14528

Szczegóły
Tytuł 14528
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14528 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14528 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14528 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mary Gentle UTRACONA HISTORIA PIERWSZA KSIĘGA ASZY Przełożył Zbigniew Gieniewski Dla Richarda NOTKA DO CZYTELNIKA To czwarte wydanie zapisków Aszy zawiera faksymile tekstu, który został zaczerpnięty bezpośrednio z jedynej zachowanej kopii trzeciego wydania książki Pierce'a Ratcliffa: Asza: Utra- cona historia Burgundii (opublikowanej i oddanej na przemiał w 2001 roku). Czytelnik zechce odnotować fakt, że jest to zatem dokładna reprodukcja tego tekstu. Zdołałem dodać do niego kopie listów oraz e-maili, stanowią- cych korespondencję pomiędzy autorem i jego wydawcą, oraz dokumentów uzupełniających. Dopiski zamieszczone na tych dokumentach również stanowią dokładną kopię oryginałów. Mam nadzieję, że te świeżo odnalezione dokumenty pozwolą nam zrozumieć nadzwyczajne wydarzenia, które towarzyszyły zarówno pierwszej publikacji tej książki, jak i samej Aszy. Dr Pierce Ratcliff, Asza: Utracona historia Burgunda, Oxford University Press, 2001. Obecnie wyjątkowa rzadkość. Cały nakład wydania tej książki z 2001 roku został tuż przed opublikowaniem wycofany z magazynów wydawcy. Wszystkie znane egzemplarze zostały zniszczone, włącznie z tymi, które udostępniono recenzentom. Pewna część tego samego materiału została opublikowana w paź- dzierniku 2005 roku jako Średniowieczna taktyka, logistyka i do- wodzenie, tom 3: Burgundia, po uprzednim usunięciu wszyst- kich not wydawcy oraz posłowia. Oryginalny egzemplarz trzeciego wydania oraz faksymilia li- stów są podobno dostępne w British Library, ale nie są udostęp- niane ogółowi. NOTKA: Powyższy wyjątek z „Antiquarian Media Monthly", t. 2, nr 7 z lipca 2006 jest oryginalny; został przyklejony do wewnętrznej strony okładki tego egzem- plarza. WSTĘP Nie widzę żadnego powodu, aby poczuwać się do przeprosin za to, że publikuję to nowe tłumaczenie dokumentów, które jako jedyne dają nam możność zetknięcia się z życiem tej niezwykłej niewiasty, jaką była Asza (ur. 1457[?] — zm. 1477). Dawno już należało to zrobić. Wydając w 1890 roku dzieło Asza: Życie niewieściego przywódcy średniowiecznych najemników, Charles Mallory Maximillian zaczyna od tego, że przekłada średniowieczną łacinę na poręczną wiktoriańską prozę, przyznając zarazem, iż pominął co bardziej drastyczne epizo- dy; tak samo w 1939 roku postąpił Vaughan Davies w swoim zbio- rze Asza: Biografia z XV wieku. Na początku XXI wieku całościowa i przystępnie przetłumaczona publikacja tekstów, których przewodnim hasłem jest „Asza", to nader ważne zadanie nowego tysiąclecia; przy czym nie powinno się przemilczać ani brutalności, która towarzyszyła epoce średniowiecza, ani jej radosnych aspektów. Mam nadzieję, że niniejszy tekst spełnia te wymogi. Niewiasty zawsze towarzyszyły zbrojnym armiom; trudno byłoby przy tym wyliczyć wszystkie te chwile, gdy włączały się one do walki. Rok Pański 1476, to zaledwie dwa pokolenia, które minęły od chwili, gdy Joanna d'Arc stanęła na czele wojsk francuskiego delfina: nietrud- no sobie wyobrazić dziadków żołnierzy Aszy, jak opowiadają wnukom o ówczesnych wojennych przygodach. Ale wyobrazić sobie w roli wo- dza najemników średniowieczną chłopkę, która nie ma poparcia ani Ko- ścioła, ani państwa — to rzecz nader trudna do wyobrażenia*. W drugiej połowie XV wieku w Europie dochodzi do zetknięcia się ze sobą rozkwitu chwały Średniowiecza z eksplozją rewolucyjne- go Renesansu. Trwają nieustające wojny: we włoskich miastach-pań- stwach, we Francji, w Burgundii, w Hiszpanii i księstwach niemiec- * Choć —jak się o tym przekonamy — nie całkiem niemożliwa. 11 kich, a także w Anglii, gdzie rody królewskie wojują ze sobą o koronę. Europa jako całość z przerażeniem patrzy na wzbierającą od Wschodu groźbę nawały Imperium Tureckiego. To jest stulecie rosnących w po- tęgę armii i najemnych oddziałów, które ustąpi dopiero z nadejściem wczesnego Odrodzenia. Co się tyczy Aszy, to mamy do czynienia z wieloma znakami zapy- tania, włącznie z tym, w którym roku i gdzie przyszła na świat. W XV i XVI wieku pojawiło się sporo publikacji, które mieniły się „biogra- fiami" Aszy; odniosę się do nich w dalszym ciągu tej dyskusji, zara- zem czyniąc sprawozdanie z faktów, które odkryłem, prowadząc moje własne w tym względzie poszukiwania. Najwcześniejszy łaciński fragment Kodeksu winchesterskiego, klasz- tornego zapisu, datowanego mniej więcej na A.D. 1495, mówi o jed- nym z jej najwcześniejszych dziecięcych wspomnień; przytoczę go za chwilę w moim rozumieniu, tak samo jak w wypadku wszystkich innych, przedstawionych w dalszej części tekstów. Do każdej historycznej postaci przylgnęło wiele opowieści, aneg- dot i romantycznych historyjek, które wyolbrzymiają i zarazem znie- kształcająjej rzeczywiste, historycznie dowiedzione dokonania. Rów- nież w przypadku Aszy stanowią one taki przyciągający czytelnika element, którego jednak nie należy uważać za poważny materiał histo- ryczny. Dlatego właśnie w cyklu poświęconym Aszy opatrzyłem po- szczególne epizody jej życia przypisami, choć nie będę miał nic prze- ciwko temu, żeby wprowadzony w temat i poważnie go traktujący czytelnik nie przywiązywał do nich wagi. Pod koniec drugiego tysiąclecia, mając do dyspozycji najnowocześ- niejsze metody prowadzenia badań historycznych, jest mi o wiele łatwiej niż Charlesowi Maximillianowi czy Vaughanowi Daviesowi pozbawić historię Aszy otoczki fałszywych legend. Mogę więc w ni- niejszej książce zerwać zasłonę anegdotycznych opowiastek, którymi okryto tę zaistniałą w rzeczywistej historii niewiastę, ukazując ją w jej prawdziwej i co najmniej równie zdumiewającej, jak otaczający ją mit, postaci. dr Pierce Ratcliff (Wydział Studiów nad Wojnami), 2001 [DODATEK do przechowywanego w British Library egzemplarza trzeciego wydania: odręczna notatka na luźnych stronicach]. Dr Pierce Ratdiff (Wydział Studiów nad Wojnami) Rowan Court, 112 01vera Street, m. 1 Londyn W 14 OAB, Wielka Brytania Fax: E-mail: Tel: I Anna Longman Wydawca Oxford University Press ^Copu ćzcici (f-j korcipenAeHcji, ktirrĄ prowAAZ.II At featdUl z TeAaktoreH* styS/eat wyA/Wty, znateziDne pomicAzy itroyucuHU teku*. Czy metliwi. tt t# takin P^TZĄAJCH. W j akiti ZTŁAflArtrWAn* Zbital pierwotny mMZynopiii- 29 września 2000 Szanowna Pani Longman, z przyjemnością przesyłam Pani umowę w sprawie naszej książki. Podpisałem ją zgodnie z tym, co zostało ustalone. Załączam też wstępną wersję tłumaczenia pierwszych lat życia Aszy, czyli Kodeks winchesterski. Jak się Pani przekona w miarę napływa- nia tłumaczonych dokumentów, w tekście tym zawarty jest niejako zasiew wszystkiego, co ma się wydarzyć w jej dalszym życiu. Przydarzyła mi się nadzwyczajna okazja! Zapewne każdemu history- kowi marzy się, że pewnego dnia dokona jakiegoś odkrycia, które utrwali w nauce jego nazwisko. I otóż sądzę, że właśnie mi udało się to z chwilą, gdy odkryłem szczegóły biografii tej niezwykłej kobiety, Aszy, tym sposobem wyjawiając mało znany — ba, wręcz nieznany! — epizod, który w historii Europy miał wielkie znaczenie. 13 14 Teoria ta zaczęła się składać w koheren tną całość z chwilą, gdy przy- stąpiłem do analizo wania zachow anych dokume ntów odnoszą cych się do Aszy, które miały posłuży ć jako materiał do mojej pracy doktor- skiej. Udało mi się dowieść ich autentyc zności dzięki odkryci u doku- metu zwaneg o Fraxinu s, a który znalazłe m w posiadło ści Snowsh ill Manor, w hrabstw ie Glouces tershire. Otóż niejaki Charles Wadę, ku- zyn zmarłeg o właścici ela, dostał od niego przed śmierci ą — i przed przejęci em Snowsh ill Manor przez Nationa l Trust, co nastąpił o w ro- ku 1952 — prezent w postaci szesnast owieczn ego niemiec kiego ku- ferka. Kiedy go w końcu otwarto, okazało się, że chronił pewien ma- nuskryp t. W moim przekon aniu (utwierd za mnie w nim fakt, iż kufe- rek wyposa żony był w zamecz ek ze stalową sprężyn ą, którą należało urucho mić, aby ujawnił całą swoją zawarto ść) tekst ten po raz ostatni czytany był w XV wieku. Możliw e, że Charles Wadę nawet nie wie- dział o jego istnieni u. Napisan y średnio wieczny m francusk im i łaciną, tekst ów nigdy nie został przełożo ny przez Wade'a — zakładaj ąc, że w ogóle zdawał on sobie sprawę z jego istnienia, gdyż bądź co bądź był on jednym z tych wiktoria ńskich „kolekcj onerów", którym bardziej zależało na znajdo- waniu zabytkó w niż na rozszyfr owywani u ich tajemnic. Tymczas em Snowshi ll okazała się niebywał ym zbiorem zegarów, japoński ch pance- rzy rycerskic h, germańs kich mieczy średniow iecznych, porcelan y i naj- różniejsz ych niezwyk łości. Co jednak nie tylko moją, czego jestem pewny, zwróciło uwagę, to nakreślo na na okładce czyjąś niewpra wną ręką inskrypc jayraxjn ws mefecit — „z popiołu jestem". (Tu trzeba wy- jaśnić, że nasze Asz pochodzi od angielski ego „ash", co oznacza „po- piół", ale zarazem „jesion"; łaciński odpowie dnik tego słowa to właśnie fraxinus ). Przypus zczam, że ta notatka pochodz i z XVIII wieku. Już w trakcie pierwsz ej lektury tego tekstu uświado miłem sobie, że bez wątpien ia mam przed sobą rzecz absolut nie nową, której nikt przede mną nie odkrył: spisane, lub raczej podykto wane komuś osobi- ste wspomn ienia niewiast y imienie m Asz, które ktoś zanotow ał w ja- kimś momen cie, poprzed zającym jej śmierć. Umarła prawdo podobni e w 1477 roku. Nie trzeba mi było wiele namysłu, żeby sobie uświado - mić, iż wspom nienia te wypełni ają pewne luki w spisany ch dotych- czas dziejach Europy, których jest wszak bardzo, bardzo wiele. (I moż- na przypus zczać, że właśnie fakt, iż trafił mi się Frcainu s, skłonił wa- sze wydaw nictwo do opublik owania nowej wersji Życia Aszy). To, co opisuje Fraxinus, może się wydawać zanadto bogate w najróż- niejsze ozdobniki, wszelako trzeba mieć na uwadze to, że skłonność do przesady, legendotwórstwa i mitologizowania, spotęgowane przez stronniczość i patriotyzm samego kronikarza, składają się w sumie na typowy średniowieczny zapis historyczny. Pod warstwą śmiecia — jak sami zobaczycie — można natrafić na kosztowności. Historia to ogromna sieć z wielkimi okami, przez które wiele rzeczy przemyka w niepamięć. Na podstawie świeżo odkrytych dowodów, mam nadzieję ponownie naświetlić te fakty i wydarzenia, które nie przystają do naszych mniemań o przeszłości, lecz które przecież na- prawdę zaistniały. W tym rozumieniu poniższy tekst nieuchronnie zmuszać będzie do istotnego przewartościowania naszych poglądów na historię północnej Europy. A historykom nie pozostanie nic innego, jak tylko się z tym po- godzić. Czekam na Pańską odpowiedź 1U 1^'jf Pierce Ratcliff PROLOG A.D. ok. 1465-14671?] Psalm 57; Ą* V śród lwów poprzestaje" „Dusza i SJ _ 1 I I X o blizny czyniły Aszę piękną. Obdarzono ją imieniem, dopiero gdy miała dwa latka, bo przedtem nikt się tym nie przejmował. Gdy dreptała dziecięcymi kroczkami od jednego obozowiska najemników do drugiego, podkradając jedzenie, ssąc sucze sutki i przesiadując na gołej ziemi, przezywano ją Bru- daską, Niechlujkąi Czarnodupką. Kiedy jej kędziorki, które początko- wo miały niezdecydowaną jasnobrązową barwę, stały się białopłowe, przylgnęło do niej określenie „Popielica". Odkąd zaczęła mówić, sama siebie nazywała Popielicą, czyli Aszą. Mając osiem lat, została zgwałcona przez dwóch najemników. Już wtedy nie była bynajmniej dziewicą. Wszystkie bezpańskie dzieci uprawiały przytulankowe zabawy pod przykryciem cuchnących owczych pledów; Asza miała do tych zabaw własnych zaprzyjaźnio- nych partnerów. Ale tamci dwaj najemnicy bynajmniej nie byli jej ośmioletnimi rówieśnikami, lecz dorosłymi mężczyznami. Jeden z nich znajdował się w błogosławionym stanie nietrzeźwości. Ponieważ kiedy już było po wszystkim, wciąż płakała, ten trzeźwy rozżarzył w płomieniu ogniska ostrze swojego sztyletu i przeciągnął nim ukośną linię, która pobiegła spod jej oka w pobliże ucha. Nie przestała płakać, więc ciął ją ponownie, tworząc drugą linię, równo- ległą do pierwszej. Wyrwała mu się z rozpaczliwym wrzaskiem. Po jej policzku spły- wała struga krwi. Nie była jeszcze wystarczająco silna, aby posłużyć się mieczem lub toporem, choć już się zaczęła w tym ćwiczyć. Ale była wystarczająco silna na to, żeby chwycić jego naciągniętą kuszę (którą nieopatrznie pozostawił na wozie w obrębie obronnego kręgu) i z naj- bliższej odległości strzelić w pierś pierwszemu z dwójki napastników. Na jej drugim policzku widniała jeszcze jedna wyraźna blizna; ta 19 jednak nie była już skutkiem przemocy i sadyzmu, ale uczciwej walki. Stanowiła dowód tego, że ten drugi próbował ją zabić sztyletem. Nie dała rady ponownie napiąć kuszy bez pomocy dorosłego. Ale nie uciekła. Obmacawszy po omacku ciało zabitego najemnika, wbiła jego podręczny nóż w udo tego drugiego, przecinając główną arterię. W ciągu paru minut mężczyzna wykrwawił się na śmierć. Nie zapomi- najmy, że już wcześniej Asza zaczęła się ćwiczyć w sztuce walki. W obozach najemnych żołnierzy śmierć nie jest niczym niezwyk- łym. Niemniej fakt, że ośmioletnia dziewczynka zabiła dwóch do- rosłych zbirów, pobudził pozostałych do zwrócenia na nią uwagi. Pierwsze prawdziwie wyraziste wspomnienie zrodziło się w Aszy w dniu jej procesu. Nocą padał deszcz. Słońce sprawiło, że nad polami i odległym lasem zaczęła się wznosić mgiełka rozświetlonej złocistej pary, w której zanurzyły się namioty, prymitywne kotły, dwukółki, ko- ziołki, praczki, dziewki, dowódcy, ogiery i flagi. W świetle tego słoń- ca rozbłysły kompanijne barwy. Czując na twarzy dotyk chłodnego powietrza, Asza wzniosła spojrzenie ku skrojonej w kształcie jaskół- czego ogona wielkiej fladze z krzyżem i bestią. Przykucnął przed nią jakiś brodaty mężczyzna, okazując chęć do rozmowy. Jak na ośmiolatkę, Asza była bardzo drobnej budowy. Męż- czyzna miał na sobie pancerz. Dziewczynka dostrzegła w jego lustrza- nie połyskującej metalowej powierzchni odbicie swojej twarzy: dwoje wielkich oczu, długie, skołtunione srebrzyste włosy i trzy jeszcze nie całkiem zabliźnione szramy; dwie, które biegną ukosem spod lewe- go oka i jedna spod prawego. Jak plemienne znaki barbarzyńskich na- jeźdźców ze Wschodu. Jej nozdrza wdychały odory palącej się trawy, końskich odchodów oraz potu odzianego w zbroję mężczyzny. Chłód poranka zjeżył włos- ki na jej przedramionach. Nagle wydaje się jej, że jest jakby na ze- wnątrz tego wszystkiego: oto potężny, klęczący mąż w zbroi, a naprze- ciw niego mała dziewczynka z burzą zwichrzonych płowych loków, w połatanych pończochach i w złachmanionym dublecie, który jest na nią o wiele za duży. Jest bosa, wielkooka i przelękniona, a w dłoni ścis- ka złamany nóż myśliwski, który zdaje się jej prawdziwym sztyletem. To w tej właśnie chwili po raz pierwszy zobaczyła, że jest piękna. W przypływie wzburzenia poczuła, jak krew zadudniła w jej uszach. Nie miała pojęcia, jaki pożytek może jej przynieść ta piękność. 20 Brodacz, który był w tej wędrownej kompanii kapitanem, zapytał: — Czy żyje twój ojciec albo matka? — Nie wiem. Jeden z tych tutaj może być moim ojcem. — Asza potoczyła ręką po kręgu mężczyzn, zajętych prostowaniem strzał lub polerowaniem hełmów. — Az kobiet żadna nie powiedziała, że jest moją matką. W tym momencie obok kapitana przycupnął inny, znacznie szczu- plejszy mężczyzna. — Jeden z tych zabitych — oznajmił spokojnym tonem — był na tyle głupi, żeby zostawić bez dozoru naciągniętą kuszę z założoną strzałą. To było żołnierskie wykroczenie. A co do tej małej, to praczki mówią, że na pewno żadna z niej dziewica, ale z drugiej strony nikt nie może o niej powiedzieć, żeby była kurwą. — Jeśli jest wystarczająco dorosła, żeby zabić — warknął kapitan poprzez zwichrzoną gęstwę miedzianowłosej brody — to jest też na tyle dorosła, żeby ponieść za to karę. A karą będzie chłosta i wleczenie za wozem wokół obozu. — Mam na imię Asza — powiedziała wówczas dziewczynka ci- chym, ale wyraziście brzmiącym głosem. — Wyrządzili mi krzywdę, więc ich zabiłam. I jeśli ktoś jeszcze mnie skrzywdzi, to jego także za- biję. Ciebie też. Jak mogła się tego spodziewać, ukarano ją chłostą oraz paroma do- datkowymi karami za zuchwalstwo i jako nauczkę na przyszłość. Nie płakała. Kiedy już było po wszystkim, jeden z kuszników podarował jej liberię z przyciętymi połami, watowaną kurteczkę i półpancerzyk. Tak wyekwipowana, oddała się całym sercem ćwiczeniu umiejętności posługiwania się bronią. Przez jakiś miesiąc lub dwa wmawiała sobie, że ów kusznik był jej ojcem, ale okazało się, że jego szczodry gest był niczym więcej, jak tylko odruchem chwili. Niedługo potem, gdy weszła już w dziewiąty rok życia, rozeszła się po obozie pogłoska jakoby „Lew zrodził się z Dziewicy". II Wparta plecami o pień drzewa Asza oklaskiwała maska- radę. Futro, na którym się usadowiła, częściowo wchłaniało chłód zmarzniętej ziemi. Jej blizny nie zasklepiały się w zadowalający sposób, na tle prze- raźliwie bladej twarzyczki rysowały się jaskrawą czerwienią. Kiedy jej usta wydawały z siebie krzyk, powietrze rysowało jego kształt, któ- ry niczym ogniwo łańcucha łączył się z oddechami wszystkich innych zbłąkanych i bezpańskich dzieci, tułających się po obozie. Właśnie przebiegł przezeń Wielki Wyrm, człowiek z przymocowaną do głowy końską czaszką, nad którego grzbietem falowała końska skóra z grzy- wą i ogonem. Mężczyźni stali i walczyli z popołudniowym chłodem, rozmasowując swoje skrzyżowane ramiona. Rycerz Pustkowia (grany przez kompanijnego sierżanta w zbroi, która była dużo lepsza, niż Asza się po nim spodziewała) zabawiał się rzucaniem włócznią, która wbijała się w ziemię bardzo daleko od celu. — Och, trafże nareszcie! — wykrzyknęła pogardliwie dziewczy- na, którą zwano Kruczycą. — Wbij mu ją w dupę! — wrzasnęła Asza. Gromadka kotłujących się wokół pnia tego samego drzewa dzieci wybuchnęła śmiechem i okrzykami wzgardy. Richard, mały czarnowłosy chłopiec z brunatnym znamieniem na twarzy, wyszeptał: — Ja muszę umrzeć. Słyszałem, jak Jegomość Pan Kapitan powie- dział, że Lew się narodził. Na dźwięk tych ostatnich słów z twarzyczki Aszy zniknął wyraz złośliwej ironii. — Kiedy? Gdzie? Kiedy, Richardzie?! Kiedy słyszałeś, jak to po- wiedział? 22 — W południe. Jak zaniosłem wodę do namiotu — wyjaśnił chłop- czyk tonem, w którym pobrzmiewała duma. Asza zignorowała ów ton, zdający się świadczyć, iż malec sam sobie przyznał status nieoficjal- nego pazia. Osłoniwszy nos złączonymi dłońmi, ogrzewała zmarznięte palce swoim ciepłym oddechem. Tymczasem pojedynek pomiędzy Wyrmem i sierżantem nabrał wigoru; sprzyjał temu przejmujący chłód. Podniosła się z ziemi i poprzez rajtuzy energicznie roztarła odrętwiałe pośladki. — Gdzie się wybierasz, Aszo? — spytał Richard. — Idę się odeszczać — odpowiedziała mu wyniosłym tonem. — Nie możesz mi tam towarzyszyć. — I wcale nie chcę. — Za mały jeszcze na to jesteś — ucięła na odchodnym Asza, to- rując sobie drogę w chmarze dzieci, kóz i ogarów. Niebo było zasnute nisko zawieszonymi i zionącymi chłodem chmurami o barwie cynowych naczyń. Od rzeki napływała biała mgła. Z pewnością byłoby cieplej, gdyby padał śnieg. Powłócząc opatulony- mi w strzępy materiału stopami, Asza kroczyła w stronę opuszczonych zabudowań (prawdopodobnie gospodarskich), które kompanijni do- wódcy wyznaczyli jako zimowe kwatery. Cały ten teren usiany był żałośnie wyglądającymi namiotami. Mężczyźni w zbrojach obsiadali nędzne ogniska, wystawiając na działanie żaru piersi, podczas gdy tyłki marzły im od zimna. Przeszła za ich plecami. Zachodząc farmę od tyłu, nagle usłyszała, jak wysypują się z bu- dynku. W ostatniej chwili udało się jej skryć za jedną z beczek, wy- pełnionych deszczówką: na jej zamarzniętej, wierzchniej warstwie ry- sowały się już misterne lodowe rzeźby. — A dalej na piechotę — zakończył swoją przemowę kapitan. Wychodził na podwórzec, ściśle otoczony przez grupkę podwład- nych. Chudy urzędnik kompanii. Dwaj najbliżsi jego przyboczni. Nader nieliczni spośród nich, o czym Aszy było wiadomo, mogli (w prze- szłości) pochwalić się szlacheckim pochodzeniem Kapitan miał na sobie ściśle przylegającą do ciała stalową kolczu- gę. Do tego pełny rynsztunek: przedramienniki, naramienniki i napierś- nik, rękawice, łuskowate płytki, okrywające jego uda, kolana i golenie, a wreszcie metalowe okucia opatrzonych ostrogami butów. Pod pachą ściskał bojowy hełm. Zimowe światło pozbawiło metal lustrzanego połysku. Dowódca stał pośrodku zagnojonego podwórca, a odbijające 23 się w jego zbroi niebo stało się białe. Nigdy przedtem Asza nie pomy- ślała, że to właśnie był powód, dla którego zwano tę stalową osłonę „białą zbroją". Jedyne, co w jego postaci stanowiło barwne plamy, to ruda broda i czerwień skórzanych pasków oporządzenia. Asza z powrotem opadła na kolana i przysiadła na łydkach. Przy- trzymując się zamarzniętymi dłońmi zimnej krawędzi beczki, w którą się wtuliła, do tego stopnia straciła czucie, że palce nie rozróżniały już poszczególnych klepek. Słyszała, jak skrzypią i pobrzękują metalowe, nałożone na siebie i zmocowane łuski zbroi kroczącego przez podwó- rzec mężczyzny. Kiedy w ślad za nim wyskoczyli jego dwaj najbliżsi adiutanci, tak samo jak on w pełnej zbroi, zabrzmiało to w uszach dziewczynki jak stłumiony brzęk kuchennych misek. Jak wywracający się furgon wędrownego sprzedawcy kuchennych naczyń. Asza bardzo pragnęła mieć taką zbroję. To właśnie owo pragnienie, bardziej niż ciekawość, pociągnęło ją ich śladem, gdy oddalali się od zabudowań gospodarczych. Jakżeż by to było — kroczyć przed siebie w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa, mając zarazem świadomość bogactwa, jakie się na sobie niesie? Biegła, a w jej główce kotłowały się takie właśnie myśli. Niebo ponad nią zaczynało żółknąć. Spłynęło z niego kilka płatków śniegu, które opadły na jej skołtunione włosy (nie aż tak białe jak śnieg), ale Asza nie zwróciła na to uwagi. Jej nos i uszy błyszczały ja- skrawą czerwienią, podczas gdy palce rąk i nóg były sinopurpurowe. Zimą była to dla niej zwyczajna rzecz: nie było czym się przejmować. Nie przyszło jej nawet do głowy szczelniej docisnąć poły dubletu, żeby chłód nie miał dostępu do jej brudnej płóciennej koszulki. Czterej mężczyźni — kapitan, urzędnik i dwóch młodych przy- bocznych — w dość niezwyczajnym milczeniu ruszyło przed siebie. Wyszli poza linię strzegących obozu wartowników. Asza niepostrze- żenie poszła za nimi. Słyszała, jak kapitan zamienił ze swoimi towa- rzyszami parę słów. Była zdziwiona tym, że nie dosiedli koni. Szli w górę stromego zbocza, ponad którym rozpościerał się las. Na jego skraju potężne ko- nary stykały się z krzakami jeżyn i innych kolczastych krzewów. Mar- twe, zeschnięte gałązki tworzyły grubą warstwę podściółki; Asza po- myślała, że musiała powstawać dłużej, niż trwa ludzkie życie. I że koń by po niej nie przeszedł. Nawet koń bojowy. 24 Nag le trzej mężczy źni zatrzy mali się i nałożyl i hełmy. Urzędn ik, który nie był uzbrojo ny, został nieco z tyłu. Przyłbi ce były podnie sio- ne, twarze widocz ne. Wyższ y z dwóch przybo cznych wyciąg nął miecz z pochw y. Brodat y kapitan pokręci ł przecz ąco głową. Pan ującą wokół ciszę przenik nął zgrzytl iwy odgłos miecza na po- wrót wsuwa nego do pochw y. Las zach owy wał milc zeni e. Trze j zbrojni obrócili się ku kompa nijnem u urzędni kowi. Chudzi e- lec okryty był podbitą welwet em brygant yną, a na głowie miał hełm bitewn y*; na odsłoni ętej twarzy widocz ne były zaczer wienie nia od przymr ozku. Asz a podkra dła się bliżej; tymcza sem na dobre zaczął padać śnieg. Urzę dnik rusz ył z miej sca i pew nym krok iem zagł ębił się w las. Asz a prawie nie zwraca ła uwagi na wzgórz a, otaczaj ące dolinę, przez którą płynęła czysta rzeka. Nad jej brzegie m wznosił się budy- nek farmy i sąsiadu jące z nim zabudo wania gospod arcze. Było to do- bre miejsce na przezi mowan ie po wojenn ym sezonie. Co jeszcze prócz tego trzeba jej było wiedzie ć? W bezlistn ych lasach, porasta jących okolicz ne wysoki e wzgórz a, nie było zwierz yny łownej. Skoro więc nie było mowy o polowa niu, to jaki mogła mieć powód, żeby oddalić się od bijąceg o z ognisk ciepła? I jaki miel i po tem u pow ód ci czte rej? „Tę dy jednak wiodła jakaś ścieżka " — pomyśl ała po paru chwilac h Asza. Żaden z kolczas tych krzewó w nie był wyższy od niej. Jeżyna mi nikt się nie zajmo wał dopier o od paru lat. Opa ncerzen i zbrojni bezbole śnie torowal i sobie drogę pośród wrzoś- ców. W pewnej chwili niższy z przybo cznych zaklął: „Niech to jasna cholera !", ale gdy pozosta li odwróc ili się ku niemu z pytając ymi spoj- rzenia mi, odpowi edział im milcze niem. Asz a przemy kała pod grubym i jak przegu by jej rąk łodyga mi krze- wów. Dzięki swej małej posturz e i zwinno ści mogłab y bez trudu wy- przedzi ć mężczy zn, mimo że żadna zbroja nie chronił a jej przed kolca- mi. Musiał aby jednak wiedzie ć, dokąd prowad zi ta ścieżka. Odbieg ła * Szeroko wygięty, stalowy hełm, kształtem identycz ny z używany mi przez Bry- tyjczykó w podczas I wojny światowe j. więt na OOK, czołgając się na orzucnu, przebrnęła pewien odcinek łożyska zamarzniętego potoku i znalazła się o sto kroków przed tym, który szedł na czele. Padał śnieg, ale jego płatki zatrzymywały się na baldachimie roz- łożystych gałęzi. Wszystko wciąż było brązowe. Martwe liście, mar- twe wrzośce, gnijące pędy roślin na brzegach strumienia, a przed nią zbrązowiałe liście paproci. Na ich widok Asza spojrzała w górę i zoba- czyła to, czego się spodziewała: w gęstej pokrywie gałęzi widniała luka, niezbędna do tego, żeby roślinność bujnie się rozrastała. Miała przed sobą polanę, na której wznosiła się pokryta warstewką śniegu opuszczona kamienna kaplica. Asza nie była obeznana z kaplicami. Ani od wewnątrz, ani od zewnątrz. A nawet gdyby tak nie było, to musiałaby mieć dogłębne ro- zeznanie w dziedzinie architektury, żeby rozpoznać styl, w jakim za- projektowano ten budyneczek. Teraz była to już tylko ruina. Pozostały jedynie dwie ściany. Pokrywał je szary mech i brązowe kolczaste krze- wy. Zastarzała warstewka lodu nie pozwalała się rozwijać żadnym in- nym roślinom. Dwa obramowane śniegiem okienka wyraziście pod- kreślały szarość zimowej pustki. Pod ścianami walały się stosy opro- szonego śniegiem śmiecia. Raptem Asza dostrzegła zieleń: pod cienką pokrywą śniegu bujnie rozrastał się bluszcz. Także u przyziemia kaplicy królowała zieleń. Przy ścianie, do której przylegał popękany ołtarz, po obu jego stronach rozrosły się ostrokrze- wy. Ich czerwieniejące jagodami gałązki pod ciężarem śniegu chyliły się ku ziemi. Usłyszała za plecami odgłos świszczącego trzepotania; jej obec- ność spłoszyła pliszkę i strzyżyka, które spiesznie oddaliły się od ka- plicy. Mężczyźni, których zostawiła za sobą w lesie, zaczęli śpiewać. Dzieliło ją od nich już tylko parę kroków. Asza zajęczymi skokami rzuciła się do ucieczki, biegnąc przez śmietnisko. Potykała się w śnieżnych zaspach u podnóża ściany i prze- ciskała przez gąszcz najniżej zwisających odgałęzień bluszczu. W środku tej gęstwiny natrafiła na płytkie i suche zagłębienie. Brązowe liście chrzęściły pod naciskiem jej brudnych dłoni. Czarne konary podtrzymywały nad jej głową baldachim połyskujących zielo- no liści. Wtulona brzuchem w ziemię, pełzła przed siebie. Kolczaste 26 listki wpijały się jej w wełniany dublet. Przez szparki pomiędzy buj- nym listowiem rozejrzała się wokół. Śnieg sypał już na dobre. Chudy urzędnik zaczął śpiewać wysokim tenorem. Asza nie potra- fiła rozpoznać języka jego pieśni. Potykając się na nierównościach, dwaj przyboczni akompaniowali mu. Przebiegła jej przez głowę myśl, że ich śpiew brzmiałby lepiej, gdyby zdjęli z głów hełmy, nie poprze- stając jedynie na podniesieniu przyłbic. Na skraju lasu pojawił się kapitan. Przycisnąwszy rękawice do głowy, próbował się uporać z rzemyka- mi i sprzączkami hełmu. Chwilę potem Asza zobaczyła, że dokonuje jakichś manipulacji przy haczyku i szpilce. Wreszcie rozluźnił zamk- nięcie hełmu i zdjął go. Stał z gołą głową pośrodku polanki. Opada- jące z nieba puszyste płatki śniegu osadzały się w jego włosach, bro- dzie i uszach. Kapitan śpiewał: Daj Boże dobrego humoru, panowie, i niech nic nie popsuje tego; Czerń nocy rozjaśnia już słońce; to zapowiedź dnia radosnego. Śpiewał bardzo głośno, bardzo chrypliwie i nie za bardzo czysto. Ale jego śpiew wstrząsnął ciszą lasu. Asza nagle rozpłakała się, roniąc parzące oczy łzy. Zbrojny mężczyzna rujnował sobie krtań, próbując przekrzyczeć swoją pieśnią gwar męskich głosów i pochrapywanie koni. Była to jednak ruina, w której czuło się moc. Kompanijny urzędnik zbliżył się do ostrokrzewu, w którym ukryła się Asza. Znieruchomiała. Łzy na jej pociętych policzkach zaschły. Jeśli ktoś chce się skryć, to najpierw musi osiągnąć stan całkowitego, nie- wzruszonego znieruchomienia. Następne jego zadanie, to próba wmó- wienia sobie, że przestał być sobą, myślenie: „Jestem królikiem; je- stem szczurem; jestem wrzoścem; jestem drzewem". Pochyliła głowę, kryjąc usta w kołnierzu dubletu, aby nie zdradziły jej blade kłębki pary, w które przemieniał się jej oddech. — Złóżcie dzięki — rzekł urzędnik. Położył na starym ołtarzu coś, czego skulonej na dole Aszy nie udało się zobaczyć, ale jej nozdrza wychwyciły odór surowego mięsa. Włosy mężczyzny były przypró- szone śniegiem. Oczy mu błyszczały. Pomimo chłodu z jego czoła, przesłoniętego rondem metalowego hełmu, skapywały krople potu. Mówił dalej, lecz w jakimś obcym języku. Nagle wyższy z przybocznych wrzasnął: „Patrzcie!" tak przeraźli- wie głośno, że wystraszona Asza aż podskoczyła. Potrącona przez nią gałązka obsypała ją śniegiem. Poruszyła powiekami, żeby go z nich strzepnąć. „Zdradziłam swoją obecność" — pomyślała całkiem spo- kojnie i wychyliła głowę ku polanie, ale zaraz przekonała się, że nikt nawet nie zerknął w jej stronę. Ich spojrzenia skupione były na ołtarzu. Trójka rycerzy opadła na kolana pośród porośniętego bluszczem rumowiska. Rozległ się zgrzyt zachodzących na siebie łusek zbroi. Ra- miona kapitana bezsilnie opadły wzdłuż boków i hełm wysunął mu się z uścisku palców. Asza wzdrygnęła się, gdy metal zderzył się z kamie- niem i odbijając się od niego, odskoczył. Kompanijny urzędnik zdjął z głowy swój talerzowaty hełm bojowy i przeżegnawszy się, przyklęknął na jednym kolanie. Z niewidocznej białości nieba sypał się na polankę coraz bardziej wirujący śnieg. Zakrywał zieleń bluszczu i czerwień jagód ostrokrze- wu. Z płyty ołtarza zrujnowanej kaplicy dobiegł uszu dziewczynki odgłos nerwowego węszenia jakiegoś wielkiego, podenerwowanego zwierza. Widziała kontury jego białego cielska. Do jej twarzy dotarło wilgotne ciepło jego dyszenia. Z kamiennego ołtarza zsunęła się ku ziemi ogromna zwierzęca łapa. Pokryta była żółtym futrem. Asza wpatrywała się w nią z od- ległości zaledwie pięciu centymetrów. Żółta sierść. Szorstkie żółte włosie, które w pobliżu skóry było bielsze i nieco delikatniejsze. Za- gięte pazury bestii, białe i ostro zarysowane, były dłuższe niż dłonie Aszy. Z czubkami niczym igły. Przed jej twarzą przesunęła się łopatka lwiej łapy. Przesłoniła jej widok polany, lasu i śledzonych mężczyzn. Bestia płynnym ruchem zsunęła się z ołtarza na ziemię. Potrząsnęła grzywiastym łbem, jakby pozbywając się złożonej jej przed chwilą ofiarnej daniny. Wzrok Aszy przyciągnęła poruszająca się grdyka zwierza. Tuż obok niej rozdarł powietrze jakiś chrapliwy ryk, przypomi- nający kaszel. Poczuła, jak obsikuje krocze swoich wełnianych rajstop. Gorący mocz parował w mroźnym powietrzu, chłodniał, spływając jej po udach i łydkach, aby zaraz zrównać się temperaturą z padającym wciąż śnie- 28 giem. Asza mogła jedynie patrzeć przed siebie szeroko otwartymi ocza- mi. Nie przyszło jej nawet do głowy pytanie, dlaczego żaden z klę- czących rycerzy nie zerwał się na nogi ani nie chwycił za rękojeść miecza. Lwia głowa zaczęła się odwracać to w jedną, to w drugą stro- nę. A ona, jakby tknięta paraliżem, bezsilnie opadła na kolana. Pomarszczony pysk zanurzył się w kupce liści; to była ogromna, błyszcząca morda, z której świeciły mrugające żółte oczyska. Odór pad- liny, pomieszany z gorącem i piaskiem, zaparł Aszy dech w piersiach. Lew wydał z siebie gardłowy pomruk i nieznacznie odsunął się od kłujących, ciężarnych jagodami gałęzi. Jego czarne wargi rozstąpiły się, odsłaniając zęby. Delikatnie chwycił pomiędzy dolne i górne sie- kacze fałdy jej dubletu. Lwi grzbiet wygiął się w łuk. Jego ogon zaczął się poruszać. Wy- ciągnął dziewczynkę z krzewiastej gęstwiny. Nie trzeba mu było do tego wiele wysiłku: ważyła prawie tyle co nic. Ale miotała się i po- warkiwała na niego, gdy wlókł ją twarzą do kamienistej ziemi, po- przez krzaki ostrokrzewów i jeżyn, szargając jej lesiście zielony du- blet i śmierdzące moczem rajstopy. Rozległo się drugie warknięcie, które ją wręcz ogłuszyło. Zanadto była przerażona, żeby się poruszyć. Stać ją było tylko na to, aby zatkać sobie rękami uszy. Z jej oczu popłynął niepohamowany potok łez, którym akompaniowało rozpaczliwe szlochanie. Nagle poczuła na okaleczonym policzku szorstkie liźnięcie jakie- goś języka, który zdał się jej równie duży jak cała jej noga. Przestała szlochać. Boleśnie czując pieczenie poranionej twarzy, podźwignęła się na kolana. Lew był od niej dwa razy wyższy. Wpa- trzyła się w jego złotawe oczy, w porastające jego pysk wąsy i w parę zagiętych kłów. Wysunął z paszczy swój ogromny język i zaczął lizać jej drugi policzek. Odczuwała dotkliwy ból, gdy szorstkość tego języ- ka przesuwała się po zadanych jej ranach. Zerkała na nie spomiędzy rozwartych palców, których opuszki zdawały się równie nieczułe jak kloce drewna. Na ścianie rozsypującej się kaplicy znowu usiadła plisz- ka, od nowa zaczynając swoją piosenkę. Asza była jeszcze za mała na to, żeby mieć pełną świadomość sa- mej siebie, ale była absolutnie pewna dwóch wyraziście odmiennych i wzajemnie wykluczających się reakcji. Ta jej część, która była obo- zowym dzieckiem, przywykłym do wielkich dzikich zwierząt i do po- lowań w łowczym sezonie, zmroziła jej ciało w całkowitym bezruchu: „Bestia nie dotknęła mnie swoimi pazurami; jestem za blisko niej, aby myśleć o ucieczce; nie wolno mi jej spłoszyć". Druga jej połowa zda- wała się mniej obeznana z tego rodzaju sytuacjami. Przepełniało ją palące uczucie szczęścia. Nie potafiła przypomnieć sobie słów ani ję- zyka, w jakim śpiewał urzędnik. Nieskalanie czystym głosem zaczęła nucić hymn, który odśpiewał kapitan. Daj Boże dobrego humoru, panowie, i niech nic nie popsuje tego; Czerń nocy rozjaśnia już słońce; to zapowiedź dnia radosnego. Kroczymy przed siebie, walcząc dla Ciebie i popłoch siejąc wśród wroga! Jakże jasność, którą nam dajesz, sercom naszym jest droga, jakże cenna; Nikt tej jasności wydrzeć nam nie zdoła, gdyż jest dla nas bezcenna. Gdy skończyła śpiewać, na polanie zapanowała zupełna cisza. Asza nie potrafiła pojąć różnicy pomiędzy chrypliwym głosem mężczyzny i swoją własną nieskalaną czystością. Nie była wystarczająco dorosła, żeby zdawać sobie sprawę z tego, co odróżnia jego niemiły uszom, ale dojrzały męski głos, od jej zająknięć, spowodowanych zarówno niere- gularnością oddechu, jak i zasłyszanym przy obozowych ogniskach spo- sobem śpiewania. A przy tym przez cały czas coś śpiewało w jej dziewczęcej du- szyczce, a gdzieś w głowie coś bezustannie powtarzało: „Nie! Nie!". Wspomnienie pewnego polowania na lamparta w okolicach Urbino. Pazury drapieżnika, które w mgnieniu oka przeorały brzuch ogara i wywlokły na trawę jego cuchnące wnętrzności. Wielki łeb bestii opadł ku ziemi. Na ułamek chwili Aszę zdławił odór zwierzęcej sierści. Zakrztusiła się i zatonęła w bujnej grzywie. Lew wpatrzył się z najbliższej odległości w jej oczy. W tym spojrzeniu można było odczytać całą zwierzęcą świadomość jej obecności, obja- wiającej się przez zapach. Potężne mięśnie napięły się do skoku i be- stia przeleciała nad głową dziewczynki. Kiedy ta odwróciła się, potęż- ne łapska już z trzaskiem kruszyły chrzęszczącą ściółkę na skraju lasu; po chwili zwierz całkiem zniknął jej z oczu. 30 Przez moment Asza nie ruszyła się z miejsca, wsłuchując się w co- raz cichsze odgłosy jego oddalających się łap. Do rzeczywistości przywołało ją pobrzękiwanie metalu. Siedziała jak jeździec, udami obejmując jakiś głaz, obrośnięty blusz- czem i zaśnieżony. Jej twarz znajdowała się na wysokości ruchomych nakolanników zbroi stojącego przed nią kapitana. Tuż przed jej ocza- mi połyskiwała srebrzyście rękojeść jego miecza. Poskarżyła się: — Nic nie powiedział. — „Lew zrodzony z Dziewicy" to bestia. Zwierz — oznajmił głoś- no urzędnik swoim tenorem, którego dźwięczny pogłos stłumiła mura- wa polany. — Czegoś tu nie rozumiem, panie kapitanie. O tej tu dziewczynce dobrze wiadomo, że żadna z niej dziewica, a jednak nie uczynił jej krzywdy. Wyprostowany brodacz przyglądał się jej z góry. Przestraszyła się, że zaraz groźnie zmarszczy brwi, lecz gdy się w końcu odezwał, to nie wprost do niej. — Może była to tylko wizja. To dziecko uosabia naszą biedną zie- mię, czekającą na tchnienie Lwa, które przyniesie jej zbawienie. Jało- wość tej zimy i jej wyniszczona twarzyczka — tworzą jedność. Zbyt małą mam wiedzę, aby dostrzec w tym istotne znaczenie. To może znaczyć wszystko i nic. — Urzędnik z powrotem nałożył na głowę swój stalowy hełm. — Panowie, to, co tu widzieliśmy, musi pozostać między nami. Pozwólcie, że was teraz zostawię, aby się pomodlić i otrzymać jakąś wskazówkę względem tego, co mi trzeba uczynić. — Zgoda. Kapitan pochylił się, żeby podjąć z ziemi swój hełm, po czym oczyścił go ze śniegu. Całkiem niespodziewanie w jednolitej warstwie zimowych chmur pojawił się jasny prześwit. Słońce rozświetliło rude włosy i brodę kapitana, i rozbłysło na powierzchni metalowej pochwy jego miecza. Odwracając się, rzucił krótko: — Niech któryś zabierze tego bękarta. III 1 ojęła, jaki może zrobić użytek ze swej urody, którą szramy tylko jeszcze podkreślały. Jako dziewięciolatka miała już całą masę skręcających się w loki włosów, które, nie przycinane i myte raz na miesiąc, sięgały jej do połowy pleców. Były srebrzyste i miały szary połysk tłuszczu. Żaden z mieszkańców żołnierskiego obozu nie poczuł ich zapachu. I żaden nie widział jej uszu, które zawsze były zakryte włosami. Z nawyku nosiła przycięte u dołu rajtuzy i dublet, na który czasem zakładała jeszcze męski kabat. To nazbyt obszerne ubranie sprawiało, że zda- wała się jeszcze mniejszym dzieckiem, niż była. Jeden z kanonierów regularnie wspomagał ją żywnością lub paroma miedziakami. Stawiał ją na żelaznej podstawie armaty, zginał w pasie, rozpinał rajtuzy i pieprzył w pupę. — Nie musisz być taki ostrożny — pożaliła się pewnego razu Asza. — Nie będzie z tego dziecka. Moje czerwone kwiecie, krew, jeszcze się nie pojawiło. — Ale i kutas też się nie pojawił — powiedział na to kanonier. — Dopóki nie trafię na jakiegoś ładniutkiego chłopca, będę się musiał za- dowalać tobą. Pewnego razu podarował jej niepotrzebny mu płat kolczugi. Wy- prosiła u jednej z kompanijnych szwaczek nici, a od garbarza kawałek skóry, do którego przyszyła znitowane metalowe oczka. Całość posłu- żyła jej za kołnierz, który chronił szyję przed chłodem. Miała go na so- bie podczas każdej potyczki, każdej złodziejskiej wyprawy po bydło i każdej bandyckiej zasadzki; tak uczyła się swego fachu, którym — jak to zawsze przeczuwała — było wojowanie. Modliła się o wojnę tak, jak jej zamknięte w klasztorach rówieśnicz- ki modliły się o to, żeby stać się wybrankami Zielonego Chrystusa. 32 te. Guillaume Arnisout był w kompanii najemników kanonierem. Ni- gdy nawet nie dotknął Aszy. Pokazał jej, jak ma pisać swoje imię w al- fabecie Zielonych: najpierw pionowa kreska z pięcioma poprzecznymi („Tyle samo, ile masz palców".), które powinny być dłuższe po prawej stronie („Tej od miecza!"). Nie nauczył jej czytać, bo sam nie umiał. Za to nauczył ją liczyć. Pomyślała sobie: „Wszyscy kanonierzy potra- fią liczyć co do jednego ziarnka prochu", ale to było, jeszcze zanim za- częła ich naprawdę rozumieć. Guillaume pokazał jej drzewo jesionu i nauczył, jak z niego spo- rządzać myśliwskie łuki („Pręt musi być grubszy niż do łuku z cisa"). A po sierpniowym oblężeniu Dinant, zanim kompania znowu wysłana została za morze, pokazał jej jeszcze rzeźnię. Wiosenne słońce rozświetlało pączki głogu, który obficie porastał skraje pastwisk. Wciąż wiał przejmująco zimny wiatr. Jego podmuchy zabierały ze sobą w dal hałasy i odór kompanijnego obozowiska. Asza wjechała do wioski na krowie, siedząc w poprzek na jej kości- stym grzbiecie. Obok krowy szedł wyjeżdżoną koleiną drogi Guillau- me. Patrzyła z góry na jego stopy, które rozdeptywały piach. Przy każ- dym kroku wspierał się na lasce sporządzonej z tajemniczego, czarne- go drewna. Asza wiedziała, że jeszcze przed jej przyjściem na świat czyjaś halabarda roztrzaskała mu w bitwie kolano i musiał wówczas przejść do obsługi dział oblężniczych. — Guillaume? — Co? — Mogłam ją sama przyprowadzić. Nie musiałeś ze mną iść. — Aha. Popatrzyła przed siebie. Ponad wierzchołkami drzew pojawiły się już dwie iglice wieży kościelnej. Ku niebu wznosił się niebieskawy dym. Kiedy dotarli do skraju oczyszczonego z wszelkiej roślinności pasa ziemi, który otaczał obronną palisadę wioski, wiatr zmienił kieru- nek. W ich nozdrza z całą siłą uderzył mdlący odór rzeźni. — A niech to cholera! — zaklęła Asza. Szorstka dłoń objęła jej chudą łydkę. Zgarbiwszy ramiona, spojrzała w dół na Guillaume'a; poczuła nabrzmiewające pod powiekami łzy. — I otóż miejsce — rzekł jej towarzysz — do którego zmierzaliśmy. Więc, na miłość boską zleź teraz z tego wora na stare kości i prowadź ją. Asza odbiła się piętami i zeskoczyła na ziemię. Jej stopy trafiły w piaszczystą koleinę i musiała na moment przykucnąć, wspierając się dłonią, po czym sprężyście zerwała się na nogi. Energicznymi skoka- mi okrążyła wlokącą się leniwie krowę, aby móc zrównać krok z wy- sokim Guillaume'em. — Powiedz mi — chwyciła go za rdzawobrązowy rękaw dubletu. Kanonier miał pod nim tylko mankiety; tak samo jak Aszę, nie stać go było na koszulę. — Powiedz, Guillaume. Czy ty wolisz chłopców? — A to ci dopiero! — Wpatrzył się w nią swymi ciemnymi oczy- ma. Sztywne, czarne włosy opadały mu aż poniżej ramion; tylko na czubku głowy zaczynał już łysieć. Miał zwyczaj w miarę regularnie golić się sztyletem, zwykle wtedy, kiedy przypomniał sobie, żeby go naostrzyć. Ale jego policzki miały brązowawy odcień zużytej skóry, na której rzadko pojawiał się kolejny ślad zadraśnięcia. — Czy ja gustuję w chłopcach, panienko? Czy ty mnie się przypadkiem nie pytasz, dla- czego nie potrafisz mnie sobie okręcić wokół palca, tak jak to robisz ze wszystkimi innymi? Myślisz, że nie ma na to innego wytłumaczenia, jak tylko to, że wolę małych chłopców od małych dziewczynek? — Zwykle kiedy dobrze udaję, prawie wszyscy robią to, czego chcę. Przegarnął palcami jej srebrnobiałą czuprynę. — Ale i tak lubię cię taką, jaką jesteś. Asza ponownie zakryła włosami spiczaste uszy. Kopnąwszy kępkę trawy porastającej pobocze drogi, oznajmiła: — Jestem piękna. Jeszcze nie jestem kobietą, ale piękna jestem na pewno. Płynie we mnie czarodziejska krew. Popatrz na moje włosy. Ale... co tam ciebie obchodzą moje włosy! — Przez parę chwil bezgłoś- nie nuciła samej sobie, potem podniosła ku niemu spojrzenie swych, czego doskonale była świadoma, dużych i szeroko rozstawionych oczu. — Guillaume... Lecz kanonier zignorował ją. Przyspieszył kroku, energicznie wbi- jając czubek kija w piach drogi, a potem zamachał nim, pozdrawiając dwóch wartowników, którzy strzegli wioskowych wrót. Asza spo- strzegła, że zamiast zbroi mieli na sobie tylko grube skórzane kaftany i żelazne napierśniki. Chwyciła zwisający z karku zwierzęcia sznur. Krowa już od pół roku nie dawała mleka. Była całkowicie jałowa; nie mógł jej zapłodnić żaden z byków, które najemnicy napotykali w trakcie swej marszruty. 34 Mięso z niej z pewnością będzie żylaste, ale ze skóry da się sporządzić całkiem dobre buty. Asza zatupała bosymi piętami. Albo da się z niej wyrobić dobre pasy mieczowe. Kiedy przydrożne zapachy zastąpiły odory wiejskiej uliczki, pomy- ślała: „Czy to jeszcze jedno z tych miejsc, gdzie na widok szram na twojej twarzy zaczynają z ciebie drwić, obrzucać cię wyzwiskami i po- kazywać rogi?". — Asza! Krowa zeszła na pobocze drogi i, choć bez entuzjazmu, zaczęła sku- bać trawę. Dziewczynka zaparła się w ziemię bosymi stopami i pociąg- nęła