14315
Szczegóły |
Tytuł |
14315 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14315 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14315 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14315 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Czesław Chruszczewski
BYŁEM BARDZO NIEDYSKRETNY
I opowiedział nam zadziwiającą historię: Postanowiłem odpocząć z dała od cywilizacji, z
dała od przyjaciół, tęsknota podobno regeneruje uczucia wzniosłe, z dala od antagonistów,
brak kontaktu z nieprzyjacielem łagodzi konflikty. Długo trwały poszukiwania
najodpowiedniejszego miejsca, wreszcie znalazłem wspaniałą drewnianą chatę w głębi lasu.
Do najbliższej osady siedemdziesiąt kilometrów, trzydzieści metrów do cudownego jeziora.
Hydroplan wodował tutaj raz w tygodniu. Nadleśniczy powiedział do pilota:
— Pański pasażer to znany poeta.
Pilot posmutniał.
— Kiedyś napisałem piękny wiersz — wyznał.
— Ten pan — tłumaczył nadleśniczy — napisał osiemnaście książek, wszystkie wierszem.
Pilot jeszcze bardziej posmutniał. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego wspomnienie o
wierszu wyzwoliło w nim smutek, bo hydroplan zatoczył koło nad jeziorem i wodował w
pobliżu uroczej polanki.
— Tam, między drzewami — powiedział nadleśniczy — czerwieni się dach domu,
wygodny, piętrowy dom z wszelkimi wygodami. W lodówce zapasy na tydzień. W razie
czego może pan telefonować, hydroplan przyleci w ciągu kwadransa.
— W razie czego? — zdziwiłem się.
— Brzuch pana rozboli albo ukąsi jadowite bydlę — nadleśniczy roześmiał się. — No,
żartowałem, w tym lesie nie ma jadowitych bydląt. Po drugiej stronie jeziora widziałem przed
rokiem niedźwiedzia, ale bodajże wywędrował w inne strony.
— Bodajże?
— To wyjątkowo niesforny niedźwiedź — tłumaczył nadleśniczy. — Kapryśny.
Przychodzi, odchodzi. Panu na pewno nie złoży wizyty. Źle wychowana bestia i leniwa.
— A jeśli zechce odwiedzić sąsiada? Ot, tak z prostej ciekawości?
— Wystrzeli pan z dubeltówki, ale do niego nie wolno strzelać, chyba że zaatakuje.
— Leniwe niedźwiedzie nie atakują.
— Pana specjalność to ryby.
— Kiedyś polowałem, teraz wolę ryby.
— W jeziorze pełno ryb — oznajmił nadleśniczy — biorą jak wszyscy diabli! Czółno przy
pomoście z tamtej strony. Proszę nie rozpalać ognia w lesie! Życzę dobrego wypoczynku.
Hydroplan odleciał. Zostałem sam, nareszcie sam. Co za wspaniała samotność. Dookoła
las, tysiące drzew, szumią opowiadając sobie tysiącletnie legendy.
Minęły pierwsze dni, balsamiczne powietrze odurzało, spałem długo, bez snów, przed
południem wałęsałem się wokół domu, po obiedzie drzemka, potem spacer nad jeziorem, gdy
słońce znikało za lasem, wracałem do drewnianej chaty. Czwartego dnia omal nie
zabłądziłem. Zabawne uczucie. Nie wolno bagatelizować dobrych rad nadleśniczego.
Ostrzegał: „Bez kompasu lepiej nie wybierać się na dalsze wycieczki, wędrować tylko
ścieżkami, w leśnej gęstwinie łatwo stracić orientację”. No właśnie. Odnalazłem wszakże
dróżkę kilkanaście minut przed zachodem słońca i niemal w tej samej chwili coś trzasnęło w
gęstwinie, raz, drugi, trzeci, a potem zamruczało: Niedźwiedź!
Przełamał niechęć do składania wizyt, a ja bez dubeltówki! — pomyślałem, ale niedźwiedź
ku mojemu zdziwieniu począł gwizdać. Odetchnąłem z ulgą.
— Ale mnie pan wystraszył — powiedziałem do szczupłego człowieka, który zbierał
gałęzie.
Był bardzo chudy i wysoki. — Myślałem, że to niedźwiedź.
Nieznajomy milczał, nie podniósł nawet głowy. Oddalił się bez jednego słowa, dźwigając
na plecach gałązki przewiązane sznurem. Następnego dnia padał deszcz. Dobra okazja do
kontemplacji bliższego i dalszego otoczenia.
Bliższe, to chata drewniana, dalsze — widok z okna, a dokładniej mówiąc, widok z okien
na parterze i piętrze. Dwie izby na dole, jedna na górze. Ciężkie ławy, prosty stół z dębowych
desek, na podłodze skóry baranie, w skrzyni pod oknem szczapy drewna. Za oknami las,
fragment jeziora, zachmurzone niebo. Podniosłem lornetkę do oczu. Między brzozami
pochylona sylwetka. Tak, to mój znajomy nieznajomy. Jak wczoraj — zbiera gałęzie. Od
czasu do czasu prostuje zgarbione plecy, rozgląda się i podnosi kolejną gałąź. Dlaczego
obserwuję tego człowieka? Zapewne z nudów. Doskonała lornetka. Widzę twarz zbieracza
gałęzi: głęboko osadzone oczy, orli nos nadnaturalnej wielkości i mocno cofnięty podbródek,
mała głowa osadzona na długiej szyi, siwe włosy. Fizjonomia godna ołówka karykaturzysty.
Przypomina mi kogoś, lecz nie wiem kogo. Jego ruchy są coraz szybsze, coraz bardziej
nerwowe, co podniesie gałąź, nieruchomieje, nasłuchuje, ten człowiek boi się, patrzy teraz w
stronę domu, nie może mnie dostrzec z takiej odległości, jednak czymś spłoszony poczyna
biec porzuciwszy gałęzie, i znika w głębi lasu.
Zatelefonowałem do nadleśniczego.
— Wysoki, chudy? — dziwił się. — Zbiera gałęzie? Prawdopodobnie przybłąkał się do
lasu jakiś idiota. Kto zbiera gałęzie o tej porze roku i po co? Dokąd je zaniesie, skoro w
promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie znajdzie żywego ducha? Przylecę jutro,
pogawędzimy z tym włóczęgą.
Nadleśniczy przywiózł dwóch strażników i cztery ogary.
— No, no — wymruczałem — piękne psy, może niepotrzebnie pana fatygowałem?
— Potrzebnie, potrzebnie — zapewniał nadleśniczy. — Z kłusownikami nie będziemy
robić ceregieli.
— Kłusownik zbierający gałęzie?
— To pretekst, znam ich dobrze, mają pomysły, no, idziemy.
— Nie, dziękuję, polowanie na człowieka przeraża mnie.
— Pan poeta, człowiek wrażliwy — nadleśniczy zachichotał. — Wrócimy na obiad.
Wrócili na kolację, zziajane ogary, zmordowani ludzie.
— Sprytna bestia — wysapał nadleśniczy. — Gdyby nie ślady, sądziłbym, że to było
przywidzenie.
— Nie miewam przywidzeń — oświadczyłem nieco urażony.
— Tak, tak, podejrzany typ wałęsał się po lesie i zniknął. Na noc proszę zamykać drzwi i
w razie czego telefonować. Przylecimy natychmiast.
Zabarykadowałem się. Strach ma wielkie oczy, a oczy tego człowieka, oglądanego przez
lornetkę, były bardzo duże i pozbawione powiek. Oczywisty nonsens. Spałem źle. Tuż przed
wschodem słońca pootwierałem okiennice, drzwi. Po śniadaniu wyruszyłem do lasu z
dubeltówką na ramieniu. Po godzinie minąłem słup z tablicą: „Hrabstwo Susex — Tereny
prywatne”. Trzask łamanych gałęzi z prawej strony! Wysoki, chudy nieznajomy wspinał się
po drzewie z zadziwiającą zręcznością.
— Proszę pana! Porozmawiajmy! — Pragnę pana ostrzec przed nadleśniczym!
Zniknął w koronie drzewa. Był to rozłożysty, tysiącletni dąb.
— Nie wyrządzę panu krzywdy — monologowałem, krążąc wokół dębu. — Nie
skrzywdziłbym nawet muchy. Jestem poetą. Panu potrzebna pomoc, przyjaźń, a co najmniej
życzliwość. Proszę zajrzeć do mnie wieczorem. Przygotuję smaczną kolację.
Nie przyjął zaproszenia. Spotykałem go codziennie. Zawsze zbierał gałęzie, wygwizdując
improwizowane melodie. Nadleśniczy telefonował od czasu do czasu:
— No i co? — pytał.
— Nic — odpowiadałem. — Chwilami myślę, że to rzeczywiście było przywidzenie.
— W razie czego niech pan alarmuje — kończył rozmowę nadleśniczy.
Postanowiłem samodzielnie rozwiązać problem: Dlaczego zbiera gałęzie, co z nimi robi?
Pójdę jego śladami, nie powinien mnie zauważyć. Wytropię kryjówkę leśnego człowieka.
To będzie emocjonujące. Czy nie popełnię jednak niedyskrecji?
Szedłem za nim prawie dwie godziny, bezszelestnie jak Indianin, jak cień. Kluczył, krążył,
oglądał się za siebie, przystawał, wreszcie zniknął w gęstwinie pod starym dębem. Czekałem
do zmierzchu. Bezskutecznie. Wszakże wkrótce moja cierpliwość została nagrodzona.
Ten człowiek miał kryjówkę wysoko w konarach dębu. Kryjówkę wielce oryginalną,
własnymi rękoma zbudował z gałęzi wygodne gniazdo. Dokładnie je obejrzałem, gdy
wędrował po lesie. Fantastyczne gniazdo, które stale ulepszał, poprawiał, coraz bardziej
upodabniając się do ptaka. Jego ruchy, reakcje na dźwięki były ptasie. Nie mógł tylko fruwać.
Nie wiem, czym się żywił. Opuszczał gniazdo o świcie, wracał do niego, gdy zapadał zmrok.
Któregoś dnia nie opuścił gniazda. Po kilku godzinach daremnych oczekiwań wdrapałem się
na drzewo i po karkołomnej wspinaczce dotarłem do legowiska misternie uplecionego z
gałęzi.
Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast człowieka ujrzałem białe jajo wielkości sporej
beczki. Oszołomiony nieoczekiwanym odkryciem, przez dobre kilka minut wpatrywałem się
w gigantyczne jajo, na próżno usiłując zrozumieć, jakim cudem znalazło się tutaj i gdzie
podział się człowiek tak podobny do ptaka? Zadziwiająca metamorfoza. Straciłem zupełnie
równowagę psychiczną, a także fizyczną, wiatr rozkołysał gałęzie i chcąc nie chcąc zsunąłem
się do gniazda.
Jajko leżało tuż–tuż. Ogromne, rozgrzane słońcem. Przyłożyłem delikatnie ucho do białej
skorupki… Cisza, absolutna cisza. A gdyby tak wywiercić mały otworek? Pokusa była
silniejsza od rozsądku. Za wszelką cenę muszę sprawdzić, co znajduje się w środku. Ostrzem
noża, był to kordelas ze szwedzkiej stali, począłem wiercić dziurę. Skorupka pękła po
niespełna minucie i wówczas zobaczyłem wewnątrz jajka gniazdo uplecione z zielonych,
pączkujących gałązek, a w gniazdku jajko o rozmiarach dobrze wyrośniętej dyni. Podniosłem
nóż, lecz nie rozbiłem drugiego jajka.
Sparaliżowała mnie myśl, że odnajdę w tym jajku kolejne, mniejsze gniazdko, a w
gniazdku następne jajko, w którym spoczywa jeszcze mniejsze gniazdko, a w nim jajko…
Wróciłem do domu w nie najlepszym humorze. Jestem przekonany, że każdy postąpiłby w
identyczny sposób, byłem wszakże bardzo niedyskretny i świadomość tego faktu jeszcze
dzisiaj wywołuje we mnie uczucie głębokiego zawstydzenia.