16104
Szczegóły |
Tytuł |
16104 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16104 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16104 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16104 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Krystyna Boglar
Pierogi dla Old Firehanda
1995
ISBN 83-85238-58-1
Człowiek ów trzymał się na koniu jak doświadczony jeździec, twarz jego — tak,
ta twarz była właściwie barii \S dzo osobliwa. Wyraz jej był głupawy, a to
głównie z powodu nosa, którego obie strony były do siebie zupełnie niepodobne.
Lewa, biała, miała kształt lekko zakrzywionego nosa orlego, prawa natomiast była
jakby nabrzmiała, o barwie, której nie można by nazwać ani czerwoną, ani zieloną,
ani niebieską. Twarz tę okalała broda, której długie włosy sterczały z szyi aż
poza podbródek. Brodę zaś podtrzymywał ogromny kołnierz, a błękitnawy jego
połysk wskazywał, że jeździec nosi bieliznę gumową..."
— Dosyć! Na miłość boską, co ty czytasz?
— „Skarb w Srebrnym Jeziorze". No... Karola Maya, bo co?
Ojciec spojrzał na syna spoza płachty gazety, jak na nie znany mu bliżej okaz
wymierającej fauny.
— Jeszcze to dziś wydają? — zdumiał się.
— No pewnie! Całkiem niedawno! Tato... ty nie czytywałeś książek Karola Maya?
Ojciec odłożył gazetę. Palcami zmierzwił włosy, dotknął przelotnie miejsca,
gdzie siwiejące nitki jakby się przerzedzały. Zasępił się.
5
— Czytałem. Pewnie, że tak. I mój ojciec czytał. Ale to okropne... Co ten
człowiek miał na nosie?
— Właśnie tego nie wiem. Tak jakoś niejasno napisane... — Chłopiec leżał na
brzuchu i szeleścił kartkami grubej książki.
— A kto to był? No, ten z twarzą ani czerwoną, ani zieloną, ani z niebieską?
— Lord.
Ojciec odnalazł kapcie i wsunął je na bose stopy. Podszedł do syna, przysiadł na
tapczanie i wlepił wzrok krótkowidza w poplamione i wytłuszczone stronice.
— U Maya byli przecież Indianie. Winnetou i... ta cała reszta. Skąd się wziął
lord?
— Też nie wiem. Jestem dopiero na sto trzynastej stronie! Popatrz tato, tutaj
takich dwóch zabijaków pre-riowych spotyka tego z kolorową gębą, który ma coś na
nosie. Pytają go: ...„Jesteście więc Englishman? — Yes. — Jaki wasz zawód? —
Lord". — Sam widzisz, tato!
— I mówią do niego per „wy"? Co za czasy! — Ojciec znów zmierzwił czuprynę i
zdegustowany przeniósł się na swój fotel. — Hej, a tobie się to podoba? — ryknął
nagle tak głośno, jakby syn znajdował się na końcu bezkresnej prerii.
— Jasne. Skoro sam się nazywam Old Firehand. Jak ten słynny westman.
— Rozumiem, master... — Ojciec bezradnie macał ręką po stole. Szukał okularów.
Miał minus sześć dioptrii, zaczynał łysieć, pasek od spodni musiał już przesuwać
o dwie dziurki. Miał ponadto dwóch synów, w tym jednego westmana, do którego
przyjdzie mu się zwracać per „wy". Klęska. —Tam był jeszcze jeden... też Old...
— przypomniał sobie nagle.
— Naturalnie. Old Shatterhand. Ale chyba nieco gorszego gatunku. Wolę być
Fierhandem. Wiesz, co to znaczy, tato?
6
— Wiem. Ognista ręka. Czy... Czy nie mógłbyś poczytać czegoś innego?
— Nie. Blada twarz niczego nie rozumie! Takie jest życie na prerii. Przygody,
Indianie, trampy...
— Trampi.
Old Firehand zacisnął wargi.
— No, dobrze, niech ci będzie trampi! Są też lordy...
— Lordowie.
Old Firehand cicho jęknął. Co za piekielne gramatyczne pułapki! Kiedy się ma
niecałe jedenaście lat, nie odczuwa się jeszcze specjalnych różnic w odmianie
rzeczowników. Cóż to za mało ważne drobiazgi w porównaniu z blaskiem ognisk
rozpalanych przez Osedżów!
— To przecież bardzo niehigienicznie — odezwał się tato ni w pięć, ni w
dziesięć, wpatrzony tępym wzrokiem w płachtę „Życia Gospodarczego".
— Co? — Old Firehand był bardzo daleko. Sto pięćdziesiąt mil na południe od
Kansas i Kolorado.
— Bielizna gumowa! Dlaczego ten lord nosił podczas podróży na prerii gumową
bieliznę? Człowiek się poci jak hipopotam!
— Też nie rozumiem — przyznał Old Firehand. — I na dodatek podróżuje konno ze
Szkocji przez Stany Zjednoczone do Indii Wschodnich!
— Jak to zrozumieć w dobie lotów kosmicznych! Słuchaj... master — Ojciec zdusił
papierosa. — Hej! — ryknął. — Wasza mość!
— Co? — Old Fierhand zatrzepotał rzęsami.
— Czy nie wolelibyście... tfu! Czy nie wolałbyś poczytać raczej czegoś o
kosmonautach?
Old Firehand usiadł na tapczanie. Jego chude, patyczkowate nogi pełne były
siniaków i świeżo zasklepionych zadrapań. Patrzył na ojca z łagodnym smutkiem,
jakby mu zrobiono najstraszliwszą krzywdę.
7
— O kosmonautach czytają wszyscy.
— A.
Drzwi wejściowe trzasnęły z hukiem równym wybuchowi miny przeciwczołgowej. Do
pokoju wpadło coś, co w pierwszej chwili przypominało skrzyżowanie stracha na
wróble z dość wyrośniętą brudną owcą o bujnym runie. Żeby nie było wątpliwości,
należy dodać, że owca była przed strzyżeniem.
— Kuba — odezwał się z niesmakiem tato — czy nie mógłbyś poruszać się nieco
ciszej?
Kuba podciągnął połatane spodnie, dmuchnął w owczą grzywę opadającą mu aż do
brody i bez słowa włączył telewizor.
— Koniec relaksu — jęknął tato zatykając uszy poduszką.
Old Firehand poprawił wyimaginowany skórzany kapelusz z szerokimi kresami i
wycelował w brata dłoń, w której nie było srebrnej strzelby.
— Ta, ta, ta, ta...
Mały barbarzyńca nie zwracał na nikogo uwagi. Stał w rozkroku, z rękami w
wypchanych kieszeniach wiszących mu prawie do pięt i czekał, aż się aparat
dostatecznie rozgrzeje. Zamiast spodziewanych decybeli z głośnika popłynął lekko
schrypnięty głos. Zdumiony ojciec łypnął jednym okiem. Na rozjaśniającym się
ekranie pojawiło się wnętrze przestronnej sali obrad w gmachu Organizacji
Narodów Zjednoczonych.
— Kuba — stęknął tato chwytając się za głowę — to są sprawy dla ciebie za
trudne, za poważne! Może raczej obejrzysz na drugim programie film z psem
Huckleberrym?
— Tato — powiedział Old Firehand patrząc z ukosa na surową twarz Sekretarza
Generalnego ONZ — dziś jest debata poświęcona rozwijającym się krajom Afryki.
Kuba usiadł na dywanie przed telewizorem i uważnie wsłuchiwał się w polski
komentarz płynący z odbiornika.
8
Jeden z przywódców państw afrykańskich, które niedawno odzyskały niepodległość,
podkreślał ze smutkiem, iż pomoc udzielana krajom Trzeciego Świata wyraźnie
zmalała w ciągu ostatnich trzech lat. Winę za to ponoszą, rzecz jasna, kraje,
które zbyt wiele pieniędzy przeznaczają na zbrojenia.
Kuba wysłuchał tego z wyraźną satysfakcją. Kiwnął głową dając do zrozumienia, że
zgadza się całkowicie z przedstawicielem Czarnej Afryki.
Kuba nie lubił mówić. Prawdopodobnie był człowiekiem czynu. Wstał z dywanu i
przekręcił gałkę na drugi program. Właśnie kończył się film przyrodniczy. Wielki
orzeł z rozpostartymi skrzydłami spadał jak pocisk na upatrzoną zdobycz. Już,
już miał pochwycić przerażonego królika, gdy ten sprytnie dał susa w bok.
— Brawooo! — ryknął Old Firehand.
Ekran nagle zgasł. Ukazał się na nim świetlisty zegar.
— Do diabła! — zaklął tato. Chętnie by sobie jeszcze popatrzył. Nade wszystko
lubił filmy przyrodnicze, ale tak rzadko miał na to czas. Kiedy się ma w domu
takich dwóch: westmana i barbarzyńcę z brudnymi jak czarna ziemia uszami, to nie
można sobie pozwolić na długotrwałe przesiadywanie przed szklanym ekranem.
Westman polując na bizony zapomni o całym świecie, a Kuba... Kuba jest zdolny do
wszystkiego. Potrafiłby nawet w typowym M-3 zbudować bombę wodorową. Na dodatek
porusza się tak błyskawicznie, że można dostać oczopląsu. Ubrany w czystą odzież,
po dwóch minutach jest już nierozpoznawalny i ma się wrażenie, że brał udział w
wyprawie przez kurpiowskie błota i mokradła.
I nic nie mówi. Bo mu się nie chce. Ale matce potrafi wyszeptać do ucha
wszystkie swoje tajemnice.
— Synkowie moi — stęknął tato wstając z fotela. — Zdaje się, że czas na kolację.
Kto dziś ma dyżur?
Milczenie podobno jest złotem.
9
Ojciec wzruszył ramionami i poszedł w stronę kuchni. Barbarzyńca minął go w
pędzie i zdążył jeszcze ściągnąć kawał kiełbasy z lodówki. Stał oparty o stół
nakryty żółtym obrusem i żuł w tempie, które przyprawiłoby wiewiórkę o
szczękościsk. Old Firehand wkroczył dostojnie. Spojrzał na brata wzrokiem pełnym
pogardy.
— Tato, ta blada twarz pod tytułem Kuba przynosi wstyd całej rodzinie.
— Tak myślisz? — zasępił się ojciec krojąc w kostkę jarzyny potrzebne do surówki.
— Wyjmij chleb. A co do Kuby — dorzucił przyglądając się z dezaprobatą
najmłodszej latorośli — może go dziś wyprać w pralce?
Mały przestał żuć. Wyrazu jego twarzy i tak nikt by nie zobaczył, przysłaniała
ją skudlona grzywa. Musiał jednak coś postanowić, bo nagle zaczął nerwowo
grzebać w swych przepaścistych kieszeniach.
— Nosisz tam cegły, czy co? — zdziwił się tato widząc straszliwie wypchane
spodnie syna. Przez nadmiernie obciążenie kieszeni ta część męskiej garderoby
utraciła całkowicie swój fason.
Kuba znalazł, czego szukał. Po chwili przed ojcem i Old Firehandem leżały kupki
orzechów laskowych. Starszy brat gwizdnął przeciągle.
— Tato! Ten skunks najwyraźniej nas przekupuje. Mały twierdząco skinął głową.
Ojciec wrzucił jarzyny do salaterki i dołożył łyżkę majonezu. Spróbował,
skrzywił się i sięgnął po sól.
— Chodzi o mycie tak?
Mały znów potrząsnął głową jak koń przed zdobyciem Wielkiej Pardubickiej.
— Nic z tego, blada twarz! — mruknął Old Firehand oddając bratu orzeszki. —
Nawet westmani się myją.
— Ten lord w gumowej bieliźnie też? — zainteresował
SIC ????.
10
— Jeszcze nie wiem — uczciwie odparł chłopiec. — Na razie strzelają do trampów.
Może później będzie o kąpieli. Kuba, do łazienki!
Barbarzyńca wydał dźwięk podobny temu, jaki wydaje polna mysz schwytana przez
myszołowa. Zakręcił się po kuchni i już go nie było. Tylko trzaśniecie drzwi w
korytarzu świadczyło o tym, że nie wybrał on kierunku prowadzącego do łazienki.
— Weil — mruknął Old Firehand, ponieważ wszyscy westmani mówią „well" albo
„pshaw". — I co teraz?
— Teraz my sobie zjemy kolację. A Kuba pewnie przyczaił się na schodach. Będzie
czekał na mamę.
Sałatka pachniała zachęcająco. Chleb był świeży, a masło dawało się rozsmarować.
Przez chwilę ruszali pracowicie szczękami. Zawartość salaterki znikała jakoś
niezauważalnie.
— Trzeba zostawić dla brudasa — powiedział Old Firehand z żalem. — Mama tego i
tak nie będzie jadła. Czy ona nigdy nie przestanie się odchudzać?
Ojciec nieelegancko oblizał łyżkę z resztek majonezu.
— Co zrobić. Wszystkie kobiety na tym punkcie mają fioła. A nasza mama istotnie
przytyła od czasu urodzenia Kuby.
— Tato — zaczął Old Firehand mieszając cukier w herbacie. — Czy ty pamiętasz,
że Kuba idzie do szkoły?
Ojciec zamyślił się głęboko. Jakoś niepostrzeżenie upłynęło tych siedem lat!
Spojrzał na starszego syna i westchnął.
— Już o tym myślałem. Zapisałem go do tej nowej szkoły w naszym osiedlu. Ale
martwię się, bo żaden nauczyciel z nim nie wytrzyma! Czy sądzisz, że zacznie
odpowiadać na pytania?
. — Nie wiem. Może się zmieni.
11
4
Tato grzebał widelcem w talerzu. Na czole utworzyła mu się śmieszna pionowa
zmarszczka. Nie był przygotowany na taki egzemplarz dziecka, jaki mu się trafił.
— Pomówię z matką. Tylko ona ma na niego wpływ. Jej niczego nie odmówi. Mam
nadzieję...
Szczęknięcie klucza w zamku zwiastowało nadejście tej, o której była mowa.
Weszła do kuchni lekkim krokiem, choć siatki, które dźwigała do najlżejszych
raczej nie należały.
— Hej, witajcie! Dlaczego Kuba siedzi w pojemniku na śmieci?
— Gdzie?! — Tato gorączkowo pomagał wyjmować z siatki przeróżne puszki i paczki.
— Na podwórku! Mignęła mi jego głowa.
— I rozpoznałaś go, mamo? — Old Firehand był najedzony i senny.
— Słuchajcie — mama sięgnęła łyżką do salaterki — to tak smakowicie pachnie!
Zjem trochę.
— Majonez! — ostrzegł lojalnie tato. — Tuczy! Mama miała minę węża, któremu
zwiał tłusty królik.
Delikatnie odłożyła łyżkę i westchnęła.
— Mnie to już nic w życiu dobrego nie spotka!
Woda szumiała w zlewozmywaku, piszczały rury, tato zmywał talerze rozmyślając o
jutrzejszym dniu w biurze, Old Firehand pykał dostojnie fajkę podaną mu przez
Win-netou, wodza wodzów. Tylko mama z nosem nad salaterką sałatki rozczulała się
nad losem kobiet ze skłonnościami do tycia.
Wieczór spływał dostojnie na nie otynkowane bloki nowego osiedla zapalając
światła w licznych oknach, nierzadko jeszcze bez zasłon i firanek. Maj roztaczał
zapachy kurzu i wapna stojącego w cebrzykach na środku czegoś, co kiedyś może
będzie „terenem zazielenionym". Na razie otoczenie bloków przypominało, jako
żywo, pejzaż księżycowy z kraterem centralnym, który Kuba wraz z sobie
12
podobnymi obrał za siedlisko. Był tam jeszcze na wpół zakopany krąg betonowy
oraz kilka bliżej nie sprecyzowanych prętów sterczących prosto w niebo jak
maszty okrętów Krzysztofa Kolumba.
Poza tym nie było nic. Jeśli, oczywiście, nie liczyć naturalnej ślizgawki
ułożonej pracowicie przez budowlanych, w której skład wchodziła deska umazana
gliną i jej zakończenie w postaci szerokiego gliniastego dołu. Cóż to była za
radość patrzeć, jak tańczą na niej krakowiaka co leciwsze panie. Jednej nawet
udało się wykonać całkiem przyzwoity szpagat.
W ogóle było dość śmiesznie. Ludzie zupełnie się nie znali, mieszkania kolejno
wypełniały się meblościankami, wersalkami i czym się tylko dało. Ale najbardziej
zapełniały się dziećmi. Nie do wiary, ile dziecięcych nóg tupało od świtu do
zmierzchu po korytarzach, holu i księżycowym podwórku. A ile gardeł darło się z
dołu: Mamaaaa!
Tego nikt nie zliczy. Nawet pani Zosia z administracji. I choć o zmroku uciszały
się podwórza, na których jeszcze nie było latarń, za to dom od parteru po
ostatnie piętro rozbrzmiewał echem klapsów, których zdenerwowani przeprowadzką
rodzice nie szczędzili swym żywiołowym pociechom. Ostatnio jakby się nieco
uspokoiło. Dookoła, zarówno w pionie, jak i w poziomie, słychać było kucie,
walenie młotkami w oporne gwoździe, zgrzyt wiertarek mechanicznych, jęk piłek do
metalu, i tym podobne sielskie odgłosy.
Teraz też, mimo iż pora dziennika telewizyjnego powinna usadowić wszystkich
przed ekranami — nie było spokoju. Gdzieś tam, o parę pięter wyżej, jakiś
dzięcioł usiłował wbić hak w lity beton. I to w porze, gdy ważą się losy planu
na drugi kwartał! Zgroza.
Old Firehand leżąc pod kocem w swoim kojcu oddzielonym półkami od
identycznego kojca barbarzyńcy,
13 '
przy małej lampce rzucającej cień na jego jasną głowę czytał z wypiekami na
twarzy:
...„Jeszcze jest nadzieja, że otrzymacie te pieniądze. Jedźcie w imię Boże dalej
z żoną i córką. Spotkamy się u waszego brata.
— Jak to? Chcecie mnie opuścić?
— Tak. Udam się za Kornelem, by mu łup odebrać.
— Ależ to niebezpieczne!
— Pshaw! Old Firehand nie obawia się takich drabów."
?
Zebranie trwało już prawie godzinę i nic nie wskazywało na to, że się szybko
skończy. Wysiłek, jaki włożyła w to administracja osiedla był imponujący: prawie
dwustu mieszkańców okolicznych bloków, reprezentujących wszystkie zawody i grupy
społeczne, siedziało w zaimprowizowanym pomieszczeniu, które kiedyś stać się
miało osiedlową pralnią.
— Pan mi tu mówi o sekcji brydżowej, a u mnie w mieszkaniu wyleciało okno razem
z futryną! — denerwował się zażywny jegomość pracujący w miejskim transporcie.
Przedstawiciel administracji, pan Kocięba, emanował spokojem i czystą
łagodnością.
— Proszę państwa, umówiliśmy się, że sprawy usterek dziś nie będą omawiane. W
tym celu powołana została specjalna komisja, która złoży wizytę u tych lokatorów,
u których znajdą się jakieś drobne usterki.
Szmer przebiegający przez salę wskazywał na to, iż zebrani byli dziś wyjątkowo
pozbawieni poczucia humoru.
— Drobne? — wrzasnęła pani z twarzą smutnej owcy. — Mąż się kąpie, a jemu
katafalki na głowę lecą!
Sala wstrzymała oddech.
14
— Łaskawa pani chciała zapewne powiedzieć, że... kafelki... — Przewodnicząca
zebrania, starszy inspektor Wanda Drut, wyglądała na osobę, która stara się za
wszelką cenę nie kichnąć publicznie. Albo że kluska śląska utknęła jej w
przełyku.
— Co mówię, to mówię! — Pani z twarzą owcy poczerwieniała jak piwonia. —Ale
one... tego... lecą!
— Mieliśmy mówić o klubie osiedlowym — stęknął pan Kocięba tracąc jakby na
moment słodycz charakteru. — O naszym klubie, w którym spotykać się będziemy na
rozmowach o sztuce...
— Sztuce wytrzymania w mieszkaniu, gdzie wentylację podłączono omyłkowo do
kanalizacji! — mruknął starszy pan trzymający na kolanach pięcioletnią
dziewuszkę.
— ...O literaturze, polityce — ciągnął niestrudzenie prelegent — i wielu, wielu
innych interesujących sprawach. Będziemy zapraszać sławnych aktorów,
piosenkarzy...
— A gdzie się będą bawić nasze dzieci? — wrzasnęła nagle łagodnie wyglądająca
blondynka.
Zapadła cisza.
Pan Kocięba ocierał czoło z potu
— Coś się dla nich zrobi... Później. Jakieś huśtawki, czyja wiem?
— A w tym klubie, o którym pan mówi, to nie mogą bawić się dzieci?
— Wykluczone. Tam przewidzieliśmy dywany, kwiaty... Sami państwo rozumieją...
Ale postaramy się o coś, postaramy...
— Proszę państwa! — Z krzesła zerwał się młody człowiek z długimi, nieporządnie
uczesanymi włosami. — Ja proponuję, żeby dzieciom zbudować tutaj miasteczko!
— Indiańskie! — ucieszył się Old Firehand siedzący obok ojca i Kuby.
V
— Dlaczego indiańskie? — zdziwił się młody człowiek. — To tematyka przestarzała.
Dziś panuje moda na doszukiwanie się własnych korzeni! Raczej zróbmy osiedle
prasłowiańskie, z drewnianych bali.
— Nonsens! To zbyt skomplikowane — sprzeciwiła się pani Zosia. — Można pomyśleć
o jakichś- metalowych zjeżdżalniach, bo ja wiem, co jeszcze?
— To jest właśnie największy nonsens i indolencja... Ojciec trącił Old Firehanda
dając mu znak, że trzeba
się chyłkiem wycofać. Zebranie nic nie przyniesie, nie zmieni. Każdy chce czego
innego, a tak naprawdę, to wystarczyłoby kilku entuzjastów. Ojciec dobrze o tym
wiedział, ale nie był nigdy człowiekiem czynu.
Old Firehand chciał kuksańcem dać znać Kubie, żeby też się zaczął wycofywać na z
góry upatrzone pozycje, ale małego już nie było. Gdzieś tam w przodzie, obok
młodzieńca z długimi włosami, mignęła jego straszliwie potargana grzywa. Old
Firehand raz jeszcze z wyraźną zazdrością pomyślał, że jego młodszy brat umie
poruszać się z prędkością większą chyba od światła.
Szli w milczeniu przez górki i dolinki rozkopanego gruntu. Nagle, u wylotu
potężnego betonowego kręgu, usłyszeli podejrzany szmer. Old Firehand jak dobrze
wyszkolony westman odskoczył błyskawicznie w bok. Zamyślony ojciec przystanął i
to go zgubiło. Z otworu wystrzeliły pociski z długiej szklanej dmuchawy. W
jednej chwili jego okulary, twarz i kołnierz koszuli pokryły się drobnymi
cętkami czerni. Oślepiony, stracił na moment poczucie rzeczywistości. Napad był
tak nagły i nieoczekiwany, że teraz stał bez ruchu ścierając ze szkieł i
policzków rozmazaną lepkość, równie śmieszny jak całkowicie bezradny.
— Co to? Kto to? — mamrotał nic nie widząc i niczego nie rozumiejąc.
16
Old Firehand ani na chwilę nie zapomniał o roli westmana wszechczasów.
Błyskawicznie znalazł się po drugiej stronie betonowego kręgu, pochwycił jakiś
pręt, przykucnął i wsunął go do środka.
— Jesteście otoczeni! — wrzasnął. — Oto lufa mojej srebrnej strzelby, której
grzmot znają wszyscy ludzie prerii! Jedno pociągnięcie cyngla i jesteście martwi!
— W głębi betonowego wnętrza trwał jakiś ruch. — Jestem Old Firehand! Moje imię
sławne jest we wszystkich stanach!
Tymczasem ojciec przetarł już szkła, włożył je na nos i wreszcie zobaczył, gdzie
się znajduje. Jego buty tkwiły tuż przy drugim^ wylocie. Ten, kto strzelał
kulkami czarnego bzu, nie miał szans ucieczki. Z jednej strony słynny westman, a
z drugiej — dorosłe buty numer czterdzieści pięć i kawałek równie dorosłych
spodni. Sam był ciekaw, co z tego wyniknie.
— Dobra — zadudniło w betonie. — Wygraliście. Możemy się poddać. Ale nie mamy
białej flagi.
— Na prerii nie wymaga się rzeczy niemożliwych, master — powiedział tato,
którego twarz przedstawiała nader ucieszny widok. — Mogę pożyczyć swoją
chusteczkę do nosa.
— A jest biała? — znów zadudniło w betonie. Ojciec wyjął z kieszeni
przybrudzoną chusteczkę
i bacznie jej się przyjrzał.
— No... nie całkiem. Ma niebieskie paski.
— Nie nadaje się! — prychnęło z rury.
— Weil! — wrzasnął Old Firehand znudzony bezprzedmiotową dyskusją. — Wasze
położenie jest straszliwe! Sześciuset Osedżów z karabinami otacza was ze
wszystkich stron!
— Kto? — zadudniło podwójnym echem.
— Głupcy! — prychnął Old Firehand czując, że mu cierpnie dłoń ściskająca
metalowy pręt. — Czerwonoskórzy wojownicy! Howgh! ?
17
— A ten drugi, w butach, też Indianin? — zaskomlał z dziury cienki głosik.
— Nie — odparł tato wycierając chusteczką resztki owoców tkwiące mu we włosach.
— Jestem przedstawicielem Towarzystwa Ochrony Dorosłych przed Nastolatkami.
Zapadła chwila ciszy. W betonowym wnętrzu coś się jednak działo. Do uszu
oblegających docierały dziwne dźwięki.
— Dobra. Wyłazimy — zabrzmiało po chwili.
— Z której strony? — zainteresował się tato.
— Po stronie tego stukniętego — sapnął niewidzialny. — Wolę mieć do czynienia
ze zbzikowanym przyjacielem czerwonoskórych niż...
Tato więcej nie pytał. Może wolał nie usłyszeć prawdy? W końcu to, co myślą
dzieci o niektórych dorosłych, nie powinno tu mieć większego znaczenia.
Old Firehand cofnął się z niemałą ulgą. Z betonowego bunkra wyczołgał się
naprzód okropnie brudny dzieciak w wieku lat sześciu o słomianych kędzierzawych
włosach i czarnych, świdrujących oczkach. Tuż za nim dumnie prostował się pyzaty
jedenastolatek dzierżąc w spoconej dłoni długą szklaną dmuchawę.
— Howgh! — powiedział Old Firehand. — Rzuć broń! Gruby odłożył rurkę. Z
kieszeni wysypał ze dwie
garście pogniecionych owoców czarnego bzu.
— Jesteście nędzne trampy z Osage-nook?
— Trampi — szepnął tato boleściwie. — Trampi!
— Czy on tak zawsze gada od rzeczy? — spytał Gruby spoglądając na ojca wzrokiem,
w którym odbijała się mieszanina lęku i niepewności.
— Nie czytałeś nigdy książek Karola Maya? — zdziwił się tato.
— Kogo?
18
?'..
— Weil! — ryknął Old Firehand z wściekłością. — Te nędzne psy preriowe nie są
godne nawet splunięcia! Czy ty w ogóle coś czytasz?
Gruby sapnął i otrzepał zakurzone spodnie.
— Jasne. „Przygody Kapitana Klossa". Albo „Żółte Tygrysy"...
Old Firehand pogardliwie wzruszył ramionami i odszedł krokiem pumy.
Ojciec odprowadził go uważnym spojrzeniem.
Gruby przestępował z nogi na nogę. Widać było, że chce coś powiedzieć. Coś
takiego, co normalnie nie przeszłoby mu przez gardło.
— Ja... tego... nie chciałem w pana strzelić. Myślałem, że...
— Nie ma sprawy — odparł tato. — A o Old Fire-handzie i Winnetou możesz sobie
poczytać. Nie zaszkodzi.
Brudny dzieciak uważnie przysłuchiwał się dyskusji, wreszcie śmiesznie
przekrzywiając głowę spytał:
— Pan jest ojcem Kuby?
— Tak.
Mały wyraźnie się zafrasował. Rozczochrał i tak skudlone włosy, potem włożył
palce do ust i przeraźliwie gwizdnął. Na ten sygnał wśród betonowych resztek
zaroiło się od malców jemu podobnych. Wszyscy byli zarośnięci, brudni, ruchliwi
i szalenie do siebie podobni. A może tak się tylko zdawało ojcu, który stał
osaczony zastanawiając się, czy mu się przypadkiem nie troi w oczach. Tymczasem
banda sześcio- i siedmiolatków zbiła się w stado i coś omawiała pracowicie.
Właściwie słowo „omawiała" nie odpowiadało dokładnie stanowi faktycznemu, bowiem
porozumiewała się ze sobą wyłącznie^za pomocą gestów i gwizdów w różnej tonacji.
— Rozumiesz coś z tego? — tato zniżył głos. Gruby nastolatek wzruszył ramionami.
19
— To pan nie wie?
— A co mam wiedzieć? — zdumiał się tato. Jakaś myśl nierozsądna przemknęła mu
przez głowę.
— To banda Kuby. On jest ich przywódcą. Ja tu sam... Wie pan co? — zniżył głos.
W jego okrągłych oczach czaił się strach. — Zmiatam stąd!
Ale nie zdążył zrobić ani jednego kroku. Atak barbarzyńców nastąpił
błyskawicznie. Z kilkunastu dmuchaw poleciały na grubasa setki czarnych pocisków.
W jednej chwili jego pyzata twarz przybrała głęboki odcień właściwy mieszkańcom
Afryki równikowej.
— Przestańcie! — huknął tato rzucając się w stronę chłopca. Chciał mu jakoś
pomóc, obronić przed przeraźliwie precyzyjnymi strzałami. — Dosyć!
Rozległ się ostry gwizd i w tej samej chwili atak ustał. Gruby Murzyn zwiewał,
niezdarnie przeskakując nierówności terenu. Kierował się do bloku stojącego
ukosem.
Barbarzyńcy schowali straszliwą, śmiercionośną broń i wyglądali teraz zupełnie
pokojowo. Tak pokojowo, jak może wyglądać żołnierz z odbezpieczonym granatem w
jednym, a sztandarem z napisem „Pax" w drugim ręku.
— To miała być zemsta za to, że ja oberwałem? — spytał tato niepewnym głosem. —
Mały blondynek kiwnął głową. — Przecież z tej rury wylazłeś również i ty!
Byliście tam razem, a więc... — Mały wzruszył ramionami. Jego twarz, ledwie
widoczna spoza kędzierzawych, opadających na nos włosów, nie wyrażała żadnych
uczuć. — Czy to mój młodszy syn, Kuba, wprowadził ten surowy zakaz posługiwania
się organem mowy?
Barbarzyńcy popatrzyli po sobie. Blondynek już, już miał otworzyć usta, gdy
nagle od strony spiętrzonych żeliwnych rur rozległ się ostry świst. W jednej
chwili banda przypadła do ziemi, rozbiegła się wśród rumowiska i zniknęła sprzed
oczu. W ostatniej chwili ojciec dostrzegł
20
tylko czyjąś skudloną głowę. Jedynie doświadczone oko i tajemniczy zew krwi
powiedziały mu, że należy ona do przywódcy tej hałastry — jego syna Kuby.
W mieszkaniu pachniało klejem i mieszaniną spirytusu z wodą kolońską
„Przemysławka". Ojciec ostrożnie zamknął drzwi nie wiedząc, czy i tu nie czeka
na niego jakaś niespodzianka. Przecież Old Firehand mógł zaprosić całe plemię
Osedżów na pieczeń z kojota. Zajrzał ostrożnie do pokoju. Żadna strzała nie
świsnęła mu nad uchem. Odetchnął z ulgą i wtedy dopiero spostrzegł własną żonę.
Klęczała przy ścianie i ostrożnie przyklejała płaty odstającej tapety.
— Boże święty, jak ty wyglądasz? —jęknęła ze zgrozą na widok małżonka, którego
twarz upstrzona była licznymi plamami. — Co to? Trąd?
— Tak. Ale nie zagraża życiu. Da się zmyć spirytusem.
— Kto cię tak urządził, u Boga Ojca?
— Taki jeden gruby. Aleśmy go wykurzyli z pułapki. Teraz wygląda jeszcze gorzej
niż ja.
— Chyba nie powiesz, że ty... — Oczy mamy zaokrągliły się. Przypominały swym
wyrazem oczy przestraszonego królika.
— Nie. Sprawiedliwość wymierzyła mu banda Kuby. Choć nie rozumiem, bo jeden z
nich siedział w tym bunkrze razem z moim oprawcą. Oni mają jakieś dziwne
przynależności klanowe... niepojęte z punktu widzenia logiki...
Matka z westchnieniem dźwignęła się z kolan. Bez słowa podała mężowi buteleczkę
ze spirytusem salicylowym.
— Idź do łazienki. Nie mogę na to patrzeć. Przypominasz mi piegowatego Buszmena.
21
Old Firehand otworzył drzwi do własnego pokoju i parsknął śmiechem.
— Raczej piegowatą bladą twarz!
— To nie honor śmiać się z ojca, master — odparł ojciec godnie i wyszedł do
łazienki.
Matka i syn wrócili do podklejania tapet, które odłaziły całymi płatami.
Prawdopodobnie budowlani użyli złego kleju lub też zrobili to wyjątkowo niedbale.
Z mieszkania położonego nad nimi dochodziły dźwięki gitary. Z dołu wyraźny szum
odkurzacza. Jak wszystkie nowe budynki i ten był niezwykle akustyczny.
Szczególnie w pionie.
— W przedpokoju też kleimy? — spytał z niechęcią Old Firehand.
— Tak. Trzeba z tym skończyć. Jutro mam dyżur od
rana i... zrobisz zakupy?
— A tato? — jęknął Old Firehand patrząc na swoje
palce ubrudzone klejem.
— Słuchaj — zaczęła cicho — musisz przyjąć do wiadomości, że nie wszystko na
tym świecie mają robić wyłącznie dorośli. Jesteś już dostatecznie duży, by to
zrozumieć. Tato pisze pracę. To jest ważne dla nas wszystkich. Ja pracuję w
szpitalu i urlop dostanę dopiero za miesiąc. Umówiliśmy się przed przeprowadzką,
że część obowiązków weźmiesz na swoje barki. Kuba jest jeszcze mały i to są jego
ostatnie chwile wolności przed pójściem do szkoły. On mi obiecał...
— Przecież jest zbyt leniwy, żeby mówić!
— Jesteś niesprawiedliwy. I sam dobrze o tym wiesz. — Mama z rozpędu wsadziła
obie dłonie we włosy. Teraz usiłowała je wyjąć. Klej był mocny. Trzymał dobrze.
— Kuba jest, jaki jest. I nie ma sensu na siłę zmuszać go do tego, czego nie
chce. Mnie opowiada wszystko i mogę ci zaręczyć, że posługuje się zupełnie
niezgorzej językiem polskim.
— To dlaczego udaje niemowę?
22
Mama wciąż jeszcze trzymała się za głowę. Pomiędzy myślą o tym, jak uwolnić
włosy od kleju, a pedagogiczną inwokacją zapalała się w jej mózgu uporczywa
lampka: „czy to wszystko jest aby zupełnie normalne?"
— Tak — odparła wreszcie z przekonaniem.
— Co: tak? — Old Firehand patrzył na matkę z natężeniem. Sam nie wiedział,
dlaczego ta rozmowa wydała mu się nagle tak szalenie ważna.
— Z Kubą jest wszystko ?'??? — odparła wytrzymując spojrzenie syna. — Ma tylko
swoje dziwactwa. Ty też je masz. I ojciec. I ja. Widać cała nasza rodzina jest
lekko zdziwaczała. Ale trzeba się nawzajem szanować, jasne?
— Jasne. Ale Kuba zmusza całą tę swoją bandę do milczenia. Oni w ogóle nie
mówią, tylko gwiżdżą.
Matka spojrzała na syna z zainteresowaniem.
— Tak? Nie wiedziałam. Dzielny chłopak.
Ojciec, który od małej chwili przysłuchiwał się ich dyskusji stojąc w otwartych
drzwiach łazienki, zamrugał rzęsami.
— Dlaczego... tego... dzielny?
— Spróbuj sam zmusić do milczenia rozwrzeszczaną bandę sześcio- i siedmiolatków!
No co? Potrafisz?
Tato podrapał się w piekący podbródek.
— No... nie. A ty, master?
Old Firehand zmarszczył czoło. Każdy szanujący się westman zmusi do milczenia
tysiąc strzelb Apaczów. To pewne. Ale też i każdy wie, że Indianin umie milczeć
nawet wtedy, gdy mu przypiekają pięty. Ale banda barbarzyńców? To całkiem co
innego.
— Poddaję się.
— No widzicie? — Mama chciała w tryumfie unieść w górę obie dłonie zapominając,
że dość dokładnie przy-kleiła je do włosów. Syknęła z bólu i potoczyła po
obecnych spojrzeniem myszy schwytanej w pułapkę. — Dajcie mi ten spirytus.
Przykleiłam się na amen.
23
*
Dzień był wyjątkowo piękny. Słońce jaskrawo oświetlało nierówne szeregi
wysokościowców. Pośród nich przycupnęły mniejsze domy kryjąc się w ich cieniu,
jakby z kompleksem niższości. Mimo wczesnego przedpołudnia ludzie kręcili się
jak mrówki. Prawie wszyscy brali na gwałt zaległe urlopy, by w spokoju
dopilnować przeprowadzki. Panie domu myły okna, szyby spływały mydlinami od
wysokich pięter po parter. Mężczyźni wnosili meble, lampy, regały, uginali się
pod ciężarem wersalek, foteli, materacy. Migały żółte, czerwone i niebieskie
plastikowe wiaderka, miednice, dziecinne wanienki. Każdy coś taszczył,
zaaferowany mruczał coś sam do siebie. W tym całym bałaganie biegały chmary
bezpańskich dzieci i bardzo pańskich psów. Te ostatnie, dość porządnie
ostrzyżone i uczesane, różniły się zasadniczo od ubrudzonych i rozkudłanych
dzieci.
Old Firehand wyszedł właśnie z siatką na zakupy, gdy nagle, tuż koło biało
lakierowanych drzwi na parterze dostrzegł coś, co nie powinno w żadnym wypadku
znajdować się w wieżowcu, na słomiance pod progiem. Tym czymś był... biały
królik. Normalny, żywy królik z uszami i ogonem. Siedział sobie na nowiutkiej
grubej wycieraczce i łyskał podejrzliwie różowymi oczkami.
Old Firehand zahamował gwałtownie. Poczuł natychmiastową potrzebę pogłaskania
zwierzaka, gdy niespodzianie zza załomu wychynęła postać w spodniach w czerwono-
-czarną kratkę i niebieskiej koszulce z napisem „Czesław Niemen". Nie byt to,
wszelako, znany w kraju i poza granicami piosenkarz, lecz człowiek lat około
jedenastu z krótko ostrzyżoną blond grzywką i pochmurnym spojrzeniem. Co gorsza,
ów człowiek był prawdopodobnie dziewczyną. Old Firehand zgrzytnął zębami ze
złości. Nie lubił, kiedy go ktoś zachodził z boku. Żaden westman tego nie lubi.
— Ja go pierwszy zobaczyłem — syknął.
— Co trujesz? — Miała gruby głos, jakiego nie powstydziłby się niedźwiedź
grizzli.
Old Firehand zatrząsł się z gniewu. Czerwone spodnie w czarną kratkę zbliżyły
się o krok. Dziewczynka była dobrze odżywiona i jej ramiona wcale nie wyglądały
wątło.
— Skąd go masz? Mieszkasz tu? — Pytania te zadała z szybkością karabinu
maszynowego.
Old Firehand stropił się. W poprzednim domu, a także szkole, dziewczyny trzymały
się osobno.
— Zostaw go! — wykrztusił.
Królik siedzący dotąd nieruchomo na wycieraczce kicnął nagle w stronę chłopca.
— Tresowany? — zainteresowała się dobrze odżywiona przykucając.
— Co cię to obchodzi?
— Dureń! — mruknęła wstając, podeszła do drzwi i przyjrzała się wizytówce. —
Słoń — dorzuciła w zamyśleniu.
— Nie słoń, tylko królik! Nie rozróżniasz zwierzyny łownej?
Dziewczynka odwróciła się i podeszła znów o krok. Dzielił ich tylko nieszczęsny
królik, który przycupnął kładąc uszy po sobie.
— Od kiedy to słonie są zwierzyną łowną? — powiedziała głośno. — Nie czytałeś o
ochronie słoni?
— Tu nie ma słoni — upierał się Old Firehand, zły na siebie, że dał się wciągnąć
w jakąś idiotyczną wymianę zdań.
— Dureń — powtórzyły spodnie w czerwono-czarną kratkę. — Idź i przestudiuj
wizytówkę!
Old Firehand chcąc nie chcąc zbliżył się do biało lakierowanych drzwi. Na
wizytówce jak wół widniało imię i nazwisko: „Franciszek Słoń — Gospodarz Domu".
Chłopiec głęboko wciągnął powietrze. Stał tak twarzą do drzwi nieru-
25
chomo, nie wiedząc, co powiedzieć. Dziewczyna denerwowała go swoją niezachwianą
pewnością siebie. Byłby tak stał, przypuszczalnie do końca świata, gdyby drzwi
nagle się nie otworzyły. W progu pojawiła się tęga kobieta w szlafroku i
przydeptanych kapciach. Jednym spojrzeniem obrzuciła chłopca i dobrze odżywioną,
która kucała głaszcząc jedwabistą sierść królika. Twarz kobiety spurpurowiała.
— Skąd... skąd go masz?
Dziewczynka wzięła zwierzątko na rękę. Wcale nie stropiona odparła:
— Siedział pod drzwiami. Czy pani wie, że w bloku nie wolno trzymaóżadnych kur,
prosiaków ani żubrów...
— Jakich znów żubrów? — Gospodynią aż zatrzęsło. — Oddaj mi go natychmiast? I
najlepiej zapomnij, że go tu widziałaś!
Dziewczynka cofnęła się o krok. Kobieta w szlafroku dopadła ją. Nie wiadomo,
czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie Słoń. Pan Słoń — gospodarz domu.
Zjawił się we właściwym momencie, by uratować przerażonego wrzaskami królika i
powściągnąć niczym nie wytłumaczony gniew swojej małżonki.
Old Firehand z niesmakiem odwrócił się plecami i odszedł. Nie lubił kłócących
się kobiet i cieszył się w duchu, iż w świecie Karola Maya tak rzadko występuje
płeć piękna. Bo też i co ona może robić w tym surowym świecie męskich spraw?
Nic.
?
Droga, którą mieszkańcy zwykli byli chodzić po zakupy do jedynego otwartego na
osiedlu sklepu, prowadziła zakosami przez liczne wertepy i pułapki błotno-
ślizgawkowe w deszczowe dni, zaś miękkie i zapylone w dni suche
26
i upalne. Ten pierwszy sklep oddany przez budowlanych na trzy miesiące przed
terminem z Okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet, to była Mekka i Medyna
wszystkich matek z małymi dziećmi (mleko) oraz męskiej ekipy wykończeniowo--
usterkowej (piwo żywieckie). Jedni i drudzy ustawiali się karnie w kolejce przed
pustymi przeważnie pojemnikami jednakowo złorzecząc zaopatrzeniowcom, którzy
znowu „czegoś nie dowieźli".
Old Firehand wyjął dyskretnie z kieszonki dżinsów małą karteczkę, na której miał
spis artykułów potrzebnych mamie do kolacji. Posuwał się wraz z kolejką
bezmyślnie, krok za krokiem. W sklepie szurały pojemniki, ekspedientki układały
na regałach torby z mąką, solą i cukrem. „Włoszczyzna, kilo ryżu, masło, może
będą szyby" — czytał pośpiesznie. — Szyby? Jakie znowu szyby? W oknach wszystkie
były cale i zdrowe. O co mamie mogło chodzić?
— Co dla ciebie? — spytała ekspedientka. Chłopiec stał z nosem utkwionym
w kartce. Za
wszelką cenę chciał odczytać własne bazgroły. Nie na darmo pani od polskiego w
starej szkole toczyła z nim paroletnią wojnę o kaligrafię! Bez rezultatu. No i
teraz padł ofiarą własnego lenistwa.
— Co dla ciebie? — powtórzyła pytanie ekspedientka już nieco bardziej
niecierpliwym tonem.
Old Firehand ocknął się. Szybko wyliczył potrzebne produkty. O szybach na
wszelki wypadek nie wspomniał. Z pełną siatką wracał do domu na skróty. Te
skróty polegały na przebrnięciu dawnego „frontu robót" charakteryzującego się
szczególnie dużą ilością porzuconego lub potłuczonego materiału. Czego tu nie
było! Resztki szkła, kawałki zardzewiałych rur, potłuczone płytki glazury, a
nawet całkiem dobrze zachowany sedes prawoskrętny, co chłopiec stwierdził z
satysfakcją. Coś szurnęło w okolicy sedesu. Old Fire-
27
hand natychmiast przeniósł się na prerię, gdzieś w okolice Fortu Smith lub
jeszcze dalej na wschód położonego Van Buren.
— Ręce do góry, ty psie! — warknął.
Za sedesem coś zaszumiało i umilkło. Old Firehand zmarszczył brwi. Był
przyzwyczajony do bezwzględnego posłuszeństwa. Podszedł krok- bliżej bacznie
obserwując brzegi niewielkiego wykopu, jaki otwierał się tuż za prawo-skrętną
ozdobą każdej łazienki. Ale nikogo nie dostrzegł. Sekundy upływały w milczeniu.
Tylko wiatr, który zerwał się nagle od zachodu, szeleścił resztkami karbowanej
tektury. Wreszcie ktoś nie wytrzymał nerwowo.
— Czego chcesz?
Old Firehand sięgnął po pistolety, których nie miał.
— Gdybym był Indianinem Czerwoną Stopą chciałbym twego skalpu, aleja...
— Co to: skalp?
Old Firehanda zatkało na moment.
— Jak to? Nie słyszałeś nigdy o skalpach?
— Nie.
— Więc wyłaź, nędzny tchórzu!
Z wykopu wyłoniła się czupryna, o jakiej mógłby marzyć tylko w snach wojownik ze
szczepu Utahów. Za czupryną pojawiła się piegowata twarz i dłoń uzbrojona w tęgi
kamień.
— Powiedziałeś, że jestem tchórzem? — Kamień przeleciał o pół metra od barku Old
Firehanda, który nawet nie drgnął.
— Nie tylko jesteś nędznym kojotem, ale także marnym strzelcem — uśmiech pogardy
igrał na wargach westmana.
Z dołu za sedesem wygrzebał się chłopak w wieku około jedenastu lat. Miał
granatowe spodenki i marynarską koszulkę w paski. Patrzył na Old Firehanda
spojrzeniem, które dorośli określają dyplomatycznie jako nieprzychylne.
28
— Dać ci w ucho? — wymruczał.
Old Firehand wzruszył ramionami. Westman tak sławny jak on nie bije się z byle
kim. Już chciał powiedzieć językiem Osedżów, co myśli o rzucaniu kamieniami, ale
coś go powstrzymało. Ten w marynarskiej koszulce też zatrzymał się
niezdecydowany.
— Czego tu szukałeś? — spytał westman odsuwając z czoła skórzane rondo
kapelusza, którego nie miał na głowie.
— Nie twój zakichany interes! — warknął zagadnięty. — A zresztą — dorzucił po
chwili, która zdawała się trwać całe wieki — mogę ci powiedzieć! Szukam cyban-
tów!
Old Firehand zastanowił się. „Co to może być? Takich przedmiotów chyba nie ma w
obozie westmana ani u czerwonoskórych! To może być tylko jakiś detal techniczny.
Na to wskazuje zarówno tajemnicza nazwa jak i miejsce, w którym buszuje
nieznajomy".
Jedenastolatek w marynarskiej koszulce uśmiechnął się z wyższością. W lot pojął,
iż zapędził w kozi róg tego wypchanego ważnością przeciwnika. Ale i Old Firehand
przyszedł już do siebie. „Trzeba będzie zastosować manewr Winnetou — pomyślał. —
Ten najsłynniejszy z czerwonoskórych nieraz prawdomównością zaskakiwał swoich
wrogów!"
— Nie wiem, co to jest ten ??... — powiedział łagodnie. Chłopiec w marynarskiej
bluzie zmrużył oczy. „Cwaniak — pomyślał. — Duży cwaniak!"
— To jest taka nakładka na pękniętą rurę. Żeby nie ciekło.
— To u was już rury ciekną?
Chłopiec w marynarskiej koszulce usiadł wygodnie na seledynowym sedesie. Miał
bardzo jasne brwi i rzęsy tak białe i gęste jak kaczy puch.
29
— Jeszcze nie. Ale- będą. Na pewno. A wtedy te cy-banty... Sam rozumiesz! Za
kilka miesięcy tu posprzątają, zasadzą jakieś kwiatki, bratki i cały ten
skarbiec zniknie jak sen złoty! Kapujesz?
Old Firehand skinął głową.
— Tak. W którym bloku mieszkasz?
Białe rzęsy zatrzepotały. Chłopak odsunął się na skraj porcelanowej ozdoby i
wskazał dłonią miejsce obok siebie.
— Siadaj, koleś. Old Firehand docenił poczucie humoru.
— O ile dobrze wiem, to siedzisko bywa na ogół jednoosobowe. Ale mogę je z tobą
dzielić.
Białorzęsy skrzywił wargi.
— Mieszkam w tym bloku, który ma czerwone loggie, na ósmym piętrze. A ty?
— Też tam. Na czwartym. Myślisz, że tu rzeczywiście kiedyś posprzątają?
Właściwie szkoda. Teraz ten teren bardziej przypomina prerię.
Białorzęsy wzruszył ramionami.
}— Mnie tam wszystko jedno. Byle mi nie zakopali tych płytek, śrub i różności.
Muszę to wszystko wyzbierać przed rozpoczęciem szkoły, tylko nie mam gdzie
magazynować. W domu mama nie pozwala... przydałoby się jakieś tajne miejsce...
Ty, do której klasy walisz od jesieni?
Old Firehand wyciągnął dłoń z rozcapierzonymi palcami.
— Piątka. Tak jak i ja. Może się spotkamy. Na imię mam Jarek.
— Old Firehand — powiedział westman z naciskiem. Białe rzęsy zatrzepotały
gwałtownie. Piegowaty nos
poczerwieniał. Nawet uszy, duże i mięsiste, stały się podobne do dwóch płatów
gotowanej szynki.
— Kpisz, koleś?
Old Firehand potrząsnął głową. Niewygodnie się siedziało we dwójkę na sedesowym
tronie.
30
— To jakieś zagraniczne nazwisko? — badał Jarek podejrzliwie.
— Nie słyszałeś o westmanach? Jest ich paru u Karola Maya.
Białorzęsy odetchnął głęboko. Skrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.
— Jeden z tych stukniętych od Indian! Wytrzymałeś, koleś, tyle lat? Mnie się to
już znudziło w drugiej podstawowej! Karol May! Phi!
Old Firehand poczuł, że się czerwieni.
— A ja wolę życie na prerii niż szukanie cybantów i sedesów! Tam są
przynajmniej prawdziwi mężczyźni, a nie takie glisty bez charakteru!
— Do mnie pijesz? — Jarek zerwał się z miejsca. — Ja mam być tą glistą? Bez
charakteru? Ja?!
Old Firehand zacisnął pięści, ale się nie ruszył.
— Żaden prawdziwy mężczyzna nie wali kamieniami w drugiego! I to bez
ostrzeżenia!
Jarek zatrzymał się w pół kroku. Jakiś cień przeleciał przez jego gładkie czoło.
— Charakterny się znalazł! — wymamrotał. — Czekaj, jeszcze się spotkamy!
Zobaczymy, kto jest tym prawdziwym. ..
— Weil — mruknął Old Firehand patrząc za odchodzącym. Teraz zrobiło mu się
jakby trochę żal. Dałby wiele, żeby jasnowłosy znów siedział obok niego na tym
kawałku seledynowej porcelany, dziwnie umiejscowionym wśród pobojowiska z
widokiem na osiedle. Siedzisko długo już musiało tkwić w ziemi bo porastać
zaczęło nieśmiałymi pędami perzu. Tu i ówdzie kwitły drobniutkimi kwiatkami
jakieś mikroskopijne roślinki.
A Old Firehand siedział i smutniał.
31
Tego dnia deszcz lał bez przerwy. Ojciec co prawda twierdził, że w taką pogodę
najlepiej mu się pracuje i w związku z tym więcej zarabia na życie, ale Old
Firehand miał w tym względzie swoje zdanie. Pisanie pracy doktorskiej jeszcze z
nikogo nie zrobiło milionera, a tato właśnie pisał takową. I to, na dodatek o
Aleksandrze Macedońskim, o którym napisano już chyba wszystko! Ale tato był
archiwistą, a tacy, podobno, dokopują się do źródeł innym niedostępnych. Tak w
każdym razie mawiał tato.
Wróciła mama i od razu padła na fotel jak podcięty kwiat. Była pielęgniarką w
dziecięcym szpitalu, a to wymaga końskich sił. Ze swego kąta przywędrował Kuba i
położył swój nieprawdopodobnie zarośnięty łeb na jej kolanach. Matka przytuliła
małego i bez słowa pogłaskała po szorstkich włosach.
— Trzeba ostrzyc Kubę.
Mały spojrzał na matkę z wyrzutem.
Ojciec oderwał wzrok od maszyny do pisania. Pokaźny stos kartek piętrzących się
na biurku wskazywał wyraźnie, że stan pogody istotnie wpływał na jego stan
umysłu.
— Co mówisz, kochanie?
— Nic.
Kuba zarzucił matce na szyję brudne łapy. Na jego łokciach i dłoniach można było
siać nie tylko przysłowiową rzepę, ale prawdopodobnie całe pole buraków
cukrowych.
— Idziemy się kąpać, synku.
Kuba błyskawicznie zniknął zagrzebany w swoim kącie między regałem, tapczanem, a
półką na książki.
— Nawet stado wołów go stamtąd nie wywiezie — mruknął ojciec odwracając się
razem z krzesłem. — Czy myśmy mieli w rodzinie jakichś przodków z wodowstrętem?
Matka przecząco pokręciła głową.
— Może w twojej rodzinie, w mojej nie. Był tylko prapradziadek piroman.
32
— Kto? — Old Firehand uniósł się na łokciach. Leżał na wersalce pogrążony w
lekturze „Skarbu w Srebrnym Jeziorze".
— Piroman — wyjaśniała mama sennym głosem — to człowiek, który ma chorobliwy
popęd do podpalania.
— I co on podpalał, ten prapradziadek?
— Wszystko. Głównie drewniane łóżko praprababci.
— Z praprababcią w środku? — zainteresował się nagle tato.
— Nie wiem. Ale wszyscy przed nim chowali zapałki.
— Chyba hubkę i krzesiwo! — zaprotestował tato. — To się działo na pewno
jeszcze przed wynalezieniem zapałek.
— Możliwe. — Mama przymknęła powieki. Była śmiertelnie zmęczona. Asystowała
dziś przy operacji trwającej przeszło trzy godziny. Trzy długie godziny pełnej
koncentracji i napiętych do ostateczności nerwów.
Wrócił Kuba. Miał umyte dłonie. Pokazał je mamie zabawnie rozcapierzając palce.
Potem długo szeptał jej coś na ucho. Mama słuchała uważnie. Skinęła głową. Mały
natychmiast zniknął. Tylko trzaśniecie drzwi wyjściowych i daleki ale wyraźny
gwizd wskazywały, że najmłodszy członek rodziny udał się do swych rozlicznych
zajęć.
— Co on ci powiedział? — zainteresował się tato odkładając na biurko okulary
do czytania.
— Urządzają wspólnie jakiś teren zabaw. Kuba jest nadzorcą, czy kimś takim...
— Przywódcą bandy brudasów! — stęknął Old Firehand. Długie leżenie na brzuchu
wyraźnie go zmęczyło.
— Tak — odparła mama patrząc na pierworodnego. — Zgadzam się. Ale on myśli nie
tylko o sobie. Robi to również dla innych dzieci.
— No wiesz, moja droga — tato podniósł się zza biurka i usiadł na poręczy
maminego fotela — zaskakujesz mnie! To jakieś nowe spojrzenie na naszego
barbarzyńcę!
33
Lubię go tak samo jak ty, jest w końcu moim synem, ale daleko mi do
idealizowania tego siedmiolatka, który ga- I nia brudny, źle ostrzyżony i nie
odzywa się ani jednym słowem!
Mama zacisnęła wargi w wąską