16104

Szczegóły
Tytuł 16104
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16104 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16104 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16104 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Krystyna Boglar Pierogi dla Old Firehanda 1995 ISBN 83-85238-58-1 Człowiek ów trzymał się na koniu jak doświadczony jeździec, twarz jego — tak, ta twarz była właściwie barii \S dzo osobliwa. Wyraz jej był głupawy, a to głównie z powodu nosa, którego obie strony były do siebie zupełnie niepodobne. Lewa, biała, miała kształt lekko zakrzywionego nosa orlego, prawa natomiast była jakby nabrzmiała, o barwie, której nie można by nazwać ani czerwoną, ani zieloną, ani niebieską. Twarz tę okalała broda, której długie włosy sterczały z szyi aż poza podbródek. Brodę zaś podtrzymywał ogromny kołnierz, a błękitnawy jego połysk wskazywał, że jeździec nosi bieliznę gumową..." — Dosyć! Na miłość boską, co ty czytasz? — „Skarb w Srebrnym Jeziorze". No... Karola Maya, bo co? Ojciec spojrzał na syna spoza płachty gazety, jak na nie znany mu bliżej okaz wymierającej fauny. — Jeszcze to dziś wydają? — zdumiał się. — No pewnie! Całkiem niedawno! Tato... ty nie czytywałeś książek Karola Maya? Ojciec odłożył gazetę. Palcami zmierzwił włosy, dotknął przelotnie miejsca, gdzie siwiejące nitki jakby się przerzedzały. Zasępił się. 5 — Czytałem. Pewnie, że tak. I mój ojciec czytał. Ale to okropne... Co ten człowiek miał na nosie? — Właśnie tego nie wiem. Tak jakoś niejasno napisane... — Chłopiec leżał na brzuchu i szeleścił kartkami grubej książki. — A kto to był? No, ten z twarzą ani czerwoną, ani zieloną, ani z niebieską? — Lord. Ojciec odnalazł kapcie i wsunął je na bose stopy. Podszedł do syna, przysiadł na tapczanie i wlepił wzrok krótkowidza w poplamione i wytłuszczone stronice. — U Maya byli przecież Indianie. Winnetou i... ta cała reszta. Skąd się wziął lord? — Też nie wiem. Jestem dopiero na sto trzynastej stronie! Popatrz tato, tutaj takich dwóch zabijaków pre-riowych spotyka tego z kolorową gębą, który ma coś na nosie. Pytają go: ...„Jesteście więc Englishman? — Yes. — Jaki wasz zawód? — Lord". — Sam widzisz, tato! — I mówią do niego per „wy"? Co za czasy! — Ojciec znów zmierzwił czuprynę i zdegustowany przeniósł się na swój fotel. — Hej, a tobie się to podoba? — ryknął nagle tak głośno, jakby syn znajdował się na końcu bezkresnej prerii. — Jasne. Skoro sam się nazywam Old Firehand. Jak ten słynny westman. — Rozumiem, master... — Ojciec bezradnie macał ręką po stole. Szukał okularów. Miał minus sześć dioptrii, zaczynał łysieć, pasek od spodni musiał już przesuwać o dwie dziurki. Miał ponadto dwóch synów, w tym jednego westmana, do którego przyjdzie mu się zwracać per „wy". Klęska. —Tam był jeszcze jeden... też Old... — przypomniał sobie nagle. — Naturalnie. Old Shatterhand. Ale chyba nieco gorszego gatunku. Wolę być Fierhandem. Wiesz, co to znaczy, tato? 6 — Wiem. Ognista ręka. Czy... Czy nie mógłbyś poczytać czegoś innego? — Nie. Blada twarz niczego nie rozumie! Takie jest życie na prerii. Przygody, Indianie, trampy... — Trampi. Old Firehand zacisnął wargi. — No, dobrze, niech ci będzie trampi! Są też lordy... — Lordowie. Old Firehand cicho jęknął. Co za piekielne gramatyczne pułapki! Kiedy się ma niecałe jedenaście lat, nie odczuwa się jeszcze specjalnych różnic w odmianie rzeczowników. Cóż to za mało ważne drobiazgi w porównaniu z blaskiem ognisk rozpalanych przez Osedżów! — To przecież bardzo niehigienicznie — odezwał się tato ni w pięć, ni w dziesięć, wpatrzony tępym wzrokiem w płachtę „Życia Gospodarczego". — Co? — Old Firehand był bardzo daleko. Sto pięćdziesiąt mil na południe od Kansas i Kolorado. — Bielizna gumowa! Dlaczego ten lord nosił podczas podróży na prerii gumową bieliznę? Człowiek się poci jak hipopotam! — Też nie rozumiem — przyznał Old Firehand. — I na dodatek podróżuje konno ze Szkocji przez Stany Zjednoczone do Indii Wschodnich! — Jak to zrozumieć w dobie lotów kosmicznych! Słuchaj... master — Ojciec zdusił papierosa. — Hej! — ryknął. — Wasza mość! — Co? — Old Fierhand zatrzepotał rzęsami. — Czy nie wolelibyście... tfu! Czy nie wolałbyś poczytać raczej czegoś o kosmonautach? Old Firehand usiadł na tapczanie. Jego chude, patyczkowate nogi pełne były siniaków i świeżo zasklepionych zadrapań. Patrzył na ojca z łagodnym smutkiem, jakby mu zrobiono najstraszliwszą krzywdę. 7 — O kosmonautach czytają wszyscy. — A. Drzwi wejściowe trzasnęły z hukiem równym wybuchowi miny przeciwczołgowej. Do pokoju wpadło coś, co w pierwszej chwili przypominało skrzyżowanie stracha na wróble z dość wyrośniętą brudną owcą o bujnym runie. Żeby nie było wątpliwości, należy dodać, że owca była przed strzyżeniem. — Kuba — odezwał się z niesmakiem tato — czy nie mógłbyś poruszać się nieco ciszej? Kuba podciągnął połatane spodnie, dmuchnął w owczą grzywę opadającą mu aż do brody i bez słowa włączył telewizor. — Koniec relaksu — jęknął tato zatykając uszy poduszką. Old Firehand poprawił wyimaginowany skórzany kapelusz z szerokimi kresami i wycelował w brata dłoń, w której nie było srebrnej strzelby. — Ta, ta, ta, ta... Mały barbarzyńca nie zwracał na nikogo uwagi. Stał w rozkroku, z rękami w wypchanych kieszeniach wiszących mu prawie do pięt i czekał, aż się aparat dostatecznie rozgrzeje. Zamiast spodziewanych decybeli z głośnika popłynął lekko schrypnięty głos. Zdumiony ojciec łypnął jednym okiem. Na rozjaśniającym się ekranie pojawiło się wnętrze przestronnej sali obrad w gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych. — Kuba — stęknął tato chwytając się za głowę — to są sprawy dla ciebie za trudne, za poważne! Może raczej obejrzysz na drugim programie film z psem Huckleberrym? — Tato — powiedział Old Firehand patrząc z ukosa na surową twarz Sekretarza Generalnego ONZ — dziś jest debata poświęcona rozwijającym się krajom Afryki. Kuba usiadł na dywanie przed telewizorem i uważnie wsłuchiwał się w polski komentarz płynący z odbiornika. 8 Jeden z przywódców państw afrykańskich, które niedawno odzyskały niepodległość, podkreślał ze smutkiem, iż pomoc udzielana krajom Trzeciego Świata wyraźnie zmalała w ciągu ostatnich trzech lat. Winę za to ponoszą, rzecz jasna, kraje, które zbyt wiele pieniędzy przeznaczają na zbrojenia. Kuba wysłuchał tego z wyraźną satysfakcją. Kiwnął głową dając do zrozumienia, że zgadza się całkowicie z przedstawicielem Czarnej Afryki. Kuba nie lubił mówić. Prawdopodobnie był człowiekiem czynu. Wstał z dywanu i przekręcił gałkę na drugi program. Właśnie kończył się film przyrodniczy. Wielki orzeł z rozpostartymi skrzydłami spadał jak pocisk na upatrzoną zdobycz. Już, już miał pochwycić przerażonego królika, gdy ten sprytnie dał susa w bok. — Brawooo! — ryknął Old Firehand. Ekran nagle zgasł. Ukazał się na nim świetlisty zegar. — Do diabła! — zaklął tato. Chętnie by sobie jeszcze popatrzył. Nade wszystko lubił filmy przyrodnicze, ale tak rzadko miał na to czas. Kiedy się ma w domu takich dwóch: westmana i barbarzyńcę z brudnymi jak czarna ziemia uszami, to nie można sobie pozwolić na długotrwałe przesiadywanie przed szklanym ekranem. Westman polując na bizony zapomni o całym świecie, a Kuba... Kuba jest zdolny do wszystkiego. Potrafiłby nawet w typowym M-3 zbudować bombę wodorową. Na dodatek porusza się tak błyskawicznie, że można dostać oczopląsu. Ubrany w czystą odzież, po dwóch minutach jest już nierozpoznawalny i ma się wrażenie, że brał udział w wyprawie przez kurpiowskie błota i mokradła. I nic nie mówi. Bo mu się nie chce. Ale matce potrafi wyszeptać do ucha wszystkie swoje tajemnice. — Synkowie moi — stęknął tato wstając z fotela. — Zdaje się, że czas na kolację. Kto dziś ma dyżur? Milczenie podobno jest złotem. 9 Ojciec wzruszył ramionami i poszedł w stronę kuchni. Barbarzyńca minął go w pędzie i zdążył jeszcze ściągnąć kawał kiełbasy z lodówki. Stał oparty o stół nakryty żółtym obrusem i żuł w tempie, które przyprawiłoby wiewiórkę o szczękościsk. Old Firehand wkroczył dostojnie. Spojrzał na brata wzrokiem pełnym pogardy. — Tato, ta blada twarz pod tytułem Kuba przynosi wstyd całej rodzinie. — Tak myślisz? — zasępił się ojciec krojąc w kostkę jarzyny potrzebne do surówki. — Wyjmij chleb. A co do Kuby — dorzucił przyglądając się z dezaprobatą najmłodszej latorośli — może go dziś wyprać w pralce? Mały przestał żuć. Wyrazu jego twarzy i tak nikt by nie zobaczył, przysłaniała ją skudlona grzywa. Musiał jednak coś postanowić, bo nagle zaczął nerwowo grzebać w swych przepaścistych kieszeniach. — Nosisz tam cegły, czy co? — zdziwił się tato widząc straszliwie wypchane spodnie syna. Przez nadmiernie obciążenie kieszeni ta część męskiej garderoby utraciła całkowicie swój fason. Kuba znalazł, czego szukał. Po chwili przed ojcem i Old Firehandem leżały kupki orzechów laskowych. Starszy brat gwizdnął przeciągle. — Tato! Ten skunks najwyraźniej nas przekupuje. Mały twierdząco skinął głową. Ojciec wrzucił jarzyny do salaterki i dołożył łyżkę majonezu. Spróbował, skrzywił się i sięgnął po sól. — Chodzi o mycie tak? Mały znów potrząsnął głową jak koń przed zdobyciem Wielkiej Pardubickiej. — Nic z tego, blada twarz! — mruknął Old Firehand oddając bratu orzeszki. — Nawet westmani się myją. — Ten lord w gumowej bieliźnie też? — zainteresował SIC ????. 10 — Jeszcze nie wiem — uczciwie odparł chłopiec. — Na razie strzelają do trampów. Może później będzie o kąpieli. Kuba, do łazienki! Barbarzyńca wydał dźwięk podobny temu, jaki wydaje polna mysz schwytana przez myszołowa. Zakręcił się po kuchni i już go nie było. Tylko trzaśniecie drzwi w korytarzu świadczyło o tym, że nie wybrał on kierunku prowadzącego do łazienki. — Weil — mruknął Old Firehand, ponieważ wszyscy westmani mówią „well" albo „pshaw". — I co teraz? — Teraz my sobie zjemy kolację. A Kuba pewnie przyczaił się na schodach. Będzie czekał na mamę. Sałatka pachniała zachęcająco. Chleb był świeży, a masło dawało się rozsmarować. Przez chwilę ruszali pracowicie szczękami. Zawartość salaterki znikała jakoś niezauważalnie. — Trzeba zostawić dla brudasa — powiedział Old Firehand z żalem. — Mama tego i tak nie będzie jadła. Czy ona nigdy nie przestanie się odchudzać? Ojciec nieelegancko oblizał łyżkę z resztek majonezu. — Co zrobić. Wszystkie kobiety na tym punkcie mają fioła. A nasza mama istotnie przytyła od czasu urodzenia Kuby. — Tato — zaczął Old Firehand mieszając cukier w herbacie. — Czy ty pamiętasz, że Kuba idzie do szkoły? Ojciec zamyślił się głęboko. Jakoś niepostrzeżenie upłynęło tych siedem lat! Spojrzał na starszego syna i westchnął. — Już o tym myślałem. Zapisałem go do tej nowej szkoły w naszym osiedlu. Ale martwię się, bo żaden nauczyciel z nim nie wytrzyma! Czy sądzisz, że zacznie odpowiadać na pytania? . — Nie wiem. Może się zmieni. 11 4 Tato grzebał widelcem w talerzu. Na czole utworzyła mu się śmieszna pionowa zmarszczka. Nie był przygotowany na taki egzemplarz dziecka, jaki mu się trafił. — Pomówię z matką. Tylko ona ma na niego wpływ. Jej niczego nie odmówi. Mam nadzieję... Szczęknięcie klucza w zamku zwiastowało nadejście tej, o której była mowa. Weszła do kuchni lekkim krokiem, choć siatki, które dźwigała do najlżejszych raczej nie należały. — Hej, witajcie! Dlaczego Kuba siedzi w pojemniku na śmieci? — Gdzie?! — Tato gorączkowo pomagał wyjmować z siatki przeróżne puszki i paczki. — Na podwórku! Mignęła mi jego głowa. — I rozpoznałaś go, mamo? — Old Firehand był najedzony i senny. — Słuchajcie — mama sięgnęła łyżką do salaterki — to tak smakowicie pachnie! Zjem trochę. — Majonez! — ostrzegł lojalnie tato. — Tuczy! Mama miała minę węża, któremu zwiał tłusty królik. Delikatnie odłożyła łyżkę i westchnęła. — Mnie to już nic w życiu dobrego nie spotka! Woda szumiała w zlewozmywaku, piszczały rury, tato zmywał talerze rozmyślając o jutrzejszym dniu w biurze, Old Firehand pykał dostojnie fajkę podaną mu przez Win-netou, wodza wodzów. Tylko mama z nosem nad salaterką sałatki rozczulała się nad losem kobiet ze skłonnościami do tycia. Wieczór spływał dostojnie na nie otynkowane bloki nowego osiedla zapalając światła w licznych oknach, nierzadko jeszcze bez zasłon i firanek. Maj roztaczał zapachy kurzu i wapna stojącego w cebrzykach na środku czegoś, co kiedyś może będzie „terenem zazielenionym". Na razie otoczenie bloków przypominało, jako żywo, pejzaż księżycowy z kraterem centralnym, który Kuba wraz z sobie 12 podobnymi obrał za siedlisko. Był tam jeszcze na wpół zakopany krąg betonowy oraz kilka bliżej nie sprecyzowanych prętów sterczących prosto w niebo jak maszty okrętów Krzysztofa Kolumba. Poza tym nie było nic. Jeśli, oczywiście, nie liczyć naturalnej ślizgawki ułożonej pracowicie przez budowlanych, w której skład wchodziła deska umazana gliną i jej zakończenie w postaci szerokiego gliniastego dołu. Cóż to była za radość patrzeć, jak tańczą na niej krakowiaka co leciwsze panie. Jednej nawet udało się wykonać całkiem przyzwoity szpagat. W ogóle było dość śmiesznie. Ludzie zupełnie się nie znali, mieszkania kolejno wypełniały się meblościankami, wersalkami i czym się tylko dało. Ale najbardziej zapełniały się dziećmi. Nie do wiary, ile dziecięcych nóg tupało od świtu do zmierzchu po korytarzach, holu i księżycowym podwórku. A ile gardeł darło się z dołu: Mamaaaa! Tego nikt nie zliczy. Nawet pani Zosia z administracji. I choć o zmroku uciszały się podwórza, na których jeszcze nie było latarń, za to dom od parteru po ostatnie piętro rozbrzmiewał echem klapsów, których zdenerwowani przeprowadzką rodzice nie szczędzili swym żywiołowym pociechom. Ostatnio jakby się nieco uspokoiło. Dookoła, zarówno w pionie, jak i w poziomie, słychać było kucie, walenie młotkami w oporne gwoździe, zgrzyt wiertarek mechanicznych, jęk piłek do metalu, i tym podobne sielskie odgłosy. Teraz też, mimo iż pora dziennika telewizyjnego powinna usadowić wszystkich przed ekranami — nie było spokoju. Gdzieś tam, o parę pięter wyżej, jakiś dzięcioł usiłował wbić hak w lity beton. I to w porze, gdy ważą się losy planu na drugi kwartał! Zgroza. Old Firehand leżąc pod kocem w swoim kojcu oddzielonym półkami od identycznego kojca barbarzyńcy, 13 ' przy małej lampce rzucającej cień na jego jasną głowę czytał z wypiekami na twarzy: ...„Jeszcze jest nadzieja, że otrzymacie te pieniądze. Jedźcie w imię Boże dalej z żoną i córką. Spotkamy się u waszego brata. — Jak to? Chcecie mnie opuścić? — Tak. Udam się za Kornelem, by mu łup odebrać. — Ależ to niebezpieczne! — Pshaw! Old Firehand nie obawia się takich drabów." ? Zebranie trwało już prawie godzinę i nic nie wskazywało na to, że się szybko skończy. Wysiłek, jaki włożyła w to administracja osiedla był imponujący: prawie dwustu mieszkańców okolicznych bloków, reprezentujących wszystkie zawody i grupy społeczne, siedziało w zaimprowizowanym pomieszczeniu, które kiedyś stać się miało osiedlową pralnią. — Pan mi tu mówi o sekcji brydżowej, a u mnie w mieszkaniu wyleciało okno razem z futryną! — denerwował się zażywny jegomość pracujący w miejskim transporcie. Przedstawiciel administracji, pan Kocięba, emanował spokojem i czystą łagodnością. — Proszę państwa, umówiliśmy się, że sprawy usterek dziś nie będą omawiane. W tym celu powołana została specjalna komisja, która złoży wizytę u tych lokatorów, u których znajdą się jakieś drobne usterki. Szmer przebiegający przez salę wskazywał na to, iż zebrani byli dziś wyjątkowo pozbawieni poczucia humoru. — Drobne? — wrzasnęła pani z twarzą smutnej owcy. — Mąż się kąpie, a jemu katafalki na głowę lecą! Sala wstrzymała oddech. 14 — Łaskawa pani chciała zapewne powiedzieć, że... kafelki... — Przewodnicząca zebrania, starszy inspektor Wanda Drut, wyglądała na osobę, która stara się za wszelką cenę nie kichnąć publicznie. Albo że kluska śląska utknęła jej w przełyku. — Co mówię, to mówię! — Pani z twarzą owcy poczerwieniała jak piwonia. —Ale one... tego... lecą! — Mieliśmy mówić o klubie osiedlowym — stęknął pan Kocięba tracąc jakby na moment słodycz charakteru. — O naszym klubie, w którym spotykać się będziemy na rozmowach o sztuce... — Sztuce wytrzymania w mieszkaniu, gdzie wentylację podłączono omyłkowo do kanalizacji! — mruknął starszy pan trzymający na kolanach pięcioletnią dziewuszkę. — ...O literaturze, polityce — ciągnął niestrudzenie prelegent — i wielu, wielu innych interesujących sprawach. Będziemy zapraszać sławnych aktorów, piosenkarzy... — A gdzie się będą bawić nasze dzieci? — wrzasnęła nagle łagodnie wyglądająca blondynka. Zapadła cisza. Pan Kocięba ocierał czoło z potu — Coś się dla nich zrobi... Później. Jakieś huśtawki, czyja wiem? — A w tym klubie, o którym pan mówi, to nie mogą bawić się dzieci? — Wykluczone. Tam przewidzieliśmy dywany, kwiaty... Sami państwo rozumieją... Ale postaramy się o coś, postaramy... — Proszę państwa! — Z krzesła zerwał się młody człowiek z długimi, nieporządnie uczesanymi włosami. — Ja proponuję, żeby dzieciom zbudować tutaj miasteczko! — Indiańskie! — ucieszył się Old Firehand siedzący obok ojca i Kuby. V — Dlaczego indiańskie? — zdziwił się młody człowiek. — To tematyka przestarzała. Dziś panuje moda na doszukiwanie się własnych korzeni! Raczej zróbmy osiedle prasłowiańskie, z drewnianych bali. — Nonsens! To zbyt skomplikowane — sprzeciwiła się pani Zosia. — Można pomyśleć o jakichś- metalowych zjeżdżalniach, bo ja wiem, co jeszcze? — To jest właśnie największy nonsens i indolencja... Ojciec trącił Old Firehanda dając mu znak, że trzeba się chyłkiem wycofać. Zebranie nic nie przyniesie, nie zmieni. Każdy chce czego innego, a tak naprawdę, to wystarczyłoby kilku entuzjastów. Ojciec dobrze o tym wiedział, ale nie był nigdy człowiekiem czynu. Old Firehand chciał kuksańcem dać znać Kubie, żeby też się zaczął wycofywać na z góry upatrzone pozycje, ale małego już nie było. Gdzieś tam w przodzie, obok młodzieńca z długimi włosami, mignęła jego straszliwie potargana grzywa. Old Firehand raz jeszcze z wyraźną zazdrością pomyślał, że jego młodszy brat umie poruszać się z prędkością większą chyba od światła. Szli w milczeniu przez górki i dolinki rozkopanego gruntu. Nagle, u wylotu potężnego betonowego kręgu, usłyszeli podejrzany szmer. Old Firehand jak dobrze wyszkolony westman odskoczył błyskawicznie w bok. Zamyślony ojciec przystanął i to go zgubiło. Z otworu wystrzeliły pociski z długiej szklanej dmuchawy. W jednej chwili jego okulary, twarz i kołnierz koszuli pokryły się drobnymi cętkami czerni. Oślepiony, stracił na moment poczucie rzeczywistości. Napad był tak nagły i nieoczekiwany, że teraz stał bez ruchu ścierając ze szkieł i policzków rozmazaną lepkość, równie śmieszny jak całkowicie bezradny. — Co to? Kto to? — mamrotał nic nie widząc i niczego nie rozumiejąc. 16 Old Firehand ani na chwilę nie zapomniał o roli westmana wszechczasów. Błyskawicznie znalazł się po drugiej stronie betonowego kręgu, pochwycił jakiś pręt, przykucnął i wsunął go do środka. — Jesteście otoczeni! — wrzasnął. — Oto lufa mojej srebrnej strzelby, której grzmot znają wszyscy ludzie prerii! Jedno pociągnięcie cyngla i jesteście martwi! — W głębi betonowego wnętrza trwał jakiś ruch. — Jestem Old Firehand! Moje imię sławne jest we wszystkich stanach! Tymczasem ojciec przetarł już szkła, włożył je na nos i wreszcie zobaczył, gdzie się znajduje. Jego buty tkwiły tuż przy drugim^ wylocie. Ten, kto strzelał kulkami czarnego bzu, nie miał szans ucieczki. Z jednej strony słynny westman, a z drugiej — dorosłe buty numer czterdzieści pięć i kawałek równie dorosłych spodni. Sam był ciekaw, co z tego wyniknie. — Dobra — zadudniło w betonie. — Wygraliście. Możemy się poddać. Ale nie mamy białej flagi. — Na prerii nie wymaga się rzeczy niemożliwych, master — powiedział tato, którego twarz przedstawiała nader ucieszny widok. — Mogę pożyczyć swoją chusteczkę do nosa. — A jest biała? — znów zadudniło w betonie. Ojciec wyjął z kieszeni przybrudzoną chusteczkę i bacznie jej się przyjrzał. — No... nie całkiem. Ma niebieskie paski. — Nie nadaje się! — prychnęło z rury. — Weil! — wrzasnął Old Firehand znudzony bezprzedmiotową dyskusją. — Wasze położenie jest straszliwe! Sześciuset Osedżów z karabinami otacza was ze wszystkich stron! — Kto? — zadudniło podwójnym echem. — Głupcy! — prychnął Old Firehand czując, że mu cierpnie dłoń ściskająca metalowy pręt. — Czerwonoskórzy wojownicy! Howgh! ? 17 — A ten drugi, w butach, też Indianin? — zaskomlał z dziury cienki głosik. — Nie — odparł tato wycierając chusteczką resztki owoców tkwiące mu we włosach. — Jestem przedstawicielem Towarzystwa Ochrony Dorosłych przed Nastolatkami. Zapadła chwila ciszy. W betonowym wnętrzu coś się jednak działo. Do uszu oblegających docierały dziwne dźwięki. — Dobra. Wyłazimy — zabrzmiało po chwili. — Z której strony? — zainteresował się tato. — Po stronie tego stukniętego — sapnął niewidzialny. — Wolę mieć do czynienia ze zbzikowanym przyjacielem czerwonoskórych niż... Tato więcej nie pytał. Może wolał nie usłyszeć prawdy? W końcu to, co myślą dzieci o niektórych dorosłych, nie powinno tu mieć większego znaczenia. Old Firehand cofnął się z niemałą ulgą. Z betonowego bunkra wyczołgał się naprzód okropnie brudny dzieciak w wieku lat sześciu o słomianych kędzierzawych włosach i czarnych, świdrujących oczkach. Tuż za nim dumnie prostował się pyzaty jedenastolatek dzierżąc w spoconej dłoni długą szklaną dmuchawę. — Howgh! — powiedział Old Firehand. — Rzuć broń! Gruby odłożył rurkę. Z kieszeni wysypał ze dwie garście pogniecionych owoców czarnego bzu. — Jesteście nędzne trampy z Osage-nook? — Trampi — szepnął tato boleściwie. — Trampi! — Czy on tak zawsze gada od rzeczy? — spytał Gruby spoglądając na ojca wzrokiem, w którym odbijała się mieszanina lęku i niepewności. — Nie czytałeś nigdy książek Karola Maya? — zdziwił się tato. — Kogo? 18 ?'.. — Weil! — ryknął Old Firehand z wściekłością. — Te nędzne psy preriowe nie są godne nawet splunięcia! Czy ty w ogóle coś czytasz? Gruby sapnął i otrzepał zakurzone spodnie. — Jasne. „Przygody Kapitana Klossa". Albo „Żółte Tygrysy"... Old Firehand pogardliwie wzruszył ramionami i odszedł krokiem pumy. Ojciec odprowadził go uważnym spojrzeniem. Gruby przestępował z nogi na nogę. Widać było, że chce coś powiedzieć. Coś takiego, co normalnie nie przeszłoby mu przez gardło. — Ja... tego... nie chciałem w pana strzelić. Myślałem, że... — Nie ma sprawy — odparł tato. — A o Old Fire-handzie i Winnetou możesz sobie poczytać. Nie zaszkodzi. Brudny dzieciak uważnie przysłuchiwał się dyskusji, wreszcie śmiesznie przekrzywiając głowę spytał: — Pan jest ojcem Kuby? — Tak. Mały wyraźnie się zafrasował. Rozczochrał i tak skudlone włosy, potem włożył palce do ust i przeraźliwie gwizdnął. Na ten sygnał wśród betonowych resztek zaroiło się od malców jemu podobnych. Wszyscy byli zarośnięci, brudni, ruchliwi i szalenie do siebie podobni. A może tak się tylko zdawało ojcu, który stał osaczony zastanawiając się, czy mu się przypadkiem nie troi w oczach. Tymczasem banda sześcio- i siedmiolatków zbiła się w stado i coś omawiała pracowicie. Właściwie słowo „omawiała" nie odpowiadało dokładnie stanowi faktycznemu, bowiem porozumiewała się ze sobą wyłącznie^za pomocą gestów i gwizdów w różnej tonacji. — Rozumiesz coś z tego? — tato zniżył głos. Gruby nastolatek wzruszył ramionami. 19 — To pan nie wie? — A co mam wiedzieć? — zdumiał się tato. Jakaś myśl nierozsądna przemknęła mu przez głowę. — To banda Kuby. On jest ich przywódcą. Ja tu sam... Wie pan co? — zniżył głos. W jego okrągłych oczach czaił się strach. — Zmiatam stąd! Ale nie zdążył zrobić ani jednego kroku. Atak barbarzyńców nastąpił błyskawicznie. Z kilkunastu dmuchaw poleciały na grubasa setki czarnych pocisków. W jednej chwili jego pyzata twarz przybrała głęboki odcień właściwy mieszkańcom Afryki równikowej. — Przestańcie! — huknął tato rzucając się w stronę chłopca. Chciał mu jakoś pomóc, obronić przed przeraźliwie precyzyjnymi strzałami. — Dosyć! Rozległ się ostry gwizd i w tej samej chwili atak ustał. Gruby Murzyn zwiewał, niezdarnie przeskakując nierówności terenu. Kierował się do bloku stojącego ukosem. Barbarzyńcy schowali straszliwą, śmiercionośną broń i wyglądali teraz zupełnie pokojowo. Tak pokojowo, jak może wyglądać żołnierz z odbezpieczonym granatem w jednym, a sztandarem z napisem „Pax" w drugim ręku. — To miała być zemsta za to, że ja oberwałem? — spytał tato niepewnym głosem. — Mały blondynek kiwnął głową. — Przecież z tej rury wylazłeś również i ty! Byliście tam razem, a więc... — Mały wzruszył ramionami. Jego twarz, ledwie widoczna spoza kędzierzawych, opadających na nos włosów, nie wyrażała żadnych uczuć. — Czy to mój młodszy syn, Kuba, wprowadził ten surowy zakaz posługiwania się organem mowy? Barbarzyńcy popatrzyli po sobie. Blondynek już, już miał otworzyć usta, gdy nagle od strony spiętrzonych żeliwnych rur rozległ się ostry świst. W jednej chwili banda przypadła do ziemi, rozbiegła się wśród rumowiska i zniknęła sprzed oczu. W ostatniej chwili ojciec dostrzegł 20 tylko czyjąś skudloną głowę. Jedynie doświadczone oko i tajemniczy zew krwi powiedziały mu, że należy ona do przywódcy tej hałastry — jego syna Kuby. W mieszkaniu pachniało klejem i mieszaniną spirytusu z wodą kolońską „Przemysławka". Ojciec ostrożnie zamknął drzwi nie wiedząc, czy i tu nie czeka na niego jakaś niespodzianka. Przecież Old Firehand mógł zaprosić całe plemię Osedżów na pieczeń z kojota. Zajrzał ostrożnie do pokoju. Żadna strzała nie świsnęła mu nad uchem. Odetchnął z ulgą i wtedy dopiero spostrzegł własną żonę. Klęczała przy ścianie i ostrożnie przyklejała płaty odstającej tapety. — Boże święty, jak ty wyglądasz? —jęknęła ze zgrozą na widok małżonka, którego twarz upstrzona była licznymi plamami. — Co to? Trąd? — Tak. Ale nie zagraża życiu. Da się zmyć spirytusem. — Kto cię tak urządził, u Boga Ojca? — Taki jeden gruby. Aleśmy go wykurzyli z pułapki. Teraz wygląda jeszcze gorzej niż ja. — Chyba nie powiesz, że ty... — Oczy mamy zaokrągliły się. Przypominały swym wyrazem oczy przestraszonego królika. — Nie. Sprawiedliwość wymierzyła mu banda Kuby. Choć nie rozumiem, bo jeden z nich siedział w tym bunkrze razem z moim oprawcą. Oni mają jakieś dziwne przynależności klanowe... niepojęte z punktu widzenia logiki... Matka z westchnieniem dźwignęła się z kolan. Bez słowa podała mężowi buteleczkę ze spirytusem salicylowym. — Idź do łazienki. Nie mogę na to patrzeć. Przypominasz mi piegowatego Buszmena. 21 Old Firehand otworzył drzwi do własnego pokoju i parsknął śmiechem. — Raczej piegowatą bladą twarz! — To nie honor śmiać się z ojca, master — odparł ojciec godnie i wyszedł do łazienki. Matka i syn wrócili do podklejania tapet, które odłaziły całymi płatami. Prawdopodobnie budowlani użyli złego kleju lub też zrobili to wyjątkowo niedbale. Z mieszkania położonego nad nimi dochodziły dźwięki gitary. Z dołu wyraźny szum odkurzacza. Jak wszystkie nowe budynki i ten był niezwykle akustyczny. Szczególnie w pionie. — W przedpokoju też kleimy? — spytał z niechęcią Old Firehand. — Tak. Trzeba z tym skończyć. Jutro mam dyżur od rana i... zrobisz zakupy? — A tato? — jęknął Old Firehand patrząc na swoje palce ubrudzone klejem. — Słuchaj — zaczęła cicho — musisz przyjąć do wiadomości, że nie wszystko na tym świecie mają robić wyłącznie dorośli. Jesteś już dostatecznie duży, by to zrozumieć. Tato pisze pracę. To jest ważne dla nas wszystkich. Ja pracuję w szpitalu i urlop dostanę dopiero za miesiąc. Umówiliśmy się przed przeprowadzką, że część obowiązków weźmiesz na swoje barki. Kuba jest jeszcze mały i to są jego ostatnie chwile wolności przed pójściem do szkoły. On mi obiecał... — Przecież jest zbyt leniwy, żeby mówić! — Jesteś niesprawiedliwy. I sam dobrze o tym wiesz. — Mama z rozpędu wsadziła obie dłonie we włosy. Teraz usiłowała je wyjąć. Klej był mocny. Trzymał dobrze. — Kuba jest, jaki jest. I nie ma sensu na siłę zmuszać go do tego, czego nie chce. Mnie opowiada wszystko i mogę ci zaręczyć, że posługuje się zupełnie niezgorzej językiem polskim. — To dlaczego udaje niemowę? 22 Mama wciąż jeszcze trzymała się za głowę. Pomiędzy myślą o tym, jak uwolnić włosy od kleju, a pedagogiczną inwokacją zapalała się w jej mózgu uporczywa lampka: „czy to wszystko jest aby zupełnie normalne?" — Tak — odparła wreszcie z przekonaniem. — Co: tak? — Old Firehand patrzył na matkę z natężeniem. Sam nie wiedział, dlaczego ta rozmowa wydała mu się nagle tak szalenie ważna. — Z Kubą jest wszystko ?'??? — odparła wytrzymując spojrzenie syna. — Ma tylko swoje dziwactwa. Ty też je masz. I ojciec. I ja. Widać cała nasza rodzina jest lekko zdziwaczała. Ale trzeba się nawzajem szanować, jasne? — Jasne. Ale Kuba zmusza całą tę swoją bandę do milczenia. Oni w ogóle nie mówią, tylko gwiżdżą. Matka spojrzała na syna z zainteresowaniem. — Tak? Nie wiedziałam. Dzielny chłopak. Ojciec, który od małej chwili przysłuchiwał się ich dyskusji stojąc w otwartych drzwiach łazienki, zamrugał rzęsami. — Dlaczego... tego... dzielny? — Spróbuj sam zmusić do milczenia rozwrzeszczaną bandę sześcio- i siedmiolatków! No co? Potrafisz? Tato podrapał się w piekący podbródek. — No... nie. A ty, master? Old Firehand zmarszczył czoło. Każdy szanujący się westman zmusi do milczenia tysiąc strzelb Apaczów. To pewne. Ale też i każdy wie, że Indianin umie milczeć nawet wtedy, gdy mu przypiekają pięty. Ale banda barbarzyńców? To całkiem co innego. — Poddaję się. — No widzicie? — Mama chciała w tryumfie unieść w górę obie dłonie zapominając, że dość dokładnie przy-kleiła je do włosów. Syknęła z bólu i potoczyła po obecnych spojrzeniem myszy schwytanej w pułapkę. — Dajcie mi ten spirytus. Przykleiłam się na amen. 23 * Dzień był wyjątkowo piękny. Słońce jaskrawo oświetlało nierówne szeregi wysokościowców. Pośród nich przycupnęły mniejsze domy kryjąc się w ich cieniu, jakby z kompleksem niższości. Mimo wczesnego przedpołudnia ludzie kręcili się jak mrówki. Prawie wszyscy brali na gwałt zaległe urlopy, by w spokoju dopilnować przeprowadzki. Panie domu myły okna, szyby spływały mydlinami od wysokich pięter po parter. Mężczyźni wnosili meble, lampy, regały, uginali się pod ciężarem wersalek, foteli, materacy. Migały żółte, czerwone i niebieskie plastikowe wiaderka, miednice, dziecinne wanienki. Każdy coś taszczył, zaaferowany mruczał coś sam do siebie. W tym całym bałaganie biegały chmary bezpańskich dzieci i bardzo pańskich psów. Te ostatnie, dość porządnie ostrzyżone i uczesane, różniły się zasadniczo od ubrudzonych i rozkudłanych dzieci. Old Firehand wyszedł właśnie z siatką na zakupy, gdy nagle, tuż koło biało lakierowanych drzwi na parterze dostrzegł coś, co nie powinno w żadnym wypadku znajdować się w wieżowcu, na słomiance pod progiem. Tym czymś był... biały królik. Normalny, żywy królik z uszami i ogonem. Siedział sobie na nowiutkiej grubej wycieraczce i łyskał podejrzliwie różowymi oczkami. Old Firehand zahamował gwałtownie. Poczuł natychmiastową potrzebę pogłaskania zwierzaka, gdy niespodzianie zza załomu wychynęła postać w spodniach w czerwono- -czarną kratkę i niebieskiej koszulce z napisem „Czesław Niemen". Nie byt to, wszelako, znany w kraju i poza granicami piosenkarz, lecz człowiek lat około jedenastu z krótko ostrzyżoną blond grzywką i pochmurnym spojrzeniem. Co gorsza, ów człowiek był prawdopodobnie dziewczyną. Old Firehand zgrzytnął zębami ze złości. Nie lubił, kiedy go ktoś zachodził z boku. Żaden westman tego nie lubi. — Ja go pierwszy zobaczyłem — syknął. — Co trujesz? — Miała gruby głos, jakiego nie powstydziłby się niedźwiedź grizzli. Old Firehand zatrząsł się z gniewu. Czerwone spodnie w czarną kratkę zbliżyły się o krok. Dziewczynka była dobrze odżywiona i jej ramiona wcale nie wyglądały wątło. — Skąd go masz? Mieszkasz tu? — Pytania te zadała z szybkością karabinu maszynowego. Old Firehand stropił się. W poprzednim domu, a także szkole, dziewczyny trzymały się osobno. — Zostaw go! — wykrztusił. Królik siedzący dotąd nieruchomo na wycieraczce kicnął nagle w stronę chłopca. — Tresowany? — zainteresowała się dobrze odżywiona przykucając. — Co cię to obchodzi? — Dureń! — mruknęła wstając, podeszła do drzwi i przyjrzała się wizytówce. — Słoń — dorzuciła w zamyśleniu. — Nie słoń, tylko królik! Nie rozróżniasz zwierzyny łownej? Dziewczynka odwróciła się i podeszła znów o krok. Dzielił ich tylko nieszczęsny królik, który przycupnął kładąc uszy po sobie. — Od kiedy to słonie są zwierzyną łowną? — powiedziała głośno. — Nie czytałeś o ochronie słoni? — Tu nie ma słoni — upierał się Old Firehand, zły na siebie, że dał się wciągnąć w jakąś idiotyczną wymianę zdań. — Dureń — powtórzyły spodnie w czerwono-czarną kratkę. — Idź i przestudiuj wizytówkę! Old Firehand chcąc nie chcąc zbliżył się do biało lakierowanych drzwi. Na wizytówce jak wół widniało imię i nazwisko: „Franciszek Słoń — Gospodarz Domu". Chłopiec głęboko wciągnął powietrze. Stał tak twarzą do drzwi nieru- 25 chomo, nie wiedząc, co powiedzieć. Dziewczyna denerwowała go swoją niezachwianą pewnością siebie. Byłby tak stał, przypuszczalnie do końca świata, gdyby drzwi nagle się nie otworzyły. W progu pojawiła się tęga kobieta w szlafroku i przydeptanych kapciach. Jednym spojrzeniem obrzuciła chłopca i dobrze odżywioną, która kucała głaszcząc jedwabistą sierść królika. Twarz kobiety spurpurowiała. — Skąd... skąd go masz? Dziewczynka wzięła zwierzątko na rękę. Wcale nie stropiona odparła: — Siedział pod drzwiami. Czy pani wie, że w bloku nie wolno trzymaóżadnych kur, prosiaków ani żubrów... — Jakich znów żubrów? — Gospodynią aż zatrzęsło. — Oddaj mi go natychmiast? I najlepiej zapomnij, że go tu widziałaś! Dziewczynka cofnęła się o krok. Kobieta w szlafroku dopadła ją. Nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie Słoń. Pan Słoń — gospodarz domu. Zjawił się we właściwym momencie, by uratować przerażonego wrzaskami królika i powściągnąć niczym nie wytłumaczony gniew swojej małżonki. Old Firehand z niesmakiem odwrócił się plecami i odszedł. Nie lubił kłócących się kobiet i cieszył się w duchu, iż w świecie Karola Maya tak rzadko występuje płeć piękna. Bo też i co ona może robić w tym surowym świecie męskich spraw? Nic. ? Droga, którą mieszkańcy zwykli byli chodzić po zakupy do jedynego otwartego na osiedlu sklepu, prowadziła zakosami przez liczne wertepy i pułapki błotno- ślizgawkowe w deszczowe dni, zaś miękkie i zapylone w dni suche 26 i upalne. Ten pierwszy sklep oddany przez budowlanych na trzy miesiące przed terminem z Okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet, to była Mekka i Medyna wszystkich matek z małymi dziećmi (mleko) oraz męskiej ekipy wykończeniowo-- usterkowej (piwo żywieckie). Jedni i drudzy ustawiali się karnie w kolejce przed pustymi przeważnie pojemnikami jednakowo złorzecząc zaopatrzeniowcom, którzy znowu „czegoś nie dowieźli". Old Firehand wyjął dyskretnie z kieszonki dżinsów małą karteczkę, na której miał spis artykułów potrzebnych mamie do kolacji. Posuwał się wraz z kolejką bezmyślnie, krok za krokiem. W sklepie szurały pojemniki, ekspedientki układały na regałach torby z mąką, solą i cukrem. „Włoszczyzna, kilo ryżu, masło, może będą szyby" — czytał pośpiesznie. — Szyby? Jakie znowu szyby? W oknach wszystkie były cale i zdrowe. O co mamie mogło chodzić? — Co dla ciebie? — spytała ekspedientka. Chłopiec stał z nosem utkwionym w kartce. Za wszelką cenę chciał odczytać własne bazgroły. Nie na darmo pani od polskiego w starej szkole toczyła z nim paroletnią wojnę o kaligrafię! Bez rezultatu. No i teraz padł ofiarą własnego lenistwa. — Co dla ciebie? — powtórzyła pytanie ekspedientka już nieco bardziej niecierpliwym tonem. Old Firehand ocknął się. Szybko wyliczył potrzebne produkty. O szybach na wszelki wypadek nie wspomniał. Z pełną siatką wracał do domu na skróty. Te skróty polegały na przebrnięciu dawnego „frontu robót" charakteryzującego się szczególnie dużą ilością porzuconego lub potłuczonego materiału. Czego tu nie było! Resztki szkła, kawałki zardzewiałych rur, potłuczone płytki glazury, a nawet całkiem dobrze zachowany sedes prawoskrętny, co chłopiec stwierdził z satysfakcją. Coś szurnęło w okolicy sedesu. Old Fire- 27 hand natychmiast przeniósł się na prerię, gdzieś w okolice Fortu Smith lub jeszcze dalej na wschód położonego Van Buren. — Ręce do góry, ty psie! — warknął. Za sedesem coś zaszumiało i umilkło. Old Firehand zmarszczył brwi. Był przyzwyczajony do bezwzględnego posłuszeństwa. Podszedł krok- bliżej bacznie obserwując brzegi niewielkiego wykopu, jaki otwierał się tuż za prawo-skrętną ozdobą każdej łazienki. Ale nikogo nie dostrzegł. Sekundy upływały w milczeniu. Tylko wiatr, który zerwał się nagle od zachodu, szeleścił resztkami karbowanej tektury. Wreszcie ktoś nie wytrzymał nerwowo. — Czego chcesz? Old Firehand sięgnął po pistolety, których nie miał. — Gdybym był Indianinem Czerwoną Stopą chciałbym twego skalpu, aleja... — Co to: skalp? Old Firehanda zatkało na moment. — Jak to? Nie słyszałeś nigdy o skalpach? — Nie. — Więc wyłaź, nędzny tchórzu! Z wykopu wyłoniła się czupryna, o jakiej mógłby marzyć tylko w snach wojownik ze szczepu Utahów. Za czupryną pojawiła się piegowata twarz i dłoń uzbrojona w tęgi kamień. — Powiedziałeś, że jestem tchórzem? — Kamień przeleciał o pół metra od barku Old Firehanda, który nawet nie drgnął. — Nie tylko jesteś nędznym kojotem, ale także marnym strzelcem — uśmiech pogardy igrał na wargach westmana. Z dołu za sedesem wygrzebał się chłopak w wieku około jedenastu lat. Miał granatowe spodenki i marynarską koszulkę w paski. Patrzył na Old Firehanda spojrzeniem, które dorośli określają dyplomatycznie jako nieprzychylne. 28 — Dać ci w ucho? — wymruczał. Old Firehand wzruszył ramionami. Westman tak sławny jak on nie bije się z byle kim. Już chciał powiedzieć językiem Osedżów, co myśli o rzucaniu kamieniami, ale coś go powstrzymało. Ten w marynarskiej koszulce też zatrzymał się niezdecydowany. — Czego tu szukałeś? — spytał westman odsuwając z czoła skórzane rondo kapelusza, którego nie miał na głowie. — Nie twój zakichany interes! — warknął zagadnięty. — A zresztą — dorzucił po chwili, która zdawała się trwać całe wieki — mogę ci powiedzieć! Szukam cyban- tów! Old Firehand zastanowił się. „Co to może być? Takich przedmiotów chyba nie ma w obozie westmana ani u czerwonoskórych! To może być tylko jakiś detal techniczny. Na to wskazuje zarówno tajemnicza nazwa jak i miejsce, w którym buszuje nieznajomy". Jedenastolatek w marynarskiej koszulce uśmiechnął się z wyższością. W lot pojął, iż zapędził w kozi róg tego wypchanego ważnością przeciwnika. Ale i Old Firehand przyszedł już do siebie. „Trzeba będzie zastosować manewr Winnetou — pomyślał. — Ten najsłynniejszy z czerwonoskórych nieraz prawdomównością zaskakiwał swoich wrogów!" — Nie wiem, co to jest ten ??... — powiedział łagodnie. Chłopiec w marynarskiej bluzie zmrużył oczy. „Cwaniak — pomyślał. — Duży cwaniak!" — To jest taka nakładka na pękniętą rurę. Żeby nie ciekło. — To u was już rury ciekną? Chłopiec w marynarskiej koszulce usiadł wygodnie na seledynowym sedesie. Miał bardzo jasne brwi i rzęsy tak białe i gęste jak kaczy puch. 29 — Jeszcze nie. Ale- będą. Na pewno. A wtedy te cy-banty... Sam rozumiesz! Za kilka miesięcy tu posprzątają, zasadzą jakieś kwiatki, bratki i cały ten skarbiec zniknie jak sen złoty! Kapujesz? Old Firehand skinął głową. — Tak. W którym bloku mieszkasz? Białe rzęsy zatrzepotały. Chłopak odsunął się na skraj porcelanowej ozdoby i wskazał dłonią miejsce obok siebie. — Siadaj, koleś. Old Firehand docenił poczucie humoru. — O ile dobrze wiem, to siedzisko bywa na ogół jednoosobowe. Ale mogę je z tobą dzielić. Białorzęsy skrzywił wargi. — Mieszkam w tym bloku, który ma czerwone loggie, na ósmym piętrze. A ty? — Też tam. Na czwartym. Myślisz, że tu rzeczywiście kiedyś posprzątają? Właściwie szkoda. Teraz ten teren bardziej przypomina prerię. Białorzęsy wzruszył ramionami. }— Mnie tam wszystko jedno. Byle mi nie zakopali tych płytek, śrub i różności. Muszę to wszystko wyzbierać przed rozpoczęciem szkoły, tylko nie mam gdzie magazynować. W domu mama nie pozwala... przydałoby się jakieś tajne miejsce... Ty, do której klasy walisz od jesieni? Old Firehand wyciągnął dłoń z rozcapierzonymi palcami. — Piątka. Tak jak i ja. Może się spotkamy. Na imię mam Jarek. — Old Firehand — powiedział westman z naciskiem. Białe rzęsy zatrzepotały gwałtownie. Piegowaty nos poczerwieniał. Nawet uszy, duże i mięsiste, stały się podobne do dwóch płatów gotowanej szynki. — Kpisz, koleś? Old Firehand potrząsnął głową. Niewygodnie się siedziało we dwójkę na sedesowym tronie. 30 — To jakieś zagraniczne nazwisko? — badał Jarek podejrzliwie. — Nie słyszałeś o westmanach? Jest ich paru u Karola Maya. Białorzęsy odetchnął głęboko. Skrzywił usta w pogardliwym uśmiechu. — Jeden z tych stukniętych od Indian! Wytrzymałeś, koleś, tyle lat? Mnie się to już znudziło w drugiej podstawowej! Karol May! Phi! Old Firehand poczuł, że się czerwieni. — A ja wolę życie na prerii niż szukanie cybantów i sedesów! Tam są przynajmniej prawdziwi mężczyźni, a nie takie glisty bez charakteru! — Do mnie pijesz? — Jarek zerwał się z miejsca. — Ja mam być tą glistą? Bez charakteru? Ja?! Old Firehand zacisnął pięści, ale się nie ruszył. — Żaden prawdziwy mężczyzna nie wali kamieniami w drugiego! I to bez ostrzeżenia! Jarek zatrzymał się w pół kroku. Jakiś cień przeleciał przez jego gładkie czoło. — Charakterny się znalazł! — wymamrotał. — Czekaj, jeszcze się spotkamy! Zobaczymy, kto jest tym prawdziwym. .. — Weil — mruknął Old Firehand patrząc za odchodzącym. Teraz zrobiło mu się jakby trochę żal. Dałby wiele, żeby jasnowłosy znów siedział obok niego na tym kawałku seledynowej porcelany, dziwnie umiejscowionym wśród pobojowiska z widokiem na osiedle. Siedzisko długo już musiało tkwić w ziemi bo porastać zaczęło nieśmiałymi pędami perzu. Tu i ówdzie kwitły drobniutkimi kwiatkami jakieś mikroskopijne roślinki. A Old Firehand siedział i smutniał. 31 Tego dnia deszcz lał bez przerwy. Ojciec co prawda twierdził, że w taką pogodę najlepiej mu się pracuje i w związku z tym więcej zarabia na życie, ale Old Firehand miał w tym względzie swoje zdanie. Pisanie pracy doktorskiej jeszcze z nikogo nie zrobiło milionera, a tato właśnie pisał takową. I to, na dodatek o Aleksandrze Macedońskim, o którym napisano już chyba wszystko! Ale tato był archiwistą, a tacy, podobno, dokopują się do źródeł innym niedostępnych. Tak w każdym razie mawiał tato. Wróciła mama i od razu padła na fotel jak podcięty kwiat. Była pielęgniarką w dziecięcym szpitalu, a to wymaga końskich sił. Ze swego kąta przywędrował Kuba i położył swój nieprawdopodobnie zarośnięty łeb na jej kolanach. Matka przytuliła małego i bez słowa pogłaskała po szorstkich włosach. — Trzeba ostrzyc Kubę. Mały spojrzał na matkę z wyrzutem. Ojciec oderwał wzrok od maszyny do pisania. Pokaźny stos kartek piętrzących się na biurku wskazywał wyraźnie, że stan pogody istotnie wpływał na jego stan umysłu. — Co mówisz, kochanie? — Nic. Kuba zarzucił matce na szyję brudne łapy. Na jego łokciach i dłoniach można było siać nie tylko przysłowiową rzepę, ale prawdopodobnie całe pole buraków cukrowych. — Idziemy się kąpać, synku. Kuba błyskawicznie zniknął zagrzebany w swoim kącie między regałem, tapczanem, a półką na książki. — Nawet stado wołów go stamtąd nie wywiezie — mruknął ojciec odwracając się razem z krzesłem. — Czy myśmy mieli w rodzinie jakichś przodków z wodowstrętem? Matka przecząco pokręciła głową. — Może w twojej rodzinie, w mojej nie. Był tylko prapradziadek piroman. 32 — Kto? — Old Firehand uniósł się na łokciach. Leżał na wersalce pogrążony w lekturze „Skarbu w Srebrnym Jeziorze". — Piroman — wyjaśniała mama sennym głosem — to człowiek, który ma chorobliwy popęd do podpalania. — I co on podpalał, ten prapradziadek? — Wszystko. Głównie drewniane łóżko praprababci. — Z praprababcią w środku? — zainteresował się nagle tato. — Nie wiem. Ale wszyscy przed nim chowali zapałki. — Chyba hubkę i krzesiwo! — zaprotestował tato. — To się działo na pewno jeszcze przed wynalezieniem zapałek. — Możliwe. — Mama przymknęła powieki. Była śmiertelnie zmęczona. Asystowała dziś przy operacji trwającej przeszło trzy godziny. Trzy długie godziny pełnej koncentracji i napiętych do ostateczności nerwów. Wrócił Kuba. Miał umyte dłonie. Pokazał je mamie zabawnie rozcapierzając palce. Potem długo szeptał jej coś na ucho. Mama słuchała uważnie. Skinęła głową. Mały natychmiast zniknął. Tylko trzaśniecie drzwi wyjściowych i daleki ale wyraźny gwizd wskazywały, że najmłodszy członek rodziny udał się do swych rozlicznych zajęć. — Co on ci powiedział? — zainteresował się tato odkładając na biurko okulary do czytania. — Urządzają wspólnie jakiś teren zabaw. Kuba jest nadzorcą, czy kimś takim... — Przywódcą bandy brudasów! — stęknął Old Firehand. Długie leżenie na brzuchu wyraźnie go zmęczyło. — Tak — odparła mama patrząc na pierworodnego. — Zgadzam się. Ale on myśli nie tylko o sobie. Robi to również dla innych dzieci. — No wiesz, moja droga — tato podniósł się zza biurka i usiadł na poręczy maminego fotela — zaskakujesz mnie! To jakieś nowe spojrzenie na naszego barbarzyńcę! 33 Lubię go tak samo jak ty, jest w końcu moim synem, ale daleko mi do idealizowania tego siedmiolatka, który ga- I nia brudny, źle ostrzyżony i nie odzywa się ani jednym słowem! Mama zacisnęła wargi w wąską