14269

Szczegóły
Tytuł 14269
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14269 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14269 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14269 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eva Snihur ZOYA Pierwszy raz zobaczyłam ją we wtorek. Niewysoka postać między grobami. Światło słońca padało na uniesioną twarz, zacierając rysy. Dziewczyna miała proste włosy. Dłonie chowała w kieszeniach szarego płaszcza. Usłyszała szelest liści i obróciła się. Spojrzała na mnie. Spuściłam wzrok i ruszyłam naprzód, żeby ją ominąć. — Przepraszam — odezwała się. — Tak? — Ja… chyba pomyliłam alejki. Kręcę się tu od dłuższego czasu i nie wiem, jak wrócić. — Sama często się gubię. — Nigdy nie widziałam tak jasnych oczu. Ucieszyłam się, że mogę dłużej na nie popatrzeć. — Na szczęście, to miejsce mam już opanowane. Cmentarz położony był daleko od centrum miasta. Okres świetności miał dawno za sobą. Wiele nagrobków zniszczył czas, niektóre płyty popękały. Ostatnimi laty mało kto chował tu zmarłych. Nikt też najwyraźniej nie dbał o zarośnięte alejki. — Idź na lewo. — Zdecydowałam się na formę „ty”. Byłyśmy w podobnym wieku. — A potem cały czas prosto, aż do figury anioła. Stamtąd zobaczysz mur. I wzdłuż muru, ciągle w prawo. Nie patrzyła na rękę wskazującą drogę, lecz na moje włosy. — Piękne — powiedziała. — Trafisz? — Poczułam, że się czerwienię. — Tak. Pół godziny później, kiedy wracałam, dziewczyna stała w tym samym miejscu. — Wiem. — Uśmiechnęła się. — Pomyślisz, że ze mnie kompletna idiotka. Próbowałam iść tak, jak mówiłaś, ale wszystko mi się pomyliło. Wolałam tu wrócić i poczekać na ciebie. Gdybym poszła inną drogą, stałaby tak do jutra. — Nie ma sprawy. Wyprowadzę cię z tego labiryntu. Powiedziała, że ma na imię Zoya. Tak jak wiele kobiet w tym mieście. Zoya, Zoyana. Poprowadziłam ją skrótem, a potem jedną z alejek, które — jak pamiętałam — prowadziły wprost…. No, najwyraźniej źle pamiętałam. Cofnęłam się, żeby naprawić błąd. Nie pomogło. Zoya uśmiechała się delikatnie. — Wygląda na to — zatrzymałam się — że trzeba będzie wrócić. Niepotrzebnie skracałam drogę. Rozejrzałam się. Nie było tu nikogo poza nami. Stałyśmy w malowniczym miejscu. Wokół nas, niemal w idealnym kręgu leżały stare, zwalone kamienie nagrobne, niby mniejsza wersja Stonehenge. Wiatr poruszał liśćmi leżącymi na ziemi i strącał coraz to nowe z chylących się ku nam gałęzi klonów. Spadały powoli, jakby lot sprawiał im przyjemność. Niektóre z nich lądowały na nagrobkach. Powiew delikatnie unosił włosy Zoyi. Powietrze było przejrzyste i rześkie. Zapragnęłam do końca świata stać w tym cudownym miejscu. Ptasi krzyk rozdarł niebo. Zoya uniosła głowę. — Wracamy — zdecydowałam. — Kurwa mać! Przepraszam cię, Zoya. To idiotyczne! Dotarłyśmy do punktu wyjścia. Rozpoznawałam już drzewko o czerwonych liściach. Za drugim razem nie starałam się być oryginalna i wybrałam drogę, którą, jak mi się zdawało, dobrze znam. Alejki cmentarza były jednak pierońsko zagmatwane. Nie dotarłyśmy nawet do muru. Zoya mnie rozpraszała. Raz prawie dotknęła moich włosów. I to jej spojrzenie! W dodatku robiło się ciemno. — Wiesz, co, Zoya? Teraz pójdę sama — postanowiłam. — Znajdę drogę i wrócę po ciebie. Dawno tędy nie szłam i wszystko mi się pieprzy. — Wrócisz? — Jasne! Zresztą, to tylko cmentarz. W razie czego pójdziemy prosto i prędzej czy później dotrzemy do muru. Na pewno nie zostaniemy tu na wieki. Uśmiechnęła się. Jesienią znikła bujna korona kasztanowca, po której rozpoznawałam teren. Dlatego skręciłam w niewłaściwą alejkę i nie znalazłam figury anioła. Od niego droga do wyjścia była już prosta. Bez problemów doszłam do muru. Mogłam wracać po Zoyę. Po dziesięciu minutach dotarłam do drzewka. Liście połyskiwały krwawo w świetle zachodzącego słońca. Zoyi nie było. Zawołałam ją kilka razy. Zrobiłam dwa koła wokół terenu, krzyknęłam jeszcze raz i wróciłam do domu. Myśl o dziewczynie błądzącej po cmentarzu nie dawała mi spokoju. Inna sprawa, że spoglądanie w jej niezwykłe oczy było wciągające. Kiedy w środę wróciłam na cmentarz, Zoya stała w tym samym miejscu. Bez zniczy. Bez torebki. — No proszę — zagadnęłam. — Ty znowu tutaj? Nie odpowiedziała. — Jak wróciłaś? — podeszłam bliżej. — Byłam wczoraj po ciebie. — Byłaś? Nie widziałam… — Bo już cię nie było. W milczeniu wpatrywała się w jeden z grobów. — Masz tu kogoś? — odważyłam się zapytać. Jej ponura mina sprawiła, że poczułam się nieswojo. Zbliżyłam się i przeczytałam napis na nagrobku. — Opanuj się — rozkazałam sobie. Ledwo uspokoiłam oddech. Siedziałam na ławce przy cmentarnej bramie i zbierałam myśli. Zachowałam się nieuprzejmie. Nie wiedziałam, że jestem histeryczką. Co mnie tak przestraszyło? Zoya przychodziła sobie na grób… Zoyi. To się zdarza. Na tym cmentarzu łatwo zabłądzić. Zdecydowałam się wrócić, choć nie miałam na to ochoty. Drżałam. Do głowy przychodziły mi idiotyczne myśli. Przypomniałam sobie znane z dzieciństwa opowieści o duchach i upiorach. Opierała się plecami o drzewko. Wyglądała niewinnie. Drobna postać w szarym płaszczu. Blada, ale na litość boską, żywa! — Co się stało? — Błękit oczu Zoyi hipnotyzował. — Czemu stoisz tak daleko? Przysunęłam się sztywno. — Zmarła kilka dni temu. — Zoya wskazała grób. — Tak — wymamrotałam. Gdyby Zoya zbliżyła się choćby o centymetr, wrzasnęłabym. — Dlaczego ma na imię tak jak ty? — zapytałam. — Nie wiem. — Jak to, nie wiesz?! — Nazywa się tak samo jak ja. — Chcesz mi powiedzieć, że jesteś trupem? — Zaczęłam się nerwowo śmiać. — Sama wymyśliłaś ten żart? Długo się przygotowałaś? Czekałaś tu sobie na jakąś idiotkę? Może Zoya założyła barwione szkła kontaktowe, żeby być bardziej przerażająca? Kolor był nieludzki. — Nie wiem, o co ci chodzi. — Wyglądała na zaskoczoną. — Nie jestem żadnym trupem! Jestem tak samo żywa jak ty. — Więc czemu ciągle tu przychodzisz?! — Po prostu stąd nie wychodzę! — zezłościła się. Odeszłam szybko, zerkając za siebie. Stała obok drzewa. Oczy świeciły z daleka. Robi mnie w balona, a ja sram ze strachu, myślałam. Zimny pot spływał mi po plecach. — Stoi zawsze tutaj. — Pokazałam palcem. — To ten grób. Sal pochylił się. Odgarnął z czoła ciemną grzywkę. — Zoyana Volberg, 26 lat, zmarła…. w zeszły poniedziałek. Podniósł wzrok i obdarzył mnie uśmieszkiem. — Przestań, Sal, ja nie żartuję! — W takim razie ta panna robi sobie jaja. Powiedziała, że ma na imię Zoya? Też tak mogę powiedzieć. — Spoglądał zza niewielkich okularów. Chociaż przy wysokim, pogodnym Salu czułam się bezpiecznie, nie miałam ochoty patrzeć na grób. — Jak umarła? — zapytałam. Jeszcze raz się pochylił. — Dość nieprzyjemnie — oznajmił. — Na pewno chcesz wiedzieć? — Nie! — Boże, jaka jesteś blada! Dopiero w tej chwili zrozumiał, że nie ściągnęłam go z łóżka o świcie dla zabawy. Podszedł i objął mnie. Budka strażnika znajdowała się obok bramy. Ceglane ściany oplatał bluszcz, brudne szybki tkwiły w popękanych ramach. Mężczyzna o pożółkłej twarzy i brzuchu imponujących rozmiarów stał przed drzwiami z niedopałkiem papierosa w dłoni. Zanim tu przyszliśmy, wymyśliłam kilka kłamstw mających skłonić strażnika do udzielenia nam informacji o grobie. Począwszy od udawania koleżanki zmarłej, po przemowy o duchach. Sal był prawnikiem. Zaczął rozmowę od błękitnego banknotu. Grubas przyjął pieniądz bez słowa. Pchnął drzwi do kanciapy, dał gestem znak, żebyśmy podążyli za nim, i wsunął się do środka. — Taaa? — Zręcznym ruchem wrzucił banknot do szuflady. Pokoik śmierdział tytoniem i sparciałymi szmatami. Poza biurkiem i krzesłem stała w nim jeszcze obdrapana szafka. Podłogę pokrywały strzępy brunatnej tkaniny będącej zapewne pozostałością dywanu. Herbaciany szczurek wysuwał nos z kubka stojącego na parapecie. Stanęliśmy z Salem tuż przy wejściu. — Chcielibyśmy — zaczęłam — dowiedzieć się czegoś o osobie, która została tu niedawno pochowana… Nazywa się Zoyana Volberg. Strażnik opadł na krzesło, zdusił niedopałek w pokrytej warstwą popiołu metalowej popielniczce i otworzył zeszyt. — Po co wam to? — mruknął, przewracając kartki. Otworzyłam usta, ale Sal mnie ubiegł. — Robimy badania. Jesteśmy studentami. — Aha! — Uśmiechnął się. „Student” było jednym z ulubionych słów strażnika. Studenci byli częstymi gośćmi w kanciapie. Tu czaszeczka, tam kosteczka, czasem trochę perwersji. I można było zarobić. — Zoyana Volberg. Mam. — Grubas puknął palcem w kartkę. — Jest tam jej adres? — zapytałam. — Adres, pod jakim zamieszkiwała, to SepiYar 5/9. Miejscowa. Przyczyna zgonu… — Nie! Zerknął na mnie, rozdziawiając usta. — Nie trzeba — dodałam. — Powiesz mi teraz, po co ci adres? — rzucił Sal, kiedy wyszliśmy. — Na wszelki wypadek — odpowiedziałam. Patrzyłam pod nogi, na żwirek, którym wysypana była ścieżka prowadząca z cmentarza na ulicę. — Na jaki wypadek? Lepiej daj sobie spokój — poradził. — Ta dziewczyna może być stuknięta. Nie chodź tam sama. Nie miałam ochoty chodzić tam sama. Z nim też nie. Wiedziałam jednak, że pragnienie wyjaśnienia sprawy jest silniejsze. Chciałam też jeszcze raz popatrzeć w nierealny błękit oczu Zoyi. Wróciłam na cmentarz tego samego dnia, w południe. Tak jak się spodziewałam, Zoya stała przy drzewie. — Cześć! — Zatrzymałam się w odległości kilku metrów. — Cześć! Nie wydawała się zdziwiona moim widokiem. — Znowu tu jesteś? — zapytałam. — Ciągle tu jestem. — Byłam rano i jakoś cię nie widziałam. Zoya zmarszczyła brwi. — Jestem tu cały czas! A może ona rzeczywiście jest chora? Może ma amnezję? Albo nawet coś poważniejszego. Mój mózg bardzo się trudził nad znalezieniem racjonalnego wyjaśnienia sytuacji. — Jeśli chcesz — zaproponowałam — wyprowadzę cię stąd. Droga jest prosta. Spojrzała, jakbym to ja robiła sobie żarty. — Wyprowadzisz? — Tak. Byłam pewna, że dokładnie znam drogę. Pamiętałam ją jako sieć licznych punktów orientacyjnych. Charakterystycznie rozrzucone gałęzie. Pomnik anioła. Zniszczona płyta nagrobna. Tyle, że teraz znajdywałam te odnośniki gdzie indziej niż je pamiętałam. Starałam się nie poddać lękowi. — Nie wyjdziemy — oznajmiłam wreszcie. — Mówiłaś, że znasz drogę. — Zoya… posłuchaj. — Odsunęłam się kilka kroków. — Czy ty nazywasz się Volberg? Milczała. — W tym grobie jest jakaś twoja krewna? Zoya otworzyła usta i zamknęła je. — Czy rozważałaś… Czy brałaś pod uwagę… że może umarłaś? — Oszalałaś? — W oczach Zoyi pojawił się lęk. — Co ty w ogóle mówisz! Drżałam. — Zo… ya. Muszę… muszę iść po kogoś z twojej rodziny. — Cofałam się. Śledziło mnie jej zaniepokojone spojrzenie. — Niech cię stąd zabiorą. Gdzie ty mieszkasz? — SepiYar 5/9. Wrócisz? — Tak. Mieszkanie położone było na parterze nowoczesnego, trzypiętrowego budynku. Weszłam do klatki z jednym z mieszkańców, znalazłam numer dziewiąty i nacisnęłam dzwonek. Drzwi otworzyły się, ukazując młodego mężczyznę w dresie. — Tak? — Spojrzał na mnie z wysokości swoich 190 cm. Nie wyglądał na przygnębionego. Spodziewałam się raczej zapłakanej matki. — Ja… w sprawie Zoyi. Zmrużył oczy i przygładził ręką krótkie, jasne włosy. — To pani. — Zabrzmiało to jak coś między twierdzeniem a pytaniem. — Proszę wejść. Przez chwilę stałam zdziwiona, ale kiedy zniknął we wnętrzu domu, wślizgnęłam się za nim do środka. — Zaraz zrobię herbaty. — Szurając kapciami, podreptał dalej. — Nie widziałem pani na pogrzebie. — Nie było mnie na pogrzebie — przyznałam, podążając za nim. Mieszkanie było przestronne, kilkupokojowe. Dotarliśmy do pomieszczenia, które prawdopodobnie służyło za salon. Stało w nim kilka prostych mebli. Kanapa w kolorze kości słoniowej. Fotel do kompletu. Fantazyjny, trójkątny stolik. Szafka na czasopisma. Zaokrąglone wejście bez drzwi prowadziło do kuchni. Usłyszałam szum wody gotującej się w czajniku elektrycznym. — Czego się pani napije? — Mężczyzna stanął w progu. — Herbaty. Pan… jest pan jej krewnym? Uśmiechnął się przepraszająco. — Nie znamy się, jestem kuzynem Zoyi. — Podał mi dłoń. Wymieniliśmy imiona. — Widziałem panią kiedyś. — Mnie? — wykrztusiłam. — Kiedy? — Dawno, może pół roku temu, na uczelni. Zoya pokazała mi panią. Nie sposób pomylić tych rudych, kręconych włosów. — Rudych, kręconych włosów? — powtórzyłam niepewnie. — Tak. Powiedziała mi. — O czym? — No… — ściszył głos. — O was. — O nas? i — Mówiła — spojrzał niepewnie — że coś było między wami. Tak? — Aaa… tak. — Nagle zakręciło mi się w głowie. Przed oczami pojawiły się szare plamy. Zachwiałam się. — Przepraszam. — Pomógł mi dojść do kanapy. — Zapomniałem, jaki to dla pani szok. Ja widywałem ją tak rzadko. Położyłam głowę na miękkim oparciu i przymknęłam oczy. Wszystko gmatwało się tak, jak te pieprzone cmentarne alejki. Wiele bym teraz dała za nić Ariadny. Mężczyzna przyniósł herbatę. — Ma pan jakieś jej zdjęcia? — Sięgnęłam po kubek. — Pani nie ma? — zdziwił się. — Nie… — Niestety. — Przysunął sobie fotel. — Jak pani wie, ona mieszkała tu tylko kilka miesięcy. Wszystkie zdjęcia zostały u rodziny, nad morzem. Ja w każdym razie nic tu nie znalazłem. — Chciałabym jeszcze o coś zapytać. Czy Zoya może mieć jakąś krewną, w wieku dwudziestu kilku lat? Widziałam kogoś przy grobie. — Może to koleżanka? Zoya nie miała żadnych krewnych w tym wieku. — A czy… mógłby pan zdobyć dla mnie zdjęcia Zoyi? — Mogę poprosić, żeby rodzina coś przysłała. Jej rodzice nie wiedzą o pani, ale spróbuję coś wymyślić. Potrwa to kilka dni. Wieczorem zadzwoniłam do Sala. Zdałam mu relację z przebiegu wypadków. — Nie masz innych problemów niż zmarłe lesbijki? — skomentował. Nie odniósł się też entuzjastycznie do pomysłu oznakowania drogi przez mazanie kredą po drzewach. — A jeśli ona jest duchem? — Odważyłam się zapytać. — Tylko tak to sprawdzę. Odpowiedzią był śmiech w słuchawce. — Muszę znaleźć sposób na wyprowadzenie jej z cmentarza! — Może helikopter? — zaproponował Sal. Sprawa byłaby prostsza, gdybym rano nie zastała Zoyi przy drzewie. Stała tam jednak, w mokrym płaszczu. Nocą padało. Zatrzymałam się w bezpiecznej odległości. — Myślałam, że nie wrócisz, i będę musiała zostać tu do końca życia — powiedziała z nutką pretensji w głosie. — Eee… tak — wyjąkałam. W mojej głowie pojawił się pomysł sprawdzenia pulsu Zoyi. Nie miałam najmniejszego zamiaru go realizować. — Zoya. Zróbmy teraz tak, jak mówiłam na początku. Pójdźmy prosto, aż do muru. — I w ten sposób wyjdziemy? — Tylko w ten sposób możemy się dowiedzieć… — Niby o czym? — Potem ci powiem. Po dwudziestu minutach zaczęłam się bać… bardziej. Mur powinien już być widoczny. A może nie? Nie byłam pewna, czy nie skierowałyśmy się akurat w tę stronę, gdzie cmentarz był dłuższy. Czy ona jest dziewczyną Zoyi? Może oszalała?, myślałam. Kolor włosów mogła zmienić. Tylko jak je rozprostowała? To było prawie niemożliwe. — Zastanawiałam się nad tym, co mi powiedziałaś — odezwała się. Odwróciłam się. Duch gadający za plecami to zbyt dużo na moje nerwy. — O czym? — Że twoim zdaniem jestem nieżywa… — Tego nie powiedziałam. — …tylko dlatego, że chodzę po cmentarzu i zabłądziłam. Przecież ty też chodzisz po cmentarzu! Nie widziałam, żebyś miała znicze. Bicie mojego serca stało się głośne jak uderzenia młotem. — Nie rozmawiajmy teraz o tym. — Czemu nie? — Zbliżyła się. Cofnęłam się kilka kroków. — Właśnie rozmawiajmy! Dlaczego to niby ja mam być martwa? — Bo ja mogę stąd wyjść — odpowiedziałam. — I widzą mnie inni ludzie. Przez chwilę przetrawiała te informacje. — A co robiłaś na cmentarzu? — zapytała. — Pamiętasz, jak się tu znalazłaś? — Co? — Co robiłaś na cmentarzu?! Wierzchem dłoni otarłam pot z czoła. — To się robi absurdalne, Zoya. Przestańmy pieprzyć i po prostu wyjdźmy stąd! Albo obie wylądujemy u czubków. Odwróciłam się i poszłam. Po chwili usłyszałam kroki. Szłyśmy tak chwilę, szeleszcząc liśćmi. I wreszcie. Prawie podskoczyłam z radości. Czerwony mur. Obejrzałam się. Zoya stała za mną. — Widzisz? Kiwnęła głową. Sunęłyśmy wzdłuż muru, bardzo blisko kamiennej ściany, żeby jej za żadne skarby nie zgubić. Szłyśmy długo, bardzo długo, za długo. Zoya z opuszczoną głową tuż za mną. Mijały minuty. — Niedługo zrobi się ciemno — zauważyła. — Przestań… Zoya… Błagam cię. — Zatrzymałam się. Po moich policzkach spłynęły łzy. — Przestań… Na myśl o zachodzie słońca czułam mdłości. Zdechnę, jeśli zrobi się ciemno. Zoya nie wydawała się przerażona. — Nie wyjdę — oznajmiła. — Co? — Podniosłam zapłakaną twarz. — Nie wyjdę, dopóki mi nie powiesz, co robiłaś na tym cmentarzu. Zamiast oskarżać mnie o… jakieś bzdury! Co ja robiłam na tym pierdzielonym cmentarzu? Próby przywołania wtorkowego przedpołudnia wywoływały ból pod czaszką. Byłam zbyt roztrzęsiona, żeby przypomnieć sobie cokolwiek. Oparłam się plecami o mur. — Nie wyjdę, jeśli mi nie powiesz — powtórzyła. — Nie wiem! — A wcześniej? Jakie, kurwa, wcześniej?! O czym my w ogóle mówimy?! Zoya zbliżyła się do mnie. Jej tęczówki świeciły jak lampy jarzeniowe. Zemdleję, jeśli mnie dotknie, pomyślałam. — A może to ty jesteś trupem? — Uśmiechnęła się. — Co? — Tak! Tak, Zoya. To ja jestem trupem. A… teraz… wyjdziemy? Tak? Cofnęła się. — Tak. Teraz tak. Poszła przodem, a ja krok w krok za nią. Oczywiście, że jestem żywa. Wszyscy są żywi — moje myśli zmieniły się w bełkot. — Nie ma żadnego dowodu na nic…. przecież…. — Jesteśmy. — Zoya zatrzymała się. Rzeczywiście. Stałyśmy przed bramą. Usłyszałam przejeżdżające samochody. — Widzisz? — zapytała. — Ja też mogę stąd wyjść. Teraz masz ten swój dowód. Kiwnęłam głową. Niezdolna do wypowiedzenia słowa. Gardło miałam suche jak pustynia. Uniosła dłoń na pożegnanie. — Nie przejmuj się. — Opuściła rękę.