Bruce Sterling Kraina Bohemy (THE SHORES OF BOHEMA) przeˆ. Michaˆ Wroczyäski Rodolphe siedziaˆ na skraju eleganckiego ˆ¢¾ka i obracaˆ w dˆoniach ulubiony zegar. Zegar w obudowie z orzechowego drewna inkrustowanego macic¥ perˆow¥, bardzo szykowny, z finezyjnie zaprojektowan¥ tarcz¥, zˆo¾ony precyzyjnie i z wielk¥ dbaˆo˜ci¥. Ale w nocy co˜ si(c) w nim zepsuˆo. Rodolphe pr¢bowaˆ go ostro¾nie nakr(c)ci†. Ale kluczyk tylko swobodnie obracaˆ si(c) w dziurce, wydaj¥c suchy d«wi(c)k. Rodolphe ogarn¥ˆ wielki smutek. Odˆo¾yˆ nieszcz(c)sny zegar, zdj¥ˆ pid¾am(c) i przebraˆ si(c) w ozdobiony bogatym haftem szlafrok. Otworzyˆ najni¾sz¥ szuflad(c) pot(c)¾nego biurka i wyci¥gn¥ˆ z niej oprawiony w ciel(c)c¥ sk¢r(c) diariusz. Zacz¥ˆ pisa† szybkimi, precyzyjnymi poci¥gni(c)ciami g(c)siego pi¢ra: "Zepsuˆ si(c) budzik. Zapewne p(c)kˆa spr(c)¾yna i kluczyk jej nie naci¥ga. Przyczyna nieznana". Si(c)gn¥ˆ po kieszonkowy zegarek na zˆoconej dewizce, zawieszony na stoj¥cej obok ˆ¢¾ka eta¾erce. "Nie obudziˆem si(c) o si¢dmej - pisaˆ dalej. - Zaspaˆem godzin(c), czym pogwaˆciˆem sw¢j rozkˆad dnia". Przerwaˆ pisanie i zamy˜liˆ si(c), uderzaj¥c pi¢rem po nie ogolonym podbr¢dku. "Jeszcze jeden taki sen o locie - przelaˆ na papier kolejne zwierzenie - a poszybuj(c) z tymi uskrzydlonymi bestiami wysoko nad miastem". Osuszyˆ atrament bibuˆ¥, a potem schowaˆ diariusz w bezpiecznej szufladzie przepa˜cistego biurka. Baˆ si(c), ¾e jego ¾ona, Amelie, mogˆaby zerkn¥† do tych zapisk¢w. Po tych wszystkich latach, kt¢re sp(c)dzili ze sob¥ jako maˆ¾eästwo, Amelie bardzo dobrze wyczuwaˆa nastroje m(c)¾a. A Rodolphe nie chciaˆ, ¾eby dowiedziaˆa si(c) o dr(c)cz¥cych go ostatnio niepokoj¥cych snach. Nad miedzian¥ misk¥ przetarˆ wilgotn¥ g¥bk¥ twarz i pachy. Wyostrzyˆ na pasku brzytw(c) i ogoliˆ si(c). Nast(c)pnie si(c) ubraˆ: w spodnie, podkoszulek, podwi¥zki, koszul(c), kamizelk(c), surdut. Si(c)gn¥ˆ po chusteczk(c) do nosa, krawat, skarpetki, buty, szpilk(c) do krawata, lask(c) i kapelusz. Amelie zostawiˆa mu troch(c) pieni(c)dzy. W rogu biurka bˆyszczaˆ dostatkiem stosik sze˜ciu zˆotych monet. Amelie czerpaˆa dum(c) z tego, ¾e byˆa dobr¥ gospodyni¥. Rodolphe przypomniaˆ sobie, ¾e dostaˆa wˆa˜nie zapˆat(c) - skoäczyˆa szy† tapicerk(c) do kolejnego auta parowego. Auta parowe to co˜ ˜licznego. Rodolphe zazdro˜ciˆ ¾onie przyjemno˜ci, jak¥ dawaˆa jej i jej przyjaci¢ˆkom budowa tych pojazd¢w. Rodolphe odsˆoniˆ lniane firanki w oknie i za pomoc¥ lupy zacz¥ˆ dokˆadnie bada† ka¾d¥ monet(c). Dwie pochodziˆy z Syrii i przyjechaˆy tu z jak¥˜ karawan¥. Trzecia przyw(c)drowaˆa z le¾¥cego w Ameryce, na wybrze¾u ogromnego wewn(c)trznego morza, ol˜niewaj¥cego Las Vegas. Czwarta, peˆen uroku przedmiocik ze staro¾ytnym symbolem telewizji, przybyˆa z Chin. Dwa ostatnie pieni¥¾ki ku rozczarowaniu Rodolphe pochodziˆy z kraju, z poˆudniowej Francji. Francuskie monety byˆy ˜licznie bite, ale nie stanowiˆy niczego szczeg¢lnego; nie daˆo si(c) ich nawet zaliczy† do antyk¢w. Rodolphe zastanawiaˆ si(c) chwil(c), dlaczego Amelie zgodziˆa si(c) je przyj¥†. Czasami podejrzewaˆ. ¾e jego ¾ona po prostu nie rozumie prawdziwej urody pieni¥dza. Nie miaˆ czasu, by odby† podnosz¥cy na duchu rytuaˆ ˜niadania. Opu˜ciˆ mieszkanie, zszedˆ haˆa˜liwie po drewnianych schodach i wyszedˆ na wybrukowane kocimi ˆbami ulice Paysage. Byˆ rze˜ki, pogodny zimowy poranek, pachniaˆo sosnow¥ ¾ywic¥. Mˆodzi obywatele Paysage ˜pieszyli do pracy, gˆowy trzymali wysoko, oblicza mieli powa¾ne, a patrzyli prosto przed siebie. Na ich peˆne szacunku pozdrowienia Rodolphe odpowiadaˆ zdawkowymi u˜miechami i szybkimi wymachami lask¥. Wielk¥ wag(c) przykˆadaˆ do tego, ¾eby ka¾demu okaza† szacunek. Czuwanie nad tym, dla kogo˜ obdarzonego publicznym zaufaniem, to sprawa bardzo delikatna. Wymaga osi¥gni(c)cia spoˆecznej jednomy˜lno˜ci; starannego wypracowania powszechnej dobrej woli. Po trzydziestu latach ci(c)¾kiej pracy nad swym wielkim projektem Rodolphe zdawaˆ sobie spraw(c) z tego, ¾e wiele os¢b uto¾samiaˆo go z Enantiodrome; ka¾de jego niedoci¥gni(c)cie znajdowaˆo jakie˜ odbicie w wielkiej konstrukcji. Jak co dzieä, Rodolphe schodz¥c ze wzg¢rza, min¥ˆ piekarni(c), kwiaciarni(c) oraz sklep z pianinami. Przystan¥ˆ na rogu ulicy i odczekaˆ, a¾ przejad¥ wszystkie pojazdy konne. Do stoj¥cego na skraju chodnika Rodolphe podszedˆ burmistrz miasta. Burmistrz byˆ chudym, nerwowym m(c)¾czyzn¥ w skromnym, cho† eleganckim garniturze. Miaˆ ostre, ptasie rysy, liczyˆ sobie sto lat i byˆ cokolwiek znudzony. - Pi(c)kny dzieä, Henri - odezwaˆ si(c) Rodolphe. - O tak, ˜liczny - przyznaˆ burmistrz, obserwuj¥c krytycznie nie umundurowanego policjanta kieruj¥cego ruchem. - Odnosz(c) wra¾enie, ¾e co roku jest coraz zimniej... Tej zimy mo¾e nawet spadnie ˜nieg. Ton burmistrza sugerowaˆ, ¾e to spotkanie nie byˆo czysto przypadkowe. Kiedy przekraczali jezdni(c), burmistrz przyjacielskim gestem uj¥ˆ Rodolphe za ˆokie†. - Czy jeste˜ na to przygotowany, Rodolphe? Na ˜nieg? - Nie potrzebujemy dotacji na dalsz¥ konstrukcj(c) - odparˆ Rodolphe. - Niebawem skoäczymy... na dˆugo przed tym, zanim przyjdzie prawdziwa zima. Burmistrz zachichotaˆ. - Enantiodrome nigdy nie jest zupeˆnie ukoäczone! Z pewno˜ci¥ po sfinalizowaniu ostatniej fazy odb(c)dzie si(c) wspaniaˆa uroczysto˜†. Ty i twoja dzielna zaˆoga zasˆugujecie na wszelkie wzgl(c)dy! Ale... Przeszli na drug¥ stron(c) ulicy. Burmistrz nie puszczaˆ ˆokcia Rodolphe. - Zawierz memu do˜wiadczeniu, Rodolphe. Oczywi˜cie, cieszymy si(c) z waszego sukcesu. Ale miasto zn¢w si(c) niecierpliwi. Cho† wydaje si(c), ¾e Enantiodrome jest skoäczone, zawsze znajdzie si(c) miejsce na jego rozszerzenie. Tu minaret, tam zesp¢ˆ przyp¢r... - Prawie wszystkie moje plany zostaˆy ju¾ zrealizowane zauwa¾yˆ Rodolphe. - Ale samo Enantiodrome to nie wyˆ¥cznie plan na papierze, Rodolphe. To tradycja. Symbol. Wcielenie naszego ducha obywatelskiego... - To budowla, panie burmistrzu. Obiekt fizyczny. Nale¾y wreszcie ju¾ skoäczy† z tym nieustannym powi(c)kszaniem. - Zapewne to twoja osobista zasˆuga, ¾e praca jest na ukoäczeniu - o˜wiadczyˆ z wykr(c)tnym u˜miechem burmistrz, ¾eby stonowa† przykr¥ uwag(c). - Pora, ¾eby˜ stworzyˆ now¥ wizj(c), Rodolphe. Powiniene˜ skierowa† swoj¥ zasˆuguj¥c¥ na pochwaˆ(c) energi(c) na jaki˜ inny cel w Paysage. Architektura nie jest (jedynym godnym uwagi celem. Doskonale o tym wiesz. Istnieje jeszcze bankowo˜†. Albo prawo. Polityka... a polityka nie zna poj(c)cia nieodwoˆalno˜ci. - Oczywi˜cie - odparˆ taktownie Rodolphe. - Pan nie min¥ˆ si(c) z powoˆaniem przy wyborze zaj(c)cia. ½ycz(c) miˆego dnia. - I odszedˆ. Ten czˆowiek budziˆ w nim niesmak. Licz¥cy sobie sto lat burmistrz jak na starca byˆ rzeczywi˜cie mˆodym czˆowiekiem, ale jednocze˜nie byˆ za stary jako towarzystwo dla kogo˜ mˆodego. Burmistrz zbyt dˆugo mieszkaˆ w Mie˜cie Mˆodo˜ci. Teraz roztaczaˆ wok¢ˆ siebie atmosfer(c) jakiej˜ st(c)chlizny, zapach zwi(c)dˆych kwiat¢w, czego˜ suchego, kruchego i ˆamliwego. Albo nie˜wie¾ego, zachowawczego... Rodolphe miaˆ pi(c)†dziesi¥t jeden lat. Od trzydziestu przemierzaˆ t(c) tras(c) w drodze do pracy. Chodziˆ tam gorliwie i ochoczo, tak regularnie, ¾e mo¾na byˆo nastawia† wedˆug niego zegarek. Ale tylko takie post(c)powanie byˆo rzecz¥ wˆa˜ciw¥ dla czˆowieka maj¥cego poczucie obywatelskiej odpowiedzialno˜ci... Lecz teraz dotarˆo do Rodolphe nie po raz pierwszy, jak przera¾aj¥co ˆatwo jest chodzi†. Prosto ulicami, za mury miejskie Paysage, przez pola uprawne i dalej, polnymi drogami przez nie koäcz¥ce si(c) wertepy i dzicz Europy. Jak barbarzyäca przemierza† ˜wiat, bez zwracania uwagi na granice, bez z g¢ry wyznaczonego kierunku, swobodnie. My˜l ta poruszyˆa jego wyobra«ni(c), miaˆa w sobie jaki˜ perwersyjny czar. I˜† - nago i samotnie poprzez rozlegˆe lasy, w kt¢rych gdzieniegdzie stercz¥ ruiny, przez ow¥ przesycon¥ mistycyzmem krain(c)... Chyba ju¾ lepsza jest ˜mier†. Zmieszanego i zdumionego Rodolphe ogarn(c)ˆo nagle dojmuj¥ce uczucie miˆo˜ci do tego miejsca, do tego najdro¾szego sercu miasta. Jego dom. Sˆodki, uporz¥dkowany krajobraz. Tutaj nawet najmniejszy kamieä w bruku zostaˆ przez kogo˜ starannie umieszczony; przez kogo˜, kto robiˆ wszystko, ¾eby nada† sens i ksztaˆt ludzkiej egzystencji. Wydawaˆo si(c), ¾e otaczaj¥ce go budynki, chodnik pod stopami, wszy- stko to zawibrowaˆo pod wpˆywem cywilizacyjnej motywacji. Rodolphe zwilgotniaˆy oczy. Zawstydzony chwil¥ sˆabo˜ci podj¥ˆ marsz. By wygl¥da† godnie, wyprostowaˆ plecy i wysoko zadarˆ gˆow(c). A jednak zn¢w jego my˜li zbˆ¥dziˆy na manowce. Przypomniaˆ sobie los swego dawnego przyjaciela, Charlesa. Charles byˆ jego poprzednikiem na stanowisku naczelnego architekta Enantiodrome. "Biedny, stary Charles" - zwykˆ byˆ mawia† o nim Rodolphe. Nie istniaˆo ¾adne racjonalne, sp¢jne wytˆumaczenie, dlaczego Charlesa dotkn(c)ˆo takie nieszcz(c)˜cie, ¾e zostaˆ czˆowiekiem nawiedzonym. Czasami, kiedy Rodolphe i Charles w ci¥gu dnia ci(c)¾kiej pracy znajdowali chwil(c) tylko dla siebie, Charles pr¢bowaˆ wytˆumaczy† duchowy zam(c)t, jaki go ogarn¥ˆ. W udr(c)ce paplaˆ wtedy bezˆadnie o "transcendencji" i "rozkˆadzie". Rodolphe sˆuchaˆ cierpliwie, a potem wracaˆ do domu rozkosznie zm(c)czony, z b¢lem mi(c)˜ni, zakurzony cementowym i kamiennym pyˆem. "Biednego, starego Charlesa zn¢w dzisiaj wzi(c)ˆo" - mawiaˆ do ¾ony. Amelie peˆna ¾alu, ale i pogardy, potrz¥saˆa k(c)dzierzaw¥ gˆow¥. Co˜ kazaˆo Charlesowi zrezygnowa† z ¾ycie tutaj, z posiadanego statusu, z dobrobytu, z koj¥cej rutyny. Ale teraz Rodolphe czuˆ, ¾e to wszystko go wabi: wabi go, ¾eruj¥c na jego umy˜le. Nigdy dot¥d nie u˜wiadamiaˆ sobie, i¾ cho† tak bardzo subtelne, Konwenanse s¥ na tyle silne, by zala† piwnice ludzkiego umysˆu niczym czarna woda... Min¥ˆ znajomy r¢g i ujrzaˆ ogromny minaret z zegarem, stanowi¥cy cz(c)˜† Enantiodrome. Odeszˆa go zaduma, z serca spadˆ ci(c)¾ki kamieä. Zapewne ¾ycie Charlesa, zapewne ¾ycie samego Rodolphe, zapewne zreszt¥ czˆowieczeästwo samo w sobie zostaˆo jako˜ samoczynnie przes¥czone odorem owej budz¥cej dreszcz, zagadkowej tragedii... Ale czy miaˆo to jakiekolwiek znaczenie? Ostatecznie ci¥gle istniaˆo Enantiodrome... Olbrzymi, kamienny pomnik, owa Katedra Mˆodo˜ci, ¢w niebotyczny i po kr¢lewsku bezu¾yteczny gmach stanowi¥cy serce Paysage. Rodolphe zakochaˆ si(c) w nim od pierwszego wejrzenia. Jego wyzywaj¥ca uroda oczarowaˆa go w jednej chwili. Przeszedˆ zwieäczone strzelist¥ iglic¥ ¾elazne wrota. Tego dnia kr(c)ciˆo si(c) na placu budowy okoˆo dwustu robotnik¢w. Szklarze, malarze, tw¢rcy gargulc¢w i chimer, blacharze wykˆadaj¥cy dachy oˆowiem. To z ich piec¢w do wytapiania metalu pˆyn(c)ˆy nad caˆe miasto malownicze obˆoki czarnego dymu. Zbli¾aj¥ce si(c) "zakoäczenie" prac budowlanych przy Enantiodrome nigdy nie zostaˆo oficjalnie ogˆoszone. Niemniej caˆe Paysage przewidywaˆo zbli¾aj¥cy si(c) finaˆ. Mieszkaäcy miasta czuli go w ko˜ciach, i to wˆa˜nie sprawiaˆo, ¾e tak garn(c)li si(c) do miejsca budowy. Wi(c)kszo˜† tych ochotnik¢w za sw¢j trud nie otrzymywaˆa ¾adnej zapˆaty; tylko najwy¾szej klasy specjali˜ci dostawali symboliczne kwoty. Ale nikt o to nie dbaˆ. Motywem dziaˆania tych ludzi nie byˆy pieni¥dze. Po prostu tego pragn(c)li, z¾eraˆa ich nie wypowiedziana t(c)sknota, ¾eby mie† ˜wiadomo˜†, ¾e tam byli, ¾e prze¾yli ¾ycie. Rodolphe zostawiˆ przy bramie kapelusz, jesionk(c) i lask(c), po czym jak zwykle przebraˆ si(c) w sk¢rzany fartuch roboczy, buty i kaszkiet. Pojawili si(c) dostawcy cz(c)stuj¥cy ciasteczkami i maleäkimi fili¾ankami mocnej algierskiej kawy. Rodolphe ˜miechy i krzyki tˆumu wydawaˆy si(c) gˆo˜niejsze ni¾ zwykle. zupeˆnie jakby ci ludzie przybyli tutaj po raz ostatni i nie musieli zostawia† niczego na nast(c)pny dzieä. Mimo imponuj¥cych rozmiar¢w ich pracy wi(c)kszo˜† zaj(c)† polegaˆa na wykonywaniu zabieg¢w kosmetycznych: malowano, sprz¥tano, polerowano wszystko na wysoki poˆysk. Pozostaˆy tylko dwa powa¾ne przedsi(c)wzi(c)cia konstruktorskie: dokoäczenie pi(c)tnastej podpory i uszczelnienie Wielkiej Kopuˆy. Rodolphe chrupi¥c ciasteczko poszedˆ obejrze† podpor(c). Zakotwiczona w podˆo¾u skalnym, otoczona suchym i ubitym na kamieä bˆotem, olbrzymia struktura strzelaˆa w g¢r(c) ku rozci¥gni(c)tej nad gˆowami paj(c)czynie poci¥gni(c)tych dziegciem, napi(c)tych lin i belek szarego drewna. W ci¥gu ostatniego miesi¥ca nast¥piˆ krytyczny niedob¢r w zaopatrzeniu w cegˆy. Zwolniˆo to bardzo prace przy podporze, kt¢r¥ nale¾aˆo ukoäczy†, ¾eby wsparta na niej Wielka Kopuˆa utrzymaˆa ci(c)¾ar zwieäczenia. A tego wˆa˜nie dnia w tajemniczy spos¢b pojawiˆo si(c) kilkana˜cie cetnar¢w cegieˆ. Zrzucono je w nieˆadzie na zabˆocon¥ traw(c) w pobli¾u podpory. Rodolphe spogl¥daˆ na nie z zakˆopotaniem. - Gdzie jest nocny dozorca? - zawoˆaˆ. Nadzorca rob¢t wysˆaˆ po str¢¾a posˆaäca. Nocny dozorca zsun¥ˆ si(c) ze szczytu kopuˆy po linie, na kt¢rej powi¥zano supˆy. Zeskoczyˆ z najni¾szego poziomu rusztowania i wyl¥dowaˆ z mlaszcz¥cym d«wi(c)kiem w bˆocku. Z trudem wyci¥gaj¥c z mazi bose stopy, zacz¥ˆ brn¥† w stron(c) Rodolphe. Str¢¾ miaˆ na sobie grub¥, zniszczon¥ kufajk(c) przetart¥ na ˆokciach i powypychane, podarte na kolanach spodnie. Na nieforemnej, kudˆatej gˆowie znajdowaˆa si(c) nasuni(c)ta wymi(c)toszona, sk¢rzana czapka. Byˆ prawie karˆem, a na plecach nosiˆ pot(c)¾ny garb. Mimo to r(c)ce i stopy miaˆ muskularne, s(c)kate, naznaczone w(c)zˆami ¾yˆ. - Dzieä dobry, Hugo - przywitaˆ go Rodolphe. - Dzieä dobry panu, panie Rodolphe. - Kto wczoraj wieczorem dostarczyˆ tych cegieˆ? - Cegˆy? - burkn¥ˆ Hugo. Spogl¥daˆ na nie, pocieraˆ dˆoni¥ podbr¢dek i kiwaˆ swoj¥ okropn¥ gˆow¥. Rodolphe cierpliwie czekaˆ. Niestety, Hugo nie potrafiˆ my˜le† zbyt szybko, ale nawet czˆowiek o nienormalnie niskiej inteligencji dziecka ma jak¥˜ tam szczypt(c) m¥dro˜ci, kt¢r¥ musiaˆ naby† w ci¥gu stuletniego ¾ycia. - Nie wiem - wyznaˆ w koäcu Hugo. - Daj spok¢j, Hugo - powiedziaˆ Rodolphe. - Nic na terenie tej budowy nie umknie twojej uwagi! Musiaˆe˜ widzie† kogo˜ wczoraj wieczorem. Popatrz, tam stoj¥ przecie¾ r(c)czne w¢zki. Hugo podni¢sˆ ze stosu cegˆ(c), zwa¾yˆ j¥ w r(c)ku, pow¥chaˆ, a nast(c)pnie dotkn¥ˆ j(c)zykiem. - Te cegˆy pochodz¥ z miasta - o˜wiadczyˆ. - Pachn¥ Paysage. - Uni¢sˆ twarz i zamrugaˆ oczyma. - Pochodz¥ z jakiej˜ bardzo niedawnej rozbi¢rki. - No c¢¾, to bardzo pomocna informacja - odpowiedziaˆ Rodolphe. - Kiedy znajdziemy w mie˜cie jaki˜ uszkodzony budynek, ustalimy, kto jest tym naszym nie chcianym dobroczyäc¥. Ale przecie¾ zakazaˆem rozbi¢rek i ¾adnych si(c) nie spodziewaˆem. My˜l(c), ¾e dopuszczono si(c) jakiego˜ wybryku, ¾eby zdoby† te cegˆy. Dlaczego nie zauwa¾yˆe˜ tych ludzi, Hugo? Hugo brudnym kciukiem wskazaˆ rusztowanie, wysoko nad ziemi¥ okalaj¥ce Wielk¥ Kopuˆ(c). To tam wˆa˜nie sp(c)dzaˆ wi(c)kszo˜† nocy; wysoko, ponad Paysage, przykucni(c)ty pod targanym wiatrem brezentem. -Zeszˆej nocy doleciaˆy mnie stamt¥d wrzaski - wyja˜niˆ. - Dziwne haˆasy na niebie, ˆopot wielu skrzydeˆ. - Si(c)gn¥ˆ do jedynej wielkiej kieszeni workowatych spodni. - A to, panie Rodolphe, znalazˆem dzi˜ rano. Wyci¥gn¥ˆ zwˆoki du¾ego ptaka. Bli¾sze ogl(c)dziny pokazaˆy, ¾e nie byˆ to wcale ptak, ale rodzaj jakiego˜ upierzonego zwierz(c)cia. Martwe stworzenie miaˆo dzi¢b z ostrymi, sto¾kowatymi z(c)bami i niewielkie pazury na stawach skrzydeˆ. Grub¥, szar¥ sk¢r(c) porastaˆy niezbyt g(c)sto zielone i ¾¢ˆte pi¢ra. Najwyra«niej stworzenie zˆamaˆo sobie w(c)¾owat¥ szyj(c), uderzywszy w ciemno˜ci w jedn¥ z belek rusztowania. ½¢ˆte nozdrza poplamione miaˆo krwi¥ i wydzielaˆo ostry, gadzi zapach, jaki ma padˆo w(c)¾a. - C¢¾ to, do licha, za stworzenie? - zapytaˆ Rodolphe. Hugo wzruszyˆ ramionami. - Pierwszy raz takie widz(c). - Nigdy nie widziaˆe˜ takiego podczas swego dˆugiego ¾ycia? Hugo, one musz¥ by† bardzo rzadkie. -Byˆo ich ogromne stado, prosz(c) pana. Bardzo gˆo˜no krzyczaˆy i ˆopotaˆy skrzydˆami. Zatrzymaˆy si(c) tutaj na odpoczynek. Wydaje mi si(c), ¾e odleciaˆy na poˆudnie. - To jakie˜ dziwaczne zwierz(c)ta z gˆ(c)bokiej dziczy - o˜wiadczyˆ Rodolphe. - Wytw¢r Konwenans¢w. Zastanawiam si(c), dlaczego zostaˆy wskrzeszone. - Popatrzyˆ ostro na Hugo. - Czy w ˜rodku jest jaka˜ maszyna? Hugo potrz¥sn¥ˆ gˆow¥. - Nie rozrzynaˆem go, ¾eby zajrze† do ˜rodka, prosz(c) pana. Okropnie ˜mierdzi: - C¢¾, nie ma sensu teraz szuka† w ˜rodku ¾adnego urz¥dzenia. Gdyby chcieli ukry† jaki˜ chytry, mikroskopijny instrumencik, i tak nigdy by˜my go nie znale«li. Nigdy si(c) nie dowiemy... Konwenanse s¥ niezgˆ(c)bione. Podejrzewam, ¾e taka jest ju¾ natura Konwenans¢w. Ale ja nie cierpi(c) tajemnic, Hugo. A ju¾ na pewno nie w murach naszego miasta! Hugo u˜miechn¥ˆ si(c) nie˜miaˆo, jakby to wszystko byˆa jego wina. - To ju¾ drugi taki wypadek, prosz(c) pana - powiedziaˆ. Mieli˜my ju¾ tu kiedy˜ inne ptaki. Pami(c)tam, ¾e kiedy skoäczyli˜my trzeci minaret... - Kiedy to byˆo, Hugo? Ile lat temu? - Nie licz(c) lat, panie Rodolphe. Ale Paysage w¢wczas ˜wi(c)towaˆo. Puszczano wspaniaˆe zimne ognie. Wiele kaczek, kt¢re nadleciaˆy z dziczy, byˆo oszoˆomionych i o˜lepionych. Nast(c)pnego dnia z rana pozbierali˜my je i zrobili˜my przepyszne pasztety. Hugo pomalowaˆ si(c) po¾¥dliwie po brzuchu. Rodolphe westchn¥ˆ. - Nie cierpi(c) takich zdarzeä. Lubi(c), jak wszystko si(c) toczy zwykˆym torem. - Jest pan mˆody - zauwa¾yˆ Hugo i wsun¥ˆ stworzenie do kieszeni. - Czy mog(c) ju¾ odej˜†? - Tak, tak, naturalnie... Ach, jeszcze chwila. Co tam si(c) dzieje? Przy bramie wszcz¥ˆ si(c) jaki˜ zam(c)t. Sˆycha† byˆo podniesione gˆosy, kto˜ si(c) gniewnie szamotaˆ. Rodolphe, zmarszczywszy brwi, pospieszyˆ w tamt¥ stron(c). W powietrze poleciaˆ nagle stolik, na wszystkie strony rozprysn(c)ˆy si(c) ciasteczka i wazy z kaw¥. Rodolphe zacz¥ˆ biec. Pi(c)ciu m(c)¾czyzn w roboczych strojach mocowaˆo si(c) z ja- kim˜ intruzem. Robotnicy obalili napastnika na ziemi(c) i trzymali go z caˆych siˆ. - Wok¢ˆ nich bˆyskawicznie gromadziˆ si(c) tˆum robotnik¢w ci¥gle trzymaj¥cych ˆopaty, kielnie murarskie i mˆotki do ˆupania cegieˆ. Od ˜cian Enantiodrome odbiˆ si(c) echem przera¾aj¥cy ryk. W powietrze z ˆoskotem pofrun¥ˆ kolejny stolik. Robotnicy cofn(c)li si(c), porzucaj¥c w popˆochu zaimprowizowan¥ broä. Olbrzymi, poro˜ni(c)ty futrem potw¢r wyˆoniˆ si(c) spod pl¥taniny ciaˆ. Wzni¢sˆ ˆapy. Kˆy miaˆ niczym dˆuta wykonane z ko˜ci sˆoniowej. Byˆ to wielki br¥zowy nied«wied«. Rodolphe biegˆ w˜r¢d tˆumu, wrzeszczaˆ i wymachiwaˆ ramionami. - Gˆupcy, zostawcie go! Pu˜†cie tego czˆowieka! Wykrzykuj¥c polecenia, rzuciˆ si(c) w wir walki. Odrywaˆ dˆonie robotnik¢w od wychudzonych, goˆych ramion intruza. Czˆowiek dr¾¥c upadˆ na ziemi(c). Byˆ to Dzikus. Wˆochaty, odra¾aj¥cy Konwenans, dzikus z las¢w. Tˆum trzymaˆ si(c) od Dzikusa z daleka, szturchaj¥c go tylko boja«liwie ˆopatami i ˆomami. -Zostawcie go! - wrzasn¥ˆ Rodolphe. - Nie widzicie, ¾e ten czˆowiek nale¾y do tego stworzenia?! Tˆum protestowaˆ: - Ale¾ to Dzikus! Obmierzˆy szpieg! Rodolphe spostrzegˆ, ¾e najgˆo˜niej gardˆuje Mercier, jeden z jego najbardziej zaufanych nadzorc¢w. Oblicze Merciera, zazwyczaj blade i rozs¥dne, teraz byˆo czerwone jak burak i wykrzywione instynktown¥ nienawi˜ci¥. Rodolphe brzydziˆ si(c) dotkn¥† Dzikusa, ale si(c) jednak przem¢gˆ i postawiˆ odra¾aj¥cego nieszcz(c)˜nika na nogi. - T¥ spraw¥ zajm(c) si(c) osobi˜cie! - zawoˆaˆ. - Prosz(c) zrobi† nam przej˜cie! Mercier, na Boga, opanuj si(c)! Pod moj¥ nieobecno˜† masz si(c) tu wszystkim zaj¥†. Mercier zamrugaˆ oczyma. Rodolphe sˆusznie przewidywaˆ, ¾e nagˆe zˆo¾enie odpowiedzialno˜ci na barki nadzorcy przywr¢ci mu zdrowy rozs¥dek. - Dobrze, Rodolphe. Rodolphe odwr¢ciˆ si(c) do pozostaˆych robotnik¢w. - B¥d«cie ostro¾ni z t¥ besti¥, gˆupcy! Nie pr¢bujcie jej dra¾ni†! Dzikus zarzuciˆ Rodolphe cuchn¥ce rami(c) na szyj(c) i zawisˆ mu na piersi. Rodolphe, krzywi¥c si(c), powl¢kˆ go ku bramie. Nied«wied« zerwaˆ si(c) na cztery ˆapy i warcz¥c ruszyˆ ich ˜ladem, kˆapi¥c kˆami w stron(c) wysuni(c)tych trzonk¢w narz(c)dzi. Rodolphe obejrzaˆ si(c). Mercier uspokajaˆ wzburzony tˆum. -Budzisz we mnie odraz(c)! - wysyczaˆ Rodolphe pod adresem Dzikusa. - Co tutaj robisz? - Wybacz - mrukn¥ˆ Dzikus. - Jest ju¾ wystarczaj¥co paskudnie, kiedy pokazujecie si(c) na ulicy Nie wiesz, ¾e ten budynek jest dla miasta czym˜ szczeg¢lnym? Macie dla swoich oszalaˆych w(c)dr¢wek caˆy zewn(c)trzny ˜wiat... Rodolphe powl¢kˆ Dzikusa przez bram(c) w kierunku ulicy. Kilku najbardziej rozindyczonych robotnik¢w, krzycz¥c i wymachuj¥c narz(c)dziami, pow(c)drowaˆo za nimi a¾ za bram(c). Wi(c)kszo˜† jednak pozostaˆa na placu budowy, ˜ledz¥c ich tylko ogˆupiaˆym wzrokiem, a niekt¢rzy, poniewa¾ byˆo ju¾ po kˆopocie, zdobywali si(c) na peˆen nerwowo˜ci u˜miech. Rodolphe zaci¥gn¥ˆ utykaj¥cego Dzikusa do najbli¾szej przecznicy i tam skr(c)ciˆ w w¥skie przej˜cie. Powlekli si(c) zauˆkiem do najbli¾szego zakr(c)tu, ¾eby znikn¥† z oczu przechodniom. Tam Dzikusowi najwyra«niej nogi odm¢wiˆy posˆuszeästwa. Z j(c)kiem usiadˆ na ziemi i ukryˆ skoˆtunion¥, odra¾aj¥c¥ gˆow(c) w dˆoniach. Nied«wied« wymin¥ˆ Rodolphe'a i podkradˆ si(c) do Dzikusa. Schyliˆ nisko olbrzymi, pˆaski ˆeb. Obw¥chaˆ rany Dzikusa, po czym zacz¥ˆ z nich zlizywa† krew. Rodolphe wytarˆ chusteczk¥ dˆonie. - Wiesz, ¾e tutaj obowi¥zuje prawo - o˜wiadczyˆ. - Mo¾emy ci(c) aresztowa†! Wygna†... a nawet wsadzi† do wi(c)zienia! Dzikus popatrzyˆ na niego ¾aˆo˜nie. - Rodolphe! To ja! Rodolphe popatrzyˆ naä ze zgroz¥. - Tata? - Nie, nie jestem twoim ojcem, gˆupcze! To ja, tw¢j stary przyjaciel Charles! - Dzikus odgarn¥ˆ z policzk¢w pukle spl¥tanych wˆos¢w: - Popatrz! - Charles! - odezwaˆ si(c) Rodolphe. - A wi(c)c to tak! Ale ty, ty... jeste˜ taki chudy i brudny... - Przyzwyczaisz si(c) do tego - mrukn¥ˆ Charles. Otarˆ usta i splun¥ˆ. - Nie wiedziaˆem, ¾e narobisz tyle zamieszania. Kiedy ja kierowaˆem budow¥ Enantiodrome, pozwalali˜my Dzikusom przygl¥da† si(c) naszej pracy. Bo i dlaczeg¢¾ by i nie? Byli˜my dumni z tego, ¾e mo¾emy im pokaza† t(c) budowl(c). - To byˆo przed laty, Charlesie! Charles wzruszyˆ ko˜cistymi ramionami. - Podejrzewam, ¾e byˆo to... - Teraz po prostu nie pozwalamy wam tu wchodzi†. Enantiodrome jest prawie skoäczony. To bardzo istotne. -Bardzo istotne. Tak, kiedy˜ i ja podobnie uwa¾aˆem - odparˆ Charles i westchn¥ˆ. - Nie wierzyˆem, ¾e jest ju¾ prawie ukoäczony. Ostatecznie ukoäczone... Rodolphe, musiaˆem to zobaczy† na wˆasne oczy. Rodolphe powoli pokiwaˆ gˆow¥. Wbrew samemu sobie byˆ przej(c)ty. Nawet mimo patetycznej, woˆaj¥cej o pomst(c) do nieba ucieczki czuˆ do nieszcz(c)snego Charlesa sentyment. - Sk¥d o tym wiedziaˆe˜? - zapytaˆ. - Powiedziaˆ mi maˆy ptaszek - odparˆ Charles bez ˜ladu ironii w gˆosie. Si(c)gn¥ˆ dr¾¥c¥ dˆoni¥ do st¢p przybranych we wˆochate mokasyny. - I to rzeczywi˜cie prawda, Rodolphe. Enantiodrome jest prawie ukoäczone. I jest pi(c)kne, nieprawda¾? A ja narobiˆem tyle baˆaganu. Wybacz. Wiesz, jak jest mi trudno. - Musimy st¥d odej˜† - powiedziaˆ Rodolphe. - Musimy wynie˜† si(c) z publicznej ulicy. P¢jdziemy do mego mieszkania. Charles lekko zadr¾aˆ. - Wolaˆbym pozosta† na otwartej przestrzeni. -ciany i dachy tak ograniczaj ¥... - Bzdura. P¢jdziemy bocznymi uliczkami... Mo¾esz i˜†? Nie pobili ci(c) zbyt mocno? - Nie - odparˆ Charles. Popatrzyˆ oboj(c)tnie na opuchni(c)te skaleczenia. - W porz¥dku. Nieoczekiwanie zabraˆ gˆos nied«wied«. Z jego paszczy wydobyˆ si(c) szereg gardˆowych chrz¥kni(c)†, wychodz¥cych z okropnej gardzieli. Rodolphe popatrzyˆ na zwierz(c). Po plecach przeszˆy mu ciarki. - To Baltimore. Oswojony - o˜wiadczyˆ Charles. - M¢wi, ¾eby˜ si(c) go nie obawiaˆ. Je˜li chcesz, mo¾esz nawet pojecha† na jego grzbiecie. - O, nie, dzi(c)kuj(c) - odrzekˆ Rodolphe. Charles lekko wskoczyˆ na grzbiet nied«wiedzia. - Nie b¢j si(c), Rodolphe. Przecie¾ widywaˆe˜ ju¾ oswojone zwierz(c)ta. - Naturalnie. Moi rodzice je mieli. Konie. Ale one wygl¥daˆy normalniej... - Urwaˆ. - Ale ci¥gle nie mog(c) przyzwyczai† si(c) do widoku dzikich zwierz¥t, kt¢re m¢wi¥. - On nie jest zwierz(c)ciem - zaprzeczyˆ Charles bez urazy w gˆosie. To instrument Konwenans¢w. Przysˆali mi nied«wiedzia, kiedy moja ja«ä... - Charles najwyra«niej krztusiˆ si(c) wˆasnymi sˆowami. - To znaczy wtedy, kiedy opu˜ciˆem miasto. R¢wnie dobrze m¢gˆ to by† koä, ale nied«wied« bardziej pasowaˆ do mego... mego "temperamentu", jak m¢gˆby˜ to okre˜li†. To trudno wytˆumaczy† tak, ¾eby˜ zrozumiaˆ. Ale Baltimore mnie pilnuje. To wszystko. On ci nie wyrz¥dzi krzywdy, Rodolphe. - Doskonale. - Nie jest to wcale takie dziwne - odezwaˆ si(c) niejasno Charles. - Mam na my˜li udomowionego nied«wiedzia. W Chinach ¾yje wiekowy starzec, kt¢ry oswoiˆ caˆe mrowisko. Ma... - Charles zamilkˆ, przeˆkn¥ˆ ˜lin(c) i zapatrzyˆ si(c) w dal. - Posiada bardzo wielk¥ dusz(c). - Ju¾ dobrze, dobrze, Charlesie - mrukn¥ˆ uspokajaj¥co Rodolphe. - Chod« ze mn¥. Szybko. - Umiem m¢wi† - odparˆ Charles, siedz¥c na grzbiecie nied«wiedzia, kt¢ry bez wysiˆku go ni¢sˆ, post(c)puj¥c obok Rodolphe. - Mam tylko kˆopoty z m¢wieniem w taki spos¢b, ¾eby˜ mnie rozumiaˆ. Opu˜cili przej˜cie i ku przera¾eniu przechodni¢w zacz(c)li posuwa† si(c) pasa¾em handlowym. - M¢j spos¢b my˜lenia tak bardzo si(c) zmieniˆ... - ci¥gn¥ˆ pogodnie Charles. - To wˆa˜nie robimy, Rodolphe. M¢wimy o my˜leniu. My˜limy o m¢wieniu. - Wiem, Charlesie. I to budzi we mnie najwi(c)ksz¥ odraz(c) do Konwenans¢w. Dzikus¢w w Paysage widywaˆo si(c) niesˆychanie rzadko, niemniej zawsze kilku, gnanych trudnymi do odgadni(c)cia powodami, nagle pojawiaˆo si(c) w mie˜cie. Mo¾e byˆa to nostalgia albo nieodparta ch(c)† zamanifestowania tam swej odra¾aj¥cej obecno˜ci. Wˆ¢cz¥cych si(c) po ulicach Dzikus¢w wyˆapywaˆa policja i ciupasem usuwaˆa z miasta. To samo mogˆo przytrafi† si(c) Charlesowi, gdyby Rodolphe gdzie˜ go nie ukryˆ. Rodolphe specjalnie si(c) nad tym nie zastanawiaˆ. Wiedziaˆ, ¾e i tak nic by to nie daˆo. Trudno byˆo normalnie rozmawia† z tymi nieszcz(c)˜nikami. Przyzwoici ludzie po prostu unikali ich jak ognia. W ten spos¢b unikaˆo si(c) wielu, wielu kˆopot¢w. Rodolphe ˜pieszyˆ do domu, staraj¥c si(c) zachowa† jak najwi(c)ksz¥ godno˜† wobec spogl¥daj¥cych naä oskar¾aj¥co wsp¢ˆmieszkaäc¢w miasta. W koäcu skierowaˆ Charlesa i jego potworn¥ eskort(c) na schody wiod¥ce do mieszkania. Dwa stopnie ugi(c)ˆy si(c) niebezpiecznie pod ci(c)¾arem ˆap olbrzymiej bestii. Rodolphe umie˜ciˆ nied«wiedzia w k¥cie swego salonu. Podˆoga trzeszczaˆa zˆowieszczo pod ci(c)¾arem zwierz(c)cia. Charles usiadˆ ci(c)¾ko na kanapie obitej tapicerk¥ w kolorze kanarkowym. -Wstawaj! - warkn¥ˆ Rodolphe. - Popatrz, co zrobiˆe˜ z obiciem... moja ¾ona wˆasnor(c)cznie je szyˆa! - Przepraszam - mrukn¥ˆ Charles, wycieraj¥c z zakˆopotaniem zabrudzony materiaˆ. - Nie chciaˆem sprawi† kˆopotu. Powiniene˜ byˆ mnie zostawi† na placu budowy. - Nie w takim stanie, w jakim si(c) znajdujesz! Wykluczone! - Rodolphe, pragn(c) obejrze† budow(c). Oddaˆem jej wiele lat swego ¾ycia. Mam prawo. - Porozmawiamy o tym, kiedy ju¾ znowu b(c)dziesz wygl¥daˆ jak przyzwoita istota ludzka - odrzekˆ Rodolphe, a nast(c)pnie zaprowadziˆ Charlesa do ˆazienki. Przyd«wigaˆ r(c)czniki i sagan z paruj¥c¥ wod¥. Kiedy wracaˆ tam drugi raz, zza stolika do gry w karty zagadn¥ˆ go nied«wied«: - Rodolphe, czy mog(c) ci zada† kilka pytaä? - Nie! - wrzasn¥ˆ Rodolphe. - One s¥ warte zastanowienia. - Nie sˆucham! - odparˆ Rodolphe. Po godzinie solidnej k¥pieli i szorowania Charles byˆ w koäcu czysty i ogolony. Usiadˆ na kanapie w zapasowym, podniszczonym szlafroku Rodolphe, a Rodolphe obcinaˆ mu wˆosy no¾ycami krawieckimi swojej ¾ony. Bez strzechy na gˆowie twarz Charlesa nabraˆa zniewalaj¥cego ascetycznego uroku. W jasnych oczach paliˆ si(c) pˆomieä inteligencji, a wychudzone r(c)ce i nogi skˆadaj¥ce si(c) gˆ¢wnie z ko˜ci i ˜ci(c)gien byˆy pokryte ogorzaˆ¥ od przebywania na ˜wie¾ym powietrzu sk¢r¥. Siedziaˆ spokojnie na kanapie ze zˆo¾onymi na kolanach r(c)kami. Jego spok¢j w poˆ¥czeniu z niew¥tpliwie ogromn¥ siˆ¥ drzemi¥c¥ w smukˆym ciele byˆ prawie za- trwa¾aj¥cy. - Czy¾ tak nie lepiej? - zapytaˆ Rodolphe. - Czy¾ nie lepiej, si(c) czujesz, kiedy znowu jeste˜ czysty i schludny? -Chyba tak. Tak. - Charles chrz¥kn¥ˆ. - Czuj(c) si(c) zupeˆnie inaczej. Wracaj¥ mi wspomnienia dawnych czas¢w. - U˜miechn¥ˆ si(c) uroczo jak dawniej. - Jeste˜ dla mnie za dobry, Rodolphe! Wy˜wiadczyˆe˜ mi przysˆug(c)! Zawsze byˆe˜ wiernym przyjacielem! - Tak du¾o lepiej. M¢wisz wreszcie jak dawny Charles. - By† mo¾e. Cz(c)sto wspominam czasy, kiedy mieszkaˆem w Paysage. - Zatrzepotaˆ powiekami. - To ma pewien sens, Rodolphe. To, co tu robimy: praca i wszystkie te drobne zasady codziennego ¾ycia, caˆy ten baga¾. Nawet caˆy ten ogromny zewn(c)trzny ˜wiat, gdy si(c) spojrzy z perspektywy tej maleäkiej enklawy... Tak zatem niepotrzebny wysiˆek nie idzie na marne; to konieczny proces. - Nie traktuj mnie pobˆa¾liwie - obruszyˆ si(c) Rodolphe. - Czuj(c) po prostu, ¾e powiniene˜ o tym wiedzie†, Rodolphe. Kt¢rego˜ dnia b(c)dzie to stanowi† dla ciebie pociech(c). - Nie m¢w do mnie takim tonem - odrzekˆ Rodolphe. - Jeste˜ zbyt subtelnym czˆowiekiem, ¾eby m¢wi† o "niepotrzebnym wysiˆku"! A co ty zrobiˆe˜ od chwili opuszczenia tego miejsca, ¾eby cho† odrobin(c) poprawi† ˜wiat? Charles westchn¥ˆ. -To zale¾y od twojej definicji. Nie masz ¾adnej terminologii, Rodolphe. - Sˆowa! - ¾achn¥ˆ si(c) Rodolphe. - Tylko sˆowa i wzniosˆe nonsensy! Postradaˆe˜ chyba rozum, Charlesie. Straciˆe˜ poczucie celu. Niczym nie r¢¾nisz si(c) od tych innych waszych, wˆ¢cz¥cych si(c) bestii. - Och, przecie¾ ni¥ jestem! - odparˆ Charles. - Baltimore jest inteligentny, ale brak mu ˜wiadomo˜ci. Tak naprawd(c)... tak naprawd(c) jest cybernetycznoorganiczn¥ inkarnacj¥ dawnego ˜rodowiska zindustrializowanych miast. Infrastruktura megatechniczna zminiaturyzowaˆa si(c) i sama si(c) wplotˆa na poziomie kom¢rkowym w ontologiczn¥ struktur(c) informacyjno-przetw¢rcz¥, kt¢ra ongi˜ byˆa naturaln¥ krain¥. Konwenanse to globalny system danych, kt¢ry przej¥ˆ na siebie funkcj(c) Immanentnej Woli. - Co? - wykrztusiˆ Rodolphe. Charles westchn¥ˆ. - Nie jest to tak dziwne jak brzmi. Kiedy˜ si(c) z tym pogodzisz... c¢¾, poddasz si(c) i zostaniesz Konwenansem. Konwenanse maj¥ swoiste pi(c)kno, Rodolphe. Nie tak proste jak pi(c)kno, kt¢rego wzorzec sobie tutaj stworzyli˜cie... ale w Konwenansach jest miejsce dla istoty ludzkiej. Ka¾dy peˆni tam swoj¥ rol(c), prawdziw¥ funkcj(c). My... my personifikujemy ˜wiat Konwenans¢w. Jeste˜my jego dusz¥! - Wielki Bo¾e, to beznadziejne! - wykrzykn¥ˆ Rodolphe. Zamieniˆe˜ si(c) w bredz¥cego szaleäca. - Nie, nie s¥dz(c) - odparˆ cierpliwie Charles. - Kiedy ju¾ nauczysz si(c) ¾y† na zewn¥trz, nauczysz si(c) pojmowa† wszystko inaczej. Nauczysz si(c) czyta† twoje immanentne wzory, prawie je czu†... jak potrafisz czyta† sny czy rozumie† chmury. Fronty burzowe wsp¢lnej inteligencji marszcz¥ ¾yw¥ tkank(c) Ziemi. Percepcja przeksztaˆca si(c) w dane, dane w my˜l, my˜l w... S¥dz(c), ¾e mo¾na by to nazwa† "duchem", jakkolwiek termin ten nie do koäca... - Na Boga, zamilknij! - krzykn¥ˆ Rodolphe, ciskaj¥c no¾ycami o podˆog(c). - Nie potrzebuj(c) tego, rozumiesz? M¢j sw¢j ˜wiat jest tutaj, w Paysage, ˜wiat, kt¢ry rozumiem, ˜wiat, w kt¢rym pracuj(c), ˜wiat, kt¢ry ma dla mnie sens! Nie stan(c) si(c) jak¥˜ pust¥ kukieˆk¥ w waszym nieludzkim systemie... Na dole trzasn(c)ˆy drzwi. Do domu wr¢ciˆa ¾ona Rodolphe; sˆyszaˆ znajome kroki na trzeszcz¥cych schodach. Amelie jak burza wpadˆa do mieszkania. Zerwaˆa z gˆowy czepek. - Rodolphe! Zatrzymaˆa si(c) gwaˆtownie z szelestem sp¢dnic i popatrzyˆa ze zgroz¥ na Charlesa. - Ach, tak! A wi(c)c to prawda! - Nie b¢j si(c), Amelie! - odezwaˆ si(c) Charles. Amelie zakryˆa usta dˆoämi. - Nic a nic si(c) ciebie nie boj(c), ty nic nie warty straceäcu! - Miaˆem na my˜li nied«wiedzia - wyja˜niˆ Charles, wskazuj¥c r¢g pokoju. Amelie odwr¢ciˆa si(c) w tamt¥ stron(c), pobladˆa i wrzasn(c)ˆa na caˆe gardˆo. - On ci nie wyrz¥dzi krzywdy, kochanie - wtr¥ciˆ Rodolphe. - Rodolphe, co˜ ty zrobiˆ? M¢j Bo¾e, pomy˜l, jaki skandal wybuchnie! Rodolphe, co to za stw¢r w naszym domu? Co pomy˜l¥ s¥siedzi? -Uspok¢j si(c), kochanie - powiedziaˆ Rodolphe. - Ta caˆa sytuacja nie podoba mi si(c) tak samo. jak tobie! Ale porozmawiajmy jak istoty cywilizowane. - Och, skoäcz z tymi racjonalnymi tˆumaczeniami Pana Architekta! - krzykn(c)ˆa Amelie, tupi¥c w dywan. - Oczywi˜cie, ¾e jeste˜my istotami cywilizowanymi! Tylko dlatego czujemy odraz(c) do os¢b tego rodzaju! - Obrzuciˆa Charlesa piorunuj¥cym spojrzeniem. - Dlatego nie powinni˜my takich ludzi nawet ogl¥da† na oczy, nie m¢wi¥c ju¾ o wprowadzaniu do naszego wypiel(c)gnowanego pokoju ich ohydnych, parskaj¥cych zwierz¥t. - Nie jestem zwierz(c)ciem, Amelie - wtr¥ciˆ si(c) nied«wied«. - A ty si(c) nie wtr¥caj, chodz¥cy sk¢rodywaniku sprzed kominka! - Odwr¢ciˆa si(c) do Rodolphe: - Czy˜ ty rozum postradaˆ? - Kochanie, to Charles. Nasz stary przyjaciel. Nie pami(c)tasz? Zapraszali˜my go na kolacje. - Tej n(c)dznej kreatury nigdy nie nazwaˆabym "naszym starym przyjacielem Charlesem" - odparˆa Amelie. - Zdradziˆ nas. Przyˆ¥czyˆ si(c) do ciemi(c)¾ycielskiej gerontokracji. Jest naszym klasowym wrogiem. - Prosz(c), nie! - j(c)kn¥ˆ Rodolphe. - Bez polityki, Amelie. - Ale taka jest prawda - odpaliˆa Amelie. - Dlaczego boisz si(c) spojrze† prawdzie w oczy? Ty m(c)ski szowinisto snuj¥cy fantastyczne, wydumane plany! Zawsze ci m¢wiˆam, Rodolphe: nie wolno ci otacza† twojej pracy aur¥ mistycyzmu! To tylko kamienie i cement, Rodolphe! Kamienie i cement. Inaczej pokieˆbasi ci si(c) w gˆowie i skoäczysz... no, tak... jak jeden z nich! Tak jak ten! - Zaczerpn(c)ˆa tchu. - Czy tego chcesz? - Nie! - odparˆ zdecydowanie Rodolphe. - Wiesz, ¾e nie chc(c) tego! - Oskar¾enie wzbudziˆo w nim niepok¢j. - To znaczyˆoby koniec wszystkiego - dodaˆ. - Koniec naszego maˆ¾eästwa. I naszego domu. Koniec wszystkiego, co tutaj zbudowaˆem... co zbudowali˜my razem! Dobrze wiesz, Amelie, ¾e nie chc(c) tego! Przez chwil(c) milczaˆa i zagryzaˆa usta. Wygl¥daˆo na to, ¾e jego strapienie bardzo j¥ poruszyˆo. - Dobrze, skoro tak, to dlaczego zastaj(c) ci(c) w towarzystwie tej osoby? Rodolphe, czuj¥c sˆabo˜† w nogach, usiadˆ. - By† mo¾e, popeˆniˆem bˆ¥d, moja droga. Ale wydawaˆo mi si(c), ¾e to jedyny spos¢b, ¾eby unikn¥† jeszcze wi(c)kszego skandalu. Na Enantiodrome powstaˆo straszliwe zamieszanie. Pomy˜laˆem, ¾e najlepiej b(c)dzie... c¢¾, ¾e najlepiej b(c)dzie, je˜li Charles zejdzie ludziom z oczu. - Powiniene˜ byˆ wezwa† policj(c). - Taka akcja spowodowaˆaby przykre komplikacje - wtr¥ciˆ zn¢w nied«wied«. - Prosz(c) pozwoli† co˜ mi powiedzie† - odezwaˆ si(c) Charles. - Amelie, wiem, ¾e moja obecno˜† jest ci wysoce niemiˆa, ale spr¢buj mnie zrozumie†. Ma tutaj zaj˜†... zaj˜† decyduj¥ca przemiana. Chciaˆbym by† tego ˜wiadkiem. Jeste˜cie mi to dˆu¾ni. - Ach, wi(c)c to tak? - wysyczaˆa Amelie. - Wpychasz si(c) tutaj z tym instrumentem brutalnego autorytetu, a potem pr¢bujesz apelowa† do lepszej strony naszej natury. Typowa zagrywka zniewalaj¥cej gerontokracji. - Ja niczego nie zrobiˆem - odparˆ ˆagodnie Charles. - Nie udawaj, ¾e nie jeste˜ w to wpl¥tany - burkn(c)ˆa Amelie. - By† mo¾e, nie atakujecie nas bezpo˜rednio i w spos¢b widoczny. Ale odnosicie korzy˜† ze wszystkiego, co zrobicie, ¾eby nas tutaj ˜cie˜ni†, zniszczy† nasze ¾ycie i ograbi† nas z normalnej, cywilizowanej egzystencji! Charles skrzywiˆ si(c). - Jaki dziwny obr¢t przybraˆa ta rozmowa... - B¥d« uczciwa, moja droga - po˜piesznie wtr¥ciˆ Rodolphe. - On nie rozumie, o czym m¢wisz. Amelie przeszˆa przez salon, kieruj¥c si(c) w stron(c) kanapy. Spostrzegˆa plamy na tapicerce, ale mimo to usiadˆa. Zacisn(c)ˆa usta. -Och, powinnam spraw(c) postawi† jasno - powiedziaˆa. W koäcu to do niego nale¾y wi(c)kszo˜† ˜wiata, do niego i jego przedpotopowych przyjaci¢ˆ. Wszystko, co my posiadamy, to te niewielkie getta i szlaki karawanowe. Gdyby nam pozwolono, mogliby˜my ucywilizowa† caˆy ˜wiat. Przynie˜liby˜my gor¥c¥ wod(c), posiˆki trzy razy dziennie, ksi¥¾ki, sztuk(c), przyzwoit¥ odzie¾, drogi, prawo... a tak¾e instytucj(c) rodziny... Nieoczekiwanie wybuchn(c)ˆa pˆaczem. Rodolphe usiadˆ obok niej i uj¥ˆ j¥ za r(c)k(c). - Nie powinna˜ si(c) tak bardzo tym przejmowa†, moja droga stwierdziˆ. Uniosˆa gˆow(c), wyci¥gn(c)ˆa zza stanika chusteczk(c) i wytarˆa oczy. - O, nie. Rzeczywi˜cie nie powinnam tak bardzo si(c) tym przejmowa†, prawda? Powinnam po prostu wysublimowa† swoje uczucia i ukˆada† kamienie, a nie troszczy† si(c) o inne istoty ludzkie i ofiarowywa† im miˆo˜†! - Odwr¢ciˆa si(c) energicznie do Charlesa. - Jestem dojrzaˆ¥ kobiet¥! Mo¾e nie mam dwustu, trzystu czy czterystu lat, ale mam potrzeby normalnej istoty ludzkiej! Chc(c) mie† dziecko! Ale wy nie pozwalacie mi go mie†! - Ale¾ nie jeste˜ w odpowiednim wieku - wtr¥ciˆ Charles. - To jest twoja odpowied« na wszystko - zaperzyˆa si(c) Amelie. - Oczywi˜cie, ¾e jestem w odpowiednim wieku! Kobiety zazwyczaj miewaˆy dzieci w wieku czterdziestu lat, trzydziestu, a nawet wcze˜niej. - Ale to byˆo w czasach, kiedy ludzie umierali mˆodo - wyja˜niˆ Charles. - Nie mo¾esz liczy† na to, ¾e b(c)dziesz ¾y† wieki i urodzisz setki dzieci! Ziemia staˆaby si(c) przeludniona. - Nie wpadaj mi w sˆowo - odparˆa Amelie. - Nie o tym m¢wi(c). Wskazaˆa na Rodolphe. - Nie jestem egoistk¥. To proste. Kocham tego czˆowieka! Chc(c) mie† z nim dziecko. Chc(c), ¾eby nasze maˆ¾eästwo byˆo prawdziwe, chc(c) mie† peˆn¥ rodzin(c)! Ale wy m¢wicie mi, ¾e musz(c) na to czeka†, a¾ b(c)d(c) zdziwaczaˆ¥ star¥ bab¥. Czy Rodolphe i ja mamy czeka† caˆe stulecia, a¾ nasze dusze pokryj¥ si(c) kurzem? Nie, najprawdopodobniej si(c) rozejdziemy, a nasza miˆo˜† stanie si(c) tylko epizodem. - Wygi(c)ˆa nerwowo palce. - Dzi(c)ki wam dzieä po dniu musz(c) smakowa† gorycz bezpˆodno˜ci. - Przykro mi z powodu twojej rozpaczy - odezwaˆ si(c) Charles. - Ale przynajmniej nie musisz smakowa† nadchodz¥cej ˜mierci. Inni ludzie te¾ ¾yli w takiej samej sytuacji. Na przykˆad twoi rodzice! - Nigdy naprawd(c) nie znaˆam swoich rodzic¢w - powiedziaˆa Amelie. - Nikt z nas nie zna. Jak mo¾emy w tym ˜wiecie ich zna†? Wykazywali dla mnie wiele cierpliwo˜ci i my˜l(c), ¾e chyba kochali mnie na sw¢j dziwny spos¢b, ale tak naprawd(c) nigdy ich nie widziaˆam. Widziaˆam jedynie fasad(c), jak¥ tworz¥ starcy, ¾eby pokaza† si(c) mˆodzie¾y w dobrym ˜wietle. Nie mogli˜my si(c) kocha† zwyczajnie, bezpo˜rednio; mi(c)dzy naszymi sercami byˆa zbyt wielka przepa˜†. To nie jest ludzka sytuacja, nie jest sytuacja naturalna. A to boli! - A jednak innej drogi nie ma. - Chodzi w tym o to, ¾e nie chcecie zobaczy† tej innej drogi! - krzykn(c)ˆa, obrzucaj¥c Charlesa pˆomiennym spojrzeniem. Dlaczego st¥d nie odejdziesz? Opu˜† to miejsce i wracaj tam, gdzie nale¾ysz. Paysage nale¾y do nas! To my zbudowali˜my to wszystko, to dzieˆo naszych umysˆ¢w i naszych r¥k. Nie korzystali˜my z waszej pomocy. Nic wam nie zawdzi(c)czamy, wypieramy si(c) was. Chc(c), ¾eby˜ natychmiast opu˜ciˆ m¢j dom! Zapadˆa gˆucha cisza. Rodolphe przerwaˆ w koäcu milczenie. - To nie jest kto˜ obcy. Ta osoba nale¾aˆa przecie¾ kiedy˜ do naszego grona. - Ach, tak - stwierdziˆa. - Na chwil(c) zapomniaˆam, ¾e dzier¾y w r(c)ku bat wˆadzy nad nami. Gdyby˜my sprawili mu ci(c)gi, na jakie zasˆuguje, ten wielki brutal roztrzaskaˆby nam dom na kawaˆki. - S¥dz(c), ¾e gdyby˜my nieco poprawili Charlesowi prezencj(c) - poradziˆ Rodolphe - m¢gˆby st¥d wyj˜†, nie wywoˆuj¥c publicznego poruszenia. - Zamierzasz te¾ ogoli† nied«wiedzia? - Na nied«wiedzia, moja droga, nic nie poradzimy. By† mo¾e, je˜li Charles b(c)dzie wygl¥daˆ caˆkiem normalnie, ludzie wybacz¥ mu t(c) drobn¥ ekstrawagancj(c). - C¢¾, my˜l(c), ¾e jest to jaki˜ pomysˆ - zgodziˆa si(c) Amelie. Skoro ju¾ do tego doszˆo, s¥dz(c), ¾e mog(c) ci pom¢c. Wˆosy ma okropne. -Dzi(c)kuj(c), moja droga, wiedziaˆem, ¾e mog(c) na tobie polega†. Rodolphe wybraˆ w szafie stosowne cz(c)˜ci garderoby, a Amelie, aczkolwiek niech(c)tnie, przyst¥piˆa do pracy nad go˜ciem. Spodnie okazaˆy si(c) o wiele za kr¢tkie, wi(c)c musiaˆa je podˆu¾y†. W koäcu porz¥dnie ostrzy¾ony i przyzwoicie ubrany Charles wygl¥daˆ prawie jak czˆowiek. Zgodnie z rad¥ Rodolphe Amelie przygotowaˆa Charlesowi normalny domowy lunch. Charles miaˆ niejakie kˆopoty z posˆugiwaniem si(c) sztu†cami, a smak potraw najwyra«niej go zaskoczyˆ, ale og¢lnie nie«le sobie poradziˆ. Nied«wied« po¾arˆ dwa bochenki chleba i poszedˆ spa†. Kiedy odprawiono ju¾ ten domowy rytuaˆ, Amelie jakby nieco zˆagodniaˆa. - Zapewne troch(c) za bardzo si(c) zdenerwowaˆam - powiedziaˆa. - Nie lubi(c) rozmawia† o tym, co naprawd(c) mnie trapi. Ostatecznie niewiele mog(c) zrobi† przeciw przygniataj¥cej strukturze wˆadzy, prawda? Czasami mnie to przytˆacza i wtedy dostaj(c) furii. - Popatrzyˆa zakˆopotana na Rodolphe. - Czy bardzo si(c) na mnie gniewasz, Rodolphe? Rodolphe u˜miechn¥ˆ si(c) pobˆa¾liwie. - Nie, kochanie. Prawd(c) m¢wi¥c, czasami odczuwam to samo. - Nigdy tego nie okazujesz. W ka¾dym razie nie mnie. - Staram si(c) zachowywa† pow˜ci¥gliwie. Caˆkowicie polegam na twoim zasˆuguj¥cym na zaufanie zdrowym rozs¥dku. Amelie westchn(c)ˆa i popatrzyˆa na czyst¥, wyˆo¾on¥ kafelkami posadzk(c). - Dzi˜ w nocy zniszczyˆam tw¢j zegar, Rodolphe. - To ty? - Nie mogˆam ju¾ dˆu¾ej sˆucha† jego tykania... brzmiaˆo jak nieustanna wym¢wka. Amelie z trudem powstrzymywaˆa cisn¥ce si(c) jej do oczu ˆzy. - Nic si(c) nie staˆo, moja droga - odparˆ t(c)po Rodolphe. - Kupimy nowy. Charles wstaˆ od stoˆu i wytarˆ r(c)kawem usta. -To byˆo cudowne! Jestem gotowy. Czy mo¾emy ju¾ i˜†? Kiedy talerze zostaˆy pozmywane i wstawione do szafki z porcelan¥, wszyscy przeszli do salonu. - Czy p¢jdziesz z nami, moja droga? Warto, ¾eby˜ to sobie dzisiaj obejrzaˆa; b(c)dzie wiele radosnego zamieszania. Rozerwiesz si(c) troch(c), odzyskasz dobry humor. - P¢jd(c) zapewne wieczorem - odrzekˆa Amelie. - Nie chc(c) i˜† mi(c)dzy ludzi w towarzystwie nied«wiedzia. - Zostan(c) tutaj - odezwaˆ si(c) nied«wied«. Otworzyˆ paszcz(c) w szerokim, przera¾aj¥cym ziewni(c)ciu. Z gardzieli wyleciaˆo mu maleäkie urz¥dzenie wielko˜ci koäskiego gza. Niewielki mechanizm przeleciaˆ w absolutnej ciszy przez pok¢j i wyl¥dowaˆ na klapie marynarki Charlesa. - Naprawd(c) chcesz zosta†, moja droga? - zapytaˆ Rodolphe. - Nie zostan(c) w domu - odparˆa cierpko. - Niech bestia siedzi tu sama. W gara¾u czeka na mnie du¾o pracy. Rodolphe i Charles zeszli po trzeszcz¥cych, poˆamanych schodach. -Dziwi(c) si(c), ¾e nied«wied« wyraziˆ wol(c) pozostania w domu - odezwaˆ si(c) Rodolphe. - Z drugiej strony zaoszcz(c)dzi nam to wielu kˆopot¢w. - Baltimore nie posiada "woli" - odparˆ Charles. - Dzi(c)ki temu maleäkiemu gad¾etowi utrzymuje bez przerwy ze mn¥ ˆ¥czno˜†. Baltimore pojawi si(c) natychmiast, je˜li tylko b(c)d(c) go potrzebowaˆ. Wyszli na ulic(c) zalan¥ popoˆudniowym ˜wiatˆem. Jak na dw¢ch godnych szacunku d¾entelmen¢w przystaˆo, nie wzbudzali niczyjego zainteresowania. Charles kroczyˆ nieco sztywno, jakby uwieraˆo go ubranie. Ale nie rzucaˆo si(c) to w oczy na tyle, ¾eby wzbudzi† czyje˜ podejrzenia, i¾ co˜ jest nie w porz¥dku. - Dlaczego nazywasz go Baltimore? - zainteresowaˆ si(c) Rodolphe. - Baltimore byˆo miastem - wyja˜niˆ Charles. - Prastarym miastem na wybrze¾u Ameryki. Ale kiedy jednak podni¢sˆ si(c) poziom m¢rz. woda zalaˆa Baltimore. Od dawna znajduje si(c) pod wod¥. - A wi(c)c Baltimore jest zatopionym miastem z czas¢w przemysˆowej ˜miertelno˜ci - stwierdziˆ Rodolphe i wzruszyˆ ramionami. - Interesuj¥ce. Charles chrz¥kn¥ˆ. Przystan(c)li na rogu. Ruch uliczny zostaˆ zatrzymany. Przy nast(c)pnej przecznicy ustawiono zapor(c). Grupa ludzi w roboczych strojach odrywaˆa od budynku Banku Miejskiego wielk¥ marmurow¥ fasad(c). - Bardzo mi si(c) to nie podoba - o˜wiadczyˆ Rodolphe i ruszyˆ z Charlesem w tamt¥ stron(c). Pracuj¥cych p¢ˆokr(c)giem otaczaˆ tˆum gapi¢w. Rodolphe dostrzegˆ natychmiast dyrektora banku, korpulentnego, nosz¥cego si(c) bardzo godnie jegomo˜cia, kt¢ry miaˆ na imi(c) Gustave. Obaj d¾entelmeni wymienili pozdrowienia. - O co tu chodzi? - zapytaˆ Rodolphe. - Jest to przyszˆe zwieäczenie Enantiodrome - odparˆ zdziwiony Gustave. - Na pewno o tym wiesz. - Niczego takiego nie zarz¥dziˆem - odparˆ Rodolphe. - Poza tym mamy ju¾ zwieäczenie! Pi(c)†dziesi¥t lat temu zostaˆ w kamienioˆomach w Carrerra wyci(c)ty blok marmuru i przetransportowany tutaj przez Alpy za pomoc¥ muˆ¢w. Caˆe pokolenia artyst¢w mozoliˆy si(c) nad jego obr¢bk¥. Teraz spoczywa bezpiecznie w podziemiach Enantiodrome i czeka na wielk¥ chwil(c), kiedy zostanie zainstalowany. - Ach, tak - mrukn¥ˆ Gustave. - Zapewne kto˜ go uszkodziˆ i teraz oddzielaj¥ nowy marmur z fasady mojego banku. - Kto˜ uszkodziˆ? - wykrzykn¥ˆ Rodolphe. - Na Boga! Jak to mogˆo si(c) sta†? -Ach, tym si(c) nie kˆopocz - powiedziaˆ Gustave. - My, w banku, jeste˜my bardziej ni¾ radzi, ¾e mo¾emy ci pom¢c. Poczytujemy to sobie za wielki, obywatelski zaszczyt. C¢¾, zeszˆej nocy, z budynku Magistratu wyr¥bano ton(c) cegieˆ. My, w prywatnych przedsi(c)biorstwach, potrafimy to uzyska† o wiele taniej. Rodolphe, staraj¥c si(c) ukry† ogarniaj¥c¥ go zgroz(c), wycofaˆ si(c) w tˆum gapi¢w. - Kto˜ podwa¾a tutaj m¢j autorytet - o˜wiadczyˆ Charlesowi. - To najwyra«niej jaki˜ spisek. Chod«, musimy si(c) po˜pieszy†. W ci¥gu kilku minut byli ju¾ w Enantiodrome. Panowaˆ tam straszliwy rozgardiasz, granicz¥cy z zamieszkami. Grupa zaledwie stu robotnik¢w rozrosˆa si(c) w tˆum, zˆo¾ony z prawie wszystkich mieszkaäc¢w miasta. Wsz(c)dzie roili si(c) m(c)¾czy«ni i kobiety, ci¥gn¥c deski, pchaj¥c taczki, jedz¥c, ˜miej¥c si(c), siedz¥c wok¢ˆ niewielkich ognisk rozpalonych z kawaˆk¢w drewna. Wygl¥dali jak wojska okupant¢w. - C¢¾ to za gwaˆt? - zapytaˆ Rodolphe. - Czy oni wszyscy stracili rozum? - Pracuj¥ bardzo ci(c)¾ko - odrzekˆ Charles. Oczy mu l˜niˆy. - Ale caˆkiem bez gˆowy. - Pracuj¥ jak mr¢wki - podkre˜liˆ Charles. - Drobne, indywidualne akcje, niekt¢re nawet sprzeczne ze sob¥, ale w sumie zˆo¾¥ si(c) na wielkie dzieˆo. - Ach, oszcz(c)d« sobie moraˆ¢w - odparˆ Rodolphe. - Ruszyˆ w tˆum. Ludzie serdecznie machali mu na powitanie, klepali przyjacielsko po plecach i chaotycznie skˆadali gratulacje. Du¾o czasu upˆyn(c)ˆo, zanim znalazˆ wreszcie Merciera. - Co si(c) tu staˆo? - zapytaˆ nadzorcy. - Czy¾ ludzie nie zareagowali wspaniale, kiedy potrzebowali˜my ich pomocy? - odparˆ pytaniem Mercier. U˜miechn¥ˆ si(c) uprzejmie do Charlesa, lecz najwyra«niej go nie poznaˆ. - Zapanowaˆ tu wprawdzie lekki baˆagan, ale ukoäczymy wszystko dzi˜ w nocy. Wyobra¾a pan to sobie, panie Rodolphe? Ukoäczymy dzieˆo dzi˜ w nocy! Z rado˜ci chce mi si(c) pˆaka†! - A kto podaˆ ten tak zwany nieprzekraczalny termin ukoäczenia prac? - zainteresowaˆ si(c) Rodolphe. Mercier spojrzaˆ na niego zaskoczony. -No c¢¾... nie wiem. Ale dzi˜ to skoäczymy! Zreszt¥, niech pan popyta ludzi... Wszyscy wiedz¥, ¾e tak si(c) stanie! - To robota jakiego˜ nieodpowiedzialnego plotkarza - zgrzytn¥ˆ z(c)bami Rodolphe. - Jaka˜ groteska. Prosz(c) popatrze† na t(c) nieudoln¥ amatorszczyzn(c). Ten tˆum wpadˆ w amok! - Ale¾ prosz(c) pana... wszyscy tu tak si(c) doskonale bawi¥... Mercier najwyra«niej si(c) wystraszyˆ. - Padli˜cie ofiar¥ jakiego˜ gˆupiego ¾artu! Przecie¾ to przedˆu¾y nasz¥ prac(c) o caˆe miesi¥ce! Jutro b(c)dziemy musieli demontowa† i naprawia† te wszystkie fuszerki. Nie wspominaj¥c ju¾ o przeprosinach pod adresem magistratu i banku. - Rodolphe wytarˆ czoˆo chusteczk¥. - M¢j Bo¾e, prosz(c) pomy˜le† o utracie naszej wiarygodno˜ci! O mojej reputacji! A wszystko przez to, ¾e zaledwie na kilka godzin opu˜ciˆem teren budowy. Charles delikatnie uj¥ˆ go za ˆokie†. - Rodolphe? Rodolphe ze zˆo˜ci¥ szarpn¥ˆ r(c)k¥. - Czego zn¢w? - To tylko budowla, Rodolphe. To nie ty. Ona nie nale¾y do ciebie. - O co ci chodzi? Jestem za ni¥ odpowiedzialny. Ka¾dy o tym wie! - Ale Enantiodrome nic a nic to nie obchodzi, Rodolphe. Byˆo tu ju¾ przed tob¥ i po tobie zostanie. Nie jeste˜ budowl¥, Rodolphe. Ona sama dla siebie stanowi pomnik. Musisz da† temu spok¢j. - M¢wisz nonsensy - odparˆ Rodolphe, obficie si(c) poc¥c. -Popatrz na tych. Oni to robi¥. Mo¾e nie tak dokˆadnie, jak chciaˆe˜, ale na pewno w spos¢b, kt¢ry... no c¢¾... w spos¢b, kt¢ry odpowiada pierwotnym zamysˆom. Oszoˆomiony Rodolphe zawahaˆ si(c). Po chwili jednak zebraˆ my˜li. - O, nie! Ja tutaj przywr¢c(c) porz¥dek. Sprowadz(c) burmistrza. Wezw(c) policj(c). - Niekt¢rzy z tych ludzi pracuj¥ w policji, m¢j nieszcz(c)sny przyjacielu - u˜miechn¥ˆ si(c) anielsko Charles, a Rodolphe poczuˆ nieodpart¥ ochot(c), by go uderzy†. - Prosz(c) pana - odezwaˆ si(c) Mercier, podnosz¥c gˆos. - Wydawaˆo mi si(c), ¾e niedawno widziaˆem tutaj burmistrza. Pojawiˆ si(c) z caˆ¥ Rad¥ Miejsk¥. Wszedˆ do ˜rodka. - A zatem mamy okazj(c), ¾eby zlikwidowa† ten baˆagan o˜wiadczyˆ Rodolphe. Ruszyˆ biegiem przez plac budowy i min¥ˆ gigantyczne, podw¢jne wrota prowadz¥ce do Enantiodrome. Bram(c) t(c) zaˆo¾ono w poprzednim stuleciu, tote¾ nosiˆa ju¾ ˜lady dziaˆania czynnik¢w atmosferycznych. Zawiasy zd¥¾yˆy za˜niedzie†, niemniej odrzwia zachowaˆy siˆ(c), a nawet swoiste pi(c)kno zawarte w ozdobnych wizerunkach nietoperzy i anioˆ¢w. Rodolphe ˜piesznie przebyˆ olbrzymi hall wej˜ciowy o wielkich, ostroˆukowych oknach. Na galeriach tˆoczyli si(c) ludzie z wiadrami mydlin. Myli barwne szyby. Niekt¢rzy ˜piewali. W peˆnej ech rozlegˆej Wielkiej Kopule staˆa grupa m(c)¾czyzn odzianych w ciemne garnitury i kobiet w eleganckich sukniach, burmistrz i Rada Miejska. Przez otwarty wierzchoˆek kopuˆy wpadaˆy pot(c)¾n¥ kolumn¥ skrz¥ce si(c) w tumanach kurzu promienie popoˆudniowego sˆoäca, kt¢re przes¥czaj¥c si(c) przez por(c)cz schod¢w otaczaj¥cych gigantyczne pomieszczenia, rzucaˆy romboidalne cienie. Politycy badali wˆa˜nie stert(c) ˜wie¾ego gruzu le¾¥c¥ po˜rodku olbrzymiej budowli wzniesionej na planie koˆa. Ich pomruki odbijaˆy si(c) echem, przydaj¥c temu gwarowi jakiej˜ upiornej wˆadczo˜ci. Rodolphe stwierdziˆ, ¾e zwieäczenie byˆo rzeczywi˜cie ogromne, a jednak gigantyczna marmurowa pokrywa prze˜lizgn(c)ˆa si(c) przez otw¢r, kt¢ry miaˆa zakry†, spadˆa niczym olbrzymia moneta i roztrzaskaˆa si(c) o kamienn¥, mozaikow¥ posadzk(c) pod kopuˆ¥. Rodolphe poczuˆ, ¾e serce w nim zamiera. Lata rozwa¾nych przygotowaä i pracy poszˆy na marne... - Panie burmistrzu... - zacz¥ˆ. - Ach, to ty, Rodolphe - odpowiedziaˆ burmistrz, wyci¥gaj¥c dˆoä. - Wygl¥da na to, drogi kolego, ¾e obaj popeˆnili˜my bˆ¥d. Ale zakoäczymy prac(c) szybciej, ni¾ si(c) spodziewali˜my. - Henri, musz(c) zamieni† z tob¥ sˆ¢wko - mrukn¥ˆ Rodolphe. - Je˜li chodzi ci o to - burmistrz wskazaˆ palcem stert(c) potˆuczonego kamienia - to takie rzeczy si(c) zdarzaj¥, prawda? - Zamilkˆ i obserwowaˆ kompana Rodolphe, kt¢ry w tej chwili do nich podszedˆ. - Charles. To ty, nieprawda¾? - Tak, panie radny - odrzekˆ Charles. - Teraz jestem burmistrzem. - Zawsze wiedziaˆem, Henri, ¾e zostaˆe˜ stworzony do wielkich rzeczy - odparˆ z u˜miechem Charles. Rodolphe podni¢sˆ strzaskany kawaˆek marmuru, na kt¢rym znajdowaˆ si(c) fragment wyrze«bionej twarzy cherubina z rogami. - Zakˆadam, i¾ na podstawie tego dowodu kompletnej nieudolno˜ci rozumiesz, ¾e nic z tego, co si(c) tutaj dzieje, nie zostaˆo przeze mnie zaplanowane. - Tak - powiedziaˆ burmistrz - tyle to i ja wiem. Wiem te¾, ¾e ciebie tutaj nie byˆo, natomiast mrowiˆ si(c) tˆum. - Tak? I co teraz zrobimy? - To marzenie ka¾dego polityka - odparˆ z u˜miechem burmistrz. - Ruch, kt¢ry zapewni mu popularno˜†, Rodolphe. Pytasz, co zamierzam zrobi†? Jestem tutaj przyw¢dc¥, prawda? A wi(c)c stan(c) na czele tych ludzi i b(c)d(c) wymachiwaˆ sztandarem. Ot, co zrobi(c). - Ale¾ to bez sensu, panie burmistrzu. To nie ma sensu. - Ci ludzie nie ¾¥daj¥ "sensu", a na pewno nie od ciebie. "Gˆos Ludu jest gˆosem Boga". - Po¾aˆujesz, jak zobaczysz baˆagan, jakiego narobi¥ - powiedziaˆ Rodolphe. - To ich baˆagan - odparˆ burmistrz. - Nie tw¢j, Rodolphe. Nie jeste˜my narodem. My mu tylko sˆu¾ymy. - Dobrze powiedziane - zauwa¾yˆ Charles. Rodolphe zˆapaˆ si(c) za gˆow(c). - C¢¾ mam zatem robi†? - Przewodzi† tym ludziom, kolego, albo zej˜† im z drogi poradziˆ burmistrz. Nagle spojrzaˆ w g¢r(c) i roztropnie odszedˆ na bok. Z g¢ry spadˆ odˆamek marmuru o ˜rednicy trzydziestu centymetr¢w, wzbijaj¥c obˆok kurzu. Wysoko, w otworze kopuˆy, pokazaˆa si(c) maleäka ludzka gˆowa. - Ej, wy tam na dole! Uwa¾ajcie! - Chod«my - mrukn¥ˆ Charles, obejmuj¥c Rodolphe za ramiona. - Po raz ostatni. Na wysoko˜ci! Nast(c)pne godziny okazaˆy si(c) peˆnym znoju koszmarem, w kt¢rym roiˆo si(c) od mˆot¢w, lewar¢w i bloczk¢w linowych. Olbrzymi, niepor(c)czny blok ukradzionego marmuru w(c)drowaˆ metr po metrze, czasami zaledwie centymetr po centymetrze, wok¢ˆ lasu rusztowaä, pod nim, a tak¾e mi(c)dzy belkami. Ludzie biegali w t(c) i we w t(c) z oˆ¢wkami i ta˜mami mierniczymi, kroj¥c i dopasowuj¥c kamieä za pomoc¥ piˆ, drewnianych mˆot¢w i dˆut. Ustawiono d«wigi, podkˆady z drewna, a nie dokoäczona kopuˆa trzeszczaˆa i dr¾aˆa pod olbrzymim ci(c)¾arem. Pod koniec pracowali przy pochodniach. Na dole kˆ(c)biˆ si(c) ˜piewaj¥cy unisono tˆum. Robotnik¢w ogarn(c)ˆo radosne szaleästwo. Zar¢wno Rodolphe, jak i Charles pr¢bowali zaprowadzi† jaki taki ˆad. Starali si(c) chroni† ludzi, ¾eby w porywie entuzjazmu i gor¥czce pracy nie wyrz¥dzili sobie nawzajem krzywdy. Ka¾dy chciaˆ bra† w czym˜ udziaˆ, jakkolwiek nikt kompletnie nie wiedziaˆ, co ma robi†, jak i po co. Nikt i nic nie byˆo w stanie rozˆadowa† rozpieraj¥cej tˆum energii. Ci, kt¢rzy byli zb(c)dni przy montowaniu zwieäczenia, rozbierali rusztowania i tymczasowe pomosty. Podczas gdy zespoˆy robotnik¢w zrzucaˆy na ziemi(c) drewniane belki, zgromadzony na dole tˆum falowaˆ, ˜miaˆ si(c) i pokrzykiwaˆ wesoˆo. W koäcu wybity zostaˆ ostatni klin i zwieäczenie z ostrym chrz(c)stem wsun(c)ˆo si(c) na wyznaczone miejsce. Jeden z robotnik¢w straciˆ przy tym ˆom, inny koniec palca. Z twarz¥ rozja˜nion¥ rado˜ci¥ trzymaˆ skrwawiony kikut w g¢rze, niczym honorow¥ odznak(c). Ludzie stali dˆu¾sz¥ chwil(c) wok¢ˆ kopuˆy, oczekuj¥c jakiego˜ objawienia, kt¢rego istoty sami nie byli w stanie zdefiniowa†. - Dlaczego z doˆu nie dobiegaj¥ okrzyki rado˜ci? - zapytaˆ kto˜ ze zdumieniem. - Bo jeszcze nie wiedz¥ - odparˆ spokojnie Rodolphe. - Nie wiedz¥, ¾e zwieäczenie jest ju¾ osadzone. - C¢¾, przeka¾my zatem im t(c) wie˜†! - zawoˆaˆ rado˜nie Mercier. Rozejrzaˆ si(c) po kopule zamkni(c)tej wreszcie olbrzymi¥ marmurow¥ pˆyt¥ i o˜wietlonej teraz targanym wiatrem pˆomieniem pochodni. - Chwileczk(c)... gdzie jest nasza galeria zej˜ciowa? Dochodz¥ce do Wielkiej Kopuˆy rusztowanie znikn(c)ˆo, Robotnicy w bezmy˜lnym po˜piechu rozebrali je, a drewniane belki pozrzucali na d¢ˆ. -Bo¾e drogi, jeste˜my tutaj uwi(c)zieni! - odezwaˆ si(c) Mercier: Nocny dozorca, Hugo, przerwaˆ mu gˆo˜nym okrzykiem. Ciaˆo miaˆ owini(c)te dˆug¥ lin¥ z powi¥zanymi na niej supˆami. - Nie - o˜wiadczyˆ. - Mamy drog(c) odwrotu. Wiem o tym. Przywi¥zaˆ lin(c) do tr¢jnogiego d«wigu zainstalowanego na samym wierzchoˆku kopuˆy, po czym zacz¥ˆ rozwija† zwoje i z dziwacznym krzywym u˜mieszkiem spuszczaˆ sznur po krzywi«nie kopuˆy. Rodolphe strofowaˆ ekip(c). - Wi(c)cej godno˜ci - m¢wiˆ. - Pami(c)tajcie, oczy wszystkich skierowane s¥ na nas. Zachowujcie si(c), jak przystaˆo na tak wielk¥ chwil(c). Robotnicy skin(c)li zgodnie gˆowami i zacz(c)li jeden po drugim zsuwa† si(c) po linie na rozchwierutan¥ galeri(c). Kiedy wreszcie dotarˆ do ich uszu ryk rado˜ci zgromadzonych na dole tˆum¢w, opu˜ciˆa ich caˆa godno˜† i dostojeästwo. Sami j(c)li krzycze† jak szaleni. Wtedy te¾ zacz(c)li ˜wi(c)towa†. W niesfornym tˆumie znajdowaˆa si(c) r¢wnie¾ Amelie. Towarzyszyˆ jej nied«wied«. Najwyra«niej nikt nie miaˆ nic przeciwko temu. - Jestem z ciebie taka dumna, Rodolphe! - wykrzykn(c)ˆa, bior¥c go w ramiona. Rodolphe roze˜miaˆ si(c). Ze zm(c)czenia kr(c)ciˆo mu si(c) w gˆowie. Zawr¢t gˆowy pot(c)gowaˆo jeszcze uczucie triumfu. - Nie zasˆuguj(c) na taki zaszczyt. Tak naprawd(c), nie byˆ to m¢j pomysˆ. - A czyj? - Nie wiem. Odnosz(c) wra¾enia, ¾e po prostu spadˆ z nieba. - Przyjmij wszystkie zaszczyty - podpowiedziaˆ Charles. Bo czy wiadomo, kto tak naprawd(c) na nie zasˆuguje? Nie wiadomo, kto naprawd(c) zacz¥ˆ to wszystko przed wielu, wielu laty. Rodolphe zamy˜liˆ si(c). Nigdy nie zastanawiaˆ si(c) nad tym, ¾e przypadnie mu w udziale chwaˆa za rozpocz(c)cie caˆego przedsi(c)wzi(c)cia. -Nie wiem, jak to si(c) zacz(c)ˆo. Ale na pocz¥tku nie mogˆo to by† nic wielkiego. Po prostu jaki˜ gˆupiec zacz¥ˆ goˆymi r(c)kami ukˆada† kamieä na kamieniu, podczas gdy reszta ˜wiata pogr¥¾ona byˆa w dziwacznej transformacji. Motywy tego szaleäca za†miˆ czas i niepami(c)†. - To przekora - sprostowaˆ Charles. - Up¢r. Dzieˆo kogo˜, kto nie chciaˆ lub nie m¢gˆ doˆ¥czy† do ˜wiata Konwenans¢w. - Naprawd(c) tak s¥dzisz, Charlesie? - Ja to wiem. Rodolphe ponownie si(c) roze˜miaˆ. - Tak, to by pasowaˆo, prawda? Centralny impuls w tajemnym sercu naszego ˜rodowiska. Mam nadziej(c), ¾e ten gˆupiec jest dzisiaj szcz(c)˜liwy, je˜li naturalnie w jaki˜ spos¢b prze¾yˆ. Naprawd(c) chciaˆbym serdecznie u˜cisn¥† mu dˆoä. Amelie obrzuciˆa go osobliwym spojrzeniem. Rodolphe wzruszyˆ ramionami. - Albo jej dˆoä, oczywi˜cie. R¢wnie dobrze mogˆa to by† kobieta! Amelie milczaˆa. Szeroko rozwartymi oczyma patrzyˆa na jego twarz. Rodolphe delikatnie dotkn¥ˆ ramienia ¾ony. - Nie jeste˜ na mnie zˆa, moja droga? - Nie - odparˆa. - Po prosty nigdy ci(c) nie widziaˆam takim jak dzisiaj. Rodolphe rozˆo¾yˆ r(c)ce. - Masz na my˜li takiego jak teraz, kiedy praca jest ukoäczona? Czy¾bym naprawd(c) a¾ tak si(c) zmieniˆ? - Nie wiem... Ale nigdy dot¥d nie wiedziaˆam ci(c) w roli ojca mego dziecka. Rodolphe wytrzeszczyˆ oczy. - O co ci chodzi, moja droga? Amelie u˜miechn(c)ˆa si(c) i obrzuciˆa go tajemniczym, peˆnym rado˜ci spojrzeniem. - Tak b(c)dzie, Rodolphe. B(c)dziemy rodzicami. Zobaczysz, przyjdzie taki dzieä. - A co skˆania ci(c) do takich przypuszczeä? - To nie przypuszczenia, Rodolphe. Ja o tym wiem. Nagle zaalarmowany Rodolphe spogl¥daˆ na ni¥ wytrzeszczonymi oczyma. - Och, moja droga, chyba nie rozmawiaˆa˜ z nied«wiedziem? - Myliˆe˜ si(c) co do niego, Rodolphe. To nie jest osobowo˜† taka jak my. To po prostu inteligencja... to skˆadnica znacznie pot(c)¾niejszych siˆ. Wie wiele rzeczy, wcale ich nie rozumiej¥c. Rodolphe wpadˆ w czarn¥ rozpacz i wˆa˜ciwie nie sˆyszaˆ jej dalszych sˆ¢w. - Ale ja je rozumiem, Rodolphe... Pewnego dnia, w odlegˆej przyszˆo˜ci, ponownie si(c) spotkamy. B(c)dziemy w¢wczas prawdziwym maˆ¾eästwem. B(c)dzie to co˜ dziwnego i peˆnego, co˜, czego obecnie nawet nie potrafimy sobie wyobrazi†. - C¢¾ - odparˆ Rodolphe. - My˜l(c), ¾e to dobra wiadomo˜†. A tymczasem ty i ja mo¾emy... C¢¾, dzi˜ mo¾esz zosta† kr¢low¥ balu, prawda? Zostaniesz wybrana jednogˆo˜nie. Chod«my si(c) bawi†. Potrz¥sn(c)ˆa gˆow¥. - Nie, Rodolphe. Rozumiesz to, prawda? W gˆ(c)bi serca wiesz, ¾e mi(c)dzy nami wszystko si(c) zmieniˆo. Nie mo¾emy odgrywa† roli mˆodych kochank¢w... teraz, kiedy znamy ju¾ prawd(c). To nie ma sensu, kochanie. - Nie mo¾esz mnie tak po prostu opu˜ci†! Nie tu. Nie w ten spos¢b! - Nie b(c)dzie lepszej, bardziej sprzyjaj¥cej okazji, Rodolphe. Wiem, ¾e zapami(c)tasz mnie na zawsze, je˜li rozstaniemy si(c) wˆa˜nie teraz. Ale to nie jest po¾egnanie. To tylko au revoir. Odwr¢ciˆa si(c) do niego plecami i po chwili znikn(c)ˆa w tˆumie. - Och, m¢j Bo¾e! - wykrzykn¥ˆ Rodolphe, a potem hukn¥ˆ na nied«wiedzia. - To twoja wina, ty gˆupi bydlaku! Powinienem ci(c) za to zabi†! Nied«wied« obw¥chaˆ mu kolano. Rodolphe popatrzyˆ mu w ˜lepia. Nic w nich nie dostrzegˆ, to byˆy puste, bezmy˜lne oczy zwierz(c)cia. - A wi(c)c to twoja wina! - wrzasn¥ˆ do Charlesa. - Ja niczego nie zrobiˆem. - Gnam zatem do domu, ¾eby j¥ odnale«†. Na pewno nie odejdzie, nie zabrawszy ze sob¥ ukochanych rzeczy. - Tam, dok¥d si(c) wybiera, nie b(c)dzie potrzebowaˆa niczego odparˆ Charles. Rodolphe sapn¥ˆ i run¥ˆ w tˆum w poszukiwaniu Amelie. Musiaˆ j¥ jako˜ znale«†, zatrzyma†, je˜li trzeba b(c)dzie, nawet siˆ¥. Ale drog(c) zablokowaˆ mu burmistrz i korow¢d rozradowanych ludzi. Burmistrz podaˆ Rodolphe butelk(c) musuj¥cego wina. - Sztuczne ognie! - zawoˆaˆ. - Niedˆugo pu˜cimy sztuczne ognie! Ale zabawa, drogi kolego! Bal potrwa do biaˆego rana! W pobli¾u z trzaskiem run(c)ˆa belka i pop(c)kaˆa na drzazgi. Przera¾ony tˆum rozbiegˆ si(c) na boki. - C¢¾ to takiego? - zawoˆaˆ burmistrz, spogl¥daj¥c na Rodolphe. - Wielki Bo¾e, chyba to nie ma zamiaru zawali† si(c) nam na gˆowy?! Rodolphe wyprostowaˆ si(c) na caˆ¥ wysoko˜†. - We« si(c) w gar˜†, Henri - powiedziaˆ surowo. - Oczywi˜cie, ¾e si(c) nie zawali! To tylko nieszcz(c)sny Hugo, nocny dozorca. Zrzuca z rusztowania reszt(c) belek, kt¢ra zostaˆa na g¢rze. - Aha - mrukn¥ˆ burmistrz. - Ostatnia kosmetyka. Tak, wiedziaˆem, ¾e o czym˜ zapomnieli˜my. Ostatnie poci¥gni(c)cie p(c)dzlem... - Urwaˆ. A wi(c)c to stary dobry Hugo, tak? Co za szkoda. Wiesz, ¾e pracowaˆ tu od wiek¢w! Jest najstarszym i najwierniejszym naszym robotnikiem! Biedaczysko, powinien ju¾ by† tu z nami. Musimy go jako˜ uhonorowa†. Tak, uhonorowa†. Koniecznie! - Mo¾na udekorowa† go medalem - zasugerowaˆ jeden z radnych. - Kapitalny pomysˆ. Wszystkich udekorowa†. - Upiˆe˜ si(c) - zauwa¾yˆ Rodolphe. - To najodpowiedniejsza chwila - stwierdziˆ burmistrz, wciskaj¥c mu siˆ¥ butelk(c) do r(c)ki. - Wygl¥dasz na smutnego, Rodolphe. To niewˆa˜ciwe. W tym miejscu wystarczy zachowa† godno˜†, ale je˜li chcesz ¾y† w murach Paysage, musisz dzieli† uczucia pozostaˆych mieszkaäc¢w miasta. Nie ma innego wyj˜cia, przyjacielu. Charles poklepaˆ burmistrza po ramieniu. - Henri, wybacz mi, ¾e troch(c) niestosowanie sformuˆuj(c) to pytanie, ale kryj¥ce si(c) pod nim zaˆo¾enia s¥ i dla mnie troch(c) dziwaczne. Teraz, kiedy Enantiodrome jest ju¾ ukoäczone, pytam, co zamierzacie z nim zrobi†? - Ten gmach nie musi mie† ¾adnego przeznaczenia - odparˆ wynio˜le burmistrz. - Jest warto˜ci¥ sam¥ w sobie. - Ale¾ musi by† czym˜ wi(c)cej. - Tak... my˜l(c), ¾e tak, na przykˆad pi(c)knem. - Zamilkˆ. - Ale dlaczego pytasz? Ja tylko przyznawaˆem fundusze. To ty go budowaˆe˜. Dlaczego pracowaˆe˜? - Tak naprawd(c) nie wiem, dlaczego pracowaˆem wtedy, kiedy pracowaˆem - odparˆ prostodusznie Charles. - Ale s¥dz(c), ¾e wiem, czym Enantiodrome jest obecnie... Chwileczk(c), to zabrzmiaˆo nie tak, jak chciaˆem. - Niewa¾ne - wtr¥ciˆ Rodolphe. - Po prostu nam powiedz, Dzikusie, je˜li wiesz tak du¾o. Powiedz nam wszystko, co wiesz. Charles zamrugaˆ oczyma w blasku karnawaˆowej pochodni. - Ono od˜wie¾a dusz(c) ˜wiata. - A c¢¾ to, do licha, znaczy? - Nie wiem - wyznaˆ Charles. - Wiem, ¾e co˜ si(c) powinno wydarzy†, ale nie s¥dz(c), ¾eby to ju¾ si(c) w peˆni ujawniˆo. Liny i belki zn¢w zacz(c)ˆy spada† z podpory ci¥gn¥cej si(c) wzdˆu¾ ˜cian budowli. Utworzyˆy ju¾ na ziemi poka«ny stos. - Hugo wci¥¾ tam pracuje - zauwa¾yˆ Charles. - W jaki spos¢b ˜ci¥gniemy na d¢ˆ tego nieszcz(c)snego idiot(c)? - zainteresowaˆ si(c) nieoczekiwanie burmistrz. - Och, on ¾yje tam na g¢rze - wyja˜niˆ Rodolphe. - Jest przyzwyczajony. Nic mu nie b(c)dzie Nieoczekiwanie wybuchn¥ˆ pˆaczem. - Odwagi, Rodolphe - odezwaˆ si(c) delikatnie nied«wied«. To przej˜cie nie b(c)dzie trwaˆo dˆugo. Tw¢j smutek b(c)dzie kr¢tkotrwaˆy. Rodolphe wytrzeszczyˆ na niego oczy. - Masz czelno˜† jeszcze do mnie m¢wi†? - Tylko do ciebie, Rodolphe. Inni nie mog¥ mnie zrozumie†. Oni sˆysz¥ jedynie zwierz(c)ce pomruki. Ale ja znam struktur(c) twojego postrzegania. - No tak, oczywi˜cie - burkn¥ˆ z niesmakiem Rodolphe. Konwenanse zawsze miaˆy w moim ciele swoich maˆych szpieg¢w, prawda? Gad¾ety. Znaj¥ ka¾d¥ moj¥ krwink(c), ka¾de wˆ¢kienko nerwowe... - To one wˆa˜nie utrzymuj¥ ci(c) przy ¾yciu i sprawiaj¥, ¾e jeste˜ mˆody, Rodolphe. Sekretne struktury Konwenans¢w podtrzymuj¥ twoje procesy ¾yciowe tak, ¾e tego nawet nie dostrzegasz. - Chrzani(c) was i wasze sekretne struktury! - krzykn¥ˆ Rodolphe. Nied«wied« skin¥ˆ gˆow¥. - Jestem dumny z ciebie, Rodolphe - powiedziaˆ i jego oczy zn¢w nabraˆy zwierz(c)cego wyrazu. W tej samej chwili rozpocz¥ˆ si(c) pokaz sztucznych ogni. Byˆo to imponuj¥ce widowisko. Wielkie, szkarˆatne rakiety i bij¥ce wysoko w niebo ¾¢ˆte iskry. Sztuczne ognie rozja˜niaˆy niebo prawie do ˜witu. Miasto najwyra«niej posiadaˆo ogromny ich zapas. O brzasku ich blaskowi zacz(c)ˆo odpowiada† samo niebo. Zza horyzontu wytrysn(c)ˆy pot(c)¾ne smugi ˜wiatˆa. Meteory z paˆaj¥cymi blaskiem ogonami komet, ogniste sztandary z rozprosz kowanego krysztaˆu. Z ogˆuszaj¥cym hukiem rozpostarˆy nad miastem swe rozpalone do czerwono˜ci skrzydˆa. Kr¥¾yˆy nad gˆowami tˆum¢w niczym stado l˜ni¥cych jasno˜ci¥ latawc¢w. Olbrzymie stygn¥ce ksztaˆty o kanciastych, krystalicznych gˆowicach i skrzydˆach utkanych z z¢rz. Dˆu¾sz¥ chwil(c) taäczyˆy nad miastem, odwracaj¥c na lewo i prawo swe ˜lepe twarze jak o¾ywione wahadˆa. Sprawiaˆy wra¾enie, jakby poszukiwaˆy punktu jakiej˜ niemo¾liwej do wysˆowienia r¢wnowagi. I wtedy, jeden po drugim, zataczaj¥c szerokie ˆuki, run(c)ˆy w d¢ˆ z nieprawdopodobn¥ precyzj¥... Prosto przez otwarte wrota; prosto do Enantiodrome. - Co to jest, Charlesie? - Przybyˆy od˜wie¾y† dusz(c) ˜wiata - odparˆ Charles. - Ale, na Boga, sk¥d przybyˆy? - My˜l(c), ¾e z Ksi(c)¾yca - powiedziaˆ Charles. - Milczaˆ przez chwil(c), jakby wsˆuchiwaˆ si(c) w jaki˜ wewn(c)trzny gˆos. - Tak, z Ksi(c)¾yca, Rodolphe. - U˜miechn¥ˆ si(c). - Najdalej rzucone urz¥dzenia Konwenans¢w. Zamieszkaj¥ w Wielkiej Kopule. Chod«my do ˜rodka, ¾eby by† tego ˜wiadkami. - Ty id« - poradziˆ Rodolphe. Charles nie potrzebowaˆ dalszej zach(c)ty. Pobiegˆ wzdˆu¾ ˜ciany budowli, wymijaj¥c grupki ludzi, kt¢rzy trwali w peˆnym nabo¾nego napi(c)cia oczekiwaniu. Rodolphe odwr¢ciˆ si(c) i te¾ ruszyˆ wzdˆu¾ ˜ciany budynku. Zryt¥ ziemi(c) pokrywaˆy sm(c)tne odpadki pozostaˆe po minionej uroczysto˜ci. Kto˜ upadˆ. Burmistrz i niewielka grupka obywateli skupili si(c) wok¢ˆ le¾¥cej postaci przykrytej kocem. Byˆ to Hugo. Rodolphe szybko przy nim ukl(c)kn¥ˆ. - Spadˆ - poinformowaˆ kto˜. - Skoczyˆ - u˜ci˜liˆ burmistrz. - Skoczyˆ z kraw(c)dzi kopuˆy. - Otarˆ ˆzy. - Nikt tego nie zauwa¾yˆ. Caˆ¥ nasz¥ uwag(c) pochˆon(c)ˆy wspaniaˆe zjawiska na niebie. Rodolphe popatrzyˆ na zniszczon¥ twarz Hugona. Kto˜ ju¾ zamkn¥ˆ mu oczy. Dozorca byˆ martwy. Kiedy Rodolphe spogl¥daˆ na trupa, maleäki mechanizm, nie wi(c)kszy ni¾ gˆ¢wka od szpilki wypeˆzˆ z ust samob¢jcy. Rozwin¥ˆ mikroskopijne skrzydeˆka i odleciaˆ. - Oni s¥ w nas. Zawsze w nas byli. - To my jeste˜my w nich - sprostowaˆ burmistrz. - Czy jest to jakakolwiek pociecha? - Stanowimy ich wyobra¾enie. Stanowimy ich przeciwieästwo. Stanowimy ich dopeˆnienie. - Burmistrz uni¢sˆ gˆow(c). Nie byˆa to zˆa ˜mier†, Rodolphe. Niekt¢rzy z nas nigdy jej w sobie nie znajd¥, ¾eby opu˜ci† to miejsce. Ale przysi(c)gam, ¾e ja tu kiedy˜ umr(c)! - Wzni¢sˆ r(c)k(c) i ci¥gn¥ˆ podniesionym gˆosem. -Nikt nie mo¾e nas pokona†! Je˜li nawet samo Paysage zostanie zmiecione z powierzchni ziemi, ulica za ulic¥, w duchu pozostan¥ zawsze miejsca takie jak to. Jeste˜my tak samo nie˜miertelni, jak oni. Nasze ¾ycie jest blaskiem odnowy w sekretnym sercu wieku. Jest cieniem odst(c)pstwa rzucanym przez rezygnacj(c) w nieustannym ˜wietle nadziei! - Ale nawet kiedy m¢wimy o sobie, musimy m¢wi† tak jak oni. Twarz burmistrza wykrzywiˆ grymas b¢lu. - Tak... niemniej to ci¥gle jest prawd¥! - Musimy pochowa† tego nieszcz(c)˜nika - odezwaˆa si(c) jaka˜ kobieta. - To pogrzebana zostanie moja mˆodo˜† - powiedziaˆ Rodolphe. Odwr¢ciˆ si(c) na pi(c)cie i odszedˆ. * Jaki˜ czas potem, kiedy przedzieraˆ si(c) przez gˆusz(c), pojawiˆ si(c) olbrzymi czarny kruk i usiadˆ na gaˆ(c)zi nad jego gˆow¥. P¢«niej, kracz¥c caˆy czas mu towarzyszyˆ. W koäcu przysiadˆ na jego ramieniu. Zacz(c)li rozmow(c).