16096
Szczegóły |
Tytuł |
16096 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16096 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16096 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16096 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Elżbieta Jackiewiczowa
Pokolenie Teresy
Ta. książka przeznaczona jest
dla Ciebie, młody Czytelniku.
Mamy nadzieję, że sięgniesz
do kolejnych tomów tej serii —
rozpoznasz ją łatwo
po jednolitej szacie graficznej.
Wybierać będziemy do tej serii
książki szczególnie wartościowe
i popularne; zabawne i poważne;
takie, które się czyta
„jednym tchem", i takie, które czytamy
powoli, smakując ich urodę.
Słowem, będą to książki bardzo
różne, lecz łączy je jedno:
zostały napisane w Ludowej Polsce.
Elżbie,ta Jackiewiczowa
Pokolenie Teresy
Nasza Księgarnia Warszawa
Okładka: Zbigniew Rychlicki
Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz
Fotografia autora: Czesław Górski
1
— No, powiedz, ale tak naprawdę. Czy ty to możesz sobie wyobrazić? Czy ty to
widzisz?
Głos Joanny dobiegał wyraźnie do moich uszu, choć dziewczęta rozmawiały cichutko,
w półsennym rozmarzeniu. Wyjrzałam przez uchylone drzwi kuchni. Klęczały obie na
starym, drewnianym kufrze, który zastępował nam szafę. Łokcie opierały o parapet
otwartego okna, głowy — jedna w ramce złotawych warkoczy, druga z niesfornie
rozburzoną, ciemnopłową czupryną — zbliżone były do siebie w jakimś intymnym
pochyleniu, a chude pośladki sterczały wypięte na pokój.
Nie wiem, dlaczego serce mi drgnęło dziwnym wzruszeniem. Wątłość, kruchość tych
dziecięco-dziewczęcych kształtów — i smutek tej rozmowy. I ciężar tych czasów.
Minęło już tyle lat od tych dni. Niechętnie spoglądam w lustro — siwizna coraz
wyraźniej wysypuje się dokoła przedziałka. Wiele spraw przeżyło się od tego
czasu ciężko i boleśnie. Wiele się zapomniało. A to pamiętam. Ten moment
wiosennego zmierzchu w roku 1944. Tę rozmowę.
— Czy ty to widzisz?
Teresa milczała chwilę, widocznie zastanawiała się, żeby powiedzieć „czystą"
prawdę. Teresa była „zasadnicza". Chciała być „zasadnicza", starała się, ale
żywy tempera-
9
ment nieraz burzył jej wszystkie wysiłki i diabli brali powagę. Westchnęła. !—
Nie wiem.
— Jak to: nie wiesz? Przypomnij sobie!
— Byłam taka mała i głupia przed wojną.
— Ja tak samo «? ??, więc co? Ale było jasno na ulicach czy nie?
— Było. Były latarnie. Przestań, nie kop mnie.
?— I okna nie zasłonięte, i padało światło na chodniki, i widziało się nieraz,
jak cała rodzina siedziała dokoła stołu, pod lampą...
— A wiatr poruszał firankami. I słychać było radio. Wiesz, specjalnie
podglądałam. Wspinałam się na palce, podglądałam przez okno i... układałam
powieści. Dziewczynki to zawsze były Anie, wiesz, te z Zielonego Wzgórza, a
każdy chłopiec *—> Tomek, taki sobie łobuz, jak ten Sawyer. Matki krajały chleb
i smarowały masłem...
** Aha. Grubo. Na palec — Joanna westchnęła i pociągnęła nosem.
— Przesada. Ale chleb był jaki! Pachnący, biały. Możesz to sobie wyobrazić?
•.— Tak samo jak te latarnie. Wieczorami na ulicach słychać było śmiech.
— Ludzie żyli jak ludzie —• zakończyła Teresa. Zamilkły. Zamyśliły się.
Za oknem gęstniał ciepły
zmrok. Nie zapalałam światła, bo trzeba byłoby zamknąć okna i spuścić ciężkie,
sztywne zasłony z wystrzępionej, czarnej tektury. Trzeba byłoby odciąć te dwie
jasne głowy od wiosny nieśmiało wychylającej się pęczkami psiej trawki w
szparach potrzaskanego * na dziedzińcu cementu, od wiosny muskającej skronie
ciepłym powiewem, od wio sny — choć smutnej — ale przecież zawsze, od wieków,
budzącej nadzieję w ludzkiej piersi. Niech sobie jeszcze dziewczęta poszepczą.
10
Krzątałam się po kuchni. Kuchnia! Bywają różne kuchnie. Wykładane białymi
kafelkami, syczące błękitnymi płomykami gazu, pachnące świeżą włoszczyzną,
apetyczne. Ale to też było przed wojną i wtedy królowała tam Bronia. Teraz nasza
kuchnia była „w ogóle okropna", według określenia Teresy — z dużą płytą węgłową,
niezręcznie przez nas same opacykowaną wapnem, z poobijanym zlewem w ciemnym od
wilgoci kącie, bez okna. W dzień przenikało tu trochę światła przez oszklone
drzwi prowadzące do małej sieni, dawniej oszklonej werandki. Ale teraz na
dziesięć szyb werandki wypadało chyba dziewięć łat z dykty i desek. Mrok panował
tu nawet w południe, a cóż dopiero teraz, o zmierzchu.
*—> Joanno — zapytałam — czy nie czas już na ciebie? Tylko piętnaście minut do
godziny policyjnej.
"— Tak, proszę pani. Lecę. Serwus!
Zsunęła się z kufra i klepnęła na odchodnym przyjaciółkę po wypiętej pupie.
Teresa nie drgnęła, nie zmieniła pozycji. Patrzyła w mrok.
Może teraz już „widziała" to, co sobie wspólnie z odległego dzieciństwa, sprzed
pięciu lat przecież przypominały, że wieczorami paliły się latarnie na ulicach.
Że nie zasłaniano okien. Że słychać było czasem muzykę i śpiew. Że — ludzie żyli
jak ludzie.
Joanna przeszła już połowę małego podwórka. Nagle zawróciła. Podbiegła do
wychylonej z okna Teresy, wspięła się na palce i szepnęła jej prosto w usta:
— Więc jednak było jasno na ulicach. Było!
Już miała odbiec. Teresa szybkim ruchem sięgnęła do czupryny przyjaciółki.
— Oszalałaś! — jęknęła Joanna.
<— Ty! Przestań miauczeć: było, było. Tak znowu będzie! Rozumiesz? Tak będzie. I
idź już, do licha!
11
Odepchnęła Joannę w mrok podwórza. Zeskoczyła z kufra. Już trzeźwa, opanowana.
— No, mamo, spuszczam zasłonę. Możesz zapalić lampę. I daj mnie, ja już
dokończę te przeklęte kartofle.
Przetarła obu dłońmi twarz, jakby chciała odpędzić sny. Oparła się o stół
kuchenny, wzięła nóż, kartofel, koszyk do łupin.
Znowu zamyśliła się.
— Tereso, obudź się.
— Tak, mamo. Już.
Usiadła na niskim stołeczku, pociągnęła parę razy tępym nożem po upartym,
zdrewniałym ziemniaku i powiedziała tonem na pozór obojętnym:
— A na przykład szkoła. Ledwo pamiętam, jak byłam w pierwszej klasie. Gwar,
pisk, krzyk. Tyle śmiechu. I nagle dzwonek. Dzwonek...
— No?
*— A ja za miesiąc zdam maturę. I to już nigdy nie wróci. Tego już nigdy nie
zaznam. Nasza szkoła jest bez gwaru, bez klas, korytarzy, bez dzwonków.
— Co ciebie dziś napadło? Wstydź się. Żałujesz jakichś drobiazgów, rozczulasz
się, a...
— A tu ludzie giną. powiesz. Wiem, wiem. Zawsze myślisz o wojnie z tego górnego
tonu. Że śmierć, że bohaterstwo, że cierpienia i tak dalej. Ale śmierć i
bohaterstwo to chyba coś pięknego, nie wiem, ale chyba tak, w tym musi być jakaś
wielkość. A nas to ominęło. A my tylko wiemy, co to czarny chleb z szajse-
marinoladą, co to godzina policyjna, ciemności na ulicach, mydło lepkie jak
glina, kartofle trzy razy dziennie, dziury w butach, mieszkania w drewniakach z
wygódką na dziedzińcu, szkoła bez dzwonków. Wszystko szare. Rzuciłabym to
wszystko. Poszłabym gdzieś do lasu, do partyzantki. Może życie nabrałoby sensu.
Ach, mamo, jestem głupia, głu-
12
pia i zła. No, już nie patrz tak. Już obieram. Rozpalaj pod kuchnią.
Patrzyłam na Teresę zbuntowaną, na Teresę już po chwili zgaszoną i opanowaną,
patrzyłam na jej smukłe palce zaciśnięte dokoła brudnego ziemniaka, na jej
pochyloną głowę otoczoną dwoma sznurami warkoczy, na jej twarz drobną i szczupłą
— i strumień gorzkiego żalu przelewał mi się w piersiach, podchodził aż do
gardła.
Dorośli ludzie odpowiadają w jakimś sensie, w jakimś choćby najmniejszym
procencie za wydarzenia, których są uczestnikami. Ale ci młodzi, to pokolenie
Teresy, które z trudem mogło uwierzyć, że kiedyś paliły się na ulicach latarnie,
że nie zasłaniano okien, że „ludzie żyli jak ludzie", to pokolenie czyż nie było
niezasłużenie skazane?
Postanowiłam opowiedzieć ich dzieje. Rozumie się —• nie wszystkich. Tej małej
grupki chłopców i dziewcząt z naszego miasta, tych, których znałam bliżej, bo
byli mymi uczniami, a przyjaźnili się z Teresą. Czy będzie to możliwe dziś po
tylu latach? Spróbuję. Wiem, że będą luki i niedokładności, będą pewno pomylone
miesiące i dni, w tamtych czasach nie pisało się przecież notatek ani
pamiętników. Każda kartka mogłaby służyć wrogowi za akt oskarżenia. Więc z
pamięci własnej i z opowiadań ich samych, dziś już ludzi dorosłych. Spróbuję.
2
Teresa miała 13 lat, kiedy wybuchła wojna. Przeszła do drugiej gimnazjalnej i.
Latem — jak co roku — posłałam ją na wakacje do ojca. Tak umówiliśmy się wtedy,
gdy
1 Szkoła Średnia w okresie 20-lecia międzywojennego składała się z czte-rech
klas gimnazjum, po ukończeniu klórego uczeń otrzymywał tzw. małą maturę, oraz z
dwóch klas liceum, w którym nauka kończyła się otrzymaniem matury.
13
zdecydowaliśmy zerwać nasze małżeństwo. Jeździła więc tam na święta i na lato,
była pieszczona i uważana za „panienkę", składała z ojcem wizyty i przyjmowała
gości. Przywoziła w walizce sukienki „dorosłe", z barwnych jedwabi, i przez parę
dni trudno mi ją było nałamać do codzienności. Zaczynała się szkoła i szkolne
rygory: pończochy w prążki, granatowy mundurek na co dzień i od święta, białe
kołnierzyki, wczesne wstawanie i w ogóle wszystko, co szkoła orzekła, że trzeba
albo że nie wolno. Byłam sama nauczycielką, miałam jedynaczkę i bałam się, żeby
mi nie wyrosła na raroga. Nie miałam nikogo bliższego memu sercu, ale że od
najbardziej kochanych najwięcej się wymaga, więc i moja miłość była surowa.
Wymagałam od Teresy, by umiała sobie we wszystkim radzić sama, a ona raz się z
tego cieszyła, a raz — buntowała.
Musiała sprzątać swój pokój, utrzymywać w porządku książki i rośliny na oknach,
cerować swoje pończochy (wtedy cerowało się jeszcze pończochy!) i doprowadzać do
porządku bieliznę po praniu. W lekcjach nie pomagałam jej nigdy — nie
potrzebowała tego zresztą. Do ojca jeździła sama — odprowadzałam ją tylko na
stację, wsadzałam do wagonu i polecałam opiece kogoś z jadących. Znajome panie
kiwały głowami nad moim ryzykanctwem, a po cichu oceniały mnie pewno jako
kobietę bez serca. Ja sama jakże żałowałam potem tego ciągłego nała-mywania
młodego źrebięcia, jakie wyrzuty robiłam sobie, że nie pofolgowałam, nie
pozwoliłam brykać beztrosko, póki było można.
A jeszcze później okazało się, że... Ale stop, po kolei.
Tego lata Teresa wróciła niespodzianie o parę dni wcześniej. Ojciec dostał kartę
mobilizacyjną, musiał natychmiast wyjeżdżać. Nie wierzył jeszcze w wojnę. Mówił:
„To manewry, nie przejmuj się, córuniu". Był jak zwykle
14
dziarsko-buńczuczny, pewny siebie, piękny w strojnym» oficerskim mundurze i
chętny do witania przygody, urozmaicającej monotonne życie. Teresa odczuła
niepokój dopiero, gdy wsiadła do wagonu — tu wszyscy mówili o wojnie. Chciała
jeszcze raz zobaczyć ojca, wychyliła się z okna, ale pociąg już minął perony
stacyjne, turkotał na zwrotnicach, unosił coraz dalej.
Nie zobaczyła go już nigdy. To było pożegnanie na zawsze.
Nie zdążyłyśmy tego pamiętnego 1 września wybrać się normalnie do szkoły. O
świcie niemal zbudziły nas głuche detonacje. Wpadłam do pokoju Teresy — stała
już przy oknie w długiej, nocnej koszuli. Na ulicy ludzie biegli, krzyczeli coś.
Zatrzymywali się, gromadzili w grupki i zadzierali wysoko głowy do nieba,
szukając oczami samolotów. Znowu się rozbiegali. Znowu gromadzili się inni.
Objęłyśmy się mocno ramionami. Milczałyśmy. Nagle wpadła Bronia, z krzykiem, z
lamentem. Otworzyłam głośnik radiowy — tak, wojna. Wojna! Jeszcze wówczas nikt z
nas nie wiedział, co oznacza to słowo. Jeszcze łączyło się z nim pojęcie sprzed
dwudziestu paru lat —* jakiś front, jacyś żołnierze w okopach, jakieś niewygody
życia codziennego — tak, właśnie: codziennego, takiego jak dotąd, tylko może
trudniejszego nieco, z kuchennymi ograniczeniami, z dyżurami w szpitalach, z
kolejkami po chleb w piekarniach.
— Boję się ?» powiedziałam.
—: Nie bój się. Będziemy zawsze razem.
— Boję się, córko.
—* To nie może trwać długo. Pobijemy ich. Anglia i Francja nam pomogą —
zobaczysz. Bądź dzielna, mamo.
=— Tttak — jęknęłam.
r— I przecież oni mają czołgi z tektury — prawda? A masła już nie jedli kilka
lat. Przecież nie będą mogli
15
nas pobić, prawda? Prawda, mamo? Mamo! Wyskoczę na chwilę na ulicę, dobrze?
O ósmej byłam w szkole. Stary sekretarz rozłożył ręce.
*— Nie ma. Nikogo nie ma. Niech pani idzie do domu. Jakby co, to dam znać.
Cały dzień kopałyśmy rowy. Wszyscy kopali. Starzy, młodzi, kobiety, dzieci.
Naprzeciwko naszego domu w czyimś ogrodzie. Do tych rowów wskakiwaliśmy wszyscy,
gdy nadlatywały samoloty. Trzymałam Teresę za rękę, żeby razem. Na Traugutta
gdzieś rozpadła się kamienica jak domek z kart. Podobno w bramie było dużo ludzi.
Koło dworca kolejowego wybuchł pożar, ale szybko ugaszono. Wieczorem Bronia
ugotowała garnek ryżu. Przychodzili wszyscy, kto chciał, kto był głodny, prosto
z rowu.
Ani ja, ani Teresa nie mogłyśmy przełknąć nawet łyżki tej kleistej kaszy. Teresa
zjadła sucharek z kawałkiem suchej kiełbasy. Ja wypiłam czarnej kawy.
Położyłyśmy się spać na jednym tapczanie. Dopiero w ciszy nocnej odczułam ulgę —
zdałam sobie sprawę, że przez cały dzień mnie mdliło. Nie wiedziałam, dlaczego
tak się źle czuję. Mdliło, ordynarnie mdliło ze strachu. Poczułam się upokorzona.
Zdawało mi się, że taka jestem dzielna, taka silna, cały dzień z łopatą w rękach.
A tymczasem miałam mdłości ze strachu.
Na drugi dzień przykryliśmy nasze rowy deskami i nasypaliśmy piasku na wierzch.
Teraz w czasie nalotów siedzieliśmy w „prawdziwym" schronie. Niektórzy znieśli
tam krzesła, stołki, ułożono jakieś ławy z desek opartych o kamienie. Ludzie
najwyraźniej przywykli do sytuacji. Zaczynali żartować, niektórzy kłócili się.
Teresa zabrała z domu „Chłopów" Reymonta i czytała zajadle, nie odrywając oczu
od książki. Wybrała sobie miejsce tuż przy małym otworze w „dachu", miała dość
światła. Nie bała się. Odzyskała apetyt i czytając pogryzała
sucharki.
16
A mnie znowu mdliło przez cały dzień. Znowu nic nie mogłam wziąć do ust'.
Wstydziłam się. Patrzyłam podejrzliwie na sąsiadów, czy nikt nic nie zauważa.
Chyba nie. Każdy jest zajęty sobą.
Znowu poszłam do szkoły, znowu nic. Dyrektora nie ma. Żadnych wieści z
kuratorium. Żadnych dyrektyw. Nie ma również wypłaty, pieniądze nie nadeszły.
Nie przejęłam się tym zbytnio — miałam trochę pieniędzy odłożonych na zimowe
przygotowania. „Wystarczy — myślałam sobie — zanim uspokoi się zamęt pierwszych
dni wojny. Potem przecie front się ustali, odrzucimy Niemców i na ich, nie na
naszej, ziemi rozegra się batalia". Tu i ówdzie mówiono: „Nasi przekroczyli
granicę Prus, nasi przeszli do natarcia pod Zbąszynem..." Wierzyliśmy.
Chcieliśmy wierzyć.
Trzeciego dnia śpiewaliśmy ze łzami w oczach „Jeszcze Polska" i Marsyliankę.
Francja wypowiedziała wojnę Niemcom! Ludzie stali na ulicach pod głośnikami, bez
kapeluszy, bez czapek. Radość. Vive la France! l Potem wiwaty na cześć Anglii.
No, teraz mamy sprzymierzeńców! Takiej sytuacji Polska nie miała nigdy *—
tłumaczyli uświadomieni politycy z naszej ulicy. Koniec z Niemcami! Precz z
naszej ziemi! Precz z brudnymi łapami! Dostaniecie za swoje, za wieczne Drang
aach Osten 2! Podnosiliśmy głowy do bezchmurnego nieba — patrzcie, tam, tam!
Angielski samolot! Nareszcie!
A samolot, lśniący na błękicie jak srebrny wykrzyknik, zniżał się nagle i ziemia
zaczynała dygotać od wybuchów. Znowu chowaliśmy się do schronów. Z czyjegoś
mieszkania posypały się szyby na chodnik. U nas „piec rozszedł się", jak to
określiła Bronia — to znaczy rozsunęły się
lVive la France! (franc.) — Niech żyje Francja! aDrang nach Oslen
(niem.) — Napór na wschód. Hasło agresywnej polityki feudalnych i
kapitalistycznych Niemiec,
2 — Pokolenie Teresy
17
kafle od wstrząsu i wyraźnie zarysowała się gruba na palec brązowa krata
szczelin na białym tle kaflowej polewy. Ktoś mówił, że już nie odchodzą i nie
przychodzą żadne pociągi. Tory — zbombardowane. Ktoś inny tłumaczył, że to
wyjątkowo nasz Radom jest pod takim obstrzałem, bo mamy wytwórnię broni i tuż
obok fabrykę prochu w Pionkach. Ktoś inny zdecydował, że wobec tego nie ma sensu
tu siedzieć — trzeba wieczorem zabrać rzeczy na furę i wyjechać. Do ciotki na
wieś. Do znajomych w Jedlni czy w Garbatce. Do krewnych w Zwoleniu. Wszystko
jedno. Byle wyjść z tego osaczonego miasta.
I wieczorami zaczęły ciągnąć po ulicach fury i furki — naładowane walizami,
garnkami i wózkami dziecinnymi. Obok szli ludzie, pochyleni, zgięci, na
ramionach dźwigali plecaki lub zwykłe toboły. Na przedmieściach i koło dworca
ciągle coś się paliło. Słychać było poszczególne strzały i terkotanie karabinu
maszynowego. Co to? Do kogo strzelają? Do dezerterów. Do rabusiów. Do Niemców,
skoczków spadochronowych. Do zdrajców. Głośniki radiowe nadawały jakieś
tajemnicze szyfry i alarmy: „Uwaga, uwaga» nadchodzi, koma trzy, uwaga!" Noc
przynosiła przerwę w nalotach, ulgę, sen drewniany, bez czucia. Świt zaczynał
się od serii wybuchów —. i znowu ludzie biegli do schronów. W powietrzu unosił
się dym z żarzących sig przez całe noce bud, ruder, bazarów, składów.
Tego dnia ktoś krzyknął:
*« Gaz! Gaz! Ratujcie się!
— Zakładać maski!
Masek nie było. Mieliśmy wszyscy jakieś białe tamponi-ki z merli i butelki z
płynem, którym należało tampony zwilżać. Ale butelki zostały w domach, tamponów
nie mogliśmy się doszukać w kieszeniach. Matki tuliły głowy dzieci twarzyczkami
wprost do własnej piersi i zawodziły głośno:
18
— O Jezu, Jezu!
Znalazłam wreszcie tampon i buteleczkę na dnie torebki, którą zabierałam ze sobą
do schronu. Trzęsącymi się rękami nalałam zbawczego płynu na białą merlę.
Przytuliłam głowę Teresy i podsunęłam jej tampon. Odtrąciła moją rękę. Czytała
spokojnie „Chłopów", Nie odrywała oczu od książki.
*** Tereniu!
— Mamo, sama wiesz, że to nie uratuje, jeżeli puścili gaz. A jeżeli gazu nie ma,
to nie wygłupiajmy się. *— Spojrzała na mnie twardo, jakbym to ja była jej
nierozumnym, wytrąconym z równowagi dzieckiem. I dorzuciła łagodniej: •== Chodź
tu, stój przy mnie.
Wróciła do książki. A ja stałam obok niej, obejmowałam ją za ramiona, tuliłam do
siebie. Dygotałam z przerażenia. „Dzieci nie rozumieją grozy śmierci, dzieci nie
wierzą w śmierć" — myślałam. Wzięłam rękę Tereni, małą, szczupłą, z długimi,
cienkimi paluszkami — ścisnęłam tę rączkę w swojej. Spojrzałam z góry na jej
pochyloną głowę. Bladoróżowy przedziałek przecinał okrągłą, małą czaszkę, biegł
wśród złotych włosów gładko sczesanych na dwie strony i zaplecionych w tęgie
warkocze. Ale wzdłuż tego przedziałka, nad czystymi, gładkimi skro-niami i koło
uszu — sypało się tysiące włosów krótkich, kędzierzawych, niesfornych,
wzruszających. Te właśnie maleńkie, ruchliwe włoski i te cienkie paluszki w moim
ręku — załamały moją pozorną równowagę. Wtedy pierwszy raz aż zatrzęsłam się od
jakiegoś niepowstrzymanego szlochu, zachlipałam jak wiejska baba.
e=» Mamo! •»• Terenia objęła mnie wolną ręką, drugą podtrzymując książkę opartą
o poprzeczkę łopaty. — Mamo! Ludzie patrzą — powiedziała z wyrzutem. — No, i nie
ma gazu, widzisz, a mówiłam! To zwykły dym. No i po co? Utrzyj nos, błagam.
Jeszcze ze dwa miesiące
Zi
.19
wojna może potrwać, a ty już dziś... eee... no, utrzyjże ten nos!
Utarłam lewą ręką, z prawej nie wypuszczając drobnej dłoni córczynej. Cokolwiek
będzie, cokolwiek się stanie, jesteśmy, będziemy razem. Zdawało mi się, że żadna
siła nie zdoła wydrzeć tej rączki z mojej dłoni.
I jakże to się stało, że ją wypuściłam?
Jeszcze dziś, po tylu latach, nie umiem siebie usprawiedliwić, nie umiem sobie
tego wszystkiego wytłumaczyć, a jednak...
Piątego dnia wojny, kiedy już u nas szeptano o klęsce Bydgoszczy, o zajęciu
Poznania, o bombardowaniu Częstochowy, kiedy miasto się wyludniło, bo — kto mógł
—* opuszczał nocą swój dom, kiedy wiadomo byłot że pociągi nie chodzą, a drogami
walą tłumy znękanych ludzi — byle za Wisłę, byle za Wisłę, tego piątego dnia,
kiedy byłam już zupełnie zgubiona w rozpaczy i bezradności — dotarli do nas
niespodzianie dawni przyjaciele naszego domu. Szli i jechali, jechali i szli z
Poznania, zmęczeni, brudni, zakurzeni, szarzy. Nie mieli już złudzeń. Mówili
wyraźnie o klęsce. On — przygnębiony, niezdolny do fizycznego wysiłku, z
powykręcanymi po chorobie stawami, ona — energiczna i zaradna, przedsiębiorcza i
trzeźwa, decydowała za całą rodzinę, wydawała komendy, brała na siebie
odpowiedzialność, dyrygowała. Mąż i syn to dwoje niezaradnych dzieci, które ona
musi ulokować w bezpiecznym miejscu, zanim przeminie zawierucha i będzie można
wrócić do Poznania. To właśnie ona, Anna, zdecydowała, że trzeba jechać (czy iść)
aż gdzieś pod Ba-ranowicze, Nowogródek czy Nieśwież — gdzie przecie Niemcy nie
dotrą — i tam przesiedzieć wojnę.
er-- Dawaj mi adresy swoich przyjaciół, krewnych, znajomych. Idziemy zaraz, nocą.
Byle wyjść z miasta. A tam już sobie poradzimy. Za Wisłą chodzą pociągi. Za dwa-
20
-trzy dni będziemy w takiej ciszy, w takiej głuszy, że będziesz nam zazdrościć.
— Tam jest nasza babcia, w Kłecku — powiedziała Teresa.
Anna spojrzała na nią uważnie, jakby ją dopiero teraz zauważyła.
— O, Terenia! Jaka z ciebie już duża dziewczyna. No więc idziemy do Kiecka, do
babci. I wiesz co =*= zabieramy ciebie. Idziesz z nami.
To jeszcze pamiętam. A dalej już jak przez sen. Było przekonywanie, że nie mam
prawa egoistycznie więzić dziecka przy sobie, w mieście wyjątkowo napastowanym,
niebezpiecznym. Że będzie głód. Że dziecko musi być w miejscu zacisznym i pewnym.
Że musi mieć mleko i jarzyny, i owoce. Że jeśli ja nie mogę odejść (bo szkoła,
bo nie mam zwolnienia ani żadnych wskazówek), to powinnam pomyśleć o
bezpieczeństwie dziecka. Że wszystkie matki to egoistki, a trzeba być rozumną i
wielkoduszną. Że... nie wiem, nie pamiętam, co jeszcze.
Teresa stała przy mnie. Trzymałam ją znowu za rękę. Czułam tę drobną dłoń jak
ognik życia, jak coś, bez czego chyba oddychać bym nie mogła. Spojrzałam na nią.
Przytuliła się. Ale oczy błysnęły już chciwością, łakomstwem na przygodę, na
niezwykłość, na wędrówkę daleką i niebezpieczną.
— Mamo! Chodź razem!
— Wiesz, że nie mam prawa, nie powinnam.
— Ale wszyscy rzucają wszystko i idą.
— Ale nie powinni. Nie wolno tak.
— Mamusiu!
— A jeżeli ja zostanę — pójdziesz?
— Zrobię, jak ty każesz. Czy będziesz spokojniejsza wiedząc, że ja jestem u
babci?
— Tak. Może.
21
— No — to jazda! Idę.
Tak wypuściłam z dłoni rączkę Tereni. I jeszcze dziś czuję tę utratę.
Jeszcze pamiętam, jak całowałam ją w przedziałek, w ten porośnięty dokoła ledwo
widzialnym puchem drobnych, wijących się, krótkich włosków. Pamiętam, jak
przypinałam jej plecak do dziecinnych ramion, obciągniętych w granatowy,
narciarski kombinezon.
— Nic się nie bój, mamo, ja jestem jak żołnierz. O, widzisz, spodnie, buciory.,,
raz-dwa, raz-dwa!
Na schodach, w bramie, na ulicy, w czarnej nocnej ciemni, zabarwionej z dala
łunami, słyszałam jeszcze długo kroki Teresy, słyszałam, jak butami narciarskimi
wystukiwała ca bruku energicznie raz-dwa. raz-dwa.
3
Na szosie prowadzącej do Zwolenia było tłoczno jak na niedzielnej ulicy. Noc
była ciepła i ciemna, bezksiężycowa, bezgwiezdna. Od rozgrzanej ziemi unosiły
się wieczorne opary, cienie ocierały się o siebie, mijały, potrącały. Tu
zaskrzypiał wóz, tam rozpłakało się dziecko. Ktoś nagle zakaszlał się w
wilgotnej ciemności, ktoś zaklął, potknąwszy się o przydrożny kamień. Ci, którzy
rozmawiali idąc, mówili szeptem, tajemniczo, pośpiesznie.
Teresa poczuła nagle smutek i tęsknotę tak palącą, że gdyby nie obawa przed
gniewem pani Anny, zawróciłaby i biegła co sił do matki, do domu. Tu na tej
drodze.w ciemnościach, było straszno, obco, beznadziejnie. Choć dokoła tłoczyli
się i popychali ludzie, Teresie wydawało się, że to jakieś przerażające cienie,
jakieś mary i że ona sama zabłąkana jest wśród nich bezpowrotnie. Serce dygotało
z trwogi, rozpaczy, poczucia samotności i żałosnej, dzie-
cięcej tęsknoty. Nogi potykały się o chropawe, wystające komienie szosy. Plecak
uginał ramiona, coś twardego uwierało boleśnie lewą łopatkę, buty wydawały się
ciężkie jak z żelaza. Beztroski, bohaterski nastrój rozpłynął się razem z
blaskiem domowej lampy, domowego ciepła i bezpieczeństwa. A iść trzeba było
daleko, przez całą noc, żeby w dzień uniknąć męczącego upału. O samolotach wtedy
się jeszcze nie myślało. Pani Anna mówiła, że na bocznych drogach jest spokój.
«« Boisz się? — zaszeptał Jasiek, rówieśnik Teresy, równie jak ona obciążony
pokaźnym plecakiem.
<=« Phi! — Podniosła głowę i zebrała wszystkie siły, żeby się nie zdradzić.
— Nie zgrywaj się. Wszystkie dziewczyny są tchórze.
— Jak tak dobrze wiesz, to po co pytasz?
^- Bo chcę. Cóż to, obraza, obrazek, obrazeczek?
— Odczep się, wiesz? — energicznie pchnęła Jasia łokciem.
— Mamo! Ona się pcha!
Pani Anna ostro trzymała swego jedynaka i od początku we wszystkich kłótniach
dzieci stawała po stronie Teresy. To doprowadzało Jasia do wściekłości, gotów
był nie wiem co zrobić, byle matka przyznała rację właśnie jemu, żeby zgromiła
raz chociaż Teresę. To pewne siebie, rezolutne dziewczynisko doprowadzało go
stale do stanu zaczepnej złośliwości.
Szturchnął ją w plecak.
— Garbata! Tra-ta-ta!
— Idiota! Dowcipniś spod płota!
Zaczepki Jasia miały tę dobrą stronę, że rozwiały smutek Teresy. Trzeba było się
bronić, trzeba było uważać. Szła już teraz energiczniej, zadziorna, wojownicza.
Nawet buty wydały się lżejsze, a plecak przestał uwierać. Ale po paru godzinach
marszu mąż pani Anny poprosił o wy-
23
poczynek. Był milczący, przygnębiony, złamany. Teresa miała dla niego wiele
współczucia, jego delikatność i słabość rozbrajały ją i wywoływały odruchy
życzliwości. Pomogła mu zdjąć plecak i wskazała na dnie przydrożnego rowu
kawałek jakiegoś powalonego słupa.
?f* O, tu, proszę pana, tu będzie wygodniej. I proszę się o mnie oprzeć, wie pan,
tak plecami. Ja o pana, a pan o mnie, będziemy się podpierać, tak mnie kiedyś na
wycieczce nauczył tatuś.
I naraz błysk i uczucie tęsknoty: tatuś! Gdzie jest?! Czy walczy? Może się
skrada gdzieś, żeby zaskoczyć wroga, a może sam jest osaczony? Nie, nie — tacy
jak on, silni, piękni, pewni siebie, tacy — zwyciężają.
„I nas obronisz, tatusiu" — pomyślała Teresa i ufnie westchnęła.
— Zasnęłaś? Masz, wypij to mleko — pani Anna podsunęła kubek.
mm Dziękuję. Nie...
— Żadnego „nie". Proszę wypić. Zresztą jak długo mam dźwigać tę butlę? Będzie
lżej. Pijcie. Jeszcze pięć minut i idziemy dalej. Nie ma czasu.
Teresa jęknęła wstając. Wszystkie mięśnie bolały, a stopy piekły ogniem. Poszli.
Patrzyła tępo na migające przed nią w mroku stopy pani Anny, otulone w grube,
wełniane, białe skarpety. Już tylko te białe plamy widziała: raz-dwa, raz-dwa,
raz-dwa. W oczach zaczynało mierzchnąć, głowa ciążyła, krzyż zdawał się
trzeszczeć pod ciężkim plecakiem. Raz-dwa, raz-dwa.
Prawie nie pamięta, jak się znalazła nagle w trzęsącej ciężarówce. Ktoś podłożył
jej ramię pod głowę, obijającą się o deski auta. Zasnęła. Kiedy zbudziła się,
niebo zaczynało szarzeć na wschodzie. Szczękała zębami, z chłodu. Ciężarówka
stała przed drewnianym domkiem na bocznej drodze, tuż przy szosie. Wpuszczono
ich do środka.
24
Na podłodze było siano, ktoś już tu spał. Teresa przyklękła i zanim zdążyła
zsunąć drugi rzemień plecaka, już głowa jej upadła na ubity wzgórek siana, oczy
zamknęły się, westchnęła, zaszeptała przez sen: „Mamo, mamusiu..." Spała.
Ranek wstał świeży, uroczy, skąpany w rosach. Mgła opadała na ziemię, krople
głośno kapały z gałęzi, kap--kap, gdzieś wysoko nad mlecznymi oparami
przeblyski-wało znów czyściutkie, błękitne, bezchmurne niebo. Nieli-tościwe
niebo. Wysoko, aż pod słońcem, błyskały już pojedyncze, srebrne, lśniące
samoloty, napełniając powietrze złowrogim dudnieniem. Ludzie śpiący pod wozami,
w przydrożnych rowach, w natłoczonych izbach wysłanych wymiętym sianem — budzili
się ze snu, w którym zaznali krótkiego ukojenia, błogosławionej niepamięci.
Unosili powieki, pod którymi drzemały jeszcze wizje domu i spokoju, mrużyli oczy
od blasku porannego słońca, wzdychali głęboko, jak się wzdycha z wielkiego
szczęścia, a naraz — przebudzeni — zrywali się na nogi już pełni trwogi, już
świadomi.
Teresa otworzyła oczy i zamknęła je natychmiast. Pomyślała: „Nie, to nieprawda,
nieprawda". Ale pani Anna uparcie, choć delikatnie, potrząsała ją za ramię.
— Wstawać, wstawać! Jasiek *— wstawajcie! Musimy przed południem minąć Zwoleń.
Potem gdzieś przycupniemy i wyśpicie się.
Jasiek kaprysił i marudził. Obtarł sobie piętę, noga mu spuchła, jęczał,
ślamarzył, złościł się. Matka gderała, to znów pieszczotliwie uspokajała. Teresa
chciała być „inna", poważniejsza, dzielniejsza. Wybiegła na dziedziniec,
wyciągnęła wiadro wody, zrzuciła przez głowę bluzę kombinezonu i świecąc gołymi
ramionami, osłoniętymi dziecinną jeszcze koszulką, wyciętą w owal, próbowała się
umyć. Ale wody nie było w co nalać, więc przechylała le-
wą ręką wiadro, ochlapując sobie buty i spodnie, a prawą oblewała spocone
jeszcze od snu policzki i szyję. Parskała przy tym, siąkała nosem, mruczała. Tak
zastał ją Jasiek, skrzywiony i zły. Trącił ją palcem w mokre ramię i warknął:
— Odsuó się!
— Sam się odsuń, bo chlapnę!
Wciągnęła bluzę przez głowę na mokre ramiona ? zawróciła w stronę ganku. Jasiek
zanurzył palec w wiadrze i prysnął jej wodą w nos. Nie zatrzymując się prawie,
walnęła go po karku z całych sił, aż zachwiał się i wywrócił wiadro.
— Mamo!
?— Drzyj się, drzyj, zaraz ci mama utrze nose~zek! <•»« zaśmiała się i na
wszelki wypadek pobiegła kłusem, oglądając się, czy jej Jaś nie goni.
Na ganku pani Anna nalewała mleko do kubków i rozdzielała chleb z kiełbasą.
Teresa odczuła naraz apetyt, siłę, radość z czegoś — sama nie wiedziała z czego,
może z tego błękitnego ranka czy ze świeżo odniesionego zwycięstwa w starciu z
Jasiem? Roześmiała się głośno i radośnie, zanurzyła zęby w miękkim chlebie — ha,
jakoś to będzie!
w* Zaraz ruszamy? — zapytała z bojową gotowością.
<— Prosiłam gospodarza, żeby nas podwiózł, bo też jedzie do Zwolenia, ale on
wiezie świnię., dużą maciorę. Dziś spęd trzody i bydła, dzień targowy —
wyjaśniała pani Anna. m Mówi, że nie będzie miejsca, nie będzie gdzie usiąść.
Ojej, ze świnią! Tak by było przyjemnie!
— Ale on już wyjeżdża, a wy marudzicie. Jasiek! Gdzie się tam włóczysz? Boże,
coś ty! Wpadłeś do wody? Całe spodnie, całe buty mokre — gdzieś ty łaził? Co ja
z nim mam.., , .
26
^ Potknąłem się. Wywróciłem wiadio — mruknął Jasiek.
Teresa spojrzała nań drwiąco. Skorzystał z chwilowej nieuwagi rodziców i pokazał
jej język, wykrzywiając niemiłosiernie twarz. Parsknęła śmiechem i rozlała mleko
na własne kolana.
™ Dzieci, co z wami? — zniecierpliwiła się pani Anna. — Prędko kończyć śniadanie!
Pakować plecaki! Ruszany!
Teresa była jeszcze w izbie, pochylona nad ciężkim plecakiem, kiedy powietrzem
zatargał jakiś groźny, huczący, dudniący warkot. Huk narastał z każdą sekundą,
szyby zaczęły dygotać, gdzieś drzwi zakołysały się i trzasnęły. Wciągnęła plecak
i zapinając rzemień wybiegła na ganek. Ktoś krzyczał:
-^ Kłaść się! Kłaść się! Na ziemię!
Tuż za gankiem, koło dygocącej bramki, na małej rabatce obrzeżonej nasturcją
leżała pani Anna, ręką przyciskając do trawy głowę Jasia. Jacyś ludzie kucali w
rowie za płotem. Mąż pani Anny siedział na stopniu ganku, obu rękami zatykał
sobie uszy i dygotał jak w febrze. Z szosy w pełnym pędzie zjeżdżały wozy i
wózki, szukając ukrycia pod drzewami. Zaczepiały o siebie, coś trzeszczało,
ludzie klęli, krzyczeli. Teresa uniosła głowę i spojrzała w niebo. Nad nią — w
kierunku na Zwoleń — leciały bombowce — dziesięć, dwadzieścia, sto — kto je
zliczy! Aż niebo zmierzchło!
Ktoś trącił Teresę w ramię, obejrzała się **» jakiś mężczyzna w kapeluszu, nie
ogolony, z twarzą siną z wysiłku i przerażenia, krzyczał coś, czego nie mogła
dosłyszeć, i gestami wskazywał jej, by padła. Sam osunął się niezręcznie na
kolana i wywrócił jakoś na bok. Teresa kucnęła koło niego i zamknęła oczy.
Dudnienie samolotów oddalało się, choć wszystko wkoło zdawało się jeszcze dy-
27
gotać i huczeć. Nagle potworny wybuch zatrząsł powietrzem. Za nim drugi, trzeci,
dziesiąty.
— Zwoleń! Zwoleń! — krzyknął mężczyzna w kapeluszu. Zerwał się i wybiegł na
szosę. Teresa za nim. W odległości trzech czy czterech kilometrów widać było
miasteczko jak na dłoni. Dachy, daszki, wieża kościelna, drzewa. Naraz wszystko
to zakołysalo się, zadygotało, buchnęły czarne słupy kurzu i dymu. Miasteczko
znikło za ich zasłoną. Samoloty oddalały się. Zdawało się, że burza minęła, gdy
nagle cała eskadra dokonała szybkiego zwrotu — wszystko widać było dokładnie jak
na popisach lotniczych —• dudnienie zaczęło znowu narastać, znowu huknęły bomby,
w niebo strzeliły słupy płomieni, ziemia zatrzęsła się naokoło.
Teresa zasłoniła oczy rękami. Krzyczała, ale nie słyszała własnego krzyku. Ktoś
pchnął ją z szosy do rowu, upadła, zaszlochała. Ziemia trzęsła się i dygotała.
Niebo huczało, dudniło śmiercią.
Kiedy oprzytomniała i uniosła głowę, ludzie już znowu biegli na szosę. Samoloty
oddalały się równo, spokojnie jak na paradzie. Z miejsca, na którym stał Zwoleń,
małe, śmieszne, spokojne miasteczko — unosiły się słupy płomieni i dymu. Swąd
spalenizny dolatywał już wyraźnie, dymy snuły się wokoło, zdawało się, że aż tu
słychać krzyk ludzkiego nieszczęścia.
Teresa sięgnęła do kieszonki kombinezonu i wyjęła małą, zmiętą kartkę papieru.
Ręką matki był tam zapisany pewien adres, adres jej miłego ucznia ze Zwolenia.
Tam miała w razie czego znaleźć nocleg i opiekę. Tam mieli się zatrzymać w
marszu i odpocząć. Przeczytała: „Heniek Bednarski, jego matka ma restaurację w
Zwoleniu". Przycisnęła nagłym ruchem kartkę do ust i pocałowała. „Mamusiu,
mamusiu, żebyś ty wiedziała! Po co wychodziłam z domu? Ach, mamusiu!..."
2S
Dopiero pod wieczór wyruszyli i minęli dogorywające miasteczko. Nie zatrzymywali
się, usiłowali nie słyszeć zawodzeń i jęków ludzkich. Przeskakiwali przez
żarzące się jeszcze belki, deski, szczątki sprzętów. Teresa szła z pochyloną
głową. Nie miała odwagi spojrzeć dokoła.
Za Zwoleniem wynajęli furmankę i nad ranem przeprawili się promem przez Wisłę.
== Tu już będzie spokojnie — zapewniała pani Anna.
4
W tym samym czasie, gdy Teresa z Jasiem przekomarzali się u studni, ja poszłam
ostatni raz do szkoły. Sekretarz rozłożył ręce gestem ostatecznej rozpaczy.
— Już koniec, proszę pani. Zginęliśmy. Był pan dyrektor, powiedział, że wszyscy
są wolni, niech robią, co chcą. Szkoły nie będzie. No i wyjechał autem. Pani wie,
swoim autem.
— Dokąd wyjechał? Jakże to tak?
— Wyjechał na wschód, za Wisłę. Ja już też nie mam po co tu przychodzić. Ot,
zamykam i wynoszę się. Wynoszę się. Szkoły nie będzie. Koniec, koniec *-*
mruczał nie zwracając już na mnie uwagi, smutny, złamany, zmięty jakiś.
Gorączkowo zamykał szafy, szuflady, chował klucze. Wreszcie zdjął z gwoździa
stary, wyleniały kapelusz i wyszliśmy.
Niebo było ciągle błękitne, jakby sprzyjało wrogom.
W domu Bronia spotkała mnie z płaczem. Ona taż chce iść, wszyscy wychodzą,
wyjeżdżają. Ona chce do swoich, do rodziny.
— Ale jak pani zostanie? O, Boże! Boże! -^ szlochała i siąkała nosem.
29
Pocieszałam ją, jak umiałam. Pomogłam jej uwiązać tobołek na plecach. Poszła.
Zostałam sama, ale nie byłam samotna. Po domu kręciło się dużo ludzi. W
przerwach między nalotami przychodzili ze schronu ci, co dalej mieszkali,
gotowali coś sobie, odpoczywali, układali dzieci na tapczanach. Zaprzyjaźniłam
się z niektórymi naprawdę. Byli dzielni i bezinteresowni. Więcej płakali nad
Polską niż nad sobą. Gotowi byli gdzieś iść, coś zrobić « ale co? Komuś pomagać
— ale w czym? Nikt nie chciał naszej pomocy, nikt nas nie potrzebował. Radio
wzywało mężczyzn zdolnych do noszenia broni, by szli za Wisłę. To pozwalało nam
wierzyć, że przecież gdzieś ktoś organizuje opór, że gdzieś ktoś się będzie
bronił, że jeszcze nie wszystko stracone.
To pewne, że nie rozumowałam logicznie ani jasno. Byłam jak zaczadzona rozpaczą,
że oto wszystko się wali, cały świat, który kochałam, w który wierzyłam, dla
którego pracowałam. A jednocześnie dręczyła mnie trwoga o Teresę, tęsknota i
jakieś poczucie winy. Bo gdybym wczoraj wiedziała, że szkoły nie będzie, że
jestem wolna... Co mam robić teraz? Bronić siebie, swego dobytku, mieszkania,
mebli, książek — po co? Jeżeli będzie istniała moja ojczyzna, będę miała na nowo
to wszystko, będą szkoły, będzie młodzież, będę uczyła. A jeżeli ten świat się
zawalił? Nie, nie wolno tak myśleć. Trzeba zrobić wszystko, co człowiek powinien,
do ostatka. Cóż więc powinnam? Chciałam odszukać Teresę, otoczyć opieką i ją, i
moją matkę, u której miała znaleźć schronienie. Wiedziałam też, że gdzieś z
Łucka, Baranowicz, Nieświeża, może i Kiecka, nauczyciele pójdą walczyć. Trzeba
będzie ich zastąpić. Tam więc mam iść — i dziecka swego szukać, i do pracy się
zgłosić. Tu szkoły nie będzie, przynajmniej teraz.
Wyciągnęłam z zakamarków jakiś stary, zbutwiały ple-
30
???. Włożyłam wszystkie moje papiery, dyplomy, nominacje służbowe. Zwinęłam w
rulon i wcisnęłam na dno zimowe palto, zmianę bielizny, dwie puszki konserw i
pół bochenka chleba. Wieczorem, kiedy ludzie porozchodzili się do domów, oddałam
klucz od mieszkania dozorcy i wyszłam na szosę zwoleńską. Dwadzieścia cztery
godziny temu szły tędy stopy Tereni. Więc jej śladami.
Kiedy o świcie, zmęczona do ostateczności, zbliżałam się do Zwolenia, marzyłam o
restauracji pani Bednarskiej i o tym, że może zastanę tam jeszcze Terenię. A w
każdym razie dowiem się o niej, będę wiedziała, kiedy tędy przeszła, jak
wyglądała, jak się czuła.
Nagle poczułam swąd spalenizny. Otaczający mnie na szosie ludzie szeptali coś o
Zwoleniu. O jakimś nalocie. Nie słuchałam — nie chciałam słyszeć. Zdrewniałe,
nieczułe stopy niosły mnie naprzód, całą zdrewniałą, nieczułą. Mrok zaczął
rzednąć. Już tylko sześć kilometrów, tylko pięć, tylko cztery, świtało. Jeszcze
kilka kroków — jeszcze kilka minut nadziei i złudzeń. Wreszcie nie mogłam już
nie widzieć. Prawie biegłam. Zwolenia nie było. Nie było! Leżało przed nami
zwalisko tlących się jeszcze gruzów.
— Gdzie restauracja Bednarskich? — krzyknęłam prosto w twarz jakiejś siwej
wiedźmy.
Wzruszyła ramionami.
— Restauracja Bednarskich!
-*> Restauracja Bednarskich! — krzyczałam, błagałam, zaczepiałam każdego
spotkanego człowieka. Ale ludzie tu byli jak nieprzytomni. Patrzyli, nie
słyszeli, nie odpowia* dali. Szukali czegoś w popiele. Milczeli.
— Restauracja Bednarskich! — szarpnęłam za ramię jakiegoś człowieka w
chłopskiej świtce.
Zatrzymał się. Popatrzył na moją zalaną łzami twarz i powiedział cicho:
r31
— Tu była, o, na tym rogu. Tu była.
— A ludzie? Gdzie szukać ludzi? Gdzie dowiedzieć się? Tam miała być...
— Ludzie? Wczoraj składali ich i składali na łące, o, tam, za miasteczkiem.
Pani, nikogo pani nie znajdzie! Tam jeden na drugim leżą...
Nie pamiętam, jak wyszłam za Zwoleń. Ktoś mi towarzyszył, ktoś mi nawet zdjął
plecak z ramion. Już nie płakałam.
5
Teresa trzęsła się na furze wypełnionej worami kartofli. Podciągnęła kocyk aż
pod brodę, ale wtedy marzły jej kolana. Otulała nogi i dłońmi próbowała
rozgrzewać ramiona, klepała je, nawet lekko szczypała. Nic z tego. Zęby
szczękały jak w febrze. Duszna, chłopska izba — dopiero co opuszczona w
pośpiechu, żeby przychwycić te furmanki z kartoflami — teraz wydawała się rajem.
Na następnej furze drzemał Jasiek z głową na kolanach matki. Jeszcze dalej kiwał
się mąż pani Anny, otulony kocem aż po czubek głowy.
Wracali. Przewędrowali pieszo i na furach pół Polski. Wcale nie trafili do
Kiecka. Starali się jechać i iść nocami, w dzień spali byle gdzie, w rowach, na
skraju lasu, w czyjejś stodole. Noc po matczynemu osłaniała tułaczy, błękitne i
złote dnie zawsze były skłonne do zdrady — co chwila trzeba było pryskać na boki,
padać w rowach i na kartofliskach, kryć bezbronne głowy w bruzdach. Na szosy i
drogi spadały bomby, a za uciekającymi w pole ludźmi samolot szył z karabinu
maszynowego. Ile przy tym trwogi, krzyków rozpaczy, zgiełku zderzających się
wozów, lamentu ludzkiego. Tak zawędrowali aż za Lwów.
32
Pieniądze im się kończyły, nigdzie nic nie można było kupić, byli wygłodzeni i
wynędzniali.
Teresa już była przywykła do wędrownego trybu życia i póki wierzyła, że dotrze
do babci, nie traciła humoru. Ale potem już było wszystko jedno. Wlekli się tak
szosami i polnymi drogami, byle przed siebie, byle dalej od wojny. Teresa
wychudła i sczerniała. Jasiek był ponury, milczący.
— Wracamy — powiedziała któregoś dnia pani Anna. — Tłuc się tak dalej nie ma
sensu. Wojna jest wszędzie.
Znowu trzęśli się na przygodnych furach, znowu kuśtykali brzegiem szos na
obolałych nogach.
Tego ranka, na workach z ziemniakami, Teresa czuła się wyjątkowo nieszczęśliwa.
Była przeziębiona, miała chyba podwyższoną temperaturę. W uszach dzwoniło, pod
powiekami kłuły jakieś szpileczki, chciało się spać, ale głowa podskakiwała na
twardych worach i sen uciekał. Słyszała skrzypienie kół i pokrzykiwania woźniców,
ale głosy te zlewały się w jeden bezładny szum, powieki opadały na oczy,
nadchodziła senność. Aż znowu głowa boleśnie rąbnęła o coś twardego, Teresa
ocknęła się i usiadła. Wozy stały. Gdzieś na przedzie słychać było tętent wielu
końskich kopyt, turkot wozów.
— Co to? — spytała.
— Wojsko idzie — mruknął chłop i wskazał biczem przed siebie.
Boczną leśną drogą, krzyżującą się tu właśnie z szosą, człapał sennie oddział
konnicy. W środku, otoczone jezdnymi, skrzypiały dwa wysokie wozy taborowe.
Widać było z daleka, że na wozach tych leżą jacyś ludzie, pewno ranni, przykryci
płaszczami i osłonięci plandekami od deszczu. Na skrzyżowaniu zatrzymał się
oficer, otulony szeroką peleryną, na wysokim karym koniu.
— Uważać, do cholery, uważać! Nie śpij, wóz wywa-
3 — Pokolenie Teresy
33
lisz! Na prawo bierz, psiakrew! Kamień! Oczu nie masz? -»
pokrzykiwał.
Teresa zeskoczyła z wozu. Serce w niej zadygotało. Głos '? jeźdźca wydał się
tak znajomy, ruchy takie podobne.
„Tatusiu — chciała zawołać, ale głos nie wychodził z gardła. Biegła i potykała
się o kamienie. Ten oddziałek j zagubiony w lasach wydał jej się tak żałosny,
tak rozpacz- 1 liwie tragiczny, jak wszystko, co działo się wokół. Dokąd j jadą
ci żołnierze? „Tatusiu" *• wołała bezgłośnie, już 1 wyciągnęła ręce, gdy
jeździec trącił konia łydką, zjechał 1 na leśną ścieżkę i zniknął za drzewami.
Droga była wolna. Teresa wróciła na swoją furę, położyła się i zakryła twarz
kocem. „Już nie mogę, nie mogę, nie mogę!" — poskarżyła się komuś żałosnym
skomleniem.
Krok za krokiem poczłapali dalej.
W Lublinie pani Anna spotkała przyjaciół z Poznania. Urządzili się tu już,
zajęli czyjeś opuszczone mieszkanie, zakupywali wełnę, zatrudniali kilka kobiet
robiących na drutach włóczkowe szaliki, skarpety i rękawiczki, które sprzedawali
na straganie ulicznym. Szło wcale nieźle. Zaproponowali pani Annie spółkę i
połowę mieszkania. Zgodziła się, postanowili zostać. Teresa miała dalej
jechać !
sama.
Anna wsadziła ją któregoś popołudnia do wojskowej, 1 niemieckiej ciężarówki
jadącej do naszego miasta. Ugłaskała szwargoczących żołnierzy kilku
komplementami i butelką spirytusu.
— Noi do widzenia, Tereniu. Za parę godzin będziesz w domu. Ucałuj mamusię.
— Tak, dziękuję.
*— Trzymaj się powietrza — wrzasnął Jasiek, gdy ciężarówka zachrapała,
podskoczyła i potoczyła się po nierównej szosie. Teresa przyjaźnie machnęła mu
ręką na pożegnanie,
34
Jakiś starszy wiekiem żołnierz coś do niej zaszwargotał. a potem na migi pokazał,
że ma zdjąć plecak i usiąść na podłodze. Usiadła i przymknęła oczy. żołnierze
mieszali spirytus z wodą z manierek i rozlewali alkohol do kub-tów. Któryś
podsunął jej do ust kubeczek.
— Na, trink doch etwas.1
Teresa potrząsnęła głową. Żołnierz zarechotał. Ten starszy, rudy, warknął coś
groźnie, odsunął wesołka i sam usiadł przy niej. Pogrzebał w kieszeniach, wyjął
portfel, wyciągnął fotografię i podsunął Teresie pod nos.
— Tochter, meine Tochter2 — tłumaczył i stukał grubym palcem w odbitkę, na
której uśmiechała się dziesięcioletnia dziewczynka z loczkiem nad czołem.
Zmierzchało, kiedy wtoczyli się na ulice naszego miasta. Teresa trąciła rudego.
^Tu=^ powiedziała *— tu chcę wysiąść.
Mijali właśnie dawny gmach starostwa. Tłumy żołnierzy kręciły się po chodnikach,
gdzieniegdzie szybko przebiegali przechodnie z podniesionymi kołnierzami palt.
Rudy zapukał do szoferki i pomógł jej wysiąść.
— Dziękuję — powiedziała. Nie mogła się uśmiechnąć i to „dziękuję" zabrzmiało
sucho, niemal wrogo. Nie zrażony tym rudy poklepał ją po ramieniu, coś
zaszwargotał, wskoczył do ciężarówki i auto ruszyło.
Teresa miała stąd pięć minut drogi do domu. Z początku szła, potem już biegła. I
wreszcie znajoma kamienica. Nie czuła ciężaru plecaka, przeskakiwała po dwa
stopnie na schodach.
Zadzwoniła, ale nie mogła stać cierpliwie, pukała jednocześnie do drzwi palcami
obu rąk: puk ?= puk «- puk, mamo, mamo, prędzej!
Ktoś szedł przez przedpokój, ktoś gmerał niemrawo przy
1 N a, trink doch etwas (niem.) — No, napij się trochę,
'lociitsij meine T ? ? ii t ę r (niem.) — Córka, moja córka,
r
35
zatrzasku. Ach, prędzej, prędzej! Z tej strony stoi mała dziewczynka w
zrudziałym, wydętym na kolanach kombinezonie, dziewczynka, która już nie ma sił.
Mamo, prędzej!
Drzwi uchyliły się. W drzwiach stał wysoki, tęgi Niemiec w mundurze żandarma,
« Was ist?
— Tu mieszka moja mama, ja do mamy.
Żołnierz potrząsnął głową.
*=- Hier meine Mutter = stęknęla Teresa po raz pierwszy w życiu po niemiecku. —
Meine Mutter!
Żołnierz wzruszył ramionami i zatrzasnął drzwi.
Zadzwoniła ponownie. „Co za tuman, przecież mu mówię, że ja do mamy!" Ale w jej
sercu rodziło się już nowe przerażenie. Gniotła je bezlitośnie, nie pozwalała mu
żyć.
=*=? Tu jest moja matka! — krzyczała niemal do żołnierza, który znowu otworzył
drzwi.
== Keine Mutter. Ńi ma tu żadna matka — powiedział wreszcie powoli i jakby ze
smutkiem. = Tu kasyno oficerskie. Rozumie?
Teresa zrozum