10358
Szczegóły |
Tytuł |
10358 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10358 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10358 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10358 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JACK HiGGINS nale�y do najpopularniejszych brytyjskich tw�rc�w literatury sensacyjno-przygodowej. Jego powie�ci ukazuj� si� w prawie 30 j�zykach �wiata, a ich ��czny nak�ad przekroczy� 150 milion�w egzemplarzy. Naprawd� nazywa si� Harry Patterson. S�aw� przyni�s� mu thriller wojenny Orze� wyl�dowa� (1975), wydany pod pseudonimem Jack Higgins - jednym z kilku, kt�rych u�ywa� w trakcie kariery pisarskiej. Napisa� ponad 60 ksi��ek, m.in.: Konfesjona� (1985), Orze� odlecia� (1991), Thunder Point (1993), Zdrajca w Bia�ym Domu (1999), Niebezpieczna gra (2001), �mier� jest zwiastunem nocy (2002) i Bez przebaczenia (2003). Jego najnowszy bestseller nosi tytu� Dark Justice (2004). Ksi��ki Higginsa doczeka�y si� licznych ekranizacji. Nale�� do nich filmy pe�nometra�owe "Modlitwa za konaj�cych", "Orze� wyl�dowa�", "Thunder Point" oraz kilkugodzinne seriale telewizyjne zrealizowane na podstawie Konfesjona�u, Nocy Lisa, Cold Harbour i innych powie�ci.
W Wydawnictwie Albatros A. Kury�owicz ukaza�y si� nast�puj�ce powie�ci Jacka Higginsa
ZDRAJCA W BIA�YM DOMU
ODWET
NIEBEZPIECZNA GRA
GRA DLA BOHATER�W
ODP�A� DIAB�U
ORZE� WYL�DOWA�
ORZE� ODLECIA�
AKCJA O PӣNOCY
COLD HARBOUR
�MIER� JEST ZWIASTUNEM NOCY
KRYPTONIM "WALHALLA"
BEZ PRZEBACZENIA
W przygotowaniu
MROCZNA SPRAWIEDLIWO��
JACK HIGGINS
BEZ PRZEBACZENIA
Z angielskiego prze�o�y� KRZYSZTOF SOKO�OWSKI
WARSZAWA 2004
Tytu� orygina�u: BAD COMPANY
Copyright (c) Harry Patterson 2003 All rights reserved
Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kury�owicz 2004
Copyright (c) for the Polish translation by Krzysztof Soko�owski 2004
Redakcja: Beata Siania
Ilustracja na ok�adce: Jacek Kopalski
Projekt graficzny ok�adki: Andrzej Kury�owicz
ISBN 83-7359-108-7
Dla Amber
Rankiem 26 kwietnia 1945 roku dwa junkersy 52S, transportuj�ce amunicj� czo�gow�, zdo�a�y wyl�dowa� w centrum obl�onego Berlina, na prowizorycznym pasie startowym, b�d�cym w istocie uporz�dkowanym kawa�kiem ulicy. Rosyjska artyleria niestrudzenie ostrzeliwa�a miasto. Tylko kilka dni dzieli�o Trzeci� Rzesz� od upadku, a Hitlera od samob�jczej �mierci.
Junkersy nie by�y jedynymi samolotami, l�duj�cymi pod koniec wojny na ulicach stolicy Trzeciej Rzeszy. Tego samego dnia fieseler storchem przylecia� do Berlina genera� Luftwaffe Ritter von Greim w towarzystwie asa niemieckiego lotnictwa, Hannah Reitsch. Podczas lotu odni�s� powa�n� ran� i to Reitsch wyl�dowa�a na Alei Wsch�d-Zach�d, w pobli�u Bramy Brandenburskiej. Von Greim otrzyma� awans do stopnia marsza�ka polowego. Berlin opu�ci� nast�pnego dnia w arado, pilotowanym oczywi�cie przez Reitsch.
Istnieje wiele fascynuj�cych opowie�ci o lekkich samolotach, kt�re w tych dniach opu�ci�y Berlin, startuj�c z jego ulic. M�wi si�, �e t� w�a�nie drog� najpot�niejszy po Hitlerze w�adca Trzeciej Rzeszy, Martin Bormann, uciek� do Norwegii,
a stamt�d, na pok�adzie �odzi podwodnej, do Ameryki Po�udniowej.
Oto jedna z tych opowie�ci. Jej bohaterem jest Sturmbahnfiihrer SS, baron Max von Berger, kt�rego fieseler storch wystartowa� mia� z Alei Wsch�d-Zach�d wkr�tce po zawarciu przez Hitlera ma��e�stwa z Ew� Braun. Baron zabiera� ze sob� najtrwalsz� cz�� dziedzictwa Hitlera.
DAUNCEY VILLAGE
WEST SUSSEX
2002
Podczas pogrzebu hrabiny Loch Dhu, Kate Rashid, pada� deszcz. Zalewa� Dauncey Village niczym wodospad, sprawiaj�c, �e ludzie biegli, szukaj�c schronienia w ko�ciele. Zgromadzili si� tam wszyscy wielcy, wszyscy prawi, pragn�cy po�egna� hrabin�. Ich samochody zablokowa�y g��wn� ulic� miasteczka.
Zaledwie przed chwil� pojawi� si� na niej daimler genera�a Charlesa Fergusona. Genera� siedzia� na tylnym siedzeniu obok Seana Dillona. Dillon wyci�gn�� z kieszeni p�aszcza piersi�wk� z whisky Bushmills, napi� si�, zapali� papierosa.
- Wchodzimy?
- Nie '- odpar� Ferguson.
- W takim razie... po co przyjechali�my?
- Bo jeste�my lud�mi cywilizowanymi, Dillon. Inie jest to w ko�cu zwyk�y pogrzeb, lecz bardzo powa�ne wydarzenie. Najbogatsza kobieta �wiata zgin�a w wypadku lotniczym u wybrze�y Anglii, za sterami w�asnego samolotu, a jej kuzyn Rupert znikn�� w tajemniczych okoliczno�ciach. - Genera� rozpar� si� wygodnie. - Niczego nie trzeba poprawia�, gotowy scenariusz dla telewizji.
' Dillon zn�w �ykn�� z piersi�wki.
- M�wi�em to ju� i powt�rz� jeszcze raz: jeste� zimnokrwistym sukinsynem, generale.
- Naprawd�? A ja s�dzi�em, �e okre�lasz tak sam siebie.
- Niech b�dzie. Ale powtarzam pytanie: je�li nie wchodzimy do �rodka, to co tu robimy?
- Cierpliwo�ci, Dillon. Czekam na kogo�.
- Ciekawe na kogo.
- No... powiedzmy, �e na twojego dobrego przyjaciela. Na pocz�tek powinno wystarczy�. O, w�a�nie przyjecha�!
Za ich samochodem zatrzyma� si� mercedes. Na tylne siedzenie daimlera wskoczy� Blake Johnson.
- Mi�o pana widzie�, generale. I ciebie, m�j dobry irlandzki przyjacielu - doda�, �ciskaj�c d�o� Dillona.
- A ty sk�d si� tu wzi��e�, do diab�a? - zdumia� si� Dillon.
- Jak to sk�d? Z Bia�ego Domu, oczywi�cie.
Blake mia� nieco ponad pi��dziesi�t lat, nawet nie zacz�� siwie� i zachowa� form� by�ego �o�nierza piechoty morskiej. Pe�ni� funkcj� dyrektora Wydzia�u Koordynacji Bia�ego Domu, cho� ci, kt�rzy o tym wiedzieli - a nie by�o ich wielu - nazywali jego wydzia� Piwnic�. W rzeczywisto�ci by�a to grupa likwidacyjna, podlegaj�ca bezpo�rednio prezydentowi, ca�kowicie niezale�na od CIA, FBI, tajnych s�u�b i wszystkich innych organizacji rz�dowych.
- No dobrze, ale po co przyjecha�e�? - pyta� zaciekawiony Dillon.
Ferguson go zignorowa�.
- Czy to prawda, co m�wi� o baronie?
- Prawda, prawda. W�a�nie j� potwierdzono. Prezydent natychmiast kaza� mi skontaktowa� si� z panem, generale. Wi�c jestem.
- Co to za tajemniczy baron? Ma nazwisko? Adres? - niecierpliwi� si� Dillon.
- Zaraz si� pan dowie - zapewni� spokojnie Ferguson.
Przed ko�cieln� bram� zajecha� rolls-royce. Wysiad� z niego szofer w uniformie, otworzy� najpierw parasol, potem tylne
drzwi. Pojawi� si� m�ody cz�owiek w trenczu zarzuconym na ramiona, obszed� samoch�d i zatrzyma� si� przy drzwiach z przeciwnej strony. Sta� przy nich, nie zwracaj�c uwagi na to, �e w jednej chwili przem�k� do suchej nitki.
Z samochodu wysiad� starzec w sk�rzanym p�aszczu, filcowym kapeluszu, z lask� ze srebrn� ga�k� w r�ku. M�ody cz�owiek os�oni� go parasolem, wzi�� pod rami� i obaj poszli do ko�cio�a.
- Oto on - powiedzia� Blake.
- Jaki on? - spyta� Dillon.
- Baron Max von Berger - odpar� Ferguson. - I, co w�a�nie potwierdzi� Blake, nikt inny, tylko tajemniczy cichy wsp�lnik Kate Rashid.
- Rashid? - zdumia� si� Dillon. - Zaraz, zaraz, chwileczk�. Ten Berger od Berger International?
- Owszem.
- On jest wart miliardy!
- Dok�adnie.
- I przej�� kontrol� nad Rashid Investments?
- Niestety.
- No, no... - Dillon oniemia�, ale nie na d�ugo. - To rzeczywi�cie problem - doko�czy�.
Wielkie krople deszczu wali�y w dach, z ko�cio�a dobiega�y d�wi�ki muzyki organowej.
- Dlaczego na pogrzebach zawsze leje? - westchn�� Blake.
- Wszystko przez Hollywood - prychn�� Dillon. - Na filmowych pogrzebach musi pada�, a �ycie imituje sztuk�. A ten twardziel to kto?
- Ten, kt�ry na niego czeka�? Ciekawe, �e u�y�e� akurat tego s�owa.
- To przez jego z�amany nos. Dobrze, �e nie widzia�em resztek faceta, kt�ry tak mu dokuczy�.
Do rozmowy w��czy� si� Ferguson.
- Nazywa si� Marco Rossi. Uko�czy� ekonomi� i zarz�dzanie na Yale, po studiach poszed� do w�oskiego lotnictwa. W Bo�ni pilotowa� tornado. Macie ze sob� wiele wsp�lnego, Dillon. Zosta� zestrzelony i za frontem, w Serbii, prze�y� kilka interesuj�cych chwil. Serbowie nie nale�� do najrozs�dniejszych ludzi na �wiecie, ale o tym sam wiesz najlepiej. Jego matka pracowa�a dla barona. Urodzi� si� w Palermo i tak jak jej wuj, niejaki Tino Rossi, mia� zwi�zki z mafi�. Nie byle jakie zwi�zki.
- A co teraz porabia nasz m�ody Marco? - spyta� Dillon.
Odpowiedzia� mu Blake.
- Ma szerokie zainteresowania, ale przede wszystkim przejmuje kontrol� nad ochron� operacji Rashid Investments na
ca�ym �wiecie. Nie daj si� zwie��, Sean, on jest naprawd� dobry. Nie warto wchodzi� mu w drog�... nawet na chodniku. - Blake wzruszy� ramionami. - Kilka razy spotka�em si� z nim w Waszyngtonie. Towarzysko. Jest uroczy, wyrafinowany, kobiety za nim szalej�.
- Dop�ki kto� krzywo na niego nie spojrzy. W Bo�ni, za lini� frontu, zabi� czterech ludzi. W ka�dym razie o czterech
wiemy. W kieszeni nosi ko�cian� figurk� Matki Boskiej. Kiedy przyci�nie si� guzik, wyskakuje z niej ostrze i podrzyna ci
gard�o. - Ferguson skrzywi� twarz w grymasie, kt�ry m�g� uchodzi� za u�miech. - Ty, Dillon, �atwo by� si� z nim dogada�.
- Skoro przejmuje ca�o�� ochrony operacji Rashid Investments, b�dzie mia� pe�ny dost�p do komputer�w i do tego, co
na nas maj�.
- No w�a�nie. - Tym razem Ferguson si� nie u�miechn��. - Dowie si�, �e zastrzeli�e� trzech braci Kate, �e raczej nieuprzejmie wtr�ci�e� si� w ich interesy naftowe w Hazarze. Nie spodziewam si� te�, by uzna� za przypadek fakt, i� nieod�a�owanej pami�ci Kate zanurkowa�a w morze za sterami
black eagle'a, a niemal jednocze�nie jej kuzynek zdematerializowa� si� w do�� tajemniczych okoliczno�ciach.
- Pa�skim zdaniem p�jdzie naszym tropem?
- Oczywi�cie, Dillon. Zrobi to, co ty by� zrobi� na jego miejscu. - Ferguson wyj�� z teczki du�� kopert�. - Powiniene� to sobie przeczyta�. Bardzo dok�adnie. Zw�aszcza kawa�ki o tym, czego to von Berger nie robi� w czasie drugiej wojny �wiatowej. Zapewniam ci�, �e to pasjonuj�ca lektura. - Rozpar� si� wygodnie w siedzeniu. - Wiesz, Dillon, jestem pewien, �e nie b�dziesz si� nudzi�.
BERLIN
BUNKIER HITLERA
30 kwietnia 1945
Je�li na ziemi istnieje piek�o, to piek�em tym by� Berlin. Miasto zmieni�o si� w jedno wielkie krematorium, nad kt�rym unosi�y si� p�omienie i g�ste chmury dymu. Czeka�a je zag�ada, wszyscy o tym wiedzieli. Rosjanie ju� opanowali wschodnie dzielnice.
Ludzie uciekali. Byli wygna�cami z w�asnego miasta. Zabierali ze sob� tylko to, co byli w stanie unie��, n�dzne resztki maj�tku, a w duszy wszyscy �ywili rozpaczliw� nadziej�, �e jakim� cudem uda si� im przedosta� na zach�d i wpa�� w obj�cia nadchodz�cej armii ameryka�skiej.
Patrole SS zatrzymywa�y wszystkich nosz�cych mundur. Brak przepustki lub jakiego� rozkazu skutkowa� natychmiastow� egzekucj�. Artyleria rosyjska strzela�a bezustannie, pociski pada�y w miejsca najzupe�niej przypadkowe. Gdziekolwiek uderzy�y, ludzie krzyczeli i rozbiegali si� w panice.
Sturmbahnfuhrer baron Max von Berger siedzia� na przednim siedzeniu kubelwagena, niemieckiego odpowiednika d�ipa. Samoch�d prowadzi� kapral SS, z ty�u miejsce zaj�� sier�ant, zaciskaj�cy d�onie na pistolecie maszynowym MP40 Schmeisser. Na Wilhelmstrasse, w pobli�u Kancelarii Rzeszy, dostrzegli
patrol trzech esesman�w i dw�ch kl�cz�cych na chodniku m�czyzn w cywilnych ubraniach; ofiary czekaj�ce na rozstrzelanie.
- Zatrzymaj si� - rozkaza� kierowcy von Berger g�osem dowodz�cym, �e umie wydawa� rozkazy. - Jakim prawem to robicie! - krzykn��.
Esesmani zamarli. Dow�dca patrolu, sier�ant, mia� brutaln�, niedogolon� twarz. Spojrza� na Bergera, dostrzeg� sk�rzan� kurtk� i dziecinne rysy, ale nie zauwa�y� Krzy�a Rycerskiego z Li��mi D�bowymi i Mieczami pod ko�nierzem.
- A kim ty, kurwa, jeste�, synku?
- Sturmbahnfuhrer von Berger.
Od ca�ego patrolu pot�nie jecha�o koniakiem.
- W twoim wieku, synku? Ile ty masz lat? Dziewi�tna�cie? Za�o�� si�, �e ukradli�cie te mundurki, ty i twoi kumple. - Wymierzy� do nich ze schmeissera. - Chc� zobaczy� wasze dokumenty.
- Och, to przecie� �aden problem.
Z tymi s�owami Max von Berger wyszarpn�� z prawej kieszeni kurtki lugera i zabi� esesmana strza�em mi�dzy oczy. Sier�ant z tylnego siedzenia za�atwi� pozosta�ych dw�ch, nim w og�le spr�bowali ucieczki.
Skaza�cy, oczekuj�cy �mierci, wstali z kl�czek, dr��c na ca�ym ciele. Berger niecierpliwie machn�� r�k�.
- Uciekajcie - rzuci�, a do kierowcy powiedzia�: - Jedziemy.
Z Wilhelmstrasse kubelwagen skr�ci� w Vosstrasse. Podjecha� do Kancelarii Rzeszy. Jak wszystkie inne budynki w Berlinie, ten tak�e zosta� zbombardowany i zrujnowany. Dawno temu przesta� funkcjonowa� jako kwatera g��wna czegokolwiek, ale pod trzydziestoma metrami betonu znajdowa� si� ostatni punkt dowodzenia Adolfa Hitlera: bunkier Fuhrera. Ten ca�kowicie samowystarczalny, podziemny wszech�wiat dysponowa� w�asnym zasilaniem elektrycznym, w�asn� �wie�� wod�, w�asn� ogromn� kuchni�. Ba, m�g� si� nawet kontaktowa�
z wielkim �wiatem, a to dzi�ki dzia�aj�cym ci�gle telefonom i ��czno�ci radiowej. Zamieszkiwali go ludzie pokroju Bormanna czy Ribbentropa oraz ca�e mn�stwo genera��w, broni�cych si�, jak kt�ry potrafi�, przed straszn� rzeczywisto�ci�: trzydzie�ci metr�w nad ich g�owami Trzecia Rzesza obraca�a si� w�a�nie w proch i py�.
Rampa zjazdowa zosta�a zniszczona dawno temu, ale z boku zosta�o wystarczaj�co du�o miejsca, by zaparkowa� kubelwagena. Sier�ant wysiad� z samochodu i otworzy� drzwiczki von Bergerowi.
- Szybko pan my�li, panie baronie - powiedzia� z u�miechem.
- To by� odruch, Karl, tylko odruch. Mamy za sob� bardzo d�ug� wojn�. Ty te� nie�le sobie poradzi�e�.
Wysiad�, si�gn�� po teczk�, podszed� do strzeg�cych wej�cia dw�ch esesman�w. Obaj natychmiast stan�li na baczno��.
- Panie Sturmbahnfiihrerze...
- Niech kt�ry� z was odniesie to adiutantowi genera�a majora Mohnke. To raport o stanie gotowo�ci bojowej Drugiej Brygady przed ostateczn� bitw�. -
Jeden z esesman�w wzi�� teczk�, wykona� idealny w ty� zwrot i odszed�. Baron spojrza� na drugiego i klepn�� go po ramieniu. - Przynie� mi co� do picia. W zesz�ym roku dosta�em postrza� w biodro i s� dni, kiedy rana boli jak cholera. B�d� w ogrodzie.
Esesman, m�ody ch�opak, pobieg� wype�ni� rozkaz. Baron przywo�a� sier�anta. Razem poszli do wspania�ego niegdy�, a dzi� zrujnowanego jak wszystko ogrodu: przewr�cone drzewa, leje po pociskach. By�o to miejsce przera�liwie smutne, zw�aszcza dla tych, kt�rzy pami�tali, jak kiedy� wygl�da�o, lecz tu ci�gle jeszcze zapomina�o si� o grozie artyleryjskiego ostrza�u. Huk armat brzmia� jak gromy burzy wisz�cej gdzie� za horyzontem. Von Berger wyj�� papiero�nic�, wybra� papierosa, a sier�ant Karl Hoffer natychmiast poda� mu ogie�. Ten m�ody, dwudziestopi�cioletni m�czyzna, twardy i niez�omny, by� le�nikiem w wielkich posiad�o�ciach barona na Wrzosowiskach
Holstein, w Schwarze Platz, czyli "Ciemnym Miejscu". S�u�yli razem od czterech lat.
- No i co, przyjacielu? Wdepn�li�my w g�wno, prawda?
- Pod Stalingradem te�, ale jako� si� z niego wygrzebali�my, baronie.
- Teraz ju� nam si� nie uda, Karl. Mam nieprzyjemne wra�enie, �e sami b�dziemy musieli znale�� sobie jakie� miejsce na �wiecie. Ciekawe, co si� dzieje w domu...?
Mia� na my�li Schloss Adler, zamek wznosz�cy si� nad wiosk� Neustadt, posiad�o�� rodzinn� od siedmiuset lat, ogromn� po�a� g�stych, mrocznych las�w, w kt�rych tu i tam rozrzucone by�y wioski, zamieszkane przez wie�niak�w traktowanych jak cz�onkowie jednej wielkiej rodziny... kt�rej g�ow� by� on.
- Czy ma pan jakie� wiadomo�ci od baronowej? - spyta� Hoffer.
- Cztery miesi�ce temu dosta�em od niej list. Potem nic. A co u ciebie?
- Tylko list od Lotte, ten z lutego. Oczywi�cie wspomnia�a o pani baronowej. - Lotte by�a pokoj�wk� pani i mieszka�a na zamku.
Ojciec von Bergera, genera� major, zgin�� w tysi�c dziewi��set trzydziestym dziewi�tym roku w Polsce. Baronem, g�ow� rodu, zosta� nieoczekiwanie jego syn. Matka Maxa zmar�a, wydaj�c go na �wiat. Jedyn� kobiet� w jego �yciu by�a ukochana Elsa. Pobrali si� wcze�nie, z powodu wojny. Oboje mieli dwadzie�cia trzy lata. Ich syn, Otto, sko�czy� trzy latka.
Pojawi� si� m�ody esesman z butelk� i dwoma kieliszkami.
- Bardzo przepraszam, panie baronie - powiedzia� zawstydzony - ale nie mamy nic lepszego ni� w�dka.
Max von Berger roze�mia� si� weso�o.
- Musz� przyzna�, �e to najlepszy trunek na te czasy. Przynios�e� tylko dwa kieliszki?
M�ody esesman obla� si� rumie�cem.
- No, panie Sturmbahnfuhrerze... trzeci schowa�em w kie szeni - przyzna� si� dzielnie.
Baron zerkn�� na Karla.
- Widzisz, jak dobrze ich wyszkolili�my? - za�artowa�, otworzy� butelk�, nape�ni� kieliszek, wypi� i westchn��. - Bo�e, ale dobrze wchodzi. Nie ma to jak rosyjska krzak�wa. - Wypi� drugi kieliszek. - Ach, wspania�a. Karl?
- Baronie?
Von Berger zdj�� sk�rzan� kurtk� i poda� j� Hofferowi.
- Biodro przesta�o mi dokucza� - powiedzia� z u�mie chem. Nala� sobie trzeci kieliszek, odda� butelk� m�odemu
esesmanowi. - Teraz wasza kolej - oznajmi�. Otworzy� papiero�nic�, wyj�� papierosa. Hoffer poda� mu ogie�. Baron
odszed�, pal�c i z wyra�nym zadowoleniem popijaj�c mocny, pal�cy trunek.
Hoffer i ch�opak wypili i natychmiast ponownie nape�nili kieliszki. Von Berger wyra�nie fascynowa� ch�opca.
- M�j Bo�e, ten mundur... nigdy takiego nie widzia�em.
Hoffer mia� na sobie maskuj�cy mundur polowy. Wzruszy� ramionami.
- Pod tym, co widzisz, nosz� identyczny - powiedzia� oboj�tnie. - To znaczy, z wyj�tkiem order�w - doda� z u�miechem. - Na ordery sam sobie zas�u�y�.
Mimo m�odego wieku baron Max von Berger wiedzia�, co to wojna. Walczy� w Polsce, Francji i Holandii w szeregach Waffen SS. Przeniesiony do Dwudziestego Pierwszego Batalionu Powietrznodesantowego, zosta� ranny w Malame na Krecie. Prze�y� Afryk� u Rommla w Afrika Korps i zim� w Rosji. Nosi� z�ot� odznak�, przyznawan� za pi�� ran odniesionych na polu bitwy.
Mimo srebrnej trupiej czaszki na czapce oraz oznaki SS wraz ze stopniem na ko�nierzu by� prawdziwym Fallschirmjagerem - najwa�niejsz� rol� gra�y lotnicza kurtka i bryczesy, w�o�one -jak nakazywa� zwyczaj pilot�w - w spadochroniarskie buty, cho� na wz�r piechoty zielone. Nad lew� kieszeni�, nad �elaznym Krzy�em, nosi� odznak� spadochroniarzy, srebrno-z�otego or�a. Krzy� Rycerski z Li��mi D�bowymi i Mieczami zdobi� ko�nierz jego munduru.
- To niezwyk�y cz�owiek, ten nasz baron - powiedzia� Karl Hoffer. - Razem prze�yli�my cztery lata piek�a. I jako� �yjemy.
- Pewnie ju� nied�ugo - zauwa�y� ch�opak.
- Kto wie? Pod Stalingradem byli�my pewni ko�ca, obaj odnie�li�my rany... i trafili�my na jeden z ostatnich samolot�w ewakuacyjnych. Zgin�o trzysta pi��dziesi�t tysi�cy naszych, a my si� wydostali�my.
Chwil� p�niej w wej�ciu do bunkra, prowadz�cym ze zrujnowanego ogrodu, pojawi� si� genera� Mohnke. Nie zwr�ci� uwagi na ni�szych stopniem �o�nierzy, podszed� wprost do Sturmbahnfuhrera.
- Baronie, Fiihrer pragnie z panem rozmawia�.
Von Berger spojrza� na niego zdziwiony.
- Sam Fiihrer?
- Tak. Natychmiast.
Przechodz�c obok Karla, baron zatrzyma� si� i wyci�gn�� w jego kierunku kieliszek. Sier�ant nape�ni� go po brzegi. Von Berger wzni�s� toast.
- Za nas, przyjacielu, i za trzystu sze��dziesi�ciu pi�ciu �o�nierzy naszego batalionu, kt�rzy zgin�li za to i owo. - Wypi� w�dk� i cisn�� kieliszek o ziemi�. - Jestem gotowy, generale - zwr�ci� si� do Mohnkego. - Nie wypada kaza� Fiihrerowi czeka�.
Zeszli do bunkra. Po betonowych �cianach �cieka�a woda. Wsz�dzie, w ka�dym zakamarku i w ka�dym z wielu tworz�cych istny labirynt korytarzy, pe�no by�o �o�nierzy, przede wszystkim esesman�w. Panowa�a tu wszechw�adnie atmosfera rozpaczy, nie, gorzej, rezygnacji. Ci, kt�rzy mieli jeszcze ochot�
na rozmowy, prowadzili je przyciszonym szeptem, nie zag�uszaj�cym szumu elektrycznych wentylator�w, utrzymuj�cych obieg powietrza. Na widok von Bergera, jego doskonale skrojonego, niepokalanie czystego munduru i l�ni�cych order�w rozmowy cich�y, a g�owy obraca�y si� ze zdumieniem.
Przeszli na ni�szy poziom, zaj�ty g��wnie przez najbli�szych wsp�pracownik�w Hitlera: Martina Bormanna, Goebbelsa z rodzin� i tak dalej. Nie zatrzymali si�. Genera� prowadzi�, ale baron wiedzia�, dok�d zmierzaj�. By� tam ju� wcze�niej.
Na najni�szym poziomie bunkra znajdowa� si� gabinet Fiihrera, jego sypialnia, dwa salony, �azienka i sala sztabowa. Jej blisko�� by�a dla wodza wygodna, bowiem narady odbywa�y si� niemal bez przerwy. Mohnke zapuka� i wszed�. Baron czeka�. S�ysza� przyciszone g�osy. Genera� pojawi� si� wkr�tce i powiedzia�:
- Fiihrer pana prosi. - Z�apa� m�odego oficera za rami�. - Wasi towarzysze z SS s� z was dumni. Twoje zwyci�stwo jest naszym zwyci�stwem.
Slogan ten wymy�li� Goebbels i u�y� go w jednym ze swoich bardziej natchnionych przem�wie�, co w szeregach SS sta�o si� okazj� do wielu, na og� niecenzuralnych �art�w. W ka�dym razie Berger nie rozumia�, co a� tak wielkiego zrobi�, �e wszyscy go podziwiaj�.
- Jest pan zbyt uprzejmy, generale.
- Ale� sk�d, ale� sk�d.
Mohnke poci� si�, sprawia� wra�enie oszo�omionego. Odsun�� si� i baron Max von Berger wszed� do gabinetu wodza.
Fiihrer siedzia� za biurkiem, pochylony nad map�. Sprawia� wra�enie drobnego, jakby skurczonego. Kurtka mundurowa wisia�a na nim lu�no, twarz mia� chud�, wr�cz wyn�dznia��. W jego g��boko zapadni�tych, otoczonych czarnymi obw�dkami, podsinia�ych oczach nie by�o �ycia. Wydawa�y si� martwe jak u cz�owieka, kt�ry doszed� do kresu drogi, na nic nie czeka i niczego si� nie spodziewa. Za jego plecami sta�a m�oda kobieta
w mundurze s�u�b pomocniczych SS. W r�ku trzyma�a plik dokument�w; podsuwa�a je Hitlerowi po jednym, a on podpisywa� dr��c� r�k�. Kobieta nazywa�a si� Sara Hesser, mia�a dwadzie�cia dwa lata. Sam Hitler wybra� j� na swoj� drug� sekretark�. Spojrza� na ni� i powiedzia�:
- Dopilnuj, �eby te papiery dotar�y do odpowiednich os�b. Barona przyjm� w salonie. Przynie� mi akta specjalne. Czy ju� je uaktualniono?
- Zesz�ej nocy, mein Fiihrer.
- To dobrze. - Hitler wsta�. - Baronie, prosz� za mn�.
Chwiejnym krokiem podszed� do drzwi, otworzy� je i poprowadzi� go�cia do pierwszego z salon�w. Usiad� w fotelu, przysuni�tym do niskiego stolika.
- Baronie von Berger, Sturmbahnfuhrerze SS, przysi�g� pan chroni� swego Fiihrera. Prosz� powt�rzy� rot� przysi�gi.
Baron stan�� na baczno��.
- Przysi�gam bezwzgl�dne pos�usze�stwo Fiihrerowi Rzeszy Niemieckiej i narodu niemieckiego, Adolfowi Hitlerowi, najwy�szemu dow�dcy si� zbrojnych, i jak ka�dy dzielny �o�nierz, jestem got�w dotrzyma� tej przysi�gi z nara�eniem �ycia.
Hitler z satysfakcj� skin�� g�ow�.
- Jak na cz�owieka w pa�skim wieku odni�s� pan wielkie sukcesy, a jednak nigdy nie wst�pi� pan do partii nazistowskiej, panie baronie. Dlaczego?
- Nie wydawa�o mi si� to w�a�ciwe, mein Fiihrer.
- Typowa odpowied� g�owy wielkiej rodziny. Arystokrata a� do ko�ca... a jednak dobrze mi pan s�u�y�. Powtarzam moje pytanie: dlaczego?
- Kwestia honoru. Przysi�ga�em.
- Oto odpowied�, kt�rej po panu oczekiwa�em. Jest pan niezwyk�ym m�odym cz�owiekiem. Wyczu�em to i dlatego odznaczy�em pana Mieczami i mianowa�em pana adiutantem. Uratowa�em panu �ycie. Martwy nie przyda�by mi si� pan do niczego, a zgin��by pan, gdybym odes�a� go na front.
Max von Berger odetchn�� g��boko.
- Co mog� zrobi� dla mojego Fiihrera? - spyta�.
- Co�, co jest najwa�niejsze i czego nie dokona nikt zamkni�ty w tym bunkrze. Nadchodz� Rosjanie. Chc� mnie z�apa�, a ja nie mog� na to pozwoli�. Wraz z �on� pope�ni� samob�jstwo... nie, nie patrz tak na mnie, von Berger. Najwa�niejsze, by moje dzie�o by�o kontynuowane, a w tym i ty odgrywasz pewn� rol�. Najwa�niejsz�.
M�wi�c o �onie, Hitler mia� oczywi�cie na my�li kochank�, Ew� Braun, kt�r� po�lubi� dwudziestego �smego ko�o p�nocy.
- Musimy dopilnowa�, by narodowy socjalizm przetrwa�. To jest w tej chwili najwa�niejsze. Dysponujemy wielkimi sumami pieni�dzy, nie tylko w Szwajcarii, lecz tak�e w Ameryce Po�udniowej, u sympatyk�w naszej sprawy. Ju� wys�a�em emisariuszy do Argentyny i Brazylii. Musimy utrzyma� Kameradenwerk, Zwi�zek Towarzyszy.
Rozleg�o si� pukanie do drzwi. Do salonu wesz�a Sara Hessler z teczk� w r�ku. Hitler przywo�a� j� do siebie skinieniem dr��cej d�oni.
- Jak pan widzi, nie mam przed ni� tajemnic - powiedzia�.
- Nadal nie rozumiem, czego pan ode mnie oczekuje, mein Fiihrer.
W�dz podni�s� r�k�.
- Dyrektywa Fiihrera.
Sara Hesser otworzy�a teczk�, wyj�a z niej kartk� i poda�a baronowi, kt�ry spojrza� na ni� ze zdumieniem. Tre�� dyrektywy by�a ca�kowicie jednoznaczna.
Bunkier Fiihrera,
30 kwietnia 1945
Okazicielem niniejszego dokumentu, cz�onkiem mojego sztabu jest Sturmbahnfiihrer baron Max von Berger, wype�niaj�cy zadanie zlecone mu bezpo�rednio przeze mnie. Wszelkie w�adze cywilne i wojskowe maj� udzieli� mu jak najdalej id�cego poparcia.
Adolf Hitler
- To mo�e panu pom�c - powiedzia� Hitler.
Von Berger zdumiony przygl�da� si� dokumentowi. Trudno by�o w pe�ni oceni� konsekwencje, jakie przyniesie pos�ugiwanie si� nim.
- Ale... w czym ma mi pom�c, mein Fiihrer?
- W przetrwaniu tego wszystkiego, co zdarzy� si� mo�e w ci�gu nast�pnych kilku dni. W dotarciu do domu, prze�yciu i przygotowaniu si� do tego, co musi nast�pi�: niewoli u Amerykan�w lub Brytyjczyk�w.
Von Berger spojrza� zdumiony na wodza.
- Mein Fiihrer, przecie� to nie Amerykanie oblegaj� miasto, tylko Rosjanie.
- Nie zrozumia� mnie pan. Prosz� pos�ucha�: w ostatnich kilku dniach wiele samolot�w przylecia�o do miasta z Gatow,
z Rechlina... L�dowa�y na ulicach, cho�by na Alei Wsch�d-Zach�d, ko�o Bramy Brandenburskiej. W�r�d tych, kt�rzy nimi
lecieli, by� tak�e marsza�ek polny von Greim we fieseler storchu.
Baron z najwi�kszym trudem zachowywa� spok�j. Von Greim m�g� przylecie� do Berlina tylko w jednym celu: po awans na g��wnodowodz�cego Luftwaffe. Oczywi�cie Hitler powinien awansowa� go telefonicznie lub przez radio, ale nie, von Greim dotar� do Berlina z Monachium, eskortowany przez pi��dziesi�t my�liwc�w. Czterdzie�ci maszyn zestrzelono.
- Dlaczego ja? - spyta� cierpliwie. - Dlaczego w�a�nie ja?
- Rozmawia�em z dow�dc� bazy Luftwaffe w Rechlinie. Mamy pilota, ochotnika, kt�ry zgodzi� si� przetransportowa� pana z Berlina. Storchem. Ju� przylecia�, czeka na pana w tym wielkim gara�u przy domu Goebbelsa. Dymy, ulewny deszcz i para z po�ar�w powinny zamaskowa� start. To idealna pora.
- Ale co ja mam zrobi�, mein Fiihrer?
Hitler skin�� dr��c� d�oni�. Sara Hesser po�o�y�a teczk� na biurku.
- Z ko�cem wojny nadejdzie kryzys. Przemys� upadnie, a wraz z nim pa�ska rodzinna firma, Berger Steel. Ale przyjdzie
czas, gdy sytuacja zacznie si� poprawia�. Zw�aszcza pa�ska. W tej teczce znajdzie pan informacje o depozytach w Szwajcarii, kodach i has�ach, kt�re dadz� panu dost�p do milion�w. Odbuduje pan pot�g� Berger�w.
Baron s�ucha� go, bezgranicznie zdumiony.
- A to jeszcze nie wszystko. - Hitler otworzy� teczk�, wyj�� z niej ksi��eczk� oprawion� w granatow� sk�r�. - Od sze�ciu miesi�cy prowadz� dziennik. Przez te p� roku wszyscy mnie zdradzili. G�ring, Himmler... - Fiihrer pokr�ci� g�ow�. - Przecie� to ja by�em z nich wszystkich najrozs�dniejszy.
Wys�a�em nawet do Szwecji Waltera Schellenberga, na spotkanie z przedstawicielem Roosevelta, wiedzia� pan o tym? Nie, oczywi�cie, �e nie. Z�o�y�em ofert� pokoju i wsp�lnej walki z czerwonymi. Czy jestem ich wrogiem? Nie ja przecie�, lecz ten w�ciek�y pies Stalin. Wsp�lnie z Ameryk� zmia�d�yliby�my
go, ale nie, Roosevelt si� nie zgodzi�. To Amerykanie zyskaj� najwi�cej na nieszcz�ciu, kt�re spotka�o Europ�. Rosjanie nie zorientuj� si�, co wpad�o im w r�ce. Zniszczenia Berlina przekrocz� wszystkie, nawet najbardziej pesymistyczne oczekiwania. A jednak Roosevelt i Eisenhower zdecydowali wstrzyma� natarcie po przekroczeniu �aby. Patton z tymi swoimi czo�gami m�g� tu by� w ci�gu dwudziestu czterech godzin, ale kazano mu wstrzyma� natarcie, bo tak �yczy� sobie Stalin. Wi�c to czerwoni zajm� Berlin.
- M�j Bo�e! - westchn�� von Berger. Nic innego nie przysz�o mu do g�owy.
- Niech mi pan wierzy, baronie, za kilka lat Anglicy i Amerykanie po�a�uj� swojej g�upoty. Wszystko to zapisa�em w moim dzienniku. Co dnia dyktowa�em go Fraulein Hesser Zauwa�y� pan zapewne, �e dr�y mi r�ka... nieszcz�sna choroba, gn�bi�ca mnie od d�u�szego czasu. Ale ka�dy zapis podpisa�em osobi�cie.
- Co mam zrobi� z pa�skim dziennikiem, mein Fiihrer?
- Nadejdzie czas, gdy przyda si� on panu do poparcia naszej sprawy. Nie wiem kiedy, ale wiem, �e nadejdzie, baronie.
Panu go powierzam. To �wi�ta ksi�ga. Niech pan pami�ta, �e nie wolno go kopiowa�. Przysi�ga pan? Doskonale. Niech pan chroni t� ksi��eczk�, cho�by za cen� �ycia. Mo�e pan j� oczywi�cie przeczyta�, je�li zechce. Zapewne najbardziej zainteresuje pana opis moich rozm�w z Rooseveltem. - Fiihrer pokr�ci� g�ow�. - G��boko wierz�, �e osi�gnie pan cel, kt�ry przed panem postawi�em.
Baron Max von Berger, dzielny �o�nierz i wspania�y cz�owiek, gardz�cy parti� nazistowsk�, z jakiego� powodu poczu� si� niezwykle poruszony. Sekretarka schowa�a dokumenty i ksi��k� do teczki, kt�r� mu wr�czy�a.
- Opu�ci pan Berlin w ci�gu godziny. Z�a pogoda jest naszym sprzymierze�cem - powiedzia� Hitler.
- Czy mog� zabra� ze sob� mojego sier�anta?
- Oczywi�cie, a tak�e Fraulein Hesser. - Hitler zerkn�� na sekretark�.
- Nie, mein Fiihrer. Zostan� tu i do ko�ca b�d� wype�nia�a moje obowi�zki.
- Niech i tak b�dzie. - Hitler wsta�, wyci�gn�� do von Bergera dr��c� d�o�. - Dziwne, wybra�em pana, cho� nigdy nie zapisa� si� pan do partii.
Baron mocno potrz�sn�� r�k� wodza.
- Wype�ni� pa�skie dzie�o - obieca�. - To sprawa honoru.
- Prosz� ju� i��. Wi�cej si� nie spotkamy.
Sara Hesser podesz�a do drzwi i otworzy�a je. Max von Berger wzi�� teczk�, ruszy� do wyj�cia, lecz w ostatniej chwili odwr�ci� si� i spojrza� na siedz�cego za biurkiem, zgarbionego, wyn�dznia�ego Hitlera. Wiedzia�, �e zapami�ta ten obraz do ko�ca �ycia.
- Mein Fuhrer! - Wyprostowa� si�, zasalutowa�.
W�dz si� u�miechn��.
- Nawet teraz, przy po�egnaniu, oddajesz mi honory wojskowe, nie partyjne. Z d�oni� przy czapce wygl�daszjak brytyjski gwardzista.
- Bardzo mi przykro, mein Fuhrer.
- Och, wyno� si� ju�. - Hitler machn�� r�k�, baron wyszed�, a Hesser zamkn�a za nim drzwi.
Baron, ju� sam, wr�ci� przez zat�oczone korytarze do ogrodu. Hoffer i m�ody esesman dopijali resztk� w�dki. Przed lej�cym bez przerwy deszczem chroni� ich wystaj�cy kawa�ek betonowego muru.
- Baronie? - Hoffer natychmiast stan�� na baczno��.
- Wynosimy si� st�d, Karl. Mo�esz mi wierzy� albo nie, ale opuszczamy Berlin.
- Jak, panie baronie?
Von Berger odprowadzi� go na bok.
- Fiihrer powierzy� mi specjaln� misj� - powiedzia� cicho. - Czeka na nas lekki samolot. Nie wszystko ci powiem,
ale jedno mog�: wracamy do domu. Wracamy do Holstein.
- Nie wierz�.
- Uwierzysz. Daj mi kurtk� i zdob�d� jak�� bro�.
Ruszy� w stron� ulicy. M�ody esesman odprowadzi� go wzrokiem.
- Pan opuszcza Berlin, Sturmbahnfiihrerze? - spyta� nie�mia�o.
Baron u�miechn�� si� i klepn�� go po ramieniu.
- Jak si� nazywasz, ch�opcze? - spyta�.
- Paul Schneider.
- Co� ci powiem, Paul. Zamiast czeka� tu na �mier� z r�ki Rosjan, mo�esz polecie� z nami na zach�d i podda� si� Amerykanom.
Ch�opak gapi� si� na niego z otwartymi ustami.
- Nie wierz� - wykrztusi�.
- M�wisz to samo co sier�ant Hoffer. No, ju� czas. Idziemy.
W ci�gu czterdziestu minut von Berger, Hoffer i m�ody Paul Schneider zdobyli wojskowe plecaki wype�nione amunicj� i granatami i uzbroili si� w schmeissery. Wyszli z bunkra na Hermann G�ring Strasse.
Miastem rz�dzi�a panika. Tiergarten sz�y t�umy ludzi. Artyleria strzela�a nieprzerwanie, kobiety i dzieci krzycza�y ze strachu. Nad miastem unosi�a si� mg�a i dymy tak g�ste, �e nie rozprasza� ich padaj�cy ci�gle ulewny deszcz.
M�czy�ni przeszli Tiergarten, trzymaj�c si� na samej kraw�dzi t�umu, po czym, min�wszy Bram� Brandenbursk�, skierowali si� do domu Goebbelsa. Jak wszystkie w Berlinie, i on uszkodzony zosta� przez od�amki, najprawdopodobniej pocisku artyleryjskiego, ale gara� pozosta� nietkni�ty. W jednym ze skrzyde� bramy znajdowa�y si� niewielkie drzwi. Hoffer powoli je otworzy�.
- Sta�! - krzykn�� jaki� g�os. Rozb�ys�o �wiat�o. Przy niewielkim samolocie obserwacyjnym fieseler storch sta� m�ody kapitan Luftwaffe w mundurze i lotniczej kurtce, z gotowym do strza�u schmeisserem. Baron podszed� do niego, mijaj�c Hoffera.
- Jestem Sturmbahnfiihrer von Berger - przedstawi� si�. - A pan kim jest?
- Nazywam si� Ritter, Hans Ritter. Jeste�cie, dzi�ki Bogu! Czwarty raz wywo�� kogo� z Berlina, a uwierzcie mi, �e to nie zabawa. Mog� spyta�, dok�d lecimy?
- Na zach�d, do Schwarze Platz na Wrzosowiskach Holstein. Nad Neustadt wznosi si� zamek Adler. Damy rad�?
- Tak. To ponad siedemset pi��dziesi�t kilometr�w, b�dziemy musieli zdoby� paliwo, ale powiem panu, panie Sturmbahnfuhrerze, �e lepiej nam b�dzie tam ni� tu, wi�c wyno�my si� z miasta p�ki czas. Niech pana ludzie otworz� bram�.
- Niez�y pomys�.
Hoffer i Schneider rozsun�li skrzyd�a bramy. Ritter wsiad� do samolotu, uruchomi� silnik. Wszyscy wskoczyli do �rodka, samolot ruszy�.
K��bi�cy si� na ulicy ludzie, zrozpaczeni, marz�cy tylko o ucieczce z obl�onego miasta, w zdumieniu odwracali g�owy, a gdy maszyna ruszy�a szybciej, rozbiegli si� na wszystkie strony. Podskakuj�c na od�amkach muru i szk�a, storch potoczy�
si� w stron� Kolumny Zwyci�stwa. Deszcz la� nieprzerwanym strumieniem.
Ritter otworzy� przepustnic�. Samolot przyspieszy�, ludzie uciekali na boki. W chwili gdy wzni�s� si� w powietrze, otworzy�a do niego ogie� rosyjska artyleria. Maszyna zako�ysa�a si� w powietrznych wirach, spowodowanych wybuchaj�cymi wok� pociskami, ostro skr�ci�a w prawo, o w�os mijaj�c kolumn�, unios�a nos i znik�a we mgle.
Ritter wyr�wna� na stu osiemdziesi�ciu metrach.
- B�dziemy lecieli nisko, p�ki nie znajdziemy si� w jakim� bezpieczniejszym miejscu.
Von Berger wyj�� z papiero�nicy dwa papierosy. Zapali� oba, jednego poda� Hofferowi.
- Musz� przyzna� ci racj�, Karl - powiedzia� - to Stalingrad. Nic, tylko Stalingrad.
Przekrzykuj�c ryk silnika, Ritter wrzasn��:
- Jak m�wi�em, do Wrzosowisk Holstein mamy ponad siedemset pi��dziesi�t kilometr�w, a zaczyna brakowa� paliwa. Wyl�dujemy w bazie Luftwaffe w Rechlinie.
- Mnie to nie przeszkadza - odpowiedzia� von Berger. - Skoro uwa�a pan, �e to m�dre posuni�cie...
- Tak s�dz�. Nie wiemy przecie�, co dostaniemy po drodze. Ale niech pan pami�ta, �e wszystko zale�y od pogody nad Rechlinem. Po�yjemy, zobaczymy.
Nieco p�niej rozpocz�li schodzenie. Ritter po��czy� si� z lotniskiem.
- Rechlin, Rechlin, tu kapitan Ritter, lot z Berlina. Musz� l�dowa� po paliwo.
W radiu zatrzeszcza� g�os kontrolera.
- Kapitanie, radz� spr�bowa� gdzie indziej. Mamy mg��, kiepsko to wygl�da. Pu�ap chmur czterysta metr�w.
- Powtarzam, zaczyna brakowa� mi paliwa.
- Widoczno�� si� pogarsza, niech mi pan wierzy.
Pilot spojrza� na von Bergera. Baron wyj�� kolejnego papierosa, przyj�� ogie� od Karla. Milcza� przez chwil�, po czym powiedzia�:
- Prze�yli�my Stalingrad, prze�yli�my Berlin, gorzej by� nie mo�e. L�dujemy.
- Rozkaz, panie Sturmbahnfuhrerze.
W otaczaj�cej go mgle storch rozpocz�� strome schodzenie. Deszcz bi� w skrzyd�a i kabin�, �wiat wok� by� szary, nieprzejrzysty. Von Berger si� nie ba�. Nie potrafi�, zbyt du�o si� wok� niego zdarzy�o, wierzy�, �e opatrzno�� nad nim czuwa. Na czterystu metrach nie widzieli nic. Krzykn�� do Rittera:
- Niech pan l�duje! Co mamy do stracenia?!
Pilot skin�� g�ow�. Jego u�miech by� dziwny, martwy. Pochyli� nos maszyny. Nagle si� przeja�ni�o. Baz� dostrzegli na samob�jczym pu�apie trzystu metr�w: budynki, hangary, dwa pasy startowe. Najwyra�niej zosta�a niedawno zbombardowana, bo obok jednego z pas�w dopala�y si� dwie maszyny: stary dornier i bombowiec do lot�w nocnych, ju 855. Stra�acy pr�bowali ugasi� po�ar.
Ritter wyl�dowa� nienagannie, min�� zdumionych jego widokiem stra�ak�w, podko�owa� do hangaru i wy��czy� silnik.
- Ledwo, ledwo, ale jako� si� uda�o - sapn��.
- Jeste�cie geniuszem, kapitanie.
- Nic z tych rzeczy. Po prostu bywa tak, �e cz�owiek wype�nia swoje obowi�zki lepiej, ni� potrafi. Na og� wtedy, gdy musi.
Kiedy wysiedli, podjecha� do nich samoch�d. Prowadz�cy go pu�kownik Luftwaffe wyskoczy� zza kierownicy.
- Dobry Bo�e, to ty, Ritter? Lecisz wprost z Berlina? Oczom nie wierz�. Jak tam sprawy?
- Ma pan szcz�cie, �e pan nie wie, pu�kowniku. To Sturmbahnfuhrer baron Max von Berger i jego ch�opcy. Panie baronie,
przedstawiam panu mojego starego przyjaciela, pu�kownika Strassera.
- Panie baronie, czy mog� wiedzie�, co pana do nas sprowadza? - spyta� pu�kownik.
Von Berger otworzy� teczk�, wyj�� z niej otrzymany od Hitlera dokument. Dow�dca bazy przeczyta� go i skin�� g�ow�.
- Papiery ma pan wi�cej ni� w porz�dku. Jak mo�emy panu pom�c'?
- Potrzebujemy paliwa. Lecimy na Wrzosowiska Holstein.
- Z tym nie b�dzie najmniejszych problem�w. Paliwa nam na szcz�cie nie brakuje. Oferujemy panu tak�e go�cin�. Nie wygl�da na to, by m�g� pan wkr�tce wystartowa�. Prosz� spojrze�. - Pu�kownik gestem wskaza� mg�� k��bi�c� si� tu� nad pasem startowym. - Dopilnuj�, by maszyn� zatankowano i przejrzano, godziny odlotu nie mog� wam jednak poda�. Pan, panie baronie, mo�e skorzysta� z mesy oficerskiej, a w tych niezwyk�ych okoliczno�ciach zapraszam do niej tak�e pa�skich ludzi. Odwioz� was.
- Ja zostan� przy maszynie - powiedzia� Ritter. - Zawsze sam sprawdzam, czy wszystko jest w porz�dku.
Strasser wskoczy� za kierownic�. Wraz z go��mi ruszy� w kierunku jednego z budynk�w.
Mesa by�a przedziwnie pusta i martwa. Jeden ordynans sta� za barem, drugi pe�ni� funkcj� kelnera. Hoffer i Schneider dostali gulasz z chlebem i piwo. Usiedli przy oknie, jedli szybko, z apetytem.
- Ci�gle nie potrafi� uwierzy�, �e wydosta�em si� z Berlina - westchn�� ch�opak. - To zupe�nie jak jaki� zwariowany sen.
- Sk�d pochodzisz? - spyta� Hoffer.
- Z Hamburga.
- Fajne miasto, ale na razie lepiej trzyma� si� od niego z daleka. Bardziej op�aci ci si� zosta� z nami.
Von Berger pozosta� przy barze, w rogu. Kelner poda� mu kanapki z szynk� na �wie�ym chlebie i sa�atk�. Strasser wyszed� ze swojego pokoju, do��czy� do barona.
- Szampana - rzuci� do kelnera. Spojrza� na go�cia z u�miechem. - Mamy szcz�cie, na razie nie brak nam ani dobrego jedzenia, ani dobrych trunk�w. Obawiam si� jednak, �e ta komfortowa sytuacja szybko si� sko�czy.
- No, przynajmniej czekacie na jankes�w i Angoli, nie na Rosjan.
- Szcz�cie w nieszcz�ciu.
Wypili szampana, zabrali si� do jedzenia. Wkr�tce do��czy� do nich Ritter.
- Dbaj� tu o nas i o samolot, z�ego s�owa nie mog� powiedzie�, ale nie wydaje mi si�, �eby�my wystartowali w ci�gu kilku nast�pnych godzin. Co b�dzie z panem, Strasser?
Pu�kownik nala� mu kieliszek szampana.
- Panowie, nie wiem, jak� misj� zleci� wam Fiihrer i, szczerze m�wi�c, nie chc� wiedzie�. Czekam na Amerykan�w i mam tylko nadziej�, �e przyb�d� szybko. - Uni�s� kieliszek. - Wasze zdrowie. To by�a d�uga i ci�ka wojna.
W lotniskowych budynkach by�o wiele pokoi, ka�dy wi�c znalaz� dla siebie wolne ��ko. Von Berger drzema� do wp� do trzeciej rano, kiedy to obudzi� go Strasser.
- Czas rusza� w drog� - powiedzia�.
Baron usiad� na ��ku, ca�kowicie rozbudzony.
- Co z pogod�?
- Mg�a nie jest ju� taka straszna, lecz nadal leje. Przysz�a wiadomo��, �e Rosjanie otoczyli Berlin. Mo�e to stworzy� pewne problemy tak�e dla nas, tutaj. Miejmy nadziej�, �e jankesi si� pospiesz�.
- No dobrze. Startujemy.
Storch czeka� na nich na pasie startowym numer jeden. Ritter sta� jeszcze przy maszynie, Hoffer i Schneider ju� siedzieli
w �rodku. Strasser wysiad� z samochodu, wr�czy� von Bergerowi wypchan� torb�.
- Kanapki, kie�basa, kilka butelek. �ycz� szcz�cia, przyjaciele. - Mocno potrz�sn�� d�oni� barona, nagle obj�� go,
przytuli� do piersi. - Do diab�a, w co my�my w�a�ciwie grali? Jakim cudem wdepn�li�my w takie g�wno?
Von Berger poczu� wzruszenie.
- Niech pan nie zw�tpi, pu�kowniku - powiedzia�. - Przyjd� zmiany. Cho� nie dzi� i nie jutro, ale przecie� nadejdzie w ko�cu nasz czas. I wtedy pana odszukam. Mo�e mi pan wierzy�.
Strasser przyjrza� mu si� zdumiony.
- M�wi pan powa�nie, baronie, prawda?
- Oczywi�cie. Znajd� pana i odwdzi�cz� si� za pomoc, kt�rej udzieli� mi pan dzisiejszej nocy.
Wsiad� do maszyny jako ostatni. Stoj�cy na deszczu pu�kownik Strasser wypr�y� si� i zasalutowa�. Baron odpowiedzia� mu salutem. Silnik storcha zaskoczy�, samolot potoczy� si� po pasie, wystartowa� i skry� si� w mroku.
Ritter da� mu s�uchawki i mikrofon, by �atwiej im si� by�o porozumiewa�. Kiedy wyr�wnali lot, powiedzia�:
- B�d� przesadnie ostro�ny. Przy ma�ej pr�dko�ci i bior�c poprawk� na pogod�, na miejsce dolecimy za jakie� trzy i p� godziny, mo�e nawet za cztery. Postaram si� utrzyma� pu�ap dwustu, trzystu metr�w, ale je�li pogoda si� pogorszy, b�d� zmuszony lecie� wy�ej.
- Bardzo dobrze.
Lot by� ci�ki z powodu deszczu i to znikaj�cej, to pojawiaj�cej si� w postaci ob�ok�w, g�stej, wiruj�cej mg�y, po dw�ch godzinach sta� si� jednak po prostu monotonny. Von Berger odda� torb� z �ywno�ci� Hofferowi, kt�ry rozda� wszystkim kanapki i kie�bas�. Wino okaza�o si� kiepskie, tanie, w butelce nie korkowanej, lecz kapslowanej. Pili je z papierowych kubk�w. Ritter tak�e si� napi� i wyci�gn�� kubek po dolewk�.
- Dajcie spok�j, przecie� mi nie zaszkodzi. A przy tej pogodzie przyda si� ka�da pomoc.
Von Berger zjad�, wypi�, zapali� papierosa. Deszcz b�bni� w kad�ub maszyny. Lot w chmurach i mgle, przy tej fatalnej pogodzie, by� przedziwnym do�wiadczeniem. Co ja tu robi�, my�la� baron. Powinienem by� w Berlinie. Pokr�ci� g�ow�. Powinienem by� w Berlinie.
A potem pomy�la�: Ale nie jestem w Berlinie. Wracam do domu. Zobacz� Els� i ma�ego Ottona, Karl uca�uje Lotte i c�rki. Oto cud, kt�ry sprawi� Fiihrer. To musi mie� jakie� znaczenie.
- Troch� nami rzuca i niewiele wida� - stwierdzi� Ritter. - W tak� pogod� nikt nie lata. Wejd� na czterysta metr�w.
- W porz�dku.
Wydostali si� z mg�y. Na czterystu metrach powietrze by�o czyste, widoczno�� po horyzont. Zachodz�cy ksi�yc dotyka� kraw�dzi g�stej warstwy chmur.
Nagle us�yszeli ryk silnik�w. Jaki� samolot wyprzedzi� ich, skr�ci� ostro w prawo, zatoczy� ko�o, zaj�� pozycj� przy ich prawym skrzydle. Widzieli siedz�cego w kokpicie pilota i czerwon� gwiazd� na kad�ubie.
- Co my tu mamy? - mrukn�� Ritter. - Nowy my�liwiec jak, ten wyposa�ony w dzia�ka. Mo�e nam zaszkodzi�.
- Co robimy?
- No... na niego jestem zdecydowanie za wolny, ale nawet niedostatki szybko�ci mo�na obr�ci� na swoj� korzy��. Szybcy piloci w szybkich maszynach szybko strzelaj�... i cz�sto pud�uj�. Schodzimy ni�ej i czekamy. Mo�e strzeli jakie� g�upstwo?
Skr�ci� i znurkowa� do trzystu metr�w, wykona� kolejny skr�t, tym razem w prawo, i ze�lizg na dwie�cie. Jak zacz�� strzela�, ale za szybko, nie zdawa� sobie sprawy z r�nicy pr�dko�ci. Przestrzeli�, skr�ci�, ustawi� si� do kolejnego ataku. Tym razem uda�o mu si� wybi� par� dziur w prawym skrzydle i strzaska� fragment owiewki od strony pilota. Ritter krzykn��, odchyli� g�ow�. Po policzku ciek�a mu krew.
- W porz�dku, to tylko od�amek szk�a - zawo�a�. - B�d�
mia� prawdziwie bojow� blizn�, w sam raz dla dziewczyn. Ten facet zaczyna mnie nudzi�. Schodz� jeszcze ni�ej. Poka�� sukinsynowi, jak si� lata.
Zn�w znurkowa�. Wyr�wna� na zaledwie czterdziestu, czterdziestu pi�ciu metrach, a kiedy jak zn�w zawis� mu na ogonie, wysun�� klapy. Storch przyhamowa� gwa�townie, jakby stan�� w miejscu, jak skr�ci� ostro, by unikn�� zderzenia... i uderzy� w ziemi�. Zahu�ta�o nimi w chmurze ognia i dymu.
- M�wi�em, �e jeste� geniuszem - westchn�� von Berger.
- Tylko raz na jaki� czas.
- Hoffer - powiedzia� baron tonem rozkazu - otw�rz plecak, znajd� opatrunek osobisty, opatrz mu twarz. I niech we�mie morfin�.
- Lepiej nie - zaprotestowa� pilot. - Ale co� wam powiem. Przyda�oby si� otworzy� t� drug� butelczyn�, cokolwiek w niej jest.
- My�la�em, �e wino, ale to w�dka - ucieszy� si� Hoffer.
- No i dobrze. Zawsze najlepiej lata�o mi si� po pijaku.
O pi�tej, mo�e pi�tej trzydzie�ci rano, znale�li si� wreszcie nad Wrzosowiskami Holstein. Lecieli na pu�apie niespe�na dwustu metr�w, pod sob� mieli czarny, tajemniczy las, Schwarze Platz, kilka wiosek, u st�p wzg�rza miasteczko Neustadt, a na wzg�rzu zamek Adler.
Ritter skr�ci�. Lecia� nisko, szukaj�c odpowiedniego miejsca do l�dowania. Baron Max von Berger poczu�, jak do oczu nap�ywaj� mu �zy.
- Tu - powiedzia� zd�awionym g�osem. - Najlepsza b�dzie ta ��ka... przy zamku.
- Widz�.
Ritter zawr�ci�, zwolni� i wyl�dowa� pi�knie, jak na pokazie. Zapad�a cisza, kt�r� przerwa� Schneider.
- A ja nadal nie wierz�- szepn��. -Byli�my w Berlinie... a teraz to...
Wysiedli. Od strony wioski zbli�ali si� do nich z wahaniem jacy� ludzie. Von Berger przygl�da� si� kilkunastu m�czyznom i kilku kobietom, stoj�c nieruchomo, z teczk� Hitlera w r�ku.
Na czele mieszka�c�w szed� starszy, siwy m�czyzna. Nagle stan�� jak wryty.
- M�j Bo�e... to pan, baronie?
- Niespodzianka, Hartmann - odpar� von Berger. - Jak si� masz.
- Baronie, co ja mog� powiedzie�... - Starszy m�czyzna zdj�� czapk�, uca�owa� wyci�gni�t� do niego d�o�. - Co za straszne czasy. Witaj, Karl - doda�, zwracaj�c si� do Hoffera.
- Cudem wydostali�my si� z obl�onego Berlina - powiedzia� von Berger. - P�niej opowiem wam o naszych przygodach. Teraz chc� zobaczy� pani� baronow�, a Karl te� st�skni� si� pewnie za Lotte i dziewczynkami.
W tym momencie stary m�czyzna si� rozp�aka�.
- Niech mi B�g pomo�e, baronie, ale mam z�e wie�ci.
Pa�scy najbli�si spoczywaj� w kaplicy w zamku.
Von Berger znieruchomia�. Twarz mia� kamienn�.
- O czym ty m�wisz, cz�owieku?
- O pa�skiej �onie i synu, baronie. Lotte, jej c�rki i pi�tnastu mieszka�c�w wioski z�o�ono w ko�ciele. Czekaj� na pogrzeb. Tak mi przykro - zwr�ci� si� stary do Karla, stoj�cego nieruchomo z wyrazem niedowierzania na twarzy.
- Kto to zrobi�? - spyta� von Berger.
- SS.
- Nie wierz�!
- Einsatzgruppen.
Einsatzgruppen nie mia�y nic wsp�lnego z Waffen SS. By�y to bandy morderc�w, kt�rych rekrutowano g��wnie spo�r�d zwolnionych z wi�zienia je�c�w, w wi�kszo�ci Ukrai�c�w. Kr��y�o wiele opowie�ci o tym, jak to ostatnio zerwa�y si� ze smyczy, nie wykonywa�y rozkaz�w, grabi�y i mordowa�y na w�asn� r�k�, we w�asnym kraju. Baronowi nie chcia�o si� w to wierzy�. A� do tej pory. Teraz wydawa�o mu si�, �e czas stan�� w miejscu. Ten koszmar by� tak straszny, �e a� nierealny.
- Id� do swojej rodziny - powiedzia� do Hoffera. - Ja p�jd� do swojej. - Spojrza� na Rittera. - A pan niech startuje. Prosz� przyj�� wyrazy najg��bszej wdzi�czno�ci.
- Nie - odpar� pilot. - Przylecia�em z panem i z panem zostan�. Chc� panu towarzyszy�, baronie. Je�li mog�.
- Jeste� moim prawdziwym przyjacielem.
Wspinali si� strom� �cie�k� do zamku, Ritter i von Berger pierwsi, za nimi Hartmann. Wkr�tce znale�li si� przy bramie prowadz�cej do starej kaplicy. Baron pchn�� jej masywne, drewniane skrzyd�o; otworzy�o si� z przera�liwym zgrzytem. Natychmiast poczu� ko�cielny zapach. Spojrza� na tablice upami�tniaj�ce d�ug� list� jego przodk�w i na otwarte drzwi rodzinnego grobowca, przy kt�rym sta�a trumna z uchylonym wiekiem. Jedna trumna, dla ukochanej �ony, tul�cej do piersi ma�ego synka. Na jej twarzy dostrzeg� zadrapania i si�ce.
- Co tu si� sta�o? - spyta�.
- Baronie, c� mog� powiedzie�... - powt�rzy� Hartmann.
- Mo�esz mi powiedzie�, czy zosta�a zgwa�cona.
- Wszystkie kobiety, tak�e te w wiosce, zosta�y zgwa�cone.
Potem Ukrai�cy upili si�, zacz�li strzela�, pad�y ofiary...
- Ilu by�o tych sukinsyn�w?
- Dwudziestu, mo�e dwudziestu jeden. Teraz s� w Plosen.
Dwadzie�cia pi�� kilometr�w drog� przez las.
- Wi�c wiemy, gdzie ich szuka� - powiedzia� baron do Rittera. - Nadal mo�esz odej��. Nie wiesz nawet, jak wa�ne jest dla mnie to, co zrobi�e�. Podobnie jak Strasserowi, tobie tak�e przyrzekam, �e kiedy �wiat si� zmieni, odnajd� ci�. Potrafi� okaza� wdzi�czno��.
Twarz pilota, ozdobiona zakrwawionym opatrunkiem, cho� zm�czona, by�a te� stanowcza.
- Nie mam zamiaru tak pana zostawi�, baronie.
- Wi�c zejd� z Hartmannem do wioski. Sprawd�, w jakim stanie jest jego ci�ar�wka, i dopilnuj, by da�o si� j� uruchomi�. Ja... ja mam tu jeszcze do za�atwienia sprawy osobiste.
Ritter i Hartmann odeszli. Von Berger sta� przez chwil� u wej�cia do grobowca, a potem podszed� do stoj�cych w g��bi dw�ch figur przedstawiaj�cych �wi�tych. Z ty�u jednej z nich znajdowa�a si� skrytka. Ukry� w niej teczk�. Zamkn�� j�, podszed� do trumny, poca�owa� �on� i syna, i wyszed�. Przed nim jeszcze jedna bitwa.
W wiosce czekali na niego mieszka�cy. Przeciska� si� w�r�d nich, podaj�c d�o� do uca�owania. W ge�cie tym nie by�o arogancji, lecz tylko poddanie tradycji, kt�ra od stuleci rz�dzi�a Wrzosowiskami Holstein: Ci ludzie byli jego lud�mi, mia� obowi�zek si� nimi opiekowa�, p�acz�ce kobiety spodziewa�y si� po nim sprawiedliwo�ci... i zemsty.
Podszed� do niego Hoffer. Twarz mia� �ci�gni�t� b�lem.
- Rozkazy, baronie?
- Dostaniemy te �winie. Jeste� got�w, Karl?
Nim sier�ant zdo�a� odpowiedzie�, odezwa� si� Schneider.
- Id� z panem - oznajmi� po prostu.
- Doskonale.
- Ja te� - zg�osi� si� Ritter. - Lepiej strzelam, ni� latam.
Los sprawi�, �e w tym momencie pojawili si� Amerykanie.
Nie, nie by�a to �adna armia, �aden licz�cy si� oddzia�, po prostu samotny d�ip, prowadzony przez sier�anta, z jednym pasa�erem, m�odym kapitanem w mundurze polowym i stalowym he�mie, z odznak� wojsk powietrznodesantowych na ramieniu. D�ip zatrzyma� si� i przez chwil� panowa�a dziwna cisza. Przerwa� j� kapitan.
- Czy kto� tu m�wi po angielsku? - spyta�.
- Oczywi�cie - odpar� von Berger.
- No to �wietnie. Poddacie si� mnie. Moja jednostka zosta�a
dwadzie�cia par� kilometr�w z ty�u. Jestem kapitan James
Kelly, na dalekim zwiadzie. To sier�ant Hanson.
- A co pan w�a�ciwie tutaj robi?
- Hej, przyjacielu! - sier�ant uni�s� luf� pistoletu maszynowego. - Uwa�aj, jak si� zwracasz i do kogo.
Ritter, Hoffer i m�ody Schneider jak na komend� wymierzyli w niego ze schmeisser�w. Kelly siedzia� nieporuszony.
- Spok�j! - przywo�a� Hansona do porz�dku i nadal zwraca� si� tylko do von Bergera. - Otrzymali�my informacj�, �e ten zamek w sam raz nada si� na kwater� sztabu. A ty kto?
- Jestem Sturmbahnfuhrer baron Max von Berger, w�a�ciciel zamku Adler i Wrzosowisk Holstein.
Amerykanin pokr�ci� g�ow�.
- Zaraz, chwileczk�. Mamy raport o von Bergerze. Siedzi w Berlinie, w bunkrze