosfer(c) jakiej� st(c)chlizny, zapach zwi(c)d�ych kwiat�w, czego� suchego, kruchego i
�amliwego. Albo nie�wie�ego, zachowawczego...
Rodolphe mia� pi(c)�dziesi�t jeden lat. Od trzydziestu przemierza� t(c) tras(c) w drodze do
pracy. Chodzi� tam gorliwie i ochoczo, tak regularnie, �e mo�na by�o nastawia� wed�ug
niego zegarek. Ale tylko takie post(c)powanie by�o rzecz� w�a�ciw� dla cz�owieka maj�cego
poczucie obywatelskiej odpowiedzialno�ci...
Lecz teraz dotar�o do Rodolphe nie po raz pierwszy, jak przera�aj�co �atwo jest chodzi�.
Prosto ulicami, za mury miejskie Paysage, przez pola uprawne i dalej, polnymi drogami
przez nie ko�cz�ce si(c) wertepy i dzicz Europy. Jak barbarzy�ca przemierza� �wiat, bez
zwracania uwagi na granice, bez z g�ry wyznaczonego kierunku, swobodnie.
My�l ta poruszy�a jego wyobra�ni(c), mia�a w sobie jaki� perwersyjny czar. I�� - nago i
samotnie poprzez rozleg�e lasy, w kt�rych gdzieniegdzie stercz� ruiny, przez ow�
przesycon� mistycyzmem krain(c)...
Chyba ju� lepsza jest �mier�. Zmieszanego i zdumionego Rodolphe ogarn(c)�o nagle
dojmuj�ce uczucie mi�o�ci do tego miejsca, do tego najdro�szego sercu miasta. Jego dom.
S�odki, uporz�dkowany krajobraz. Tutaj nawet najmniejszy kamie� w bruku zosta� przez
kogo� starannie umieszczony; przez kogo�, kto robi� wszystko, �eby nada� sens i kszta�t
ludzkiej egzystencji. Wydawa�o si(c), �e otaczaj�ce go budynki, chodnik pod stopami, wszy-
stko to zawibrowa�o pod wp�ywem cywilizacyjnej motywacji.
Rodolphe zwilgotnia�y oczy. Zawstydzony chwil� s�abo�ci podj�� marsz. By wygl�da�
godnie, wyprostowa� plecy i wysoko zadar� g�ow(c). A jednak zn�w jego my�li zb��dzi�y na
manowce. Przypomnia� sobie los swego dawnego przyjaciela, Charlesa.
Charles by� jego poprzednikiem na stanowisku naczelnego architekta Enantiodrome.
"Biedny, stary Charles" - zwyk� by� mawia� o nim Rodolphe. Nie istnia�o �adne racjonalne,
sp�jne wyt�umaczenie, dlaczego Charlesa dotkn(c)�o takie nieszcz(c)�cie, �e zosta� cz�owiekiem
nawiedzonym.
Czasami, kiedy Rodolphe i Charles w ci�gu dnia ci(c)�kiej pracy znajdowali chwil(c) tylko
dla siebie, Charles pr�bowa� wyt�umaczy� duchowy zam(c)t, jaki go ogarn��. W udr(c)ce papla�
wtedy bez�adnie o "transcendencji" i "rozk�adzie".
Rodolphe s�ucha� cierpliwie, a potem wraca� do domu rozkosznie zm(c)czony, z b�lem
mi(c)�ni, zakurzony cementowym i kamiennym py�em. "Biednego, starego Charlesa zn�w
dzisiaj wzi(c)�o" - mawia� do �ony. Amelie pe�na �alu, ale i pogardy, potrz�sa�a k(c)dzierzaw�
g�ow�.
Co� kaza�o Charlesowi zrezygnowa� z �ycie tutaj, z posiadanego statusu, z dobrobytu, z
koj�cej rutyny. Ale teraz Rodolphe czu�, �e to wszystko go wabi: wabi go, �eruj�c na jego
umy�le. Nigdy dot�d nie u�wiadamia� sobie, i� cho� tak bardzo subtelne, Konwenanse s� na
tyle silne, by zala� piwnice ludzkiego umys�u niczym czarna woda...
Min�� znajomy r�g i ujrza� ogromny minaret z zegarem, stanowi�cy cz(c)��
Enantiodrome. Odesz�a go zaduma, z serca spad� ci(c)�ki kamie�. Zapewne �ycie Charlesa,
zapewne �ycie samego Rodolphe, zapewne zreszt� cz�owiecze�stwo samo w sobie zosta�o
jako� samoczynnie przes�czone odorem owej budz�cej dreszcz, zagadkowej tragedii... Ale
czy mia�o to jakiekolwiek znaczenie?
Ostatecznie ci�gle istnia�o Enantiodrome... Olbrzymi, kamienny pomnik, owa Katedra
M�odo�ci, �w niebotyczny i po kr�lewsku bezu�yteczny gmach stanowi�cy serce Paysage.
Rodolphe zakocha� si(c) w nim od pierwszego wejrzenia. Jego wyzywaj�ca uroda oczarowa�a
go w jednej chwili.
Przeszed� zwie�czone strzelist� iglic� �elazne wrota. Tego dnia kr(c)ci�o si(c) na placu
budowy oko�o dwustu robotnik�w. Szklarze, malarze, tw�rcy gargulc�w i chimer, blacharze
wyk�adaj�cy dachy o�owiem. To z ich piec�w do wytapiania metalu p�yn(c)�y nad ca�e miasto
malownicze ob�oki czarnego dymu.
Zbli�aj�ce si(c) "zako�czenie" prac budowlanych przy Enantiodrome nigdy nie zosta�o
oficjalnie og�oszone. Niemniej ca�e Paysage przewidywa�o zbli�aj�cy si(c) fina�. Mieszka�cy
miasta czuli go w ko�ciach, i to w�a�nie sprawia�o, �e tak garn(c)li si(c) do miejsca budowy.
Wi(c)kszo�� tych ochotnik�w za sw�j trud nie otrzymywa�a �adnej zap�aty; tylko najwy�szej
klasy specjali�ci dostawali symboliczne kwoty. Ale nikt o to nie dba�. Motywem dzia�ania
tych ludzi nie by�y pieni�dze. Po prostu tego pragn(c)li, z�era�a ich nie wypowiedziana
t(c)sknota, �eby mie� �wiadomo��, �e tam byli, �e prze�yli �ycie.
Rodolphe zostawi� przy bramie kapelusz, jesionk(c) i lask(c), po czym jak zwykle przebra�
si(c) w sk�rzany fartuch roboczy, buty i kaszkiet. Pojawili si(c) dostawcy cz(c)stuj�cy
ciasteczkami i male�kimi fili�ankami mocnej algierskiej kawy. Rodolphe �miechy i krzyki
t�umu wydawa�y si(c) g�o�niejsze ni� zwykle. zupe�nie jakby ci ludzie przybyli tutaj po raz
ostatni i nie musieli zostawia� niczego na nast(c)pny dzie�.
Mimo imponuj�cych rozmiar�w ich pracy wi(c)kszo�� zaj(c)� polega�a na wykonywaniu
zabieg�w kosmetycznych: malowano, sprz�tano, polerowano wszystko na wysoki po�ysk.
Pozosta�y tylko dwa powa�ne przedsi(c)wzi(c)cia konstruktorskie: doko�czenie pi(c)tnastej
podpory i uszczelnienie Wielkiej Kopu�y.
Rodolphe chrupi�c ciasteczko poszed� obejrze� podpor(c). Zakotwiczona w pod�o�u
skalnym, otoczona suchym i ubitym na kamie� b�otem, olbrzymia struktura strzela�a w g�r(c)
ku rozci�gni(c)tej nad g�owami paj(c)czynie poci�gni(c)tych dziegciem, napi(c)tych lin i belek
szarego drewna.
W ci�gu ostatniego miesi�ca nast�pi� krytyczny niedob�r w zaopatrzeniu w ceg�y.
Zwolni�o to bardzo prace przy podporze, kt�r� nale�a�o uko�czy�, �eby wsparta na niej
Wielka Kopu�a utrzyma�a ci(c)�ar zwie�czenia.
A tego w�a�nie dnia w tajemniczy spos�b pojawi�o si(c) kilkana�cie cetnar�w cegie�.
Zrzucono je w nie�adzie na zab�ocon� traw(c) w pobli�u podpory. Rodolphe spogl�da� na nie
z zak�opotaniem.
- Gdzie jest nocny dozorca? - zawo�a�.
Nadzorca rob�t wys�a� po str��a pos�a�ca. Nocny dozorca zsun�� si(c) ze szczytu kopu�y
po linie, na kt�rej powi�zano sup�y. Zeskoczy� z najni�szego poziomu rusztowania i
wyl�dowa� z mlaszcz�cym d�wi(c)kiem w b�ocku. Z trudem wyci�gaj�c z mazi bose stopy,
zacz�� brn�� w stron(c) Rodolphe.
Str�� mia� na sobie grub�, zniszczon� kufajk(c) przetart� na �okciach i powypychane,
podarte na kolanach spodnie. Na nieforemnej, kud�atej g�owie znajdowa�a si(c) nasuni(c)ta
wymi(c)toszona, sk�rzana czapka. By� prawie kar�em, a na plecach nosi� pot(c)�ny garb. Mimo
to r(c)ce i stopy mia� muskularne, s(c)kate, naznaczone w(c)z�ami �y�.
- Dzie� dobry, Hugo - przywita� go Rodolphe.
- Dzie� dobry panu, panie Rodolphe.
- Kto wczoraj wieczorem dostarczy� tych cegie�?
- Ceg�y? - burkn�� Hugo.
Spogl�da� na nie, pociera� d�oni� podbr�dek i kiwa� swoj� okropn� g�ow�.
Rodolphe cierpliwie czeka�. Niestety, Hugo nie potrafi� my�le� zbyt szybko, ale nawet
cz�owiek o nienormalnie niskiej inteligencji dziecka ma jak�� tam szczypt(c) m�dro�ci, kt�r�
musia� naby� w ci�gu stuletniego �ycia.
- Nie wiem - wyzna� w ko�cu Hugo.
- Daj spok�j, Hugo - powiedzia� Rodolphe. - Nic na terenie tej budowy nie umknie
twojej uwagi! Musia�e� widzie� kogo� wczoraj wieczorem. Popatrz, tam stoj� przecie�
r(c)czne w�zki.
Hugo podni�s� ze stosu ceg�(c), zwa�y� j� w r(c)ku, pow�cha�, a nast(c)pnie dotkn��
j(c)zykiem.
- Te ceg�y pochodz� z miasta - o�wiadczy�. - Pachn� Paysage. - Uni�s� twarz i
zamruga� oczyma. - Pochodz� z jakiej� bardzo niedawnej rozbi�rki.
- No c��, to bardzo pomocna informacja - odpowiedzia� Rodolphe. - Kiedy znajdziemy
w mie�cie jaki� uszkodzony budynek, ustalimy, kto jest tym naszym nie chcianym
dobroczy�c�. Ale przecie� zakaza�em rozbi�rek i �adnych si(c) nie spodziewa�em. My�l(c), �e
dopuszczono si(c) jakiego� wybryku, �eby zdoby� te ceg�y. Dlaczego nie zauwa�y�e� tych
ludzi, Hugo?
Hugo brudnym kciukiem wskaza� rusztowanie, wysoko nad ziemi� okalaj�ce Wielk�
Kopu�(c). To tam w�a�nie sp(c)dza� wi(c)kszo�� nocy; wysoko, ponad Paysage, przykucni(c)ty pod
targanym wiatrem brezentem.
-Zesz�ej nocy dolecia�y mnie stamt�d wrzaski - wyja�ni�. - Dziwne ha�asy na niebie,
�opot wielu skrzyde�. - Si(c)gn�� do jedynej wielkiej kieszeni workowatych spodni. - A to,
panie Rodolphe, znalaz�em dzi� rano.
Wyci�gn�� zw�oki du�ego ptaka.
Bli�sze ogl(c)dziny pokaza�y, �e nie by� to wcale ptak, ale rodzaj jakiego� upierzonego
zwierz(c)cia. Martwe stworzenie mia�o dzi�b z ostrymi, sto�kowatymi z(c)bami i niewielkie
pazury na stawach skrzyde�. Grub�, szar� sk�r(c) porasta�y niezbyt g(c)sto zielone i ���te pi�ra.
Najwyra�niej stworzenie z�ama�o sobie w(c)�owat� szyj(c), uderzywszy w ciemno�ci w
jedn� z belek rusztowania. ���te nozdrza poplamione mia�o krwi� i wydziela�o ostry, gadzi
zapach, jaki ma pad�o w(c)�a.
- C�� to, do licha, za stworzenie? - zapyta� Rodolphe. Hugo wzruszy� ramionami.
- Pierwszy raz takie widz(c).
- Nigdy nie widzia�e� takiego podczas swego d�ugiego �ycia? Hugo, one musz� by�
bardzo rzadkie.
-By�o ich ogromne stado, prosz(c) pana. Bardzo g�o�no krzycza�y i �opota�y skrzyd�ami.
Zatrzyma�y si(c) tutaj na odpoczynek. Wydaje mi si(c), �e odlecia�y na po�udnie.
- To jakie� dziwaczne zwierz(c)ta z g�(c)bokiej dziczy - o�wiadczy� Rodolphe. - Wytw�r
Konwenans�w. Zastanawiam si(c), dlaczego zosta�y wskrzeszone. - Popatrzy� ostro na Hugo.
- Czy w �rodku jest jaka� maszyna?
Hugo potrz�sn�� g�ow�.
- Nie rozrzyna�em go, �eby zajrze� do �rodka, prosz(c) pana. Okropnie �mierdzi:
- C��, nie ma sensu teraz szuka� w �rodku �adnego urz�dzenia. Gdyby chcieli ukry�
jaki� chytry, mikroskopijny instrumencik, i tak nigdy by�my go nie znale�li. Nigdy si(c) nie
dowiemy... Konwenanse s� niezg�(c)bione. Podejrzewam, �e taka jest ju� natura
Konwenans�w. Ale ja nie cierpi(c) tajemnic, Hugo. A ju� na pewno nie w murach naszego
miasta!
Hugo u�miechn�� si(c) nie�mia�o, jakby to wszystko by�a jego wina.
- To ju� drugi taki wypadek, prosz(c) pana - powiedzia�. Mieli�my ju� tu kiedy� inne
ptaki. Pami(c)tam, �e kiedy sko�czyli�my trzeci minaret...
- Kiedy to by�o, Hugo? Ile lat temu?
- Nie licz(c) lat, panie Rodolphe. Ale Paysage w�wczas �wi(c)towa�o. Puszczano wspania�e
zimne ognie. Wiele kaczek, kt�re nadlecia�y z dziczy, by�o oszo�omionych i o�lepionych.
Nast(c)pnego dnia z rana pozbierali�my je i zrobili�my przepyszne pasztety.
Hugo pomalowa� si(c) po��dliwie po brzuchu. Rodolphe westchn��.
- Nie cierpi(c) takich zdarze�. Lubi(c), jak wszystko si(c) toczy zwyk�ym torem.
- Jest pan m�ody - zauwa�y� Hugo i wsun�� stworzenie do kieszeni. - Czy mog(c) ju�
odej��?
- Tak, tak, naturalnie... Ach, jeszcze chwila. Co tam si(c) dzieje?
Przy bramie wszcz�� si(c) jaki� zam(c)t. S�ycha� by�o podniesione g�osy, kto� si(c) gniewnie
szamota�. Rodolphe, zmarszczywszy brwi, pospieszy� w tamt� stron(c).
W powietrze polecia� nagle stolik, na wszystkie strony rozprysn(c)�y si(c) ciasteczka i wazy
z kaw�. Rodolphe zacz�� biec. Pi(c)ciu m(c)�czyzn w roboczych strojach mocowa�o si(c) z ja-
kim� intruzem. Robotnicy obalili napastnika na ziemi(c) i trzymali go z ca�ych si�. - Wok��
nich b�yskawicznie gromadzi� si(c) t�um robotnik�w ci�gle trzymaj�cych �opaty, kielnie
murarskie i m�otki do �upania cegie�.
Od �cian Enantiodrome odbi� si(c) echem przera�aj�cy ryk. W powietrze z �oskotem
pofrun�� kolejny stolik. Robotnicy cofn(c)li si(c), porzucaj�c w pop�ochu zaimprowizowan�
bro�.
Olbrzymi, poro�ni(c)ty futrem potw�r wy�oni� si(c) spod pl�taniny cia�. Wzni�s� �apy. K�y
mia� niczym d�uta wykonane z ko�ci s�oniowej. By� to wielki br�zowy nied�wied�.
Rodolphe bieg� w�r�d t�umu, wrzeszcza� i wymachiwa� ramionami.
- G�upcy, zostawcie go! Pu��cie tego cz�owieka! Wykrzykuj�c polecenia, rzuci� si(c) w
wir walki. Odrywa� d�onie robotnik�w od wychudzonych, go�ych ramion intruza. Cz�owiek
dr��c upad� na ziemi(c).
By� to Dzikus. W�ochaty, odra�aj�cy Konwenans, dzikus z las�w.
T�um trzyma� si(c) od Dzikusa z daleka, szturchaj�c go tylko boja�liwie �opatami i
�omami.
-Zostawcie go! - wrzasn�� Rodolphe. - Nie widzicie, �e ten cz�owiek nale�y do tego
stworzenia?!
T�um protestowa�:
- Ale� to Dzikus! Obmierz�y szpieg!
Rodolphe spostrzeg�, �e najg�o�niej gard�uje Mercier, jeden z jego najbardziej zaufanych
nadzorc�w. Oblicze Merciera, zazwyczaj blade i rozs�dne, teraz by�o czerwone jak burak i
wykrzywione instynktown� nienawi�ci�.
Rodolphe brzydzi� si(c) dotkn�� Dzikusa, ale si(c) jednak przem�g� i postawi� odra�aj�cego
nieszcz(c)�nika na nogi.
- T� spraw� zajm(c) si(c) osobi�cie! - zawo�a�. - Prosz(c) zrobi� nam przej�cie! Mercier, na
Boga, opanuj si(c)! Pod moj� nieobecno�� masz si(c) tu wszystkim zaj��.
Mercier zamruga� oczyma. Rodolphe s�usznie przewidywa�, �e nag�e z�o�enie
odpowiedzialno�ci na barki nadzorcy przywr�ci mu zdrowy rozs�dek.
- Dobrze, Rodolphe.
Rodolphe odwr�ci� si(c) do pozosta�ych robotnik�w.
- B�d�cie ostro�ni z t� besti�, g�upcy! Nie pr�bujcie jej dra�ni�!
Dzikus zarzuci� Rodolphe cuchn�ce rami(c) na szyj(c) i zawis� mu na piersi. Rodolphe,
krzywi�c si(c), powl�k� go ku bramie. Nied�wied� zerwa� si(c) na cztery �apy i warcz�c ruszy�
ich �ladem, k�api�c k�ami w stron(c) wysuni(c)tych trzonk�w narz(c)dzi. Rodolphe obejrza� si(c).
Mercier uspokaja� wzburzony t�um.
-Budzisz we mnie odraz(c)! - wysycza� Rodolphe pod adresem Dzikusa. - Co tutaj
robisz?
- Wybacz - mrukn�� Dzikus.
- Jest ju� wystarczaj�co paskudnie, kiedy pokazujecie si(c) na ulicy Nie wiesz, �e ten
budynek jest dla miasta czym� szczeg�lnym? Macie dla swoich oszala�ych w(c)dr�wek ca�y
zewn(c)trzny �wiat...
Rodolphe powl�k� Dzikusa przez bram(c) w kierunku ulicy. Kilku najbardziej
rozindyczonych robotnik�w, krzycz�c i wymachuj�c narz(c)dziami, pow(c)drowa�o za nimi a�
za bram(c). Wi(c)kszo�� jednak pozosta�a na placu budowy, �ledz�c ich tylko og�upia�ym
wzrokiem, a niekt�rzy, poniewa� by�o ju� po k�opocie, zdobywali si(c) na pe�en nerwowo�ci
u�miech.
Rodolphe zaci�gn�� utykaj�cego Dzikusa do najbli�szej przecznicy i tam skr(c)ci� w
w�skie przej�cie.
Powlekli si(c) zau�kiem do najbli�szego zakr(c)tu, �eby znikn�� z oczu przechodniom. Tam
Dzikusowi najwyra�niej nogi odm�wi�y pos�usze�stwa. Z j(c)kiem usiad� na ziemi i ukry�
sko�tunion�, odra�aj�c� g�ow(c) w d�oniach.
Nied�wied� wymin�� Rodolphe'a i podkrad� si(c) do Dzikusa. Schyli� nisko olbrzymi,
p�aski �eb. Obw�cha� rany Dzikusa, po czym zacz�� z nich zlizywa� krew.
Rodolphe wytar� chusteczk� d�onie.
- Wiesz, �e tutaj obowi�zuje prawo - o�wiadczy�. - Mo�emy ci(c) aresztowa�! Wygna�...
a nawet wsadzi� do wi(c)zienia! Dzikus popatrzy� na niego �a�o�nie.
- Rodolphe! To ja!
Rodolphe popatrzy� na� ze zgroz�. - Tata?
- Nie, nie jestem twoim ojcem, g�upcze! To ja, tw�j stary przyjaciel Charles! - Dzikus
odgarn�� z policzk�w pukle spl�tanych w�os�w: - Popatrz!
- Charles! - odezwa� si(c) Rodolphe. - A wi(c)c to tak! Ale ty, ty... jeste� taki chudy i
brudny...
- Przyzwyczaisz si(c) do tego - mrukn�� Charles. Otar� usta i splun��. - Nie wiedzia�em,
�e narobisz tyle zamieszania. Kiedy ja kierowa�em budow� Enantiodrome, pozwalali�my
Dzikusom przygl�da� si(c) naszej pracy. Bo i dlaczeg�� by i nie? Byli�my dumni z tego, �e
mo�emy im pokaza� t(c) budowl(c).
- To by�o przed laty, Charlesie!
Charles wzruszy� ko�cistymi ramionami.
- Podejrzewam, �e by�o to...
- Teraz po prostu nie pozwalamy wam tu wchodzi�. Enantiodrome jest prawie
sko�czony. To bardzo istotne.
-Bardzo istotne. Tak, kiedy� i ja podobnie uwa�a�em - odpar� Charles i westchn��. - Nie
wierzy�em, �e jest ju� prawie uko�czony. Ostatecznie uko�czone... Rodolphe, musia�em to
zobaczy� na w�asne oczy.
Rodolphe powoli pokiwa� g�ow�. Wbrew samemu sobie by� przej(c)ty. Nawet mimo
patetycznej, wo�aj�cej o pomst(c) do nieba ucieczki czu� do nieszcz(c)snego Charlesa
sentyment.
- Sk�d o tym wiedzia�e�? - zapyta�.
- Powiedzia� mi ma�y ptaszek - odpar� Charles bez �ladu ironii w g�osie. Si(c)gn�� dr��c�
d�oni� do st�p przybranych we w�ochate mokasyny. - I to rzeczywi�cie prawda, Rodolphe.
Enantiodrome jest prawie uko�czone. I jest pi(c)kne, nieprawda�? A ja narobi�em tyle
ba�aganu. Wybacz. Wiesz, jak jest mi trudno.
- Musimy st�d odej�� - powiedzia� Rodolphe. - Musimy wynie�� si(c) z publicznej ulicy.
P�jdziemy do mego mieszkania. Charles lekko zadr�a�.
- Wola�bym pozosta� na otwartej przestrzeni. -ciany i dachy tak ograniczaj �...
- Bzdura. P�jdziemy bocznymi uliczkami... Mo�esz i��? Nie pobili ci(c) zbyt mocno?
- Nie - odpar� Charles. Popatrzy� oboj(c)tnie na opuchni(c)te skaleczenia. - W porz�dku.
Nieoczekiwanie zabra� g�os nied�wied�. Z jego paszczy wydoby� si(c) szereg gard�owych
chrz�kni(c)�, wychodz�cych z okropnej gardzieli. Rodolphe popatrzy� na zwierz(c). Po plecach
przesz�y mu ciarki.
- To Baltimore. Oswojony - o�wiadczy� Charles. - M�wi, �eby� si(c) go nie obawia�.
Je�li chcesz, mo�esz nawet pojecha� na jego grzbiecie.
- O, nie, dzi(c)kuj(c) - odrzek� Rodolphe.
Charles lekko wskoczy� na grzbiet nied�wiedzia.
- Nie b�j si(c), Rodolphe. Przecie� widywa�e� ju� oswojone zwierz(c)ta.
- Naturalnie. Moi rodzice je mieli. Konie. Ale one wygl�da�y normalniej... - Urwa�. -
Ale ci�gle nie mog(c) przyzwyczai� si(c) do widoku dzikich zwierz�t, kt�re m�wi�.
- On nie jest zwierz(c)ciem - zaprzeczy� Charles bez urazy w g�osie. To instrument
Konwenans�w. Przys�ali mi nied�wiedzia, kiedy moja ja��... - Charles najwyra�niej krztusi�
si(c) w�asnymi s�owami. - To znaczy wtedy, kiedy opu�ci�em miasto. R�wnie dobrze m�g� to
by� ko�, ale nied�wied� bardziej pasowa� do mego... mego "temperamentu", jak m�g�by� to
okre�li�. To trudno wyt�umaczy� tak, �eby� zrozumia�. Ale Baltimore mnie pilnuje. To
wszystko. On ci nie wyrz�dzi krzywdy, Rodolphe.
- Doskonale.
- Nie jest to wcale takie dziwne - odezwa� si(c) niejasno Charles. - Mam na my�li
udomowionego nied�wiedzia. W Chinach �yje wiekowy starzec, kt�ry oswoi� ca�e
mrowisko. Ma... - Charles zamilk�, prze�kn�� �lin(c) i zapatrzy� si(c) w dal. - Posiada bardzo
wielk� dusz(c).
- Ju� dobrze, dobrze, Charlesie - mrukn�� uspokajaj�co Rodolphe. - Chod� ze mn�.
Szybko.
- Umiem m�wi� - odpar� Charles, siedz�c na grzbiecie nied�wiedzia, kt�ry bez wysi�ku
go ni�s�, post(c)puj�c obok Rodolphe. - Mam tylko k�opoty z m�wieniem w taki spos�b,
�eby� mnie rozumia�.
Opu�cili przej�cie i ku przera�eniu przechodni�w zacz(c)li posuwa� si(c) pasa�em
handlowym.
- M�j spos�b my�lenia tak bardzo si(c) zmieni�... - ci�gn�� pogodnie Charles. - To
w�a�nie robimy, Rodolphe. M�wimy o my�leniu. My�limy o m�wieniu.
- Wiem, Charlesie. I to budzi we mnie najwi(c)ksz� odraz(c) do Konwenans�w.
Dzikus�w w Paysage widywa�o si(c) nies�ychanie rzadko, niemniej zawsze kilku, gnanych
trudnymi do odgadni(c)cia powodami, nagle pojawia�o si(c) w mie�cie. Mo�e by�a to nostalgia
albo nieodparta ch(c)� zamanifestowania tam swej odra�aj�cej obecno�ci. W��cz�cych si(c) po
ulicach Dzikus�w wy�apywa�a policja i ciupasem usuwa�a z miasta. To samo mog�o
przytrafi� si(c) Charlesowi, gdyby Rodolphe gdzie� go nie ukry�.
Rodolphe specjalnie si(c) nad tym nie zastanawia�. Wiedzia�, �e i tak nic by to nie da�o.
Trudno by�o normalnie rozmawia� z tymi nieszcz(c)�nikami. Przyzwoici ludzie po prostu
unikali ich jak ognia. W ten spos�b unika�o si(c) wielu, wielu k�opot�w.
Rodolphe �pieszy� do domu, staraj�c si(c) zachowa� jak najwi(c)ksz� godno�� wobec
spogl�daj�cych na� oskar�aj�co wsp��mieszka�c�w miasta. W ko�cu skierowa� Charlesa i
jego potworn� eskort(c) na schody wiod�ce do mieszkania. Dwa stopnie ugi(c)�y si(c)
niebezpiecznie pod ci(c)�arem �ap olbrzymiej bestii.
Rodolphe umie�ci� nied�wiedzia w k�cie swego salonu. Pod�oga trzeszcza�a z�owieszczo
pod ci(c)�arem zwierz(c)cia.
Charles usiad� ci(c)�ko na kanapie obitej tapicerk� w kolorze kanarkowym.
-Wstawaj! - warkn�� Rodolphe. - Popatrz, co zrobi�e� z obiciem... moja �ona
w�asnor(c)cznie je szy�a!
- Przepraszam - mrukn�� Charles, wycieraj�c z zak�opotaniem zabrudzony materia�. -
Nie chcia�em sprawi� k�opotu. Powiniene� by� mnie zostawi� na placu budowy.
- Nie w takim stanie, w jakim si(c) znajdujesz! Wykluczone!
- Rodolphe, pragn(c) obejrze� budow(c). Odda�em jej wiele lat swego �ycia. Mam prawo.
- Porozmawiamy o tym, kiedy ju� znowu b(c)dziesz wygl�da� jak przyzwoita istota
ludzka - odrzek� Rodolphe, a nast(c)pnie zaprowadzi� Charlesa do �azienki.
Przyd�wiga� r(c)czniki i sagan z paruj�c� wod�. Kiedy wraca� tam drugi raz, zza stolika do
gry w karty zagadn�� go nied�wied�:
- Rodolphe, czy mog(c) ci zada� kilka pyta�?
- Nie! - wrzasn�� Rodolphe.
- One s� warte zastanowienia.
- Nie s�ucham! - odpar� Rodolphe.
Po godzinie solidnej k�pieli i szorowania Charles by� w ko�cu czysty i ogolony. Usiad�
na kanapie w zapasowym, podniszczonym szlafroku Rodolphe, a Rodolphe obcina� mu
w�osy no�ycami krawieckimi swojej �ony.
Bez strzechy na g�owie twarz Charlesa nabra�a zniewalaj�cego ascetycznego uroku. W
jasnych oczach pali� si(c) p�omie� inteligencji, a wychudzone r(c)ce i nogi sk�adaj�ce si(c)
g��wnie z ko�ci i �ci(c)gien by�y pokryte ogorza�� od przebywania na �wie�ym powietrzu
sk�r�. Siedzia� spokojnie na kanapie ze z�o�onymi na kolanach r(c)kami. Jego spok�j w
po��czeniu z niew�tpliwie ogromn� si�� drzemi�c� w smuk�ym ciele by� prawie za-
trwa�aj�cy.
- Czy� tak nie lepiej? - zapyta� Rodolphe. - Czy� nie lepiej, si(c) czujesz, kiedy znowu
jeste� czysty i schludny?
-Chyba tak. Tak. - Charles chrz�kn��. - Czuj(c) si(c) zupe�nie inaczej. Wracaj� mi
wspomnienia dawnych czas�w. - U�miechn�� si(c) uroczo jak dawniej. - Jeste� dla mnie za
dobry, Rodolphe! Wy�wiadczy�e� mi przys�ug(c)! Zawsze by�e� wiernym przyjacielem!
- Tak du�o lepiej. M�wisz wreszcie jak dawny Charles.
- By� mo�e. Cz(c)sto wspominam czasy, kiedy mieszka�em w Paysage. - Zatrzepota�
powiekami. - To ma pewien sens, Rodolphe. To, co tu robimy: praca i wszystkie te drobne
zasady codziennego �ycia, ca�y ten baga�. Nawet ca�y ten ogromny zewn(c)trzny �wiat, gdy
si(c) spojrzy z perspektywy tej male�kiej enklawy... Tak zatem niepotrzebny wysi�ek nie idzie
na marne; to konieczny proces.
- Nie traktuj mnie pob�a�liwie - obruszy� si(c) Rodolphe.
- Czuj(c) po prostu, �e powiniene� o tym wiedzie�, Rodolphe. Kt�rego� dnia b(c)dzie to
stanowi� dla ciebie pociech(c).
- Nie m�w do mnie takim tonem - odrzek� Rodolphe. - Jeste� zbyt subtelnym
cz�owiekiem, �eby m�wi� o "niepotrzebnym wysi�ku"! A co ty zrobi�e� od chwili
opuszczenia tego miejsca, �eby cho� odrobin(c) poprawi� �wiat?
Charles westchn��.
-To zale�y od twojej definicji. Nie masz �adnej terminologii, Rodolphe.
- S�owa! - �achn�� si(c) Rodolphe. - Tylko s�owa i wznios�e nonsensy! Postrada�e� chyba
rozum, Charlesie. Straci�e� poczucie celu. Niczym nie r��nisz si(c) od tych innych waszych,
w��cz�cych si(c) bestii.
- Och, przecie� ni� jestem! - odpar� Charles. - Baltimore jest inteligentny, ale brak mu
�wiadomo�ci. Tak naprawd(c)... tak naprawd(c) jest cybernetycznoorganiczn� inkarnacj�
dawnego �rodowiska zindustrializowanych miast. Infrastruktura megatechniczna
zminiaturyzowa�a si(c) i sama si(c) wplot�a na poziomie kom�rkowym w ontologiczn� struktur(c)
informacyjno-przetw�rcz�, kt�ra ongi� by�a naturaln� krain�. Konwenanse to globalny
system danych, kt�ry przej�� na siebie funkcj(c) Immanentnej Woli.
- Co? - wykrztusi� Rodolphe. Charles westchn��.
- Nie jest to tak dziwne jak brzmi. Kiedy� si(c) z tym pogodzisz... c��, poddasz si(c) i
zostaniesz Konwenansem. Konwenanse maj� swoiste pi(c)kno, Rodolphe. Nie tak proste jak
pi(c)kno, kt�rego wzorzec sobie tutaj stworzyli�cie... ale w Konwenansach jest miejsce dla
istoty ludzkiej. Ka�dy pe�ni tam swoj� rol(c), prawdziw� funkcj(c). My... my personifikujemy
�wiat Konwenans�w. Jeste�my jego dusz�!
- Wielki Bo�e, to beznadziejne! - wykrzykn�� Rodolphe. Zamieni�e� si(c) w bredz�cego
szale�ca.
- Nie, nie s�dz(c) - odpar� cierpliwie Charles. - Kiedy ju� nauczysz si(c) �y� na zewn�trz,
nauczysz si(c) pojmowa� wszystko inaczej. Nauczysz si(c) czyta� twoje immanentne wzory,
prawie je czu�... jak potrafisz czyta� sny czy rozumie� chmury. Fronty burzowe wsp�lnej
inteligencji marszcz� �yw� tkank(c) Ziemi. Percepcja przekszta�ca si(c) w dane, dane w my�l,
my�l w... S�dz(c), �e mo�na by to nazwa� "duchem", jakkolwiek termin ten nie do ko�ca...
- Na Boga, zamilknij! - krzykn�� Rodolphe, ciskaj�c no�ycami o pod�og(c). - Nie
potrzebuj(c) tego, rozumiesz? M�j sw�j �wiat jest tutaj, w Paysage, �wiat, kt�ry rozumiem,
�wiat, w kt�rym pracuj(c), �wiat, kt�ry ma dla mnie sens! Nie stan(c) si(c) jak�� pust� kukie�k� w
waszym nieludzkim systemie...
Na dole trzasn(c)�y drzwi. Do domu wr�ci�a �ona Rodolphe; s�ysza� znajome kroki na
trzeszcz�cych schodach.
Amelie jak burza wpad�a do mieszkania. Zerwa�a z g�owy czepek.
- Rodolphe!
Zatrzyma�a si(c) gwa�townie z szelestem sp�dnic i popatrzy�a ze zgroz� na Charlesa.
- Ach, tak! A wi(c)c to prawda!
- Nie b�j si(c), Amelie! - odezwa� si(c) Charles. Amelie zakry�a usta d�o�mi.
- Nic a nic si(c) ciebie nie boj(c), ty nic nie warty strace�cu!
- Mia�em na my�li nied�wiedzia - wyja�ni� Charles, wskazuj�c r�g pokoju.
Amelie odwr�ci�a si(c) w tamt� stron(c), poblad�a i wrzasn(c)�a na ca�e gard�o.
- On ci nie wyrz�dzi krzywdy, kochanie - wtr�ci� Rodolphe. - Rodolphe, co� ty zrobi�?
M�j Bo�e, pomy�l, jaki skandal wybuchnie! Rodolphe, co to za stw�r w naszym domu? Co
pomy�l� s�siedzi?
-Uspok�j si(c), kochanie - powiedzia� Rodolphe. - Ta ca�a sytuacja nie podoba mi si(c) tak
samo. jak tobie! Ale porozmawiajmy jak istoty cywilizowane.
- Och, sko�cz z tymi racjonalnymi t�umaczeniami Pana Architekta! - krzykn(c)�a Amelie,
tupi�c w dywan. - Oczywi�cie, �e jeste�my istotami cywilizowanymi! Tylko dlatego
czujemy odraz(c) do os�b tego rodzaju! - Obrzuci�a Charlesa piorunuj�cym spojrzeniem. -
Dlatego nie powinni�my takich ludzi nawet ogl�da� na oczy, nie m�wi�c ju� o
wprowadzaniu do naszego wypiel(c)gnowanego pokoju ich ohydnych, parskaj�cych zwierz�t.
- Nie jestem zwierz(c)ciem, Amelie - wtr�ci� si(c) nied�wied�. - A ty si(c) nie wtr�caj,
chodz�cy sk�rodywaniku sprzed kominka! - Odwr�ci�a si(c) do Rodolphe:
- Czy� ty rozum postrada�?
- Kochanie, to Charles. Nasz stary przyjaciel. Nie pami(c)tasz? Zapraszali�my go na
kolacje.
- Tej n(c)dznej kreatury nigdy nie nazwa�abym "naszym starym przyjacielem Charlesem"
- odpar�a Amelie. - Zdradzi� nas. Przy��czy� si(c) do ciemi(c)�ycielskiej gerontokracji. Jest
naszym klasowym wrogiem.
- Prosz(c), nie! - j(c)kn�� Rodolphe. - Bez polityki, Amelie.
- Ale taka jest prawda - odpali�a Amelie. - Dlaczego boisz si(c) spojrze� prawdzie w
oczy? Ty m(c)ski szowinisto snuj�cy fantastyczne, wydumane plany! Zawsze ci m�wi�am,
Rodolphe: nie wolno ci otacza� twojej pracy aur� mistycyzmu! To tylko kamienie i cement,
Rodolphe! Kamienie i cement. Inaczej pokie�basi ci si(c) w g�owie i sko�czysz... no, tak... jak
jeden z nich! Tak jak ten! - Zaczerpn(c)�a tchu. - Czy tego chcesz?
- Nie! - odpar� zdecydowanie Rodolphe. - Wiesz, �e nie chc(c) tego! - Oskar�enie
wzbudzi�o w nim niepok�j. - To znaczy�oby koniec wszystkiego - doda�. - Koniec naszego
ma��e�stwa. I naszego domu. Koniec wszystkiego, co tutaj zbudowa�em... co zbudowali�my
razem! Dobrze wiesz, Amelie, �e nie chc(c) tego!
Przez chwil(c) milcza�a i zagryza�a usta. Wygl�da�o na to, �e jego strapienie bardzo j�
poruszy�o.
- Dobrze, skoro tak, to dlaczego zastaj(c) ci(c) w towarzystwie tej osoby?
Rodolphe, czuj�c s�abo�� w nogach, usiad�.
- By� mo�e, pope�ni�em b��d, moja droga. Ale wydawa�o mi si(c), �e to jedyny spos�b,
�eby unikn�� jeszcze wi(c)kszego skandalu. Na Enantiodrome powsta�o straszliwe
zamieszanie. Pomy�la�em, �e najlepiej b(c)dzie... c��, �e najlepiej b(c)dzie, je�li Charles zejdzie
ludziom z oczu.
- Powiniene� by� wezwa� policj(c).
- Taka akcja spowodowa�aby przykre komplikacje - wtr�ci� zn�w nied�wied�.
- Prosz(c) pozwoli� co� mi powiedzie� - odezwa� si(c) Charles. - Amelie, wiem, �e moja
obecno�� jest ci wysoce niemi�a, ale spr�buj mnie zrozumie�. Ma tutaj zaj��... zaj��
decyduj�ca przemiana. Chcia�bym by� tego �wiadkiem. Jeste�cie mi to d�u�ni.
- Ach, wi(c)c to tak? - wysycza�a Amelie. - Wpychasz si(c) tutaj z tym instrumentem
brutalnego autorytetu, a potem pr�bujesz apelowa� do lepszej strony naszej natury. Typowa
zagrywka zniewalaj�cej gerontokracji.
- Ja niczego nie zrobi�em - odpar� �agodnie Charles.
- Nie udawaj, �e nie jeste� w to wpl�tany - burkn(c)�a Amelie. - By� mo�e, nie atakujecie
nas bezpo�rednio i w spos�b widoczny. Ale odnosicie korzy�� ze wszystkiego, co zrobicie,
�eby nas tutaj �cie�ni�, zniszczy� nasze �ycie i ograbi� nas z normalnej, cywilizowanej
egzystencji!
Charles skrzywi� si(c).
- Jaki dziwny obr�t przybra�a ta rozmowa...
- B�d� uczciwa, moja droga - po�piesznie wtr�ci� Rodolphe. - On nie rozumie, o czym
m�wisz.
Amelie przesz�a przez salon, kieruj�c si(c) w stron(c) kanapy. Spostrzeg�a plamy na
tapicerce, ale mimo to usiad�a. Zacisn(c)�a usta.
-Och, powinnam spraw(c) postawi� jasno - powiedzia�a. W ko�cu to do niego nale�y
wi(c)kszo�� �wiata, do niego i jego przedpotopowych przyjaci��. Wszystko, co my
posiadamy, to te niewielkie getta i szlaki karawanowe. Gdyby nam pozwolono, mogliby�my
ucywilizowa� ca�y �wiat. Przynie�liby�my gor�c� wod(c), posi�ki trzy razy dziennie, ksi��ki,
sztuk(c), przyzwoit� odzie�, drogi, prawo... a tak�e instytucj(c) rodziny...
Nieoczekiwanie wybuchn(c)�a p�aczem. Rodolphe usiad� obok niej i uj�� j� za r(c)k(c).
- Nie powinna� si(c) tak bardzo tym przejmowa�, moja droga stwierdzi�.
Unios�a g�ow(c), wyci�gn(c)�a zza stanika chusteczk(c) i wytar�a oczy.
- O, nie. Rzeczywi�cie nie powinnam tak bardzo si(c) tym przejmowa�, prawda?
Powinnam po prostu wysublimowa� swoje uczucia i uk�ada� kamienie, a nie troszczy� si(c) o
inne istoty ludzkie i ofiarowywa� im mi�o��! - Odwr�ci�a si(c) energicznie do Charlesa. -
Jestem dojrza�� kobiet�! Mo�e nie mam dwustu, trzystu czy czterystu lat, ale mam potrzeby
normalnej istoty ludzkiej! Chc(c) mie� dziecko! Ale wy nie pozwalacie mi go mie�!
- Ale� nie jeste� w odpowiednim wieku - wtr�ci� Charles.
- To jest twoja odpowied� na wszystko - zaperzy�a si(c) Amelie. - Oczywi�cie, �e jestem
w odpowiednim wieku! Kobiety zazwyczaj miewa�y dzieci w wieku czterdziestu lat,
trzydziestu, a nawet wcze�niej.
- Ale to by�o w czasach, kiedy ludzie umierali m�odo - wyja�ni� Charles. - Nie mo�esz
liczy� na to, �e b(c)dziesz �y� wieki i urodzisz setki dzieci! Ziemia sta�aby si(c) przeludniona.
- Nie wpadaj mi w s�owo - odpar�a Amelie. - Nie o tym m�wi(c). Wskaza�a na Rodolphe.
- Nie jestem egoistk�. To proste. Kocham tego cz�owieka! Chc(c) mie� z nim dziecko. Chc(c),
�eby nasze ma��e�stwo by�o prawdziwe, chc(c) mie� pe�n� rodzin(c)! Ale wy m�wicie mi, �e
musz(c) na to czeka�, a� b(c)d(c) zdziwacza�� star� bab�. Czy Rodolphe i ja mamy czeka� ca�e
stulecia, a� nasze dusze pokryj� si(c) kurzem? Nie, najprawdopodobniej si(c) rozejdziemy, a
nasza mi�o�� stanie si(c) tylko epizodem. - Wygi(c)�a nerwowo palce. - Dzi(c)ki wam dzie� po
dniu musz(c) smakowa� gorycz bezp�odno�ci.
- Przykro mi z powodu twojej rozpaczy - odezwa� si(c) Charles. - Ale przynajmniej nie
musisz smakowa� nadchodz�cej �mierci. Inni ludzie te� �yli w takiej samej sytuacji. Na
przyk�ad twoi rodzice!
- Nigdy naprawd(c) nie zna�am swoich rodzic�w - powiedzia�a Amelie. - Nikt z nas nie
zna. Jak mo�emy w tym �wiecie ich zna�? Wykazywali dla mnie wiele cierpliwo�ci i my�l(c),
�e chyba kochali mnie na sw�j dziwny spos�b, ale tak naprawd(c) nigdy ich nie widzia�am.
Widzia�am jedynie fasad(c), jak� tworz� starcy, �eby pokaza� si(c) m�odzie�y w dobrym
�wietle. Nie mogli�my si(c) kocha� zwyczajnie, bezpo�rednio; mi(c)dzy naszymi sercami by�a
zbyt wielka przepa��. To nie jest ludzka sytuacja, nie jest sytuacja naturalna. A to boli!
- A jednak innej drogi nie ma.
- Chodzi w tym o to, �e nie chcecie zobaczy� tej innej drogi! - krzykn(c)�a, obrzucaj�c
Charlesa p�omiennym spojrzeniem. Dlaczego st�d nie odejdziesz? Opu�� to miejsce i wracaj
tam, gdzie nale�ysz. Paysage nale�y do nas! To my zbudowali�my to wszystko, to dzie�o
naszych umys��w i naszych r�k. Nie korzystali�my z waszej pomocy. Nic wam nie
zawdzi(c)czamy, wypieramy si(c) was. Chc(c), �eby� natychmiast opu�ci� m�j dom! Zapad�a
g�ucha cisza.
Rodolphe przerwa� w ko�cu milczenie.
- To nie jest kto� obcy. Ta osoba nale�a�a przecie� kiedy� do naszego grona.
- Ach, tak - stwierdzi�a. - Na chwil(c) zapomnia�am, �e dzier�y w r(c)ku bat w�adzy nad
nami. Gdyby�my sprawili mu ci(c)gi, na jakie zas�uguje, ten wielki brutal roztrzaska�by nam
dom na kawa�ki.
- S�dz(c), �e gdyby�my nieco poprawili Charlesowi prezencj(c) - poradzi� Rodolphe -
m�g�by st�d wyj��, nie wywo�uj�c publicznego poruszenia.
- Zamierzasz te� ogoli� nied�wiedzia?
- Na nied�wiedzia, moja droga, nic nie poradzimy. By� mo�e, je�li Charles b(c)dzie
wygl�da� ca�kiem normalnie, ludzie wybacz� mu t(c) drobn� ekstrawagancj(c).
- C��, my�l(c), �e jest to jaki� pomys� - zgodzi�a si(c) Amelie. Skoro ju� do tego dosz�o,
s�dz(c), �e mog(c) ci pom�c. W�osy ma okropne.
-Dzi(c)kuj(c), moja droga, wiedzia�em, �e mog(c) na tobie polega�.
Rodolphe wybra� w szafie stosowne cz(c)�ci garderoby, a Amelie, aczkolwiek niech(c)tnie,
przyst�pi�a do pracy nad go�ciem. Spodnie okaza�y si(c) o wiele za kr�tkie, wi(c)c musia�a je
pod�u�y�. W ko�cu porz�dnie ostrzy�ony i przyzwoicie ubrany Charles wygl�da� prawie jak
cz�owiek.
Zgodnie z rad� Rodolphe Amelie przygotowa�a Charlesowi normalny domowy lunch.
Charles mia� niejakie k�opoty z pos�ugiwaniem si(c) sztu�cami, a smak potraw najwyra�niej
go zaskoczy�, ale og�lnie nie�le sobie poradzi�. Nied�wied� po�ar� dwa bochenki chleba i
poszed� spa�.
Kiedy odprawiono ju� ten domowy rytua�, Amelie jakby nieco z�agodnia�a.
- Zapewne troch(c) za bardzo si(c) zdenerwowa�am - powiedzia�a. - Nie lubi(c) rozmawia� o
tym, co naprawd(c) mnie trapi. Ostatecznie niewiele mog(c) zrobi� przeciw przygniataj�cej
strukturze w�adzy, prawda? Czasami mnie to przyt�acza i wtedy dostaj(c) furii. - Popatrzy�a
zak�opotana na Rodolphe. - Czy bardzo si(c) na mnie gniewasz, Rodolphe?
Rodolphe u�miechn�� si(c) pob�a�liwie.
- Nie, kochanie. Prawd(c) m�wi�c, czasami odczuwam to samo.
- Nigdy tego nie okazujesz. W ka�dym razie nie mnie.
- Staram si(c) zachowywa� pow�ci�gliwie. Ca�kowicie polegam na twoim zas�uguj�cym
na zaufanie zdrowym rozs�dku. Amelie westchn(c)�a i popatrzy�a na czyst�, wy�o�on�
kafelkami posadzk(c).
- Dzi� w nocy zniszczy�am tw�j zegar, Rodolphe.
- To ty?
- Nie mog�am ju� d�u�ej s�ucha� jego tykania... brzmia�o jak nieustanna wym�wka.
Amelie z trudem powstrzymywa�a cisn�ce si(c) jej do oczu �zy.
- Nic si(c) nie sta�o, moja droga - odpar� t(c)po Rodolphe.
- Kupimy nowy.
Charles wsta� od sto�u i wytar� r(c)kawem usta.
-To by�o cudowne! Jestem gotowy. Czy mo�emy ju� i��? Kiedy talerze zosta�y
pozmywane i wstawione do szafki z porcelan�, wszyscy przeszli do salonu.
- Czy p�jdziesz z nami, moja droga? Warto, �eby� to sobie dzisiaj obejrza�a; b(c)dzie
wiele radosnego zamieszania. Rozerwiesz si(c) troch(c), odzyskasz dobry humor.
- P�jd(c) zapewne wieczorem - odrzek�a Amelie. - Nie chc(c) i�� mi(c)dzy ludzi w
towarzystwie nied�wiedzia.
- Zostan(c) tutaj - odezwa� si(c) nied�wied�.
Otworzy� paszcz(c) w szerokim, przera�aj�cym ziewni(c)ciu.
Z gardzieli wylecia�o mu male�kie urz�dzenie wielko�ci ko�skiego gza. Niewielki
mechanizm przelecia� w absolutnej ciszy przez pok�j i wyl�dowa� na klapie marynarki
Charlesa.
- Naprawd(c) chcesz zosta�, moja droga? - zapyta� Rodolphe. - Nie zostan(c) w domu -
odpar�a cierpko. - Niech bestia siedzi tu sama. W gara�u czeka na mnie du�o pracy.
Rodolphe i Charles zeszli po trzeszcz�cych, po�amanych schodach.
-Dziwi(c) si(c), �e nied�wied� wyrazi� wol(c) pozostania w domu - odezwa� si(c) Rodolphe. -
Z drugiej strony zaoszcz(c)dzi nam to wielu k�opot�w.
- Baltimore nie posiada "woli" - odpar� Charles. - Dzi(c)ki temu male�kiemu gad�etowi
utrzymuje bez przerwy ze mn� ��czno��. Baltimore pojawi si(c) natychmiast, je�li tylko b(c)d(c)
go potrzebowa�.
Wyszli na ulic(c) zalan� popo�udniowym �wiat�em. Jak na dw�ch godnych szacunku
d�entelmen�w przysta�o, nie wzbudzali niczyjego zainteresowania. Charles kroczy� nieco
sztywno, jakby uwiera�o go ubranie. Ale nie rzuca�o si(c) to w oczy na tyle, �eby wzbudzi�
czyje� podejrzenia, i� co� jest nie w porz�dku.
- Dlaczego nazywasz go Baltimore? - zainteresowa� si(c) Rodolphe.
- Baltimore by�o miastem - wyja�ni� Charles. - Prastarym miastem na wybrze�u
Ameryki. Ale kiedy jednak podni�s� si(c) poziom m�rz. woda zala�a Baltimore. Od dawna
znajduje si(c) pod wod�.
- A wi(c)c Baltimore jest zatopionym miastem z czas�w przemys�owej �miertelno�ci -
stwierdzi� Rodolphe i wzruszy� ramionami. - Interesuj�ce.
Charles chrz�kn��.
Przystan(c)li na rogu. Ruch uliczny zosta� zatrzymany. Przy nast(c)pnej przecznicy
ustawiono zapor(c). Grupa ludzi w roboczych strojach odrywa�a od budynku Banku
Miejskiego wielk� marmurow� fasad(c).
- Bardzo mi si(c) to nie podoba - o�wiadczy� Rodolphe i ruszy� z Charlesem w tamt�
stron(c).
Pracuj�cych p��okr(c)giem otacza� t�um gapi�w. Rodolphe dostrzeg� natychmiast
dyrektora banku, korpulentnego, nosz�cego si(c) bardzo godnie jegomo�cia, kt�ry mia� na
imi(c) Gustave.
Obaj d�entelmeni wymienili pozdrowienia.
- O co tu chodzi? - zapyta� Rodolphe.
- Jest to przysz�e zwie�czenie Enantiodrome - odpar� zdziwiony Gustave. - Na pewno o
tym wiesz.
- Niczego takiego nie zarz�dzi�em - odpar� Rodolphe. - Poza tym mamy ju�
zwie�czenie! Pi(c)�dziesi�t lat temu zosta� w kamienio�omach w Carrerra wyci(c)ty blok
marmuru i przetransportowany tutaj przez Alpy za pomoc� mu��w. Ca�e pokolenia artyst�w
mozoli�y si(c) nad jego obr�bk�. Teraz spoczywa bezpiecznie w podziemiach Enantiodrome i
czeka na wielk� chwil(c), kiedy zostanie zainstalowany.
- Ach, tak - mrukn�� Gustave. - Zapewne kto� go uszkodzi� i teraz oddzielaj� nowy
marmur z fasady mojego banku.
- Kto� uszkodzi�? - wykrzykn�� Rodolphe. - Na Boga! Jak to mog�o si(c) sta�?
-Ach, tym si(c) nie k�opocz - powiedzia� Gustave. - My, w banku, jeste�my bardziej ni�
radzi, �e mo�emy ci pom�c. Poczytujemy to sobie za wielki, obywatelski zaszczyt. C��,
zesz�ej nocy, z budynku Magistratu wyr�bano ton(c) cegie�. My, w prywatnych
przedsi(c)biorstwach, potrafimy to uzyska� o wiele taniej.
Rodolphe, staraj�c si(c) ukry� ogarniaj�c� go zgroz(c), wycofa� si(c) w t�um gapi�w.
- Kto� podwa�a tutaj m�j autorytet - o�wiadczy� Charlesowi.
- To najwyra�niej jaki� spisek. Chod�, musimy si(c) po�pieszy�. W ci�gu kilku minut byli
ju� w Enantiodrome. Panowa� tam straszliwy rozgardiasz, granicz�cy z zamieszkami. Grupa
zaledwie stu robotnik�w rozros�a si(c) w t�um, z�o�ony z prawie wszystkich mieszka�c�w
miasta. Wsz(c)dzie roili si(c) m(c)�czy�ni i kobiety, ci�gn�c deski, pchaj�c taczki, jedz�c,
�miej�c si(c), siedz�c wok�� niewielkich ognisk rozpalonych z kawa�k�w drewna. Wygl�dali
jak wojska okupant�w.
- C�� to za gwa�t? - zapyta� Rodolphe. - Czy oni wszyscy stracili rozum?
- Pracuj� bardzo ci(c)�ko - odrzek� Charles. Oczy mu l�ni�y.
- Ale ca�kiem bez g�owy.
- Pracuj� jak mr�wki - podkre�li� Charles. - Drobne, indywidualne akcje, niekt�re
nawet sprzeczne ze sob�, ale w sumie z�o�� si(c) na wielkie dzie�o.
- Ach, oszcz(c)d� sobie mora��w - odpar� Rodolphe.
- Ruszy� w t�um. Ludzie serdecznie machali mu na powitanie, klepali przyjacielsko po
plecach i chaotycznie sk�adali gratulacje. Du�o czasu up�yn(c)�o, zanim znalaz� wreszcie
Merciera.
- Co si(c) tu sta�o? - zapyta� nadzorcy.
- Czy� ludzie nie zareagowali wspaniale, kiedy potrzebowali�my ich pomocy? - odpar�
pytaniem Mercier. U�miechn�� si(c) uprzejmie do Charlesa, lecz najwyra�niej go nie pozna�. -
Zapanowa� tu wprawdzie lekki ba�agan, ale uko�czymy wszystko dzi� w nocy. Wyobra�a
pan to sobie, panie Rodolphe? Uko�czymy dzie�o dzi� w nocy! Z rado�ci chce mi si(c) p�aka�!
- A kto poda� ten tak zwany nieprzekraczalny termin uko�czenia prac? - zainteresowa�
si(c) Rodolphe.
Mercier spojrza� na niego zaskoczony.
-No c��... nie wiem. Ale dzi� to sko�czymy! Zreszt�, niech pan popyta ludzi... Wszyscy
wiedz�, �e tak si(c) stanie!
- To robota jakiego� nieodpowiedzialnego plotkarza - zgrzytn�� z(c)bami Rodolphe. -
Jaka� groteska. Prosz(c) popatrze� na t(c) nieudoln� amatorszczyzn(c). Ten t�um wpad� w amok!
- Ale� prosz(c) pana... wszyscy tu tak si(c) doskonale bawi�... Mercier najwyra�niej si(c)
wystraszy�.
- Padli�cie ofiar� jakiego� g�upiego �artu! Przecie� to przed�u�y nasz� prac(c) o ca�e
miesi�ce! Jutro b(c)dziemy musieli demontowa� i naprawia� te wszystkie fuszerki. Nie
wspominaj�c ju� o przeprosinach pod adresem magistratu i banku. - Rodolphe wytar� czo�o
chusteczk�. - M�j Bo�e, prosz(c) pomy�le� o utracie naszej wiarygodno�ci! O mojej
reputacji! A wszystko przez to, �e zaledwie na kilka godzin opu�ci�em teren budowy.
Charles delikatnie uj�� go za �okie�.
- Rodolphe?
Rodolphe ze z�o�ci� szarpn�� r(c)k�.
- Czego zn�w?
- To tylko budowla, Rodolphe. To nie ty. Ona nie nale�y do ciebie.
- O co ci chodzi? Jestem za ni� odpowiedzialny. Ka�dy o tym wie!
- Ale Enantiodrome nic a nic to nie obchodzi, Rodolphe. By�o tu ju� przed tob� i po
tobie zostanie. Nie jeste� budowl�, Rodolphe. Ona sama dla siebie stanowi pomnik. Musisz
da� temu spok�j.
- M�wisz nonsensy - odpar� Rodolphe, obficie si(c) poc�c. -Popatrz na tych. Oni to robi�.
Mo�e nie tak dok�adnie, jak chcia�e�, ale na pewno w spos�b, kt�ry... no c��... w spos�b,
kt�ry odpowiada pierwotnym zamys�om.
Oszo�omiony Rodolphe zawaha� si(c). Po chwili jednak zebra� my�li.
- O, nie! Ja tutaj przywr�c(c) porz�dek. Sprowadz(c) burmistrza. Wezw(c) policj(c).
- Niekt�rzy z tych ludzi pracuj� w policji, m�j nieszcz(c)sny przyjacielu - u�miechn�� si(c)
anielsko Charles, a Rodolphe poczu� nieodpart� ochot(c), by go uderzy�.
- Prosz(c) pana - odezwa� si(c) Mercier, podnosz�c g�os. - Wydawa�o mi si(c), �e niedawno
widzia�em tutaj burmistrza. Pojawi� si(c) z ca�� Rad� Miejsk�. Wszed� do �rodka.
- A zatem mamy okazj(c), �eby zlikwidowa� ten ba�agan o�wiadczy� Rodolphe.
Ruszy� biegiem przez plac budowy i min�� gigantyczne, podw�jne wrota prowadz�ce do
Enantiodrome. Bram(c) t(c) za�o�ono w poprzednim stuleciu, tote� nosi�a ju� �lady dzia�ania
czynnik�w atmosferycznych. Zawiasy zd��y�y za�niedzie�, niemniej odrzwia zachowa�y
si�(c), a nawet swoiste pi(c)kno zawarte w ozdobnych wizerunkach nietoperzy i anio��w.
Rodolphe �piesznie przeby� olbrzymi hall wej�ciowy o wielkich, ostro�ukowych oknach.
Na galeriach t�oczyli si(c) ludzie z wiadrami mydlin. Myli barwne szyby. Niekt�rzy