Elżbieta Jackiewiczowa Pokolenie Teresy Ta. książka przeznaczona jest dla Ciebie, młody Czytelniku. Mamy nadzieję, że sięgniesz do kolejnych tomów tej serii — rozpoznasz ją łatwo po jednolitej szacie graficznej. Wybierać będziemy do tej serii książki szczególnie wartościowe i popularne; zabawne i poważne; takie, które się czyta „jednym tchem", i takie, które czytamy powoli, smakując ich urodę. Słowem, będą to książki bardzo różne, lecz łączy je jedno: zostały napisane w Ludowej Polsce. Elżbie,ta Jackiewiczowa Pokolenie Teresy Nasza Księgarnia Warszawa Okładka: Zbigniew Rychlicki Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz Fotografia autora: Czesław Górski 1 — No, powiedz, ale tak naprawdę. Czy ty to możesz sobie wyobrazić? Czy ty to widzisz? Głos Joanny dobiegał wyraźnie do moich uszu, choć dziewczęta rozmawiały cichutko, w półsennym rozmarzeniu. Wyjrzałam przez uchylone drzwi kuchni. Klęczały obie na starym, drewnianym kufrze, który zastępował nam szafę. Łokcie opierały o parapet otwartego okna, głowy — jedna w ramce złotawych warkoczy, druga z niesfornie rozburzoną, ciemnopłową czupryną — zbliżone były do siebie w jakimś intymnym pochyleniu, a chude pośladki sterczały wypięte na pokój. Nie wiem, dlaczego serce mi drgnęło dziwnym wzruszeniem. Wątłość, kruchość tych dziecięco-dziewczęcych kształtów — i smutek tej rozmowy. I ciężar tych czasów. Minęło już tyle lat od tych dni. Niechętnie spoglądam w lustro — siwizna coraz wyraźniej wysypuje się dokoła przedziałka. Wiele spraw przeżyło się od tego czasu ciężko i boleśnie. Wiele się zapomniało. A to pamiętam. Ten moment wiosennego zmierzchu w roku 1944. Tę rozmowę. — Czy ty to widzisz? Teresa milczała chwilę, widocznie zastanawiała się, żeby powiedzieć „czystą" prawdę. Teresa była „zasadnicza". Chciała być „zasadnicza", starała się, ale żywy tempera- 9 ment nieraz burzył jej wszystkie wysiłki i diabli brali powagę. Westchnęła. !— Nie wiem. — Jak to: nie wiesz? Przypomnij sobie! — Byłam taka mała i głupia przed wojną. — Ja tak samo «? ??, więc co? Ale było jasno na ulicach czy nie? — Było. Były latarnie. Przestań, nie kop mnie. ?— I okna nie zasłonięte, i padało światło na chodniki, i widziało się nieraz, jak cała rodzina siedziała dokoła stołu, pod lampą... — A wiatr poruszał firankami. I słychać było radio. Wiesz, specjalnie podglądałam. Wspinałam się na palce, podglądałam przez okno i... układałam powieści. Dziewczynki to zawsze były Anie, wiesz, te z Zielonego Wzgórza, a każdy chłopiec *—> Tomek, taki sobie łobuz, jak ten Sawyer. Matki krajały chleb i smarowały masłem... ** Aha. Grubo. Na palec — Joanna westchnęła i pociągnęła nosem. — Przesada. Ale chleb był jaki! Pachnący, biały. Możesz to sobie wyobrazić? •.— Tak samo jak te latarnie. Wieczorami na ulicach słychać było śmiech. — Ludzie żyli jak ludzie —• zakończyła Teresa. Zamilkły. Zamyśliły się. Za oknem gęstniał ciepły zmrok. Nie zapalałam światła, bo trzeba byłoby zamknąć okna i spuścić ciężkie, sztywne zasłony z wystrzępionej, czarnej tektury. Trzeba byłoby odciąć te dwie jasne głowy od wiosny nieśmiało wychylającej się pęczkami psiej trawki w szparach potrzaskanego * na dziedzińcu cementu, od wiosny muskającej skronie ciepłym powiewem, od wio sny — choć smutnej — ale przecież zawsze, od wieków, budzącej nadzieję w ludzkiej piersi. Niech sobie jeszcze dziewczęta poszepczą. 10 Krzątałam się po kuchni. Kuchnia! Bywają różne kuchnie. Wykładane białymi kafelkami, syczące błękitnymi płomykami gazu, pachnące świeżą włoszczyzną, apetyczne. Ale to też było przed wojną i wtedy królowała tam Bronia. Teraz nasza kuchnia była „w ogóle okropna", według określenia Teresy — z dużą płytą węgłową, niezręcznie przez nas same opacykowaną wapnem, z poobijanym zlewem w ciemnym od wilgoci kącie, bez okna. W dzień przenikało tu trochę światła przez oszklone drzwi prowadzące do małej sieni, dawniej oszklonej werandki. Ale teraz na dziesięć szyb werandki wypadało chyba dziewięć łat z dykty i desek. Mrok panował tu nawet w południe, a cóż dopiero teraz, o zmierzchu. *—> Joanno — zapytałam — czy nie czas już na ciebie? Tylko piętnaście minut do godziny policyjnej. "— Tak, proszę pani. Lecę. Serwus! Zsunęła się z kufra i klepnęła na odchodnym przyjaciółkę po wypiętej pupie. Teresa nie drgnęła, nie zmieniła pozycji. Patrzyła w mrok. Może teraz już „widziała" to, co sobie wspólnie z odległego dzieciństwa, sprzed pięciu lat przecież przypominały, że wieczorami paliły się latarnie na ulicach. Że nie zasłaniano okien. Że słychać było czasem muzykę i śpiew. Że — ludzie żyli jak ludzie. Joanna przeszła już połowę małego podwórka. Nagle zawróciła. Podbiegła do wychylonej z okna Teresy, wspięła się na palce i szepnęła jej prosto w usta: — Więc jednak było jasno na ulicach. Było! Już miała odbiec. Teresa szybkim ruchem sięgnęła do czupryny przyjaciółki. — Oszalałaś! — jęknęła Joanna. <— Ty! Przestań miauczeć: było, było. Tak znowu będzie! Rozumiesz? Tak będzie. I idź już, do licha! 11 Odepchnęła Joannę w mrok podwórza. Zeskoczyła z kufra. Już trzeźwa, opanowana. — No, mamo, spuszczam zasłonę. Możesz zapalić lampę. I daj mnie, ja już dokończę te przeklęte kartofle. Przetarła obu dłońmi twarz, jakby chciała odpędzić sny. Oparła się o stół kuchenny, wzięła nóż, kartofel, koszyk do łupin. Znowu zamyśliła się. — Tereso, obudź się. — Tak, mamo. Już. Usiadła na niskim stołeczku, pociągnęła parę razy tępym nożem po upartym, zdrewniałym ziemniaku i powiedziała tonem na pozór obojętnym: — A na przykład szkoła. Ledwo pamiętam, jak byłam w pierwszej klasie. Gwar, pisk, krzyk. Tyle śmiechu. I nagle dzwonek. Dzwonek... — No? *— A ja za miesiąc zdam maturę. I to już nigdy nie wróci. Tego już nigdy nie zaznam. Nasza szkoła jest bez gwaru, bez klas, korytarzy, bez dzwonków. — Co ciebie dziś napadło? Wstydź się. Żałujesz jakichś drobiazgów, rozczulasz się, a... — A tu ludzie giną. powiesz. Wiem, wiem. Zawsze myślisz o wojnie z tego górnego tonu. Że śmierć, że bohaterstwo, że cierpienia i tak dalej. Ale śmierć i bohaterstwo to chyba coś pięknego, nie wiem, ale chyba tak, w tym musi być jakaś wielkość. A nas to ominęło. A my tylko wiemy, co to czarny chleb z szajse- marinoladą, co to godzina policyjna, ciemności na ulicach, mydło lepkie jak glina, kartofle trzy razy dziennie, dziury w butach, mieszkania w drewniakach z wygódką na dziedzińcu, szkoła bez dzwonków. Wszystko szare. Rzuciłabym to wszystko. Poszłabym gdzieś do lasu, do partyzantki. Może życie nabrałoby sensu. Ach, mamo, jestem głupia, głu- 12 pia i zła. No, już nie patrz tak. Już obieram. Rozpalaj pod kuchnią. Patrzyłam na Teresę zbuntowaną, na Teresę już po chwili zgaszoną i opanowaną, patrzyłam na jej smukłe palce zaciśnięte dokoła brudnego ziemniaka, na jej pochyloną głowę otoczoną dwoma sznurami warkoczy, na jej twarz drobną i szczupłą — i strumień gorzkiego żalu przelewał mi się w piersiach, podchodził aż do gardła. Dorośli ludzie odpowiadają w jakimś sensie, w jakimś choćby najmniejszym procencie za wydarzenia, których są uczestnikami. Ale ci młodzi, to pokolenie Teresy, które z trudem mogło uwierzyć, że kiedyś paliły się na ulicach latarnie, że nie zasłaniano okien, że „ludzie żyli jak ludzie", to pokolenie czyż nie było niezasłużenie skazane? Postanowiłam opowiedzieć ich dzieje. Rozumie się —• nie wszystkich. Tej małej grupki chłopców i dziewcząt z naszego miasta, tych, których znałam bliżej, bo byli mymi uczniami, a przyjaźnili się z Teresą. Czy będzie to możliwe dziś po tylu latach? Spróbuję. Wiem, że będą luki i niedokładności, będą pewno pomylone miesiące i dni, w tamtych czasach nie pisało się przecież notatek ani pamiętników. Każda kartka mogłaby służyć wrogowi za akt oskarżenia. Więc z pamięci własnej i z opowiadań ich samych, dziś już ludzi dorosłych. Spróbuję. 2 Teresa miała 13 lat, kiedy wybuchła wojna. Przeszła do drugiej gimnazjalnej i. Latem — jak co roku — posłałam ją na wakacje do ojca. Tak umówiliśmy się wtedy, gdy 1 Szkoła Średnia w okresie 20-lecia międzywojennego składała się z czte-rech klas gimnazjum, po ukończeniu klórego uczeń otrzymywał tzw. małą maturę, oraz z dwóch klas liceum, w którym nauka kończyła się otrzymaniem matury. 13 zdecydowaliśmy zerwać nasze małżeństwo. Jeździła więc tam na święta i na lato, była pieszczona i uważana za „panienkę", składała z ojcem wizyty i przyjmowała gości. Przywoziła w walizce sukienki „dorosłe", z barwnych jedwabi, i przez parę dni trudno mi ją było nałamać do codzienności. Zaczynała się szkoła i szkolne rygory: pończochy w prążki, granatowy mundurek na co dzień i od święta, białe kołnierzyki, wczesne wstawanie i w ogóle wszystko, co szkoła orzekła, że trzeba albo że nie wolno. Byłam sama nauczycielką, miałam jedynaczkę i bałam się, żeby mi nie wyrosła na raroga. Nie miałam nikogo bliższego memu sercu, ale że od najbardziej kochanych najwięcej się wymaga, więc i moja miłość była surowa. Wymagałam od Teresy, by umiała sobie we wszystkim radzić sama, a ona raz się z tego cieszyła, a raz — buntowała. Musiała sprzątać swój pokój, utrzymywać w porządku książki i rośliny na oknach, cerować swoje pończochy (wtedy cerowało się jeszcze pończochy!) i doprowadzać do porządku bieliznę po praniu. W lekcjach nie pomagałam jej nigdy — nie potrzebowała tego zresztą. Do ojca jeździła sama — odprowadzałam ją tylko na stację, wsadzałam do wagonu i polecałam opiece kogoś z jadących. Znajome panie kiwały głowami nad moim ryzykanctwem, a po cichu oceniały mnie pewno jako kobietę bez serca. Ja sama jakże żałowałam potem tego ciągłego nała-mywania młodego źrebięcia, jakie wyrzuty robiłam sobie, że nie pofolgowałam, nie pozwoliłam brykać beztrosko, póki było można. A jeszcze później okazało się, że... Ale stop, po kolei. Tego lata Teresa wróciła niespodzianie o parę dni wcześniej. Ojciec dostał kartę mobilizacyjną, musiał natychmiast wyjeżdżać. Nie wierzył jeszcze w wojnę. Mówił: „To manewry, nie przejmuj się, córuniu". Był jak zwykle 14 dziarsko-buńczuczny, pewny siebie, piękny w strojnym» oficerskim mundurze i chętny do witania przygody, urozmaicającej monotonne życie. Teresa odczuła niepokój dopiero, gdy wsiadła do wagonu — tu wszyscy mówili o wojnie. Chciała jeszcze raz zobaczyć ojca, wychyliła się z okna, ale pociąg już minął perony stacyjne, turkotał na zwrotnicach, unosił coraz dalej. Nie zobaczyła go już nigdy. To było pożegnanie na zawsze. Nie zdążyłyśmy tego pamiętnego 1 września wybrać się normalnie do szkoły. O świcie niemal zbudziły nas głuche detonacje. Wpadłam do pokoju Teresy — stała już przy oknie w długiej, nocnej koszuli. Na ulicy ludzie biegli, krzyczeli coś. Zatrzymywali się, gromadzili w grupki i zadzierali wysoko głowy do nieba, szukając oczami samolotów. Znowu się rozbiegali. Znowu gromadzili się inni. Objęłyśmy się mocno ramionami. Milczałyśmy. Nagle wpadła Bronia, z krzykiem, z lamentem. Otworzyłam głośnik radiowy — tak, wojna. Wojna! Jeszcze wówczas nikt z nas nie wiedział, co oznacza to słowo. Jeszcze łączyło się z nim pojęcie sprzed dwudziestu paru lat —* jakiś front, jacyś żołnierze w okopach, jakieś niewygody życia codziennego — tak, właśnie: codziennego, takiego jak dotąd, tylko może trudniejszego nieco, z kuchennymi ograniczeniami, z dyżurami w szpitalach, z kolejkami po chleb w piekarniach. — Boję się ?» powiedziałam. —: Nie bój się. Będziemy zawsze razem. — Boję się, córko. —* To nie może trwać długo. Pobijemy ich. Anglia i Francja nam pomogą — zobaczysz. Bądź dzielna, mamo. =— Tttak — jęknęłam. r— I przecież oni mają czołgi z tektury — prawda? A masła już nie jedli kilka lat. Przecież nie będą mogli 15 nas pobić, prawda? Prawda, mamo? Mamo! Wyskoczę na chwilę na ulicę, dobrze? O ósmej byłam w szkole. Stary sekretarz rozłożył ręce. *— Nie ma. Nikogo nie ma. Niech pani idzie do domu. Jakby co, to dam znać. Cały dzień kopałyśmy rowy. Wszyscy kopali. Starzy, młodzi, kobiety, dzieci. Naprzeciwko naszego domu w czyimś ogrodzie. Do tych rowów wskakiwaliśmy wszyscy, gdy nadlatywały samoloty. Trzymałam Teresę za rękę, żeby razem. Na Traugutta gdzieś rozpadła się kamienica jak domek z kart. Podobno w bramie było dużo ludzi. Koło dworca kolejowego wybuchł pożar, ale szybko ugaszono. Wieczorem Bronia ugotowała garnek ryżu. Przychodzili wszyscy, kto chciał, kto był głodny, prosto z rowu. Ani ja, ani Teresa nie mogłyśmy przełknąć nawet łyżki tej kleistej kaszy. Teresa zjadła sucharek z kawałkiem suchej kiełbasy. Ja wypiłam czarnej kawy. Położyłyśmy się spać na jednym tapczanie. Dopiero w ciszy nocnej odczułam ulgę — zdałam sobie sprawę, że przez cały dzień mnie mdliło. Nie wiedziałam, dlaczego tak się źle czuję. Mdliło, ordynarnie mdliło ze strachu. Poczułam się upokorzona. Zdawało mi się, że taka jestem dzielna, taka silna, cały dzień z łopatą w rękach. A tymczasem miałam mdłości ze strachu. Na drugi dzień przykryliśmy nasze rowy deskami i nasypaliśmy piasku na wierzch. Teraz w czasie nalotów siedzieliśmy w „prawdziwym" schronie. Niektórzy znieśli tam krzesła, stołki, ułożono jakieś ławy z desek opartych o kamienie. Ludzie najwyraźniej przywykli do sytuacji. Zaczynali żartować, niektórzy kłócili się. Teresa zabrała z domu „Chłopów" Reymonta i czytała zajadle, nie odrywając oczu od książki. Wybrała sobie miejsce tuż przy małym otworze w „dachu", miała dość światła. Nie bała się. Odzyskała apetyt i czytając pogryzała sucharki. 16 A mnie znowu mdliło przez cały dzień. Znowu nic nie mogłam wziąć do ust'. Wstydziłam się. Patrzyłam podejrzliwie na sąsiadów, czy nikt nic nie zauważa. Chyba nie. Każdy jest zajęty sobą. Znowu poszłam do szkoły, znowu nic. Dyrektora nie ma. Żadnych wieści z kuratorium. Żadnych dyrektyw. Nie ma również wypłaty, pieniądze nie nadeszły. Nie przejęłam się tym zbytnio — miałam trochę pieniędzy odłożonych na zimowe przygotowania. „Wystarczy — myślałam sobie — zanim uspokoi się zamęt pierwszych dni wojny. Potem przecie front się ustali, odrzucimy Niemców i na ich, nie na naszej, ziemi rozegra się batalia". Tu i ówdzie mówiono: „Nasi przekroczyli granicę Prus, nasi przeszli do natarcia pod Zbąszynem..." Wierzyliśmy. Chcieliśmy wierzyć. Trzeciego dnia śpiewaliśmy ze łzami w oczach „Jeszcze Polska" i Marsyliankę. Francja wypowiedziała wojnę Niemcom! Ludzie stali na ulicach pod głośnikami, bez kapeluszy, bez czapek. Radość. Vive la France! l Potem wiwaty na cześć Anglii. No, teraz mamy sprzymierzeńców! Takiej sytuacji Polska nie miała nigdy *— tłumaczyli uświadomieni politycy z naszej ulicy. Koniec z Niemcami! Precz z naszej ziemi! Precz z brudnymi łapami! Dostaniecie za swoje, za wieczne Drang aach Osten 2! Podnosiliśmy głowy do bezchmurnego nieba — patrzcie, tam, tam! Angielski samolot! Nareszcie! A samolot, lśniący na błękicie jak srebrny wykrzyknik, zniżał się nagle i ziemia zaczynała dygotać od wybuchów. Znowu chowaliśmy się do schronów. Z czyjegoś mieszkania posypały się szyby na chodnik. U nas „piec rozszedł się", jak to określiła Bronia — to znaczy rozsunęły się lVive la France! (franc.) — Niech żyje Francja! aDrang nach Oslen (niem.) — Napór na wschód. Hasło agresywnej polityki feudalnych i kapitalistycznych Niemiec, 2 — Pokolenie Teresy 17 kafle od wstrząsu i wyraźnie zarysowała się gruba na palec brązowa krata szczelin na białym tle kaflowej polewy. Ktoś mówił, że już nie odchodzą i nie przychodzą żadne pociągi. Tory — zbombardowane. Ktoś inny tłumaczył, że to wyjątkowo nasz Radom jest pod takim obstrzałem, bo mamy wytwórnię broni i tuż obok fabrykę prochu w Pionkach. Ktoś inny zdecydował, że wobec tego nie ma sensu tu siedzieć — trzeba wieczorem zabrać rzeczy na furę i wyjechać. Do ciotki na wieś. Do znajomych w Jedlni czy w Garbatce. Do krewnych w Zwoleniu. Wszystko jedno. Byle wyjść z tego osaczonego miasta. I wieczorami zaczęły ciągnąć po ulicach fury i furki — naładowane walizami, garnkami i wózkami dziecinnymi. Obok szli ludzie, pochyleni, zgięci, na ramionach dźwigali plecaki lub zwykłe toboły. Na przedmieściach i koło dworca ciągle coś się paliło. Słychać było poszczególne strzały i terkotanie karabinu maszynowego. Co to? Do kogo strzelają? Do dezerterów. Do rabusiów. Do Niemców, skoczków spadochronowych. Do zdrajców. Głośniki radiowe nadawały jakieś tajemnicze szyfry i alarmy: „Uwaga, uwaga» nadchodzi, koma trzy, uwaga!" Noc przynosiła przerwę w nalotach, ulgę, sen drewniany, bez czucia. Świt zaczynał się od serii wybuchów —. i znowu ludzie biegli do schronów. W powietrzu unosił się dym z żarzących sig przez całe noce bud, ruder, bazarów, składów. Tego dnia ktoś krzyknął: *« Gaz! Gaz! Ratujcie się! — Zakładać maski! Masek nie było. Mieliśmy wszyscy jakieś białe tamponi-ki z merli i butelki z płynem, którym należało tampony zwilżać. Ale butelki zostały w domach, tamponów nie mogliśmy się doszukać w kieszeniach. Matki tuliły głowy dzieci twarzyczkami wprost do własnej piersi i zawodziły głośno: 18 — O Jezu, Jezu! Znalazłam wreszcie tampon i buteleczkę na dnie torebki, którą zabierałam ze sobą do schronu. Trzęsącymi się rękami nalałam zbawczego płynu na białą merlę. Przytuliłam głowę Teresy i podsunęłam jej tampon. Odtrąciła moją rękę. Czytała spokojnie „Chłopów", Nie odrywała oczu od książki. *** Tereniu! — Mamo, sama wiesz, że to nie uratuje, jeżeli puścili gaz. A jeżeli gazu nie ma, to nie wygłupiajmy się. *— Spojrzała na mnie twardo, jakbym to ja była jej nierozumnym, wytrąconym z równowagi dzieckiem. I dorzuciła łagodniej: •== Chodź tu, stój przy mnie. Wróciła do książki. A ja stałam obok niej, obejmowałam ją za ramiona, tuliłam do siebie. Dygotałam z przerażenia. „Dzieci nie rozumieją grozy śmierci, dzieci nie wierzą w śmierć" — myślałam. Wzięłam rękę Tereni, małą, szczupłą, z długimi, cienkimi paluszkami — ścisnęłam tę rączkę w swojej. Spojrzałam z góry na jej pochyloną głowę. Bladoróżowy przedziałek przecinał okrągłą, małą czaszkę, biegł wśród złotych włosów gładko sczesanych na dwie strony i zaplecionych w tęgie warkocze. Ale wzdłuż tego przedziałka, nad czystymi, gładkimi skro-niami i koło uszu — sypało się tysiące włosów krótkich, kędzierzawych, niesfornych, wzruszających. Te właśnie maleńkie, ruchliwe włoski i te cienkie paluszki w moim ręku — załamały moją pozorną równowagę. Wtedy pierwszy raz aż zatrzęsłam się od jakiegoś niepowstrzymanego szlochu, zachlipałam jak wiejska baba. e=» Mamo! •»• Terenia objęła mnie wolną ręką, drugą podtrzymując książkę opartą o poprzeczkę łopaty. — Mamo! Ludzie patrzą — powiedziała z wyrzutem. — No, i nie ma gazu, widzisz, a mówiłam! To zwykły dym. No i po co? Utrzyj nos, błagam. Jeszcze ze dwa miesiące Zi .19 wojna może potrwać, a ty już dziś... eee... no, utrzyjże ten nos! Utarłam lewą ręką, z prawej nie wypuszczając drobnej dłoni córczynej. Cokolwiek będzie, cokolwiek się stanie, jesteśmy, będziemy razem. Zdawało mi się, że żadna siła nie zdoła wydrzeć tej rączki z mojej dłoni. I jakże to się stało, że ją wypuściłam? Jeszcze dziś, po tylu latach, nie umiem siebie usprawiedliwić, nie umiem sobie tego wszystkiego wytłumaczyć, a jednak... Piątego dnia wojny, kiedy już u nas szeptano o klęsce Bydgoszczy, o zajęciu Poznania, o bombardowaniu Częstochowy, kiedy miasto się wyludniło, bo — kto mógł —* opuszczał nocą swój dom, kiedy wiadomo byłot że pociągi nie chodzą, a drogami walą tłumy znękanych ludzi — byle za Wisłę, byle za Wisłę, tego piątego dnia, kiedy byłam już zupełnie zgubiona w rozpaczy i bezradności — dotarli do nas niespodzianie dawni przyjaciele naszego domu. Szli i jechali, jechali i szli z Poznania, zmęczeni, brudni, zakurzeni, szarzy. Nie mieli już złudzeń. Mówili wyraźnie o klęsce. On — przygnębiony, niezdolny do fizycznego wysiłku, z powykręcanymi po chorobie stawami, ona — energiczna i zaradna, przedsiębiorcza i trzeźwa, decydowała za całą rodzinę, wydawała komendy, brała na siebie odpowiedzialność, dyrygowała. Mąż i syn to dwoje niezaradnych dzieci, które ona musi ulokować w bezpiecznym miejscu, zanim przeminie zawierucha i będzie można wrócić do Poznania. To właśnie ona, Anna, zdecydowała, że trzeba jechać (czy iść) aż gdzieś pod Ba-ranowicze, Nowogródek czy Nieśwież — gdzie przecie Niemcy nie dotrą — i tam przesiedzieć wojnę. er-- Dawaj mi adresy swoich przyjaciół, krewnych, znajomych. Idziemy zaraz, nocą. Byle wyjść z miasta. A tam już sobie poradzimy. Za Wisłą chodzą pociągi. Za dwa- 20 -trzy dni będziemy w takiej ciszy, w takiej głuszy, że będziesz nam zazdrościć. — Tam jest nasza babcia, w Kłecku — powiedziała Teresa. Anna spojrzała na nią uważnie, jakby ją dopiero teraz zauważyła. — O, Terenia! Jaka z ciebie już duża dziewczyna. No więc idziemy do Kiecka, do babci. I wiesz co =*= zabieramy ciebie. Idziesz z nami. To jeszcze pamiętam. A dalej już jak przez sen. Było przekonywanie, że nie mam prawa egoistycznie więzić dziecka przy sobie, w mieście wyjątkowo napastowanym, niebezpiecznym. Że będzie głód. Że dziecko musi być w miejscu zacisznym i pewnym. Że musi mieć mleko i jarzyny, i owoce. Że jeśli ja nie mogę odejść (bo szkoła, bo nie mam zwolnienia ani żadnych wskazówek), to powinnam pomyśleć o bezpieczeństwie dziecka. Że wszystkie matki to egoistki, a trzeba być rozumną i wielkoduszną. Że... nie wiem, nie pamiętam, co jeszcze. Teresa stała przy mnie. Trzymałam ją znowu za rękę. Czułam tę drobną dłoń jak ognik życia, jak coś, bez czego chyba oddychać bym nie mogła. Spojrzałam na nią. Przytuliła się. Ale oczy błysnęły już chciwością, łakomstwem na przygodę, na niezwykłość, na wędrówkę daleką i niebezpieczną. — Mamo! Chodź razem! — Wiesz, że nie mam prawa, nie powinnam. — Ale wszyscy rzucają wszystko i idą. — Ale nie powinni. Nie wolno tak. — Mamusiu! — A jeżeli ja zostanę — pójdziesz? — Zrobię, jak ty każesz. Czy będziesz spokojniejsza wiedząc, że ja jestem u babci? — Tak. Może. 21 — No — to jazda! Idę. Tak wypuściłam z dłoni rączkę Tereni. I jeszcze dziś czuję tę utratę. Jeszcze pamiętam, jak całowałam ją w przedziałek, w ten porośnięty dokoła ledwo widzialnym puchem drobnych, wijących się, krótkich włosków. Pamiętam, jak przypinałam jej plecak do dziecinnych ramion, obciągniętych w granatowy, narciarski kombinezon. — Nic się nie bój, mamo, ja jestem jak żołnierz. O, widzisz, spodnie, buciory.,, raz-dwa, raz-dwa! Na schodach, w bramie, na ulicy, w czarnej nocnej ciemni, zabarwionej z dala łunami, słyszałam jeszcze długo kroki Teresy, słyszałam, jak butami narciarskimi wystukiwała ca bruku energicznie raz-dwa. raz-dwa. 3 Na szosie prowadzącej do Zwolenia było tłoczno jak na niedzielnej ulicy. Noc była ciepła i ciemna, bezksiężycowa, bezgwiezdna. Od rozgrzanej ziemi unosiły się wieczorne opary, cienie ocierały się o siebie, mijały, potrącały. Tu zaskrzypiał wóz, tam rozpłakało się dziecko. Ktoś nagle zakaszlał się w wilgotnej ciemności, ktoś zaklął, potknąwszy się o przydrożny kamień. Ci, którzy rozmawiali idąc, mówili szeptem, tajemniczo, pośpiesznie. Teresa poczuła nagle smutek i tęsknotę tak palącą, że gdyby nie obawa przed gniewem pani Anny, zawróciłaby i biegła co sił do matki, do domu. Tu na tej drodze.w ciemnościach, było straszno, obco, beznadziejnie. Choć dokoła tłoczyli się i popychali ludzie, Teresie wydawało się, że to jakieś przerażające cienie, jakieś mary i że ona sama zabłąkana jest wśród nich bezpowrotnie. Serce dygotało z trwogi, rozpaczy, poczucia samotności i żałosnej, dzie- cięcej tęsknoty. Nogi potykały się o chropawe, wystające komienie szosy. Plecak uginał ramiona, coś twardego uwierało boleśnie lewą łopatkę, buty wydawały się ciężkie jak z żelaza. Beztroski, bohaterski nastrój rozpłynął się razem z blaskiem domowej lampy, domowego ciepła i bezpieczeństwa. A iść trzeba było daleko, przez całą noc, żeby w dzień uniknąć męczącego upału. O samolotach wtedy się jeszcze nie myślało. Pani Anna mówiła, że na bocznych drogach jest spokój. «« Boisz się? — zaszeptał Jasiek, rówieśnik Teresy, równie jak ona obciążony pokaźnym plecakiem. <=« Phi! — Podniosła głowę i zebrała wszystkie siły, żeby się nie zdradzić. — Nie zgrywaj się. Wszystkie dziewczyny są tchórze. — Jak tak dobrze wiesz, to po co pytasz? ^- Bo chcę. Cóż to, obraza, obrazek, obrazeczek? — Odczep się, wiesz? — energicznie pchnęła Jasia łokciem. — Mamo! Ona się pcha! Pani Anna ostro trzymała swego jedynaka i od początku we wszystkich kłótniach dzieci stawała po stronie Teresy. To doprowadzało Jasia do wściekłości, gotów był nie wiem co zrobić, byle matka przyznała rację właśnie jemu, żeby zgromiła raz chociaż Teresę. To pewne siebie, rezolutne dziewczynisko doprowadzało go stale do stanu zaczepnej złośliwości. Szturchnął ją w plecak. — Garbata! Tra-ta-ta! — Idiota! Dowcipniś spod płota! Zaczepki Jasia miały tę dobrą stronę, że rozwiały smutek Teresy. Trzeba było się bronić, trzeba było uważać. Szła już teraz energiczniej, zadziorna, wojownicza. Nawet buty wydały się lżejsze, a plecak przestał uwierać. Ale po paru godzinach marszu mąż pani Anny poprosił o wy- 23 poczynek. Był milczący, przygnębiony, złamany. Teresa miała dla niego wiele współczucia, jego delikatność i słabość rozbrajały ją i wywoływały odruchy życzliwości. Pomogła mu zdjąć plecak i wskazała na dnie przydrożnego rowu kawałek jakiegoś powalonego słupa. ?f* O, tu, proszę pana, tu będzie wygodniej. I proszę się o mnie oprzeć, wie pan, tak plecami. Ja o pana, a pan o mnie, będziemy się podpierać, tak mnie kiedyś na wycieczce nauczył tatuś. I naraz błysk i uczucie tęsknoty: tatuś! Gdzie jest?! Czy walczy? Może się skrada gdzieś, żeby zaskoczyć wroga, a może sam jest osaczony? Nie, nie — tacy jak on, silni, piękni, pewni siebie, tacy — zwyciężają. „I nas obronisz, tatusiu" — pomyślała Teresa i ufnie westchnęła. — Zasnęłaś? Masz, wypij to mleko — pani Anna podsunęła kubek. mm Dziękuję. Nie... — Żadnego „nie". Proszę wypić. Zresztą jak długo mam dźwigać tę butlę? Będzie lżej. Pijcie. Jeszcze pięć minut i idziemy dalej. Nie ma czasu. Teresa jęknęła wstając. Wszystkie mięśnie bolały, a stopy piekły ogniem. Poszli. Patrzyła tępo na migające przed nią w mroku stopy pani Anny, otulone w grube, wełniane, białe skarpety. Już tylko te białe plamy widziała: raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa. W oczach zaczynało mierzchnąć, głowa ciążyła, krzyż zdawał się trzeszczeć pod ciężkim plecakiem. Raz-dwa, raz-dwa. Prawie nie pamięta, jak się znalazła nagle w trzęsącej ciężarówce. Ktoś podłożył jej ramię pod głowę, obijającą się o deski auta. Zasnęła. Kiedy zbudziła się, niebo zaczynało szarzeć na wschodzie. Szczękała zębami, z chłodu. Ciężarówka stała przed drewnianym domkiem na bocznej drodze, tuż przy szosie. Wpuszczono ich do środka. 24 Na podłodze było siano, ktoś już tu spał. Teresa przyklękła i zanim zdążyła zsunąć drugi rzemień plecaka, już głowa jej upadła na ubity wzgórek siana, oczy zamknęły się, westchnęła, zaszeptała przez sen: „Mamo, mamusiu..." Spała. Ranek wstał świeży, uroczy, skąpany w rosach. Mgła opadała na ziemię, krople głośno kapały z gałęzi, kap--kap, gdzieś wysoko nad mlecznymi oparami przeblyski-wało znów czyściutkie, błękitne, bezchmurne niebo. Nieli-tościwe niebo. Wysoko, aż pod słońcem, błyskały już pojedyncze, srebrne, lśniące samoloty, napełniając powietrze złowrogim dudnieniem. Ludzie śpiący pod wozami, w przydrożnych rowach, w natłoczonych izbach wysłanych wymiętym sianem — budzili się ze snu, w którym zaznali krótkiego ukojenia, błogosławionej niepamięci. Unosili powieki, pod którymi drzemały jeszcze wizje domu i spokoju, mrużyli oczy od blasku porannego słońca, wzdychali głęboko, jak się wzdycha z wielkiego szczęścia, a naraz — przebudzeni — zrywali się na nogi już pełni trwogi, już świadomi. Teresa otworzyła oczy i zamknęła je natychmiast. Pomyślała: „Nie, to nieprawda, nieprawda". Ale pani Anna uparcie, choć delikatnie, potrząsała ją za ramię. — Wstawać, wstawać! Jasiek *— wstawajcie! Musimy przed południem minąć Zwoleń. Potem gdzieś przycupniemy i wyśpicie się. Jasiek kaprysił i marudził. Obtarł sobie piętę, noga mu spuchła, jęczał, ślamarzył, złościł się. Matka gderała, to znów pieszczotliwie uspokajała. Teresa chciała być „inna", poważniejsza, dzielniejsza. Wybiegła na dziedziniec, wyciągnęła wiadro wody, zrzuciła przez głowę bluzę kombinezonu i świecąc gołymi ramionami, osłoniętymi dziecinną jeszcze koszulką, wyciętą w owal, próbowała się umyć. Ale wody nie było w co nalać, więc przechylała le- wą ręką wiadro, ochlapując sobie buty i spodnie, a prawą oblewała spocone jeszcze od snu policzki i szyję. Parskała przy tym, siąkała nosem, mruczała. Tak zastał ją Jasiek, skrzywiony i zły. Trącił ją palcem w mokre ramię i warknął: — Odsuó się! — Sam się odsuń, bo chlapnę! Wciągnęła bluzę przez głowę na mokre ramiona ? zawróciła w stronę ganku. Jasiek zanurzył palec w wiadrze i prysnął jej wodą w nos. Nie zatrzymując się prawie, walnęła go po karku z całych sił, aż zachwiał się i wywrócił wiadro. — Mamo! ?— Drzyj się, drzyj, zaraz ci mama utrze nose~zek! <•»« zaśmiała się i na wszelki wypadek pobiegła kłusem, oglądając się, czy jej Jaś nie goni. Na ganku pani Anna nalewała mleko do kubków i rozdzielała chleb z kiełbasą. Teresa odczuła naraz apetyt, siłę, radość z czegoś — sama nie wiedziała z czego, może z tego błękitnego ranka czy ze świeżo odniesionego zwycięstwa w starciu z Jasiem? Roześmiała się głośno i radośnie, zanurzyła zęby w miękkim chlebie — ha, jakoś to będzie! w* Zaraz ruszamy? — zapytała z bojową gotowością. <— Prosiłam gospodarza, żeby nas podwiózł, bo też jedzie do Zwolenia, ale on wiezie świnię., dużą maciorę. Dziś spęd trzody i bydła, dzień targowy — wyjaśniała pani Anna. m Mówi, że nie będzie miejsca, nie będzie gdzie usiąść. Ojej, ze świnią! Tak by było przyjemnie! — Ale on już wyjeżdża, a wy marudzicie. Jasiek! Gdzie się tam włóczysz? Boże, coś ty! Wpadłeś do wody? Całe spodnie, całe buty mokre — gdzieś ty łaził? Co ja z nim mam.., , . 26 ^ Potknąłem się. Wywróciłem wiadio — mruknął Jasiek. Teresa spojrzała nań drwiąco. Skorzystał z chwilowej nieuwagi rodziców i pokazał jej język, wykrzywiając niemiłosiernie twarz. Parsknęła śmiechem i rozlała mleko na własne kolana. ™ Dzieci, co z wami? — zniecierpliwiła się pani Anna. — Prędko kończyć śniadanie! Pakować plecaki! Ruszany! Teresa była jeszcze w izbie, pochylona nad ciężkim plecakiem, kiedy powietrzem zatargał jakiś groźny, huczący, dudniący warkot. Huk narastał z każdą sekundą, szyby zaczęły dygotać, gdzieś drzwi zakołysały się i trzasnęły. Wciągnęła plecak i zapinając rzemień wybiegła na ganek. Ktoś krzyczał: -^ Kłaść się! Kłaść się! Na ziemię! Tuż za gankiem, koło dygocącej bramki, na małej rabatce obrzeżonej nasturcją leżała pani Anna, ręką przyciskając do trawy głowę Jasia. Jacyś ludzie kucali w rowie za płotem. Mąż pani Anny siedział na stopniu ganku, obu rękami zatykał sobie uszy i dygotał jak w febrze. Z szosy w pełnym pędzie zjeżdżały wozy i wózki, szukając ukrycia pod drzewami. Zaczepiały o siebie, coś trzeszczało, ludzie klęli, krzyczeli. Teresa uniosła głowę i spojrzała w niebo. Nad nią — w kierunku na Zwoleń — leciały bombowce — dziesięć, dwadzieścia, sto — kto je zliczy! Aż niebo zmierzchło! Ktoś trącił Teresę w ramię, obejrzała się **» jakiś mężczyzna w kapeluszu, nie ogolony, z twarzą siną z wysiłku i przerażenia, krzyczał coś, czego nie mogła dosłyszeć, i gestami wskazywał jej, by padła. Sam osunął się niezręcznie na kolana i wywrócił jakoś na bok. Teresa kucnęła koło niego i zamknęła oczy. Dudnienie samolotów oddalało się, choć wszystko wkoło zdawało się jeszcze dy- 27 gotać i huczeć. Nagle potworny wybuch zatrząsł powietrzem. Za nim drugi, trzeci, dziesiąty. — Zwoleń! Zwoleń! — krzyknął mężczyzna w kapeluszu. Zerwał się i wybiegł na szosę. Teresa za nim. W odległości trzech czy czterech kilometrów widać było miasteczko jak na dłoni. Dachy, daszki, wieża kościelna, drzewa. Naraz wszystko to zakołysalo się, zadygotało, buchnęły czarne słupy kurzu i dymu. Miasteczko znikło za ich zasłoną. Samoloty oddalały się. Zdawało się, że burza minęła, gdy nagle cała eskadra dokonała szybkiego zwrotu — wszystko widać było dokładnie jak na popisach lotniczych —• dudnienie zaczęło znowu narastać, znowu huknęły bomby, w niebo strzeliły słupy płomieni, ziemia zatrzęsła się naokoło. Teresa zasłoniła oczy rękami. Krzyczała, ale nie słyszała własnego krzyku. Ktoś pchnął ją z szosy do rowu, upadła, zaszlochała. Ziemia trzęsła się i dygotała. Niebo huczało, dudniło śmiercią. Kiedy oprzytomniała i uniosła głowę, ludzie już znowu biegli na szosę. Samoloty oddalały się równo, spokojnie jak na paradzie. Z miejsca, na którym stał Zwoleń, małe, śmieszne, spokojne miasteczko — unosiły się słupy płomieni i dymu. Swąd spalenizny dolatywał już wyraźnie, dymy snuły się wokoło, zdawało się, że aż tu słychać krzyk ludzkiego nieszczęścia. Teresa sięgnęła do kieszonki kombinezonu i wyjęła małą, zmiętą kartkę papieru. Ręką matki był tam zapisany pewien adres, adres jej miłego ucznia ze Zwolenia. Tam miała w razie czego znaleźć nocleg i opiekę. Tam mieli się zatrzymać w marszu i odpocząć. Przeczytała: „Heniek Bednarski, jego matka ma restaurację w Zwoleniu". Przycisnęła nagłym ruchem kartkę do ust i pocałowała. „Mamusiu, mamusiu, żebyś ty wiedziała! Po co wychodziłam z domu? Ach, mamusiu!..." 2S Dopiero pod wieczór wyruszyli i minęli dogorywające miasteczko. Nie zatrzymywali się, usiłowali nie słyszeć zawodzeń i jęków ludzkich. Przeskakiwali przez żarzące się jeszcze belki, deski, szczątki sprzętów. Teresa szła z pochyloną głową. Nie miała odwagi spojrzeć dokoła. Za Zwoleniem wynajęli furmankę i nad ranem przeprawili się promem przez Wisłę. == Tu już będzie spokojnie — zapewniała pani Anna. 4 W tym samym czasie, gdy Teresa z Jasiem przekomarzali się u studni, ja poszłam ostatni raz do szkoły. Sekretarz rozłożył ręce gestem ostatecznej rozpaczy. — Już koniec, proszę pani. Zginęliśmy. Był pan dyrektor, powiedział, że wszyscy są wolni, niech robią, co chcą. Szkoły nie będzie. No i wyjechał autem. Pani wie, swoim autem. — Dokąd wyjechał? Jakże to tak? — Wyjechał na wschód, za Wisłę. Ja już też nie mam po co tu przychodzić. Ot, zamykam i wynoszę się. Wynoszę się. Szkoły nie będzie. Koniec, koniec *-* mruczał nie zwracając już na mnie uwagi, smutny, złamany, zmięty jakiś. Gorączkowo zamykał szafy, szuflady, chował klucze. Wreszcie zdjął z gwoździa stary, wyleniały kapelusz i wyszliśmy. Niebo było ciągle błękitne, jakby sprzyjało wrogom. W domu Bronia spotkała mnie z płaczem. Ona taż chce iść, wszyscy wychodzą, wyjeżdżają. Ona chce do swoich, do rodziny. — Ale jak pani zostanie? O, Boże! Boże! -^ szlochała i siąkała nosem. 29 Pocieszałam ją, jak umiałam. Pomogłam jej uwiązać tobołek na plecach. Poszła. Zostałam sama, ale nie byłam samotna. Po domu kręciło się dużo ludzi. W przerwach między nalotami przychodzili ze schronu ci, co dalej mieszkali, gotowali coś sobie, odpoczywali, układali dzieci na tapczanach. Zaprzyjaźniłam się z niektórymi naprawdę. Byli dzielni i bezinteresowni. Więcej płakali nad Polską niż nad sobą. Gotowi byli gdzieś iść, coś zrobić « ale co? Komuś pomagać — ale w czym? Nikt nie chciał naszej pomocy, nikt nas nie potrzebował. Radio wzywało mężczyzn zdolnych do noszenia broni, by szli za Wisłę. To pozwalało nam wierzyć, że przecież gdzieś ktoś organizuje opór, że gdzieś ktoś się będzie bronił, że jeszcze nie wszystko stracone. To pewne, że nie rozumowałam logicznie ani jasno. Byłam jak zaczadzona rozpaczą, że oto wszystko się wali, cały świat, który kochałam, w który wierzyłam, dla którego pracowałam. A jednocześnie dręczyła mnie trwoga o Teresę, tęsknota i jakieś poczucie winy. Bo gdybym wczoraj wiedziała, że szkoły nie będzie, że jestem wolna... Co mam robić teraz? Bronić siebie, swego dobytku, mieszkania, mebli, książek — po co? Jeżeli będzie istniała moja ojczyzna, będę miała na nowo to wszystko, będą szkoły, będzie młodzież, będę uczyła. A jeżeli ten świat się zawalił? Nie, nie wolno tak myśleć. Trzeba zrobić wszystko, co człowiek powinien, do ostatka. Cóż więc powinnam? Chciałam odszukać Teresę, otoczyć opieką i ją, i moją matkę, u której miała znaleźć schronienie. Wiedziałam też, że gdzieś z Łucka, Baranowicz, Nieświeża, może i Kiecka, nauczyciele pójdą walczyć. Trzeba będzie ich zastąpić. Tam więc mam iść — i dziecka swego szukać, i do pracy się zgłosić. Tu szkoły nie będzie, przynajmniej teraz. Wyciągnęłam z zakamarków jakiś stary, zbutwiały ple- 30 ???. Włożyłam wszystkie moje papiery, dyplomy, nominacje służbowe. Zwinęłam w rulon i wcisnęłam na dno zimowe palto, zmianę bielizny, dwie puszki konserw i pół bochenka chleba. Wieczorem, kiedy ludzie porozchodzili się do domów, oddałam klucz od mieszkania dozorcy i wyszłam na szosę zwoleńską. Dwadzieścia cztery godziny temu szły tędy stopy Tereni. Więc jej śladami. Kiedy o świcie, zmęczona do ostateczności, zbliżałam się do Zwolenia, marzyłam o restauracji pani Bednarskiej i o tym, że może zastanę tam jeszcze Terenię. A w każdym razie dowiem się o niej, będę wiedziała, kiedy tędy przeszła, jak wyglądała, jak się czuła. Nagle poczułam swąd spalenizny. Otaczający mnie na szosie ludzie szeptali coś o Zwoleniu. O jakimś nalocie. Nie słuchałam — nie chciałam słyszeć. Zdrewniałe, nieczułe stopy niosły mnie naprzód, całą zdrewniałą, nieczułą. Mrok zaczął rzednąć. Już tylko sześć kilometrów, tylko pięć, tylko cztery, świtało. Jeszcze kilka kroków — jeszcze kilka minut nadziei i złudzeń. Wreszcie nie mogłam już nie widzieć. Prawie biegłam. Zwolenia nie było. Nie było! Leżało przed nami zwalisko tlących się jeszcze gruzów. — Gdzie restauracja Bednarskich? — krzyknęłam prosto w twarz jakiejś siwej wiedźmy. Wzruszyła ramionami. — Restauracja Bednarskich! -*> Restauracja Bednarskich! — krzyczałam, błagałam, zaczepiałam każdego spotkanego człowieka. Ale ludzie tu byli jak nieprzytomni. Patrzyli, nie słyszeli, nie odpowia* dali. Szukali czegoś w popiele. Milczeli. — Restauracja Bednarskich! — szarpnęłam za ramię jakiegoś człowieka w chłopskiej świtce. Zatrzymał się. Popatrzył na moją zalaną łzami twarz i powiedział cicho: r31 — Tu była, o, na tym rogu. Tu była. — A ludzie? Gdzie szukać ludzi? Gdzie dowiedzieć się? Tam miała być... — Ludzie? Wczoraj składali ich i składali na łące, o, tam, za miasteczkiem. Pani, nikogo pani nie znajdzie! Tam jeden na drugim leżą... Nie pamiętam, jak wyszłam za Zwoleń. Ktoś mi towarzyszył, ktoś mi nawet zdjął plecak z ramion. Już nie płakałam. 5 Teresa trzęsła się na furze wypełnionej worami kartofli. Podciągnęła kocyk aż pod brodę, ale wtedy marzły jej kolana. Otulała nogi i dłońmi próbowała rozgrzewać ramiona, klepała je, nawet lekko szczypała. Nic z tego. Zęby szczękały jak w febrze. Duszna, chłopska izba — dopiero co opuszczona w pośpiechu, żeby przychwycić te furmanki z kartoflami — teraz wydawała się rajem. Na następnej furze drzemał Jasiek z głową na kolanach matki. Jeszcze dalej kiwał się mąż pani Anny, otulony kocem aż po czubek głowy. Wracali. Przewędrowali pieszo i na furach pół Polski. Wcale nie trafili do Kiecka. Starali się jechać i iść nocami, w dzień spali byle gdzie, w rowach, na skraju lasu, w czyjejś stodole. Noc po matczynemu osłaniała tułaczy, błękitne i złote dnie zawsze były skłonne do zdrady — co chwila trzeba było pryskać na boki, padać w rowach i na kartofliskach, kryć bezbronne głowy w bruzdach. Na szosy i drogi spadały bomby, a za uciekającymi w pole ludźmi samolot szył z karabinu maszynowego. Ile przy tym trwogi, krzyków rozpaczy, zgiełku zderzających się wozów, lamentu ludzkiego. Tak zawędrowali aż za Lwów. 32 Pieniądze im się kończyły, nigdzie nic nie można było kupić, byli wygłodzeni i wynędzniali. Teresa już była przywykła do wędrownego trybu życia i póki wierzyła, że dotrze do babci, nie traciła humoru. Ale potem już było wszystko jedno. Wlekli się tak szosami i polnymi drogami, byle przed siebie, byle dalej od wojny. Teresa wychudła i sczerniała. Jasiek był ponury, milczący. — Wracamy — powiedziała któregoś dnia pani Anna. — Tłuc się tak dalej nie ma sensu. Wojna jest wszędzie. Znowu trzęśli się na przygodnych furach, znowu kuśtykali brzegiem szos na obolałych nogach. Tego ranka, na workach z ziemniakami, Teresa czuła się wyjątkowo nieszczęśliwa. Była przeziębiona, miała chyba podwyższoną temperaturę. W uszach dzwoniło, pod powiekami kłuły jakieś szpileczki, chciało się spać, ale głowa podskakiwała na twardych worach i sen uciekał. Słyszała skrzypienie kół i pokrzykiwania woźniców, ale głosy te zlewały się w jeden bezładny szum, powieki opadały na oczy, nadchodziła senność. Aż znowu głowa boleśnie rąbnęła o coś twardego, Teresa ocknęła się i usiadła. Wozy stały. Gdzieś na przedzie słychać było tętent wielu końskich kopyt, turkot wozów. — Co to? — spytała. — Wojsko idzie — mruknął chłop i wskazał biczem przed siebie. Boczną leśną drogą, krzyżującą się tu właśnie z szosą, człapał sennie oddział konnicy. W środku, otoczone jezdnymi, skrzypiały dwa wysokie wozy taborowe. Widać było z daleka, że na wozach tych leżą jacyś ludzie, pewno ranni, przykryci płaszczami i osłonięci plandekami od deszczu. Na skrzyżowaniu zatrzymał się oficer, otulony szeroką peleryną, na wysokim karym koniu. — Uważać, do cholery, uważać! Nie śpij, wóz wywa- 3 — Pokolenie Teresy 33 lisz! Na prawo bierz, psiakrew! Kamień! Oczu nie masz? -» pokrzykiwał. Teresa zeskoczyła z wozu. Serce w niej zadygotało. Głos '? jeźdźca wydał się tak znajomy, ruchy takie podobne. „Tatusiu — chciała zawołać, ale głos nie wychodził z gardła. Biegła i potykała się o kamienie. Ten oddziałek j zagubiony w lasach wydał jej się tak żałosny, tak rozpacz- 1 liwie tragiczny, jak wszystko, co działo się wokół. Dokąd j jadą ci żołnierze? „Tatusiu" *• wołała bezgłośnie, już 1 wyciągnęła ręce, gdy jeździec trącił konia łydką, zjechał 1 na leśną ścieżkę i zniknął za drzewami. Droga była wolna. Teresa wróciła na swoją furę, położyła się i zakryła twarz kocem. „Już nie mogę, nie mogę, nie mogę!" — poskarżyła się komuś żałosnym skomleniem. Krok za krokiem poczłapali dalej. W Lublinie pani Anna spotkała przyjaciół z Poznania. Urządzili się tu już, zajęli czyjeś opuszczone mieszkanie, zakupywali wełnę, zatrudniali kilka kobiet robiących na drutach włóczkowe szaliki, skarpety i rękawiczki, które sprzedawali na straganie ulicznym. Szło wcale nieźle. Zaproponowali pani Annie spółkę i połowę mieszkania. Zgodziła się, postanowili zostać. Teresa miała dalej jechać ! sama. Anna wsadziła ją któregoś popołudnia do wojskowej, 1 niemieckiej ciężarówki jadącej do naszego miasta. Ugłaskała szwargoczących żołnierzy kilku komplementami i butelką spirytusu. — Noi do widzenia, Tereniu. Za parę godzin będziesz w domu. Ucałuj mamusię. — Tak, dziękuję. *— Trzymaj się powietrza — wrzasnął Jasiek, gdy ciężarówka zachrapała, podskoczyła i potoczyła się po nierównej szosie. Teresa przyjaźnie machnęła mu ręką na pożegnanie, 34 Jakiś starszy wiekiem żołnierz coś do niej zaszwargotał. a potem na migi pokazał, że ma zdjąć plecak i usiąść na podłodze. Usiadła i przymknęła oczy. żołnierze mieszali spirytus z wodą z manierek i rozlewali alkohol do kub-tów. Któryś podsunął jej do ust kubeczek. — Na, trink doch etwas.1 Teresa potrząsnęła głową. Żołnierz zarechotał. Ten starszy, rudy, warknął coś groźnie, odsunął wesołka i sam usiadł przy niej. Pogrzebał w kieszeniach, wyjął portfel, wyciągnął fotografię i podsunął Teresie pod nos. — Tochter, meine Tochter2 — tłumaczył i stukał grubym palcem w odbitkę, na której uśmiechała się dziesięcioletnia dziewczynka z loczkiem nad czołem. Zmierzchało, kiedy wtoczyli się na ulice naszego miasta. Teresa trąciła rudego. ^Tu=^ powiedziała *— tu chcę wysiąść. Mijali właśnie dawny gmach starostwa. Tłumy żołnierzy kręciły się po chodnikach, gdzieniegdzie szybko przebiegali przechodnie z podniesionymi kołnierzami palt. Rudy zapukał do szoferki i pomógł jej wysiąść. — Dziękuję — powiedziała. Nie mogła się uśmiechnąć i to „dziękuję" zabrzmiało sucho, niemal wrogo. Nie zrażony tym rudy poklepał ją po ramieniu, coś zaszwargotał, wskoczył do ciężarówki i auto ruszyło. Teresa miała stąd pięć minut drogi do domu. Z początku szła, potem już biegła. I wreszcie znajoma kamienica. Nie czuła ciężaru plecaka, przeskakiwała po dwa stopnie na schodach. Zadzwoniła, ale nie mogła stać cierpliwie, pukała jednocześnie do drzwi palcami obu rąk: puk ?= puk «- puk, mamo, mamo, prędzej! Ktoś szedł przez przedpokój, ktoś gmerał niemrawo przy 1 N a, trink doch etwas (niem.) — No, napij się trochę, 'lociitsij meine T ? ? ii t ę r (niem.) — Córka, moja córka, r 35 zatrzasku. Ach, prędzej, prędzej! Z tej strony stoi mała dziewczynka w zrudziałym, wydętym na kolanach kombinezonie, dziewczynka, która już nie ma sił. Mamo, prędzej! Drzwi uchyliły się. W drzwiach stał wysoki, tęgi Niemiec w mundurze żandarma, « Was ist? — Tu mieszka moja mama, ja do mamy. Żołnierz potrząsnął głową. *=- Hier meine Mutter = stęknęla Teresa po raz pierwszy w życiu po niemiecku. — Meine Mutter! Żołnierz wzruszył ramionami i zatrzasnął drzwi. Zadzwoniła ponownie. „Co za tuman, przecież mu mówię, że ja do mamy!" Ale w jej sercu rodziło się już nowe przerażenie. Gniotła je bezlitośnie, nie pozwalała mu żyć. =*=? Tu jest moja matka! — krzyczała niemal do żołnierza, który znowu otworzył drzwi. == Keine Mutter. Ńi ma tu żadna matka — powiedział wreszcie powoli i jakby ze smutkiem. = Tu kasyno oficerskie. Rozumie? Teresa zrozumiała. Oparła się o ścianę. Potem powoli zaczęła schodzić po schodach, Andrzej zatkał uszy i po raz trzeci czyta trylogię od początku do końca. Nic nie widzi, nic nie słyszy. Jest „tam": na Dzikich Polach, pod Zbarażem, w Birżach, w Wodoktach. Ma jedenaście lat, jest suchy jak skwarek, czarny, z czupryną na jejża. Czytaniem zabija głód. Dręczący głód młodego, nienasyconego zwierzątka. W domu — jak wszędzie. O ojcu nie ma wiadomości. Szkoła, którą kierował — zajęta na szpital. Matka nie ma 36 pieniędzy, nie ma węgla, kartofli, mąki, słoniny. Jest przy tym niezaradna i umęczona do ostatka niańczeniem młodszych dzieci. — Andrzej, mógłbyś coś pomóc. Andrzej! — Co? Mama wołała? , — Wołam i wołam, a ty jak głuchy. Chyba życie sobie odebrać, czy co? Już nie mam sił. — O co chodzi, mamo? — Leć do Magdalenek, poproś o chleb, powiedz, że jutro przyjdę i zapłacę. i— Ojej, nie można bez chleba? *— Filozof! Nie można, muszę coś dać małym. Idź! — Jak im jutro mama odda, kiedy nie ma? — Idź, one mnie znają. Dadzą, zobaczysz. Idź, synku, bo już doprawdy.., — No, dobrze, tylko niech mama nie jęczy. Idę. Wrócił z bochenkiem chleba i mimochodem powiedział: — A w bramie widziałem Teresę. Stoi z plecakiem i chyba płacze. — Jezus Maria! Co ty mówisz? W ich mieszkaniu Niemcy! A jej matkę Dańkowscy spotkali koło Łucka. Pewno się rozminęły! — Mhm — mruknął Andrzej i już jechał z Kmicicem gdzieś tam górskimi wąwozami, a za nimi król Jan Kazimierz, nieszczęsny, odważny i szlachetny. „Pobiją Niemców, ach, nie: Szwedów... teraz wreszcie pobiją ich" — gorączkuje się Andrzej i nie może oderwać oczu od książki. — Andrzej! Słyszysz! No, słyszysz? — matka potrząsnęła go za ramię. — Biegnij zaraz i przyprowadź Teresę. Dziś tu przenocuje, chleb mamy, a jutro zobaczymy. ?— Ojej, mamo, czy nie można bez niej? — Wstydź się! — No, już idę, idę. 37 6 Grudzień ścisnął miasto mrozem. Ludzie dygotali w nie ogrzanych mieszkaniach, kaszlali, chorowali. Na każdy kawałeczek węgla chuchało się tak, jak i na chleb, którego ciągle brakło. Wybite szyby łatano dyktą, pęknięcia zaklejano papierem. Niewiele to pomagało. Ziąb gnębił, głód straszył dniem i nocą. Nawet sny były dręczące: koszmary pogłębiały niedolę, a obrazy dawnego spokoju i sytości wyjaskrawiały obecną nędzę. Tej niedzieli grudniowej niejeden westchnął z ulgą. Padał śnieg — a więc mróz zelżał. Białe płatki gęsto leciały z burego, niskiego nieba i miękko zaścielały bruk, aż dzwoniący dotąd od mrozu. Na ulicy Moniuszki niczym na jarmarku. Aż gęsto od ludzi. Niemcy wysiedlają całą ulicę. W ciągu godziny ma być wszystko skończone. Środkiem przechadzają się żandarmi i umundurowani gestapowcy. Potrząsają szpicrutami. Wrzeszczą. — Los! Los1 .-— Schneller, schneller! 2 — Rrraus! 3 Tu i ówdzie w ten rwetes i zgiełk wdziera się stłumiony miękkością śniegu turkot naładowanego dobytkiem wozu. Ręczne wózki stoją oparte o krawędzie chodników, a na nich krzesła, stoły, garnki, zabawki dziecinne, pościel w tobołach. Okna parterów i pierwszych pięter otwarte *-» tędy wyrzuca się rzeczy. Na schodach mieszkańcy wyższych pięter tłoczą się obładowani, nieszczęśliwi, skłóceni. «== Panie, przepuść pan! Nie pan jeden tutaj! ilos! Los! (niem.) — iazda! Jazda! 2 Schneller, schneller! (niem.) — Szybciej, szybciej! 3 Rrraus-! (niem.) — Prrrecz! 33 \—. Jak puszczę, jak? Może pan potrafi? 1— O, Jezu! Prędzej! Nie zdążymy wynieść tych łóżek! — A niech to wszystko jasna cholera! Teresa stoi na chodniku nad rozesłanym, rozmiękłym w śniegu obrusem, na którym piętrzą się wyrzucone przez okno poduszki, kołdry, garnki, torby z kaszą, książki. Głowę ma nie osłoniętą, na włosach topnieją białe płatki i spływają kroplami po czole i policzkach. Wyrudziałe, wydęte na kolanach spodnie narciarskie i krótki kożuszek zakopiański czynią jej sylwetkę bardziej podobną do chłopięcej niż dziewczyńskiej. Tylko złote, grube warkocze przekornie pętają się i przeszkadzają w pracy. Gdzieś obok rozdzierająco płacze dziecko. Teresa odbiega od swoich tobołów, przyklęka na rozdeptanym śniegu i obejmuje ramionami szlochające maleństwo. >— Ciii... ciii... zaraz mama przyjdzie. Nie bój się. Poczekaj, dam ci coś, chcesz? No, nie płacz. Masz. Popatrz, jaki śliczny! I wyciąga z kieszeni spodni wytartego misia z oddartym uchem. Oczu też nie ma, paciorki dawno wypadły, gdzieś pod Kiwercami. Ale ten miś przewędrował w kieszonce całą Polskę i nieraz wchłaniał łzy zrozpaczonej dziewczynki. — Pobaw się. Ja tu zaraz przyjdę. Nie płacz! Muszę iść, tam są nasze rzeczy — o, widzisz. Chłopczyk w różowym, puchatym płaszczyku przytula obszarpanego misia i raz po raz pociąga zasmarkanym noskiem. Teresa wyjmuje z kieszeni kożuszka chusteczkę i obciera mu buzię. W tym momencie szczęka aparat fotograficzny. Teresa ogląda się. Szczupły, wysoki gestapowiec z obojętnym, chłodnym wyrazem twarzy zamyka futerał aparatu. "Teresa zrywa się, odtrąca różowego chłopczyka i biegnie do swoich tobołów. „Podli, podli! — miele w zębach przekleństwa. — Jeszcze fotografują!" 39 / Gorączkowo zgarnia wyrzucone przez okno rzeczy iia rozpostartą serwetę. Rozgląda się — miał tu pan Henryk przyjechać z wózkiem. Może choć dorożka jakaś? Pani Tonią wychyla się z okna z naręczem książek związanych sznurkiem. «— Tereniu! Bierz! Co ci jest? '•—? Świnie! Fotografują! Widzi pani? O ten, ten, widzi pani? — Czego się dziwisz? Może to dobrze? Historia będzie miała dokumenty. Jeszcze drżała ze wściekłości, kiedy ktoś dotknął jej ramienia. Szarpnęła się ze złością i nie odwróciła głowy. Uparcie zgarniała na obrus rozsypujące się po chodniku rzeczy. — Nie denerwuj się, pomogę ci «* powiedział jakiś przyjemny, męski głos. Teresa podniosła oczy. wyprostowała się i dygnęła po pensjonarsku. Poznała księdza Stefana, prefekta z tej szkoły, w której uczyła matka. Uspokoiła się w jednej sekundzie, zawstydziła się swojej wściekłości i próbowała się tłumaczyć. «=- Bo, proszę księdza, bo oni jeszcze fotografują! — Spokojnie, spokojnie. Czy macie wózek? — Pan Henryk poszedł szukać. — No to ładujmy do tego, to mój wózek. O mamie nic nie wiesz? — Nie. r— Na dno rzucaj książki. Nie martw się, mama się znajdzie. Te garnki daj tutaj. Ksiądz był wysoki, barczysty, silny. Twarz miał kwadratową, kanciastą. Piwne oczy patrzyły życzliwie, szerokie usta uśmiechały się pogodnie, jakby tu chodziło o załadowanie bagażu na wyprawę turystyczną, o której się od dawna marzyło. 40 — Dobrze ci u państwa Biernackich? Dawaj, dawaj tu! — Tak, bardzo dobrze. Biernaccy byli dobrymi znajomymi rodziców. On — kiedyś należał do tej samej studenckiej korporacji co ojciec, ona ?— szczególnie przypadła do serca matce, zaprzyjaźniły się prędko. Dziwny zbieg okoliczności sprawił, że po długim niewidzeniu się od czasów studenckich — zetknęli się znowu w naszym mieście, kiedy Teresa z matką tam zamieszkała. Po powrocie z wędrówki wrześniowej, dowiedziawszy się o bezdomności Teresy, Biernaccy zabrali ją natychmiast do siebie. Sami głodowali, sami nie byli pewni jutra, ale przygarnęli ją jak własne dziecko. Pan Henryk był prokuratorem i choć mówiono już o organizacji polskiego sądownictwa pod okupacją, postanowił nie zgadzać się na dawne stanowisko. Wiedział, że Niemcy pozostawią sądom polskim jedynie drobne „kradzieżówki" i „pyskówki", ale nawet o te drobne, pospolite przestępstwa nie chciał oskarżać Polaków w" czasie okupacji. Zamierzał przenieść się do adwokatury, tymczasem zaś żył tak, jak wszyscy, z niczego. Pani Tonią — wysmukła brunetka o urodzie słodkiej Ukrainki — rozumiała rozterkę Teresy, kiedy dziewczynka wahała się nad każdym kawałkiem chleba, widząc beznadziejną sytuację materialną swoich opiekunów. Toteż któregoś dnia zaproponowała „umowę". — Tereniu, czy zgodziłabyś się pomóc mi w kłopotach? — Naturalnie, proszę pani, co tylko potrafię. — Widzisz, muszę się zająć sprzedawaniem rzeczy, nie mielibyśmy inaczej z czego żyć. To wymaga chodzenia, szukania, zabiegania. Tymczasem wszystko robię w domu sama — i to pochłania czas. Nie stać nas teraz na prawdziwą służącą. Ty umiesz sprzątać, prasować i cerować. Potrafisz kupować produkty, a gotować — nauczysz się. 41 Pozostaje pranie. Prać będziemy razem. Więc jeżelibyś j chciała, oyłabyś u nas gosposią i— ale tylko za utrzymanie, pensji nie mogłabym ci płacić. Rozważ to sobie. — Ach, pani Toniu! Wszystko, wszystko! — Teresa I uradowała się tak, że nie mogła znaleźć słów ze wzruszę-nia. Po pierwsze —i będzie jadła bez skrępowania. Po dru- j gie — będzie dorosłą, będzie zarabiała. Po trzecie — po- j każe, co umie. „Ach, mamusiu, mamusiu, ty nawet ??? ? wiesz... A ja, głupia, tak się awanturowałam, nie chcia 1 łam nic robić w domu, a teraz — jak to dobrze!" Odtąd zaczęło się dla niej życie „na serio". Pracy miała j dość, była ambitna, wszystko chciała „sama-sama". Bier- 1 naccy zachowali całą powagę w traktowaniu młodej „gos- 1 posi", chwalili, gdy coś dobrze wykonała wydawali zarżą- ] dzenia, sprawdzali rachunki ganili, kiedy było trzeba. Wieczorem całowali czule jak córkę w czoło, a gdy już spała, troskliwie otulali kołdrą. Czasem podkładali pod poduszkę jabłko lub cukierek żeby miała niespodziankę, gdy I wstanie. i— Tak, bardzo dobrze •— mówi teraz Teresa do księdza. I i z nienawiścią myśli o Niemcach: teraz z kolei zburzyli 1 i ten jej „wojenny" dom tę jej wojenną rodzinę, z trudem j odzyskaną równowagę serca. Co dalej? Ksiądz uklepywał naładowany wózek. Co chwila odrywał 1 się od roboty, by z kogoś zażartować, kogoś uspokoić, ko- 1 niuś pomóc. Nadjeżdżało coraz więcej wozów konnych 1 i ręcznych wózków. Biernacki sprowadził dorożkę z przyczepionym z tyłu wózkiem ogrodniczym. — No, macie teraz swojego mężczyznę, ja pójdę do innych — powiedział ksiądz i klepnął Teresę po ramieniu. — A do tego mojego wózka przyślę ci dobrą parę koni, uważaj, żeby nie poniosły! Poszedł środkiem ulicy depcąc butami rozmiękłe błoto. 42 Dookoła skrzypiały odjeżdżające wózki. Ludzie w pośpiechu wyrzucali przez drzwi i okna wszystko, co można było naprędce zabrać. Żandarmi wchodzili już na klatki schodowe, odbierali klucze, zamykali drzwi mieszkań z resztą dobytku, którego właściciele nie zdążyli wynieść. Tu i ówdzie zapłakała, zalamentowała jakaś kobieta: •m O, mój Boże, a zostawiłam jeszcze... nie zdążyłam! Wpuśćcie mnie, panowie, na chwilę. Jakże ja bez tej wanienki... Ksiądz wrócił na chwilę do Biernackich. Przyprowadził ze sobą dwóch chłopców i powiedział do Teresy: « Masz swoich cugantów. Ten kary — to Danek, dobrze ciągnie, a ten kasztan, Julek, trochę markieruje. Baci-kiem go, bacikiem. * Chłopcy pokazali w uśmiechu trzonowe zęby i chwycili za dyszel. — Popchnij ni powiedział Danek do Teresy. **- Gdzie warn wyznaczono? ?=? Żeromskiego, naprzeciw sklepu Siczka, w podwórzu. — I-ha-ha-ha! — zapiszczał Julek, tak doskonale imitując końskie rżenie, że Teresa roześmiała się, choć jeszcze parskała ze złości. Ruszyli. Pan Henryk szedł przy dorożce i podpierał spadające krzesła. Pani Tonią pilnowała przyczepnego wózka, troskliwie tuląc do piersi wazonik z młodziutką chińską różą. Teresa pchała wózek, chłopcy ciągnęli zgięci wpół. Śnieg zbijał się w grudy pod podeszwami, białą szubką przykrywał ludzką nędzę uczepioną do wozów i wózków. Kiedy już ujechali pół drogi, Teresa zatrzymała się i krzyknęła: >= A miś? ?=* Co takiego? ==-= obejrzał się Danek. •-= Miś! Mój miś! Zostawiłam go dziecku..; — Co ona plecie? — Julek stuknął się znacząco w czoło. 43 — Przeszedł ze mną całą Polskę, to mój... taki... or, wszystko wie. — Co tam? — zapytała pani Tonią. — Czemu zatrzymujecie się? '— Mój miś — powiedziała żałośnie Teresa. — Ona ma kuku na muniu, proszę pani <—? wyjaśnił rzeczowo Julek i pogardliwie zmarszczył piegowaty nos. — Tereniu — szepnęła pani Tonią pochylając się nad uchem dziewczynki. — Miś wiedział, kiedy odejść. Nie będzie ci potrzebny. Przestałaś być dzieckiem. *— Tak ?— szepnęła Teresa. Schyliła się i naprężyła mięśnie, by popchnąć ciężar. Dokoła po rozmiękłym śniegu chlapały ludzkie stopy. Nowe mieszkanie wyglądało żałośnie. W głębi długiego jak kiszka podwórza — duży, ciemny pokój i kuchnia z oknami wychodzącymi na wytwórnię kiełbas, przy której od rana do nocy szwargotali Niemcy odbierający towar. Wewnątrz — pozdzierane tapety, zapuszczone podłogi, nie domykające się futryny. Na framudze drzwi wejściowych — płaska, blaszana rurka z wsuniętą wewnątrz, ciasno zrolowaną kartką. Na kartce — hebrajskie pismo. i— Co to? — pyta Teresa. — żydowskie błogosławieństwo — wyjaśnia Biernacki, i— Wczoraj stąd wysiedlono Żydów na Wały. — Oderwę ?— i Teresa próbuje podważyć blaszkę nożem kuchennym. — Zostaw! — woła pani Tonią. — Zostaw to! Teresa patrzy zdziwiona. — Oni powinni tu wrócić — mówi pani Tonią. — Wojna nie może trwać długo. Nie niszcz. Mogłoby im być przykro. Niech zastaną swoje świętości. Teresa pracowicie przybija odgięty poprzednio rożek blaszki. — Niech będzie. W każdym razie to błogosławieństwo 44 nic nie szkodzi. Jak pani myśli, chyba Bóg jest jeden — i dla Żydów, i dla nas. No, nie? __ Jeżeli jest w ogóle — mówi Biernacki mocujący się z wypaczonymi drzwiami szafy. „ Henryk! — z wyrzutem protestuje pani Tonią. _- No co? Niech słucha i niech myśli. Teresa słucha i myśli. Jest pewna, że Bóg jest, że jest jeden i że jest dobry. Gdyby w to zwątpiła, kogóż by prosiła wieczorami, by przyprowadził do niej matkę? Bóg jest Teresie potrzebny. Wieczorem, umęczona i umorusana, zabiera się właśnie do gotowania codziennej kaszy, kiedy rozlega się gwałtowne pukanie do drzw/. To Andrzej. Czupryna — jak zawsze — kępkami sterczy na jeża. Okulary zjeżdżają na koniec nosa. Czoło ma spocone i oddycha jak po szybkim biegu. — Dobry wieczór. Przyniosłem list. Wczoraj przyszedł do doktorostwa Kelles- Krauzów. Z Wilna. >— Nie rozumiem ? mówi pani Tonią. — List do doktorostwa Kelles-Krauzów? Więc dlaczego do nas? — Bo do Teresy — mówi Andrzej i nachyla się nad stertą książek zsypanych w kącie pokoju. Już myszkuje, już szuka — co by tu wyprosić dla siebie. Na Teresę nawet nie spojrzał. Dziewczynka stoi w drzwiach kuchni, przepasana pasiastym fartuchem. Na policzku smuga węgla. W ręku duży nóż kuchenny. W oczach i strach, i nadzieja. Pani Tonią czyta list raz i drugi. Unosi oczy. — Tereniu — mówi miękkim głosem — chodź. Czytaj. Henryk! Chodź, popatrz! Teresa ociera wolną rękę o fartuch. Dotyka szarej zmiętej koperty. Już widzi: pismo mamy! Nóż z brzękiem wypada na podłogę. Teraz czyta żarłocznie, pożera każdą literę. 45 ?» No widzisz, no widziszl «a mówi pani Tonią i tuli Teresę. ?— Nie płaczże. Teresa wybiega do kuchni. Raz po raz, gwałtownie, w uniesieniu całuje matczyny list. Łokciem uciera nos i rozmazuje łzy po policzkach. Kręci się bez sensu między oknem, płytą i stosem zwalonych naczyń, worków, pudełek z produktami. Jeszcze i jeszcze raz odczytuje każde słowo od początku do końca, potem na parapecie kuchennego okna wygładza zmiętą kartkę, wsuwa ją do kieszeni fartucha, doprowadza twarz do porządku i już może wyjść do pokoju, żeby po-drć świeżo uprażoną kaszę ze skwarkami. Już jest znowu gOSpOSifc .. Nie będę opowiadać, co przeżyłam, zanim odnalazłam ślad Tereni. Cierpienia matek w czas wojen!... Wstyd rozczulać się. Inne matki nie dostały już nigdy listu od swoich dzieci. Ja odzyskałam moją córkę. To wszystko. A kiedy ją odzyskałam — pamiętam: był piękny, czerwcowy dzień, było niebo błękitne nad nami jak w tamtym wrześniu, stałyśmy przytulone i płaczące ze szczęścia. Nagle spadł na nas nowy ładunek rozpaczy. Jakby nie można było wykraść wojnie ani chwili radości. Jakiś pijany Niemiec potrącił nas grubiańsko i krzyknął: —-. Frankreich kaputt! Frankreichkaputt! Verstehen Sie?* I pobiegł dalej, zataczając się i krzycząc na całe gardło: — Frankreich kaputt! Heil Hitler! *=? Co on mówi? Mamo! — Teresa szarpała mnie za rękaw. Milczałam. Z głośników grzmiały na całe umęczone miasto komunikaty o kapitulacji Francji. 1 Frankreich kaputt! Frankreich kaputt! V e r s t e-hen Się? (uiemj ?? Francja przepadial Francja przepadła! Rozumie pani? J Część II Głód 1 Stół kuchenny do czysta wyszorowany. Julek wyskakuje co chwila do przedpokoju i wpuszcza pukających do drzwi. Kuksnie ich tam w mroku, wygłupi się, wykrzywi — znają się przecie jak łyse konie: Danek i Jurek razem, kiedyś — jak dawno to było? Jeszcze w tamtym świecie, który się pewnego wrześniowego ranka zawalił — razem chodzili grzecznie do pierwszej gimnazjalnej. Od tego czasu upłynął tylko rok, ale jaki rok! Płakali z rozpaczy, skręcali się ze strachu, głodowali, handlowali, wałęsali się bez celu po ulicach, wygrażali w duchu zwycięzcom i obiecywali im śmiertelny odwet, zaciskali zęby w bezsile, stawali godzinami w kolejkach po chleb, oglądali wystawy sklepów „Nur fiir Deutsche" i, wstydząc się, że na widok tłustych gęsi, boczków i szynek ślina napływa im do ust, pogardzali sobą za łakomstwo, a nie mogli pohamować zwyczajnego, normalnego apetytu, szli spać niedosyceni i budzili się głodni. Zabijała ich pustka każdego dnia: nie było właściwie po co wstawać, co robić, poza nędznymi, godnymi „męskiej pogardy", zajęciami, do których zapędzały ich matki, przy gospodarstwie domowym. Wiec teraz, kiedy wreszcie mają zacząć się uczyć, przyjmują to z niespodziewaną radością: wreszcie coś! łNur fiir Deutsche (niem.) — Tylko dla Niemcóws 4 — Pokolenie Teresy 49 ?* Serwus, tajniaki! — dowcipkuje Julek. — Nareszcie coś na złość Niemcom. — Ja bym im co innego zrobił na złość, ale... s« Ale nie ma co na razie «== vaŚw'u Jurek. ^- Nie wygłupiaj się. — Ty! Masz wypisy z polskiego? ?a- No! Cały komplet, wszystko na klasę pierwszą i drugi-?-????? pierwszą? Będziemy robić drugą. — A pamiętasz co z pierwszej? ** No chyba! — Ja «— nic a nic. Chyba już nawet pisać nie umiem. «=s Powrotny analfabetyzm. Na skutek działań wojennych. Biedaku! Ogłupiło cię, to widać. I Julek grubym, krótkim paluchem puka w czoło Danka. ?=? Ręce przy sobie i— odpycha go Danek. Zaczynają się mocować i nie słyszą pukania do drzwi. Odskakują od siebie i przygładzają rozczochrane włosy w chwili, kiedy na progu kuchni wraz z matką Julka, panią Kasią, jeszcze zażywną mimo rocznej głodówki, staje Teresa uśmiechnięta, z wyrazem pewnego zażenowania. I ją też znają. Pamiętają, jak kilka miesięcy temu pomagali jej pchać wózek z rzeczami, kiedy Niemcy wyrzucali wszystkich mieszkańców z ulicy Moniuszki. Julek trąca nieznacznie Danka w bok. Obaj ledwo hamują łobuzerskie uśmieszki. Jurek patrzy obojętnie ?*• nie zna tej dziewczynki a w ogóle „baby" go nie obchodzą. Jurek ma jedną miłość: Ledę! Psia piękność, łagodna sanbemardzica, kudłata, ciepła, z wilgotnym, czarnym nosem i różowym jęzorem, zawsze skłonnym do oblizania czyjejś twarzy. I nie tyle Jurek sam, ile właśnie Leda podbije dla niego serca całego kompletu. ?=> Czy musicie tak hałasować? — upomina chłopców pani Kasia. = Wiecie przecie, że pod nami mieszka folks- 50 dojcz1. Chcecie, żeby was od razu nakrył? Julek, zrób miejsce dla Tereni, nie gap się. Teresa siada grzecznie między Jurkiem i Dankiem. Z ceratowej torby, z której wychyla się zielona nać marchwi, wyjmuje zawinięte w papier książki i zeszyty. Chłopcy czują się jakoś niezręcznie, milczą, chrząkają. Teresa rozkłada książki, milczy, spod oka obserwuje nowych kolegów. Danek ma regularne rysy, ładny profil, ciemną cerę. Jest chudy, wysmukły, podobny do młodego bociana. Julek »** krępy, jasny blondyn („świński blondyn" — będzie mu dokuczała nieraz później), nawet rzęsy ma tak jasne, że prawie siwe, a koło nosa całe archipelagi piegów. Głowę ma jakby trochę za dużą, a wargi trochę za szerokie, skłonne do śmiechu. Jurek jest starszy od obu chłopców przeszło o rok i dużo od nich wyższy, doroślej-szy. Dzięki swemu wzrostowi sprzedał we wrześniu 39 roku swoje marne czternaście lat za całe szesnaście i przez dwa miesiące, uciekłszy z domu, pętał się przy wojsku. W ubraniu, w ruchach cechuje go jakaś nonszalancja, roztargnienie czy kapryśność. Ciemne włosy, dawno nie strzyżone, sięgają kołnierza golfu. Jurek uśmiecha się z jakimś odcieniem drwiny: za którą kryje się marzydelstwo czy roztargnienie. Ale Teresa widzi tylko drwinę i odwraca się ze złością. Chłopcy to dla niej nie nowina. W „powszech-niaku" tłukła się z takimi na każdej pauzie. Nic sobie z nich nie robi. Nawet pamięta, że kiedy była w pierwszej klasie gimnazjum, z samymi dziewczynkami, było jej jakby trochę nudno. Dziewczynki są taaakie grzeczne, trochę niedorajdy, trochę płaksiwe, zazdrosne o stopnie, staranne i przymilne w stosunku do nauczycielek. E, lepiej z chłop- '. FoIKHoJei (niera.j ???? ? de u t schei? Nigdy was nie uczono obserwacji i wnioskowania? ślepe szczenięta! No! Co widzisz tu, o tu? — podsuwał prawie pod nos Danka kupkę listków cebuli. — Właściwie to nic szczególnego, panie profesorze. Po prostu płatki cebuli, jak do befsztyków. Tylko że befsztyków nie ma. Pan Pe zdenerwował się na dobre. Złoszcząc się, pokrzykując i ciskając płatkami cebuli — zaczął tłumaczyć i pokazywać. Pod koniec lekcji zapisali wreszcie do zeszytów wnioski o cebuli. A ledwo profesor wyszedł z kuchenki, zjedli wszystko, do ostatniego płatka. O mało się przy tym nie pobili. Potem znowu grah w cymbergaja. 54 2 Teresa wróciła do domu ożywiona i zarumieniona — dawno jej takiej nie widziałam. Więc coś się dla niej dobrego zaczęło, coś, co miało odtąd wypełniać codzienny, szary dzień. Dostałyśmy mieszkanko dzięki zabiegom i uczynności przyjaciół. Maleńki, stary, drewniany domeczek w. głębi podwórka, blisko dworca i niedaleko wytwórni broni. — Ale nas tu będą kropić, jak się Anglicy dobiorą do Niemców! — powiedziała bez krzty strachu, ot, po prostu z fantazją, Teresa. »e Świetny punkt! m* Przestań. Wnoś te paczki. — Zobacz, zobacz, taki kawał pustego pola za płotem ogródka. Ślicznie ?- i będzie gdzie wiać. Wywalę dziurę w tym płotku. Więc miałyśmy nareszcie dach nad głową. Ale i nic więcej. Spałyśmy pierwsze noce na podłodze, ?? własnych paltach. Aż pewnego dnia zajechała fura i władowano nam cały pokój: stół, kredens, krzesła, łóżko, tapczanik — co za skarby! Tym razem — to rodzina sędziego Cz. musiała zniknąć z miasta: byli żydowskiego pochodzenia, bali się, już coś przebąkiwano o getcie. Z czego żyłyśmy w tym czasie? Doprawdy nie pamiętam. Coś sprzedawałam, ale co? Pamiętam sprzedaż obrączki, a co miałam jeszcze? Nie wiem i nie potrafię dziś już tego odtworzyć. Biedowanie było tak powszechne, że nie przywiązywało się do tych spraw większej wagi i chyba dlatego pamięć nie rejestrowała związanych z tym faktów. Dnie były długie, puste, bez radości. Wojna przycupnęła jak zły zwierz przed skokiem. Nic się nie działo, znikąd powiewu nadziei. Po ulicach maszerowali wypucowani na 55 glanc nadludzie w feldgrau1 i wyśpiewywali swą radość w gromkim „Hei-li, hei-lu, hei-la". Tak płynęły dni. Idziemy z Teresą zgięte w pałąk, każda dźwiga na plecach tobół siana. Szukałyśmy słomy do siennika (łóżko nie miało materaca), ale słomy nie było, więc kupiłyśmy siana. Nagle mija nas jakiś wysoki chłopak w długich, elegancko błyszczących butach. Jestem tak zgięta, że widzę tylko te jego buty. Zatrzymuje się, zastępuje mi drogę. Sięga po mój tobół, a ja, zdezorientowana, bronię się, jakby mr ktoś chciał wydrzeć skarb. Chłopak w butach ujmuje moją dłoń i mówi: ?— Przepraszam, przecież to pani... Ja byłem u Chałubińskiego, ale koledzy z Kochanowskiego opowiadali mi, że pani ich uczyła dobrego wychowania, jak zachować się i tak dalej. Niech pani mi da to siano. Ma pani kozę? Zdejmuje tobół z moich ramion. Wyprostowuję się. Teresa stoi zgięta i niecierpliwi się. — Mamo, chodźmy! — Czy pani mogłaby dać mi parę lekcji zachowania się? — pyta natarczywie chłopak w butach i już dźwiga mój tobół. — Przecież zachowujesz się jak najelegantszy mężczyzna — mówię. — Odebrałeś mi taki ciężar. Sam umiesz, po co cię mam uczyć? — Ja jednak chciałbym. Widzi pani, jestem synem wieśniaka, włościanina — widać było, że starannie unika wyrazu: chłop. — U nas wszystko tak prosto, inaczej niż w mieście. A ta wojna się przecież kiedyś skończy i ja chciałbym do uniwersytetu. Czy pani ma kozę? — Jezus Maria — woła Teresa — zwariował z tą kozą! I z tym dobrym wychowaniem! 1 Feldgrau (niem.) — zielonkawoszary (kolor mundurów armii nie-mieckiej)^ 56 -* Nie -= mówię — nie mam kozy. To do siennika. ^— Siano wykruszy się. Przywiozę pani słomy. Ale pani mi da parę lekcji. Odniósł mój tobół aż na miejsce. Przywiózł słomy, tak jak obiecał. Napchał siennik. Potem przywoził wiele różnych rzeczy, które pomogły nam przetrwać. Nie dawałam mu lekcji dobrego wychowania. Ale w parę lat później zdawał u mnie maturę i mówił bez wykrętasów, że jest synem chłopa. Miałyśmy więc na czym spać, a pościel, naczynia, garnki spadały nam kolejno „z nieba". Z początku, kjedy zjawiał się ktoś z gości, podawałyśmy zamiast talerzyków kartki papieru zeszytowego. Nazywało się to „zastawą z porcelany terezjańskiej", bo Teresa po raz pierwszy zastosowała to, gdy gościłyśmy przyjaciół tuż po przeprowadzce. Najgorzej było z pieniędzmi. Skąd je wziąć? Ani widoków na zarobek, ani już nic do sprzedania. Jestem drażliwa, zniecierpliwiona, cierpka. Teresa jest nieustannie głodna — widzę, jak myszkuje po kuchni, szuka, węszy. Raz dziennie zupa, dwa razy gorąca „herbata" z sacharyną i pajdką chleba. Mało. Teresa rośnie i chudnie. Boję się o nią. Przed wojną miała wysięk i dwie zimy spędziła w sanatorium na Bystrem. Gruźlica. Koszmar. Nie, nie myśleć. Nie myśleć ani na jeden dzień naprzód. Troszczyć się o przetrwanie dnia dzisiejszego. Pocieszać się, że jakoś to będzie i że „aby do wiosny". Inaczej nie można żyć. Tak w trosce o chleb powszedni — dosłownie, nie w przenośni «* mijało lato. Zbliżał się drugi wojenny wrzesień. Szłam smutna, głodna i zamyślona z targu do domu. Niosłam pół kilo cebuli i głowę kapusty, medytowałam, co i jak ugotować. Nagle ktoś mnie głośno pozdrowił, szeroko uchylając kapelusza. Był to mój dawny kolega ze 57 szkoły, nauczyciel historii, Michał Małuja. Przystanęliśmy, Zdawkowe „co słychać". Potem chwila milczenia. Nie był ó ??? mówić, s— Pani jest mizerna — powiedział Małuja. — Normalne — mruknęłam. ^ Wie pani o Natkańskich? Natkański był matematykiem w naszej szkole. Pamiętam jego wysoką postać, dużą, łysawą głowę. Kiedyś ktoS z uczniów chlasnął na tę łysinę kleksem z. atramentu w m» mencie, gdy Natkański pisał odwrócony do tablicy. Byłg potem burzliwa rada pedagogiczna, biedziliśmy się, co zro-^ bić z tym niesfornym uczniem, głosowaliśmy „za" i „prze-i ciw" wydaleniu, a ja miałam za złe Natkańskiemu, że nie umiał być tak wielkodusznym, by głupi żart potraktO'" wać jak chwilowy „podszept szatana", że nie miał dość poczucia humoru i zrobił z tego głupstwa rację stanu,; a w konsekwencji spowodował wydalenie chłopca ze szkoły. Dąsałam się jakiś czas na niego, a on na mnie. A teraz... —* Wszystkich, całą rodzinę wywieźli. Żonę, dzieci. Już nie żyją, wszystkich rozstrzelali. — Nie wie pan, o co chodziło? — Nikt nie wie. Domyślamy się. Posądzano go pewnol o organizowanie jakiegoś spisku. Bywało tam dużo młodzieży. Uczył. •^t Jak to: uczył? — No, proszę pani, zwyczajnie, po kilku w grupce. — Zazdroszczę, ach, jak zazdroszczę! — Gdyby pani też chciała... mógłbym ułatwić. — Proszę, bardzo chciałabym. — Oczywiście, to niebezpieczne, zakazane. Ale... — Ach, za kawałek słoniny też grozi kara śmierci, a cz możemy nie jeść? Tu przynajmniej człowiek by "wiedziałj za co. 53 —* To nie zmienia postaci rzeczy. Pani ma córkę. _- Tak —> przestraszyłam się naraz, zawahałam. — Niech pani się dobrze namyśli. Przyjdę za tydzień, jylożna? Jaki adres? Jeszcze przed upływem tygodnia przyszedł ksiądz Stefan Grelewski. Przyniósł ćwiartkę masła! Nie jadłyśmy masła od miesięcy. Nie chciałam wziąć. Położył na oknie. f-* Pani przecie wie, że ksiądz nigdy z głodu nie zginie. Nie ma się czego krępować. Z księdzem Stefanem toczyliśmy przed wojną gorące spory ideologiczne. Koniecznie chciał mnie nawrócić. Ubolewał, że się rozwiodłam. Mówiłam mu wówczas rzeczy dia niego przykre, nie Ucząc się z jego uczuciami, ale mówiłam szczerze. Ubolewał więc i nad moim indyferentyz-mem religijnym, i nad moją „zachwianą" w jego oczach moralnością, nad moim uporem, z którym stale odwoływałam się do argumentów racjonalistycznych, jak mówił: „ziemskich". Czasem też dokuczałam mu, dowcipkując na temat jego gorliwości w nawracaniu zbłąkanych owiec. Ale już wtedy lubiłam go. I chyba on mnie też. Lubiłam go za to, że można było z nim dyskutować i że nad odmienną postawą życiową ludzi raczej ubolewał, a nigdy nie napadał i nie gorszył się. Był życzliwy dla ludzi, bez względu na to, czy się modlili, czy nie. Teraz oto siedział na skrzyni pod oknem, żartował z Teresą i przekomarzał się. *=* Będziesz musiała obciąć włosy, nie bądź taka dumna ze swoich warkoczy .Tyle złota! Niemcy skonfiskują. — To się ogolę. fc-' To ogol się od razu. Ile to mydła trzeba, żeby to umyć! Skąd weźmiesz mydła? ^ Szoruję piaskiem. Jak rondle. ?=* Eee, ogol się, mówię ci. Od razu będziesz miała wię- 59 cej rozumu, bo przecie wiesz, że włosy długie, rozu krótki. — To dlatego ksiądz się czesze na jeża! — Pewno. Legitymacja, dyplom! No dobrze, a tera idź, zrób nam herbaty z marchwi, bo chcę z mamą poga-: dać. — Wcale nie z marchwi, robię dużo lepszą z karme^ lu. Ksiądz Grelewski był w porozumieniu z Malują. Razem organizowali, na razie jeszcze bardzo nielicznie i ostrożniej grupki chłopców, którzy chcieli się uczyć. — To wszystko nasi dawni uczniowie, bierzemy tylkoj tych, których dobrze znamy. Z różnych klas. Powstaje ??? w rodzaju tajnego gimnazjum. Potrzebni są nauczyciel wszystkich przedmiotów, niektórych nam brak. Czy wzię łaby pani polski? — Wezmę. Dańczaka nie ma? Nie macie polonisty? — Nie, nie wrócił po wrześniu, osiadł chyba w Krako wie. Ale jest pani Maria Wróblewska, bierze niemiec' i francuski, tylko że już pracuje, wzięli ją na tłumacza dd prokuratury niemieckiej, nie mogła się wykręcić. To zrej sztą może i lepiej, bo jest kryta, bezpieczniejsza. Niestetyj pan Jan po paru miesiącach więzienia jest wykończony Na razie otwiera perfumerię. Może zdecyduje się na par lekcji, ale to wszystko za mało. Przed nami ciężka zinr Trzeba, żeby się chłopcy uczyli. Każdy nauczyciel na wa gę złota. — A dyrektor? — Dyrektor do nas nie należy. Para się dermatologią. •— Nie rozumiem. — Handluje skórą. Cóż pani chce, nasze miasto to mia sto garbarzy, a ludzie muszą nosić buty. Na razie wię funkcje dyrektorskie piastujemy we dwóch z Małują. i—? Co będzie z łaciną, z fizyką, biologią? 60 __Pomaleńku. Nadciągają poznaniacy, ci wysiedleni. Niektórych już poznałem, ale trzeba bardzo ostrożnie. No, będzie dobrze, uszy do góry! Wieczorem Teresa zjadła trzy pajdy chleba z masłem. Za każdym razem certowała się i namawiała mnie do jedzenia, groziła, że jeśli ja nie, to i ona nie, ale w końcu... To było silniejsze od niej. *- Ten wrzesień był dla mnie przełomowy. Byłam znowu potrzebna, moje istnienie miało jakiś sens. Tam gdzieś bombardowali Niemcy Anglię, a Anglicy Niemców. Daleko. A tu u nas — pełno było mundurów na ulicach, wszędzie rozbrzmiewał język niemiecki, przyjeżdżały niemieckie żony z niemieckimi dziećmi, w całym śródmieściu wysiedlono mieszkańców i oddano mieszkania Niemcom, na sklepach coraz więcej wywieszek „Nur fur Deutsche", nawet na bramie jedynego parku! Jak żyć? Czym żyć? I naraz myśl: odtąd jestem potrzebna. Cóż za ulga! Przed zapaleniem światła zawiesiłyśmy, jak co dzień, okna grubą, czarną tekturą. Układałyśmy się do snu — od tak już długiego czasu po raz pierwszy z myślą o jutrze. — Ale, mamo, ja będę z chłopcami. Pewno w naszej szkole już też coś takiego się robi. Ale ja będę z tobą. Ja będę z chłopcami. Mamo, dobrze? — Pomyślę, kochanie. — Nie myśl! Powiedz, że tak! Mamo! Obiecałaś, że się nie rozstaniemy! Tak Teresa dostała się do grupy Danek-Julek-Jurek. Te grupy potem zaczęliśmy nazywać „kompletami". Wszyscy mieliśmy nadzieję, że to nie potrwa długo. A jednak z tym kompletem Teresa zdawała też tajną maturę. Od pierwszej lekcji z cebulą — po maturę! Po prostu trudno dziś uwierzyć. (61 ? Za przejazdem kolejowym, koło wytwórni broni, zaczynała się „wieś". Chodnik urywał się nagle i szło się połnąj drogą, upstrzoną po obu stronach domkami i ogródkami,? rozrzuconymi niedbale, jakby dla urozmaicenia krajobrazu. Resztki czerwonych i ciemnofioletowych liści trzyma^ ły się jeszcze gałęzi drzew i krzaków, łąka była jeszcz-zielona, a ptaki darły się, jakby sobie drwiły z wojn i z Niemców. Teresa szła wymachując bańką na mleko niby elegan-j cką torebką. Spod przykrótkiej sukienki wychylały si smukłe, opalone nogi. Na stopach miała drewniaki, ju^ nie dziecinne, lecz „dorosłe", na nieco podwyższonymi drewnianym koturnie, własnoręcznie sporządzone: wierzchy z płótna przybitego do drewnianej podeszwy pinezka-; mi i czerwone tasiemki, opasujące podbicie i „pęcinę",; zawiązane na kostkach w czerwone kokardki. O pończochach nie było mowy. Zresztą po co? Dopóki nie zaczną-się mrozy, zahartowana skóra nóg lekko się wprawdzie! czerwieni, czasem nawet fioletowieje, ale — można wy^ trzymać. Potem już trzeba będzie „wskoczyć" w spodnie,, stare i wyrudziałe, i w przedwojenne jeszcze buty narciarskie. Teresa wie, że wtedy wygląda jakoś niezgrabnie* i dziecinnie, więc będzie wytrzymywała w drewniakach jak' najdłużej. Ten podwyższony obcas! We własnych oczach czyni ją doroślejszą, wyższą, pociągającą. Kiedyś, przed woj-i ną, była na filmie „Tańczący Wiedeń" czy „Parada Gwiazd" — dobrze już nie pamięta — ale widzi dotąd wysmukłą, młodą dziewczynę w białej, powiewnej sukni, wirującą po lśniącej posadzce. Widzi siebie taką w marzeniach. — Pójdę kiedyś z tobą na twój pierwszy bal — powie--dział wtedy ojciec. — I już teraz proszę cię o pierwszego walca. 62 Obiecała mu z całą powagą. Ale kiedy myśli o gobie takiej, jak w tym filmie, to obok niej staje wprawdzie czasem ojciec, ale częściej — wysoki, szczupły chłopiec, ze zrośniętymi nad nosem brwiami, o twarzy zamyślonego cherubina. Poznała go przeszło rok temu u ojca, przed samą wojną. Było jakieś polowanie czy jakieś zawody sportowe. „On" był najmłodszy w towarzystwie i posadzono go przy Teresie. Usługiwał jej jak dorosłej damie, a potem poprosił do tańca, ale odmówiła ze strachu, że „on" przekona się wówczas, jaka jest mała: nie sięgnie mu przecie nawet do ramienia. Nie, lepiej na siedząco. Nie widziała go potem już nigdy, ale pozostał w jej marzeniach, był tym kimś wybranym, z kim można było w myślach rozmawiać i kogo można było potajemnie uwielbiać. I teraz kiedy szła po mleko na Młodzianów, szła z „nim". Układała całe dialogi, całe długie i czułe rozmowy i nigdy się nie nudziła. „On" był przy niej. „Jesteś taka śliczna i kochana" — mówił. „Jesteś taki śliczny i kochany" — odpowiadała. „Czy mnie kochasz?" „Kocham cię na śmierć i życie". „Przysięgnij", „Przysięga" była z czerwonego aksamitu w złote, haftowane wzory. Jak okładka mszału w kościele. I grała głosem organów. „To wszystko minie" •** mówił. „Naturalnie. Tego w ogóle nie ma. Zły sen". „Zły sen" był szarobrązowy, ze złotymi błyskami. Warkotały dalekie silniki w bezdennych niebach. Sypały się jak orzechy odgłosy strzałów. Nagle Teresa zaklęła. Zgrzyt. Urwane marzenia. Ka-myk pod podeszwą. Trzeba było zatrzymać się i wytrząsnąć drewniaki. Zadzwoniła trzeźwo blaszanką. Ojej, tak późno! Biegiem! ?? Kiedy Danek i Julek pobiegli za nią pewnego dnia na] Młodzianów na „wyprawę mleczną", nie była zbyt radaj Spłoszyli sny o „nim". Wygłupiali się, chichotali, dowcipko-; wali bez końca. „Dzieciarnia!" — wzruszyła ramionami. W myślach była przecie wysmukłą, piękną narzeczoną, a tu takie szczeniaki! — Tereso, daj tego mleka! — zaproponował Julek. — Także coś! Tyle fatygi, żeby zdobyć... — Nie dla twego ryła — uciął Danek. — Nie, to nie. Obejdę się, ale jesteście sknery. Ja bymj dał. Potem moglibyśmy dolać trochę wody. — Oszustwo. Namawiasz do oszustwa? — Danek nastę-j pował niby groźnie na Julka i już zaczynali się mocować., — No, spokój — zarządziła Teresa. — Bo nas jeszcze jaki żandarm nakryje. — Eee, tu swobodnie, tu nigdy nikogo... — Tu by można żandarma ciach, i do rowu! — A pistolet do kieszeni. — Już! Przez imaginację pojechali na koronację — ? ucięła ich marzenia. — Słowo daję, Tereniu! Właśnie tą blaszanką szkopa! w główkę i... pomyśl tylko. — Oddaj mleko, Julek! No, Danek, przecież on zarazi otworzy i wyżłopie, pomóż! Gonili Julka aż do utraty tchu. Mleko bełkotało niespo-1 kojnie, kiedy wreszcie dopadli zbiega i wydarli mu bla-j szankę. — Patrzcie go, Maraton jeden! — urągał Danek. „Maraton" stał się przydomkiem Julka od czasu pierw-i szej lekcji polskiego. Na pytanie, kto opowiedział dzieje; walk o Troję, wyrwał się Julek i zawołał tonem całko-witej pewności: — Wiem, Maraton! .— O Boże — westchnęła Teresa.' 64 .-* Coś ty? — zaprotestował Jurek. r—. No przecie! Kłóciło się o niego siedem miast, a on był ślepy i miał długą, białą brodę. Nazywał się Maraton. Pisał jak najęty! Pierwsza klasa! — Po pierwsze, nie pisał — sprostował Jurek .— po drugie, nazywał się Homer. — No właśnie! — potwierdził Julek. .— Ale powiedziałeś: Maraton! — Nic podobnego! Powiedziałem: Homer! — Ech, ty Maratonie! — rzucił Danek tonem pogardliwie zaczepnym. Chodzili teraz na wyprawy „mleczne" razem. Umawiali się i czekali na Teresę przy przejeździe. Tej jesieni każde z nich kończyło czternaście lat, a Jurek nawet piętnaście. Czternaście lat — to strefa niebezpieczeństwa. Od tej chwili, jeśli się nie uczyli, a nie uczyli się przecież oficjalnie, byli już materiałem przydatnym dla Ul Rzeszy. Każde z nich kolejno musiało się zarejestrować w Arbeitsamcie x ? wykazać się, gdzie, jak, pod czyim kierownictwem pracuje. Inaczej — w każdej chwili — mogli być wywiezieni do Rzeszy jako dojrzali do tego, by dostąpić zaszczytu budowania nowego ładu w Europie. — Pocałujcie kota w ogon — oświadczył nonszalancko Jurek i sprezentował „mlecznej" gromadce nowy dokument, ostemplowany i poświadczony przez Arbeitsamt, że taki a taki jest robotnikiem w garbarni takiego a takiego. Oglądali dokument uważnie. Każde z nich musi coś takiego zdobyć. — Tata ci skombinował? — zapytał rzeczowo Julek. — E, tam, jeden taki mi skomoinował. Tata tylko stękać umie. ^Arbeitstmt (niem.) — Urząd Zatrudnienia. Na terenach okupowanej Polski głównym zadaniem tegc urzędu była przymusowa rekrutacja Polaków na roboty do Niemiec, ? — Pokolenie Teresy 65 «=- Jurek, a dla mnie? — poprosiła Teresa. ?? Sie zrobi — mruknął Jurek. — O, z dziewczynami gorzej. Gdzie ciebie wsadzić? ??— Sie zrobi — powtórzył Jurek. — Pewno, dla takiej damy sam szef Arbeitsamtu możej stracić łeb — wygłosił poważnie Julek, nachylając się dd ucha Danka i szepcząc mu coś z chichotem. — Co on tam plecie? — wzruszyła obojętnie ramiona-] mi Teresa, ale nadstawiła uszu. — Takie nogi to majątek, taka gęba to wyjątek! — pal-] nął Julek z błazeńskim ukłonem. Teresa huknęła go pięścią między łopatki i pobiegła, pobrzękując blaszanką. „Takie nogi, takie nogi! Mam ła-j dne nogi!" — cieszyła się. Wieczorem pilnie obejrzała; swoją twarz w lustrze. „Gęba?" Dlaczego brwi takie ja-] sne? Gęste przecie, cieniutkie, ale koloru kiosków żyta, prawie niewidoczne na opalonej twarzy. Czemu nos, oj tak, do góry na końcu? Dlaczego nad czołem ten wście-j kły wicherek włosów? Tyle razy je szczotkuje, układa, ale one już tak jakoś dziko rosną, zaraz się znowu pokrę-cą te włosiska. Dlaczego ten jeden ząb leciutko sterczy; do przodu, jakby miała ochotę zaraz wszystko gryźć niczym wiewiórka? Zmartwiła się. Ach, tylko w snach jest] się piękną! Któregoś dnia czekali na nią chłopcy z tajemniczymi] minami, kręcili się, oglądali na boki, zwlekali. — Muszę iść, będzie późno — ponaglała ich Teresa. ?»=> Poczekaj jeszcze chwilkę. *«= Ale po co, po ??? ? — Zaraz zobaczysz. Umówiliśmy się. Będzie frajda przedwojenna, jedwabna, na wacie! ?= Jedzie! — wrzasnął Julek. — Jedzie, jedzie — wołali chłopcy i machali rękami w kierunku zbliżającego się parokonnego wozu. Na przodku 66 wozu stał szczupły chłopak, trzymając w rękach naprężone 1?? * ^ugi bat. Był to najmłodszy syn naszych przyjaciół, Paszyńskich. Miał na imię Jurek, ale tylu było Jurków wówczas na kompletach, że dla odróżnienia nazywaliśmy ich różnymi przydomkami. Ten Jurek był zamiłowanym koniarzem, a dla bezpieczeństwa zarejestrowany był jako chłopak stajenny w firmie transportowej. Spędzał w stajniach każdą wolną chwilę, więc chłopcy nazwali go po prostu Koniem. Wóz z fantazją minął wrzeszczącą gromadkę i zatrzymał się. —- No, włazić, ale prędko! — uśmiechnął się furman. Wskakiwali od tyłu, popychali się, wrzeszczeli. Co za frajda! — Ja powożę! — krzyczała Teresa. — Ja, ja! — Nie dawaj jej, wywali nas! — Koń! Kochany. Dawaj lejce! ?— Nie dawaj, nie dawaj! Ja! Nie, ja! — przekrzykiwali się chłopcy. > Furman machnął ręką zniecierpliwiony. — Masz — powiedział do Teresy, lekko zacinając się z emocji. — Jesteś jed- dynaczką, m-masz pie-pierwszeń-stwo. — Ej-ej! — zawołała Teresa wesoło i klepnęła lejcami zady końskie. Wóz potoczył się, chłopcy zataczali się tracąc równowagę i kłębiąc się za jej plecami. ?— Ej-ej! — krzyczała Teresa i śmiała się radośnie. Naraz zamilkła, zasępiła się. Konie. To ojciec uczył ją powozić, ojciec wkładał jej lejce do dziecinnych jeszcze rączek, malutkich i nieporadnych, siedział przy niej i czuwał, zawsze w porę zahamował nagły skręt, do którego konie już były gotowe, pociągane gwałtownie obu dziecinnymi rączkami w jedną stronę. Za plecami kotłowali się chłopcy. Jurek-Koń chwiał się 67 na wybojach, rozkładał ręce dla złapania równowagi i nieznacznie obserwował Teresę. •— Dobrze, dobrze — zachęcał. — Tak, tego lewego, lewego pogłaszcz batem, leniuchuje. — Markieruje — przypomniała sobie dawno zapomniany wyraz, i— Markieruje! Ej-ej! Klepnęła konie batem i omal nie upadła, tak szarpnęły wozem. •— Uważaj! Zabijesz się! — Ej-ej! — zawołała junacko Teresa. Machnęła znowu batem, konie szarpnęły gwałtownie i... I dalej już ciemno. Paszyński osadził zaprzęg w jednej sekundzie. Chłopcy popadali na dno wozu jak bezwładne kukły. Kotłowali się tam jeszcze, kiedy wyskoczył i zaczął ostrożnie wyciągać Teresę spomiędzy końskich kopyt i przednich kół wozu. Miała zamknięte oczy, z ust sączyła się strużka krwi. Teraz już wszyscy stali nad nią, przerażeni, bezradni. — Wody! — wrzasnął któryś. Kopnęli się z miejsca, ale nie było w pobliżu żadnego domu. Zanim zdążyli z powrotem, Teresa siedziała już oparta o drzewo i wycierała chustką twarz. — Żyjesz? — zapytał inteligentnie Danek. — Nie, nie żyję — warknęła Teresa. Kropelka krwi znowu wyskoczyła jej na wargę. — Ależ nas nastraszyłaś! — Tak zawsze, jak się babie da lejce w rękę. — A mówiłem! — Jakeś ty się wykopyrtnęła? Teresa miała ochotę płakać, tak bolała ją warga. Pomacała palcem — to ząb! Pomacała jeszcze raz: no właśnie, ten na samym przodzie, ten lekko sterczący. Nie ma go! 68 Zerwała się na nogi. — Gdzie blaszanka na mleko? Jazda! Spóźnimy się! — Co ty tak seplenisz? — Ząb sobie wywaliłam, i tyle! Nic ciekawego. Jazda! Zanim chłopcy się opamiętali, wskoczyła pierwsza na wóz i stanęła w pozycji furmana. Zebrała lejce. — Włazić, bo ruszam! — Jezu, ona chce nas pozabijać! Było już całkiem ciemno, kiedy cała gromada dotarła do naszego domu, by odprowadzić Teresę i wspólnymi siłami złagodzić moje niepokoje i pretensje. Zawsze śmiertelnie bałam się czegoś, kiedy Teresa spóźniała się. W tych czasach nigdy nie było wiadomo, czy się wróci do domu. Teresa odgadywała mój niepokój, bo tak samo bała się, kiedy ja się spóźniałam na umówioną godzinę. Była więc na ogół punktualna. Tym razem jednak i spóźnienie, i ząb — za dużo naraz. Chłopcy postanowili ochronić ją przed moim gniewem nadstawiając własne głowy. Wsypali się wesołą gromadą, popychając się i przekomarzając jak zwykle. Kotłowali się w kuchni. Nie zwracałam na nich uwagi, miałam gości, moich stałych i najserdeczniejszych przyjaciół. Byli to rodzice Julka, rodzice Konia i pani Maria Kelles-Krauzowa. Cóż to była za kobieta, ta pani Maria! Już niemłoda. A tak ciągle jeszcze piękna, a przy tym żywa, dowcipna, rozumna, w najgorszych okolicznościach spokojna i opanowana, pogodna nawet. Zahartowana w bojach — tak można by o niej powiedzieć. Od najwcześniejszej młodości należała do PPS. Można było słuchać godzinami o jej studenckim życiu w Krakowie, o wiecach, strajkach, manifestacjach, konspiracyjnych wypadach. Umiała swoje wspomnienia zawsze okrasić takim perlistym humorem, że człowiek musiał się uśmiechnąć, nawet gdyby mu było najsmutniej na świecie. Pół roku temu gestapo zabrało jej męża, lekarza, czarującego 69 człowieka, znanego w naszym mieście społecznego działacza. Miała już od niego wiadomości z obozu w Sachsenhausen. Nigdy nie skarżyła się, nie narzekała. Graliśmy w brydża. Brydż był wówczas generalną „okazją" i uniwersalną „kurtyną". Kto chciał spotkać się z przyjaciółmi, dowiedzieć się nowin z podsłuchów radiowych, spiskować, konspirować, dyskutować — ten albo udawał pijaka i organizował głośne „orgie", albo grał w brydża. My graliśmy w brydża. Tego dnia chłopcy weszli do pokoju, kłaniali się, szastali nogami, a my gestami rąk dawaliśmy im do zrozumienia, że dobrze, dobrze, tylko nie przeszkadzajcie. Przez chwilę zachowywali się poprawnie, a potem zaczęli szeptać i chichotać, wreszcie Julek wypalił triumfalnie: — A Teresa wybiła sobie ząb! — Ale nic się nie stało. — Wszystko w porządeczku, myje się w kuchni. — Nic strasznego, głupstwo. Gadali teraz jeden przez drugiego, a wszyscy tak rozpromienieni, jakby ich spotkało wielkie szczęście. Zanim Teresa weszła, wiedzieliśmy już mniej więcej wszystko: *— Ona powoziła. — Koń, ten najmłodszy Paszyński, pani wie, pracuje w przedsiębiorstwie transportowym, kocha się w koniach... — Wozi węgiel i takie tam inne coś. — Więc jechaliśmy i... i— Tak się wykopyrtnęła, że tylko mignęło. — A konie takie mądre, żaden nie trzasnął jej kopytem, a mógł, jeszcze jak. — Tylko trochę krwi, głupstwo. — Powoziła na stojąco, z fasonem. — I tak się bujnęła, że w jednej chwili. Pod koła. »— I w ogóle bardzo wesoło! *==c Nic strasznego, głupstwo. 70 ,— Tylko jeden ząb, drobnostka. Poza tym —? cała. — Może parę sińców, ale od tego się nie umiera. — Naprawdę, proszę pani, to nie jej wina. Wyrzuciłam ich wreszcie z pokoju. Zawołałam Teresę. Nie chciała powiedzieć ani słowa, żeby nie pokazać swojej szczerby w uzębieniu. Ukłoniła się w milczeniu, a oczy mimo niepokoju błyszczały taką radością, jakby ją spotkała wielka, szczęśliwa przygoda. Roześmiała się zakrywając ręką usta i wybiegła do chłopców, do kuchni. fc=a Ach, Boże — powiedziała pani Maria *s« gdybym mogła kosztem jednego zęba przeżyć jeszcze kiedy w życiu tyle emocji... Grajmy. Kto się rozkłada? Cudowna rzecz ta młodość. — Oni sobie kiedy łby pourywają — warknął Juliusz senior, ojciec „małego" Julka. — Nie szkodzi, drugie im urosną -- odpowiedziała pogodnie pani Maria i graliśmy dalej. 4 Byłam bardzo zmęczona, kiedy przyszłam późnym już wieczorem na spotkanie z pierwszym kompletem maturalnym. Przez całe popołudnie piłowałyśmy z Teresą grube podkłady kolejowe. Od gospodarza pożyczyłyśmy kozły i piłę. Z początku szło okropnie, piła wyskakiwała, kłody spadały z kozła. Zdawało nam się, że im mocniej będziemy naciskać piłę, tym prędzej przetniemy bal. A piła buntowała się przeciwko naciskowi, wykrzywiała się, wyskakiwała z rąk. Te podkłady kupiłam niespodziewanie od sąsiada, robotnika kolejowego, mieszkającego nad nami, na stryszku domu. Przyciągnął je uwiązane do wózka dziecinnego. To był skarb — zbliżała się zima, trzeba było zdobyć opał. 71 i— Może kradzione? — zawahałam się. / — A jeżeli kradzione, to co? Komu kradzione? Niemcom! E, mamo, nie ma o czym myśleć. Bierz! —? niecier-1 pliwiła się Teresa. Wahałam się jeszcze. — Jacy ci dorośli są dziwni *— powiedziała z dezapro- ] bata. — Ukraść złodziejowi to zabrać swoje i już. Bierz- j my! =— Nie, nie masz racji. To nie takie proste. — Ojej, gadanie! Teraz takie czasy, że wszystko na wywrót. Idę do gospodarza po piłę. Poddałam się. „Wszystko na wywrót"! Zwycięzcy da-J wali nie znane nam dotąd lekcje moralności: rabunek był i metodą, zabijanie bezbronnych — żołnierskim obowiąz-l kiem patriotycznym i dowodem wierności wobec FuhreraV] morzenie głodem — systemem gospodarczym, pogarda dla] człowieka — „naukową" teorią rasizmu. Więc chyba kra-i dzież przestała być kradzieżą. Urosła do systemu samo-| obrony. Sumienia stały się elastyczne. Na jak długo? Czyj tylko na czas wojny? Pracowałyśmy dosłownie w pocie czoła, przecinałyśmy bal na cztery odcinki, a potem musiałyśmy porąbać je na polanka zdatne do pieca i pod kuchnię. Z tym rąbaniem siekierą — to już prawdziwa tragedia. Drzewo było twar-j de, wysuszone na kamień, siekiera odskakiwała jak na sprężynie, wyrywając nam ręce z ramion. A jednak trzea ba było to zrobić — na razie o węglu nie było nawet! mowy. Przy tej robocie-męczarni zastali nas „mleczni" chłop-i ??. Udawali, że umieją to lepiej. Ale siekiera wyskakiwała im z rąk arogancko, tak jak i nam. ćwiczyli długo i ???? ???, z krzykami i kłótniami, ze śmiechem i przekomarzaj i Fiihrer (niem.) — wódz. tu: Hitler. 72 niem. Tak ich zostawiłam i poszłam na lekcję z tomem Mickiewicza pod pachą. Komplet maturalny zbierał się na polski u Zbyszka. Ojciec Zbyszka, znany adwokat, od paru miesięcy był w obozie, aresztowany przez gestapo w czerwcu, razem z dużą grupą inteligencji różnych zawodów. Rodzina zachowała jeszcze swoje przedwojenne mieszkanie w śródmieściu i dziwne wydawało mi się, że siadywaliśmy w czasie lekcji na miękkich fotelach klubowych, przy niskim, owalnym stole — jakby w innym świecie niż ten, który nas teraz wszystkich otaczał najprostszymi, najkonieczniejszymi sprzętami, w ciasnocie i niewygodach. Ale było mi tu u Zbyszka przytulnie nie tylko z powodu tego zapomnianego już „luksusu", było przytulnie dlatego, że i sam Zbyszek, i jego towarzyszki — to była młodzież rozumna, oczytana, pełna zainteresowań, ucząca się poważnie i z potrzeby serca. Położyłam stary tom Mickiewicza na stoliku i popatrzyłam na ich twarze. Poważne, bez uśmiechu. Zosia podkuliła nogi pod siebie i utonęła niemal na szerokiej kanapie. Jej ogromne oczyska błękitniały smutkiem, na czoło spadały kosmyki jasnozłotych włosów. Wyglądała jakoś bezbronnie, krucho, dziecięco. Krysia była żywsza i pogodniejsza, miała skórę kremoworóżową, jakby opaloną słońcem południa, włosy ciemne, puszyste, gładko przyczesane, ręce brązowe, ruchliwe. Była bardzo przywiązana do Zosi i odnosiła się do niej opiekuńczo, jak do małego dziecka. — Zaczniemy od powtórzenia pierwszej licealnej — zaproponowałam. — Pewno zapomnieliście już wszystko. — Pamiętam wszystko, mam nawet notatki i zeszyt z wypracowaniami. Wolałabym prędzej iść dalej. Kto wie, jak długo dadzą nam się uczyć, przynajmniej mnie — powiedziała cichym głosem Halina. Przyjrzałam się jej uważnie. Była Żydówką, można by 73 powiedzieć: typową Żydówką. Ciemna skóra, czarne, lekko falujące włosy, cienki, zgarbiony nosek. Najpiękniejsze były oczy, aksamitne, ogromne, podkreślone długimi rzęsami, ciemnobrązowe, prawie czarne, wilgotne, jakby na-? brzmiałe nie wypłakanymi łzami. — Przestań, Halu — protestowała żywo Krysia. ^ Tyle | razy była o tym mowa. Postanowiliśmy o tym nie myśleć. Uczymy się, jakbyśmy mieli żyć sto lat. Obiecałaś! — Prawda. Ale ja się jednak spieszę. Ciągle się spieszę. t~«- No, do roboty — zakomenderował Zbyszek. Zosia westchnęła, jakby się dopiero obudziła. — A ja tak nie lubię „Pana Tadeusza". To takie nudne. Nie chce mi się. Może jednak nie powtarzać Mickiewicza? — powiedziała kapryśnie. — Nie, tak nie można. Schowajcie swoje gusty na potem. Najpierw trzeba umieć, po prostu umieć *= orzekła f Krysia. f== A dlaczego nie lubisz? — zapytałam Zosię. — Taka wierszowana proza: grzyby, psy, konie, ludzie tacy przeciętni i te wschody i zachody słońca. Pisałam I o tym „swoimi słowami" wypracowania, obrzydło mi i w ogóle... Pozostała trójka zaczęła protestować, każde chciało udowodnić swoje racje. Okazało się, że jednak to i owo uległo zapomnieniu, że trzeba zajrzeć do tekstu. Zaczęły się zwykłe lekcje. Komplet Zbyszka był dla mnie wytchnieniem. Tu dyscyplina była naturalna, nie pochłaniała mojej energii. Uczyli się, bo chcieli się uczyć. Wierzyli (albo postanowili wierzyć), że dożyją, doczekają wolnej Polski i że będą studiować dalej. W ich pustym, ponurym życiu nauka była jakąś formą walki. Żeby się nie dać zepchnąć, żeby nie ulec, nie poddać się. Młodsi wprawdzie biegali na lekcje chętnie, ale trakto- 74 wali je jak okazje do koleżeńskich spotkań, do tej odrobiny radości, bez której nie mogli zmieścić się we własnej skórze. Z maturzystami pracowało się jak z dorosłymi ludźmi. Sami nieraz prosili: zrobimy jeszcze i to, i tamto, damy radę, chcemy więcej, prędzej. To ja czasem próbowałam pobudzić ich do śmiechu czy do żartów. Ich powaga, ich smutek były udręczające. Młodość ciężka jak kamień. Hala była coraz bardziej niespokojna. Czasem tak wyraźnie odbiegała gdzieś myślami, że była nie z nami, a obok nas. Udawaliśmy, że nie zauważamy tego. Kiedy wychodziła z lekcji wkładając swoje palto z opaską, na której widniała pięcioramienna gwiazda, odwracaliśmy oczy. Wstydziliśmy się za świat, w którym musieliśmy żyć. Któregoś dnia nie przyszła. — Co się stało? ?** zapytałam niespokojnie. W mieście już przesiedlano Żydów do wyznaczonych dzielnic. Wprawdzie wolno im było jeszcze przemykać się po ulicach miasta, w którym urodzili się i pracowali, ale coraz powszedniej przebąkiwano o utworzeniu zamkniętych gett, o zakazie stykania się z ludnością nieżydowską. — Czyżby Halina zrezygnowała? Nazajutrz już wiedzieliśmy: rodzina Hali zdecydowała się na wyjazd. Dokąd? Tajemnica. Podobno kosztowało bardzo dużo. Podobno jacyś gestapowcy dali się przekupić. Podobno obiecali osiedlenie w jakimś pięknym kraju południowym z zachowaniem tajemnicy co do narodowości. Więcej, dostarczyli nawet ciężarówek, żeby tych kilka zamożnych rodzin żydowskich mogło zabrać wszystkie swoje osobiste rzeczy, kosztowności, futra. Hala nie chciała. Była przywiązana do naszego miasta, miała tu przyjaciół, uczyła się. Okutana w jakieś męskie futro, weszła do ciężarówki jak do grobowca. Wiał zimny wiatr. Hala miała szare wargi. Na rzęsach kropelki łez. 75 Szeroko otwarte, piękne, sarnie oczy żegnały znajome ulicJ I i porannych przechodniów, zaaferowanych swoimi sprawa-1 mi. Żegnała jak najbliższych. Tam, dokąd ją wiozą, wszy- I stko będzie obce. Tu była ojczyzna. Tea listopadowy wicher, który żegnał płaczącą Halę, i udręczał i mnie niepokojem, ale jakimś innym, prozaicz- I nyrn niepokojem. Szła zima. Jak ją przetrzymać? Miałami I trochę drzewa w składziku i trochę ziemniaków w piw-l I nicy. rm Naszatkujemy kapuchy i będziemy miały co jeść aż I do wiosny. A na wiosnę już będzie po wojnie — pocie- I szała mnie Teresa. = Nic się nie martw, mamo. Będzie;I dobrze. Pani Maria dała mi kartkę do jakiegoś znajomego skle- i pikarza. Dostałam od mego niedużą beczułkę. Toczyłyś-1 my ją z hałasem po chodniku, potem niosłyśmy, bo obrę-? cze zaczęły się zsuwać, i bałyśmy się, że się nam rozsypie.! Poszłyśmy z plecakami na targ i kupiłyśmy pół kopy ka-1 pusty. Potem przez długie wieczory po godzinie policyjnej ? krajałyśmy kapustę tępym, kuchennym nożem. Obie mia-1 łyśmy bąble, ale to głupstwo, kto by się tam tym przej-jl mował. Zsypywałyśmy kapustę do beczki i soliłyśmy so-? !ą czarną, jakby wymieszaną z błotem. Soli białej nie wi-? działam przez całą wojnę. Kapusta zaczynała puszczać sok, a beczka zaczynała! I przeciekać! — Co z tym robić? — biadała Teresa. — Tyle namęJI czyłyśmy się i nic z tego. Zgnije! Siedziałam zgnębiona i bezradna. Co będziemy jeść? 1 Spod beczki wypływała struga kapuścianego soku. W ca- I lym mieszkaniu zaczynało cuchnąć pleśnią i kwasem. Tak zastał nas Józek. Przychodził raz na tydzień, sami jeden, bo mieszkał daleko i niepasował do żadnego kom-i pletu, a śpieszył się z maturą. Jego rodzice mieli małe go- 1 76 spodarstwo na Glinieach, a Józek stal się naszym opiekunem i doradcą w sprawach gospodarskich. Przed wojną, kiedy siedział w pierwszej ławie obok Zbyszka, zawsze łakomy wiedzy, oczytany, inteligentny, rozmiłowany w książkach, nie podejrzewałam go o praktyczne umiejętności życiowe. Ale też może ich wówczas nie miał? Był zamiłowanym i wyróżniającym się humanistą. To on, Józek, uratował we wrześniu bibliotekę szkolną. Po prostu wykradał ją systematycznie, tom po tomie, i wózkiem ogrodniczym, pod stertą buraków, wywiózł książki do swego domu, na Głinice. Teraz to był skarb. Obdzielałam lekturą wszystkie komplety do końca wojny. Każdy tomik był sczytany do strzępka. A przecież i w pierwszych latach po wojnie był to jedyny księgozbiór szkoły! Taki był nasz Józek: niewysoki, krępy, duża głowa, wysokie czoło — „łysy!", przekomarzała się Teresa — piwne oczy, niski, przyjemny głos. Dużo zawdzięczałyśmy jego opiece. Więc i teraz obejrzał beczkę, pokiwał głową. >— Trzeba było mnie powiedzieć, byłbym dostał lepszą beczkę. Ale to nic. Jutro przyjdę. To można będzie uratować. Zanim zasiadł do lekcji, długo coś Teresie klarował w kuchni. Machnęłam ręką na tę całą kapustę i postanowiłam jutro wyrzucić ją po prostu. Trudno, będziemy jadły same kartofle. .— Tereniu, co tam robisz? — zawołałam. — Straszny zapach! — Nic, mamo. Ratuję kapustę. Kiedy po lekcji odprowadzałam Józka do drzwi, zastałam w kuchni Teresę unurzaną po pachy: wywaliła całą kapustę do miednicy, wiaderek, misek i wyparzała beczkę, lejąc do niej całe gary wrzącej wody. — Może spuchnie i przestanie ciec. Tak Józek mówił. A myśmy jej przedtem dostatecznie nie rozparzyły. 77 Spałyśmy w ohydnym fetorze kapusty. Oddychać n: było czym. Nazajutrz raniutko przybiegł Józek z narzę dziami i torbą cementu. Ponabijał obręcze, coś tam zakle pywał, łatał, wreszcie rozrobił cement i wypastował ni~ wnęłrze beczki. Teraz już nie ciekło. Całą zimę jadłyśnr kapustę pachnącą dziwnie cementem. Nie przerażało to nas Już na wychodnym Józek zapytał mnie: m Pani słyszała już może o tych Żydach? •*=• Nie wiem, o czym mówisz. — Koło nas mieszka kilku szoferów. Wiem to od nich Jeździli tam, oglądali, — Co oglądali? — Pani słyszała o tym, że kilka rodzin Niemcy wywie źli? Obiecywali im raj na ziemi, za ciężką forsę, ma si rozumieć. *-* Słyszałam »—< powiedziałam, czując, jak do gardł" podchodzi mi fala chłodu. Hala! —. Rozwalili ich wszystkich pod Szydłowcem. — Nie! — Ależ tak. Kobiety, dzieci, wszystkich. — To niemożliwe, to niemożliwe! Hala! *—t Wszystkich zastrzelili. Potem zawołali żydów z Szy dlowca i kazali im zakopać. I u nas na Firleju co no przywożą kogoś i strzelają *»* pani słyszała? Ale zakopuj przed świtem, nie wiadomo nawet, kto tam leży. 5. Pan Henryk Ciesielski, zwany później Henrykiem Wstydliwym, nasz nowy nauczyciel łaciny, był wysokim, postawnym blondynem, o rysach regularnych i delikatnych. Wszedł lekko przygarbiony, zacierając duże i bardzo białe dłonie. Uśmiechnął się z zażenowaniem. 78 --. Przynoszę pozdrowienia od księdza Stefana. Przepraszam — znowu uśmiechnął się — proszę siadać. — Siadać >» warknął Danek. — Jakie macie podręczniki? Przepraszam — uśmiech -* proszę pokazać... — uśmiech. — Proszę pana, a jak pana wysiedlali? —= zapytała Teresa, ciekawa ostatnich przeżyć poznaniaka. Henryk Wstydliwy zaczerwienił się po korzenie włosów. " Przepraszam — uśmiech —> mamy się uczyć łaciny... — Ale jak? Jak to było? — nastawała Teresa, a chłopcy już oparli łokcie o stół i wyciągnęli szyje, gotowi do słuchania. ? Uczyliście się łaciny przed wojną —> spróbował nieśmiało pan Henryk. — Czy coś jeszcze pamiętacie? Proszę... Parva rana1, proszę odmieniać —. wskazał Danka. — Parva rana, parvae ranae... — Proszę pana, czy to prawda, że pan zna też grekę? — Proszę odmieniać dalej. Znam, tak, znam, ?—? Jak będzie: człowiek? — Ho antropos. *=> A jak to się odmienia? *— Proszę pana, podobno mówi pan po francusku, po niemiecku, po angielsku i po włosku — czy to możliwe? Tyle języków? — Niech pan coś powie po angielsku. *=< Po włosku... — Po grecku... Pan Henryk czerwieniał i bladł. Usiłował opanować te rozwichrzone głowy. Uśmiechał się bezradnie. —" E, jakoś to będzie ** zawyrokował Julek po lekcji. — A bałem się tej łaciny — i nic, to fajny gość. ?*= Ale ja chcę się uczyć łaciny — zaoponował Da- 1 P??H8 ? a n a (iacj — mała żabaj 79 ???. — Ja lubiłem łacinę w szkole, ale wy nie dajec dojść do słowa. — Ech ty, parva rana — rzucił urągliwie Julek. — Wiesz, Julek, nie wygłupiaj się. Zrobimy porządnie to, co zadał do domu — łagodził Jurek. •— A ja chcę wiedzieć, jak wysiedlali z Poznańskiego — upierała się Teresa. — Zresztą niech nam to opo-wie po łacinie, wszystko jedno, ale chcę wiedzieć. — Dużo zrozumiesz! Po łacinie! Może po grecku! — Do widzenia. Idę po groch — oświadczyła Teresa.; — Po groch? — Dokąd? Daleko? — Idziemy razem! Po groch, po groch, towarzyszu! mój! — zaśpiewał Julek. — Nigdzie nie idziecie, wypchajcie się. Idę daleko i będzie cały worek. Mam wziąć dorożkę, żeby przywieźć. — Dorożkę! I jechałabyś sama? — To po prostu grzech! Co za potworny egoizm! — Nie jechałem dorożką sto lat! — Idziemy! Idziemy! Teresa rzeczywiście miała tego dnia przywieźć do domu kilka kilogramów grochu, żeby urozmaicić zapasy do^ mowę. Okazję nastręczyła pani Paszyńska, matka Konia.: Paszyński-ojciec był przed wojną dyrektorem lasów. Obe-j cnie — po długich wahaniach — zgodził się na pracę tłumacza w niemieckiej dyrekcji lasów, w nadziei, że uda| mu się to lub owo uratować, to lub tamto podpowiedzieć! Niemcom, co wyszłoby na korzyść lasów lub na korzyść ludzi w lasach pracujących. Złożyło się tak szczęśliwie, że] na dyrektora lasów przyszedł wiedeńczyk, człowiek łagodny i zgnębiony Anschlussem1 hitlerowskim, narzuconymi i Anschluss (niem.) — dosłownie: przyłączenie. Koncepcja politycz-| na zakładająca połączenie Austrii z Niemcami; zrealizował tę koncepcje Hit-j ler w 1938 r. 80 jego pięknej ojczyźnie. Był -to w dodatku absolwent tej samej akademii, którą niegdyś skończył w Wiedniu Pa-szyński. Potraktował więc byłego dyrektora po koleżeńsku, kiwał głową ze smutkiem nad jego degradacją, zostawił mu część poprzednio zajmowanego mieszkania w pięknym domu, położonym w głębi dużego parku-ogrodu, zachowywał się skromnie, cicho i przyzwoicie. Paszyńscy mieli trzech synów w wieku od piętnastu do dwudziestu dwu lat. Trzy przerażenia! Jak ich ukryć, jak ich ustrzec przez te ponure lata grozy? Wiedeński dyrektor rozumiał sytuację. Zaproponował zatrudnienie chłopców w firmie transportowo-leśnej. Zbyszek — dawniej elew korpusu kadetów — pracował tam jako szofer, Janusz — student lwowskiej politechniki — jako urzędnik, najmłodszy, Koń, pętał się przy koniach. Mieszkanie Pa-szyńskich — to był po prostu raj! Jeszcze mieli własne meble, własne nakrycia, obrusy, kwiaty, obrazy, ba, nawet fortepian! No i ten ogród-park! Nigdzie nie było wolnej zieleni dla mieszkańców naszego miasta, park miejski był „nur fiir Deutsche", boisko sportowe z okalającymi je terenami — tak samo. Zieleń oglądało się tylko na zakurzonych drzewach ulicznych i — chyba na cmentarzu. A tu park! Teresa wynajęła dorożkę tuż przed bramą dyrekcji lasów. Wtłoczyli się do niej wszyscy czworo i tylko dlatego nie zaczęli śpiewać z radości, że dorożkarz oglądał ich podejrzliwie i groźnie. Zastukali do odźwiernego przy bramie. — Proszę nas wpuścić, jedziemy do państwa Paszyń-skich. Okrążyli dom w głębi ogrodu i podjechali pod kuchnię. — Nie wchodźcie ze mną, pomyślą jeszcze, że to najazd Tatarów — powiedziała Teresa wyskakując z dorożki. 6 — Pokolenie Teresy 81 W kuchni nie było nikogo. Chrząknęła raz i drugi. Na blasze bulgotały garnczki. Nikogo. Zapukała delikatnie do jakichś drzwi, nikt nie odpowiedział. Znowu chrząknęła. Wreszcie zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi prowadzące w głąb mieszkania i stanęła oko w oko z wysokim, pięknym chłopcem, najstarszym z synów Paszyńskich. Znała go dotąd tylko z widzenia. Zmieszała się i coś tam wyjąkała niezręcznie, co-] fając się do kuchni. — Przepraszam, ja po groch, nikogo nie było w kuchni. — Aha, to panna Teresa, prawda? „Panna Teresa! — zachłysnęła się zachwytem i dumą. — Jestem dorosła, dorosła!" Przywitała się w sposób we własnym mniemaniu jak najbardziej dystyngowany. Wyciągnęła rękę. Janusz z uśmiechem ujął tę dziecinną niemal rączkę i pocałował ją w roztargnieniu. Oniemiała. sra Groch... — bąknęła prawie szeptem. — Słucham? Aha, tak. Matusia wyszła do miasta, zaraz dam pani ten groch. „Matusia! »* pomyślała Teresa. — Jak on to ślicznie mówi". *=. I tu są pieniądze, proszę, dla tego leśnika, który przytaszczył ten groch; przepraszam: przywiózł, dostarczył. „Boże, jaka jestem ordynarna! Przytaszczył!" Spojrzała uważnie na Janusza, jakby chciała sprawdzić, czy bardzo go uraził jej język. — Dobrze, teraz ja zataszczę ten groch do dorożki —> powiedział Janusz i roześmiał się. — To pani dorożka? Proszę otworzyć drzwi. — Tak! Już *?** zawołała gorliwie i tak energicznie pchnęła drzwi, że trzasnęły całym ciężarem o ścianę, aż dom zadygotał. 82 —* No-no, ależ temperament! — śmiał się Janusz. Teresa znowu poczerwieniała. „Do diabła z tymi rakami! On zauważy". Odwróciła się plecami do Janusza. Wyskoczyła na ganek, oparła się brzuchem i rękami o poręcz schodów i zjechała prawie pod kopyta dorożkarskiego konia. Chłopcy gorliwie pomagali ustawić worek z grochem na dnie dorożki, a Teresa głaskała konia po chrapach, ukradkiem obserwując Janusza. „Ależ byłam dziecinna! Tamten to nie było nic, nic. Gdzie mu do Janusza!" — Dziękuję ?— powiedziała poważnie, wyciągając rękę na pożegnanie. Janusz potrząsnął jej dłonią i pomachał ręką chłopcom. — Do widzenia! „Nie pocałował. Nie chciał przy chłopcach..." — Ej, jedziemy! — zawołała swoim normalnym zuchowatym głosem. 6 Zima była błotnista, lepka, szara. Lekcji miałam teraz więcej, pan Małuja i ksiądz Stefan nie próżnowali, coraz to podrzucali mi nowy komplet. Na obiad wracałam późno, prawie o szarej godzinie. Gotowałam wieczorami na jutro, czasem nawet na pojutrze: rondel krupniku, garnek kapusty — można to było podgrzewać do nieskończoności. Najczęściej jednak obowiązek gotowania spadał na Teresę, ona miała mniej godzin lekcyjnych niż ja, a ćwiczenia odrabiała zawsze po godzinie policyjnej, kiedy i tak trzeba było siedzieć w domu. Któregoś dnia stała przy kuchni i pilnowała grochu, żeby się nie przypalił. Było już późno, zmierzch się za- G- 83 czynał. Julek i Danek przyszli niby odrabiać lekcje, w rze-j czywistości ot, powygłupiać się trochę dla śmiechu. Teresa| mieszała groch i odpędzała chłopców jak natrętne mu-] chy. — Co masz na obiad? — węszył wiecznie głodny Jn-[ lek. — Widzisz, groch. ?— A na drugie? — Groch. — A na trzecie? — wtrącił Danek, przedrzeźniając Jul- i ka. — O stół nosem. Chcesz? I już sięgała Julkowego nosa. Zaczynała się kotłowa- ] nina, gdy nagle Teresa dała znak chłopcom: — Ciii... Coś chrobotało przy drzwiach cichutko jak mysz. Może to ktoś drapał paznokciem? Otworzyła drzwi do sionki. Chrobotanie na chwilę ustało i znowu powtórzyło się, delikatnie, niepewnie, nieśmiało. ?— Wejdźcie tam — wskazała drzwi do pokoju — i zamknijcie drzwi za sobą. Nie wychodźcie pod żadnym pozorem; Póki nie zawołam — rozkazała szeptem. Chrobotanie powtarzało się i milkło. Teresa nasłuchiwała jeszcze chwilę, a potem szybko przebiegła sionkę i nagle otworzyła drzwi. W mroku na progu coś się ruszało — pies? tobół szmat? <—"Kto to? — zapytała szeptem. — Pani, daj chleba, daj chleba. Teresa nachyliła się. Przed nią kucnęło dwoje dzieci, opatulonych w jakieś szmaty, poprzewiązywane sznurkami. — Wejdźcie — powiedziała cicho. — Pani, chleba. Nie trzeba wchodzić, nie. Chleba! — Wejdźcie, wejdźcie, chcę zamknąć'drzwi. P4 Dzieci wgramoliły się do sionki, dalej już nie chciały za żadne skarby. — Skąd wy tutaj? — zapytała. Podniosła jedno dziecko i posadziła na skrzynce, do której wrzucało się trzaski. Drugiemu podsunęła odwrócone do góry dnem wiadro. .— Siadajcie. Dam wam gorącego grochu. ,— Pani, chleba dla matuchny, matuchna głodna. Daj, pani. Chłopczyk mógł mieć najwyżej cztery-pięć lat, był brudny, umorusany po oczy. Ale te oczy! Ogromne, na pół twarzy! Rozumiejące, smutne, śmiertelnie przerażone. Dziewczynka była nieco starsza, pewno miała sześć czy siedem lat, ale była drobna i chudziutka. Mały milczał, to ona skamlała o chldb. Teresa wyniosła im po miseczce grochu. Dzieci zaczęły jeść, co chwila rzucając trwożne spojrzenia w stronę drzwi od dziedzińca. — Nie bójcie się — powiedziała Teresa. — Skąd jesteście? — Z Glinie — powiedziała dziewczynka, — My przez pole i pod płotem. Nikt. nie widział. Teresa wiedziała, że na Glinice wysiedlono Żydów. — Jesteście Żydami? — zapytała zwyczajnie, z ciekawości. Chłopiec przestał jeść. Spojrzał na siostrę. — Nie pani, nie. My nie Żydy. Nicht Juden, nein! — zaskomliła płaczliwie. — Ja umiem pacierz i przeżegnać się też umiem — teraz trzepała pośpiesznie, zapominając o jedzeniu. Odstawiła miseczkę na podłogę i przeżegnała się starannie: — W imię Ojca i Syna, i Ducha... — Przestań — poprosiła Teresa głuchym głosem. — Ojcze nasz, który jesteś w niebie — recytowała dziewczynka, patrząc na Teresę pokornie. 85 — Ach, przestań, przestań. Przestanie! Dla mnie możesz być Żydówką, dla mnie możesz... — przerwała, nie wiedząc, co powiedzieć dalej. — To pani da chleba? — zaskomliła znowu dziewczynka. — Dam. Oddam ci swoją porcję. Jedz. Poczekajcie. Zaraz przyniosę. Dzieci pospiesznie zaczęły jeść groch. Wylizały miseczki do czysta i odstawiły je na podłogę. — Masz —> powiedziała Teresa, podając dziewczynce zawinięty w papier kawał chleba. — Możecie do mnie częściej przychodzić. I żebyś się mnie nie bał — pogłaskała małego po brudnej buzi. —= I jeszcze: nie potrzebujesz się żegnać ani mówić „Ojcze nasz". Ja nie chcę, rozumiesz? — Kum! *- nie. — Proszę pani, niedobrze. — Co takiego? — Pan Małuja nie przyszedł na lekcję. — Może chory? — Nie. Zabrali go w nocy. Dziś były wielkie a reszto wania. Przez chwilę milczeliśmy wszyscy troje. Teresa pode-j szła do mnie, oparła się o mnie ramieniem, jakby się bal ła, że za chwilę ktoś może i mnie zabrać. >— Co wiesz jeszcze? — zapytałam głosem ściszonym, jakby nas ktoś mógł usłyszeć? Zanim Rysiek zdążył odpowiedzieć, ktoś znowu zapukał do drzwi. Zbyszek! — Pani już wie? — zapytał od progu. — Tak. Pan Małuja. — Zabrali Zosię, razem z ojcem. Oboje Paluszyńskich.! Jeszcze-wiele osób. Całą noc jeździli budami. — Trzeba zawiadomić domy, w których mają być dzil siaj lekcje. Ryszard! Masz rower, dam ci adresy. Niech | chłopcy siedzą w domach, dopóki nie dam znać. Tereso, gdzie się dziś zbieracie? — U Julka. Łacina. — Biegnij zaraz, dam ci adres pana Henryka. Niech dziś nie przychodzi na lekcje. Dam znać, kiedy można będzie zacząć. W tej chwili wszedł Danek. — Proszę pani... — Wiem. Idź do domu. 88 — Ksiądz Stefan. I jego brat. Obaj. — Ksiądz Stefan! Nie, to niemożliwe — protestowałam bezsensownie. — Nie! „Obaj kierownicy kompletów — myślałam w popłochu. — Czy będzie dalszy ciąg?" — Mamo — szepnęła Teresa — niech Danek pójdzie do pana Henryka. Ja nie chcę odchodzić od ciebie... — Co za głupstwa! — warknęłam, ale... Tak, i mnie ogarnął nagle strach... Strach przed rozstaniem z Tere-,ą! — Ja pójdę, psze pani — oświadczył Danek. Dałam adresy Ryśkowi i Dankowi. Poszli. Zbyszek siedział na brzegu łóżka. Ręce zwisały mu między rozsuniętymi kolanami. Głowa była tak opuszczona, że widziałam tylko jasne, lekko sfalowane włosy. — Jeszcze wczoraj wieczorem odprowadziłem ją do domu... — powiedział szeptem. — Takie chucherko, jak ona to... Nie, Zbyszku, to niemożliwe. Zwolnią ją na pewno. Może już jest w domu? — Nie. Jeżeli wzięli oboje Paluszyńskich... Zosia miała z nimi dużo wspólnego. To nie przypadek. Oni należeli do... — Milcz. Takich rzeczy się nie mówi. — U pani można. — Nie można. Skąd wiesz, jak zachowam się, kiedy mnie będą bić? Skąd ja sama mogę o tym wiedzieć? Dotąd nigdy mnie nikt nie uderzył. Nie wiem, jaka jest granica wytrzymałości. Ty też nie wiesz. — Mamo — jęknęła Teresa, jakby już mnie miał ktoś torturować. — Mamo! — Spokój, Tereniu. Gdyby mnie mieli zabrać, wzięliby mnie już, tej samej nocy. Teraz jeszcze ocalałam. Spokój. — Już pójdę — podniósł się Zbyszek. — Zostaliśmy 80 tylko we dwoje z Krysią. Muszę ją zawiadomić. Przyjdę za parę dni dowiedzieć sics co dalej. Poszłyśmy z Teresą do pani Marii. Nie mogłyśmy usiedzieć bezczynnie w domu. Zawsze, ile razy załamywałam się, szłam do pani Marii. W niej było moje źródło siły. „Będzie dobrze" — zapewniała. I człowiek wierzył. Wychodził stamtąd silniejszy. — Boję się jedynie bicia, nie wiem, jak człowiek to wytrzymuje. Boję się — powiedziałam. ^— A atak wątroby miała pani kiedy? — Nie. — To szkoda. Bardzo boli, a jednak się wytrzymuje. A przecież pani urodziła córkę, też bolało. — To co innego. — Wytrzyma pani. Nie ma co litować się nad sobą. Wytrzymują inni, wytrzyma i pani. Ale nie ma po co martwić się z góry, to bardzo głupia polityka. Jest tyle do zniesienia z tego, co już się stało. Po co wybiegać w przód? — Trudno o tym nie myśleć. — A rozum od czego? Ostatecznie to wojna, nie zabawa. Może to właśnie nasz udział w tej wojnie — wytrzymać. Na razie trzeba myśleć, jak pomóc tym, których zabrali. Trzeba do Magdalenek. Tereso, pójdziesz do Magdalenek, zamówisz chleb dla braci Grelewskich. I będziesz co dzień chodzić pod więzienie i doręczać ten chleb. Przyjmują raz dziennie. W ten sposób będziemy wiedzieć, że żyją. — Tak — powiedziała Teresa. Jej oczy zabłysły gotowością. Najgorsze jest poczucie bezradności. Ożywiła się od razu na myśl, że można coś przecie zrobić. — Bielizna — rozporządzała dalej pani Maria. — Będziesz prała ich bieliznę, a Magdalenki będą doręczać. Tylko Magdalenkom dali hitlerowcy pozwolenie na do- 90 starczanie zmian bielizny. Więc idź, nawiąż kontakt. Wszyscy inni mają rodziny, a o tych dwóch trzeba pomyśleć. Leć. Przez kilka dni przyjmowano od Teresy chleb dla braci Grelewskich. Któregoś dnia nie przyjęto. »-? Wywieziono. Tak powiedzieli u Magdalenek. Bo myślałam, że może ich rozstrzelali. Ale Magdalenki mówią, że wywieziono. Przez Janusza, dojeżdżającego na komplety spod Skarżyska, otrzymaliśmy nowe wiadomości. Podobno tam właśnie przywieziono tę grupę więźniów, do Skarżyska. Widziano ich. Byli po badaniach miazgą, strzępami. Na badania i z badań w gestapo noszono ich na kocach, żaden nie mógł już stać na nogach. Naszą Zosię, Paluszyń-ską, młodziutką żonę nauczyciela, i inne aresztowane tej nocy młode kobiety wywieziono dalej. Zamknięto je w więzieniu w Pińczowie i kolejno rozstrzeliwano. Paluszyń-ska żyła jeszcze kilka miesięcy. Była w ciąży i w celi urodziła syna. Wtedy ją rozstrzelano. Małego Tomka odesłano rodzinie Paluszyńskich. Zosię przekazano do Ravensbruck. Zanim ją odesłano, Zbyszek i Krysia jeździli kilkakrotnie do Pińczowa, wozili jej chleb, siadywali na wałach pod więzieniem i widzieli ją przez okno. Kiedyś przywieźli mi serwetkę, maciu-peńką, wielkości spodeczka. To Zosia przysłała mi ją na pamiątkę. Wydziergała ją własnoręcznie. Mam tę serwetkę do dziś, leży na moim biurku, gdy piszę te słowa. Zosia przeżyła Ravensbruck, ale nie wróciła do kraju. Jest znaną pisarką. Jej książki są wydawane też w Polsce. Jedną z nich, właśnie o Rarensbriick, przysłała mi z dedykacją: „Mojej pani od polskiego..." Chowam ją troskliwie, jak i więzienną serweteczkę z Pińczowa. Po kilku dniach niepewności, trwogi i rozpaczy komplety ruszyły znowu. Młodzi musieli się uczyć. Ksiądz Ste- 91 fan i pan Małuja już nie żyli. Trzeba było ścisnąć szeregi nauczycielskie. Teraz ja z kolei objęłam dyrekturę. Mianowałam sama siebie. Zaczęłam organizować całość, przyjmowałam pieniądze od uczniów, angażowałam nowych nauczycieli, wyznaczałam im komplety i lokale, wypłacałam pensje. W zeszycie z przepisami kulinarnymi zapoczątkowałam ewidencję uczniów i ich stopni, promocji, egzaminów. Ten zeszyt mam też do dziś. 7 Teresa z obrzydzeniem ściąga z nóg mokre, grube, pachnące ni to błotem, ni juchtem narciarskie buty. Ciska je na środek kuchni. Zsuwa prążkowaną, jeszcze przedwojenną, szkolną pończochę. Stopa pończochy jest doszy-ta z burej flanelki w czerwone cętki. „Ohydztwo, ohydztwo!". Teraz druga noga. Teresa siedzi na niskim stołeczku boso i zamyśla się tak, że nie słyszy, kiedy ktoś wchodzi do kuchni. — Przepraszam. ______ ^ — No? — rzuca nieuprzejmie, nie odwracając głowy. — Chciałem... — Pewno do mojej mamy. Wszyscy mają interesy do mojej mamy. Nie ma jej. Wróci przed godziną policyjną. — No to może pani mnie załatwi. Chciałbym... 1 Teresa patrzy uważnie na wysokiego, szczupłego chłopca o dziecinnej twarzy. L — Bez: pani. Możesz mówić zwyczajnie. Wiem chyba, o co chodzi. — Przywiozłem to. Może się przyda. Chłopiec otwiera teczkę i kładzie na stole kuchennym zawiniątko w czystej, płóciennej szmatce. Teresa zrywa się, już jest przy stole, wciąga głośno powietrze. 92 — Jak się nazywasz? — pyta, patrząc uważnie na speszoną nieco twarz chłopca. — Heniek. — Czemu robisz takie głupie miny? Co ci jest? Heniek spuszcza oczy i patrzy na bose stopy Teresy, na jej długie nogi tkwiące w starych, zrudziałych spodniach narciarskich. Iskierka wesołości błyska w jego oczach, nieśmiałość ulatnia się gdzieś niespodziewanie. Heniek uśmiecha się łobuzersko i mówi zaczepnie: — Miss Polonia! Wyglądasz tak wytwornie, że tylko na konkurs piękności. —? A ty na konkurs dowcipu. Co tam przywiozłeś? Pachnie bosko! — Mama przysłała boczek. Własnego wędzenia. Dobry, naprawdę. — Myślę! Sto lat nie jadłam boczku! Na jakim jesteś komplecie? Muszę powiedzieć mamie. Czy w ten sposób płacisz? — Nie jestem na żadnym komplecie. To tak sobie. — Tak sobie — boczek? No wiesz... Może ty jesteś książę? Nie, żaden książę nie ma teraz boczków do rozdawania. Więc pewno jesteś spekulantem? — Pleciesz. Jestem ze Zwolenia. — Ze Zwolenia? Heniek? Czy przypadkiem nie nazywasz się Bednarski? — No! — A to heca! Byłam u ciebie z wizytą, ale powiedzieli mi, że jesteś zabity. Jakim prawem żyjesz? — Kiedy byłaś? Nigdy nie byłem zabity, słowo honoru. — Mniejsza z tym. Jeżeli naprawdę jesteś Bednarski, to jem ten boczek. Nie mogę wytrzymać. Naostrzyła starannie nóż, rozwinęła szmatkę — wąchała, przymierzała boczek do deseczki, wreszcie ucięła cienki plasterek i zaczęła go cmoktać jak landrynkę. 93 — Pycha! Chcesz także? — Eee, dla mnie to nie taki rarytas. Mamy znów restaurację. — Boże święty! Restaurację! I kotlety schabowe? Poczekaj, włożę coś na kopyta. Wbiegła do pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Ściągnęła w pośpiechu spodnie, otworzyła kufer, pogrzebała, znalazła tam zeszłoroczne drewniaki, jednym ruchem wyciągnęła letnią, spłowiała sukienkę w groszki — już! Jeszcze rzut oka w lustro. Otworzyła drzwi do kuchni. — Pan będzie łaskaw... — Fiu-fiu! — zagwizdał Heniek. — Teraz jesteś podobna do ludzi. Wcale-wcale! — Nie wygłupiaj się. Za miesiąc zaczynam szesnasty rok! Nie rozmawiaj ze mną jak z dzieckiem, bo cię wywalę za drzwi. — Za miesiąc zaczynasz szesnasty? To teraz masz jeszcze czternaście — też mi dorosłość! Chciałem zobaczyć się z twoją mamą. — Podczas nieobecności mamy ja załatwiam interesantów. — Więc... — Dobrze, możesz nie stękać. Sama wiem. Wstała i sięgnęła po książkę kucharską. — B...b...b... — jest! Bliny. Bezy. Boeuf a la Strogonoff. Gdzie chcesz być zapisany? ?— Co ty pleciesz? — Nie rozumiesz? Konspiracja! Cóż ty myślisz? Może czekasz, że cię zapiszę do dziennika, razem z datą urodzenia, imieniem ojca i matki, stwierdzeniem aryjskości przodków aż do siódmego pokolenia i tak dalej, i tak dalej? Ciężki masz pomyślunek! Do której klasy? Co skończyłeś przed wojną? — Za rok miałem mieć maturę. 94 ,— Więc do czwartej. W jakie dnie możesz przyjeżdżać? Ile razy w tygodniu? No dobrze. Więc zapisuję cię pod boeuf a la Strogonoff. Przyjdź następnym razem we wtorek. We wtorki mama do południa jest w domu. Ma lekcje z przyjezdnymi. Dołączy cię do kogoś. A teraz zabieraj się, bo ja muszę gotować. — Mogę pomóc, umiem. — Nie, dziś nie. Dziś mam zamówionego pomagiera. Przyjdzie jeden taki obrać kartofle i będziemy razem robić łacinę. ~— To do widzenia. Aha, boczek powieś w suchym miejscu. Teresa ustawia na płycie mokre, ciężkie buciory. „Koniec. Nie włożę ich więcej. Na śmietnik. Już można w drewniakach. Ach, gdybym miała półbuciki! Eleganckie półbuciki na wiosenny sezon. Takie jak kiedyś były te mamine: zgrabne, leciutkie, zawiązywane na szerokie tasiemki z zamszu, zakończone ślicznymi chwaścikami". Otwiera kufer. Grzebie. Znajduje półbuciki matki. Te same, z krokodyla, z węża, z jaszczurki czy czegoś tam takiego. Starannie wyczyszczone, zawinięte w miękki papier. Obcasy podbite na nowo, jeszcze w jesieni, przed schowaniem do kufra. Koło czubków lekkie pęknięcia. Teresa próbuje paznokciem. Tak, na wylot. Biedne półbuty. A takie śliczne! Jak wszystko w „tamtym" świecie. Teresa próbuje włożyć sobie półbuciki na nogi. Jeszcze w jesieni wchodziły, a teraz ani mowy. Poskakała trochę po pokoju, unosząc się na palcach, z piętami sterczącymi nad obuwiem. Nic z tego. Niech idą do kufra. Westchnienie. Głupstwo, i drewniaki są ładne, w każdym razie nie to, co te straszne buciory. No, wreszcie przylazł ten Danek » maruda! Już czas obierać ziemniaki. Nie zdążyli przetłumaczyć pierwszego zdania z czytanki, kiedy ktoś gwałtownie szarpnął drzwiami od sionki. Wpadł 95 Julek, zziajany, spocony, ze sterczącymi na wszystkie strony kosmykami włosów. — Coś ty? Gonili cię? L ?— Zamykaj, zamykaj! Gonią! — Zwariowałeś? Gadaj! Julek rzucił się do zlewu, odkręcił kurek i nabierając wody w stulone dłonie, chlustał sobie w twarz, chłeptał, parskał. Teresa i Danek spoglądali to na siebie, to na Julka, niespokojni i rozciekawieni. Julek szarpnął fartuchem Teresy, nachylił się i otarł brzegiem mokrą twarz i ręce. — No, nie widzisz ręcznika? — oburzyła się Teresa. — On jest nieprzytomny — objaśnił rzeczowo Danek. — Julek, oprzytomnij — wyjrzała przez okienko we-randki — nikogo nie ma, spokój. O Boże, jaki jesteś śmieszny! — Byłabyś i ty śmieszna, jakby ciebie tak zatrzasnęli —j oburzył się Julek. — Gadajże! Co cię tak zatkało? Na ulicy cię gonili? Julek sięgnął w głąb przepaścistych kieszeni gestem księcia składającego na toalecie gwiazdy filmowej kolię z brylantów — położył na kuchennym stole młotek i kombinerki dość topornej roboty. — Masz, to dla ciebie — oświadczył Teresie. — Ukradłeś? Łapali cię? — Także coś! To mojej własnej roboty. — Nic nie rozumiem. — Cierpliwości. Masz coś do jedzenia? Coś na jeden zą beczek? Bo aż mnie skręca. — Mam coś, .czego dawno nie widziałeś. Ale najpierw powiedz. — Julek, to świństwo — wtrącił się Danek. — Milcz, kisielu rozmazany. Tobie wystarcza gloneczek kleistego, niemieckiego chlebka, żeby zatkać cieniutkie 06 jciszeczki. A ja jestem człowiek jak się patrzy. Tereso! = jęknął błagalnie. Teresa uległa. Przy okazji dostał i Danek. Wykręcał się, zapewniał, że nie jest głodny, że nawet nie lubi boczku! Dopiero kiedy Julek sięgnął kwadratową łapą po jego porcję — no, bo skoro nie lubi! — Danek z nie ukrywanym już teraz łakomstwem zatopił zęby w pachnącej wędzonce. — Dobre? — pytała dumnie Teresa. — Dobre było, jedną wadę miało: że za mało — wyrecytował Julek. — No wiesz — oburzył się Danek — pewno chciałbyś zjeść cały boczek Teresy. — A chciałbym — Julek zmrużył oko i poklepał ją po boku. — Boczek Tereski — ho! ho! Pycha! — No, ręce przy sobie — warknęła. — Ależ spokój, spokój. Nic ci nie grozi — zapewniał Julek. — Ostatecznie można być świnią, ale trzeba mieć takt! — Przestaniesz się wreszcie wygłupiać? Gadaj, kto cię gonił? Co to było? Gadaj, obiecałeś! — No więc słuchajcie. W strachu przed Arbeitsamtem i grozą wywiezienia do Niemiec na roboty ojciec zapisał Julka do szkoły technicznej. Była to przed wojną bardzo dobrze postawiona średnia szkoła zawodowa, kształcąca techników różnego rodzaju. Teraz Niemcy przekształcili ją na jakąś ni to rzemieślniczą, ni to niższą techniczną szkółkę dla robotników narodowości polskiej. W każdym razie była to szkoła, dawała uczniom legitymacje rzekomo zwalniające ich od przymusowej pracy, obowiązującej od czternastego roku życia. Julek wpadał do tej szkoły w chwilach wolnych od nauki na kompletach, ot tak sobie, żeby się pokazać. Nauczyciele, Polacy, nie byli zbyt skrupulatni w notowaniu 7 —? Pokolenie Teresy 97 nieobecności. Orientowali się dobrze, o co chodzi. Ucznio-I wie przychodzili i wychodzili, kiedy chcieli. Dwójek się? nie stawiało. Wiadomo było: ta szkoła to parawan. Niechl osłania jak może i dopóki może. Ale widocznie i Niemcy | już coś zwąchali. Tego właśnie marcowego dnia szkołę] otoczyły auta ciężarowe, z aut wysypali się żandarmiJ W ciągu minuty wypełnili korytarze szkoły gardłowym] szwargotem, pohukiwaniem, tupotem podkutych butów.! Wdzierali się do klas i warsztatów. Otaczali umykających! chłopców. Pakowali ich do aut. Julek stał właśnie przy warsztacie i wykańczał kombinerki. Młotek, świeżo ukończony, leżał na brzegu warsz-j tatu, przygotowany do przeglądu nauczycielskiego. Sala^ warsztatów mieściła się na parterze. Z pierwszego piętra] dobiegały krzyk i tupanina. Kilku chłopców rzuciło się. do okien. Otworzyli je i skoczyli... wprost w ramiona żan- j darmów otaczających budynek szkoły. Julek już biegł za] innymi do okna, ale widząc, co się dzieje, zawrócił, chwy-j cił bezmyślnie swój młotek i kombinerki i wypadł na korytarz. Z różnych drzwi wysypywali się inni chłopcy. Niemcy z pistoletami w dłoniach zagradzali drogę do wyjścia. Jakiś cywil w tyrolskim kapeluszu, z gołymi kolanami, wy- j łażącymi spod krótkich, skórzanych spodni, śmiał się dobrodusznie, tłumacząc dwu chłopcom, których trzymał za• kołnierze, że są głupi, że dopiero tam, w Rzeszy, zobaczą, I jak żyją ludzie, jaka tam kultura, jaki poziom. Julek zawahał się: udać, że się zgadza, i wyskoczyć z wozu? A jeśli się nie uda? Uciekać stąd, ale którędy? Rzucił okiem w kierunku drzwi wyjściowych — obsadzone! W kierunku przeciwnym — dwa zera! Tak! Popędził co siły w nogach. Zatrzasnął drzwi. W górze maleńkie okienko. Wskoczył na sedes i wychylił głowę. Ogród. Tyły szkoły. Rozejrzał się uważnie: żandarmów nie ma. Wszyscy stoją od strony ulicy, od strony okien, a tu ślepa ścia- 98 na, tylko to małe okieneczko z klozetu, nie było czego pilnować. Julek podciągnął się na rękach, jeszcze jeden podrzut ciała, zawisnął, kołysał się i gruchnął na tamtą stronę. Znowu przykucnął. Cisza. Od ulicy krzyki, gonitwa «—! piekło! Badyle zeszłorocznych pokrzyw, krzaki jakichś malin czy porzeczek, splątane, suche, trzeszczące — czepiały się rąk i ubrania. Rozejrzał się, zmierzył uważnie odległość od płotu, odgradzającego teren szkolny od czyjegoś ogrodu. Dwoma susami był pod płotem. Przeskoczył i znowu kucnął w krzakach. — A po ulicy już szedłem prawie zwyczajnie, słowo daję. No, może trochę szybciej, troszeczkę. I najbliżej miałem do ciebie, Tereso. I to wszystko. — Phi! Myślałam, żeś kropnął jakiego szkopa, a tu zwyczajne fugas chrustas. — Teresa wyraziła swoje rozczarowanie. r— Poczekaj, będzie jeszcze i to. — Rety! Mój krupnik! — opamiętała się Teresa. — No, chłopcy, albo wynocha, albo tłumaczyć łacinę. Już! — Chłopcy u szewca klej gotują! Była to stała i niezmienna replika wyrostków na zwrot „chłopcy". We własnej wyobraźni nie byli przecie chłopcami, byli dorośli! Teresa nieraz trzęsła się ze złości na to niezmienne powiedzonko. — Jak mam, do licha, do was mówić? Szanowni panowie? No więc, szanowni i czcigodni panowie! Albo łacina, albo... — Tereniu, a gdyby tak na deser jeszcze kawalątko — przymilał się Julek zerkając w stronę boczku. — Oszalałeś! — oburzył się Danek. — Sam powiedziałeś, że trzeba mieć takt! Jesteś ordynarną świnią, bez taktu w dodatku. — Bez tak-tu v/ do-da-tku! — wykrzyknęła Teresa, stukając nożem po stolniczce, na której leżał boczek. — Nie T 99 dostaniesz! Mama jeszcze nawet nie widziała tego boczku. Wypchaj się! — Czemu człowiek jest ciągle głodny? — westchnął z rezygnacją Julek i udał, wykrzywiając się komicznie, że ociera łzę. — Wiecie co? — wykrzyknęła Teresa. *— Jak by tu wykombinować rowery? Bo gdybyśmy mieli rowery... Ten Heniek, był tu dziś taki jeden ze Zwolenia, więc ten Heniek mówi, że u nich schaboszczaki jak talerze. Teraz zaczyna się wiosna. Moglibyśmy... — Rowery są tylko na Bezugsscheinył. Nic z tego. Zresztą za co? — westchnął melancholijnie Julek. — Julek, pokręć głową! Pieniądze zarobimy. Wiesz, moglibyśmy piłować drwa. Pamiętasz, jak nam dobrze już wychodziło? Najprzód u znajomych, potem u znajomych znajomych... — Potem u znajomych znajomych znajomych... Świetna myśl! I już w marzeniach pędzili po białej szosie, już czuli smak kotletów schabowych, dużych jak talerze, rumianych, chrupkich. Na płycie bulgotał chudziutki krupnik. Łacińskie wypisy zsunęły się z kolan Danka i — bezrobotne — zadrzemały na kuchennej podłodze pod niskim stołeczkiem, obok koszyka z obierzynami od ziemniaków. 8 Tego dnia czerwcowego zbiegliśmy się do pani Marii ze wszystkich stron. Udawaliśmy — naturalnie — że gramy w brydża, tak na wszelki wypadek. Nareszcie coś! Na- 1 Bezugsschein (niem.) — bon, talon. 100 reszcie pękła złowroga cisza, jakieś dławiące poczucie stabilizacji wojennej, że niby tak już ma być, że nie ma na to rady, że umacnia się i krzepnie władza najeźdźcy, że nic mu znikąd nie grozi. — Samobójcy! — cieszyła się pani Maria. — Teraz dopiero dostaną łupnia. Napoleon im się przypomni! Ktoś był innego zdania: .— Wykrwawią się obie strony, aż wreszcie Anglicy i Francuzi przyjdą tu i zrobią porządek. Kiedy dwaj wrogowie się gryzą, należy się cieszyć. — Myślę, że w każdym razie jedna z tych stron staje się od tej chwili naszym sprzymierzeńcem. Myślę, że dla nas to może być ratunek, jeśli wreszcie ktoś da łupnia Hitlerowi — mówił Henryk Biernacki, dziś przypadkowo bawiący w naszym mieście. — Ktoś? Ale kto! Jak pan to sobie właściwie wyobraża? Oni? .— No, dobrze, ale licytujemy: dwa piki. — Pas. Wyobrażam to sobie tak: zwycięstwo hitleryzmu to w perspektywie biologiczne wyniszczenie narodu polskiego, a zwycięstwo Moskwy == to najwyżej zmiana ustroju. — Iw perspektywie też wyniszczenie nas jako narodu. Jak można głosić takie zgubne idee? — Cztery piki i ani kroku dalej. Wiecie co, przestańcie straszyć! Nareszcie pierwszy przebłysk nadziei: ktoś wreszcie da bobu tym draniom. A potem zobaczymy. Zmiana ustroju — to by się nam przydało. ^~~ — Oburzające! — Co? Cztery piki. — Na te cztery piki to mam bardzo dobrą kontrę. A na zmianę ustroju nie reflektuję. — Obawiam się, że nikt się pana o to pytać nie będzie. =— Ani też słuchać pani pobożnych życzeń. 101 - Ja wychodzę z kiereczków. I chyba trzeba będzie leżeć — co? — Zobaczymy. Biję te kiereczki «-* mam renons! O, widzicie, czy coś można przewidzieć? Tak samo i z tą wojną... «?- Ale grunt, że się zaczęło. Zaczęło się. Rzeczywiście. Cokolwiek by mówili domorośli politycy ma nic nie mogło zmienić faktu, że otworzyły się jakieś zamknięte na głucho wrota. Hitler rzucił się na Rosję. Tego dnia zaczęliśmy na nowo oddychać oczekiwaniem. Coś przecie musi z tego dla nas wyniknąć. A przyszło to dla mnie osobiście w samą porę. Byłam bliska załamania. Zupełnie zwiesiłam głowę. Po prostu nie miałam sił. Pierwszy raz w życiu zrozumiałam wyraz „przednówek". Głodny przednówek. Właściwie nie byłyśmy; nigdy beznadziejne głodne, ostatecznie chleb, marmoladę, krupnik, kartofle albo kapustę miałyśmy co dzień. Ale to odżywianie, chude, odbiło się w sposób bardzo przykry na moim i Teresy organizmie. Nie pamiętam już, która z nas pierwsza dostała wrzodów. Potem już szło jedno za drugim. Jeden się kończył, pękał, przeciekał — uff, wstrętne! — a drugi już gdzieś sygnalizował swoje narodziny. Kiedyś, pamiętam, szłam i płakałam na ulicy. Wrzód ulokował się na kolanie: każdy krok przeszywał bólem, a nie można było przecie zawiesić wykładów tylko z powodu nędznych wrzodów. Teresa martwiła się najbardziej tym, że po wrzodach zostawały sine plamy. Pełno ich miała na ramionach, na udach, ale kiedy już zaczęły się wysypywa* na łydki, na szyję —=• rozpacz! — Jak ja będę wyglądała, mamo! Jak trędowata! Cz nie ma na to rady? Ratowała nas *~» oczywiście darmo i oczywiście najtro-skliwiej ^— cudowna pani doktor Perzanowska, przyjaciółka pani Marii, Przestrzykiwała nam krew, zapisywała ja- 102 \ kseś leki. Zawsze przy tym pożartowała, pocieszyła, przyniosła dobre wiadomości z radia. Ale w gruncie rzeczy była, bezradna. —-? Więcej tłuszczu, więcej cukru, miodu, witamin. Wszystko to było dla nas niedostępne, Cukru nie miałyśmy w ogóle. Boczek Heńka... Ach, ten boczek! — Powiesimy go przy piecu, mamo. Heniek mówił, żeby w suchym i ciepłym miejscu. w Ale skądże! Jeszcze palimy w piecu, on się po prostu wytopi, wykąpie, nie! Obszyłam go starannie merlą i powiesiłam w piwnicy. A po tygodniu, kiedy zdjęłam woreczek z merli, posypały się z boczku duże, białe robaki! Brr! Została nietknięta tylko skóra. Boczku nie było w ogóle! Wstyd mi się dziś do tego przyznać, ale nad tym zmarnowanym boczkiem płakałam jak dziecko. Byłam tak zmęczona, tak złamana beznadziejnością, że aż wstyd. Witaminy... łatwo to dziś powiedzieć: listek zielonej sałaty, pęczek rzodkiewek, pierwsze jagody. Nie miałam na to pieniędzy, a wstydziłam się przyznać do tych braków przed mymi uczniami. Niektórzy dojeżdżali ze wsi, inni mieli na peryferiach miasta domki z ogródkami — byliby mnie przecie poratowali, tak jak ratowali przez następne długie lata. Ale teraz oni nie umieli jeszcze się domyślać, a ja nie umiałam zrezygnować z przedwojennej postawy nauczyciela wynagradzanego przez państwo, niezależnego od opłat uczniowskich. Przyjmowałam należność za komplety jako wpływ do jakiejś tajnej państwowej kasy, wypłacałam pensje nauczycielom, jakbym wypłacała państwowe gaże przed wojną. Moje sprawy osobiste, mój niedostatek — to wszystko ukrywałam przed nimi starannie. Ta wiosna 41 roku była też pełna niepokoju z innego względu. Komplety kończyły rok szkolny jak dawniej w czerwcu. Nie wiedziałam, jak przeżyjemy lipiec i sier- 103 pień. Wszystkim nam, nauczycielom, groziła głodówki. Dopiero od 42 roku pobieraliśmy od uczniów opłatę także za miesiące wakacyjne, zresztą na wyraźne polecenie naszych tajnych władz oświatowych, z którymi już wówczas byliśmy w kontakcie. Ale to nieszczęsne lato straszyło nas perspektywą głodu i bezrobocia. Gdyby nam wtedy kto powiedział, że wojna będzie jeszcze trwała cztery lata, byłabym chyba tej wiosny nie przeżyła. Ale przeżyłam i ją, i jeszcze te następne. Któregoś dnia w połowie czerwca znowu zjawił się Heniek. Prosił, błagał niemal, żeby pozwolić Teresie pojechać do nich do Zwolenia, na wakacje. Pierwszym naszym odruchem było: nie! — Nie rozstajemy się, prawda, mamo? — Więc niech i pani jedzie, słowo daję, mama tak prosiła. Mama powiedziała mi, żebym nie wracał bez Teresy. I bez pani — dorzucił natychmiast grzecznie. s™ Boję się. Nie chcę ani na chwilę rozstawać się z Teresą. Już tyle przeszłyśmy obie. — To było co innego. Teraz nie ma nic niebezpiecznego. U.nas spokojnie. Zresztą każdej chwili mogę Teresę odwieźć do pani, wsadzę na ramę roweru, i już. «-= Wsadzę! ^— oburzyła się Teresa. — Sama usiądę, nie jestem paczką cielęciny. — Masz ochotę, Tereso, prawda? — zapytałam. — Nie, nie mam ochoty. Nie chcę bez ciebie. A u was jest własna krowa? — Jest. I świnie. Kury. Kaczki. — A miód? ??— Wiadrami. «-^ Eee, blagujesz! — Jak słowo daję! — Słowo daję, a nie: jak słowo daję. — Więc jak, Tereniu? Pojedziesz? 104 i — Ale skądże. Ja tak tylko. Bez ciebie, mamo — nie. — Ja nie mogę, wiesz przecie. Niedługo matury. A może latem też ktoś się zgłosi na lekcje. Nie mogę. — A wy sami bijecie własne świnie? I wędzicie boczki? — Wędzimy, ale cichaczem, bo nie wolno, każda świnia jest kolczykowana i ma iść na kontyngent dla szkopów. — Ale nie idzie, prawda? Jakoś tam kręcicie? — A jakoś tam. — A Czarnolas i Sycyna, te od Kochanowskiego, to blisko? — Niedaleko. — Można tam pojechać? Patrzyłam na Teresę, słuchałam jej paplaniny. Wiedziałam: chce jechać. Powiedziałam: — No więc dobrze, Heniek. Zabierz ją. Kiedy? — Ja powiem! W sobotę, za tydzień. Wcześniej nie mogę! Jeszcze mamy lekcje. Zresztą mam także inną robotę — oświadczyła Teresa. — Ciekawym..., — Kto ciekawy, temu nos ucinają. Weź na wstrzymanie. Teresa miała rzeczywiście inną jeszcze robotę. Nie wiedziałam wówczas o tym, dopiero dużo, dużo później... Od czasu owej łapanki Julek nie chodził już do szkoły technicznej. Ojciec wykombinował mu inne ubezpieczenie przed Arbeitsamtem: obaj z Dankiem zostali gońcami w RGO i, Teresa zaś została zarejestrowana jako inka-sentka tej instytucji. Wszyscy troje mieli teraz dobre legitymacje, a pracy nie było znów tak bardzo wiele. Rano meldowali tam swoją obecność, dostawali parę listów do 1 R G ? _ Rada Głownu Opiekuńcza — organizacja pomocy społecznej utworzona w r. 1940 na terenie tzw. Generalnej Guberni; działalność RGO "yła mocno ograniczona przez niemieckiego okupanta. J05 odniesienia, jakąś paczkę do nadania na poczcie, i to wszy. stko. Teresa raz w miesiącu wyruszała na obchód swegw rejonu, odwiedzała małe domki na Młodzianowie i Glini-cach, pobierała składki, wydawała kwity. Przy okazji ? pobawiła się z psem, tam pogłaskała dziecko. Pozawie,, rała już znajomości i związki przyjaźni. Czasem ktoś ją; gburowato ofuknął, czasem ktoś posłał do stu diabłów^ ale na ogół nie była to funkcja zbyt uciążliwa. A co legitymacja inkasenta RGO to legitymacja! W razie łapanki: RGO mogła łatwo wybronić swego urzędnika, więc Teresa poczuła się naraz bezpieczniejsza i chętniej wyskaki» wała z domu. Nie brałam jej tego za złe — sama bywa-^ łam w domu tak mało. A zresztą na świecie już była wiosna, a wiosna nawet w czasie wojny budzi nieuzasadnioną] radość. r Julek i Danek zaprzyjaźnili się niebawem ze starym woźnym z RGOj Zanim dostali swoje przesyłki do rozniesie-: nia, siedzieli w jego klitce, gawędzili ze starym, nauczyli się nawet grać w pikietę dla zabicia czasu oczekiwaniajf Ten woźny miał przyjaciela listonosza, równie zaawansowanego wiekiem, ale dziarskiego i wielkiego „polityka'Y Listonosz — nazwali go „Wąsalem" — grywał z chłopca-i mi w pikietę i opowiadał złośliwe anegdotki o Hitlerze; i Niemcach^ Klepali wytłuszczonymi kartami i podśpiewywali, a właściwie mruczeli za „Wąsalem";] Siekiera, motyka, piłka, graca, Niechaj Niemiec do dom wraca, Siekiera, motyka, bimber, alasz, Wojnę przegra głupi malarz. Pewnego dnia „Wąsal" zaprezentował chłopcom zawartość swojej torby. — Popatrzcie no tylko, ile to tego draństwa jest nąj 106 świecie. O, jedna świnia pisze do gestapo, druga świnia pisze do żandarmerii, trzecia znowu do gestapo — dałby człowiek dużo, żeby wiedzieć, co tam stoi. Rozkładał przed chłopcami na stole listy adresowane do urzędów niemieckich, do Niemców, do gestapo. ^- I ja to co dzień targam, aż mnie cholera bierze. — A gdyby tak pan wyrzucał te listy, po prostu wyrzucał do ubikacji. Spuścić wodę i po krzyku. — E, nie można. Może tam jaka biedna matka pisze, że jej syn niewinny, żeby puścili, czy to można wiedzieć, co tam jest? — A żeby tak... — Danek szeptał coś do ucha Julkowi, trącał go pod stołem w kostkę, denerwował się wyraźnie. — A żeby pan nam dał na godzinę te listy? Słowo daję, na godzinę. Pan tu sobie pogada, a my za godzinę przyniesiemy wszystko z powrotem i będzie wiadomo, kto do kogo i o czym pisał. No? — Ej, wpadniecie, chłopcy. Powieszą za to, powieszą i was, i mnie. — Gdzie tam, proszę pana. Kto będzie wiedział? Tak się zaczęła pierwsza niebezpieczna konspiracyjna robota chłopców. Dostawali od staruszka dwa-trzy listy adresowane do gestapo, biegli do domu Julka, czesem do Teresy. Odklejali listy nad parą, tłumaczyli ze słownikiem w ręku te, które były pisane po niemiecku, wynotowywali treść listu, nazwiska — jeśli były, adresy donosicieli i adresy tych, których o coś oskarżali donosiciele. Było to bardzo zabawne i zajmujące — ale co z tym robić? Jaki ma być z tego pożytek? Nie śmieli zwierzyć się rodzicom, a „Wąsal" był tak samo bezradny, jak oni. Co robić? Do klitki woźnego zaglądał często młodziutki urzędnik RGO. Nazwali go panem Kamieńskim, choć wszyscy wiedzieli, że to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Pan Kamieński traktował chłopców przyjacielsko, a starego woź- 107 nego i listonosza „Wąsala" bardzo „uważał", za co go obaj staruszkowie lubili. Niebawem pan Kamieński objął dowództwo nad kontrolą poczty. Teraz on sortował listy, on decydował, co z którym listem zrobić. Niektóre starannie kopiował, inne z czasem fotografował przy pomocy wymyślnego aparatu, który bardzo chłopcom imponował. Odkąd spadła z nich odpowiedzialność za dalsze losy ko-: respondencji, zajmowali się coraz gorliwiej i coraz wpra-wniej robotą techniczną: odparowywaniem, kopiowaniem, tłumaczeniem. Nosili te listy między kartkami podręczni-ków, między produktami, które kupowali po drodze na zlecenie matek. Ale im więcej mieli do roboty, tym trudniej im było znaleźć tyle czasu pod nieobecność rodziców w domu, by móc wszystko wykonać. Przybiegali więc z tym do Teresy, bo wiadomo było, że ja całymi dniami biegam od kompletu do kompletu i że Teresa jest sama. Widywałam niekiedy różne koperty i listy między zeszytami Teresy, ale nigdy nie zainteresowałam się tym. Myślałam, że to poczta RGO, którą gońcy, a i Teresa — do towarzystwa, roznoszą legalnie. Któregoś dnia chłopcy nie wytrzymali. Odczytali wyjątkowo ohydny donos. Ktoś z Białobrzegów pisał po polsku do gestapo, wskazując na swych sąsiadów, że konspi- rują, gromadzą broń, urządzają tajemne zbiórki po lasach i „bluźnią" Hitlerowi. Autor listu kończył wiernopoddań-czym zapewnieniem, że jeśli gestapo sobie życzy, on będzie zawsze nadsyłał informacje, gdyż niczego tak nie pragnie,' jak służyć dobru Rzeszy Niemieckiej. List podpisany był imieniem i nazwiskiem najautentyczniej polskim. Załączo-« ny był adres. — Te, nastraszymy go — zaproponowała Teresa. -? Nie wie taka świnia, że zapłaci za to kiedyś. — Jak go nastraszymy? Co wymyśliłaś? — Zwyczajnie: napiszemy list. O, tak, dawaj papier: 108 Szanowny donosicielu! Wiedz, że twoje listy, zanim dojdą do rąk gestapo, kontrolowane są przez nas. Drzyj! Przyjdzie czas, że sprawimy ci porządne manto! Zadyndasz na suchej gałęzi, łotrze i zdrajco! Podpisano: PPKP. — Co to za PPKP? — Polska Podziemna Kontrola Poczty! — Tak podpiszemy, niech on wie! — Aaale się spietra! — I dobrze! Jeżeli go nie nastraszymy, będzie dalej donosił. Ja bym jeszcze dodał coś bardziej dla takiego drania zrozumiałego, coś mocniejszego. Na przykład, o, tu dopisz: sukinsynu — dorzucił poważnie Danek. — Skur... — podniecił się Julek. — E! — warknął ostrzegawczo Danek. — Z kuriera wycięty idioto — dokończył Julek niewinnie. — Dobrze — zgodziła się tonem rzeczowym Teresa — dopisuję: ty sukinsynu. No, dawajcie kopertę! Poczekajcie, trzeba jeszcze pieczęć. ^ A co na to powie pan Kamieński? — Nie musicie mu o tym mówić. Dawajcie scyzoryk, no już! Robię pieczęć z kartofla. Umiem to, kiedyś nauczyłam się w harcerstwie, robiliśmy takie z lilijką. — A to heca! Fajnie, co? Rozbiegli się spłoszeni, kiedy ich zastałam nad tą. robotą. Ale nawet mi do głowy nie przyszło zajrzeć, co tam majstrują. Przeszkodziłam im po prostu samą swoją obecnością. List zabrał Julek ze sobą. A tego samego wieczoru złapał go ojciec przy tej „pocztowej" robocie. Julek bohatersko wziął wszystko na siebie, nie wydał Danka ani Teresy. Rozmowa z ojcem była długa i poważna. — Dlaczego ojciec mi zakazuje? Ojciec uważa, że wszyscy muszą coś dla Polski zrobić, tylko ja nie! Czy to sprawiedliwe? 109 — Nie uważam tak, chcę tylko, byś brał na siebie taki ciężar, jaki potrafisz unieść. Jesteś jeszcze za młody na-poważną robotę konspiracyjną, możesz sam zginąć ? ?. nych zasypać. *—. Jakoś dotąd potrafiłem. <-^ Ale teraz nie będziesz tego robił. To nie ma sensu. 1 Nie jesteśmy w stanie opanować całej poczty. ?>— Niechby choć trochę, po co zaraz cała. *t-< Rozumiem cię. Rozumiem, że pragniesz czymkolwiek się przysłużyć swemu narodowi. Ale życie ludzkie jest cenne. Trzeba wszystko robić z rozwagą. — Ale coś robić trzeba! — Nie ty jeden tak myślisz. Dobrze, obiecuję ci, że do-J staniesz, zlecenia bardziej przemyślane. Zgoda? Nie było rady. Ale ojciec Julka dotrzymał słowa. Niebawem chłopcy zostali wciągnięci do prawdziwej konspiracji. Na początek — do kolportażu. A potem, ale to już później, kiedy pokończyli po szesnaście lat — do podchorążówki. Teresa wtedy poszła na kurs sanitariuszek, ale i o tym dowiedziałam się dużo później. 1 Był początek września 1942 roku. Teresa biegała jeszcze bez pończoch, w drewniakach, choć czasem bywało już chłodno, zwłaszcza wieczorami. Wyrosła, wyciągnęła się, bo po raz pierwszy w czasie wojny wyjechałyśmy z miasta, do pięknej Garbatki, i nie musiałyśmy się troszczyć o jedzenie ani gotować, wszystko dostawałyśmy gotowe. Mieszkałyśmy na stryszku jakiegoś składziku, w dużym, gospodarskim obejściu. Dniem i nocą drzwi naszej izdebki były otwarte na śmieszny mały ganeczek, z którego prowadziły na zarośnięty trawą dziedziniec schody, nieschody, jakaś z deseczek zbita drabinka, trzeszcząca i pachnąca smołą. Przez otwarte drzwi (okna na stryszku nie było) widziałyśmy czuby drzew i wygwieżdżone niebo. O świcie budził nas ptasi wrzask, potem tupotanie kozich kopytek na schodach — i do izdebki wskakiwały białe kózki o śmiesznych mordkach staruszków. Trzeba im było koniecznie dać coś do schrupania, żeby sobie poszły i pozwoliły nam jeszcze pospać. Potem ja szłam na lekcje — przygotowywałam do matury córkę zamożnego młynarza — a po lekcjach spotykałyśmy się z Teresą w lesie, czytałyśmy, pamiętam, „Nawracanie Judasza", opalałyśmy się, odpoczywałyśmy. Rodzina młynarza traktowała nas trochę z góry, jak głodomorów, którym trzeba pomóc w „tych ciężkich czasach" (tu westchnienie), jak niedołęgi, 8 — Pokolenie Teresy ?? które nie umieją się lepiej urządzić, ale nam to zupełnie nie przeszkadzało. Miałyśmy swoje wakacje, i to jakie/ wakacje! Nawet prawdziwy cukier do jagód! A młynarzowi to w niczym nie zaszkodziło — miał wszystkiego w bród. Młynarzówna była miła i skromna, uczyła się pilnie, ale poza lekcjami unikała naszego towarzystwa, co nam zresztą również dogadzało. Jedzenie przysyłano nam przez gosposię (gosposię!) w dużym koszyku, pod apetycznie bielejącymi serwetkami. Było dobre i obfite, wystarczało i dla naszych łakomych kózek, i czasem dla odwiedzających nas chłopców: Jurka, Julka, Danka, Konia. Chłopcy chodzili z Teresą na dalekie wycieczki, śpiewali, sypali dowcipami jak z rękawa, wygłupiali się. Ale przywozili też straszne wieści z naszego miasta. Likwidowano getto. Ulicami szli nędzarze, matki z małymi dziećmi, siwowłosi, brodaci starcy, słaniający się z wycieńczenia, młodziutkie dziewczyny, chude i wynędzniałe, chłopcy z pochylonymi ramionami, wyczerpani i przybici. Po bokach psy i żandarmi. Kto padał, zostawał na ulicy — zabierała go potem fura, i tyle. Miasto drętwiało ze zgrozy. Ludzie czuli się bezradni, zaszczuci, sponiewierani. Tuż za naszym domkiem torami jechały pociągi z zakratowanymi oknami. Dudniły głucho, stękały. Przez zakratowane maleńkie okienka wychylały się zielone od bladości twarze, czasem chude, żółte ręce. Rozlegał się ni to jęk, ni to skamlanie, a może to była żydowska pieśń żałobna? Siedziałyśmy zdrętwiałe na zielonym pagórku pod lasem, przy torze. Naokoło było pięknie, zielono, świeżo -M a oto męka nieludzka, oto okrucieństwo nieludzkie — jak tu żyć na takim świecie? Co człowiek powinien był robić, żeby ta potworność nie mogła się nigdy narodzić? Jak mogło dojść do tego? Jak może to trwać? 114 ^— Dziś ich tak wiozą — szeptała Teresa — jutro powiozą nas... Kto rządzi tym światem, mamo? Mamo! Żal mi. było Teresy. Przeżywała to tak boleśnie! Źle sypiała, krzyczała coś przez sen. Była milcząca i smutna, śpiewała i śmiała się jedynie wtedy, gdy byli chłopcy, ale kiedy wyjeżdżali, skarżyła się, że zmęczyli ją, że to takie jeszcze niemądre „dzieci". A „dzieci" w ustach szesnastolatków to najbardziej chyba pogardliwy wyraz. Teresa gwałtownie tego okrutnego lata dojrzewała. Gwałtownie i boleśnie. Odchodziła od chłopców. I na jakiś okres ich zdradziła, gdy pewnego dnia, w sposób niezwykły i niespodziewany, zjawił się u nas Jerzy. Nie widziałam go od początku wojny. Był moim ulubionym uczniem, zdał maturę ostatniej wiosny przed wojną. Straciłam go z oczu... A teraz... Dzień wstał prześliczny, złoty od lipcowego słońca. Była niedziela, nikt nie krzątał się na dziedzińcu, nawet kozy tego ranka nie przyszły. Teresa jeszcze spała. Nagle usiadła na łóżku, przerażona i trzeźwa w jednej chwili. — Mamo! Co to? Co się dzieje? I ja usłyszałam już strzelaninę i krzyki. Gardlane, ochrypłe, brutalne. Tak krzyczą tylko oni. Wybiegłyśmy na balkonik. Zobaczyłyśmy, jak gospodarz rzucił wiadro pod studnię, przeżegnał się i skoczył przez płot, wprost w gęstwę żyta, zaczynającą się tuż za ogrodzeniem. Przez chwilę było cicho. Kołysał się tylko łańcuch u studni, wydając jakiś smutny jęk. I nagle znowu salwa, znowu ochrypłe krzyki. Wpadłyśmy do naszej izdebki i w pośpiechu narzuciłyśmy na siebie sukienki. Kto wie, może nas gdzieś pogonią? Nie mogłyśmy usiedzieć pod dachem — znowu wybiegłyśmy na balkonik. Od zielonogranatowej ściany lasu, przez tory kolejowe, wił się wąż żołnierzy. Szli jeden za drugim, z automatami gotowymi do strzału. Po przejściu toru rozsypali się w tyralierę, otaczali domki, podwó- 115 rza, obejścia, zagradzali uliczki. Z góry widziałyśmy jak na dłoni, jak tu i tam ktoś wyskakiwał z opłotków i usi- ' łował uciekać. Gonili go, strzelali, wrzeszczeli. Czasem ktoś szczęśliwie wpadł w żyto — zdawało się: uratowany. Zaciskałyśmy dłonie: ucieknij, ucieknij, ucieknij! Ale już taraliera weszła w żyto. Salwy jedna za drugą. Ktoś krzyknął. Ktoś wyrzucił ręce do góry, ponad wysoki łan żyta. Ktoś upadł trafiony kulą. Tyraliera szła dalej. Polowanie — polowanie... Odwróciłam oczy od łanu zboża, obejrzałam się. — Patrz, Tereso! Idą nowi! Przez tor kolejowy szedł nowy rząd ludzi w mundurach, z automatami gotowymi do strzału. Ci, którzy się wymknęli pierwszym, wpadali w łapy następnych. Kobiety lamentowały na podwórkach. Zaganiały dzieci do domów. Salwy grzmiały naokoło, tu, tam, z boku, z tyłu. Czy szukają kogoś określonego? Jesteśmy otoczeni. Nie ma ucieczki. Teresa obejmuje mnie ramieniem. Byle razem. Nagle jakiś szmer tuż pod naszym balkonikiem. Wychylamy ostrożnie głowy. Ktoś szuka schronienia. Ktoś kuca za, kupą chrustu, próbuje nieszczęsny przykryć się suchymi gałęziami. ??— Tu! — woła Teresa i biegnie po trzeszczących deseczkach schodków. —? Tu! Do nas! Prędko! Mizerny, młody chłopak pędzi do niej, wyciąga rękę i daje się jak dziecko prowadzić. I wtedy go poznaję. — Jerzy! — Pani! — Prędko — woła Teresa — tu, tu! Wpycha Jerzego do naszej izdebki, biegnie w głąb, uchyla malutkie drzwiczki, prowadzące do dalszej części strychu, gdzie suszą się snopki maku i pęki jakichś pachnących ziół. 116 ^- Włazić! I cicho! — komenderuje. Po chwili jest już koło mnie. Znowu stoimy jakby nigdy nic na balkoniku. Z trzaskiem pada brama. Wtacza się gromada żandarmów. Wrzeszczą. Strzelają na chybił trafił wzdłuż dziedzińca. Biegają jak oszaleli. Robię najgłupszą z min, jakie potrafię. Uśmiecham się uprzejmie i krzyczę do stojącego najbliżej żandarma: — Co się stało? Czy mogę panom w czymś pomóc? Otyły żandarm podchodzi pod balkonik i słysząc niemiecki język, woła przyjaźnie: -^ Pani tu mieszka? *— Proszę bardzo — mówię — może pan wstąpi. Co prawda schody niezbyt wygodne, ale — proszę. — Jest coś do picia? — pyta żandarm. — Tylko kwaśne mleko, ale bardzo mi będzie przyjemnie... — Nie widziałyście chłopa, no, chłopa? — Jakiego chłopa? Panowie kogoś szukają? — udaję idiotkę, bo widzę przecie, jak penetrują całe podwórko, zaglądają do każdego kąta, wyciągają gospodynię na dziedziniec, wrzeszczą, pytają, wygrażają. — Jeden taki. Zdaje się tędy biegł. — Nie widziałam. A z tego balkonu wszystko widać. Proszę, niech pan wejdzie. Grubas mierzy nieufnymi oczami nędzne schodki. Nie reflektuje. Tym śmielej go zapraszam. Teresa milczy. Od czasu do czasu dotyka mnie nieznacznie dłonią, jakby chciała ostrzec, że dość już tego ryzyka. Bieganina i wrzaski na dziedzińcu ustają. Nie znaleźli nikogo, są wściekli, zgrzani, spoceni. Ich dowódca coś wrzeszczy, żandarmi z tupotem wypadają z podwórza. Grubas potrząsa naraz groźnie automatem w moim kierunku: ~_ ra No, pamiętajcie! 117 - ??? — odpowiadam — będziemy pamiętać. Odwraca się i biegnie za kolegami. Gospodyni lamentuje i coś do mnie woła. Nie słyszę, ale i nie bardzo słucham. Cała moja uwaga już teraz jest tam, na tamtej połowie stryszka. Więc to Jerzy! Jerzego uratowałyśmy! Polowanie na ludzi w Garbatce i w sąsiednich Molendach trwało jeszcze przez kilka godzin. Przez cały ten czas trzymałyśmy Jerzego w zamknięciu. Kiedy wreszcie wszystko ucichło, Teresa otworzyła małe drzwiczki i zawołała w półmrok strychu: — Już. Można wyłazić. Odpowiedziało jej milczenie. Zdumiona, spojrzała niepewnie na mnie, potem wbiegła za małe drzwiczki. Wróciła po chwili krztusząc się od śmiechu: — Mamo! On śpi! Skulił się jak szczeniak, głowa na snopku maku —? i śpi! Od tego dnia Jerzy odwiedzał nas często. Odżyła dawna przyjaźń ze mną, narodziła się nowa, iana, z Teresą. Minęła lato. Jesteśmy znowu w naszym mieście. Teresa biegnie z lekcji do domu, biegnie szybko, żeby się rozgrzać. Nie ma jesiennego płaszczyka. Na perkalową, letnią sukienkę narzuciła starą wiatrówkę. Już skręca w naszą ulicę. Nagle — Jerzy! i— Hola! Dokąd bogi prowadzą? — Z lekcji do domu, do gotowania. — Odprowadzę cię kawałek. — Zmarzniesz. Teraz już zimne wieczory, a ty bez płaszcza. ?-1* Eee! Mnie grzeje nadzieja. Teresa pociera zaczerwienione od chłodu ręce. . — Mówisz: nadzieja. Na co nadzieja? Utknęli tam, siedzą, nic nie pomoże. 118 — Jak to: nic? Byłaś kiedy na dworcu, oglądałaś pociągi z rąbanką? — Ale tak głębokotam się wparli — czemu? Czemu ich nie zatrzymali? — Czy to jest rozmowa na ulicę? Opamiętaj się, dziewczyno! — To ty zacząłeś o tej nadziei. A przecież to już czwarty wrzesień wojenny. I końca nie widać! Brr! Zimny wiatr. Chłopiec zdjął z szyi ciemnozielony szalik wełniany i troskUwie otulił nim szyję Teresy. Owionął go chłód, więc postawił kołnierz i wtulił podbródek między sterczące klapy marynarki. Teresa spojrzała na niego spod oka. — Dziękuję. O, teraz mi cieplej. Ale ty marzniesz. Mimo tej nadziei. A ubranie masz zupełnie koloru przywiędłych liści. Gdzieś ty takie wykombinował? Rdzawe. Śliczny kolor. ?—? Jeszcze przedwojenne. Prezent od matki po maturze. Jak twoja mama? — Biega. Jak tramwaj po szynach. Od rana do godziny policyjnej. Teraz jest bardzo dużo kompletów. — A ty doroślejesz, ho-ho... Jerzy obrzuca Teresę przyjaznym, uważnym spojrzeniem. Teresa odwraca głowę, żeby ukryć „raka", który zalał jej policzki aż po oczy. Mówi pośpiesznie, tonem rzeczowym: — Co teraz czytasz? — Różne rzeczy. — Nie bądź taki tajemniczy. Mama mówiła, że zawsze czytałeś dużo. I jeszcze — że piszesz. Co masz w tym zeszycie? Teresa wyciąga rękę po szary zeszyt sterczący z kieszeni Jerzego. Chłopiec zręcznie odwraca się, ręka Teresy za- 119 wisa w powietrzu. Jerzy mówi zwyczajnie, jakby nie zauważył jej usiłowań: — Teraz też czytam dużo. — A czy też... — Nie bądź wścibska. To są tak osobiste sprawy, jak miłość. Teresa zmieszała się. I natychmiast, żeby rozproszyć nastrój, powiedziała rzeczowo: — Kiedy przyniesiesz obiecane książki? — Jutro. — Jutro, jutro, ech! ?— A tamtą przeczytałaś? — Tak. Wspaniała! Jerzy miał jeszcze sprzed wojny wszystko, co u nas wydano z literatury radzieckiej. Gładkowa, Pilniaka, Katajewa, Szołochowa. Teresa odkrywała nowy świat. A że książki te były zakazane, więc tajemnica pogłębiała jeszcze bardziej tę dziwną przyjaźń między dojrzałym chłopcem i dorastającą dziewczynką. I to było właśnie zdradą ze strony Teresy. O tym nie wiedział nikt z kompletowych przyjaciół. O tym i jeszcze o jakichś najtajniejszych marzeniach, westchnieniach, smuteczkach. Wyśmialiby! Jerzy był dla Teresy jak święto, oni — jak dzień powszedni. «— Przyjdź, przynieś następne! Tyle mam do myślenia... Te twoje książki... Powiedz, czy można żyć tak, jak ja, gotowaniem i uczeniem się na zmianę? Czy to może wystarczyć? — Że uczysz się, to dobrze. To przygotowanie. A co dalej — pogadamy. Jerzy wyciągnął z kieszeni szary zeszyt. —• Masz, weź to. Przeczytaj. Ale schowaj dobrze. Rozbiegli się każde w swoją stronę. Wsiąkli w mrok. Jakiś kamyk zazgrzytał pod stopami Teresy, jakiś liść zaszeleścił. Do jej szyi tulił się ciemnozielony szalik. 120 2 Teresa pragnęła zwierzeń. Gdyby to były czasy normalne, pisałaby pamiętnik. Dzieją się takie sprawy w szesnastoletnim sercu, że wre tam jak w zamkniętym kotle. Jeżeli nie uchylić klapy — chyba pęknie. Wojna i świat, prawda i nieprawda, dobro i zło. Tyle wątpliwości. A także chłopiec w rdzawym garniturze i jego poezje. Teresa siedzi nad zeszytem w zniszczonej okładce i czyta. Do kogo to pisał? „Twoje włosy jak burza, która mnie w siebie zagarnia". Więc on kogoś kocha. Jak pusto, jak samotnie jest na świecie! Niechby przyszła, niechby usiadła tu obok jakaś dobra, serdeczna dziewczyna, której można by o tym smutku opowiedzieć. Teresa dotąd cieszyła się, że jest na kompletach z chłopcami, teraz — czuje się samotna i tęskni do jakiejś nieznanej wymarzonej przyjaciółki. Kiedy wreszcie pierwszy raz idzie na kurs sanitariuszek oglądając się pilnie: czy jej nikt nie śledzi, jest niemal pewna: tu ją spotkam! Tu na mnie czeka! W dużym, ciemnym pokoju starsza pani demonstruje bandażowanie kończyn. Sześć głów dziewczęcych pochyla się nad stołem, sześć par oczu śledzi ruchy sprawnych rąk. Tylko Teresa nie uważa. Zamiast na bandaże patrzy na twarze towarzyszek. „To ta" ??— myśli obrzucając uważnym spojrzeniem wysokie czoło i kasztanowatą czuprynę jednej z dziewcząt. Niebawem poznała je bliżej, całą piątkę, ale pierwsze wrażenie jej nie omyliło. Pierwszą przyjaciółką została Danka. Razem ukończyły kurs sanitariuszek, a kiedyś, kiedyś, dużo później ukończą medycynę i zostaną lekarkami. Ale na razie... Na razie... mocują się z nieposłusznym bandażem i kolejno opatrują sobie nawzajem fikcyjne rany. 121 — Mocniej, bo spełznie. ?— Trzymaj prosto. Nazywam się Teresa. — A do mnie mów Danka. — Daleko mieszkasz? — Na Słowackiego. *-? Chcesz? Odprowadzę cię. — Dobra! Odprowadzały się po tysiąc razy od tego czasu i czego tam sobie nie wyszeptały! A na co dzień była przyjaźń z chłopcami, były lekcje i kawały. Komplet zbierał się teraz w mieszkaniu Jurka, odkąd lokal u Julka został spalony. — To było coś tak wspaniałego — zataczają się wszy-1 scy ze śmiechu i opowiadają jeden przez drugiego. Panna Łucja, nieco roztargniona matematyczka, zadzwoniła do drzwi mieszkania, tyle że o piętro niżej. Otworzył jej jakiś ciężkawy, młody człowiek. „Pewno nowy uczeń" — pomyślała. Weszła pewnym krokiem do po-koju, mijając zdumionego chłopca. „Coś się tu zmieniło w umeblowaniu" — zastanowiła się. Była bardzo zmęczona, chciała prędko zacząć i skończyć lekcję. W pokoju było pusto. *-« Gdzie reszta? — zapytała panna Łucja stojącego w drzwiach blondyna z odstającymi uszami. Milczał. Patrzył jakoś niepewnie. Panna Łucja zaniepokoiła. — Co się stało? Gdzie reszta chłopców? Czy może ? steś nowy? ?- Omyłka, proszę pani. Te lekcje to tam, o piętro wyżej — powiedział blondyn i pokazał w uśmiechu różowa dziąsła. Wpadła na górę przerażona. Czyje to mieszkanie, tam na dole? Czy to Polacy? Kto to ten młody człowiek? — To folksdojcz, proszę pani &=» wycedził Jurek. 122 Śmiech śmiechem, ale musieliśmy natychmiast przerwać lekcje u Julka. Rodzice Jurka zaprosili komplet do siebie. Mieli swoje przedwojenne mieszkanie, przy głównej ulicy. Ojciec Jurka, znany lekarz, nadal pracował w szpitalu — Niemcy nie ruszali go. Zajęli jedynie dwa pokoje i zakwaterowali tam jakichś oficerów czy urzędników w mundurach. Lekcje odbywały się w pokoju Jurka, na końcu mieszkania, tuż przy łazience. Obecność Niemców w mieszkaniu stanowiła pewne niebezpieczeństwo — kto wie, czy nie zainteresują się kompletem. Ale Jurek wymyślił wspaniałą instlację alarmową: kiedy ktoś Wchodził do korytarza przed łazienką, w pokoju Jurka zapalały, się naraz wszystkie lampy. Alarm! Była z tego wspaniała zabawa. Trzeba było odczekać kilka minut w milczeniu, krztusząc się od śmiechu. Dopiero szmer wody w łazience sygnalizował koniec bliskości przedstawiciela zwycięskiej rasy, znowu błyskały lampy — koniec alarmu. Trwały więc lekcje codzienne, przeplatane racami śmiechu. Leda leżała pod stołem i grzała stopy. Pisali ćwiczenia, kłócili się, dowcipkowali. Roznosili gazetki i komunikaty. Piłowali razem drwa na zimę, w każdym domu po kolei. Palili po kryjomu papierosy... Z tymi papierosami to było tak: zaczął Jurek, że niby kiedy jeszcze jako szczeniak był na wojnie, wtedy we wrześniu 1939, nauczył się palić i teraz już nie może przestać. Jurek zresztą miał zawsze pieniądze, kupował również papierosy robione przez Danka, częstował. Któż by się oparł? Teresa w każdym razie nie oparła się. Sekundował jej dzielnie Julek. Jedynie Danek miał charakter: nie palił i nie dał się nigdy namówić nawet na spróbowanie. — Wystarczy, że fabrykuję to świństwo. Dla durniów! —i dorzucał zuchwale. 123 — Stawia się jak wesz na grzebieniu ??— cedził pobłażliwie Jurek. — To dzieciuch jeszcze ;— prowokował Julek. — Możesz sobie mówić, co chcesz. Dla mnie to obojętność. — Zostaw go — wtrąca się Teresa. — On tobie nie zabrania palić, a ty mu nie zabraniaj nie palić. Tolerancja, panowie! Zapalała się nagle lampa na stole. Sygnał: idzie ktoś, może nauczyciel. Wyrzucali niedopałki do kufla od piwa, takiego z nakrywką, i otwierali szeroko okna. Ileż to razy naiwnie chwaliłam ich za wietrzenie pokoju przed lekcją! Ach, łobuzy! Prawie wszyscy chłopcy z pierwszej licealnej, ze wszystkich kompletów, spotykali się parę razy w tygodniu wyłącznie w męskim składzie. Teresa nie miała tam wstępu, ale nie mogła tego nigdy odżałować. — Dlaczego? Dlaczego? Ja też chcę kończyć podchorążówkę. Ja też chcę walczyć, a nie tylko obwiązywać wa-s sze kulasy! — Los cię ukrzywdził, Tereniu. Gdybyś się goliła... — Też argument! To wszystko w ogóle przesądy. Poczekajcie, to się zmieni! — I wtedy zostaniesz generałem, ale na razie... W tej podchorążówce wszystko było „na gębę". Wykład o walce w polu i na ulicach — w pokoju. Wykład o broni — bez broni. Wykład o orientacji w terenie — bez map. Wykład o łączności — bez aparatów. Wykład o minowaniu i rozminowywaniu, o służbie wewnętrznej... Notować nie było wolno. Wysłuchali — zapamiętali. Albo i nie. Jakiś młody, szczupły mężczyzna, który ich tego wszystkiego uczył, sam czuł się zakłopotany, ale nie było rady. Pewnego razu przyszedł jakiś starszy pan, którego wy" 124 kładowca tytułował uroczyście pułkownikiem. Chłopcy zerwali się na baczność, stuknęli piętami. Pułkownik był mrukliwy. Nic nie mówiąc, narysował coś na papierze pakunkowym. Objaśnił krótko: — Oto sytuacja, proszę się przyjrzeć. PrzyjrzeU się. Koń mrugnął do Jurka: zrozumiałeś? Któryś trącił sąsiada kolanem: zrozumiałeś? —- Proszę. Jaki wydacie rozkaz? — pułkownik tknął palcem Julka. Julek zmarszczył czoło, chrząknął, bezwiednie wysunął jedną nogę do przodu i założył prawą dłoń za wycięcie swetra: Napoleon! Jurek rechotał niemal jawnie, Danek zagryzał wargi, ktoś inny usiłował w popłochu odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki on wydałby rozkaz. Speszony własną niewiedzą Julek, czując, że milczenia nie można dalej przedłużać, zadeklamował bohaterskim, patetycznym basem: — Żołnierze, jesteśmy w obliczu nieprzyjaciela... Koń, zapominając o dyscyplinie, wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem, aż się zakaszlał, Danek trzymał się za brzuch, Jurek jęczał, parskał, rżał. Pułkownik nasrożył się, ale nie mógł opanować rozbawienia i w rezultacie cała podchorążówka zataczała się ze śmiechu. Poważnie traktowali chłopcy tylko zajęcia praktyczne. Kiedy szczupły wykładowca przyniósł i rozłożył na stole stary pistolet, pochyliły się nad nim twarze naraz spoważniałe. Rozbierali go potem „na czynniki pierwsze" ^- według określenia Julka — i składali „do kupy", znowu rozbierali, znowu składali, przymierzali do dłoni, podnosili do oka. Kiedy? Kiedy wreszcie? Ostatnie dni września były słoneczne i ciepłe. Rudzia- 125 ły drzewa, w ogródkach na przedmieściach palono zeschłe badyle ziemniaczane, pachniało dymem. Zadziorne malu-chy gromadziły amunicję kasztanową „na Hitlera". Julek i Danek przeżywali swoją pierwszą, podniecającą radość: dostali wreszcie samodzielne zadanie „bojowe" do wykonania w terenie! Po drodze na dworzec wstąpili oczywiście na chwilkę do Teresy — nie wolno im było nic powiedzieć, ale mogli przecie robić odpowiednie miny — niech Teresa domyśli się, z kim ma do czynienia, niech się trochę o nich pomartwi, niech ich potem z ulgą powita *— tak przecie powinno być według wszelkich przepisów ich konspiratorskiej fantazji. — Cześć, Teresa. My na chwilkę. "— Ja też nie mam czasu, wlazłam w te walki Hohenzollernów z Hohenstaufami i wygrzebać się nie mogę. — O Boże, walki Hohenzollernów... — No dobrze, dobrze, czego chcecie? — Nic nie chcemy, tylko bądź łaskawa mnie usprawiedliwić jutro na historii, że nie mogę być « powiedział rzeczowo Danek, ale minę miał tak zagadkową, że Teresa przyjrzała mu się uważnie. — Co znaczy: nie mogę? **-* Tajemnica! — triumfująco obwieścił Julek, robiąc przy tym miny trzypiętrowo wyniosłe, jakby jechał co najmniej dowodzić frontem. ?^ E, jedziecie gdzieś? — No! Teresa posmutniała. „A ja? Kiedy ja?" Byli już w bramie, kiedy Teresa wychyliła się przez okno i krzyknęła „na szczęście": *** Złam nogę! — Tak jest! Złamiemy! — odkrzyknął Julek. Danek uśmiechnął się i pomachał dłonią. Teresa długo patrzyła przez okno. Usłyszała przeciągły gwizd lokomo- tywy, westchnęła, zatrzasnęła okno i z obrzydzeniem wróciła do Hohenzollernów. Ale zaraz przypomniała sobie słowa Jerzego: „Nauka to przygotowanie" --= uśmiechnę* ła się, znowu westchnęła, ale już z ulgą. Kiedy po dwu dniach Danek i Julek zjawili się znowu na lekcjach, Teresa starała się nie okazywać zżerającej ją ciekawości. Umyślnie podkreślała zainteresowanie jedynie lekcyjnymi tematami, ale ileż wewnętrznej satysfakcji odczuwała z tego, że obaj chłopcy czuli się tym jakby zdegradowani. Toczyła się między nimi i Teresą jakaś ukryta walka: kto pierwszy nie wytrzyma? Kto wreszcie zaczepi o to, co dla nich wszystkich najważniejsze, zamiast o jakiegoś Cycerona czy tych głupich Hohenzollernów! Wreszcie w ostatniej chwili, kiedy już zapaliły się alarmowe lampy i wiadomo było, że za chwilę wkroczy panna Janka, by surowo zbesztać za jakieś źle odczytane accu-sativus cum infinitivo, Teresa szepnęła: «=• Woziliście broń? ?» Sza! Ta-jem-ni-ca, moja panno. Jakże szczęśliwi byliby, gdyby mogli się pochwalić, że wieźli broń! Ale doręczono im tubkę pasty do zębów, właściwie dwie tubki pasty: jedną prawdziwą, a drugą czymś nafaszerowaną, ale czym, tego nie wiedzieli. Mieli doręczyć tubkę nafaszerowaną i przywieźć z powrotem to, co im zostanie tam przez odbiorców tubki doręczone. Do jednej teczki włożyli tubkę „niewinną", do drugiej tę „niebezpieczną" i potem tak często zamieniali się teczkami, dla zmylenia rzekomych szpiclów, że w końcu nie wiedzieli sami, która tubka jest ta ważna. **» Baliście się? — szepnęła znowu Teresa, korzystając z tego, że panna Janka zajęła się na dłużej monitowaniem Jurka za jego gorszące nieuctwo. — Też! *-. wzruszył ramionami Julek. «* Czego? — udał naiwnego Danek, 127 Teresa westchnęła z zazdrością. Wozili broń, nie bali się! A chłopcy jak na komendę odwrócili oczy od siebie i zatopili spojrzenia w łacińskim tekście. Nie chcieli pamiętać o tym, jak osłabli ze strachu, gdy w Rożkach żandarmi obskoczyli pociąg, rozpychali się między stłoczonymi na korytarzach wagonu ludźmi, węsząc, szukając nie wiadomo kogo, obmacując to tę, to inną paczkę, teczkę, walizkę. Julkowi pot pokrył czoło, Danek czuł, jak miękną mu nogi w kolanach. Co mieli w tej zakazanej tubce? Żeby chociaż wiedzieli, jak się wykręcać albo za co ginąć. I potem, w Skarżysku, kiedy zamiast spodziewanego siwego pana wpuściła ich do sieni jakaś okrągła, spocona staruszka, gniewnie warcząca: — Do kogo? Czego? Nie wiedzieli, jak się zachować. Mieli wypowiedzieć hasło, ale komu? Tej babci? Gdzież obiecany siwy pan? Byli tak zmieszani i wystraszeni, że rozgniewana staruszka sama zawołała na pomoc owego siwego pana. — Mówiono nam, że pan hoduje gołębie — wystękał Danek, zaciął się i nie dokończył umówionego hasła. Siwy pan milczał. — Czy możemy dostać białe? — uratował sytuację Julek i ze złością kopnął Danka w kostkę. ?— Mam białe, ale ich nie sprzedaję w tym roku — powiedział znacząco siwy pan. *—* Uff! i— krzyknął Julek. — To świetnie! Trafiliśmy! Spali potem nieprzytomnie do wieczora, zanim nie poprowadzono ich dalej. — Nocowaliście w lesie? — szepce znowu Teresa i trąca Danka w łokieć. >— Z-z-zaraz... — wykręca się Danek. — Przy ognisku? ?— No — potwierdza krótko Julek. Teresa wzdycha. Marzy: czubki sosen na czarnym, usianym gwiazdami tle 128 nieba. Czerwone błyski ognia. I partyzancka pieśń w ciszy leśnej... Ach, jak szczęśliwi są chłopcy! Nagle Julek parska śmiechem. Panna Janina z trzaskiem zamyka książkę i wstaje. — Dość. Nie ma nic śmiesznego w oburzeniu Cycerona. Wam niewiele potrzeba do śmiechu. Po prostu nie umiecie myśleć poważnie. Julek dalej nie może powstrzymać śmiechu, bo wcale nie chodzi o Cycerona ani o jego oburzenie. To myśl o tym noclegu „w lesie, przy ognisku" — według wyobraźni Teresy — tak rozśmieszyła Julka. Ciągnie Danka do okna i wykrzywiając się błazeńsko śpiewa, wychylając się za parapet, jakby na dziedzińcu była zgromadzona koncertowa publiczność: Śpij, moje serce, cichutko. Śpij, szczęście trwało tak krótko! Nie wiadomo dlaczego, Danek wpada we wściekłość. Chwyta Julka za kołnierz, odciąga go od okna i ciska na tapczan. Zaniepokojona Leda rzuca się Julkowi na pomoc. Zaczyna się normalna kotłowanina. Ale Julek broniąc się przed atakami Danka i skręcając się ze śmiechu usiłuje coś wykrzyczeć, co Danek rad by mu wtłoczyć w gardło. Teresa nie może zrozumieć, o co chodzi. Wzrusza ramionami i zaczyna obojętną rozmowę z Jurkiem. — Przestań, kretynie! — chrypi Danek. — Ona miała... przestań! boli! — wykrzykuje Julek, broniąc się przed ciosami. — Ona miała popielate... Won! Popielate włosy! Ona, to Ba... Zjeżdżaj! Ta Basia! Więc jednak wy wrzeszczał to imię! Danek odwraca się zły, urażony. Siada na parapecie otwartego okna i nie chce już widzieć nikogo. Ogarnia go powiew jakiegoś nie znanego dotąd smutku. Ten nocleg... Wcale nie w lesie 9 — Pokolenie Teresy 129 i wcale nie przy ognisku. I w ogóle wszystko nie tak, jak się w marzeniach widziało. A jednak... TCuchenka jakiegoś domu na przedmieściu. Rozpalona płyta, na której bulgoce wrzątek w olbrzymim garze. Tłok, zapach bimbru, aż mdli. Jakiś drab, chudy i nie ogolony, ze sterczącą na brodzie szczeciną, drzemie z głową opartą o stół. Jakiś inny, z kozią bródką, żłopie bimber i kłóci się o miejsce na podłodze. Paru mężczyzn drzemie, oparłszy się plecami o ścianę. I nagle wchodzi Basia. Podchodzi prosto do chłopców, zręcznie mijając rozespanych mężczyzn. Potyka się dopiero o nogi Julka. — Macie tu nocować — mówi do Danka szeptem. — O świcie ja pcham się dalej z waszym gołębiem, w południe będę z powrotem, pociąg do Radomia macie o piętnastej. Zdążę. — Tak — mówi Danek cicho. Patrzy na czoło dziewczyny, na jej puszyste, falujące, popielate włosy, na oczy jak dwie plamy szafirowej farbki. Jest śliczna! Jest tak niespodzianie piękna na tle tej dusznej kuchni, tych ludzi w zmiętych ubraniach, tego bimbrowego odoru. —? Co ci? — pyta zdumiona dziewczyna. — Niedobrze ci? —i Tak, to jest... nie, bardzo dobrze, dobrze. To jest mój kolega, Julek, ale on już śpi — bełkoce zmieszany Danek. — Kto śpi? Ja śpię? — warczy Julek. E! A może ja śpię i śnię? — zrywa się z podłogi, gramoli się, znowu opada i w tej komicznej pozie półkucnięcia i półprzyklęku mamrocze, złożywszy ręce jak do modlitwy: — Czy ja aby nie jestem już w niebie? Dziewczyna kuca obok i zaśmiewa się razem z chłopcami. 130 ?— Jestem Basia, łączniczka — mówi. — Do nieba stąd daleko. Możecie spać spokojnie. Danek wzdycha i w zmieszaniu głośno uciera nos. Julek dotyka palcem ramienia dziewczyny i szepcze: — Jak Boga kocham, Danek, ona jest żywa. To naprawdę jakaś Basia. Fajna, co? — Cicho, idioto! — gasi go Danek. Patrzy na Basię jak na zjawisko. Ukazała się i zniknie. A Danek zaczyna już teraz tęsknić na zapas. Teresa podchodzi do okna i widząc zamyślenie Danka, stoi chwilę w milczeniu. Potem trąca go delikatnie W ramię. — Słuchaj — mówi — powiedz mi tylko jedno, proszę cię, Daneczku, powiedz: czy tam w lesie są dziewczęta? — Nie — mówi Danek •— nie ma. A w myślach przysięga: „Nie powiem o tobie, Basiu, nikomu, nikomu..." — Szkoda — wzdycha Teresa. — Ale to nic. Ja będę pierwsza. Zobaczysz! 3 Szli wolno ulicą, zatrzymywali się przed wystawami sklepów „nur fur Deutsche" i „wybierali" sobie to, co by chcieli mieć. Za szybami sklepów dostępnych dla ludności polskiej smętnie drzemały, rządkiem ustawione butelki z octem i paczki erzac-kawy i z żołędzi i jęczmienia. Wszystko inne: marmolada, chleb, cukier, mydło, mięso — otrzymywała ludność polska na kartki, w ilościach takich, że — jak się mówiło — wyżyć z tego nie było można, a umrzeć było nietrudno. Tłuszcze, jaja, mleko, białą mą- 1 Erzac-kawa (niem. E ? s a t z) — namiastka kawy. 131 kę, no i mięso (bo na kartki otrzymywaliśmy 10 deka kości na tydzień) — kupowaliśmy „na lewo", od znajomków ze wsi, od szmuglujących bab, od przygodnych handlarzy. W tym czwartym już z kolei roku wojny każdy z nas miał swoich dostawców — inaczej nie moglibyśmy żyć. Jedliśmy na pewno lepiej niż w pierwszym i drugim roku wojny, ale ciągle było to jedzenie prymitywne, oszczędne, ilościowo nawet skąpe. Toteż Teresa najjchętniej zatrzymywała się po drodze przed sklepem firmy Meinla i zawsze „kupowała" przez szybę 10 kilo cukru i gęś. — No, pomyśl tylko, tyyle miecha, taka rumiana, trzeszcząca skórka — i to wszystko zeżrą oni. — Niech się udławią. Chodźmy, obejrzymy buty — ciągnął ją Danek, który urósł gwałtownie w ciągu ostatniego roku i miał kłopoty z obuwiem. Nosił ojcowskie, przedwojenne półbuty, za duże, z zagiętymi ku górze nosami. — Pantofle! — wzdychała Teresa. — Półbuciki! Patrz, te wyglądają tak leciutko. I byłyby akurat na mnie. Bo i Teresa urosła, wydoroślała. Jest raczej drobna, ale sprawia wrażenie wysokiej: nogi szczupłe, długie, „aż po pachy", jak mówi Julek. Po dawnemu nosi warkocz ułożony dokoła głowy, warkocz już teraz bardzo długi, oplatający głowę dwukrotnie. Dłonie ma śliczne, szczupłe, z długimi, kształtnymi palcami. „Nie rozumiem, jak można piłować drwa i prać takim czymś" — dziwi się Danek. Stoją przed wystawami sklepów, trochę wzdychają, a bardzo siarczyście, choć półgłosem, klną. — E, dość tego! Chodźmy! Obejdzie się — rozzłościła się Teresa. — Pewno! I tak wszyscy żyjemy i świetnie się nam powodzi! — A może nie? A o n i i tak wykitują! 132 Byli już przed kościołem Mariackim, niedaleko od domu Teresy, kiedy z bramy parku przeznaczonego „nur fur Deutsche" wybiegły pędem dwa maluchy, a za nimi rudy, piegowaty chłopiec w krótkich spodenkach, odsłaniających czerwone, grube kolana. Uciekający nie mogli mieć więcej niż po sześć-siedem lat, goniący — chyba tak samo, tyle że był roślejszy. Przebiegli pędem przez ulicę, ocierając się niemal o nogi Teresy. Tuż przed bramą kościoła rudzielec dopadł jednego z maluchów. Złapał go za kołnierz, obrócił twarzą ku sobie i z całym rozmachem uderzył pięścią w policzek. Maluch zniósł cios bohatersko, nie pisnął, jego towarzysz rzucił się z pięściami na wyższego o pół głowy rudzielca. Oberwał też solidnie po uchu i dostał jeszcze kopniaka. Rudzielec triumfował. Chłopcy próbowali uciekać, ale nie puścił ich. To jednego, to drugiego szarpał za bluzę i okładał pięściami po twarzy. Mniejszy z maluchów zaczął już pochlipywać. Teresa, a za nią Danek i Jurek dopadli szamoczących się chłopców, żeby ich rozdzielić. Wtedy usłyszeli, jak rudzielec, bijąc, przygaduje: — Du, verfluchter Pole! Du, dummer Kerl! Du...1 — Za kościół, za kościół, chłopcy, prędko! — krzyknęła Teresa i przytrzymała spokojnie rudzielca za ramię. Obaj napadnięci popędzili jak zające. Rudzielec szarpnął się. Teresa puściła teraz jego ramię i pozwoliła mu pobiec za umykającymi chłopcami. Mrugnęła na Danka i Jurka. Skoczyli za rudzielcem. Teresa rozglądała się uważnie dokoła — może za rudym biegnie jaka bona czy mama. Nie, nikogo nie widać. W tej chwili zza kościoła wybiegły oba maluchy. Młodszy płakał. Mijając Teresę, starszy krzyknął: 1 D u, verfluchter Pole! Du, dummer Kerl! Du..., (niem.) — Ty, przeklęty Polaku! Ty, g}uj>cz?! ??2?. 133 — Tamci dają szwabowi wcirę! Po chwili wytoczył się zza kościoła iudzielec, rozmazany, chlipiący, z uchem koloru buraka. A za nim spokojnie rozmawiający Danek z Jurkiem. — A teraz chodu — szepnęli podchodząc do Teresy. — Ten młodociany następca Hitlera zaraz tu sprowadzi pogotowie ratunkowe. Chodu! — O, patrz, dziś mamy szczęście! Od strony dworca, z rozwiniętymi sztandarami maszerował oddział umundurowanej młodzieży. W ciasnych szeregach szli chłopcy wysmukli, płowowłosi, zgrabni, opięci w mundury. Wybijali krok o asfalt ulicy, patrzyli przed siebie, może na powiewający sztandar, może na niebo błękitne nad dachami domów. Śpiewali pełnymi głosami, z całej piersi: Die Fahne hoch, die Reihen fest geschlossen...1 Teresę ogarnął straszliwy smutek. Było coś pięknego, coś porywającego w tej kolumnie młodości, siły, radosnej pieśni. Ale to piękno było wrogie, nienawistne, okrutne. Gdyby tak móc maszerować, tak móc z pełnej piersi śpiewać, równając krok do swoich, do Danka, Jurka, Julka. Czy dane im to będzie? Jakże straszna jest młodość bez pieśni! Bez przyjacielskiego marszu ramię w ramię, bez możności walki otwartej, bez dalekich perspektyw. Zacięła usta aż do bólu. Opuściła głowę, żeby ukryć nagłe wzruszenie. — Rośnie rąbanka — szepnął Danek. — Ach, nie chcę! Do widzenia! — rzuciła szorstko i ruszyła przed siebie. — Co ci, Tereniu? «r-. dopędzili ją chłopcy. i Die Fahne hoch, die R'e i ? h e n fest geschlossen... (niem.) — chorągiew w górze, szeregi mocno zwarte. Fragment pieśni ułożonej przez Horsta Wessela (1907—1930), dowódcy grup bojówkarskich niemieckiej partii narodowo- socjalistycznej. Tzw. Horst-Wessel-Lied była — obok pieśni „Deutschland, Deutschland uber alles" — hymnem hitlerowskich Nie-???. 134 —s Nic. Dajcie mi spokój. Odejdźcie. Chcę być sama. No, sama, do jasnej walerci — rozumiecie? Odczepcie się! To wszystko jest... Pobiegła nie oglądając się. Pięści wtłoczyła w kieszenie płaszcza, paznokcie wpijały się w dłonie i ten ból powoli otrzeźwiał Teresę. Wpadła z rozpędem w ciasną bramę swego podwórka i natknęła się na Jerzego. — Omal mnie nie zbiłaś z nóg! Serwus, mała. — Byłeś u nas? —• Pocałowałem klamkę. — No to chodź. — Nie, przejdźmy się lepiej po ulicach. — Nienawidzę ulicy! W domu mogę się zamknąć i czytać, i wierzyć, że ludzie są ludźmi. A na ulicy... Jerzy patrzył uważnie na zbuntowaną, bladą twarz dziewczyny. Nic nie mówiąc, wziął ją delikatnie pod ramię i poprowadził w stronę dworca, potem w aleję kasztanową, błotnistą, nie brukowaną, wiodącą do ramp towarowych. — Mów, mów —- zachęcał. — Ulica jest straszna. Wieczorem nienawidzę jej, bo miotam się w ciemnościach jak mucha w atramencie. Słyszę czyjeś kroki i nie wiem, kto idzie za mną. Strach jeży mi włosy. A w dzień — ci panowie stworzenia, ten ich język, te miny zwycięzców i władców świata, te kobiety z wózkami i tłustymi, różowymi bachorami, te ich lśniące, wypucowane psy — Vszystko wrogie, po prostu dławi! I jeszcze wstydzę się tego, że im zazdroszczę. Te dziewczęta w mundurach! Są ładne, schludne, spokojne, pachnące dobrym mydłem. Zazdroszczę im tego, że są swoim potrzebne, że coś robią, że biorą udział w walce. A ja... — Znasz tylko jeden rodzaj walki: ten w mundurach, tak? — Nie. Wiem, rozumiem przecie, można walczyć pió- 135 rem, sztuką, ideą. Ale dopóki ci w mundurach dławią świat, niczego nie można dokonać. / <-• Nie zimno ci? i— Aha, mam twój zielony szalik, oddam ci, jak mnie odprowadzisz. Myślisz: sztuka, nauka, idee. Nauka. Uczę się abc na razie. Sztuka... nie wiem, co to sztuka. Kiedy wojna wybuchła, byłam dzieckiem. Teatr — byłam parę razy w teatrze kukiełkowym. Nie wiem, co to prawdziwy teatr. W kinie bywałam tylko ze szkołą — coś tam o Królewnie Śnieżce albo takie tam rysunkowe „były sobie świnki trzy". Nie wiem nawet, co to dobry film. Muzyka — najbardziej tęsknię do muzyki, świat jest dla nas głuchy! Czasem wieczorem staję przed jakimś oknem i słucham fortepianu — oni są muzykalni! Nie wiem, co to jest, co grają, ale bywa to tak piękne, że mnie zatyka, dławi! Stoję i zaciskam pięści, ja, Untermensch \ któremu się nic nie należy — zaciskam pięści z nienawiści i •— wstyd — zamykam oczy z upojenia... Słuchałabym tak całymi godzinami. Czasem chodzimy z Danka do kościoła posłuchać organów. Ale zaczynam zaraz płakać i uciekam. Szli jakiś czas milcząc, ulica była niemal pusta, gdzieniegdzie mignęła sylwetka ludzka. Górą szeleściły gałęzie, rude liście kołysały się długo w spokojnym powietrzu i wolniutko balansując opadały na chodnik. — Jesteś cierpliwy, Jerzy. Rozkręciłam się, że brr. Ale to tylko dziś. — A poezja? — Poezja, tak. To jest dostępne. Pożeram ją tomami. Umiem wiele na pamięć. Nie wkuwam, samo wchodzi do mózgu, tyle razy to czytam. Ale... Co innego ty! Ty mo- 1 Untermensch (niem.) — w przeciwstawieniu do pojęcia (ibef-n e n s ? h (dosłownie: nadczlowiek słowo Untermensch oznacza człowieka niższej kategorii. 136 żesz poezję uważać za swoją działalność — ja jestem tylko nędznym odbiorcą. A ja chcę być człowiekiem potrzebnym innym ludziom, chcę też działać. — Przyjdzie czas... — Nie! Nie chcę czekać! Na okładce twego zeszytu napisałeś: vivere non est necesse, navigare necesse est *. Widzisz, zapamiętałam. Navigare! Inaczej rzeczywiście życie jest niepotrzebne. — Co ty dziś wyplatasz, dziewczyno? Ależ cię wzięło! A zęby zaciskać umiesz? — Nooo! — Teresa uniosła głowę i odsłoniła w uśmiechu zaciśnięte zęby. Jerzy pochylił się błyskawicznie i musnął wargami jej rozchylone wargi. Teresa odchyliła głowę, ale nie zdążyła jej dostatecznie cofnąć. Uśmiech zgasł w jednej sekundzie. Odwróciła się i zaczęła szybko iść z powrotem. — Tereso, poczekaj! — gonił ją Jerzy. Nie obejrzała się. Uciekała. Czuła się śmiertelnie obrażona, zlekceważona, wyśmiana, a jednocześnie... Ach, wstyd! — Słuchaj, nic się nie stało — tłumaczył się Jerzy. — Po prostu podszept szatana. No, spójrz na mnie. Nie spojrzała. Szła przed siebie nadąsana, zła, nieprzystępna. Naraz stanęła. Naprzeciwko, w obłoku brudnego kurzu, maszerowała kolumna upiorów. Szli, raczej zataczali się, po pięciu w szeregu. Płaszcze pozbawione pasów i patek zwisały jak łachmany żebracze. Ramiona uniesione jak skrzydła ptaków do góry, oparte o ramiona idących towarzyszy. Twarze trupie, oczy — oczodoły raczej — przymknięte sinymi powiekami. Ujadanie psów. Te psy, kosmate wilczury, szarpiące się na napiętych lin- ł V i v e r e non est necesse, navigare necesse est ???.) — nie jest konieczne żyć, konieczne jest żeglowanie (Plutarch, ok, 50 — ok. 125 r, n.e.). 137 kach, trzymanych przez tęgich, rumianych mężczyzn w opiętych płaszczach. Rozpylacze w rękach gotowe do strzału. ?— O, Boże —- szepnęła Teresa, opierając się odruchowo o ramię Jurka. — Patrz, patrz! Nieliczni przechodnie z powagą, ze smutkiem przypatrywali się kolumnie. To jeńcy radzieccy. Jerzy przytulił do boku ramię Teresy. Jeden z konwojentów wrzasnął coś z wściekłością i trącił chłopca wy-i piętym, sztywnym łokciem. Odsunęli się o krok od krawężnika i stali dalej nieruchomo. — Czy wiesz coś o Kruszynie, Tereso? — Wiem, że tam jest obóz. — Obóz! Tam jest zagroda jak dla bydła. Stoją, leżą, klęczą umierający z głodu ludzie. Nie dostają w ogóle nic. Dniem i nocą pilnują ich psy. Kiedy leje deszcz, leje im na głowy — nigdzie kawałka dachu! Nigdzie już źdźbła trawy — wszystko zjedzone. — Nie mów już nic. Nie mogę! Jak można żyć, jeżeli człowiek nic na to nie może poradzić, nie może nawet protestować! Po drugiej stronie ulicy oparty o kasztan stał krępy chłopak o krótko ostrzyżonych włosach, wysypujących się spod kolorowej włóczkowej czapeczki. Patrzył posępnie na przeciągającą kolumnę. Sięgnął ruchem automatu do wewnętrznej kieszeni kurtki. Rzucił okiem na wartownika szarpiącego się z psem i cisnął wydobytą ćwiartkę chleba w środek kolumny. — Patrz, patrz! — krzyknęła Teresa. — To Rysiek, znam go! Rysiek rzucił chleb. Ach, żebym miała trochę chleba przy sobie! — Cicho — warknął Jurek. — Cicho! Nic nie widzieliśmy. 138 Rysiek odwrócił się spokojnie i ruszył w przeciwną niż kolumna stronę. Patrzył skromnie na własne buty. Pięć kroków, sześć, siedem... Nagle na ramieniu chłopca spoczęła ciężka łapa. Jakiś cywil w tyrolskim kapelusiku, z gołymi kolanami. — O co chodzi? — szarpnął się Rysiek. — Du, Kommunist! — wrzeszczał tyrolski grubas. Więcej już Teresa nie widziała. Ludzie uciekali. Dokoła Ryśka zwarła się grupka przechodzących Niemców, skądś biegli dwaj gestapowcy w czapkach z trupimi główkami. — Do domu, do domu! — zawołała przez łzy Teresa. Biegli z Jerzym, potrącając innych przechodniów. — Nienawidzę ulicy! Nienawidzę! Wstydzę się, że żyję na takim świecie! 4 Ilość kompletów rosła. Brakowało nauczycieli. Niektórzy uczniowie musieli się uczyć w pojedynkę, nie można ich było dopiąć do żadnego zespołu. Pochłaniało to dodatkowe godziny, a jednak — trzeba było. Chodziło tu o chłopców starszych, mieszkających poza naszym miastem, często „spalonych", ukrywających się gdzieś głęboko na wsi. Mogli dojeżdżać raz, najwyżej dwa razy w tygodniu. W ciągu tego dnia musieli dostać wskazówki, zdać przygotowany materiał, okazać odrobione ćwiczenia, dostać nowe zadania na cały tydzień. Dla takich chłopców miałam zarezerwowany jeden dzień w tygodniu. Mieszkałam tak blisko dworca, że natychmiast po przyjeździe wpadali do mnie, a ode mnie biegli kolejno do innych nauczycieli, żeby móc przed wieczorem zdążyć na pociąg. Uczyli się na ogół poważnie, solidnie, uczciwie. Matury zdawali 139 summa cum laude *. I kryli się potem gdzieś w lasach, nieraz już do końca wojny ich nie widziałam. Bohdan był wysoki, dorodny, opalony, włosy miał koloru pszenicy. Był szeroki w barach i wąski w pasie jak klasyczny model bożka. Skierowała go do mnie jedna z miłych moich uczennic, Lilka z ulicy Mlecznej. To ona wyciągnęła kiedyś Bohdana ze szpitala, kiedy jako jeniec leczył tam przestrzelone pod Kockiem ramię. Przez nią otrzymał pierwsze partie twardej skóry i wyruszył z tym na handel na wieś. Udało się. Miał już z czego żyć. W dalekiej wiosce pod Wierzbicą znalazł życzliwy dom, ciepłą izbę, serdeczne serca. Zamieszkał tam na stałe. A że wioska była dookoła otoczona lasami — więc wszystko zrozumiałe. Dopiero po paru latach tej leśno-wojennej wegetacji Bohdan przypomniał sobie, że poszedł na wojnę po ukończeniu pierwszej licealnej. Faktycznie pełnił tam w lesie obowiązki oficera i instruktora, ale — na wszelki wypadek — trzeba było tajną gwiazdkę oficerską podeprzeć maturą. Umówiliśmy się, że dla ludzi będę jego ciotką. Bohdan był dumny z tego, że nazwisko jego figuruje w „Panu Tadeuszu". Rzeczywiście rodziny nasze pochodziły z tych samych stron. Gdyby był śledzony, gdyby po jego śladach trafiono do mnie, jesteśmy siostrzeńcem i ciotką — cotygodniowe odwiedziny są całkiem niewinne. Dołączyłam Bohdana do Janusza spod Skarżyska, który też raz w tygodniu mógł dojeżdżać i też przygotowywał się do matury. Był to zespół, zwany przez Teresę kompletem „pięknych", gdyż i Janusz wyróżniał się wyjątkową urodą. Tak samo jak Bohdan wysoki, był jednak delikatniejszy, szczuplejszy, a włosy miał ciemne, zawsze lekko nad czołem sfalowane. Obaj chłopcy ubrani byli niemal iSumma cum laude (łac.) — z najwyższą pochwalą. 140 identycznie, według jakiejś nie pisanej mody dla elegantów czasów okupacyjnych: samodziałowe marynarki, bryczesy i wysokie, lśniące buty, tak zwane „oficerki". Zaprzyjaźnili się ze sobą, razem uczyli się, razem mieli zdawać maturę. Ledwo wychodzili „piękni", już pukali do drzwi ci z Je-dlni: jeden — drobny, delikatny, głęboki, poważny i odpowiedzialny, drugi, wesoły, dowcipny, spryciarz nie z tej ziemi, wiecznie czymś handlujący, zawsze mający za dużo pieniędzy i za dużo humoru. Ci dwaj uzupełniali się na zasadzie kontrastu, a uczyli się dobrze i chętnie. Potem wpadał na rowerze zziajany Heniek ze Zwolenia. Ten uczył się zupełnie sam — zaczął ze spóźnieniem, zależało mu na pośpiechu, nie chciał ani przerw wakacyjnych, ani świąt, chciał czym prędzej zdać maturę. Heniek nie był za bardzo zdolny, ale nadrabiał sumiennością i pilnością, a przy tym zawsze pogawędził z Teresą, zawsze dopytał się, czego nam brakuje, zawsze coś tam z teczki wyciągał i niezmiennie zapraszał Teresę do siebie na wyżerkę. Jeszcze Heniek przekomarzał się w kuchni z Teresą, kiedy do stołu zasiadało rodzeństwo z Białobrzegów, potem znowu dwaj przyjaciele z Pionek, znowu samotnik spod Skarżyska, petem Włodek zza Jedlińska i Edek spod Iłży. — Co to u pani taki ruch z tymi mlodziakami? — warczał właściciel naszego domku. — Teraz takie czasy... Ja tam odpowiadać nie będę. — No cóż, proszę pana, mam córkę. To do niej zbiegają się chłopaki. — E, tam... — niedowierzająco mruczał gospodarz. — Naprawdę, proszę pana. Cóż mam zrobić, dziewczyna się podoba, ma powodzenie. W końcu przecież kiedyś musi wyjść za mąż — klepałam, choć nie wierzyłam, bym mogła kogokolwiek tą bajeczką przekonać. — Za mąż, za mąż! Żeby przypadkiem nie okazało się, 141 że my wszyscy będziemy za to wesele płacić. Ja, proszę pani, uprzedzam. Ponieważ przez następne sześć dni ja biegałam na lekcje, gospodarz uspokajał się. Po tygodniu znowu ten dzień przyjezdnych i znowu ostrzeżenia gospodarza. Ale co było robić? Pewnego dnia w czasie zajęć z „pięknymi" ktoś zapukał do drzwi. — Jakiś pan — zasygnalizowała mi Teresa, która mogła przez okna podejrzeć, kto stoi przed drzwiami. Obaj „piękni" momentalnie schowali gdzieś książki i zeszyty, usiedli na kozetce przy Teresie i zaczęli się z nią przekomarzać. Otworzyłam drzwi. — Jestem Stanisław Surma — powiedział przybyły i uśmiechnął się. Ten uśmiech przypomniał mi od razu, z kim mam do czynienia. — Tak, pamiętam, córka pana, Marysia, była kiedyś koleżanką Teresy. A z wami, kolego, spotykaliśmy się chyba na jakichś zebraniach. — To dobrze. Od razu łatwiej. Czy możemy gdzieś porozmawiać? Kto tam jest obok? — Moja córka i jej wielbiciele. Zaraz ich wyrzucę do kuchni, a my przejdziemy tam. Proszę. Kiedy usiedliśmy przy stole, Surma powiedział cicho: — Zostałem mianowany szefem szkolnictwa w naszym mieście. Odwiedzam kolejno szkoły, raczej dyrektorów. Jeśli mógłbym w czymś pomóc... Mam niby to sklep, w razie czego zawsze łatwiej zajść... Odczułam ogromną ulgę. Więc jest ktoś, do kogo można się zwrócić! Są władze tajne. Ktoś wie o naszej pracy. Ktoś kiedyś zaliczy chłopcom wszystkie ich świadectwa, ich matury. Kolega Surma skontaktował mnie na stałe z innymi dyrektorami (raczej dyrektorkami — były to same kobiety!). 142 Spotykaliśmy się na zebraniach pod pretekstem czyichś urodzin czy imienin. Dzieliliśmy się kłopotami. Pożyczaliśmy sobie nauczycieli. Ja sama wcisnęłam jeszcze do swego rozkładu zajęć komplet dziewczęcy ze szkoły żeńskiej, bo tam już polonistka nie mogła podołać. W zamian pani Kazia — czarująca, pełna wdzięku i urody dyrektorka szkoły żeńskiej — wzięła na naszych dwu maturalnych kompletach lekcje francuskiego. Szkoła żeńska pomogła mi też obsadzić fizykę i matematykę na starszych kompletach, „pożyczając" pannę Marię i pannę Łucję — dwie młode, świeżo do naszego miasta przybyłe nauczycielki, rodzone siostry, nieśmiałe, dobre, sumienne. Przez koleżanki ze szkół żeńskich dostałam łacinniczkę, panią Janinę Mieleszko, świetną nauczycielkę i bardzo ciekawą osobę, odważną, bezkompromisową, pozornie szorstką, bardzo sumienną i wymagającą. Postawiła mi humanistykę na nogi i każdy, kto spod jej rączki wyszedł, nie tylko umiał łacinę nie na żarty, ale zainteresował się też kulturą antyczną. Fukała na moją rozbrykaną bandę, straszyła ich, obstawiała dwójami, wyznaczała poprawki, dręczyła zawzięcie — i nauczyła naprawdę. Do sklepiku Surmy wpadałam czasami po drodze, ot tak sobie, bez żadnego interesu, na zwykłe „co słychać". Zza lady wychodził niewysoki i niepozorny człowiek w baranim kożuszku, zacierał ręce, zapraszał do piecyka na rozgrzewkę i zaczynaliśmy pogawędkę. Po takiej krótkiej rozmowie czułam się zawsze pewniejsza siebie, silniejsza — Surma miał dziwny dar krzepienia. Pierwsze matury mieliśmy już za sobą. Odbywały się z całą możliwą dla nas w owych czasach paradą: jakiś stół zasłany serwetą, kwiaty, komisja przy stole. Obok na jakimś małym stoliku rozłożone karty do brydża — na wszelki wypadek, Niemcy pobłażliwie traktowali karciarzy i pijaków =- przypuszczali widocznie, że ten typ namiętno- 143 ści wyklucza wszelkie szkodliwe dla Trzeciej Rzeszy zaangażowanie uczuciowe. Ponieważ w ówczesnym gronie nauczycielskim przeważały kobiety, wybrałyśmy raczej rolę brydżystek czy pokerzystek — alkoholowe libacje byłyby mniej prawdopodobne i trudniejsze dla nas do odegrania. Młodzież starała się strojem zaznaczyć, że matura to uroczysty moment. Więc choćby biały kołnierzyk, choćby chusteczka w kieszonce marynarki. Rezultaty komisyjnego egzaminu ogłaszaliśmy uroczyście, wstając z miejsc, do dawnej formułki: „państwowa komisja egzaminacyjna...", dodając jedynie na początku wyraz „tajna". Ogarniało nas wzruszenie niewysłowione, niemożliwe dziś do odczucia, nawet do odtworzenia w pamięci, na dźwięk tego wyrazu: „państwowa", wyrazu mówiącego o naszym narodzie, o naszych nadziejach, o naszej wierze w przyszłość tej osaczonej, ściganej i poniewieranej młodzieży, której wróg odmówił prawa do nauki. Nie wygłaszaliśmy mów, unikaliśmy patetycznego i uroczystego języka. Wszystko to było niepotrzebne — patetyczne były same czasy i dostatecznie uroczysty był sam fakt matury. Szczególną radość sprawiał mi nowy narybek: kandydaci do pierwszej gimnazjalnej. Maluchy z czuprynami na jeża i odstającymi uszami, łobuzy spod ciemnej gwiazdy, wesołki nieposkromione. Na pierwszej lekcji aż pękali od poczucia ważności: coś tajnego, coś przeciw okupantowi! Silili się na powagę, nawet uśmiech uważali za coś nie na poziomie taaakich konspiratorów. Ale potem... Czego tam nie było? I kasztany po kieszeniach, i kopniaki w kostkę pod stołem, i walki francuskie w przerwach, między wyjściem jednego a przyjściem drugiego nauczyciela, i wykręty typu „paluszek i główka", i karykatury belfrów między zadaniami z matematyki, i ściągawki, i nawet wagary... 144 Były to komplety i bezpieczniejsze, bo ostatecznie, czym mogą Trzeciej Rzeszy grozić tacy malcy, i bardziej niebezpieczne, bo hałaśliwsze, mniej opanowane, niesforne, gadatliwe. Zdarzało się, że krzyczeli do siebie z jednej strony ulicy na drugą: — Te, Olgierd, przyjdę do ciebie odrabiać łacinę! — Jarek, a jak z historią? — Wiesiek, przynieś na polski album z widokami Krakowa! — Serwus, Tadek, daj mi ściągnąć streszczenie „Iliady"! Utrzymanie dyscypliny wśród pierwszaków było dodatkowym obciążeniem dla nas, nauczycieli. Biegaliśmy od rana do wieczora, od domu do domu, od kompletu do kompletu, czasem z jednego krańca miasta na drugi — w śródmieściu mieszkali prawie sami Niemcy, polskie rodziny wysiedlano po kilka razy do coraz odleglejszych dzielnic i coraz mniejszych mieszkań. Pamiętam komplet, na którym deska do prasowania zastępowała stół — prawdziwego stołu nie było gdzie wcisnąć. Pamiętam inny, w pracowni krawieckiej, między manekinami i wieszakami pełnymi gotowych niemieckich mundurów. Bywaliśmy nieludzko zmęczeni, ale czuliśmy się potrzebni, a to był jedyny rodzaj szczęścia wówczas nam dostępny. Bywały jesienią całe tygodnie, kiedy chodziłam z mokrymi, zziębniętymi nogami. Nie miałam butów na zmianę, podsychały trochę w nocy, rano trzeba je było, sztywne i wilgotne, wtłoczyć na nogi. Potem namakały znowu na ulicy, a pod wieczór już wyraźnie chlupotały. Mimo to nie pamiętam, żebym miała kiedy katar lub grypę. Od czasu serii głodowych wrzodów aż do końca wojny nie chorowałam ani razu. Do domu zapędzała nas dopiero godzina policyjna. Cie-kawam, czy gdyby nie było tego przymusu, uczylibyśmy .10 — Pokoienie Teresy 145 także w nocy? Kiedy wiosną 44 roku Niemcy ogłosili godzinę osiemnastą jako policyjną (w biały dzień!) — ukradli nam czas potrzebny do obsłużenia dwu kompletów, Zrywaliśmy się wówczas o czwartej rano i jeszcze w mroku biegliśmy na pierwsze lekcje. O piątej rano siedzieliśmy już nad książkami, żeby na siódmą rano chłopcy pracujący w fabrykach mogli biec do pracy. Pamiętam te zapachy natłoczonych izb sypialnych, których nie zdążono uprzątnąć i wywietrzyć przed lekcjami. Pamiętam też, że wówczas parę domów wprowadziło zwyczaj podawania porannej herbaty uczniom i nauczycielom — nikt przecie nie zdążył u siebie przed świtem zjeść śniadania, nikt zresztą o tej porze nie mógłby chyba nic przełknąć. Te śniadania bywały bardzo skromne: herbata z marchwi i kartkowy chleb z kartkową marmoladą, ale to było wspaniałe intermezzo! A poza tym dla nas, nauczycieli, był to często jedyny posiłek aż do wieczornej godziny policyjnej — nie co dzień mieliśmy możność wpaść do siebie na jakiś tam krupnik czy kapuśniak. Pamiętam, że u Jurka podawano nam chleb z boczkiem lub gęsim smalcem, posypanym solą. Coś wspaniałego! Bywały rozmaite niespodzianki — ocieraliśmy się o niebezpieczeństwo i wyślizgiwaliśmy się jakimś szczęśliwym trafem, nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego. Raz, kiedy właśnie siedzieli u mnie „piękni", podniosło nas na nogi gwałtowne stukanie do drzwi. Tak stukać mogli tylko Niemcy: brutalnie, gwałtownie, prawie wyważając drzwi. Pobiegłam otworzyć — i skamieniałam. Prosto w oczy patrzyła na mnie lufa pistoletu. Zamarłam bez ruchu i nie rozumiałam, co wrzeszczy właściciel owej strasznej lufy, niemal uderzającej mnie w czoło. Rzuciłam okiem w bok — nie wiem, czy w nadziei ratunku, czy po prostu, żeby odwrócić oczy od groźnej broni — i zobaczyłam przez szybkę werandy, że w bramie stoi dwu, a na środku 146 dziedzińca jeszcze jeden uzbrojony Niemiec. Przy jego bucie warował pies, wilczur. Ten wrzeszczący na mnie na progu Niemiec, widząc, że zupełnie oniemiałam, odtrącił mnie i wpadł do kuchni. Ja za nim. Nagle mój wrzeszczący nadczłowiek rzuca, się niemal na czworaki, nie mogę zrozumieć, o co chodzi, aż widzę, że unosi klapę w podłodze, klapę, prowadzącą do piwnicy. Pod nami czarny otwór ziejący ziemniaczanym odorem. Niemiec gestami i wrzaskiem zmusza mnie, bym zeszła do piwnicy. Schodzą Czy tam mnie zastrzeli? Schodzi za mną, potyka się w ciemnościach, bez przerwy wrzeszczy, trąca mnie lufą pistoletu, omiata światłem latarki kieszonkowej kąty piwnicy, zawraca, popycha mnie przed sobą na schodki, wyłazimy do kuchni — Niemiec z hukiem zatrzaskuje klapę i pędzi do pokoju. „Teraz koniec — myślę — zabierze mi chłopców". Sunę za nim. A moi „piękni", jak dwa grzeczne aniołki, grają w warcaby. Miny zdziwione, niewinne. Niemiec uważnie ogląda ich twarze, podbiega do okna, wychyla się, omiata oczami pokrzywy, zarośla, znowu coś wrzeszczy. Teraz już rozumiem ten wyraz: Jude, Jude! r-. Was fur Jude?x — pytam, już teraz prawie przytomna. — A uciekł nam tu jeden! Prowadziliśmy to draństwo z pracy i uciekł! Ale ja go jeszcze dostanę w swoje ręce! Wybiegł, głośno hałasując butami. — No, już czyste powietrze! — śmieje się Janusz. — A tego Żyda dostaniesz w swoje ręce, jak rak świ-śnie za morze! — kpi Bohdan. Dopiero teraz czuję, że nogi mam jak z kisielu i czoło mokre od potu. I — aż wstyd przyznać się dzisiaj — nachylam się, obejmuję jedną ręką Bohdana, drugą Janusza, całuję ich kolejno w czoła, w policzki. Teraz dopiero spod iWas fur Jude? (niem.) — Jaki żyd? ? 147 powiek wymykają mi się łzy upokorzenia i bezradności, może łzy strachu, kiedy już nie ma czego. Po chwili wracam do normy, mówimy o Słowackim, „Beniowskim", a moi „piękni" recytują wybrane przez siebie dygresje. Mówi Bohdan: ...wierzę, Że ludy płyną jak łańcuch żurawi W postęp... że z kości rodzą się rycerze, Że nie śpi tyran, gdy łoże okrwawi I z gniazd najmłodsze pisklęta wybierze, Że ogień z nim śpi i węże, i trwoga... Wierzę w to wszystko... A Janusz: Biada, kto daje ojczyźnie pół duszy, A drugie tu pół dla szczęścia zachowa... Ach, moi „piękni", oddaliście ojczyźnie całe wasze dusze, a z waszych kości... ale nie, jeszcze czas, jeszcze recytujecie Słowackiego. 5 Tej nocy spałyśmy źle. Wicher szarpał futrynami, wdzierał się do wnętrza przez szczeliny, kołysał tekturowymi zasłonami. Teresa pojękiwała przez sen, budziła się. ^~ Mamo, słyszysz? — Śpij, córeczko. — Miałam zły sen. Śniło mi się, że idę sama drogą do Zwolenia, jak wtedy, we wrześniu. — Nie rozmawiaj, śpij. — Ale jesteś. Wszystko dobrze. Zasypiałyśmy i znowu budził nas wicher. Wstałyśmy 148 bardzo zmęczone, aż straszno było pomyśleć, że tyle godzin pracy przed nami i że trzeba to wytrzymać. Było jeszcze mroczno, dzień dopiero się budził. Nagle ktoś załomotał do drzwi. Spojrzałyśmy na siebie niepewnie. — Ja otworzę — powiedziałam. — Ale włóż prędko sukienkę. Przez drzwi wtoczył się Julek. Był blady jakąś szarą, zielonkową bladością. Bez czapki. Złotorude włosy sterczały w nieładzie. Serce mi załomotało. Wiedziałam: coś złego! — Przyszedłem powiedzieć... proszę nie wychodzić na ulicę, niech Teresa nie wychodzi... — bełkotał szarymi wargami. Teresa była już przy nas. Trzęsła Julka za ramię. — Julek! Mów! — My wiedzieliśmy już od świtu, pod naszymi oknami ich wieźli... ludzie biegli... — Boże święty, bo cię trzasnę! — krzyknęła Teresa. — Cicho — syknęłam na Teresę. — Uspokój się, Julek. Chodź do pokoju. Usiądź. Usiedliśmy przy stole, Julek pociągnął nosem jak spłakane dziecko, podparł głowę dłońmi. — Julek, opamiętaj się, mów — niecierpliwiła się Teresa. Spojrzałam na nią — była też blada i lekko dygotała. — Ja nie wiem, jak powiedzieć. Już jedną, tam, koło nas, na warszawskiej szosie, widziałem. To coś strasznego, mdli mnie... Szubienice... — Co ty pleciesz? — krzyknęła Teresa. — Szubienice. Wiszą ludzie. Takie kukły. Wiatr. Więc się kołyszą. Głowy przekrzywione, o tak... — pochylił głowę na ramię i zamknął oczy. Teresa usiadła na łóżku, jakby jej podcięło nogi. Ktoś znowu kołacze do drzwi. Danek. 149 - Proszę pani, proszę nie wychodzić na ulicę... — Już wiem. — Dwadzieścia osób na warszawskiej szosie, a drugie tyle pod wytwórnią. Ludzie biegają jak oszalali. — Boże, Boże! Weszliśmy do pokoju. Teresa i Julek siedzieli w grobowym milczeniu, bez ruchu. — Pod wytwórnią jest druga — powiedziałam. — Jak to? — Tam, przy warszawskiej szosie, wisi wasza przedwojenna drużynowa —? zwrócił się Danek do Teresy. — Halina! — Kobieta! — Tam jest pięć kobiet, liczyłem. Byłem tam. Tłum ludzi. Dużo Niemców. I tablica: Banditen. — Nie, nie, nie! — jęknęła Teresa. Kołatanie do drzwi. Tym razem Danka. Twarz zalana łzami, cała dygoce. — Pani już wie? Gdzie Teresa? — Nie płacz, Danusiu. Nie wolno. — Nie mogę! To potworne! Cała rodzina Winczew-skich — pięć osób, i stara matka, i ta młoda synowa... —? To niemożliwe, ta młoda przecie w ciąży. — Tak! Tak! I ona też! —?. ?? młoda to przecie kuzynka Zbyszka — przypomniało mi się nagle. — Czy Zbyszek wie? — Zbyszek jest w Warszawie. I znowu ktoś kołatał do drzwi. Koń, Andrzej, Wojtek. Jeden po drugim. Każdy mnie chciał uprzedzić, żebym nie wychodziła. Kiedyś, kiedyś ten dzień przypomni mi i to, że na swój sposób tylu uczniów okazało w pierwszym rzędzie po najbliższych — troskę o swoich nauczycieli. Byliśmy sobie widać rzeczywiście bliscy, my, nauczyciele tajnej szkoły, i oni, uczniowie. 150 .— Spędzają ludzi pod szubienicę przemocą, każą tam stać i patrzeć, więc nie trzeba, żeby pani wychodziła z domu. — Ludzie stoją w milczeniu. — Pod wytwórnią wiszą obok siebie ojciec i syn. Mówią, że ojciec prosił, żeby mógł być pierwszy powieszony, ale właśnie kazano mu czekać i musiał patrzeć, jak zakładali pętlę jego synowi. — Szesnastoletni. Ten syn. — Ach, przestańcie, przestańcie — zaszlochała Danka. Julek przygładził jakimś błędnym ruchem bezładnie sterczące włosy. Teresa opuściła głowę. Zagryzła wargi — nie, nie zapłacze! Ani jednej łzy! Nie czas! Wpadł Janusz, ten z kompletu „pięknych". — Pani już wie? Jechałem przez Rożki. Z okien wagonu widać jak na dłoni. — Co? Co widać? — W Rożkach wzdłuż toru — szubienice. Chyba z piętnaście osób. Trzy dziewczyny. Jedną poznałem. To biała Lilka, z Żeromskiego. Teresa zamknęła powieki. Biała Lilka! Poznała ją parę dni temu przez Jerzego. Zrobili sobie wieczór czytania poezji. Lilka — chucherko takie, blond włosy rozrzucone w nieładzie, sukienka zwisająca niedbale, za długa, za szeroka. Nieład na stole, na tapczanie. Pełno książek wszędzie, na parapecie okna, na podłodze. Czytali poezje na zmienę, z kartek, z książek, z brulionów. Teresa wyszła stamtąd z zawrotem głowy i kołataniem w sercu. A teraz,.. Lilka! Lilka na szubienicy! — Mamo, och mamo — wyszeptała Teresa błagalnie i wyciągnęła do mnie rękę. Podeszłam, objęłam ją za ramiona, przytuliłam. Czułam, jak całe jej ciało dygoce drobnym dreszczem. — Boję się, boję się. 151 — Uspokój się, kochanie. Jeszcze jesteśmy razem. — Mamo, Jerzy! On się przyjaźnił z Lilką. — Jerzy jest dzielny. — Nie to, mamo. Ja się boję... Nie dokończyła. Popatrzyła na mnie oczyma aż pociemniałymi z bólu, z trwogi, z rozpaczy. — Mamo, ja idę. — Nigdzie nie pójdziesz — jednogłośnie zaprotestowali chłopcy. — Sama nie wiesz, co mówisz. Siedź. Teresa jakby nie słyszała tych głosów. Wstała i sięgnęła po płaszcz wiszący na gwoździu obok pieca. — Tereniu — powiedziałam błagalnie — Tereniu, nie trzeba, nie trzeba, żeby oni widzieli nasz ból. Załamiesz się, zapłaczesz. Zostań. — O nie, mamo. 1 ty chodź! To trzeba widzieć! — Nie upieraj się, córko. Nie trzeba. — Nie mamy prawa tego nie widzieć! To jest dla nas! To trzeba będzie pamiętać! Ja idę! -— Teresa, zostań. Nie wytrzymasz. Ty nie wyobrażasz sobie. My to widzieliśmy... — prosili chłopcy. — Ale ja nie widziałam. A ja nie mam prawa tego nie widzieć. Pójdziesz ze mną? — zagadnęła Janusza, może dlatego, że był dużo starszy od Danka i Julka, a może — że nie protestował przeciw jej postanowieniu, tylko w milczeniu patrzył na nią i jakby rozważał, ile jest racji w tym, co Teresa mówi. Do wytwórni było niedaleko. Już od dworca było aż gęsto od ludzi. Teresa i Janusz przeciskali się między tłumem, skamieniałym, milczącym, zaciętym. Gdzieniegdzie otoczone grupką umundurowanych stały Niemki z małymi dziećmi, nawet z wózkami, w których drzemały różowe niemowlęta. Gwarzyły. Niektóre krzywiły się pogardliwie. Jedna schyliła się nad budką wózka i ucierała nos — oczy miała czerwone i wstyd na twarzy. 152 — Patrz — powiedział Janusz. — Stąd już widać. Bliżej nie trzeba. Spojrzała. Rząd kukieł kołyszących się na wietrze. Nagle szarpnęła Janusza za łokieć. — Bliżej! Chodź bliżej! Przepchnęli się do pierwszych szeregów. Teresa przebiegła oczami po postaciach powieszonych. Zmartwiała. Pod zwałami burych chmur kołysała się na linie kukła w rdzawym ubraniu. Mała, ciemna głowa pochylona była na ramię jakimś ruchem przekory czy protestu. Szyja wystawała nago, bezbronnie z kołnierza rudej marynarki. Stopy tańczyły w powietrzu, bezwładnie, martwo. Z bocznej kieszeni marynarki powiewał ciemnozielony szalik. Teresa stała bez ruchu. Płynęły minuty kamiennej ciszy. Janusz zaniepokoił się. — Teresa — szepnął prosząco. — Chodźmy — powiedziała przez zaciśnięte zęby. _ Już wiem. Chodźmy. Wicher szalał nad miastem. Skrzypiało drzewo szubienic. 6 Dzień powszedni jest taki jak zwykle. Nie ma czasu na rozczulanie się. Trzeba zrobić to, co człowiek ma do zrobienia. Teresa uczy się, sprząta, pierze, gotuje. Ja —- krą-żę od domu do domu, tonę w ciemnościach ulicznych, grzęznę w błocie peryferyjnych zaułków, po omacku znajduję chodniki, schody, drzwi. Raz w tygodniu spotykam się na „brydżu" z panią Marią i gronem przyjaciół -_ wchłaniam wiadomości, komentarze, plotki — któż mógł wtedy odróżnić prawdę od zmyślenia dyktowanego potrzebą serca, pragnieniem nadziei? — nabieram sił, „napompo-wuję dętkę" — jak mówi Teresa — żeby móc „jechać" 153 dalej. Ale skąd brać nadzieję w tym głuchym, strasznym roku 1942? Przed kościołem, w samym środku miasta, Niemcy wystawili olbrzymie tablice-mapy: znaczą na nich drogę swych zwycięstw. Przez „szczekaczki" uliczne nadają komunikaty wojenne: zdobyli Charków, Riazań, Kursk, Krym! Tylko Moskwa się oparła, tylko ten jeden, jedyny promyk. Front zachodni — nieruchomy, skamieniały, niezmienny. Z niepokojem obserwuję zmianę usposobienia Teresy. To już nie zadziorna, pełna temperamentu i energii dziewczynka. Od czasu tego strasznego października stała się milcząca i jakby senna. Uczy się dalej dobrze, ale jakby mechanicznie. Nie bierze udziału w wygłupach chłopców, Julek, Danek, Koń — zaglądają rzadziej, najbliższy jest jej teraz Jurek. Kiedy wracam wieczorem, niezmiennie pytam: — Jak dzisiejszy dzień, Tereso? Odpowiada mi: — Nic, mamo. Jak zwykle. Był Jurek. — Uczyliście się? — Nie. Opowiadał mi filmy. Wolę uczyć się sama. W niedzielę po południu załatwiam różne czynności gospodarskie, czytam, przygotowuję ćwiczenia dla różnych kompletów. Oni siedzą we dwójkę pod piecem, na niskich stołeczkach kuchennych, Jurek opowiada, Teresa milczy, słucha. Strzępy tego opowiadania dolatują do moich uszu: — ...porwał ją na konia, uciekają. Oni się strasznie kochają, rozumiesz, ale ten zezowaty... i tam jest śliczny pałac, dywany, klejnoty... ona była taka śliczna, miała na sobie — wiesz — taką szeroką, szeroką suknię, i kiedy tańczyła, to się suknia tak rozwiewała... on wchodzi, we fraku, z takim białym kwiatem w butonierce, a pistolet ma w kieszeni, wiesz, ale nikt... ona sama prowadziła auto, śliczne, białe, i uciekali... to było w górach, naokoło skały... a to 154 był szpieg, ale taki dobry, no wiesz, dobry z charakteru, tylko go wplątali... w kościele oragny grają, biały tren suk-aj leży chyba przez całe schody, chyba miał z pięć metrów długości, i takie małe dziewczynki go niosły, i bukiet... Spoglądam spod oka na Teresę. Słucha w zamyśleniu, patrzy gdzieś daleko przed siebie, uśmiecha się. Pewno widzi w wyobraźni siebie w tym białym aucie, może w tej białej sukni ślubnej z trenem na „chyba pięć metrów". W naszym mieście jest jedno kino, na Moniuszki, do którego wolno chodzić Polakom. Ale nikt przyzwoity nie chodzi do tego kina. „Tylko świnie siedzą w kinie" — wypisane jest kredą na parkanach i ścianach domów. Teresa nie widziała więc żadnego z tych filmów. Nie widziała filmów w ogóle, była dzieckiem przed wojną, a ja byłam surową matką. Jurek, starszy od niej przeszło o rok, zawsze rozporządzający jakąś sumą pieniędzy, których mu rodzice nie żałowali, przekradał się dawniej na różne filmy cichaczem. Teraz opowiada. A może zmyśla to wszystko? Nie wiem. Ale rozumiem: to głód innego życia, ucieczka od rzeczywistości, od takiej rzeczywistości, której już to szesnastoletnie serce nie może znieść. Więc był kiedyś jakiś filmowy świat, w którym młode dziewczęta nosiły śliczne suknie, tańczyły, słuchały muzyki, kochały szlachetnych mężczyzn, stawały na ślubnym kobiercu i były szczęśliwe. Niech snuje się opowieść. Teresa marzy... marzy na sposób kiczowaty, banalny, płytki. Czy można jej podsunąć inne marzenia? Przejmuje mnie naraz trwoga. Wszystkie inne marzenia muszą nieodwołalnie prowadzić młodych tego pokolenia na granicę śmierci. Marzenia o najelementarniejszych rzeczach, o chlebie i nauce, pracy, sporcie, muzyce, o poruszaniu się bez strachu, o ulicy bez ciemności, o ojczyźnie bez przerażenia — za wszystko trzeba zapłacić życiem, innej drogi nie ma. 155 Więc może niech sobie marzy tak kiczowato ta moja córka. Moja jedyna córka... Zbliża się Boże Narodzenie. Nie do zniesienia! Przez trzy lata z rzędu udawałyśmy, że nic to nie znaczy. Udawałyśmy, że nie słyszymy kolęd. Nie robiłyśmy żadnych obrzędowych zabiegów. Jadłyśmy swój krupnik lub kapuśniak i szłyśmy wcześniej spać. Ach, nie, nieprawda. Raz dostałyśmy wspaniały prezent świąteczny. W przeddzień którychś tam głodnych świąt, ciemnym wieczorem ktoś zapukał do naszych drzwi. Teresa poszła otworzyć i po chwili wróciła nadąsana: — Jakieś głupie kawały! Otwieram, ciemno choć w pysk daj i nikogo nie ma. Ktoś się bawi stukaniem do drzwi czy co? Nagle z sionki doszedł nas jakiś tajemniczy głos, jakieś kua-kua-kuaaa. Co to? Dziecko płacze? Teresa biegnie znowu do sionki i po drodze w ciemnościach, potyka się o coś. Kua-kua-kua... — Mamo! Mamo! Chodź! Środkiem kuchni, przewalając się z łapy na łapę, sunie poważnie i spokojnie pękaty kaczor. Na jego lśniącym białym biuście kołysze się kartka, uwiązana do szyi czerwoną wstążeczką. — Bilet wizytowy! — woła Teresa. Podnosi kwaczącego ptaka, ustawia go delikatnie na stole i odwiązuje czerwoną kokardkę. Czytamy śmiejąc się: Pomyślnych świąt, przyjemnych świąt, Pełnych spokoju, słodyczy, Najstarszy głąb, największy głąb Swej profesorce dziś życzy. 156 Do dziś nie wiem, który to „głąb" w tak delikatny, anonimowy sposób mnie obdarował. Ale jeśli cokolwiek dziś hoduje — niech mu się wszystko darzy. Na te czwarte wojenne święta zaprosili nas do siebie Paszyńscy, na wieczerzę i na nocleg, bo po godzinie policyjnej miałyśmy już powrót uniemożliwiony. Paszyńskim nie mogłam, nie chciałam odmówić. Bałam się wzruszeń i nastrojów, ale tak lubiłam ten dom, tych ludzi, tych trzech chłopców-drągali, nawet to zaciszne mieszkanie w ogrodzie, z dala od ulicy, jakby na innym świecie. Zresztą niepokoiłam się o Teresę: była coraz dziwniejsza, coraz dalsza od życia i ode mnie. Może wilia w towarzystwie trzech Budrysów jakoś ją ożywi, obudzi. Wieczór był mroźny, pod nogami skrzypiał błękitny śnieg. Niebo było czyste, wygwieżdżone, wysokie. Zza okiennic domu wtulonego w śnieg ogrodu — błyskały niteczki ciepłego światła wąziutkimi szparkami. Cisza świąteczna, uroczysta. ?— Chodźcie, chodźcie — witał nas życzliwy głos mamy Paszyńskiej już od progu. W sąsiednim pokoju dzwoniły sztućce i szkło. To chłopcy nakrywali do stołu, krzątali się, znosili półmiski. — Boże, śledź! — zawołała Teresa. — Trzy lata nie widziałam śledzia! — Zby-sz-szek przywiózł z Wa-ar-szawy. Uważaj, drze--e-wko! — Koń zacinał się lekko, z wdziękiem. — Jakie śliczne! Nie, to chyba nieprawda! — Ma-a-sz, prze-k-konaj się! — śmiał się, usiłując wpakować Teresie gałązkę za kołnierz. — Proszę pani! Niech pani mu nie pozwoli — krzyczała Teresa, wyrywając się chłopcu. — E, młodzież, do roboty — dobrodusznie popędzał synów papa Paszyński. — Czas siadać do wieczerzy. Stół był ślicznie zasłany i nakryty. Porcelana, srebro, 157 kryształy. Zasiedliśmy do prawdziwej uczty, jak niegdyś, jak wtedy, kiedy byliśmy normalnymi ludźmi. — A gdzie wasz Niemiec? — pytała Teresa. — Nach Wien gefahren1 — machnął ręką Janusz. — Pojechał na święta do Vaterlandu2, a tak był obładowany przez matusię boczkiem i kiełbasami, że ze szczęścia upoważnił nas do korzystania ze swej połowy domu bez ograniczeń. I skorzystamy, zobaczysz. — No? — Cicho, zobaczysz. Na razie spróbuj tej rybki. — A ości nie ma? Bo ja nie umiem jeść ryby, doprawdy. — Spróbuj. Jeżeli się udławisz, to cię walnę w kark. — Janusz! — zgorszyła się matka. — Co ta wojna robi z naszymi chłopcami! Zupełnie zordynarnieli. Dawniej... — Matusiu, dawniej i ty nie wypiekałaś ciastek na sprzedaż, prawda? Więc co tam: dawniej. Byłam wdzięczna chłopcom za ich źrebięcą wesołość: najbardziej bałam się roztkliwień i rzewnych nastrojów. Wszyscy moi najbliżsi byli tak rozsiani po świecie, że nawet w marzeniach nie umiałam ich umiejscowić. Ale wiedziałam, że wszystkim jest ciężko i źle. Nie chciałam o nich myśleć, a nie mogłam tego dnia nie tęsknić. Wesołe głosy chłopców i pogodny nastrój domu działały na mnie jak łagodne lekarstwo. Nie myśleć, nie pamiętać! Jedliśmy tradycyjny kompot z suszonych gruszek, gdy Janusz wyszedł „na niemiecką połowę". Po chwili rozległy się stamtąd głosy śpiewanej chóralnie niemieckiej kolędy: „Heilige Nacht, stille Nacht3..." — Ach, nie — powiedziałam mimo woli. — Nie zwracaj uwagi — odszepnęła mi Paszyńska. — To tylko na razie. Zobaczysz. INach Wien gefahren (niem.) — Pojechał do Wiednia. 2 Vaterland (niem.) — ojczyzna. 3 H a i 1 i g e Nacht, stiile Nacht (niem.) —• święta noc, cicha noc. 158 Jedliśmy dalej kompot, a z przyległych pokojów rozlegały się jakieś trzaski i brzęczenia radiowe. Nie słyszeliśmy radia od końca września 1939 roku. Dotąd mam w uszach straszny, schrypnięty głos Starzyńskiego, wołający gdzieś w przestrzeń z płonącej Warszawy, że miasto się broni. Straszno było słuchać, a jeszcze stało się straszniej, gdy głos ten zamilkł. W drzwiach stanął Janusz. — Proszę państwa, zaraz dziesiąta. Przejdziemy na tamtą połowę. Koń od frontu, a Zbyszek od strony kuchni zbadali jeszcze, czy ogród jest wolny od niepożądanych świadków. Skupiliśmy się wszyscy dokoła aparatu radiowego w pokoju nieobecnego Niemca. W skrzynce chrapało, trzeszczało, brzęczało. Ogarniało nas zdenerwowanie, byliśmy ciekawi i podnieceni. — Bum-bum-bum-bum! Bum-bum bum bum! Tu mówi Londyn... I naraz z głośnika pieśń nie słyszana od lat, pieśń wstrząsająca, szarpiąca sercem. „Jeszcze Polska..." Teresa wyciągnęła się po harcersku na baczność. Głowę uniosła wysoko. Spod naszych powiek płynęły łzy. 7 — W wiośnie jest zawsze powiew nadziei — mówi Teresa. — Wyrażasz się — krzywi się Julek. — Co to znaczy? — Nie mówisz zwyczajnie, a wyrażasz się jak w książce. Literatura. No dobrze. A ty tego nie czujesz, mój ty zwyczajny? — Nic nie czuję, mam katar. 159 Teresa rozpina płaszcz i przyjmuje wiatr jak pieszczotę, i Idą po dwu stronach roweru, brzegiem ulicy Mlecznej. 1 Dalej, na szosie kieleckiej, Teresa pojeździ sobie na rowerze Julka. Co za emocja. Od czterech blisko lat nie za-znała innego ruchu niż zwyczajne przesuwanie się po ulicach. I naraz taka radość: Julek i Danek zdobyli z RGO Bezugsscheiny na rowery! Pod pretekstem, że jako gońcy będą ich potrzebowali do pracy. To było cudowne! Na tych dwu rowerach będzie ich j teraz jeździło dziesięcioro, a Teresa — oczywiście — w pierwszym rzędzie. Były to rowery marki Steier- Daimler- i -Puch. A musiało ich zdobycie być nie lada ewenemen- I tem, skoro po tylu latach i oni, i ja nawet — pamiętamy nazwę tej marki. Steier-Daimler- Puch! Puch, Puch! Czy to nie brzmi radośnie? Julek stoi na brzegu szosy, trzyma palto Teresy przerzucone przez ramię, a Teresa pooojechała! Szprychy lśnią w słońcu, wiatr szumi w uszach — pęd — radość, radość! — Wracaj, wracaj! — drze się Julek. Ale gdzie tam! Teresa pędzi przed siebie nie oglądając się. Dalej, dalej! Jakie okropne było życie, takie bez mo- 1 żliwości ruchu, bez wędrówek, bez śpiewu. A teraz — jakby skrzydła u ramion. — Wracaj, wariatko! Bo ci więcej nie dam! Szkoda gadać. Teresa wróci nieprędko, a kiedy wróci, nie przejmie się wcale wyrzutami Julka. — Nie dam ci więcej. — Dasz! Juleczku kochany, miły, dasz sto razy... I nagle obejmuje Julka za ramiona i całuje go z roz- ? pędem koło ucha. Julek udaje, że mdleje, potem maca palcami pocałowane miejsce na policzku, wącha palce, przymyka oczy. .— Dobrze. Za każde pięć minut jeden raz koło ucha. — Świetnie! Dwa razy koło obu uszu! 160 — Za dużo, spuchnę. — Ach, Julek! Teraz Teresa stoi na brzegu szosy, płaszcz narzuciła na ramiona, ciepło jej, co tam! A Julek pojechał sobie. Wraca, popisuje się, ręce unosi do góry, nogi zdejmuje z pedałów, zwalnia — no już! Wracają ożywieni, weseli. Przy kościele przystają pod tablicą niemieckich zwycięstw. Od paru miesięcy nikt nie zaznacza na tej tablicy ruchów wojsk. Ale właśnie dlatego młodzież przystaje przed nią chętnie, przygląda się z niewinnymi minami, a jakże, pilnie studiuje mapę. — Planowo skróciliśmy front — mówi Julek. ?— Naturalnie — odpowiada Teresa. — Nawet w odwrocie zwyciężamy. Podbijemy świat manewrem raka. — No to chodź, pod tego raka zjemy lodów. — Lodów! Coś ty? Gdzie? Lody są „nur fiir Deutsche". — A wiesz, Zbyszek mówił, że w Warszawie są kawiarnie i restauracje dla Polaków i że tam wszyscy chodzą, tak jak dawniej. — Phi! W Warszawie! Za daleko biegać. Chodź, raz wejdziemy do gniazda os. Ja już byłem. Nic mi się nie stało. — Ja się brzydzę takimi lokalami. — A chcesz lodów? — Też pytanie! Sto lat nie jadłam. — No to chodź. Zresztą możesz postać na ulicy, ja ci wyniosę. Popilnujesz roweru. Skręcili w boczną ulicę. Teresa stanęła przy chodniku oparta o rower. Julek chrząknął, wyprężył się, naśladując postawę gestapowców, i zamaszystym krokiem wszedł do małej cukierenki, pełnej żołnierzy. W drzwiach minął go jakiś szczupły, czarniawy chłopak w mundurze niemieckim. Na ramieniu miał trzykolorową wstążeczkę z napi- li — Pokolenie Teresy 161 sem „France". Teresa popatrzyła na niego zdziwiona.-France? W niemieckim mundurze? — Excuzes moi1 — powiedział obchodząc rower. — Etes-vous Francais? 2 — nie wytrzymała Teresa. — Oui, oui3 —? ucieszył się żołnierz — jak to szczęśliwie! Pani mówi po francusku? Jestem członkiem legionu francuskiego, wracam z frontu — trzepał rozradowany Francuz. Teresa zmieszała się. Brakło jej francuskich słów, by powiedzieć to, co myśli. Wystękała: — Est-ce possible? 4 Francuz w tym mundurze? — Cóż pani chce, cała ludzkość bierze udział w krucjacie contrę les Juifs et les communistes — comprenez vous? 5 Przejdziemy się? Porozmawiamy? Julek już ukazał się w drzwiach. W wyciągniętej —, żeby się nie ochlapać — dłoni niósł wafle z obfitą porcją lodów. — Nie — powiedziała dobitnie Teresa — ja z takimi już cztery lata nie rozmawiam. Nie wiedziała, czy dobrze ułożyła zdanie i czy Francuz ją zrozumiał, ale na wszelki wypadek wskoczyła szybko na rower i pomknęła przed siebie. Julek stał z otwartymi ze zdumienia ustami. Lody kapały mu na spodnie. .— Zwariowałaś?! ?— krzyknął za Teresą, ale spojrzawszy na zmieszanego żołnierza, zrozumiał, że tu coś musiało zajść. Szybko oblizał swoje i Teresy wafle i pomknął za nią na wyciągniętych nogach. Czekała na niego za rogiem. — Masz — wyciągnął do niej lody. — Raz oblizałem, bo kapały. lExcusez moi (franc.) — przepraszam. 2Etes-vous Francais? —(franc.) — Czy pan jest Francuzem? 3 O u i, oui (franc.) — Tak, tak, 4 Est-ce possible? (franc.) — Czy to możliwe? 5 Contrę łes Juifs et les communistes — compre* n e z v o u s? (franc.) — Przeciwko Żydom i komunistom — wie pani? 162 ?— To nic — machnęła ręką Teresa. — Dawaj! Ależ to rzadka świnia ten Francuz! Z Niemcami dobrowolnie, żeby bić Żydów i komunistów! Żeby w takim narodzie taki drań. ?— E, nie indycz się. W każdym narodzie są świnie i lu-j dzie. Lody są fajne — no nie? — Niebo w gębie! Ale się jeszcze nie mogę uspokoić, a ja myślałam... Skręcili w Moniuszki. Nie zwrócili uwagi na dziwne zachowanie się przechodniów. Ludzie, którzy szli przed nimi, naraz zawracali, mijali ich spiesznie, następni robili to samo, jakby usuwali się im spod nóg. Teresa i Julek byli tak zaaferowani, że nie usłyszeli, co powiedział półgłosem mijający ich szybko człowiek. Zorientowali się dopiero, kiedy znowu ktoś rzucił przy mijaniu: — Łapanka, zawracajcie! ?— Łapanka! Boże, gdzie Z tym rowerem! Julek, co robimy? — Do bramy! — W bramie nas złapią! — Nie gadaj! Już! Zawrócili za innymi i wpadli z powrotem na Żeromskiego. Tłok, pełno Niemców w fełdgrau. Nie można okazać pośpiechu ani niepokoju. Mogą zatrzymać! A tu już słychać turkot bud, krzyki żandarmów. Wpadli do bramy i popędzili w głąb podwórka. Za nimi goniły już twarde, żandarmskie buciory i niósł się wrzask. — Julek, ja znam ten dziedziniec. Tu obok była moja szkoła przed wojną. To dziedziniec banku. Wio! Jest wyjście od tyłu na Kilińskiego! Biegli kłusem, prowadząc rower. — Tam, tam! Powinna być bramka! Z ulicy dolatywało dudnienie aut ciężarowych, zwa- li- 163 nych popularnie budami. Złapanych na ulicy przechodniów wpychano do bud kilku kopniakami. Teresa i Julek dopadli bramki, ukrytej między dwoma domami w głębi podwórza. Zamknięta! — Zawracamy! Na schody! Może tu mieszka ktoś z Polaków! *— O, Boże! — jęknęła Teresa. — Tu dawno mieszkają sami Niemcy. Ciągnęli rower po schodach, zziajani, przerażeni, spoceni, ale zdecydowani nie odstępować swego skarbu do końca. Gdyby nie mieli roweru, przeskoczyliby górą przez bramkę i byliby już poza niebezpieczeństwem. — Ciiicho! — szepnęła Teresa, usłyszawszy, że za drzwiami, które mijali, ktoś porusza łańcuchem od zamka. Ale już drzwi uchyliły się. Na progu stała młoda kobieta, najwyraźniej Niemka, ubrana i uczesana tak charakterystycznie, że nie sposób było się pomylić. Zatrzyma? Wypędzi? — Przepraszam — powiedziała półprzytomna Teresa. — Czy tu... mieszka pani Kowalska? — Versteche nicht x! — odpoweidziała Niemka i uśmiechnęła się. — Wir suchen Frau Kowalska2. s-- Bitte — powiedziała Niemka i wpuściła oboje zbiegów do środka. Zatrzasnęła za nimi drzwi. Na dziedzińcu dudniły buty żandarmów. — Kogo szukacie? — zapytała Niemka z zagadkowym uśmiechem. — Szukamy pani Kowalskiej. Podano nam ten adres. — Być może mieszkała tu, zanim myśmy przyjechali. Teraz nie ma tu nikogo o takim nazwisku. i Verstehe nicht (niem.) — nie rozumiem. iWii suchen Frau Kowalska (niem.) — szukamy pani Kowalskiej. 164 Teresa czuła, że musi przedłużyć rozmowę za wszelką cenę. Na schodach i na dziedzińcu słychać było wrzaski i bieganinę. ^- Meine Mutter ist krank1. Pani Kowalska miała zrobić mojej mamie zastrzyk — stęknęła Teresa, pokazując na migi, o co chodzi. Jej niemczyzna nie sięgała poza kurs szkolny i była bardzo uboga. — Być może — odpowiedziała Niemka i znowu uśmiechnęła się. Podeszła do okna i wyjrzała- na dziedziniec. Stała chwilę przy oknie w milczeniu. Julek i Teresa spoglądali na siebie z niepokojem. Co będzie dalej? — Możecie już iść, już odjechali. Mam nadzieję, że wasza matka obejdzie się bez zastrzyku — powiedziała cicho Niemka, odwracając się od okna. — Danke2 — szepnęła Teresa. Uśmiechnęła się do Niemki. Do Niemki! Pierwszy raz w życiu! — Świnie i ludzie... — powiedziała Teresa, kiedy wyszli na dziedziniec i na wszelki wypadek stali jeszcze, nie mając odwagi wychylić się na ulicę. = Ale jak odróżniać? — Grunt, że żyjemy, uff! 8 Tego dnia byłam wcześniej niż zwykle w domu. Zbliżała się Wielkanoc i dwa czy trzy komplety, w których przeważali chłopcy ze wsi, już zostały zwolnione z lekcji. Zabrałam się do domowych porządków. Uprasowałam upraną przez Teresę bieliznę. Zmieniłam pościel. Za- iMeine Mutter ist krank (niem.) — moja mama jest chora. 2 Danke (niem.) — dziękuje. 165 łatałam okładką od zeszytu poszarpany dół tekturowej zasłony okiennej. Przeszłam do kuchni i zaczęłam przesypywać kaszę ze starych, płóciennych woreczków do świeżo upranych. Już parę razy woreczki nasiąkły wilgocią i kasza nam spleśniała. Od tego czasu systematycznie przesypywałyśmy nasze zaspy, zwłaszcza że w kuchni wilgoć aż kapała ze ścian i na to nie było rady. Nagle coś zaszeleściło w jednym z woreczków, który wzięłam do ręki. Jagła? To przecie dopiero wczoraj Teresa podała na kolację jagły z marmoladą. Co ona tu mogła schować? List od chłopca? Rozkręciłam zwinięty w rulinik papierek. Maszynopis! Więc nie list! Zaczęłam czytać: „Przysięgam Polsce Narodowej i Katolickiej, że będę wiernie wypełniać rozkazy moich dowódców..." Przysięga była długa i uroczysta. Teresa uczyła się jej na pamięć i widocznie wychodząc z domu schowała tekst do woreczka z jagłą. Czy w tej chwili składa już gdzieś swe przyrzeczenie? Czy może już złożyła? Jacy to ludzie będą teraz wydawać rozkazy mojej córce? Jakie rozkazy? Zbyt dobrze znałam sprzed wojny ten polityczny żargon. Te przymiotniki „narodowa", „katolicka" zawsze oznaczały Polskę nacjonalistów, Polskę rodzimych faszystów, tych, co rzucali probówki z gazem łzawiącym do biednych sklepików żydowskich, kastetami rozbijali głowy inaczej myślących kolegów uniwersyteckich, żyletkami cięli plecy. Ogarnęła mnie rozpacz. Moja córka! Jak trafiła do tych kręgów? A to przecież moja, moja wina. Mogłam zrozumieć, że dziewczyna w jej wieku będzie szukała kontaktów z Polską podziemną, będzie chciała walczyć. Ale nawet w myśli chciałam to odwlec. Komplety. Podręczniki przed* wojenne — czy mogła się z nich w czymkolwiek zoriento« wać? Czasu mieliśmy mało, my, nauczyciele, unikaliśmy dygresji, rozmów nie związanych z lekcją :— któż miał tę młodzież zorientować politycznie? Zakazywałam wszelkich 166 rozinów o konspiracji, wiedziałam, że każdy z chłopców „do \ czegoś" należy, ale uczyłam ich, że o tym się nie mówi. Ale ktoś przecież musiał z nimi o tym mówić! Byliśmy ślepi i głusi! Uważaliśmy, że samo słowo Polska w naszych ustach wystarczy — ale jaka Polska, na ten temat unikaliśmy rozmów. I oto teraz moja własna córka... — Tereso — zaczęłam tonem niemal tragicznym, kiedy tylko ukazała się na progu. — Ach, mamo, nie masz pojęcia! To była heca nie do opisania! Łapanka! Wpadliśmy jak śliwki w szajse-mar-moladę! A my z rowerem, jak to wiać? Co tak na mnie patrzysz? — Tereniu, czy już... — Co? Mamo, jak ty wyglądasz? Co się stało? — Czy już złożyłaś tę przysięgę? — wyciągnęłam do niej rulonik z maszynopisem. — Skąd to masz? Myślałam, że tego nikt nigdy nie znajdzie! — Czy już? — Czemu pytasz? Nie, jeszcze nie. Ma być jutro-poju-trze. Dadzą znać. Usiadłam na łóżku z cichym westchnieniem ulgi. — Córko! — Czemu robisz takie pogrzebowe miny? Chyba nie spodziewałaś się, że jedynie twoja córka będzie siebie specjalnie oszczędzać. Sama nas uczysz... — Źle was uczę. — ...i mówisz, że nawet rodzonej matce nie mówi się o sprawach konspiracji, bo nigdy nie wiadomo... więc nie mówiłam. — Rozbierz się. Chodź, porozmawiamy. Usiadła nie obok mnie, a na krzesełku, naprzeciwko, jakby chcąc zaznaczyć, że jest gotowa do obrony. Była nastroszona, wroga niemal. 167 ?— Czy możesz się jeszcze wycofać? Czy to czymś by ci groziło? f — Niczym. Wszystkim nam dano czas do namysłu. Jeśli nie złożę przysięgi teraz, będę dalej na prawach wolon-tariuszki, na kursie przygotowawczym. Ale ja nie chcę tak dalej! Ja chcę już być zaprzysiężona. Mamo, nie broń mi! — Czy zdajesz sobie sprawę, z kim się wiążesz? — Jest mi to obojętne. Chcę walczyć. Chcę dostać broń. Mamo, nie zabraniaj mi, bo nie posłucham. Nie wolno ci. Straciłabym do ciebie zaufanie. Uczysz nas patriotyzmu, a kiedy o twoją własną córkę chodzi, to schowałabyś mnie za piec. — Nie rozumiesz mnie, Tereso. Kiedy chcesz służyć własnym życiem, musisz rozumieć, jakiej sprawie i komu służysz. — Polsce! To chyba jasne! — A Wojtek? — Nie rozumiem. Co ma do tego Wojtek? — Wojtek jest ewangelikiem. — No to niech sobie. Co mi do tego? — Składając tę przysięgę, stajesz przeciwko niemu. Albo co najmniej ponad nim. I przeciw tym dzieciom żydowskim, które karmiłaś, póki jeszcze żyły. Obok kogo się znajdziesz? Czy nie ogarnia cię przerażenie? W każdym narodzie są... — Ludzie i świnie — powiedziała naraz poważnie Teresa. — Tak, wiem o tym, ale... — Nie zabraniam ci, córko. Ale cię proszę: rozważ to. Jeśli się zdecydujesz, będę wiedziała, że zostałam tragicznie opuszczona. Ja nigdy obok ciebie nie stanę. Ja tym pogardzam. Będziesz walczyć nawet ze mną. Przeciwko mnie. —? Mamo, a czy ty nie jesteś naiwna? Marszałek Piłsudski powiedział, że z diabłem się sprzysięże, żeby wy- 168 walczyć wolność, a potem wysiądzie na stacji Niepodległość. Zrozum! Ja chcę mieć broń. Ja chcę walczyć. A potem wysiądę na stacji Niepodległość. — To nie jest tak, kochanie. Tłumaczyłam, prosiłam. Przyznawała mi rację we wszystkich sprawach. Oburzała się na równi ze mną. Ale chciała mieć broń, chciała walczyć. Ulec — znaczyło pożegnać się z tym. Byłyśmy obie zmęczone, wyczerpane tą rozmową, tą walką. Ja pierwsza załamałam się. Płakałam. — Jeśli to zrobisz, jeśli... to żegnam dziś ciebie jako człowieka. Nigdy już nie będziesz mi bliska. Nigdy nie będzie tak, jak jest. Podniesiesz kiedyś rękę i na mnie. A jeżeli nie ty sama, to ci, co z tobą w jednym szeregu... Teraz załamała się Teresa. Spałyśmy tej nocy w jednym łóżku, objęte, przytulone, jeszcze przez sen szlochając. Nazajutrz Teresa spaliła maszynopis z tekstem przysięgi. Ale chodziła smutna, przygnębiona. Znowu nie wiedziała, jak żyć, gdzie szukać drogi. Jak trudno było nam znaleźć dojście do tych, którym pragnęliśmy służyć. Uczniowie kompletów — to przeważnie dzieci inteligencji, zamożniejszych chłopów i rzemieślników. Wyciągałam ręce po każdego chłopca ze sfery robotniczej, ale robotnicy nam nie ufali, nie dawali nam swoich dzieci. Starsi uczniowie sami pracowali jako robotnicy, ale w ich oczach była to tylko tymczasówka, nie czuli się robotnikami, jedynie grali rolę. Czy jednak nie nauczyli się czegoś? Jakąkolwiek byłaby moja szkoła, kochałam ją. Chciałam, by była lepsza, prawdziwsza, bliższa życia, ale jakże mało umiałam sama! Pod wpływem tego żalu poszłam do Surmy i zrzekłam się dyrektury. 169 — Motywy? Motywy? — powiedział z uśmiechem, jakby traktował moje oświadczenie żartobliwie. Poczułam się urażona. — Nie żartuję wcale. Czy wy tam u góry nie myślicie, że nasza obecna szkoła to nie jest ta, która będzie potrzebna przyszłej Polsce? Trzeba coś zmienić. A tymczasem ministrem oświaty w Londynie został ksiądz Kaczyński — ksiądz! Czego oczekujecie? Polski katolickiej i narodowej? Podzielacie zdanie tych, co mówią, że Hitler zrobił za nas brudną, ale pożyteczną robotę: oczyścił Polskę z komunistów i Żydów? Nie chcę. Nie mogę. Surma wyszedł zza lady, podprowadził mnie do małego, węglowego piecyka, jeszcze trzeszczącego ogniem, choć na dworze była wiosna. Nad głowami kołysały się nam baranie kożuszki, kurtki, damskie szlafroki. Pachniało wilgotną tkaniną. — Spokojnie, miła pani. — Spokojnie! Tu chodzi o przyszłość, o sens całej roboty. Przedwczoraj zaproszono mnie do domu pewnych... no, rodziców jednego z moich uczniów, Niby brydż, Przyszedł tam taki pan, z sygnetem na ręku. Eksambasador czy ekskonsul sanacyjny. Zrobił mi wykład o niebezpieczeństwie ze wschodu i o złym wychowaniu młodzieży w naszej tajnej szkole. Żądał większego upolitycznienia — przeciw wschodowi, oczywiście. Zaproponował gaże wakacyjne dla nauczycieli i węgiel, na zimę. Węgiel! Ten ekskonsul ma obecnie skład węgla, powierniczy, pożydowski. — No i co? — Nic. Powiedziałam, że nie jestem kompetentna. Nie znam się. Nie chciałam nic mówić, że mamy swoje władze, że tylko pan może coś decydować. — Słusznie. Ale on i tak wie. Zwrócił się do pani, bo chodzi mu o męską szkołę. Myślał zresztą, że z kobietą łatwiej. 170 — No więc? Ja już nie mogę. — Ma pani oczy? Czy pani nie widzi, skąd przyjdzie wyzwolenie? Czy Stalingrad to puste słowo? Proszę pani, róbmy to. co do nas należy: kształćmy młodzież, bo już niedługo. 1 żaden ksiądz Kaczyński nie będzie nam mini» strował, zapewniam panią. Głowa do góry. Idą trudne czasy, idą nowe czasy. Dotrwać! Weszła do sklepu jakaś babina po chustkę. Rozstaliśmy się. To była moja ostatnia rozmowa z Surmą. Zanim go zabrali, zanim go rozstrzelali. „Dotrwać!" — mówił. Niech trwa chociaż na kartach tych wspomnień. 9 Było coraz cieplej. Wisienka pod moim oknem ubrała się w białe pączki na nagich jeszcze gałązkach. Wysypywała się psia trawka między sztachetami. Zrzuciłam długie buty i tupałam drewniakami po chodnikach naszego miasta. Cieplej, lżej, łatwiej, bliżej. Dłuższy dzień, łatwiejsza wędrówka. W piecu nie trzeba już palić, mniej roboty. Nastroje lepsze. Komunikaty o skracaniu frontu łykamy jak przysmaki. Skracajcie, skracajcie — obyście już nie mieli co skracać! Przedwczoraj wieczorem był wielki jubel niemiecki. Miał być sam Frank, ale w ostatniej chwili przysłał jakiegoś delegata. Kilkunastu dygnitarzy hitlerowskich ucztowało w otoczonej żandarmami kantynie. W sąsiedniej sali tańczyli i weselili się żołnierze. Nagle —^ wiązka granatów przez okno! Masakra! A teraz miasto przyczaiło się w trwodze i grozie. Jaka będzie zemsta hitlerowców? Wpada Andrzej *— ten, co kiedyś odnalazł w bramie płaczącą Teresę, mały, czarniawy, rozczochrany, w okularach na spoconym, krótkim nosku. Andrzej należy do te- 171 go samego kompletu, co Hanka, wnuczka pani Marii Komplet ma przeznaczone dla siebie miejsce na lekcje: za szafami. Ciemnawo tam, ale zupełnie jakby w oddziel nym pokoiku. Cała czwórka — Tadeusz, dwie Hanki i Andrzej — uczy się świetnie, za dobrze, za poważnie jak na czternastolatków. Lubię do nich przychodzić, bo przy okazji widuję panią Marię i „nadmuchuję dętkę". — Proszę pani! — woła Andrzej od progu. — Pogrzeb! Tych zabitych szkopów chowają! Trzeba popatrzeć! Podbiegamy wszyscy do okna, żeby móc wyjrzeć na ulicę. Tłoczymy się za firanką. Wychylać się byłoby niebezpiecznie. Po bokach konduktu idą uzbrojeni esesmani, z karabinami gotowymi do strzału. Uważnie oglądają okna. Za oknami czają się przecie „Banditen". Słyszę warkot werbla i miarowy, twardo rąbany krok podkutych butów. Staję na palcach, wyciągam szyję nad ramieniem pani Marii, pod moim łokciem przepycha się głowa Andrzeja. Za mną tłoczą się Hanki i Tadeusz, cała trójka nieco ode mnie chyba wyższa, więc im nie ustępuję. Wszyscy chcemy to widzieć. Nie możemy się wychylić, widzimy tylko fragmenty, tak jak przesuwają się przed naszymi oczami w wąskim otworze okna. Widzę hełmy, hełmy, rzemienie podpięte pod brodami, wyloty karabinów. Werbel dudni groźnie. Teraz konie, jedna para, druga, trzecia, przykryte czaprakami, czarno--białe pióropusze. Teraz długa skrzynia, pokryta czerwonym płótnem, na samym środku trumny — czarna swastyka w białym kole. Znowu konie, znowu czerwone przykrycie na trumnie, swastyka, hełmy żołnierskie po bokach, nowa trumna i jeszcze jedna trumna, i jeszcze jedna... — Ależ jatki im zrobili — szepcze Tadeusz. — Wreszcie! — rzuca Hania „jasna". Oglądam się: twarzyczka słodka, blond warkocze, dzie- 172 cinne, błękitne oczy — zimny błysk nienawiści. Zanim serce rozkwitło, już zostało zmrożone. «=a Zakrywasz mi, odsuń się — mówi Hania „czarna", wnuczka pani Marii. — Taaaki widok! Aż serce rośnie! Ogarnia mnie smutek, ciężki jak kamień, dławiący. Czy będą mogły to zapomnieć? Czy będą się kiedy normalnie śmiały, czy potrafią otrząsnąć się? Za oknem głucho huczą werble. Szurają buty żołnierskie. Kamienna, pełna grozy cisza leży nad miastem. Wieczorem przychodzi do nas Danek. — Czy mógłbym tu przenocować? Rodzice się boją, że dziś w nocy będą wywozić. Ojciec też nie nocuje w domu, tylko mama z Juią. Juja to czteroletni braciszek Danka, ulubieniec i pieszczoch Teresy i wszystkich chłopców. *— Jeżeli myślisz, że u nas bezpieczniej... Nieznacznie, żeby Teresy nie płoszyć, układam w kąciku szuflady szczotkę do zębów, kawałek mydła, koszulę na zmianę. Będę gotowa, jeśli przyjdą. W mieście ciągle ulice puste. Ludzie przywarowali, czekają w duszącej trwodze. - Teresa jest rada z towarzystwa Danka. Krząta się koło niego, podsuwa mu talerz z kaszą polaną skwarkami. Danek broni się, że niegłodny, ale skwarki! Ulega pokusie i zmiata wszystko do czysta. — Niektórzy mówią, że to bez sensu. Że tymi zamachami Niemców nie zwyciężymy, a tylko będą represje i zginie dużo naszych — mówi Danek. — Więc może kłaniać się do ziemi, żeby raczyli dać nam żyć! — burzy się Teresa. — Niech czują, że każdej chwili gotowi jesteśmy skoczyć im do gardła. Niech robią w portki ze strachu. j=? Tereso — protestuję przeciw tej ordynarności. 173 — Ach, mamo, daj spokój! Gdybym mogła, sama bym rzucała granaty, ale... ech! — kończy z goryczą. Po godzinie policyjnej zamykamy drzwi na haczyk (zamek jest zdezolowany), a Danek przywiązuje do kiamki sznur i koniec sznura zaczepia o puste wiadro. ??— Jeśli będą się dobijać, będzie taki hałas, że się przestraszą, a zanim poodwiązujemy sznurki, można będzie wyskoczyć przez okno. — Głupi! — mówi Teresa. — Pod oknem będą też stać. Obstawiają ze wszystkich stron. Żeby rozproszyć ten nastrój, gaszę światło i uchylam tekturową zasłonę. Otwieram okno. Jest cudna, wiosenna noc. — Chodźcie tu, dzieci! — wołam. — Zobaczcie, jak ślicznie na świecie. Będzie dobrze! Stoimy w oknie we trójkę i oddychamy zapachem ziemi, pleśni wiosennej, pierwszych kwiatów wiśni, kory młodego drzewka. Jest cicho. Wieje łagodny wiaterek. Teresa obejmuje mnie jednym ramieniem, drugim otacza szyję Danka. ^— Ach, mamo, mamo — szepcze rozmarzona nagle, złagodniała, miękka. — Patrzcie — mówię — ćo to? W stronie Warszawy jakby jakaś łuna. Co to może być? — Może pożar? — Ale to bardzo daleko. Patrzcie, patrzcie, rozlewa się, rozszerza. O, a teraz gaśnie... Naraz drętwiejemy, zamieramy w przerażeniu. W sionce brzęczy wiadro szarpane gwałtownym stukaniem do drzwi. — Mamo! Mamo! — Puść mnie, córko. — Nie idź, nie otwieraj! Niech wyważą drzwi. 174 Wiadro brzęczy, dzwoni. Obejmuję Teresę za ramiona. Całuję ją w policzek. Aksamitny, pachnący policzek mojej córki. Wiadro brzęczy, hałas wzmaga się, drzwi dygocą. Jeszcze raz całuję policzek Teresy —• to pewno ostatni raz! Idę do drzwi na drewnianych nogach. Teresa i Danek stoją nieruchomo przy oknie. I naraz ulga! Naraz radość! Nie mogę słowa wydusić. Czuję, jak pode mną miękną nogi, a pot występuje na czoło. W drzwiach stoi Zbyszek. Wygląda prześmiesznie: na głowie kask pożarniczy, na cywilnej kurtce pas czarno-czerwony szerokości dwu dłoni, na haczykach pasa toporek i jeszcze jakieś tam brzękadło, nie wiem jakie. — Zbyszku! Myślałam... Ach, Boże, chodźże, chodź! Zapomniałyśmy o tej możliwości. Już parę razy Zbyszek sprawił nam taką emocjonującą niespodziankę. Po maturze wyjechał do Warszawy i tam uczył się na tajnym uniwersytecie, na polonistyce. Ale dla bezpieczeństwa zaciągnął się do Straży Pożarnej, osiągnął tam jakiś stopień i miał z tego tytułu przepustkę nocną — pożary mogły przecie wybuchnąć i w nocy. Oczywiście kask i pas nosił tylko w naszym mieście, dla efektu i dla uniknięcia zaczepek ze strony Niemców. Ile razy przyjeżdżał, wpadał do nas wieczorami, po godzinie policyjnej, przywoził wiadomości i zawsze zostawiał Teresie kilka kartek z najnowszymi wierszami młodych poetów, z którymi razem studiował. Nazwiska Baczyńskiego, Gajcego już wtedy nie były nam obce. Czekałyśmy na ich wiersze, Teresa przepisywała je i rozdawała kolegom, czasem czytywała je głośno, kiedy się kilkoro młodych zebrało. Głód przeżyć duchowych, głód doznań artystycznych był tak silny w tym pozbawionym wszystkiego, co piękne, pokoleniu, że odwiedziny Zbyszka były zawsze dla nas wielką radością. Dziś jednak, w tym strasznym dniu strasznego pogrzebu, 175 nie spodziewałyśmy się po godzinie policyjnej nikogo innego poza gestapo. Zanim minęło przerażenie, rozmawialiśmy jakoś nieskładnie, chaotycznie, ciągle przy odsłoniętym oknie, bez zapalania lampy, nawet głosami ściszonymi do szeptu. Nastrój udzielił się też Zbyszkowi. Powiedział prawie szeptem: — Ta łuna... to chyba to... W warszawskim getcie Żydzi chwycili za broń. Walczą. — Nareszcie — szepnęła w zachwycie Teresa. — Czyż można im pomóc? — zapytał rzeczowo Danek. — Zobaczymy. Nie tylko ty głowisz się nad tym. — Może wreszcie na Zachodzie coś się ruszy! — Dzieci, spuśćcie zasłonę. Zapalimy lampę. Mimo grozy, jaka spadła na miasto w oczekiwaniu zemsty za dokonany zamach, w naszym pokoju, pod lampą zasiedliśmy do wieczornej rozmowy z sercami ożywionymi nadzieją.. I noc upłynęła spokojnie. Nie było aresztowań w mieście. Co to znaczy? Nie umieliśmy sobie tego wytłumaczyć, ale każda spokojna noc była wygraną. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że gestapo aresztowało kilkudziesięciu żołnierzy niemieckich, znajdujących się w chwili zamachu na terenie kantyny. Nie mogli przypuścić, by ktokolwiek z Polaków mógł się dostać do tak strzeżonego obiektu. A jednak zamach na „Deutsches Heim" był dziełem polskich rąk. Następnego dnia niespodzianie wpadł na chwilę Janusz z kompletu „pięknych". Był jak zwykle pogodny, tylko oczy paliły mu się niby w gorączce. Mam wielką prośbę: czy można przyspieszyć naszą maturę? Będę się musiał chyba ukrywać przez jakiś czas. Może wyjadę. — Zostały nam trzy tygodnie. Czy chciałbyś jeszcze prędzej? A jak damy znać Bohdanowi? 176 ?— Ja to załatwię. Chciałbym nawet jutro. — Dobrze — zgodziłam się. — Spróbuję skompletować komisję na pojutrze, na jutro nie uda mi się. — Dziękuję. Do widzenia. Ciągle człowiek się musi śpieszyć. Już pędzę. — Młodzi się zawsze śpieszą. Na spotkanie życia. Pomyślności. Janusz już był właściwie za drzwiami. Naraz zawrócił, wszedł ponownie do sionki, ujął moje obie ręce i kolejno je pocałował bez słowa. «« Co ci, Janusz? Co to za czułość? — Ot tak, z przepełnionego serca. Bo — pamięta pani? — „taką tylko młodość nazwać piękną..." E, do widzenia! — Zwariowałeś, mój miły? Już biegł do bramy. Jeszcze się obejrzał, odgarnął kosmyk włosów, machnął dłonią. Już go nie było. Po południu, na komplecie u maluchów, zakomunikowali mi chłopcy, że na dworcu była jakaś strzelanina. Kazałam im wsunąć nosy do książek i wyliczyć wyjątki na „rz" w zakończeniu rzeczowników żeńskich i na „ż" w zakończeniu rzeczowników męskich. Na komplecie małej matury chłopcy opowiadali z wypiekami na twarzy, że dwóch gestapowców rannych, i banszuc1 też, i że teczka się temu chłopcu otworzyła, i że wysypały się granaty. I że wtedy dopiero go zastrzelili. Nie pozwolili go zabrać. Leży dotąd jeszcze na peronie. — Otwórzcie zeszyty. Proszę skupić uwagę. Piszcie... Wracałam do domu zmęczona. Myślałam tylko o jednym: odpocząć, spać. Teresa stała w pokoju przy oknie. Patrzyła na kwit- i Banszuc (niem. Bahnschutz) — strażnik kolejowy^ 12 — Pokolenie Teresy ? ?]*] nącą wiśnię. W kuchni nie było ognia. Nikt nie pomyślał o kolacji, a ja już ledwo stałam na nogach. — Tereso -=* zaczęłam z żalem i umilkłam. Teresa od-wróciła się i patrzyła na mnie smutnymi oczami. — Mamo, nasz „piękny"... — Nie! — Tak, to Janusz. Leży dotąd na peronie. — Nie, nie! Nie mów tak. To ktoś inny. Na pewno. — Mamo, byłam tam. Widziałam. Leży, ręce rozrzucone, jakby chciał ziemię objąć... lok na czole... śpi. A więc zdał już maturę. Już się nie będzie nigdzie śpieszył. Nasz „piękny"! O kilkaset kroków od nas leży sam na peronie, ludzie chodzą milczący obok, udają, że nie widzą, że im serce nie pęka z żalu. I jak to się dziwnie zbiegło! Nazajutrz rano zapukała do moich drzwi jakaś nieznajoma dziewuszka. Wymieniła moje nazwisko. Weszła drobnym kroczkiem, wsunęła się jakoś, jak myszka wkradająca się cichaczem do otwartej szuflady. Stała chwilę patrząc to na mnie, to na Teresę. Teresa czesała swoje długie, złociste włosy. Wzrok dziewczyny spochmurniał. Odwróciła głowę od Teresy jakby z żalem. Ciągle milczała. ?«. Proszę — podsunęłam jej krzesło. •» Nie. Ja się śpieszę. Tylko na chwilę. U nas w domu, to znaczy pod Wierzbicą — wymieniła nazwę wsi — jest dla pani krowa. — Co takiego? — zdumiałam się nie na żarty. Teresa parsknęła śmiechem. Dziewczyna spojrzała na Teresę pochmurnie, niechętnie. «?* Tę krowę Bohdan kazał: że dla pani. Jeżeli pani chce, można sprzedać. My kupimy. — Nic nie rozumiem. Jaka krowa? Dlaczego? — Krowa była Bohdana. Ale zawsze mówił: dla mojej cioci, i adres dał, i nazwisko. Dla pani. Tylko tę krowę 178 miał. Stała u nas, tylko się nazywało, że jego. Kupił za swoje pieniądze. Więcej nic nie miał. Aha, jeszcze miał kołdrę błękitną, atłasową. Niedawno kupił. Ale o tej kołdrze mówił, że to dla mnie. Zaczynałam rozumieć. Mówiła o Bohdanie w czasie przeszłym. Patrzyła oczami pełnymi bólu, była cała wcieleniem rozpaczy. Czy to znaczy, że... — Nie ma go już. Tak. Pochowaliśmy w lesie. Kiedyś się przeniesie ciało. Cały oddział się uratował, on strzelał z karabinu maszynowego, trzymał Niemców do ostatka z daleka, póki wszyscy nie wyszli. I na tym karabinie leżał. Niemcy uciekli, pewno myśleli, że ich dużo więcej było. Tak został. — Nasz drugi „piękny"... — szepnęła Teresa. Dziewczyna spojrzała wrogo na Teresę. —« Nie wiem, czy był piękny. Był dobry. Dobry! Wszyscy po nim płaczą. A sama mówiła to z suchymi oczami, chłodna, rzeczowa, kamienna. — Herbaty — szepnęłam półprzytomnie — proszę, niech się pani napije. *-. Nie mam czasu. Muszę na dworzec. A z tą krową? — Niech ją państwo zatrzymają, tak jak było. «-« Ale to jest pani krowa. Może stać. Nam nic do niej. Bohdan tak chciał. — Ach, ale adres, adres — poprosiłam odchodzącą już dziewczynę. — Kiedyś przyjadę, chcę być na jego grobie, spojrzeć. Dziewczyna wymieniła adres. — Proszę przyjechać prosto do nas. Pani przecie była jego jedyną krewną, nie miał tu nikogo. Usiłowała uśmiechnąć się uprzejmie. Nie mogła. Wargi nie chciały się ułożyć do uśmiechu. Odeszła. 12* 1 Teresa idzie z Młodzianowa na Glinice, przez ramie ma przewieszoną torbę inkasenta, w ręku trzyma patyk i tym patykiem uderza po deskach płotków i parkanów otaczających podwórka. Natychmiast odzywają się pieski, kundelki wszelkiej barwy, wzrostu, kształtu i temperamentu. Ujadają basem i dyszkantem, staccato i zawodzeniem, doskakują do płotu, groźnie szczerzą zęby przy bramkach. Teresa zna je wszystkie — blisko trzy lata odwiedza co miesiąc te dzielnicę. Wesoło woła na pieski: — Chochlik, nie poznajesz, ty głuptasie? Bobik, coś ty, zapomniałeś? Tu, do nogi, Bzdura, dobra suczka, dobra, co — znowu będziesz miała szczenięta? Chodź tu, Reks, waruj, uspokój się. Cezar, wyleniałeś, staruszku, grzeczny Cezarek, grzeczny... Pieski wachlowały ogonami, czasem popiskiwały z radości i podstawiały kudłate łby do głaskania, czasem nawet usiłowały polizać nos Teresy, gdy przyjaźnie się do nich schylała. Asystowały jej aż do progu domu, oznajmiając swoim państwu, że przyszedł przyjaciel, towarzyszyły w drodze powrotnej za bramkę do obejścia sąsiada, żeby przy okazji warknąć na psiego rywala zza płotu. Mieszkańcy też byli Teresie przychylni. Rozpoczął się 183 piąty rok wojny i ludzie już niejednokrotnie zdali egzamin: wiadomo było, komu można zaufać. Icbórze i zdrajcy zdemaskowali się dawno. Sąsiedzi ostrzegali, informowali: „Tam niech pani nawet nie zachodzi, oni się sfoksili", „Tamtych córka chodzi z Niemcem, niech pani uważa". Z pozostałymi można było pogawędzić swobód-* nie i Teresa chętnie gawędziła. Poznawała ludzi, z którymi przedtem rzadko się stykała: tragarzy, zwrotniczych, listonoszy, robotników garbarskich, szewców łatających ubogie obuwie, krawcowe żyjące z przeróbek i poprawek, urzędniczki pocztowe, robotnice z mleczarni, sprzątaczki. — O, panna Teresa po kolędzie —- witał ją stary ro-ootnik kolejowy, »-. Dobrze, dobrze, jest ta złotówka, proszę. A wie pani, jak to się teraz śpiewa: „Siekiera, motyka..." — Wiem: „bimbru szklanka, w nocy alarm, w dzień łapanka". — Nie. Teraz tak: „Siekiera, motyka, linka, drut, a wasz Fiihrer już kaput". Po Stalingradzie już się nie pozbierają, nie. Teresa śmiała się, ściskała dłonie i szła dalej. A w sąsiednim domku już szczekał na dziedzińcu jakiś nieznajomy szczeniak: podskakiwał i uciekał, piszczał ze strachu i warczał ze złości, atakował i wiał, podkuliwszy kosmaty ogonek. — Jak on się nazywa? -— pytała Teresa. — Ładny i zły, będzie z niego dobry stróż. — Nazywa się Gradek. — Gradek? Co to za imię? — A to, proszę pani, cała historia. Powiem pani w se« krecie. Więc syn chciał go koniecznie nazwać Bdsio, że niby Goebels, a mąż — Hycler, że niby Hitler, a ja mówię, proszę pani, że piesek dobry, po co go kaleczyć takim imieniem, wojna minie, a on będzie na całe swoje psie 184 życie zhańbiony, więc nie warto. Więc żeby nazwać jakoś tak, żeby coś o wojnie, ale coś dobrego, na naszą stronę. No i został. Gradek, niby coś od Stalingradu, wie pani. Teresa uszła kawałek drogi, bębniąc patykiem po deskach poszczerbionego parkanu, osłaniającego jakiś pusty plac. Białą farbą, kredą, kolorowymi,, szkolnymi kredkami czyjeś ręce malowały na deskach parkanu napisy: Polska walczy! Hitler kaputt! Chociaż z futer macie gacie, ale wojny nie wygracie! Teresa śmieje się serdecznie. „Z futer gacie, z futer gacie —i powtarza. — Muszę to zapamiętać, powiem chłopcom, pyszne!" Na murze z czerwonej cegły, otaczającym jakieś warsztaty czy składy, Niemcy wymalowali ogromne V. Miało to być symbolem zwycięstwa: Victoria! To V zdobiło też fasady domów w śródmieściu, ściany dworca, mury fabryk. Ale tu, na Glinicach, ktoś dopisła do V dalszy ciąg i z daleka wołał do przechodniów drwiący wyraz: „Ver-loren", czyli: przepadło, stracone! — Verloren, verloren, alles verloren — nuci wesoło Teresa i bębni patykiem po murze. Ta piąta jesień wojenna jest jednak lepsza od innych, jest pełna nadziei i przeczuć. Znowu jakiś domek, jakaś przyjazna rozmówka, jakaś drobna składka. Normalna wędrówka inkasentki. Mogłoby być nużące i nudne, gdyby nie ludzie i nie ta literatura na płotach. Teresa mija jakiś piętrowy dom, przy którym kręci się niemiecki wartownik. Tuż za jego plecami wisi ogromny plakat Arbeitsamtu z napisem: 185 Jedźcie z nami do Niemiec! Dla zachęty wymalowany jest na plakacie dostatnio ubrany jegomość z elegancką walizą w ręku. Jeden z rogów plakatu zdobi rodzaj wachlarza z rozłożonych banknotów ^-- taakie bogactwo czeka cię, jeśli dobrowolnie pojedziesz pracować do Rzeszy! Teresa zatrzymuje się chwilkę i uważnie przygląda się plakatowi. Wartownik spaceruje obojętnie. Nagle odwraca się zdumiony, dziewczyna czytająca plakat zakaszlała, zakrztusiła się — chyba się śmieje? Zanim zdążył się połapać, odbiegła już daleko. Wartownik dalej spaceruje, znudzony, obojętny. Propagandowy napis „jedźcie z nami" ktoś sprytnie za-kleił białym papierem, na którym identycznie drukowanymi literami zamiast: „z nami" wypisane było: „sami". Jedźcie sami do Niemiec! Teraz Teresa mija poszczerbiony mur okalający jakieś baraki i stosy złomu. Na murze, wśród wielu ręcznie wypisanych ogłoszeń typu: „szewc przyjmuje reperacje i o b-s t a 1 ó n ? i — krawcowa szyje z nowego i przerabia — sprzedam wózek dziecinny — w r u ż ? a przepowiada przyszłość" — widnieje też kartka, która specjalnie zainteresowała Teresę. Pozornie wygląda jak wszystkie inne — ręcznie, niezdarnie wypisane na kartce zeszytowej ogłoszenie: Wynajmę pokój z mocnym obiciem. St. Alingradzki Zmęczona parugodzinną wędrówką Teresa chciałaby gdzieś odpocząć. Przyśpiesza kroku, omija domki, do których będzie musiała potem powrócić, biegnie do Danka. Rodzina Danka po raz któryś tam z rzędu została przesiedlona, tym razem na Glinice, do małego domku z ogródkiem. Ogródek był zadeptany, a domek pozbawiony szyb i drzwi — niegdyś było tu getto. Wysiedlenie 186 nastąpiło latem i teraz już domek był doprowadzony do stanu używalności. Tylko ogródek smucił badylami, zdeptanymi krzakami i połamanymi drzewami, ale matka Danka pracowicie zabrała się już do uporządkowania tej smutnej ruiny. Teresa rozsiadła się w kuchni, z wdzięcznością przyjęła szklankę herbaty z karmelu i pajdkę chleba ze skwarkami, gawędziła jak kuma na ploteczkach sąsiedzkich. W pewnym momencie, patrząc uważnie w twarz matki Danka, oświadczyła: *=* A pani to doprawdy wygląda na siostrę Danka. A moja mama okropnie spsiała ostatnio. — Tereso, jakże tak można? *— Bo naprawdę — spokojnie odparła Teresa, wpijając zęby w chleb. — Ale to nic, niech się wojna skończy... Nagle roześmiała się: — Wie pani, co widziałam dziś na płotach? Matka Danka, zwana przez przyjaciół i znajomych panią Halineczką, miała rzeczywiście jakiś nieuchwytny, dziewczęcy wdzięk i tyle słodyczy w wyrazie twarzy i sposobie bycia, że istotnie trudno było o niej mówić: „pani Halina". Nie, to naprawdę była „pani Halineczką', ktoś młody, dobry i łagodny, opiekuńczy i pełen wdzięku. Teresa sadza sobie na kolanach małego Juję. kołysze go lekko, przytula i zaczyna opowiadać. *=i Nie mów przy nim — gasi ją pani Halineczką. — On wszystko powtarza, on jeszcze nie rozumie.., 6= Powtarza, powtarza —= ci@szy się Juja. Wymierza Teresie porządnego kuksańca w obojczyk i rozkazuje: — Mów! — A figa — przekomarza się Teresa. =- Powtarzasz jak papużka, głuptas jesteś. » To ty jesteś głuptas — replikuje Juja. — Juja! = hamuje go matka. .187 — A ja umiem wierszyk! — malec zmienia ton na bardziej układny. -— No to powiedz. Juja zeskakuje z kolan i ustawia się w pozycji do recytowania — nóżki razem, rączki wyciągnięte wzdłuż boków. —- Nie pieprz, Piętrze, wieprza pieprzem... — Bo przepieprzysz, Piętrze, wieprza pieprzem — kończy Teresa i usiłuje pochwycić i posadzić sobie na kolana recytatora. Ale Juja broni się i krzyczy: — Nie tak! Nie tak! Ja powiem! Ustawia się ponownie naprzeciwko Teresy, szasta nóżką i recytuje: — Nie pieprz, Piętrze, wieprza pieprzem, bo przepieprzysz i na Dnieprze. Teresa bije brawo. Juja kłania się. — No widzisz — mówi na pół z dumą, na pół ze zgorszeniem pani Halineczka. — Wczoraj słyszał, jak panowie mówili, dziś w ogrodzie cały czas się krztusił tymi prz-prz, no i masz. — Proszę pani, i on się chyba cieszy, że szkopy skróciły już front aż po Kijów. — Cieszy się, on! — oświadcza z dumą Juja. — Ach, ty szkrabie! No dosyć, muszę lecieć dalej. Szkoda, że Danka nie ma, trochę by może ze mną pochodził. To naprawdę zajmujące, wie pani. Tylko że jestem potem taka umordowana, że nie chce mi się wieczorem siadać do książki. A tu już matura niedaleko. Teresa wędruje jeszcze godzinę i jeszcze godzinę. Jest już porządnie zmęczona, kiedy spotyka Czesia. — Dzień dobry, panno Tereniu. — Serwus. Coś taki uroczysty? Od kiedy jestem panną? — Tak sobie. To właściwie ty powinnaś do mnie mówić per pan. Jestem o tyle starszy od ciebie. 188 Czesiek jest rzeczywiście dużo starszy. Przed wojną przeszedł do drugiej licealnej, dotąd jednak nie uczył się. Próbował w pierwszym roku wojny przedostać się na Zachód przez Węgry... Nie udało się. Wrócił zgnębiony, ale wierzył, że wojna niedługo się skończy, odkładał naukę do lepszych czasów. Na razie zadekował się w jakimś niemieckim biurze handlowym jako kancelista i z zapałem tonął w konspiracji. Dopiero w tym roku zgłosił się na komplety. Chodziło mu nie tyle o siebie samego, ile o młodszego brata, Heńka, szczupłego, poważnego czternastolatka, którego Czesiek kochał niezwykłą bratersko-ojcowską miłością, wstydliwie ukrywaną pod maską surowej szorstkości. Czesiek przerobił z nim w domu kurs pierwszej, drugiej i trzeciej gimnazjalnej, ale Heniek błagał, żeby go zapisać na komplety, choć nie buntował się przeciw korepetycjom braterskim, przeciwnie, był zawsze wpatrzony -» w Cześka i zakochany w nim po uszy od najwcześniejszego dziecięctwa. W ogóle bracia kochali się w tej rodzinie jak rzadko. Kiedy najstarszy z czwórki zginął we wrześniu, młodsi rozpaczali chyba bardziej niż rodzice. Dwaj następni z kolei, Władek i Czesiek, po nieudanej wyprawie na Węgry, zaczęli pracować, czekając na koniec tej okrutnej wojny, w której nie mogli jawnie brać udziału z bronią w ręku. Ale wojna trwała zbyt długo. Najmłodszy, Heniek, dorastał — trzeba było pomyśleć o nauce. I tak Czesiek zdecydował się wreszcie tej jesieni. Został przydzielony na piątego do kompletu Teresy. Był poważny, milczący. Z pobłażaniem patrzył na szczenięce figle, przysłuchiwał się dowcipom Julka i Jurka. Polubił Teresę. Nigdy nie miał siostry. Nigdy nie próbował zbliżyć się do dziewcząt na zasadzie przyjaźni. Pod tym względem Teresa była dla niego kimś nowym i interesującym. 189 — Dokąd wędrujesz? — Zmachałam się. Już wracam do domu. Studiowałam literaturę na płotach. — Ciekawa? — Uhu. Co to jest PPR? — Czemu pytasz? — Bo na jednym płocie było: „PPR walczy", a na drugim naprzeciwko: „PPR — agenci Moskwy". Wiesz, co to jest PPR? — Wiem. To komuniści: Polska Partia Robotnicza. — Aha, to dlatego agenci Moskwy! świństwo. — A ty myślisz, że można być komunistą i Polakiem jednocześnie? — Można. Dlaczego zaraz agenci Moskwy? Zresztą Moskwa jest naszym sprzymierzeńcem, bije szkopów. E, wiesz, to chyba niemiecka robota te napisy o agentach. — Tak myślisz? Ty jesteś... Nie dokończył. Zamyślił się i patrzył gdzieś daleko przed siebie, jakby Teresy nie było. — No, jaka jestem? —- zapytała Teresa kapryśnie i kokieteryjnie. Czesiek spojrzał na nią, jakby przebudzony ze snu. Roześmiał się z jej kokieteryjnej zaczepności. Teresa nachmurzyła się. — Nie miałem na myśli żadnego komplementu, wybacz, Tereniu. Myślałem po prostu, że jesteś jeszcze bardzo młodziutka i że może nawet lepiej nie rozmawiać z tobą o różnych rzeczach. — Możesz nie rozmawiać. Obejdę się. — Nie gniewaj się. — Znalazł się dorosły! Co to za różnica te cztery lata? Gdyby wiek decydował o mądrości, to każdy siwy dostawałby automatycznie dyplom uniwersytecki. Bywają starzy i głupi. Ale możesz nie mówić, ja nie dlatego... 190 «« O której mamy dziś historię? — Chcesz zmienić temat, rozumiem. Historię mamy dziś, proszę dorosłego pana, o godzinie siedemnastej i pół w mieszkaniu Jurka. Do widzenia! Odwróciła się na pięcie i pobiegła nie oglądając się. Czesiek uśmiechnął się przyjaźnie i śledził oczyma sylwetkę dziewczyny, zanim zniknęła za rogiem ulicy, 2 Więc było już lżej i było zarazem ciężej. Coraz więcej młodzieży chciało się uczyć. Licznie napływaU obecnie poznaniacy: zamyślony, skupiony Rajmund, żywy i czarny jak Cygan Zygmunt, Mietek marzący o sutannie, Paweł, Marysia... Dotąd przygnębieni, czekali na odmianę losu. Teraz zajadle i z poznańską systematycznością zabrali się do książek. A nauczycieli było coraz mniej. Stopniowo i systematycznie, co pewien czas, nocną ciszę zakłócał warkot silników, przed bramami domów zatrzymywały się ciężarówki, zwane budami, ze snu wyrywały ludzi gardłowe wrzaski esesmanów, kogoś wyprowadzano, kogoś wywożono, ktoś głośno płakał do rana w opustoszałym domu... W każdej partii aresztowanych był ktoś z nauczycieli. Stopniowo, systematycznie. Wiedzieliśmy, że to nas czeka, ale kiedy, kiedy? Może jednak nie zdążą? Między nadzieją i determinacją jest właśnie miejsce na lęk, jest miejsce na rozpacz. Łamaliśmy ręce nad tymi, których już zabrano, czekaliśmy własnej katastrofy — zdawało się nieuniknionej — a jednocześnie, widząc już początek hitlerowskiej klęski i przeczuwając wyzwolenie, tak bardzo pragnęliśmy dotrwać. Pewnej nocy zabrano Surmę. Wiedzieliśmy, że jest silny, ' 191 że nikogo nie wyda, ale czy jego aresztowanie nie oznaczało, że wiedzą, w kogo należy uderzać? W takim razie w następnej kolejności... Pobiegłam między lekcjami do pani Kazi, dyrektorki tajnej żeńskiej szkoły. Wypiłyśmy po szklance herbaty z karmelu, z sacharyną, i pocieszałyśmy jedna drugą. Ona była w jeszcze gorszej sytuacji niż ja: miała dwie dorastające córki. Ale także i w lepszej: miała matkę, uroczą, mądrą, siwą panią, niegdyś również nauczycielkę. W razie czego... A moja Teresa byłaby zupełnie sama! — O czym my mówimy, pani Kaziu — opamiętałam się pierwsza — po co o tym myśleć? Skoro człowiek jest wobec pewnych spraw bezradny... — No tak. Możemy nie mówić, ale czy można nie myśleć? Spojrzałam na nią uważnie: była taka ładna! Zawsze mnie wzruszała niezwykła jej uroda, typowo polska, jasnowłosa, niebieskooka, pogodna. Cały jej dom nazywałam w myślach domem piękności — zaczynając od babci, a kończąc na młodszej córce — wszystkie były urodziwe i pełne wdzięku chwytającego za serce. — Pani jest jeszcze ciężej — powiedziała pani Kazia serdecznie. — Mnie ratuje wiara: kiedy w nocy słyszę warkot motorów, mówię „kto się w opiekę podda Panu swemu..." Lęk duszący za gardło — ustępuje, ucisza się. A pani się przecie nie modli, więc... — Ach, ileż milionów ludzi w czasie tej wojny poddawało się opiece Pana. Nie, niech mi pani wybaczy, nie mówmy o tym. — Dobrze. Komu będziemy zgłaszać teraz terminy matur? — Będziemy sobie nawzajem komunikować i tyle. Trudno. Nie ma Surmy, a matury muszą być. Miałam poważne kłopoty z obsadzeniem przez nau- 192 czycieli coraz to nowym kompletów. Nasz burkliwy biolog — Pan Pe — wyjechał na wieś. Twierdził, że tam spokojnie, a nauczyciele wszędzie są potrzebni. Łagodny pan Henryk musiał się zgłosić do pracy legalnej, w jakimś niemieckim biurze, bo groziły mu represje. Matematyk coraz więcej czasu poświęcał pilnowaniu sklepu perfumeryjnego — miał rodzinę na utrzymaniu, drżał o to, by nie wsiąknąć. Kogo zdobyć na jego miejsce? Zdecydowałam się na zaangażowanie dla młodszych klas ludzi nie mających kwalifikacji nauczycielskich. Januszowi Paszyńskiemu podrzuciłam parę młodszych kompletów z fizyki. Pozyskałam pewnego młodego inżyniera i powierzyłam mu matematykę i fizykę na kompletach starszych. Iwan Sztywny, jak go chłopcy ochrzcili, okazał się z czasem świetnym wykładowcą. Umiał utrzymać dyscyplinę, dużo wymagał, dużo nauczył. Wreszcie sięgnęłam do klepiących biedę sędziów — wszyscy mieli bądź co bądź wyższe humanistyczne wykształcenie, a niejeden z nich swoje ulubione hobby z zakresu przedmiotów szkolnych. Tak obsadziłam historię, geografię i język niemiecki w klasach młodszych. Sadownicy byli ludźmi poważnymi i chłopcy podporządkowali się im niebawem, ucząc się opanowania swego wiercipięctwa. Byłam jednak do tego stopnia formalistką, że wszyscy uczniowie musieli — z tych przedmiotów, których uczyli nauczyciele bez formalnych kwalifikacji — składać pod koniec roku egzamin w obecności mojej lub kwalifikowanego nauczyciela danego przedmiotu. Tak więc komplety szły, pełną parą, a ja znowu biegałam od rana do godziny policyjnej, od domu do domu, systemem tramwajowym, jak to nazywała Teresa. Dla mojej własnej córki miałam tylko wieczory, kiedy byłam tak bardzo zmęczona, że — zdawało się — ani ręką, ani nogą. Miała siedemnaście lat i całkowitą swo- 13 — Pokolenie Teresy [ ,193 bodę — nie byłam w stanie jej dopilnować i nie pilnowałam. Może właśnie dlatego nauczyła się pilnować się* bie samą: uczyła się dobrze, prowadziła dom, gotowała i sprzątała, prała i załatwiała sprawunki, pełniła funkcje inkasentki RGO, roznosiła tajną prasę — co jeszcze, co jeszcze? Czymś osobistym musiało przecie żyć to siedem-nastoletnie serce *-< wiedziałam o tym i niepokoiłam się jak każda matka. — Mamo, w niedzielę jedziemy z chłopcami na rowei rach do lasu na cały dzień. Można? — Można. Spojrzała na mnie nieufnie. — Dlaczego mi na wszystko pozwalasz? A Reny rodzice nie puścili. Mówią, że same z chłopcami, że to nie wolno i że ludzie będą o nas źle mówić. Nie boisz się o mnie? — A gdybym się bała? Nie pojechałabyś? — Pojechałabym. Tylko tobie bym nie powiedziała. — No więc. r — Ale czy się boisz o mnie? Rozumiałam, że to „banie się" ma być dowodem, że ją kocham tak, jak innne matki, — Boję się, żebyście nie wpadli gdzie w łapy Niem-> ców. Żebyście nie hałasowali, nie śpiewali za głośno, nie zwracali na siebie uwagi. Boję się zawsze, kiedy jesteś beze mnie. Ale na to przecie... — Ach, nie! — zaprotestowała Teresa. — Nie o to chodzi! Mnie chodzi o chłopców. — Myślę, że pod tym względem mogę ci zaufać. W tych sprawach albo sama siebie upilnujesz, albo sama siebie zlekceważysz. I nie tylko siebie. Bo dobrze wiesz, że cokolwiek byś zrobiła złego, spadnie to także na mnie. Nie zechcesz mnie skrzywdzić, tak myślę. Jesteś dość rozumna, żeby sobą rządzić. 194 Teresa pocałowała mnie w milczeniu. W kuchni zasy-czał garnek. Pobiegła tam i narobiła takiego hałasu, przesuwając rondle, trzaskając drzwiczkami kuchennego pieca, odkręcając kurki z wodą, że aż mi huczało w uszach. Wyładowała się! Po chwili wróciła, oparła się o stół obu łokciami i patrzyła długo na mnie, poprawiającą zeszyty z wypracowaniami. — To właśnie jest okropne! — zawołała w końcu. — To jest naprawdę okropne! Każdy może zrobić głupstwo, a mnie nie wolno! Przecie kiedy mówisz, że mi ufasz, no to... to ja nie mogę... To właśnie jest okropne! Roześmiałam się. — Ach, ty! Już chciałabyś na kogoś zrzucać odpowiedzialność — co? Nie, miła moja, w tym ci nie pomogę. Podeszła i otarła się policzkiem o moją twarz. —' Właściwie to nie wiem, czego chcę. Ach, mamo! — No dobrze, dobrze. Pomyśl jeszcze i porozmawiamy. Mamy czas. Czy może coś tak bardzo pilnego? — Nie, mamy czas. No więc jadę w niedzielę sama, sa-miuśka z chłopaczyskami. Jesteś okropną matką! — zaśmiała się i znowu mnie pocałowała. Tak wiele tych pieszczot nie było w naszym życiu, więc przyjrzałam się Teresie uważnie i zaniepokoiłam się: może coś w niej się dzieje silniejszego, niż potrafią to ująć okowy mego zaufania? Może powinnam inaczej? Jak? Coś się z nią działo rzeczywiście. Pewnego dnia spotkałam ją niespodziewanie, biegnąc z jednego kompletu na drugi. W pierwszej chwili myślałam, że to nie ona, tylko ktoś podobnie ubrany. Czarne jak sadza brwi! Czarne rzęsy, pod-czesane starannie do góry! Jaskrawo wymalowane wargi, przesadnie różowe policzki. Zupełnie inny wyraz twarzy, jakiejś niemądrej twarzy wyzywająco uśmiechniętej! Ona — nie ona? Prawie otarłyśmy się o siebie i wtedy Teresa mnie dostrzegła. Wyzywająco kokieteryjny uśmiech spełzł 195 z twarzy w jednej sekundzie. Zmieszała się i stała przede mną z miną winowajcy. — Wejdźmy do bramy, Tereso — zaproponowałam. — Po co? Nic takiego się nie stało — szła za mną, ale już buntowała się na zapas, jeszcze niepewna, a już cała nastawiona na opór. Wyjęłam z kieszeni chustkę do nosa i z torebki lusterko. Podałam jej to. Nie chciała wziąć. — O co ci chodzi, mamo? Nie widzę powodu... — Mniejsza o to. Spójrz do lustra. — Nie potrzebuję. Chyba nie myślisz, że malowałam się bez lustra. Dobrze wiem, jak wyglądam. Każda dziewczyna chce być ładna. Czułam, jak we mnie wzrasta zniecierpliwienie. Jeszcze chwila, a nie potrafię się pohamować. Wiedziałam, że jeżeli wybuchnę — przegram. Powiedziałam spokojnie, sztywno, choć starałam się, żeby wypadło łagodnie: — Kochanie, weź tę chustkę. Popatrz na siebie uważnie. Spieszę się na komplet, doprawdy nie mam czasu. Bałam się tylko, żeby cię jakiś Niemiec nie zaczepił. — Także coś! — parsknęła. — Do widzenia, spotkamy się na obiedzie, wpadnę coś zjeść — powiedziałam zwyczajnie i zostawiłam ją w bramie z chusteczką w jednej i lusterkiem w drugiej ręce. Dopędziła mnie na rogu ulicy. Miała zmytą, czyściutką twarz, miłą i młodzieńczą. ?— Mamo, jesteś okropna — szepnęła w przelocie. Mijając wcisnęła mi do kieszeni lusterko i umorusaną chusteczkę. Pobiegła lekko, po dziecinnemu podskakując. Nie obejrzała się ani razu. Myślałam, że wieczorem poważnie porozmawiamy. Jak dać ujście naturalnym pragnieniom młodości? Siedemnaście lat, siedemnaście lat! A na świecie ciągle trwa wojna... Tymczasem nic nie wyszło z naszej rozmowy. Już za- 196 mknęłyśmy drzwi na noc, gdy ktoś zapukał. Było zaledwie kilka minut do godziny policyjnej. Weszła jakaś nieznajoma kobieta, opatulona chustką po oczy. Zapytała o moje nazwisko. Wcisnęła mi do ręki zmiętą kulkę papieru i nic nie mówiąc zawróciła do drzwi. »-» Przepraszam, czy mogę wiedzieć od kogo, jak? — Pani pozna charakter pisma. A ja jestem już dziesiąte ręce, ktoś wyszedł z więzienia, ktoś komuś powierzył to. Ja nie wiem. A pani nie powinna pytać. — Przepraszam —• szepnęłam zdetonowana. — Dziękuję. Tereniu, wypuść panią. Niech się pani śpieszy, już zaraz godzina policyjna. Kobieta uśmiechnęła się do mnie jak do głupiutkiego dziecka i wyszła. Rozprostowałam pogniecioną kulkę papieru. Poznałam od razu. Gryps od Surmy. Chemiczny ołówek rozmazał się tu i ówdzie, a kartka była zapisana tak ciasno, tak drobniutkim maczkiem, że odczytanie trwało parę dobrych chwil. Pisał: Wiedzą wszystko. Mają dokładną ewidencję-Nie narażajcie się na męki, zaprzeczając, to bezcelowe. Róbcie, co do was należy. Może nie zdążą. Żegnam. Teresa czytała razem ze mną, pochylona nad moim ramieniem. Spojrzałyśmy na siebie. Wargi jej lekko drżały. Pogładziła mnie nieznacznie po ramieniu. *—< Właściwie lepiej, że wiemy, że oni wiedzą- Prawda? *— „Żegnam" — widać nie ma nadziei — powiedziałam, myśląc o Surmie. — Mamo, nie zdążą! Rosjanie są już na Dnieprze. Sprawa kosmetyki, sprawa pragnień dziewczyńskich — odpłynęła daleko. Nie poświęciłyśmy jej nawet słowa. Gryps spaliłyśmy starannie pod kuchnią. 197 ? Siedzieli na krzesłach, stołkach kuchennych, na parapetach okien i po prostu na podłodze zasłanej gazetami. Trochę cierpły nogi, ale głupstwo! Było coś tak urzekającego w tej muzyce, że nawet maluchy miały wniebowzięte oczy. Bo tym razem dopuszczeni zostali nawet młodsi. Zebrało się tego bractwa chyba ze czterdzieścioro, głowa przy głowie. Rodzice Olgierda zaproponowali, żeby zorganizować tym razem u nich, nie można było więc ukryć przed młodszymi, że koncert się odbędzie. Olgierd miał prawo zaprosić przyjaciół, a skoro będą ci, to czyż można skrzywdzić tamtych? Stara gwardia, dla której ten koncert był już którymś z rzędu, grała rolę opiekunów, a raczej poskromicieli w stosunku do młodszych: żeby ani mru-mru, żeby potem wychodzili pojedynczo, bez żarcików, pisków i szturchańców, żeby po sobie wszystko sprzątnęli, nawet podłogę wyfroterowali. Niewiele rodzin polskich w naszym mieście zachowało instrumenty muzyczne. Większości zabrano je razem z mieszkaniami. Więc trzeba było dbać o tych, którzy nam pozwolili korzystać ze swego domu i ze swego pianina. Nie była to przecie sprawa prosta. Chopin był zakazany, w razie wsypy odpowiadałoby się i za Chopina, i za podejrzane gromadzenie młodzieży. Okna musiały być szczelnie zamknięte, a dom położony w głębi podwórza, dalej od ulicy, by dźwięki muzyki nie obudziły niepotrzebnej czujności panów świata, którzy dla siebie wyłącznie rezerwowali sztukę. Przy fortepianie siedziała siwowłosa pani, niegdyś znana pianistka, dziś nasza stała konspiracyjna koncertantka. Ona układała programy koncertów i poprzedzała wykonanie zwięzłymi wyjaśnieniami, ałe starsi mieli już swoje ulu- 198 bione utwory i prośbami, szeptanymi cichutko a natarczywie, zmuszali do bisów w nieskończoność. — Jeszcze Poloneza As-dur, koniecznie, proszę pani, choć kawałeczek... — Jeszcze to scherzo z „Lulajże, Jezuniu". — Preludium deszczowe... — Tego smutnego walca, pani wie... — Etiudę rewolucyjną... Przy pianinie stał Czarek, podsuwał, dobierał, przewracał kartki nut. Był sam muzykalny, grał chyba na wszystkich instrumentach, jakich mógł dopaść. Koncerty szopenowskie były dla niego świętem bardziej niż dla innych. Drżał w czujnym naprężeniu, chwytał każdy dźwięk, jak spragniony człowiek łyka świeżą wodę. Kiedy wracał do domu, próbował grać wszystko, co słyszał. Ćwiczył godzinami i marzył o życiu wirtuoza, o salach koncertowych, o muzyce. Teresa siedziała na parapecie okna i pilnowała dziedzińca — gdyby się w bramie ukazał jakiś mundur... Ale zapomniała o obowiązkach wartownika, tak pochłaniała ją muzyka. Patrzyła przez okno i nie widziała ani podwórka, ani bramy. Gdzieś szumiało morze... Majorka... Jurek ujął końce jej palców, nachylił nad nimi głowę (siedział niżej, na kuchennym stołeczku) i lekko musnął wargami różowe czubki palców dziewczyny. Nie wyszarpnęła dłoni. Jakaś radość cieniutką strużką wsączyła się do jej serca. Przymknęła oczy. Kiedy je otworzyła i rozejrzała się dokoła, zauważyła ironiczne spojrzenie któregoś z mniej znanych chłopców. Wyszarpnęła dłoń z ręki Jurka. — Co za głupstwa, nie przeszkadzaj — szepnęła srogo. Ale jednocześnie uśmiechnęła się tak przyjaźnie i ciepło, że Jurek aż zmrużył oczy. Rzucił okiem na siwą głowę pianistki i chrząknął udając rzeczową obojętność. Gdyby mógł wstać, wsadziłby pewno ręce w kieszenie i wzruszył 199 ramionami dla zadokumentowania swojej niezależności. Ale siedział dalej nieruchomo i patrzył na podniesione wieko pianina, jakby tam widział coś specjalnie ciekawego. Unikał spojrzeń kolegów. Po co? A nuż... Klaskać nie było wolno. Swój zachwyt okazywali słuchacze westchnieniami, czasem cichutkim szeptem, poruszeniem się na stołkach i rozesłanych gazetach, które niedyskretnie i kompromitująco szeleściły. — Jeszcze ten rzewny mazurek, proszę pani — prosił ktoś. — Cis-moll, opus 63 — podpowiadał Czarek. Maluchy z szacunkiem podziwiały jego uczoność w muzyce. Hania „czarna" szepnęła do Tadka: — On się popisuje — śmieszne... Hania „jasna" spojrzała na Andrzeja i widząc jego przymknięte w rozmarzeniu oczy *•> trąciła go w ramię: — Marzysz? O czym? — Nie wiem. Ale o czymś wielkim i dobrym. Nachyliła się i szepnęła mu do ucha: — Ty nie będziesz się śmiał: ja też, też o czymś wielkim, o czymś pięknym, ale co to może być? — Kiedyś zobaczymy. Czarek przewracał kartki nut. Siwa pani pochylała głowę nad klawiaturą. Maluchy cichły. Teresa przymknęła oczy — zdawało się jej, że jeszcze chwila, a stoczą się na kolana jakieś głupie łzy... Koń i Julek robili czasem do siebie małpie miny, ale Danek pilnował ich surowo, żeby nikogo nie śmieszyli. Oni sami byli nie mniej wzruszeni i przejęci muzyką niż inni, ale nie chcieli się poddać, nie chcieli zmienić stylu: byli przecie zaprzysiężonymi wesołkami — jakże tu pozwolić, sobie na wyjście z formy? Patrzyłam ze swego fotela na pochylone, rozmarzone, zasłuchane głowy młodych. Jakże cieszyłam się, że uda- 200 ło mi się zorganizować dla nich te spotkania muzyczne. Był to przypadek: obiecałam którejś z dyrektorek szkół żeńskich, że wezmę jeden dziewczęcy komplet. Był to bardzo ciekawy i wybitnie zdolny zespół. Lekcje odbywały się u Joli. Zdziwiło mnie to, że w pokoju, w którym pracowałyśmy, stały aż dwa fortepiany, a tuż obok, w sąsiednim — jeszcze pianino. Okazało się, że Jola i jej kuzynka Krysia są muzykalne i nadal pracują nad muzyką. Jola miała przy tym piękny, czysty sopran, wcale już nieźle wyszkolony. Krysia była nieprzeciętną pianistką i marzyła o karierze wirtuoza. Któregoś dnia wpadłam do nich z Teresą na obiecany koncert. Tak się to zaczęło. Teresa wciągnęła cały ten dziewczęcy komplet do towarzystwa swoich chłopców, grywali w siatkówkę u Paszyńskich, jeździli la-tem do Garbatki i na Halinówek kąpać się, zbierali się w wolnych chwilach, żeby popisywać się swymi umiejętnościami artystycznymi: Teresa i Joanna recytowały, Krysia grała, Jolanta śpiewała duety z Julkiem, Wojtek deklamował, Zbyszek przywoził z Warszawy nowe wiersze i nowe pieśni, a że poznawszy Jolę zapałał do niej natychmiast gorącym — choć krótkotrwałym *?* afektem, więc przyjeżdżał często i hojnie zasilał repertuar. Bałam się trochę, żeby zanadto nie hałasowali i nie narażali się nieostrożnie, ale jaka była rada? Czy Teresa nie miała racji, że narażają się po prostu tym, że żyją? Pomagałam więc im organizować ich wolne chwile. Rozejrzałam się między dorosłymi <— kto może pomóc? Tak zjawiła się na niedzielnych koncertach siwa pani, a z nią Chopin. Zbliżała się trudna ciężka zima. Odpadną wycieczki i zamilkną pieśni śpiewane w ciemnych lasach Garbatki. Ale Chopia pozostanie w małych, ciasnych, przeludnionych mieszkankach. Będzie się na niego czekało od niedzieli do niedzieli. Będzie sycił serce zgłodniałe i marzące o czymś I 201 wielkim, pięknym i dobrym. Może to będzie wolność? I pokój? I bezpieczeństwo? I życie bez strachu? I prawo słuchania muzyki przy otwartych oknach? I latarnie na ulicach pod nocnym niebem? I nauka bez chowania książek? Uniwersytety? Sale koncertowe? Siwa pani grała Chopina. 4 Spory zaczynały się najczęściej na lekcjach historii. Surowa pani Maja wysłuchiwała cierpliwie uwag młodzieży, ale tylko do tego momentu, zanim zaczynali sobie skakać do oczu. — Historia jest nauką, a nie namiętnością. Znać fakty i rzeczowo je oceniać... — usiłowała przerywać nauczycielka. — Właśnie: oceniać! — wołała Teresa. — A w ocenie jest miejsce na poglądy własne! — Nie na lekcji. Jest jedna dla was wyraźna wskazówka polityczna: patriotyzm. Reszta — na później. — Ale różni różnie rozumieją patriotyzm — upierała się Teresa. — My chcemy... Już w czasie powstań... — Proszę — ucinała pani Maja — weźcie podręczniki... Kiedy drzwi zamykały się za nauczycielką, spór wybuchał ze zdwojonym żarem, tym bardziej że nie obowiązywało teraz parlamentarne słownictwo ani naukowa terminologia. — To jest po prostu świństwo, to, co mówisz! Tylko idiota może głosić podobne poglądy! — A ty jesteś jak ślepe szczenię! Nic nie rozumiesz! Dla każdego, kto ma choć trochę tu, o tu... — Zabierz swoje brudne paluchy! Zrobisz mi sińca na czole! 202 — Cicho, słuchajcie: według mnie. — Wypchaj się! Czesiek wstawał i zaczynał składać książki. Nie brał udziału w tych sporach. Przysłuchiwał się, tajemniczy i zamknięty w sobie, czasem uśmiechał się — nie wiedzieć: pobłażliwie czy z sympatią. Kiedy się do niego bezpośrednio zwracali, odpowiadał spokojnie: — Ja mam już to wszystko za sobą. Wy musicie się wy-szumieć. — Nie bądź taki wyniosły — rzucała się na niego Teresa. — Bo nie wiadomo, czy za twoim milczeniem nie kryje się pustka! Może to tylko taktyka z twojej strony! Żeby ukryć nicość! — Może. Idziemy? — Ach, idź sobie! Mędrzec Syjonu! Czesiek odchodził, a oni kłócili się dalej. Teresa miała pewne rozeznanie w sprawach politycznych dzięki rozmowom z panią Marią Kelles-Krauzową. Pamiętała jeszcze z przedwojennych czasów pierwsze lekcje polityki, odczytywanej z płotów w okresie walki przedwyborczej do władz miejskich. A nasze miasto miało przeszłość ciekawą: PPS zwyciężała tu od lat w wyborach, pani Maria była jedyną w Polsce kobietą przewodniczącą rady miejskiej. Walki wyborcze bywały zajadłe, bo i endencja miała wielu zwolenników. Teresa pamiętała jeszcze sprzed wojny, jak na parkanie naprzeciw naszego domu pojawił się pewnego dnia napis, koślawię kredą nabazgrany: Któż zna lepiej nasze troski Niż towarzysz Grzecznarowski. A ponieważ towarzysz Grzecznarowski był pierwszym kandydatem z listy PPS, nazajutrz na tym samym parkanie pojawił się inny wiersz: 203 ? ?? "? 'S- 1.1 ?? ^ Cl. ? ?- a- % ;3 ^s 5 141 »"t 'Z? ? p> M ° o o g* o- c> 3 S- ? rt e» - ? ? (3 ^S S- 3 ? ?1-1 * * ? ?? ?. ?• 8- 52. S- « S, S 'a ?T?- 0 ff' ^ i? I Wasz „towarzysz" Grzecznarowski To pachołek jest żydowski, Teresa przybiegała do domu rozciekawiona, recytowała oba wierszyki i zasypywała mnie pytaniami: — Czemu towarzysz? Czyj towarzysz? Czemu pachołek? Czemu o tobie pisali w gazetach, pamiętasz — w Lublinie — że jesteś pachołek? Czy ty głosujesz na Grzecz-narowskiego? Czy to prawda, że on siedział dziesięć lat na katordze? Więc chyba on jest dobry? Dlaczego tak piszą na płotach? Kiedy w czasie wojny tenże Grzecznarowski siedział w niemieckim obozie koncentracyjnym, a my zaprzyjaźniłyśmy się z panią Marią, Teresa nie poprzestawała już na moich wyjaśnieniach. Pani Maria była żywą historią PPS. Jej opowiadania, jej wyjaśnienia, nawet jej terminologia: wyrazy „towarzysz", „socjalizm", „klasa robotnicza" — wpływały na poglądy Teresy, zwłaszcza że życie, wojna, triumfujący faszyzm były codzienną, żywą ilustracją, do czego może prowadzić polityka wstecznictwa. Toteż Teresa była najgorliwszym dyskutantem w kwestiach politycznych, ona prowokowała chłopców, ona najgoręcej angażowała się w sporach. Któregoś dnia poszło o śmierć Narutowicza. Wszyscy byli zdania, że zabójstwo jest metodą ohydną i kompromitującą. Ale Jurek zaczął przytaczać zdanie jakiegoś znajomego ojca, a Julek przypomniał sobie, że i on słyszał taką opinię, że jednak nie można było dopuścić do jeszcze większej kompromitacji Polski, żeby pierwszy prezydent miał być wybrany głosami mniejszości narodowych, przede wszystkim żydów. — Ach, więc już i wy rozdzielacie ludzi na obywateli Żydów — i obywateli nie- Żydów. Prosta droga do Hitlera! — cisnęła się Teresa. 204 —? Przytaczamy tylko cudze zdania. *— Świństwo! Takich zdań się nawet nie przytacza! Od tego się zaczyna! .-* Teresa, jesteś nieznośna. Co nam wmawiasz? — „Krzyż mieliście na piersiach, rewolwer w kieszeni!" Znacie ten wiersz Tuwima? Ach, jesteście wstrętni! — Tereso, z tobą nie można się dogadać. — I nie trzeba. Do widzenia. Nie chcę z wami gadać. Chwyciła płaszcz, ubrała się w locie i wyskoczyła na ulicę nie oglądając się na zdetonowanych chłopców. Dogonił ją Czesiek. •— Ależ pędzisz! Poczekaj. Już chyba ochłonęłaś? — Dlaczego zawsze milczysz? Mógłbyś mi pomóc! ^ Nie w tym tonie. Trzeba spokojniej. — Lord angielski! A tu świat się wali. Masz czas na to „spokojniej"? Przecież wojna się kiedyś skończy i chyba już niedługo. I trzeba wiedzieć, jak będziemy żyć i jaką Polskę stworzymy. — Nie ty jedna nad tym myślisz. Za bardzo się gorączkujesz. Czasem trzeba nawet ukryć to, co się myśli. Bo dziś takie czasy... — Nie będę ukrywać! — Jak chcesz. Ale... No dobrze. Więc ci powiem. Polecono pewnym ludziom obserwować twoją mamę i jej przyjaciół. — Co to za ludzie? Kto kazał? ?— Śmieszna jesteś. Przecie wiesz, że ci nie powiem. Kazano nawet uczniom zapisywać, notować to, co twoja mama mówi, jak was uczy, jak na was wpływa. Rozumiesz? — Nie. — Chodzi o śledzenie ludzi lewicy. Komuś przeszkadzają. Kiedyś może będą sądzeni, a teraz — unieszkodliwieni, może sprzątnięci. Tak przynajmniej sobie tamci roją. 205 — Jezus Maria, co za łajdactwo! Jeszcze wojna nie skończona... — Miej oczy otwarte. — Skąd o tym wiesz? — Wiem. Proponowano także mnie. Pośrednio, ale proponowano. Na pewno więc nie tylko mnie. Teraz może rozumiesz, dlaczego milczę. I tobie radzę ostrożnie. Nie ufaj wszystkim. Uprzedź mamę. Tego wieczoru długo i poważnie rozmawiałyśmy z Teresą. Jeżeli ktoś przygotowuje się do takich rozgrywek, jeżeli złe moce polskiego, rodzimego faszyzmu nie śpią, lecz szczerzą kły — trzeba się również przygotować. Młodzież nie może być ślepa. Zawsze się szafuje jej krwią, zawsze rzuca się jej jak ochłap najpiękniejsze hasła: patriotyzm, ofiarność, męstwo. Ale co się kryje pod tymi pięknymi wyrazami? Trzeba się nauczyć myśleć. Trzeba się przygotować. Tak zrodziła się „Trzynastka". Potem, gdy za bardzo spęczniała, długo szukaliśmy dla niej nazwy, ale żadna nam nie odpowiadała. Na razie przyjęliśmy kryptonim „Wiosna" — że niby nadzieja, nowa, odrodzona Polska i młodzież. Mieli się zbierać raz w tygodniu, w niedzielę przed koncertem, dla swobodnych dyskusji. Cel: przemyślenie i ustalenie własnej postawy politycznej i światopoglądowej wobec zbliżającego się końca wojny i początków wolności. Mieszkania na stałe użyczyli rodzice Danka. Ojciec Danka wychodził gdzieś na niedzielnego brydża, a pani Hali-neczka z Jują gnieździli się w kuchni. Ileż herezji, ile sporów, ile śmiechu, marzeń i projektów wchłonęły ściany małego domku na Glinicach w ciągu tej zimy! Nie pamiętam oczywiście kolejności ani nawet brzmienia tematów, ale oto do dziś leży w mojej szufladzie maleńka, maszynowa odbitka na cieniutkiej bibułce, a na niej sformułowania, których dorobiła się ta garstka młodych. 206 A więc, że ojczyzna nie „iiber alles", ale po to właśnie, by przez nią służyć światu, nieść mu pokój i przyjaźń. Że człowieka trzeba szanować niezależnie od rasy i narodowości. Że pracy ludzkiej daje się pierwszeństwo przed wszystkimi innymi wartościami, a to nakazuje równy szacunek dla mędrca i dla najprostszego człowieka, dla robotnika, dla chłopa. Że trzeba kształcić w ludziach umiejętność widzenia piękna w naturze i w sztuce. Że uznaje się za pozytwne cechy osobiste człowieka: odwagę cywilną, samodzielność, koleżeństwo, prawdomówność, humor. Nigdy nie został do końca sformułowany stosunek „Wiosny" do ludzi o odmiennych przekonaniach. Nie milkły spory na ten temat. Tolerancja? Coś w tym rodzaju! Ale nie zawsze! Są przekonania, z którymi trzeba walczyć! Więc jak? Jak to wyrazić? Czy można tolerować przekonania faszysty, gestapowca? — A komunisty? — rzuca ktoś. — Tak, każdego, o ile są szczere i bezinteresowne. — Cóż mi po najszczerzej przekonanym o swej słuszności szczeniaku z Hitlerjugend? Mam go szanować czy współczuć mu? Będę go zwalczać! — Komuniści nie uznają ojczyzny, ich też nie można szanować. Kocham ojczyznę i będę ją kochać. — Czy wiesz na pewno, że komuniści nie uznają ojczyzny? — Wiem. Czytałem ten ich „Manifest" kiedyś. Dał mi taki jeden. Wyraźnie powiedziane: proletariusz nie ma ojczyzny, rodziny i coś tam takiego jeszcze. — Jak z tą rodziną? Ani mamy, ani taty? — Ojej! No więc ja uznaję ojczyznę, mamę i tatę, z wyjątkiem szczegółów. — Na przykład, jak ci łoją skórę... — Przestańcie, to niepoważne. = Zaraz. Ale choć ja to uznaję, czy mam zaraz potę- ? 207 piać tego, kto nie uznaje? Może gdybym mógł z takim pogadać, może by on mi wytłumaczył, w jakich szczegółach on tego nie uznaje. — Dlaczego w szczegółach? W zasadzie! I co wtedy? — Nie wiem. Ale ja uznaję i nie mogę od tego odstąpić. Wspominam te dyskusje, żeby dać świadectwo prawdzie. Smutnej prawdzie. Byłam obecna przy wszystkich tych dyskusjach. Nieraz odwoływali się do mnie: jak to jest? Smutną prawdą jest to, że niewyrobienie i niedokształcenie ogromnej części nauczycieli w tamtych czasach, a może zresztą tylko moje niewyrobienie i niedokształcenie — nie pozwoliło mi rozumnie i prawidłowo ukierunkować dyskusji młodych. Nie znałam odpowiedniej literatury, nie operowałam argumentami wiedzy — jedynie argumentami mego własnego uczucia czy instynktu. Byłam jednym z dyskutantów — i tyle. Dotąd mam do siebie żal o to. Do siebie, a może do mojej epoki? To wielka odpowiedzialność — być nauczycielem, do którego młodzi zwracają się z pytaniami. Czułam tę odpowiedzialność, a jednak byłam niemal bezradna. Nadali mi na którymś zebraniu, z okazałą pompą, tytuł Wielkiej Przyjaciółki... Cenię to sobie do dziś. Ale inny tytuł mi się za tamte dyskusje należy: Wielkiej Niedołęgi. Napisałam: z okazałą pompą. Otóż o tej pompie! Wszystko w „Trzynastce" odbywało się z pompą. Ale była to pompa osobliwa. W tamtych patetycznych czasach — młodzi, jak i dziś, nie znosili patosu, wstydzili się wzruszeń, ośmieszali demonstrowanie uczuć. Może właśnie dlatego taką popularnością cieszył się Julek, że wszelkim przeżyciom umiał nadać cechy humoru, a wygłupami pokryć wzruszenie, zasłonić jak płaszczem to, co naprawdę było w sercach: trwogę, grozę, pragnienie bohaterstwa, marzenia, gotowość do ofiar, nadzieję i miłość. Toteż pompa „Trzynastki" musiała być na wesoło. 208 Z czasem utrwaliły się nawet obrzędy — na przykład przyjmowanie nowych członków. Coś w rodzaju średniowiecznego strugania beana. Kandydat nie wiedział, o co chodzi, witany był wielkim wrzaskiem, głupiał natychmiast, peszył się, a udawał zucha. Wtedy wręczano mu symboliczny prezent i ktoś wygłaszał mowę, w której powinien był w sposób jak najbardziej dowcipny wytknąć wszystkie wady kandydata, a kandydat powinien był w sposób znowu jak najbardziej dowcipny przyrzec poprawę. Pamiętam, jak przyjmowano Jurka. Dostał szczotkę do szorowania klozetów, a mowa wytykała mu marzycielstwo, lenistwo, wygodnictwo, nawet płynącą z tego wygodnictwa abnegację. Szczotką, którą mu więc „Trzynastka" wręcza, ma odtąd szorować zęby! Także szyję — nie zaszkodzi! Także od czasu do czasu nogi — bo sprawdzą! Czasem witano nowego członka złośliwym kuplecikiem, nie tyle śpiewanym, ile wrzeszczanym z dziką radością. Koniowi na przykład zaśpiewano, że kiedy nawet zainteresuje się jakąś dziewczyną, to przez roztargnienie potraktuje ją jak ulubionego konia i „zamiast w serce — zajrzy w zęby, miast cukierków — da otręby". Jeszcze się ogłupiały kandydat nie opamiętał, jeszcze się rozglądał, gdzie by tu uciec, a już Wojtek, generalny „zapiewajło", intonował pieśń wstępną. Wszyscy zaczynali się drzeć jak najgłośniej, kandydat zbierał myśli, bo mu już oświadczono, że ma wygłosić mowę w odpowiedzi. Pieśni obrzędowe powstawały po prostu jako przeróbki. Wstępna — była przeróbką filareckiej: Precz, precz od nas smutek wszelki, Zapal fajki, staw butelki, Niech wesoło z przyjacioły Prędko mija czas. 14 — Pokolenie Teresy 209 Tak śpiewali niegdyś starzy, Nam się nowa droga marzy: Butle, fajki — stare bajki! Przyszłość wabi nas! Precz więc od nas smutek wszelki, Świat jest piękny, świat jest wielki, Jesteś młody, łam przeszkody, Bierz za rogi los! Ogniem niech zapłoną oczy, Przyjaźń, ufność nas zjednoczy, Zło obalić, świat zapalić To młodości głos! Słowa tej przeróbki były ciągle krytykowane, nawet wyśmiewane, ale nie wiadomo było, kto te słowa składał, i nikt nie umiał ich sensownie poprawić. — Świat zapalić — co za bezsens! Stowarzyszenie podpalaczy! — No więc powiedz lepiej! — Ale pamiętaj, że muszą być cztery zgłoski, ani o jedną więcej. — A tam! Dajcie spokój! Niech będzie tak! — I tak wszyscy wiemy, o co chodzi. Śpiewali więc. Po mowie kandydata, przeważnie bardzo krótkiej, następowała dalsza pieśń obrzędowa, znowu przeróbka, tym razem z ulubionej melodii operetkowej, z „Króla włóczęgów": Jak dzwon Rozlegnie się śpiew I przyjdą na zew Koledzy ze wszystkich stron. Zejdzie się Młodzieży najprzedniejszych cnót, Wierny nam zapaleńców lud. 210 Przyjdzie każdy silny, Młody, chętny, pilny, Kto przerobić pragnie świat. Razem, przyjaciele, Kto chce pomóc w dziele, Niech nie szczędzi młodych lat. Do nas, do nas — serc gorących huf! Do nas, do nas — grono dzielnych główlj Serce ogniem płonie, Hej, podajcie dłonie, Spełńmy najpiękniejszy z snów! Razem, przyjaciele, Choć nas dziś niewiele, Nam niestraszny srogi los. Przyszłość na nas woła, Łączmy się dokoła, Przyjaźń, przyjaźń ma tu głos! I znowu były krytyki: dlaczego — pilny? Może kujon? No dobrze, a znajdźcie rym do: silny! No więc niech sobie ten „pilny" będzie, mniejsza o to. Śpiewamy! Na zakończenie śpiewali jedyną poważną pieśń, pieśń z okresu -wstania listopadowego, do słów Seweryna Goszczyńskiego. Do dziś czuję smutek tej pieśni. ,.-'" - Sadźmy róże, sadźmy róże! Długo jeszcze temu światu Szumieć będą śnieżne burze—4 Sadźmy je przyszłemu latu! My, wyzuci z ziem rodzinnych,: Może już nie ujrzym kwiatu, A więc sadźmy je dla innych, •:•'?? Szczęśliwszemu sadźmy światu!"? 14- 211 5 Pewnego dnia zapukał do moich drzwi jasny blondyn w niemieckim mundurze SA'. Nie wymienię nawet jego imienia — niech zginie w niepamięci. Nosił najczyściej polskie nazwisko. Niegdyś był moim uczniem. Był nieznośny i bardzo interesujący: zdolny, żywy, wścibski, przekorny, oczytany, obdarzony zdolnościami aktorskimi. Na każdej lekcji coś grał, zabawiał całą klasę, odwracał uwagę, mącił każdą poważniejszą myśl, przeszkadzał. Ale często też wyprzedzał innych, chwytał w lot zaledwie zarysowany temat, torował drogę, pobudzał do myślenia wywołując sprzeciwy. Lubiłam go. Powiedziano mi,, że jego ojciec przyjął folkslistę. Nie chciałam wierzyć. Ale niebawem spotkałam tego chłopca w mundurze. Odwróciłam oczy, żeby nie odkłonić się. Zasalutował starannie — minęliśmy się. Potem, kiedy go spotykałam, nie odwracałam już głowy, przeciwnie, patrzyłam mu prosto w oczy — niech wie: poznaję, będę pamiętała. Salutował zawsze grzecznie, a uśmiechał się z lekką ironią — może litując się nad moją beznadziejną sytuacją człowieka pokonanego? Teraz zapukał do moich drzwi, a wszedłszy, rozejrzał się uważnie, jakby chciał oszacować mój nędzny stan posiadania. Nie powitałam go słowem ani gestem — patrzyłam milcząco, znad niemieckiej gazety, z której starannie wyłapywałam nazwy miejscowości, żeby móc oznaczyć na mapie dalsze „skracanie frontu" hitlerowskiego, dalsze kroki nadziei. ?— Dzień dobry. Mam do pani prośbę. — Słucham. ISA — skrót od: Sturm-Abteilungen (Oddziały Szturmowe) — organizacja bojowa partii hitlerowskiej. 212 — Chciałbym uczyć się. — Dlaczegóż więc nie uczysz się? — Pani wie, o co mi chodzi. Chciałbym uczyć się na polskich kompletach. — Nie wiem nic o kompletach. On uśmiechnął się pobłażliwie i nie zareagował na moje zaprzeczenie, jakby go nie słyszał. — Mam pieniądze, ale mogę także płacić produktami, to byłoby chyba dla polskich nauczycieli bardziej nęcące. Czułam, jak kłębek wściekłości zaczyna mi pęcznieć w krtani. Jeszcze chwila, a wybuchnę albo uduszę się. —' Proszę bardzo, niech pan — podkreśliłam to: pan — szuka nauczycieli, dla których będzie rzeczą nęcącą uczyć pana. Ja nie reflektuję. Nie zajmuję się tym. On roześmiał się pobłażliwie, z wyższością. — Nie potrzebuje pani udawać, my wszystko wiemy. Przyszedłem do pani, bo pani organizuje komplety uczniów dawnej mojej szkoły. Wojna nie będzie już trwała długo, a zanim się skończy, chciałbym mieć maturę. Kłębek tamował mi oddech. — A po co? — zasyczałam. — Jak to: po co? Przyda się. — Jeżeli zwyciężycie, wszystkie niemieckie szkoły i niemieckie uniwersytety będą dla byłych SA-manów otwarte, jeżeli przegracie, czy sądzisz — znów przeszłam na ty — że cię uczestnictwo w polskich kompletach uratuje? — Niepotrzebnie się pani denerwuje. — Nie denerwuję się. Chcę wiedzieć, jak to sobie wykal-kulowałeś. — Mam w tym swój interes. Mogę dobrze płacić, już mówiłem. — Już na to odpowiedziałam. — Nie rozumiem, dlaczego pani tak mnie traktuje —• 213 my też mamy niesłodkie życie, my się też ciągle narażamy. — Przypuszczam, że wiecie za co. Stał ciągle, nie poprosiłam go, by usiadł. Teraz zrobił taki gest, jakby chciał odsunąć sobie krzesło i usiąść. Wtedy ja wstałam. I tak staliśmy naprzeciwko siebie, przedzieleni stołem. Błogosławiłam Surmę za jego gryps, za to, że się nie bałam. Przecie i tak wiedzą wszystko. — Chciałbym, żeby mnie pani przyłączyła do jakiegoś kompletu, który szybko robi maturę. — Słyszałam jnz to i odpowiedziałam ci: nie zajmuję się tym. — To przecież nieprawda. Mogę wskazać nazwiska pani uczniów. Wiem Wszystko. — Dobrze. Więc skoro wiesz wszystko... Więc może mi wskażesz komplet chłopców, którzy by zechcieli uczyć się w twoim towarzystwie? Teraz on spuścił głowę. Zmieszał się. Nie podnosząc oczu odwrócił się i poszedł ku drzwiom. Stałam, dopóki ich nie zamknął za sobą. Tego dnia Teresa miała przyjść później, bo poszła z Joanną i Halą do łaźni. Od pewnego czasu zapaliła się do tej jedynej swego rodzaju rozrywki, może dlatego, że był to jednocześnie jedyny sposób przejawiania troski o swe dojrzewające i piękniejące ciało. Skoro nie kosmetyka, to niech przynajmniej woda i mydło. Siedziały tam w tej łaźni godzinami szepcąc w kłębach pary o jakichś swoich sprawach i śmiejąc się. Wróciła tego dnia wesoła, różowa, ze skórą tak lśniącą, jakby była powleczona cieniutką warstewką przezroczystego lakieru, z Włosami puszyście rozsypującymi się dokoła twarzy. Trochę niepewna, czy nie będę gderać za spóźnienie, zastała mnie w nastroju niespokojnego podniecenia po rozmowie z chłopcem w mundurze SA. 214 — Wiesz, córciu — spotkałam ją przy drzwiach — szczury uciekają, pewno już okręt niedługo zatonie! — Co ty, mamo? Opowiedziałam jej. Teresa zaniepokoiła się. — On może się zemścić. — Nie bój się, nie zdążą. Znowu skrócili front. Masz, czytaj. — Mamo, jesteś trochę lekkomyślna. Jeść! Jestem głodna jak sto diabłów. Pójdziemy do Paszyńskich? Koń zapraszał na siatkówkę, już można grać, ciepło. A ty tam sobie pogadasz o szczurach — dobrze? Stałam się naprawdę lekkomyślna. Wszyscy podniecaliśmy nawzajem swoje nadzieje. Każdy opowiadał coś krzepiącego. Pewien Niemiec zabiega, by prędzej stąd wysłać rodzinę. Inny Niemiec stara się o sprowadzenie rodziny tutaj, bo tam bombardują podobno nieludzko. Jeszcze inny upił się i płakał, że wszystko kaputt. Jakiś żołnierz starał się o cywilne ubranie, przysięgał, że na front nie pojedzie, i klął Hitlera. W Zwoleniu i Kozienicach chłopcy z lasu odbili więzienia i wypuścili wszystkich'więźniów. Za Dęblinem podobno wyleciał w powietrze cały pociąg, z amunicją, z żołnierzami, z armatami. Od lata alianci są we Włoszech. Pierścień zacieśnia się, nadzieja, nadzieja... Wpadł Danek z Jują. Malec rozglądał się ciekawie i nieufnie z początku, a potem zaczął przekomarzać się z Teresą. — A wiesz, jaka jest najsilniejsza ryba w morzu środkowym? — Jakim? — No, pośrodkuziemskim? — Juja, pleciesz — wtrącił się Danek. — Śródziemnym? — podpowiedziała Teresa. — Niech będzie. Śródziemnym. No więc, jaka ryba? 1= Może rekin? 215 my też mamy niesłodkie życie, my się też ciągle narażamy. — Przypuszczam, że wiecie za co. Stał ciągle, nie poprosiłam go, by usiadł. Teraz zrobił taki gest, jakby chciał odsunąć sobie krzesło i usiąść. Wtedy ja wstałam. I tak staliśmy naprzeciwko siebie, przedzieleni stołem. Błogosławiłam Surmę za jego gryps, za to, że się nie bałam. Przecie i tak wiedzą wszystko. — Chciałbym, żeby mnie pani przyłączyła do jakiegoś kompletu, który szybko robi maturę. — Słyszałam już to i odpowiedziałam ci: nie zajmuję się tym. — To przecież nieprawda. Mogę wskazać nazwiska pani uczniów. Wiem wszystko. — Dobrze. Więc skoro wiesz wszystko... Więc może mi wskażesz komplet chłopców, którzy by zechcieli uczyć się w twoim towarzystwie? Teraz on spuścił głowę. Zmieszał się. Nie podnosząc oczu odwrócił się i poszedł ku drzwiom. Stałam, dopóki ich nie zamknął za sobą. Tego dnia Teresa miała przyjść później, bo poszła z Joanną i Halą do łaźni. Od pewnego czasu zapaliła się do tej jedynej swego rodzaju rozrywki, może dlatego, że był to jednocześnie jedyny sposób przejawiania troski o swe dojrzewające i piękniejące ciało. Skoro nie kosmetyka, to niech przynajmniej woda i mydło. Siedziały tam w tej łaźni godzinami, szepcąc w kłębach pary o jakichś swoich sprawach i śmiejąc się. Wróciła tego dnia wesoła, różowa, ze skórą tak lśniącą, jakby była powleczona cieniutką warstewką przezroczystego lakieru, z włosami puszyście rozsypującymi się dokoła twarzy. Trochę niepewna, czy nie będę gderać za spóźnienie, zastała mnie w nastroju niespokojnego podniecenia po rozmowie z chłopcem w mundurze SA. 214 — Wiesz, córciu — spotkałam ją przy drzwiach — szczury uciekają, pewno już okręt niedługo zatonie! — Co ty, mamo? Opowiedziałam jej. Teresa zaniepokoiła się. — On może się zemścić. — Nie bój się, nie zdążą. Znowu skrócili front. Masz, czytaj. — Mamo, jesteś trochę lekkomyślna. Jeść! Jestem głodna jak sto diabłów. Pójdziemy do Paszyńskich? Koń zapraszał na siatkówkę, już można grać, ciepło. A ty tam sobie pogadasz o szczurach — dobrze? Stałam się naprawdę lekkomyślna. Wszyscy podniecaliśmy nawzajem swoje nadzieje. Każdy opowiadał coś krzepiącego. Pewien Niemiec zabiega, by prędzej stąd wysłać rodzinę. Inny Niemiec stara się o sprowadzenie rodziny tutaj, bo tam bombardują podobno nieludzko. Jeszcze inny upił się i płakał, że wszystko kaputt. Jakiś żołnierz starał się o cywilne ubranie, przysięgał, że na front nie pojedzie, i klął Hitlera. W Zwoleniu i Kozienicach chłopcy z lasu odbili więzienia i wypuścili wszystkich-więźniów. Za Dęblinem podobno wyleciał w powietrze cały pociąg, z amunicją, z żołnierzami, z armatami. Od lata alianci są we Włoszech. Pierścień zacieśnia się, nadzieja, nadzieja... Wpadł Danek z Jują. Malec rozglądał się ciekawie i nieufnie z początku, a potem zaczął przekomarzać się z Teresą. — A wiesz, jaka jest najsilniejsza ryba w morzu środkowym? — Jakim? — No, pośrodkuziemskim? — Juja, pleciesz — wtrącił się Danek. — Śródziemnym? — podpowiedziała Teresa. — Niech będzie, śródziemnym. No więc, jaka ryba? — Może rekin? 215 — E, nic nie wiesz. ??— No to powiedz. — „Dzik"! — Dzik to nie ryba. — Właśnie, że ryba. Pożarł sześć szwabskich okrętów. Taaaki jest ten „Dzik"! — i Juja zgiął łokieć. — A ty jesteś głuptas i nie powinieneś o tym mówić. — To ty jesteś głuptas. Ja wiem, komu mówić. Poczęstowałam Juję marchewką. Gryzł z chrzęstem i zaczepnie spoglądał na Teresę. Pewno przygotowywał nową zagadkę. Nawet pięciolatki pasjonowały się polityką! Gdzieś daleko walczy polski okręt podwodny i nie wie, że dzieci w udręczonej Polsce powtarzają jego imię. Komunikaty z nasłuchu radiowego i tajna prasa docierają wszędzie, a kolporterami jakże często są dzieci. Ileż to razy znajdowałam w podręcznikach i zeszytach uczniów-malu-chów te zakazane kartki! Próżno beształam ich za to i zakazywałam przynoszenia bibuły na lekcje. Wiedziałam, że nie posłuchają. Każdy maluch śnił o tym, żeby walczyć. Każdy nosił w sobie nie ugaszone pragnienie bohaterstwa i pewność, że potrafiłby być bohaterem. Więc niech choć tyle konspiracji, niech choć cień cienia... Nikt nie chce być zwykłym pożeraczem kartkowego chleba. Imponuje wszystko, co przekracza normę codzienności ustalonej wrogimi przepisami. Właśnie nie słuchać przepisów, właśnie robić na opak! Jeśli tędy nie wolno przechodzić, to właśnie przejść! Jeśli musisz okazać przepustkę lub bilet na dworcu, to właśnie jechać bez biletu a przejść między żandarmami nie okazując przepustki. Wszystko na złość. Niech choć tyle. — Proszę pani, widzieliśmy wczoraj Teresę — komunikują maluchy w poniedziałek na pierwszej lekcji. — No dobrze. Co macie na dziś zadane? •— Ale widzieliśmy Teresę na Garbatce. 216 — Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Była na niedzielnej wycieczce z kolegami. -— Aha, widzieliśmy. Ja byłem z mamusią u cioci. i— W pociągu ludzie się dusili, taki tłok. A ona... — Dobrze. Pokaż zeszyt. .— A ona pierwsza na dach. — A tamci chłopcy za nią. — A banszuc okropnie krzyczał. — A oni się śmieli. — A ona im tak zagrała na nosie — pokazuje jak, składając dłonie z rozstawionymi palcami. — Ja też chciałem na dach. — Ja bym wskoczył, ale mama nie puściła. — Fajnie tak, na dachu? Wieczorem pytam Teresę: — Wracałaś z Garbatki na dachu? — No i co takiego? — Myślałam, że jesteś mądrzejsza. Mogli cię zatrzymać, zamknąć. — Nie zamknęli. — Czy warto się narażać z powodu takich głupstw? — Pewno, że nie warto. Ale gdybyśmy się nie dostali do tego pociągu, wrócilibyśmy po godzinie policyjnej i też by nas zamknęli. Wszystko jest narażaniem się, całe nasze życie. A jednak chce się żyć. Zamilkłam. Nie miałam argumentów. Nie wychylać nigdzie nosa? Gdybyż to było gwarancją bezpieczeństwa! Byli ludzie dorośli tak przesiąknięci strachem, że miesiącami nie wychodzili na ulicę. A przecież i po nich przyjeżdżało gestapo, i ich zamykano, wywożono, rozstrzeliwano. Nie było rady. Czasem człowiek wpadał wtedy właśnie, gdy myślał, że się ratuje. Ktoś zmienił na jedną noc mieszkanie, bo go uprzedzono o zamierzonych aresztowaniach. I właśnie do jego mieszkania nikt nie przyszedł, a do mie- 217 sikania, w którym przypadkowo nocował, wtargnęło gestapo i zabrało nie meldowanego gościa. Ktoś przeniósł się do Warszawy, bo tam łatwiej zniknąć w tłumie — i właśnie w Warszawie zatrzymano go na ulicy i rozstrzelano. Ktoś inny przeniósł się na wieś, bo tam rzekomo bezpieczniej — i pierwszej nocy zabrano go stamtąd przy okazji jakiejś rozprawy o kontyngenty. Lepiej już było nie szukać tych miejsc bezpiecznych, skoro nie było dla nas nigdzie bezpieczeństwa i żadne nas nie chroniło prawo. A jednak człowiek usiłował się bronić, choćby na ślepo. Pewnego wieczoru, tuż przed godziną policyjną, przybiegł Danek. — Mają być na Glinicach dziś aresztowania. Mamusia prosiła, może mógłbym przenocować u pani. Tatuś też gdzieś poszedł. Teresa przywitała Danka entuzjastycznie. — Świetnie! Zrobimy razem ze trzy pytania z historii do matury. Rozsiedli się przy stole, rozłożyli swoje szpargały — uczą się. Nagle pukanie do drzwi. Zdrętwieliśmy. Było już grubo po godzinie policyjnej. Z ciemnej otchłani podwórka wtoczył się do sionki gruby żandarm. Popychał mnie w kierunku kuchni i wszedł za mną w milczeniu. Cofałam się bez słowa. Starannie zamknął drzwi od sionki. Odchylił połę płaszcza — myślałam, że sięga po pistolet — wyciągnął dużą, kraciastą chustkę i starannie wytarł nos. Rzucił okiem w głąb mieszkania — powiodłam spojrzeniem za jego oczami — zobaczyłam Teresę i Danka siedzących na leżance i czule przytulonych do siebie, książki i zeszyty zniknęły jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Żandarm odkręcił kran i nic nie mówiąc zaczął myć ręce. Rzucaliśmy na siebie błyskawiczne spojrzenia, również w milczeniu. Nic nie rozumieliśmy. Żandarm sięgnął po kuchenny ręcznik, przyjrzał mu się dokładnie i sta- 218 rannie wytarł ręce. Potem podszedł do mnie i z tajemniczą miną wymienił tonem pytającym moje nazwisko. Potwierdziłam. Wówczas rozpiął pas i zdjął płaszcz. Wszedł pewnym krokiem do pokoju, wskazał ręką na Teresę i zapytał krótko: — Tochter>? Potwierdziłam skinieniem głowy. Przebiegł oczami od Teresy do mnie, znowu ode mnie do Teresy i oświadczył z dowcipnym uśmiechem: — Herbst und Fruhlingi2 Dalej milczeliśmy, zupełnie zdezorientowani. Tknął paluchem w pierś Danka: — Liebling? 3 — zapytał Teresę. — Ja — potwierdziła bez zająknienia Teresa. .— Niech mi pani zrobi jajecznicę, jestem głodny — zadysponował tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. Nie wiedziałam, czego chce od nas. Bałam się o Danka i gotowa byłam dać żandarmowi nawet tort czekoladowy (gdybym go była miała), byle tylko sobie poszedł. Zawróciłam do kuchni, a żandarm szedł za mną krok w krok. — Pani kupi sweter — oświadczył. Spojrzałam na niego zdumiona. — Nie kupię. Nie mam pieniędzy. — Pani da masło. Albo słoninę. — Nie mam. — Nieprawda. Wszystko macie. Na lewo! — Te ostatnie słowa powiedział po polsku. I jeszcze raz powtórzył: Na lewo! Wyszedł do sionki i wrócił ciągnąc duży, brezentowy wór. Smażyłam jajecznicę, ręce mi drżały, nie bardzo wiedziałam, co robię. Nagle usłyszałam serdeczny śmiech Te- 1 Tochter (niem.) — córka. 2 Herbst und Fruhling (niem.) — jesień i wiosna^ 3 Liebling (niem.) — ukochany. 219 resy. Spojrzałam z gniewem, przerażona jej lekkomyślnością czy bezmyślnością. — Ach, mamo, mamo, jutro opowiem całemu miastu, jak karmiłaś żandarma jajecznicą o dwunastej w nocy! Pękać ze śmiechu! — Zwariowałaś — syknęłam. —! Nic się nie bój, on nic nie rozumie. On sam w strachu. — Proszę pani — uzupełnił Danek — to handlarz! Zobaczy pani, zaraz kupię od niego pistolet! — Ani się waż! — zawołałam przerażona. Żandarm spoglądał na nas, uśmiechał się do Danka. Rozwiązał worek i zaczął wyciągać swoje skarby, podsuwając je nam kolejno przed oczy. Danek zaczął przeszukiwać swoje kieszenie. Żandarm żarł jajecznicę, ganił Hitlera, że taki marny chleb dają ludziom w Polsce, opowiadał o swojej rodzinie, skarżył się na los, wreszcie zwierzył się nam, że na dworcu zostawił dwa kufry z rzeczami, które chce dostarczyć żonie, ale nie ma nic do jedzenia, jest głodny, a nie może pokazać się w żadnym niemieckim lokalu, bo zaraz mu się szanowni koledzy dobiorą do skóry i jeszcze straci swoje kufry. Na chybił trafił wstąpił do krawca Polaka mieszkającego obok nas i zapytał, czy tu w pobliżu mieszka jakaś godna szacunku polska rodzina. Krawiec wymienił mu moje nazwisko. On, żandarm wie, że ja nie doniosę. Życzy mi doczekania końca wojny, a Teresie i Dankowi dużo szczęścia i ładnych dzieci. Tymi dziećmi oboje bardzo się ucieszyli! Danek kupił od żandarma kilka pudełek pasty do butów, sweter, jakieś drelichy, bańkę smaru do motorów, licho wie jeszcze co. A ja mu oddałam ostatni kawałek słoniny — byle sobie wreszcie poszedł! Narzekając na Hitlera, który nie wiadomo po co gania porządnych ludzi po całym świecie zamiast pozwolić im grzać się przy żo- 220 nach i dzieciach — pożegnał nas kordialnymi uściśnie-niami łapy i wsiąknął w noc. — Szczury! Szczury uciekają! Ach, mamo! Już niedługo! — ściskała mnie entuzjastycznie Teresa. — Ale opowiem, jak smażyłaś jajecznicę! Jesteś skompromitowana! Była chyba godzina druga w nocy. Posłałam Dankowi na podłodze. Ledwo ich zagoniłam spać. Serca nam się rozdygotały nadzieją i sen nie przychodził. Jeszcze dowcipkowaliśmy w ciemnościach, jeszcze śmieliśmy się z własnego przerażenia, aż wreszcie zmęczenie wzięło górę nad podnieceniem. Za oknami zaczęły ćwierkać głodne wróble. Wstałam. Uniosłam tekturową zasłonę zaciemniającą, uchyliłam okna. Czy wydawało mi się, czy naprawdę powiało ciepłym wiaterkiem przedwiośnia? ? '• Zgiełk, gwar, krzątanina... Danek pochylony nad stolnicą zajadle sieka zielone piórka cebuli. Ciemny kosmyk włosów spada mu na oczy i przeszkadza, więc Danek coraz to podrzuca głową jak narowiste źrebię. Jurek przepasany pasiastym fartuchem smaruje kromki chleba cienką, oszczędną warstewką masła lub smalcu, potem obkłada tartinki pasztetem przyrządzonym przez matkę na tę właśnie okazję. Julek kraje cienkie plasterki boczku i udaje, że za każdym razem oblizuje nóż. — Wstrętny jesteś — mruczy Danek — nie będę jadł tych z boczkiem. — Nie jedz, więcej będzie dla nas! Pycha! Teresa dyryguje całością. Opasana zalotnym fartuszkiem, kręci się po kuchni i pokrzykuje na chłopców: — Uważaj! Nie tak! Ach, ty niedołęgo! 221 Olbrzymią kopyścią miesza w dużym garnku. Kilka grzybków, trochę skórek od boczku, dwa listki bobkowe, otrzymane od kogoś w darze z przedwojennych chyba zapasów — będzie wspaniały barszcz czerwony w filiżankach! — E, tam, Czesiek! Skończycie z tą sałatką wreszcie? W sąsiednim pokoju przy oknie, przy małym stoliku, Czesiek z nieodstępnym Heńkiem kraje gotowane jarzynki na sałatkę. — Ale ja będę podawał, dobrze? — prosi Heniek. — Nie nudź. Będziesz kiedyś miał swoją studniówkę. — Ale ja chcę być na twojej. Czesiek, będę podawał? No, powiedz, kto będzie podawał? — Ty będziesz zmywał w kuchni. — Nie, to mama. — Dobry z ciebie syn! — Mama sama tak powiedziała — słowo daję. Ja chcę być, jak wy będziecie śpiewać, ja już też umiem te wszystkie słowa, no chcesz, powiem... — Jeszcze tyle ogórków? Krajże prędzej! — Czesiek! — Teresa znowu zagląda do pokoju — Czesiek, prędzej! Kto będzie ucierał majonez? Olej już czeka, a ty... — No to niech któryś tam zacznie... — A jakże! Początek najważniejszy, potem się nie zechce ukręcić. Komu dam? Julkowi? Żeby lizał? Zamieszanie powiększa się: wpadają Zygmunt i Jerzyk, koledzy Heńka. Niby po jakiś zeszyt, a naprawdę, to żeby zobaczyć, jak to jest z tą studniówką. — E, kawalerowie! — krzyczy Teresa. — Umyć ręce i do roboty. Buraki trzeba obrać i zetrzeć na tarce. — Już się robi! — woła ochoczo Zygmunt. — Ja umiem! A w ogóle o studniówkach też wiem. Ula mówiła, moja siostra. Ona pamięta. 222 — Od brata masz wiadomości? — pyta poważnie Czesiek. Zygmunt smutnieje. Po jego cygańskiej twarzy przemyka jakiś , cień. — Żyje. Wszyscy milkną na chwilę — brat Zygmunta od paru miesięcy jest w obozie koncentracyjnym. Wzięto go niemal nazajutrz po maturze. — E, panowie, do roboty — wzywa Teresa. — Jak skończycie te buraki, będziemy nosić krzesła i stołki, sąsiedzi obiecali nam pożyczyć. No już, kompania! — Czesiek stara się energicznym głosem rozproszyć ten cień smutku, jaki zawisł nad gromadką na wspomnienie obozu. — Aha, kompania — podchwytuje Julek. — To śpiewajmy! — Tylko niegłośno — ostrzega Czesiek. Kompania ma być murowana, Ale kieliszki mogą być ze szkła, Nasz wieczór niech się kończy z rana, Żadna dobra wódka nie jest zła... Piosenki tej nauczyli się od pięknej pani Hanki na jednym z niezwykłych koncertów „Trzynastki". Niezwykłych — bo poświęconych muzyce lekkiej i piosence. Było to przecie pokolenie bez piosenki, w każdym razie bez piosenki lekkiej, beztroskiej, miłosnej, młodej. Piosenkami pani Hanki długo im szumiało w głowie. Szli w marzeniach „uliczką w Barcelonie", kwitły im „bzy w Pensylwanii", chciało się im „ach, młodym być i mieć wciąż dwadzieścia lat". Matka Czesia i Heńka, drobniutka i cicha, wsunęła głowę do kuchni i znowu się cofnęła. 223 *— To ja jeszcze wyjdę, jeszcze posiedzę u sąsiadów, bawcie się. Julek dyrygował chórem, machając warząchwią. Zygmunt rzucił buraki pod zlew i widelcem bębnił po butelkach od octu, od oleju, od soku — perkusja! Danek mierzył nożem kuchennym w pierś Jurka. Heniek i Jerzyk gapili się w oszołomieniu na tych rozdokazywanych „starych". Mój Boże, mają niedługo zdawać maturę, a tak się wygłupiają! — Przykryj półmisek z kanapkami ściereczką ? dyryguje Teresa — bo wyschną i nie będą apetyczne. — Jejku! Nie będą apetyczne! Ja bym już je zżarł! *—- No, no! Wy swoje apetyty trzymajcie na smyczy. Przede wszystkim dla belfrów, rozumiecie? — Sam ksiądz zjadłby wszystko! Taki grubas! Jak on wejdzie do nieba? — A propos ksiądz. Chodźcie, skupcie się tu. — Przepraszam, czy skupcie się przez „p" czy przez „b"? — pyta Jurek i z niewinną miną skubie Danka w szyję. Danek momentalnie oddaje skubnięcie Julkowi, Julek Teresie, Teresa Cześkowi — i naraz robi się wrzask, wszyscy krzyczą, śmieją się. Zygmunt patrzy ze zdziwieniem — przecież to powagi, maturzyści — wreszcie, zarażony przykładem, skubie boleśnie Jerzyka, ten z kolei Heńka — teraz już i ci młodsi zostali ogarnięci szałem, śmiech aż dudni w maleńkiej kuchence. *— Przez „p", słyszycie, przez „p"! — krzyczy Teresa. — Skupcie się przez „p". Musimy powtórzyć te wierszydła na belfrów. <— No to zaiwaniaj! Na melodie kujawiaczków i krakowiaczków sypią się dowcipne złośliwostki pod adresem nauczycieli. Najwięcej śmiechu wywołuje wierszyk na księdza, któremu po- 224 rządnie dokuczyli na swoich lekcjach. Heretykiem numer jedea był Jurek, dzielnie sekundowała mu Teresa. Zadawali księdzu idiotyczne pytania, zadręczali go rzekomymi wątpliwościami, a choć ksiądz był dobroduszny i pogodny, czasem wreszcie „wychodził z nerw". Gniewał się wówczas nie na żarty, zwłaszcza gdy Jurek oświadczał, że i tak wszystkie argumenty całej dogmatyki i apologe-tyki nie przydadzą się na nic, bo on, Jurek, jest niewierzący. A wierzyć nie może w coś, czego nie widzi nikt, czego nie można ująć ani zmysłami, ani rozumem. Niewierzący jesteś, bracie, Siądź na termon! Spalisz gacie! To najlepszym jest dowodem, Że świat nie powstał mimochodem. e— głosił ów wierszyk, przypominając wypadek, gdy zdenerwowany ksiądz kazał Jurkowi usiąść na piecyku, by go przekonać, że ciepło istnieje, choć jest niewidzialne, więc tak samo i Bóg. Kiedy już stół był pięknie nakryty, Teresa rozejrzała się dokoła, by jeszcze raz sprawdzić, jak się przedstawia całość. W pierwszym pokoju, w którym normalnie sypiali wszyscy trzej synowie domu, zostawiono na środku mały owalny stolik i kilkanaście krzeseł. W drugim, sypialni rodziców, od ściany do ściany ciągnął się stół przykryty lśniąco białymi obrusami, a na nim nakrycia: każde inne, bo każde przyniesione z innego domu, nikt wówczas nie mógłby zastawić takiego stołu. — Coście zrobili z łóżkami? — zapytała Teresa. — Głupstwo, wynieśliśmy na strych *— wyjaśnił Czesiek. — Aaależ masz dobrych rodziców! Zgodzili się na taką ruinę! A.twój starszy brat?... Przyjdzie na wieczór? 15 — Pokolenie Teresy 225 — Nie chciał nam przeszkadzać, przenocuje u kolegi. Rodzice posiedzą u sąsiadów. Tylko Heniek... — Ależ dobrze, niech Heniek będzie. Pomoże nam. Będzie ganiał między pokojem a kuchnią. — Miła jesteś. — Niemożliwe? Zauważyłeś to? Czesiek spojrzał na Teresę poważnie. — Nie lubię, kiedy jesteś zalotna. — Nie jest dla mnie tak znów ważne, co lubisz, a czego nie. — Wiem. Niestety. Spojrzała na chłopca uważnie i nagle zmieszała się, straciła swój sztubacki rezon. — No to idę. E, panowie, żebyście wszyscy byli co najmniej na kwadrans przed terminem. Pamiętajcie, że jesteście gospodarzami. Ja przyjdę ostatnia, bo już z mamą. Więc żeby wszystko było w porządku. Heniek, ty pilnujesz, żeby oni nic nie ściągali z kuchni! — Tak jest! — wyprostował się Heniek. — Heniek, opowiesz nam potem wszystko — prosił Zygmunt, niechętnie zabierając się do wyjścia. — Chodź, Jerzyk, nasza studniówka odbędzie się już w wolnej Polsce, tak. Była to rzeczywiście pierwsza i ostatnia studniówka na kompletach. Pierwsza — bo stałam się przecie lekkomyślna od czasu grypsu Surmy i zgodziłam się ten jeden jedyny raz na zgromadzenie w jednym miejscu większej ilości nauczycieli, czego dotąd unikaliśmy starannie. Ostatnia — bo... Jeszcze dotąd, kiedy o tym myślę, czuję skurcz serca. Ten żal nie minie chyba nigdy. Było nam naprawdę dobrze i wesoło. Panna Janina żartowała, że studniówka marna, bo bez bimbru. Pani Maja wyraźnie kokietowała księdza. Iwan Sztywny przestał być sztywny, gdy mu zaśpiewano kuplecik: 226 Po równi nas pochyłej toczy Profesor Iwaś Sztywny nasz. Nad chemią wypłakujem oczy, A on surową ma wciąż twarz. Pan Henryk na prośbę młodzieży we wszystkich językach świata wypowiadał sakramentalne: „kocham cię". Ksiądz zanosił się od śmiechu i wychylając którąś tam z rzędu szklaneczkę wody z borówkami, intonował swoim aksamitnym basem coraz to na nowo owe frywolne kupleciki ku czci nauczycieli. Siedziałam na głównym miejscu u szczytu stołu. Naprzeciw mnie — po drugiej stronie — Czesiek jako główny gospodarz, śpiewał kupleciki na belfrów i kolegów, śmiał się, gdy Julek wykrzywiał się nieludzko, powtarzając kilkakrotnie wraz z chórem kuplecik pod swoim własnym adresem: Siwy konik, siwy, Wierzga, bo szczęśliwy. Byłbym zdał maturę, Alem straszny dureń... Czesiek był ożywiony jak rzadko, uważny, gościnny i troskliwy. A jednak... Jednak w jego oczach czaił się jakiś niewyrażalny smutek. Kiedy pod koniec podwieczorku poprosił o głos i wzniósł do góry szklaneczkę z płynem borówkowym, zapanowała natychmiast cisza. Czesiek był teraz poważny. Jego oczy, ciemne i duże w wychudłej twarzy, przesuwały się po naszych twarzach spojrzeniem pełnym jakiejś smutnej czułości. Mówił to, co zwykle się mówi przy takich okazjach, ale mówił tak, że nie było to zwykłe ani oklepane. Nie słyszeliśmy zresztą uczniowskiego toastu od pięciu lat — nie było okazji. Może dlatego I5« 227 pamiętam tak dobrze głos Cześka, słowa Cześka, jego spojrzenie. — Nie słowami się dziękuje nauczycielom — dziękuje się im życiem. I choć nasze życie dziś jest tak niepewne, tak nic nie znaczące, przecież — wierzę w to — posłyszycie jeszcze o nas. I to będzie nasze podziękowanie. Chwila zamyślonego milczenia. I już ksiądz intonuje cichutko starą, pożegnalną piosenkę: Jak szybko mija życie, jak szybko płynie czas. Za rok, za dzień, za chwilę — razem nie będzie nas. Ach, dlaczego ksiądz to właśnie zaintonował? Dlaczego? Przypomniało mi się tylu chłopców, z którymi się tą pieśnią żegnałam. Tylu, których zabrała wojna. Całe pokolenie. Gdzie są? Który z nich przeżyje? A ci tutaj? Co ich jeszcze czeka? A Teresa? Jakaś trwoga naraz ogarnęła moje serce. Spojrzałam na Cześka. Śpiewał. Był blady. Niedostępny, dręczący smutek wyzierał z jego ogromnych oczu. Lewe ramię zarzucił na szyję Heńka i tulił do siebie młodszego brata, jakby go chciał osłonić przed wszystkim, co okrutne i złe. Heniek patrzył na niego z wyrazem bezgranicznego uwielbienia. 7. Kiedy wyszłam przed piątą rano tego kwietniowego ranka, aż zabrakło mi tchu, aż żachnęłam się — tak było pięknie! Wciągnęłam do płuc powietrze, przymknęłam oczy. No, no, tylko się nie rozrzewniać! Wiosna... Wiosna jest także pomyślnym okresem dla działań wojennych — zacznie się coś na pewno. Dość! Trzeba myśleć o tym, co ma się zrobić dziś, zaraz. Trzeba serce zamy- 228 kać na cztery spusty, żeby wytrzymało. Więc w drogę. Do ósmej rano mam obsłużyć dwa komplety, każdy po pięciu uczniów. Czekają. Idę. O ósmej mam wpaść do domu na śniadanie. Nie wolno mi się spóźnić. O ósmej trzydzieści mieszkanie mam opuścić i nie wolno mi wracać aż do piątej po południu. W tym czasie urzęduje tam „ktoś", a Teresa pełni funkcje ordynansa, łącznika, adiutanta. Ten „ktoś" spotyka się tam u mnie z jakimiś ludźmi, komuś wydaje jakieś rozkazy, przyjmuje jakieś raporty. Nic nie wiem. Nawet gdyby mnie mieli zamęczyć, nie potrafię wsypać. Kiedy Teresa mi zapowiedziała, że ma tak być, byłam bardzo zaniepokojona. *— Tereso, pamiętasz niedoszłą przysięgę? — Pamiętam. Nie bój się. Teraz nie jestem już taka głupia. Tym razem — to z zupełnie innej strony. Możesz być spokojna. — Czy musisz? '*—. Mamo! Chcę! Nie mogę żyć jak zwierzak. — Rozumiem. O ósmej rano piję śniadanie w kuchni, na stojąco. Teresa jest już gotowa, zapięta na ostatni guzik, gładziutko uczesana, dziecinnie różowa i dorośle poważna. Gotowa do służby. Serce mi się kurczy żalem, strachem. Nadrabiam miną i w pośpiechu krztuszę się lurowatą erzac-kawą. Komplet Teresy już jest dopuszczony do matury, stopnie wystawione. Pierwszy egzamin pisemny ma się odbyć pojutrze. W końcu tygodnia — będą już po wszystkim. Już teraz Teresa zanurza się z głową w konspirację — co będzie dalej? Pójdzie do lasu? Może się wojna skończy, zanim... Łykam ostatni kawałek chleba ze skwarkami i już mam wyjść, kiedy ktoś łomocze do drzwi. —* Ach, mamo, spóźniłaś się, przyszedł — co robić? 229 - Nie ma nieszczęścia. Wyjdę i zapomnę, jak wyglądał. Otwieraj. Ku naszemu zdziwieniu wpada Danek. — Dzień dobry. Pani jest? To dobrze! Dziś w nocy jeździły budy. — Wiem. Mówili mi chłopcy na rannych lekcjach. — Ale... Danek kręci się niespokojnie. Rozumiemy, że ma coś na końcu języka, a nie chce powiedzieć. — Nie wygłupiaj się — warczy Teresa — mów! — Rozlepiają afisze! — Zakładnicy? — Nie wiem, nie czytałem. Ludzie mówią... — No, wystękajże! — Kiedy nie czytałem, naprawdę, dopiero rozlepiali, takieHóżowe. — Więc co ludzie mówią? — Mówią, że lista rozstrzelanych. — Mamo, lecę! — Tereso! — Mamo, wiesz przecie, muszę go uprzedzić, będę czekała na niego pod bramą, nie mogę go tu wpuścić, zaraz będą przybiegać inni chłopcy, wiesz przecie, jak to jest zawsze — szepce mi do ucha Teresa. Kątem oka widzę jej pobladłe nagle wargi. Wybiega. — Gdzie ona poszła? — pyta Danek. — E, nic, musiała. — Niech ona nie czyta! — Ale gdzie tam, ona tylko tu gdzieś obok. Chwila milczenia. I nagle trzeźwieję: — Dlaczego ma nie czytać? Co tam jest? — Dopiero rozlepiają. — Już mówiłeś. Ale zdążyłeś przeczytać? Danek, nie kłam. Nic się nie da długo ukryć. Co tam jest? 230 Danek patrzy na mnie jakoś mętnie, potem odwraca oczy. — Danek! — wołam. Stukanie do drzwi. Wpada Jurek. Za nim Julek. *— Pani jest! <— Cóż wy znowu? Jestem. O co chodzi? — Rozlepiają afisze. Patrzę na twarze chłopców. Są niezwykle wstrząśnięci. Julkowi kropelki potu pokrywają całe czoło. Jurek jest szary, na skroniach po prostu zielony. Danek, jak człowiek śmiertelnie zmęczony, opada bezwładnie na kuchenny stołek. Obejmuje rękami czoło i tak, odwrócony ode mnie, mówi: — Czesiek. — Co Czesiek? — Czesiek jest na liście, na afiszu. — Nieprawda! Chwila milczenia. Rzucam tonem błagalnym, jakbym mogła jeszcze coś odwrócić: — Przecież dopiero co wracałam z lekcji. Przecież nic nie było. Żadnych afiszów. To nieprawda. Teraz wszyscy trzej mówią naraz, jakby musieli ten ciężar natychmiast ze siebie zrzucić: — Napisane, że za napad na jakiegoś ich tam eses-mańskiego dygnitarza. — Rozstrzelani dziś w nocy. — Wszyscy trzej! I kilkunastu nieznajomych. — Jak to: wszyscy trzej? — krzyczę przerażona. — Wszyscy trzej: Władek — ten najstarszy, Czesiek i Heniek. — Heniek? Przecież to dzieciak! — Wszyscy trzej, wszyscy, wszyscy! — Niech pani nie płacze, niech pani... — Ach, odejdź! Czesiek, Heniek! Gdzie Teresa? 231 — Niech pani usiądzie. Zawołamy. — Nie. Nie trzeba. Sama wróci, kiedy będzie mogła. Czy ona już wie? Czesiek... — I godzina policyjna jest od dziś o szóstej. — W biały dzień? Moje komplety wieczorne... Właśnie wraca Teresa. Już wie. Mija nas obojętnie i wchodzi prosto do pokoju, do otwartego okna. Staje. Patrzy na nagie jeszcze gałązki wiśni. Milczy. Idę do niej. Obejmuję ją za ramiona. Chłopcy wsuwają się cichutko do pokoju. — Widzę go — mówi cicho Teresa. — Widzę go, jak obejmuje Heńka, żeby go zasłonić przed kulami. Jak wtedy, przy stole, na studniówce. „Usłyszycie o nas" — usłyszeliśmy! — Cicho, Tereso. — Nasza matura... — szepcze któryś z chłopców. — On już zdał. Mamo! A może to nieprawda? Może oni tak tylko straszą? Przecież to niemożliwe, niemożliwe! — Tak, może tylko straszą? — podchwytuje Julek. — To raczej prawda. Ale trzeba... — Och, nic nie mów, co trzeba. Wiem, wiem! Kołatanie do drzwi. Co chwila ktoś wpada, wszyscy z kompletu Heńka. Co im powiem? Idźcie do domu i uczcie się? Śmieszne! Co im powiem? Więc niech choć na razie: biegnijcie tam i tam, powiedzcie, że na dziś i jutro komplety zawieszone. Dopiero pojutrze. — To jeszcze gorzej — mówi Jerzyk. — Człowiek chciałby jakoś pokazać... — tłumaczy Zygmunt. — Co pokazać? — że psiakrew, psiakrew... przepraszam... — Że niech nie straszą! — Dużo nas jest! — Wszystkich nie zamordują! 232 Chłopcy otaczają mnie kołem, domagają się czegoś, nie wiem, co im odpowiedzieć, rozumiem ich, milczą bezradnie. — Nie chcemy tak milczeć i siedzieć w domu. — To jest źle, że chłopcy z innych kompletów nie znali Heńka ani Cześka. — Może raz widzieli na koncercie, «?*- Trzeba, żeby się chłopcy znali. i— Ciągle konspiracja i konspiracja! Wygarną nas jak z kojca i jeszcze będą myśleć, że my się boimy. — Bo tak wszystko pokornie znosimy. <— Chcemy pokazać, że będziemy pamiętać! — że jak trzeba, to każdy po kolei! — Niech o tym wiedzą! — Proszę pani! Niech pani coś... Patrzę na ich wzburzone twarze. Co zrobić? Jak dać ujście ich uczuciom? Gdzie można ich zebrać? W polu? W lesie? Niemożliwe. Rodzice nie puszczą maluchów. Starszych — Niemcy mogą złapać. Nauczyciele nie dojdą — trzeba by kilka kilometrów. Gdzie? I naraz przypomina mi się ksiądz-grubas... „razem nie będzie nas"... Już wiem! Jedyne miejsce — to kościół. Jedyne dopuszczalne, bezpieczne. Więc dobrze: idźcie do księdza, do tego, co był na studniówce. Powiedzcie, że jutro o szóstej rano zbierze się w kościele cała szkoła. Niech będzie ładnie, uroczyście. Niech ksiądz koniecznie śpiewa! I biegajcie cały dzień od domu do domu, żeby wszyscy uczniowie, wszyscy nauczyciele byli w kościele. Raz obejrzycie siebie nawzajem, bo potem... Potem kogoś zabraknie i nawet nie będziecie znać jego twarzy. Dobrze, będziecie mieli okazję do zamanifestowania. Jak długo można tak wszystko dusić w sobie? Dobrze. Niech będzie uroczyście. I niech ksiądz pięknie śpiewa! Nazajutrz poranek był piękny, piękniejszy, niż można 233 sobie wyobrazić — jakby dla pogłębienia rozpaczy. Wchodziłyśmy do ogromnej nawy kościoła Mariackiego, a górą wszystkie szkiełka w witrażach tańczyły, błyskały, lśniły, drażnione promieniami wiosennego słońca. Ksiądz wyszedł w czerwonym ornacie, żeby bezpieczniej i żeby matka chłopców rozstrzelanych mogła wierzyć, że powrócą. Zadzwoniły srebrne dzwonki, organy zahuczały, słodkim aksamitem popłynął głos księdza, piękny, szkolony bas, przejmujący, pełen wzruszenia. Stanęłyśmy z Teresą z boku, ale blisko ołtarza. Słyszałam za sobą kroki, otwieranie drzwi, znowu kroki. Kościół wypełniał się. Gdzieniegdzie jakaś babuleńka — a poza tym sama młodzież. Obejrzałam się. Mam oto całą szkołę przed oczami. Raz wreszcie. Od absolwentów z poprzednich lat i maturzystów do maluchów z pierwszej klasy. Dziewczęta z „Trzynastki", Jola, Hala, Joanna, Jasia, Rena, Danka, z młodszych — ruda Marysia, Ninka, obie Hanie. Nauczyciele. Matka i ojciec trzech rozstrzelanych. Chłopcy zajmują środek nawy. Stają czwórkami, jakby mieli ruszyć, na demonstrację, na defiladę, na daleki bojowy marsz. W pierwszej czwórce — komplet Heńka: Zygmunt tak wzruszony, że jego smagła twarz ma odcień sinawy; Jerzy blady, skupiony, z oczami ocienionymi zasłoną rzęs tak długich, że prawie nieprawdopodobnych; Wiesio, najmłodszy, blondynek o dziecinnej twarzy; Janusz, chudy, poważny, zgaszony i smutny »— może dręczony przeczuciem? Komplet Czesia i członkowie „Trzynastki" nie ustawiali się w czwórki. Stali grupkami i samotnie. Byli zrozpaczeni — nie chcieli nic demonstrować. Byli gotowi do innego marszu, ale im nie było to dane. Byli zawzięci i pełni milczącej goryczy. Ta msza — to był jedyny raz, kiedy chłopcy tej szkoły ustawili się czwórkami, demonstrując swoją żołnierską gotowość. 234 Następnego dnia zaczęły się egzaminy pisemne maturalne „kompletu Cześka". Tak się już do końca, i do dziś, ten komplet nazywał. Do Komisji Egzaminacyjnej zaprosiłam wszystkie trzy dyrektorki szkół żeńskich. Odkąd nie było Surmy, nie wiadomo było, kto ma mianować i powoływać komisje — trzeba sobie było radzie samemu, chciałam więc mieć jak najwięcej świadków i jak najmocniejsze oparcie. Kiedyś trzeba się będzie wylegitymować przed uniwersytetami, przed władzami oświatowymi. Kiedyś trzeba będzie przecie uznać te matury, odbywające się w małym, drewnianym domku, podobnym do budki dróżnika. Julek kręcił się niespokojnie w ciasnej kuchence, wypytywał najżarliwiej: — O co pytali? Co odpowiedziałeś? Co powiedzieli? — Słuchaj — mówi Jurek — ja chyba mam błąd ortograficzny w polskim — czy to będzie dwója z pisemnego? — Aaale! Przecież cię dopuścili! — Bo widzisz, tak mi się pokiełbasiło we łbie, że nie wiem, jak napisałem: „skłaniał się ku kompromisom" czy „kompromisą"? — Na pewno, że kompromisą, misą, zwyczajną misą, na pewno będzie dobrze. — Aleście obaj zgłupieli! — zgrzytnęła Teresa. — Jaką misą? Co ty, Jurek, oszalałeś? — A ty tak świetnie mówisz po francusku! Słyszałem! Myślałem, że twoja mama spadnie z krzesła. Le famme, rozumiesz: le, le! — Nie! Mówiłam: les fammes, w liczbie mnogiej! Idiota jesteś! — Cicho, sza! — godził Julek. — Co tego Danka tam tak długo męczą? — To już ostatnia odpowiedź. Zaraz nas wezwą. — Czy to możliwe? Wierzyć się nie chce... 235 — Danek, Daneczku... Coś taki blady? Oblali cię? — O co cię pytali? — Dajcie mu odsapnąć! — Julek, przygładź włosy, Jurek, kołnierzyk! Zaraz idziemy. — Dajcie mi wody — jęknął Danek. — Nie wiem, ale chyba odpowiedziałem na wszystko, nie pamiętam. Zamilkli na chwilę. Każde myślało to samo: Czesiek! Wejdą oto za chwilę, żeby dowiedzieć się, że zdali egzamin maturalny. Wejdą we czwórkę. A było ich jeszcze trzy dni temu pięcioro. Ale i my w komisji myśleliśmy o tym samym. Jednogłośnie powzięliśmy decyzję, jedyną chyba w historii polskiego szkolnictwa. Teresa, Jurek, Julek i Danek stanęli przed komisją speszeni i wzruszeni, choć wiedzieli przecie, że poszło im dobrze. Ale tak to już jest z tą maturą. Patrzyłam na ich twarze i było mi — jak zwykle — trochę żal, że oto już koniec, że odejdą. Wstałam wzruszona i zaczęłam wygłaszać sakramentalną formułkę: — Tajna Państwowa Komisja Egzaminacyjna... Państwowa! He dumy, ile niezłomnej wiary mieściło się vwówczas w tym wyrazie. Staliśmy wszyscy wyprostowani: my, nauczyciele, i oni, maturzyści. —- Tajna Państwowa Komisja Egzaminacyjna przyznała świadectwa dojrzałości następującym abiturientom: Czesławowi świechowi — pośmiertnie — w drodze specjalnego wyjątku... Spojrzałam na twarze stojącej przed nami czwórki: Jurek uśmiechnął się kącikami warg, Julek poruszył się niespokojnie i spuścił oczy, by ukryć wzruszenie, Danek patrzył wysoko, nad naszymi głowami, brwi przecinała mu zmarszczka skupienia czy zawziętości, Teresa trzepotała rzęsami, wargi jej drżały, bałam się, żeby się nie rozpła- 236 kała. Byli zaskoczeni i tak wzruszeni, że czym prędzej zaczęłam wymieniać następne nazwiska i imiona, oficjalnie, może sucho nawet, żeby rozproszyć nastrój. Ale nastrój trwał: Czesiek był między nami, stał tu, zdawało się — możemy go dotknąć, możemy zajrzeć w jego piękne, ciemne oczy. Zaraz przemówi: — Usłyszycie o nas... Od tych słów Teresa zaczęła swoje pożegnalne przemówienie w imieniu kompletu, który jej tę funkcję powierzył. Dziękowała, mówiła poprawnie. Ale twarz jej była jakby martwa, bez prawdziwego uśmiechu, raczej z jakimś przylepionym grymasem przymusowej uprzejmości. Cieszyłam się, kiedy skończyła tych parę zdań, z trudem wyduszonych z przepełnionego ciężarem serca. Wszystkie słowa wydawały się puste, zbędne. Dopiero kiedy wszyscy się rozeszli, objęła mnie niespodzianie za szyję. — Mamo, dziękuję. Za mnie. Za cierpliwość. I za Cześka. To było... Ach, nie wiem, ale dziękuję. Podeszła do okna, otwarła je na całą szerokość i zatrzymała przez chwilę ramiona rozpostarte na otwartych połówkach okna. Wyglądała jak ptak tłukący się o ściany klatki. Odwróciła się do mnie i zapytała z rozpaczą w głosie: — Ale co mam robić jutro? Co? No powiedz! Tamto się skończyło, a teraz? 8 Doprawdy zaczynałam się bać o przytomność własnego umysłu. Nie umiałam sobie tego wytłumaczyć. Jak to się może dziać, że ślepnę nagle albo że widzę, a nie uświadamiam sobie. 237 lakim niepokojem napawała mnie zagadka z zegarem. Ze zwykłym budzikiem. Ja miałam zegarek na rękę, ale Ieresa musiała się obchodzić bez zegarka, bo jej dziecinny, taniutki, przedwojenny — odmówił posłuszeństwa już w pierwszych dniach wojny. — Kieruję się węchem = żartowała, gdy ktoś chwalił ją za punktualność. W domu orientowała się według starego, kuchennego budzika, który awansował do pokoju i nie tyle zdobił, ile szpecił nasz mały kredensik, poza domem — chyba rzeczywiście węchem. Pewnego dnia wróciłam do domu przed Teresą. Chciałam przyrządzić coś do jedzenia, rzuciłam więc okiem w stronę budzika, żeby wiedzieć, ile mam czasu, jaką mogę wymyślić potrawę. Ale budzika nie było. Miejsce na kredensie było puste. Rozejrzałam się po pokoju — nie ma. Obejrzałam kuchnię — nie ma. Co się mogło stać? Zabrałam się do roboty w kuchni i kiedy tylko Teresa wróciła, zaraz ją zapytałam: — Słuchaj no, gdzieś ty postawiła budzik? Nie mogłam znaleźć. Uciekł z mieszkania czy może ktoś ukradł? Teresa nic nie odpowiedziała, poszła po prostu do pokoju i po chwili zawołała: — Mamo, co ty mówisz o budziku? Przecie stoi! Zajrzałam do pokoju — rzeczywiście, stoi, tak jak stał, na kredensie. Roześmiałam się. — No, ale masz roztargnioną matkę! Sto razy patrzy* łam na to miejsce i za każdym raezm wydawało mi się, że budzika nie ma. — Ech, głupstwo — pocieszyła mnie Teresa i niespodzianie przytuliła swój policzek do mego. — Jesteś kochana. i— No? Co za powód do czułości? — Wiosna. Ciepło. 238 — No to dobrze, Jak wiosna to lerny IziS ???? (arzy-nową. Ze starych, zeszłorocznych larzyn — Niech będzie. Jestem głodna lak sto psów. W parę dni potem historia ? budzikiem znów się powtórzyła. Tym razem byłam serio zaniepokojona. Nie było go! Ale przyszła Teresa i okazało się, że budzik stoi, tylko ja go nie widziałam. — Co to się dzieje? Czyżbym była do tego stopnia roztargniona? To przekracza granice normalności. Córeńko, spójrz na mnie. Może jestem chora? A może to cuda się dzieją? Teresa śmiała się i poklepywała mnie pobłażliwie, niczym zmartwione dziecko. Pocieszała, że jestem normalna, tylko trochę gapa, to zmęczenie tak na mnie wpływa. Kilka razy w ciągu wieczoru spoglądałam podejrzliwie na budzik. To ginie, to jest. Ale teraz jest, stoi sobie spokojnie przez cały wieczór i wystukuje swoje tik-tak. Postanowiłam wpaść nazajutrz niespodzianie w ciągu dnia, między jednym a drugim kompletem. Przyłapać podły budzik na gorącym uczynku! Co on robi, kiedy nas nie ma? Może wędruje gdzieś i tylko na noc wraca? Zaczarowany budzik! Koszmarna godzina policyjna o szóstej po południu trwała już ponad dwa miesiące, od śmierci Cześka i Heńka. Wstawałam więc o pół do piątej, a od piątej rano dręczyłam już swoich uczniów. Ranki bywały prześliczne, pachnące rozkwitłymi liśćmi, młodą trawką, kwiatem kasztanowym, bzami przekradającymi się między opłotkami przedmieść. Szłam lekko, wypoczęta, rzeźwa. Wracałam pod koniec dnia zmęczona, szara, postarzała o dziesiątek lat. Przed wieczorem, uwięzione w domu, siadywałyśmy przy otwartym oknie, patrzyłyśmy na wisienkę, jak kolejno rozkwitała, przekwitała, pokrywała się liśćmi... Do zapadnięcia nocy miałyśmy trzy-cztery godziny. Jak w wię- 239 zieniu. Czytałyśmy dużo. Rozmowy nie kleiły się -^ o czym? Zaledwie zaczynało ciemnieć, kładłyśmy się spać. Wiosna kwitła, a Teresa gasła, mroczniała w oczekiwaniu na coś, co nie chciało, a może nie mogło przyjść. Za dnia wychodziła na długo. Nie wiedziałam dokąd. Nie wiedziałam, choć domyślałam się, czym wypełnia dni. O tym się nie mówiło. Po dawnemu bałam się nie śmierci, lecz bicia, tortur. Nie chciałam znać szczegółów, żeby nie móc sypnąć. Tylko tak mogłam chronić własną córkę i innych. Tego ranka wyszłyśmy razem z Teresą. Rozstałyśmy się przy bramie — ja szłam za dworzec i na Glinice, ona zawróciła ku miastu. Obejrzałam się po kilku krokach. I ona się obejrzała. Kiwnęłam dłonią. Uśmiechnęła się. Nagle jakiś strach! — Tereso! — zawołałam. Podeszła do mnie, lekko nadąsana. — No? — zapytała niecierpliwie. — Nic wielkiego. Ale... Aha, jak wrócisz... E, nie, nie warto. — Co chciałaś? Mamo, ja się śpieszę. — No to pa, córeńko. Ładnie wyglądasz. Bardzo ci w tej sukience dobrze. Sukienka była bez rękawów, koralowa, lekka, wesoła. Pewno dla ochrony przed porannym chłodem Teresa narzuciła na ramiona stary, brzydki, wypłowiały prochowiec. Przez ramię miała przerzuconą dużą, zniszczoną torbę z imitacji skóry, popękaną na zgięciach, ciężką i szpetną tak, że aż westchnęłam z ubolewaniem. — Po co ta torba? Teresa pogłaskała ją przyjaźnie. i— Potrzebna. Może coś dostanę do jedzenia. Nie mamy już buraków i cebuli. — No to do widzenia. Biegnij. Niepokój kołatał w sercu jeszcze przez jakiś czas, ale 240 potem zapomniałam o Teresie. Miałam tego dnia przyjemne lekcje. Lubiłam zwłaszcza pewien dziewczęcy komplet (teraz już nie obserwowaliśmy ściśle podziału na szkoły, na moich męskich kompletach uczyły się tu i ówdzie dziewczęta, na żeńskich kompletach zdarzali się chłopcy, gdy w grę wchodziło pokrewieństwo czy bliskie sąsiedztwo). Szło się do tych dziewczynek dość daleko, do małego domku za ogrodzeniem otaczającym spożywcze składy „Społem", zastrzeżone dla Niemców. Przed bramą stał nawet na warcie jakiś stary, niechlujnie wyglądający żołnierz niemiecki, ale za ogrodzeniem nie widziało się już Niemców. W „Społem" pracowali po dawnemu Polacy. Potrafili sporą część zapasów niemieckich przemycać jakoś do głodnych kuchen polskich, ryzykując głową. W małym domku uśmiechały się do mnie dwie śliczne buzie: Nin-ka — ciemnooka, smagła, wysmukła jak trzcinka, i Marysia — rudowłosa i zielonooka, z warkoczami po kolana, jakby z dwoma strugami roztopionej miedzi, spływającej od głowy do stóp. Obie uczyły się świetnie, a ich uroda — słodka i łagodna — Ninki, a oryginalna, szokująca — Marysi — była dla mnie źródłem dziwnej radości. Może dlatego, że oczy i mózg tak były wygłodzone, tak tęskniły do piękna, które było dla nas wówczas zakazanym luksusem. Wychodziłam stamtąd zawsze lekko rozmarzona, jakby napęczniała poezją, muzyką. Więc i tym razem. Szłam ze spuszczoną głową, zamyślona. W ręku niosłam kiść bzu, którym mnie obdarowały dziewczynki. Uśmiechałam się. * Nagle podeszła do mnie nieznajoma kobieta. Wymieniła tonem zapytania moje nazwisko. Potwierdziłam. Wówczas kobieta nachyliła się i szepnęła mi do ucha: , — Pani córkę poprowadzili Niemcy. Nie wiem, czy żandarmi, czy gestapo. W stronę Wałów. Skurcz serca. Kiść bzu na chodniku, pod nogami. 16 — Pokolenie Teresy 241 Idę szybkim krokiem w stronę Wałów. Mam przejść przez całą długość miasta. Czy Teresa będzie tam jeszcze? Gdzie? Jak jej szukać? W głowie — bezładny zamęt. Przed oczami migocą różowe afisze z nazwiskiem Cześka i Heńka. Rdzawe ubranie chłopięce, zielony szalik. Postać Ryśka z glonkiem miłosiernego chleba w wyciągniętej dłoni. Znowu ktoś do mnie podchodzi, jakiś mężczyzna, wymienia moje nazwisko, szepcze: — Poprowadzili pani córkę. W czerwonej sukience. Znowu jakaś kobieta: poprowadzili pani córkę. Jakiś młody człowiek w wysokich oficerkach: poprowadzili pani córkę... Nie znam nikogo z tych ludzi. Biegnę. Skąd oni mnie znają? Skąd znają Teresę? Moje kochane miasto... Nabiegałam się po twoich podwórkach przez te pięć lat... Widywano mnie wchodzącą i wychodzącą z regularnością pociągu czy tramwaju. Teraz miasto mi współczuje, miasto mnie ostrzega, miasto mi pomaga. Teresa... Teresa szła na posterunek. Od paru tygodni codziennie spędzała ranki i przedpołudnia na szosie kieleckiej. Otulona szarym prochowcem, żeby być mniej zauważalną, siadała za przydrożnymi krzewami na starej torbie albo krążyła od drzewa do drzewa, udając oczekiwanie na schadzkę. Znowu siadała. Wyciągała z torby książkę, udawała, że czyta. Między kartkami książki — cienkie kawałki papieru. Na tych papierkach ma notować znaki rozpoznawcze czołgów, ciężarówek i dział niemieckich, ciągnących z południa na północny wschód. Rysowała te znaki rozpoznawcze nieudolnie — nigdy nie miała zdolności do rysunku — jakieś liście dębu, żołędzie, czasem niedźwiadki, czasem myszkę Miki. Najtrudniej narysować niedźwiadka. Wychodził szkaradnie, ale to nic. Kto będzie musiał, ten 242 pozna. Przy znaku — ilość pojazdów. A najgorzej, że także godzina i minuta przejazdu. Właśnie. Godzina i minuta! Więc wyciąga z torby stary, pękaty budzik i ustawia go w trawie tak, by nie błyszczał od strony szosy, a był widzialny dla jej oczu w każdej chwili. Gdyby mieli ją zauważyć, najtrudniej byłoby ukryć budzik. Zresztą — nic by to nie pomogło, wystarczyłyby porysowane i zapisane cyframi kartki. W środku dnia, czasem nawet już po paru godzinach, przychodzi inna dziewczyna, z zegarkiem na przegubie dłoni. Zasiada w krzakach, a Teresa odnosi swoje notatki tam, gdzie na nią czekają. Potem budzik wraca ze starej torby na kredens. Tego dnia Teresa nudziła się. Szosa była pusta, tylko od czasu do czasu jakaś chłopska furmanka, jakiś młody chłopiec na rowerze. Było dość czasu na czytanie i myślenie. Obiecano jej poważniejszą robotę, w terenie. Czekała z niecierpliwością. Wszyscy chłopcy byli od dwóch tygodni w lesie na koncentracji. Julek raz nawet dał znać, przysłał kartkę przez jakąś babę: Obtarłem piętę. Siedzę we wsi Kaczki, bardzo fajnie, żarcia po dziurki w nosie. Uczę się nowych piosenek — zobaczysz, fajne, ale nie mogę napisać od kogo. Może byś mogła tu wpaść? Mówię ci, byłoby fajnie. Nie wytykaj powtórzeń w stylu: naprawdę jest fajnie, nie ma innego słowa. Niestety, mówią, że niedługo nas znowu roześlą do domów. Świństwo! Przyjedź! Pojechałaby, poleciałaby na skrzydłach. Gdzie te Kaczki? Jak się dowiedzieć? Ale co z tego, przecie musi tu sterczeć z tym diabelskim budzikiem. Zadudniło z daleka na szosie. Teresa wytężyła wzrok. 16* 243 Auta, czołgi i działa jechały zwykle tak szybko, że trzeba było dobrze się wysilić, aby dojrzeć znaki rozpoznawcze, policzyć pojazdy, zapisać. Dudnienie narastało. Teresa poprawiła się na torbie, przybrała taką pozycję, żeby najprędzej i najłatwiej móc notować. Już są, już mijają. W głowie huczy od dudnienia. Ręka kreśli szybkie notatki na małych kartkach papieru. Budzik głośno cyka w trawie, niby pękaty, olbrzymi świerszcz. Teresa notuje tak pilnie, aż jej cierpnie ręka. Jakiś blond wojak, z zawiniętymi po ramiona rękawami koszuli, wychyla się z szoferki i macha dłonią do siedzącej nad drogą dziewczyny. — Zauważył, psiakrew, żeby go pokręciło! — klnie Teresa i na chwilę chowa się za drzewo. Ale zza drzewa nie może nic dojrzeć, więc wraca znów na torbę rzuconą wśród krzaków. Notuje. Skończone. Przejechali. Chwila wytchnienia. Dziewczyna na zmianę przyszła dziś wyjątkowo wcześnie. — Idź — powiedziała — zanieś. Coś strasznie się dziś niecierpliwią. Nieś to, co masz. Ja dalej. Teresa idzie ulicą Mleczną w kierunku śródmieścia. Słońce już wysoko nad dachami kamienic. Zaczyna być gorąco. Teresa ściąga ze wstrętem szary prochowiec z ramion, przystaje przed dużą szybą wystawową i przygląda się w niej jak w lustrze. Podoba się sobie. Uśmiecha się do swego odbicia. „Nawet mama powiedziała, że ładnie mi w tej sukience". Skręca płaszcz tak, by był jak najmniej widoczny i przerzuca go prz*z torbę — w ten sposób i szkaradna torba będzie jakoś zamaskowana. Biegnie teraz szybko, stuka drewniaczkami o płyty chodnika i śpiewa w myślach na jakąś nieznaną melodię: Pojadę, pojadę, Kaczki za wodą, Kaczki za lasem, i fajnie, i fajnie, i wiosna, i wiosna... Zatrzymuje się na chwilę przy przekupce sprzedającej 244 cichaczem, spod fartucha, cebulę i koninę. Konina wydaje się tym razem wstrętna, stara, oślizła, więc Teresa rezygnuje. Płaci szybko za duże wiązki cebuli, wrzuca je do torby, biegnie dalej, zamyślona i rozmarzona. Już widzi siebie w lesie, wśród chłopców,- bez których jej tak pusto teraz w mieście. Nagle... Ktoś chwyta ją brutalnie za ramię. Teresa szarpnęła się, podniosła oczy, oprzytomniała. Młody, jasnowłosy napastnik w mundurze. Na czapce trupia czaszka. Teresa uśmiecha się głupkowato, półprzytomnie. Udaje, że broni się przed zalotami. Ale piękny Niemiec patrzy na nią z taką pogardą i nienawiścią, że Teresa natychmiast rezygnuje ze swej gierki. Popchnięta, ciągle w grobowym milczeniu, zatacza się w stronę stojącej w pobliżu grupki milczących cywilów, otoczonych przez ludzi w mundurach, z psami przy butach. Wszystko to trwa sekundę i kiedy złapani nieszczęśnicy ruszają w dalszą drogę, popędzani gardłowymi wrzaskami konwojentów, Teresa jest jeszcze myślami w zielonej wiosce o śmiesznej nazwie Kaczki. Ale w leśną ciszę marzeń wpada nagła myśl: „Mój budzik, moje rysunki, a cyfry! Koniec? Tym razem koniec! Mama! Jutro różowe afisze. Milczeć. Nie wydać. Książkę pożyczyłam, budzik niosłam do naprawy. Ale od kogo pożyczyłam? Więc kupiłam. Na straganie. Gdzie ten stragan? Znowu źle. Kupiłam przypadkowo na dworcu. Od kogoś w poczekalni. Nie znam go, nie wiem, kto to. Nie wiem, co to za papierki w środku. Kupiłam wczoraj, ale jeszcze nie czytałam, nie zaglądałam do niej. Dziś szłam na Mleczną po cebulę. Mam cebulę. Budzik do naprawy — nie, budzik chodzi świetnie. Ale może się przecie spóźniać albo śpieszyć. Gdzie zegarmistrz w tej okolicy? Czemu szłam najpierw po cebulę? Wszystko źle". — Dlaczego pani nie uciekała? — szepcze ktoś obok. == Nie widziałam. 245 — Still!1 — wrzeszczy konwojent. — Ja uciekałam, pies złapał -— szepcze ktoś z drugiej strony. — Dokąd nas prowadzą? — Trzymajmy się. My nie pierwsi. — Maul halten2 — ryczy młody gestapowiec, piękny jak archanioł. Teresa czuje nagle ogień na ramieniu. Dostała pejczem. „Ech, to nie takie straszne. Myślałam, że to bardziej boli". Ze zdumieniem odkrywa na własnej skórze czerwony znak w kształcie grubego sznura. Nic strasznego. Podnosi głowę. Spogląda z nienawiścią na cherubina. Dostaje nowy cios. Cherubin rechocze. Kolumną w milczeniu posuwa się naprzód. Przez mózg Teresy przeskakują obrazy jak w uszkodzonym filmie: plączą się, wypierają nawzajem, umykają, znowu napływają. Szosa do Zwolenia. Dymy nad miasteczkiem. Błękitne niebo dudni łoskotem. Głos ojca w lesie, ostatni raz głos ojca. Niemiecki żołnierz w drzwiach domu: hier keine Mutter. Mama. Wiśnia za oknem. Wyprawy mleczne. Lekcje. Kukiełka w rdzawym garniturze na szubienicy pod wytwórnią. Chopin. Lasy Garbatki. Sadźmy róże... Matura przyznana pośmiertnie... Teresa podnosi głowę, trzeźwieje. Kolumna mija rynek. Gdzie prowadzą ich teraz? Do gestapo na Kościuszki czy na Wały, skąd wywożą na roboty? Czy na Wałach rewidują? Stamtąd mogą też zabrać na Kościuszki. Jak wyrzucić książkę? Budzik nie będzie kompromitujący. Teresa zaczyna grzebać w torbie, może da się jakoś wyrzucić książkę. Natychmiast podskakuje do niej piękny gestapowiec. Coś wrzeszczy. Teresa nie rozumie. Odpowiada spokojnie: — Chustkę no nosa! Potrzebuję chustki. i S t i 11 : (niem.) — Cicho! 2 M a u 1 halten! (niem.; — Stulić pysk! 246 Cios pięścią między łopatki popycha Teresę na idącego przed nią mężczyznę. Tamten ogląda się, rozchyla wargi w uśmiechu i ukazuje bezzębne szczęki. Jest odrażający, a jednocześnie w oczach ma tyle życzliwości i dobroci, że Teresa odczuwa naraz jakąś ulgę. Prostuje się. Idzie spokojnie i znowu nieznacznie wsuwa rękę do torby. Ale książka jest na samym dnie, pod cebulą, pod budzikiem, żeby dotrzeć do niej, trzeba się schylić. A schylić się — to znowu oberwać od gestapowca. Kolumna skręca na Wały. świetnie! Teresa przestaje gmerać w torbie. Na Wałach chyba nie rewidują. A jeżeli! Przez szeroko otwarte żelazne wrota kolumna wtacza się na dziedziniec. Wrota ze zgrzytem zamykają się, konwojenci z psami zostają pod bramą, gestapowiec--cherubin krzykiem popędza więźniów w stronę drzwi budynku. Na szeroko rozkraczonych nogach stoi przed tymi drzwiami gruby, czerwony na twarzy żandarm. Z jego gardła bez przerwy wydzierają się Wrzaski. Popędzani, popychani, poszturchiwani ludzie tłoczą się pod zbyt wąskimi drzwiami, przez które tylko kolejno mogą wchodzić, narażając się ?? wrzaski i kopniaki. Kiedy Teresa zostaje Wciśnięta do środka budynku, tuż za drzwiami łapią ją czyjeś ręce. Zostaje szybko i sprawnie obmacana — czy przypadkiem nie ma czegoś pod ubraniem albo w kieszeniach. Inne łapy szarpią stary prochowiec, odsłaniają torbę, zanurzają się w niej. Teresa zamyka oczy. Drętwieje. Żandarm wyrzuca na podłogę pęczek cebuli, potem drugi. Krzyczy na Teresę i gestami pokazuje, by je podniosła. Podnosi. Trzyma w dłoniach, żandarm wrzeszczy, podtyka jej torbę prawie pod nos. Teresa wrzuca cebulę do środka. Chwyta torbę i popchnięta pięścią w kark biegnie szybko do jakichś drzwi. Duża sala pełna ludzi. Siedzą na podłodze. Leżą. Niektórzy śpią. To ci z poprzednich łapanek. Teresa rozglą- 247 da się. Ktoś kiwa do niej ręką, zaprasza. To bezzębny. Teresa przeciska się do niego z poczuciem radości, jakby do kogoś bliskiego. — Tu, pod oknem. Zawsze ważne, żeby pod oknem albo przy drzwiach — rozumiesz? Z ust bezzębnego bucha kwaśny odór alkoholu. Teresa cofa się instynktownie. Ale bezzębny nie zauważa tego i dalej gorliwie Teresie tłumaczy: — Nic się nie bój. Ja mam doświadczenie. Trzymaj się mnie. — Czy jeszcze będą rewizje? — Boisz się? Głupstwo. Wszystko głupstwo. Już dwa razy im uciekałem. Uciekniemy znowu. Ja wiem, jak się to robi. Tylko trzymaj się mnie, rozumiesz? — Tak. Ale ja... — Cicho! Nic nie gadać. Tu jest sto uszu szpiclowskich. Siadaj na podłodze.O, tu. Pod oknem. — Pan jest bardzo dobry. —- Ja? Ja jestem łobuz i pijanica. Ale dla szkopów to i tak jeszcze jestem za dobry, oho, nie zrobią ze mnie niewolnika. Cicho, nic nie mów. Tylko pijacy mogą u Niemców hałasować. Ja mogę. A ty siedź cicho. I nie martw się. Będzie dobrze. Pijacy mają kredyt. Teresa słuchała monologu swego opiekuna i powoli ogarniała ją senność, bezwład, apatia. Nie ma rady. Trzeba się na razie poddać. A może potem naprawdę uda się z tym pijakiem uciec? Dwa razy uciekał... żeby tylko nie rewidowali. Jeżeli tu są rzeczywiście szpicle, to nie wolno okazać, że się niepokoi o notatki w książce. No więc, spokój. Na razie poddać się. Biedna mama... I Teresa czuje naraz niepokojące swędzenie w nosie, łaskotanie pod powiekami. Siada. Nie, nie! Tylko nie rozczulać się. Mama wytrzyma. Mijają godziny. Bezzębny kręci się, wygląda oknem i ga- 248 da bez przerwy. Podłożył Teresie pod bok własną marynarkę, pod głowę torbę z cebulą. Teresa przymyka oczy. Poddaje się. Ile czasu upłynęło? Drzwi sali są zamknięte na głucho. Na ich tle — wartownik z karabinem. Kręci się na wszystkie strony, obserwuje, czasem pokrzykuje i wymyśla. I naraz — drzwi otwierają się. Wchodzi gruby żandarm. Trzyma w ręku kartkę i z trudem sylabizuje z kartki — co? Nazwisko Teresy! Jeszcze raz! Tym razem już krzyczy? Teresa truchleje. Wzywają ją. Koniec. Ją jedną. Dlaczego? —? To mnie wzywa — szepce Teresa bezzębnemu. **ą Co robić? •— Idź. Może cię wypuszczą. I tak cię znajdą. Teresa idzie wolnym krokiem. Wlecze za sobą torbę i prochowiec. Głowę ma podniesioną, oczy utkwione w drzwi. Chyba nie widać, że się boi? Trzeba grać, trzeba trzymać fason. Od drzwi ogląda się. Bezzębny ukazuje różowe dziąsła w uśmiechu. Żandarm z wrzaskiem wypycha ją na korytarz. Jak doszłam na Wały, nie pamiętam, żelazne, olbrzymie wrota, mur ogrodzenia, za murem jakieś budynki, widać tylko dachy. Tam jest Teresa. Jestem bezradna, otępiała, bierna. Nie wiem, nie przeczuwam nawet, że w tym samym czasie moi uczniowie uruchomili już cały aparat alarmowo-ratowniczy. Stoję bezradnie po drugiej stronie ulicy, wpatrzona w żelazne wrota, w postacie wartowników, w ich ka-rabiny, błyszczące buty, zielonawe mundury. Koło mnie jakaś kobieta siąka nosem, pochlipuje. Dalej oparta o ścianę inna, jeszcze inna, ile tych kobiet? Otulone chustkami, w ręku zawiniątka, chyba z jedzeniem. 249 Wszystkie jesteśmy nieszczęśliwe: za tymi żelaznymi wrotami ktoś bliski, ktoś jedyny. Czy to zmniejsza mój ból? Nie, ale jakby rozkłada ciężar na wiele ramion. I zmusza do opanowania się. Kobiety rozmawiają. Opowiadają, gdzie były, do kogo się dobijały o ratunek, skąd je wyrzucono, gdzie na nie krzyczano. Nie ma ratunku. — Żebym miała pieniądze —- mówi jedna — podobno można wykupić. — E, pani... — Jeden dał cały majątek, wzięli, ale nie wypuścili. •*-? Żeby choć pozwolili dać paczkę z jedzeniem. — Panie, panie — jedna z kobiet prosi wartownika: —i Niech pan pozwoli choć paczkę oddać, Kowalskiemu, panie, tylko paczkę... — Weg! x — wrzeszczy żandarm i zamierza się karabinem. Kobieta odskakuje. Zaciska pięści i nieprzytomnie krzyczy: — A żeby was, żeby was! Jeszcze Pan Bóg wam zapłaci! Żandarm wybucha śmiechem. Stuka paluchem w klamrę swego pasa i czyta wyryte tam słowa: Gott mit uns2. Chwytam zrozpaczoną kobietę za ramię. — Niech pani się opanuje. Szkoda słów. Nie warto. Ja też mam tam córkę. Jedyną córkę — kończę szeptem. Kobieta uspokaja się. Staje przy mnie blisko i łokciem dotyka mego łokcia, okazuje mi tak swoje współczucie. Stoimy tak już parę godzin. Może zobaczymy, kiedy ich będą wyprowadzać. Patrzę ciągle na żelazne wrota. Wydaje mi się, że jeżeli odwrócę od nich wzrok, Teresa wymknie mi się jakoś i już jej nie zobaczę. Nagle otwierają się wrota. I szybko zamykają się znowu. 1 W e g 1 (niem.) — Precz! z G o 11 mit uns (niem.) — Bóg jest z nami. 250 Na ich tle wykwita koralowa plama. Biegnę przez ulicę. Krzyczę: — Tereniu! Córeczko! — Mamo, skąd ty tutaj? Wiedziałaś? — Ach, chodźmy, chodźmy! — Jak to się stało? Dlaczego mnie? — Los! — wrzeszczy spod bramy gestapowiec-cherubin i grozi nam pięścią. Uciekamy. Nie oglądam się na kobiety, z którymi stałam pod ścianą. Bo jestem szczęśliwa i wstydzę się tego. — Jak to się stało? — powtarzam na zmianę z Teresą. — Dlaczego cię nagle wypuścili? Ciebie jedną? Nic nie rozumiemy. Biegniemy szczęśliwe, trzymając się za ręce. W domu Teresa ustawiła budzik na kredensie. Pogłaskała go mimochodem po chropawej metalowej sukience. — Ocaleliśmy tym razem, co, staruszku? Mamo, chodź tu. Teraz ci opowiem o budziku. 9 Teresa przygotowuje urodzinowe przyjęcie. Kończy osiemnaście lat. Ma być wesoło, ma być koniecznie wesoło. Poprzedniego dnia upiekła jakąś erzac-babkę na erzac- drożdżach i sacharynie. — Pycha! — zachwycała się swoim dziełem. — Zjedzą wszystko te smoki. To zamiast tortu. Na kanapkach królowały pomidory i ogórki. Rozwiązywały sprawę żywności i sezonowej dekoracji zarazem. Była jesień, szósta wojenna jesień. Z początku złota i niebieska, potem wrzosowa i rdzawa, wreszcie teraz już szarawa i chłodna, lekko bielona szronem o świcie. Dziwna to była jesień, wypełniona to budzącymi się na 251 / / nowo, to mrocznie gasnącymi nadziejami, urodzonymi latem. / — Mamo — woła Teresa z kuchni — a co będzie do picia? Co zamiast wina? — Mam trochę borówek — chcesz? Zrobimy z wodą... — Nie! Z borówkami nie! Przypomniałam sobie: płyn borówkowy na studniówce! Jakże mogłam zapomnieć? :— To z miodem. Mam miód, Tadek mi przywiózł, pamiętasz? — Dobrze, będzie z miodem. Obieram solone ogórki i wracam myślami do minionego lata. W czerwcu szaleliśmy z radości na wieść o inwazji aliantów na zachodzie. W lipcu zadygotały szyby od huku armat pod Dęblinem i Warką — zdawało się, że jutro--pojutrze wojna wtoczy się na nasze ulice i stratuje wroga. Nareszcie! Niemcy uciekają! Co za wspaniałe widoki! Panowie stworzenia w dzikiej panice! Naładowane auta, zgiełk na dworcu, potem nawet fury i furki pełne szwab-skich bambetli, wózków dziecinnych, garnków, pierzyn. W sierpniu nowa nadzieja i nowa rozpacz. Niemcy byli znowu butni, znowu wściekli i warczący. Warszawa chwyciła za broń. Całe nasze serca — tam. We wrześniu zaczęli napływać do naszego miasta warszawiacy. Straszni, obdarci, zrozpaczeni. Nasi młodzi mieii dyżury na dworcu i w RGO. Rozdzielali i prowadzili na kwatery, poili nędzną namiastką herbaty, niańczyli dzieci, pocieszali, załatwiali tysiące spraw i drobiazgów. Niemcy triumfowali. Do obozów koncentracyjnych nie wolno już było wysyłać paczek ani listów. Stamtąd nie przychodziły też żadne wieści. Nawet pani Maria, pocieszycielka tylu nieszczęśliwych, żywe źródło pogody i siły, nawet ona była przygnębiona. Cztery lata wiedziała o mężu tyle, że żyje gdzieś 252 w tym strasznym Sachsenhausen. Teraz i to się urwało. Ukrywała swoje przygnębienie starannie. — Mam na to sposób niezawodny — mówiła- Po prostu trzeba zajmować się innymi. Tylko wtedy można wszystko własne znieść. Sytuacja stabilizowała się. Z dala grały armaty pod Warką, szyby drżały, ale Niemcy — po odesłaniu rodzin krążyli po mieście z dawną energią. Można było oszaleć. Kiedyż wreszcie? Uprzytamniam sobie to wszystko i wzdycham nad stolnicą, na której — w braku tacy —- układam kanapki dla gości Teresy. Zaczynają się pomaleńku schodzić. Pierwsze przyszły Joanna i Jola, bo może coś trzeba pomóc. Odesłałam je do pokoju, do Teresy, i z radością słyszę, jak od razu zaczynają się chichy-śmichy. Jak dm niewiele potrzeba. Zaglądam do nich z ciekawości i widzę, jak obie dziewczynki zamieniły się w fryzjerki. Teresa siedzi przy oknie* włosy ma rozplecione, a Jolanta i Joanna próbują uczesać ją po dorosłemu, żeby nie warkocze, a misterny sPlot na czubku głowy. Ale Teresa wyrywa się i protestuje: — Nie! To moda niemiecka. Niech ją szlag trafi- W pośpiechu zaplata warkocze i po staremu otacza nimi czaszkę, tyle tylko, że jakoś specjalnie strojnie, jeden warkocz nad drugim nie na płask, a na sztorc, wysoko nad czołem. Patrzę na nią i z trudem uprzytamniam sobie, że to dorosła dziewczyna. Jak trudno matkom przyzwyczaić się do dorosłości córek! A przecież Teresa jest w pewnym sensie teraz moją koleżanką. Od września objęła lekcje łaciny na młodszych kompletach. Myśl tę podsunęła mi panna Janina. - — Ręczę za nią. Potrafi. Nagnę biłam ją dość przez tych parę lat. Niech uczy najmłodszych, a ja ich potem prze- 253 egzaminuję. Przecież i tak nie ma kto wziąć tych lekcji, a ja już nie mogę więcej. Teraz więc obie wybiegałyśmy rano na lekcje. Godzina policyjna była znowu o dziesiątej wieczorem, lekcje można było zaczynać normalnie, o ósmej. Maluchy traktowały Teresę z całą powagą, a ona zasmakowała w tej pracy, jak każdy, kto spróbuje z sercem chleba nauczycielskiego. I nagle omal nam się wszystko nie rozsypało. Niemcy wymyślili nową udrękę. Obwieścili, że miasto powinno się przygotować do obrony przed czerwoną inwazją. Na murach ukazały się ogłoszenia: wszyscy od czternastego roku życia — do kopania okopów wokół miasta! Chleb będzie wydawany na kartki tylko tym, którzy okażą pieczęć stwierdzającą każdego dnia udział w kopaniu okopów. Bez pieczęci nie ma chleba. A złapani na ulicach bez urzędowego stwierdzenia, że są przez władze niemieckie zwolnieni z obowiązku kopania — będą natychmiast zesłani do obozów koncentracyjnych. Nikt z nas nie mógł dostać zwolnienia, nikt nie pracował w niemieckich urzędach, nie był Niemcom potrzebny. Więc musieliśmy co dzień wyruszać kolumnami za miasto. Wszyscy — i uczniowie, i nauczyciele. Rozpacz! Po raz pierwszy wydało mi się, że szkoły nie uratuję. Po ośmiu godzinach kopania i przeszło godzinnym marszu nikt nie był w stanie uczyć się. Koniec. Przeżyliśmy koszmarny tydzień. Wszystkie kości bolały od kopania, uszy pękały od szwabskich ryków, skóra pie-rzchła i pękała boleśnie, buty nie wysychały z błota, kaszel, katar — wszystkie udręki naraz! Patrzyłam z podziwem na Teresę. W starych, wyrudzia-łych i przykrótkich spodniach narciarskich, w krótkim kożuszku z rękawami ledwo sięgającymi za łokieć, natychmiast po przyjściu na plac gromadziła koło siebie całe kupy łobuziaków. Zanim dostali łopaty (rozdawanie trwało 254 długo), wyprawiali niesłychane hece: śpiewali, bawili się w gry przedszkolackie, si.ary niedźwiedź mocno spał, kotek łapał myszkę, lis chodził koło płotu, kucany berek wywoływał race śmiechu, kółko graniaste rozsypywało się i wszyscy padali na mokrą ziemię z głośnym wrzaskiem. Chłopcy piegowaci i obdarci, z czerwonymi rękami w przykrótkich rękawach, w jakichś postrzępionych porciętach, dziewczęta w lichych sukienczynach, w chusteczkach na głowie, wszystko to patrzyło na Teresę jak na wodza, spełniało natychmiast każdą jej komendę. I nic to, że Niemiec aż chrypł od krzyku i wygrażał łopatą. Bawili się demonstracyjnie, udawali, że nie rozumieją, o co chodzi, pokazywali na migi, że jeszcze nie dostali łopat. Kiedy wreszcie zmuszeni kuksańcami, kopaniem i popychaniem brali łopaty do rąk, natychmiast gdzieś ginęli — nie widziałam ich aż do końca, aż do chwili, kiedy rozpoczynano odbieranie łopat i przystawianie .pieczęci. Ustawiali się wtedy grzecznie w szeregu i dostawali swoje pieczątki. Nazajutrz — to samo. Wracałam do domu tak znużona i zgnębiona klęską szkoły, że nie miałam sił nawet na to, żeby pójść poradzić się innych dyrektorek i kolegów, jak wybrnąć z tej afery. Ale nie trwało to dłużej niż tydzień. Po tygodniu mieliśmy wszystko: zwolnienia, pieczęcie, chleb. Jak? Doprawdy nie potrafię tego dziś odtworzyć. Chłopcy potrafili wszystko. Znaleźli radę tam, gdzie ja traciłam głowę. Rano ktoś do mnie przybiegał i zabierał moją kartę. Ktoś zabierał karty chłopców z kompletów. Ktoś je potem przynosił z pieczęciami fałszywymi czy prawdziwymi, wszystko jedno. Mogliśmy się uczyć. Nasze ryzyko polegało tylko na tym, że mogli nas złapać na ulicy, bez karty. Ale bez ryzyka nie można było wtedy żyć, nie było więc w tym nic nadzwyczajnego. Szaleństwo okopowe trwało przez parę miesięcy. Ale my 255 byliśmy już poza nim. Teresa musiała jeszcze od czasu do czasu pokazać się na okopach, tak samo jak starsi chłopcy. Jechali wówczas całą paką do Jedlni, szli na plac, dostawali łopaty, po czym wszyscy kolejno uciekali do Jurka. Jego rodzice mieli w Jedlni wilię. Teraz, w jesieni, willa stała pustkami. Jurek wraz z nieodstępną Ledą pełnił honory domu. Chłopcy smażyli boczek na patykach nad kuchnią, śpiewali, dyskutowali, urządzali koncerty: Jola występowała z popisowym walcem z „Casanovy", a Julek z arią Nadira z „Poławiaczy pereł", Halinka i Wojtek recytowali Broniewskiego. Koń przeszkadzał wszystkim wyjaśniając wszem wobec zalety końskich ras, Danek grał na grzebieniu, Jurek bębnił patykiem po ostrzach łopat. Było wesoło jak na zebraniach „Trzynastki", nie, weselej: jak na wagarach. Potem posyłali kogoś na zwiady i nawet nie fatygowali się sami po pieczątki. Przeważnie załatwiał to Jurek, grzecznie prosząc po niemiecku o pieczątki dla całego odziału, który tak się napracował, że w tej chwili odpoczywa, a on, Jurek, zaniesie wszystkim opieczętowane kartki. Rzeczywiście zanosił. Po czym wszyscy szli do pociągu i wracali weseli i zadowoleni ze swego spryciar-stwa. Uśmiecham się wspominając to wszystko, kończę kuchenne przygotowania i co chwila otwieram komuś drzwi. Coraz więcej napływa gości urodzinowych. Okno wychodzące na ogródek jest szczelnie zamknięte, by tłumić głosy, ale i tak się boję, by zanadto nie hałasowali. Nie chcę im przeszkadzać, ale od czasu do czasu wchodzę, żeby swoją obecnością przyciszyć gwar. Słyszę strzępki dyskusji: — A pamiętasz sierpniowy czy lipcowy „Biuletyn"? — Bo co? — Bo pisali, że ta cała polska armia ze wschodu to nie Polacy, tylko jacyś nie wiadomo kto, jacyś schwytani w 256 sidła, jacyś tam na obcym żołdzie, na obcej służbie. Dlaczego tak piszą? — Zawracanie gitary. Nie przejmuj się tym, co ktoś tam napisał w „Biuletynie". — To czym się mam przejmować? Co mam czytać? Czytam to, co dochodzi. — Ktoś wypisuje bzdury, a ty wierzysz. Trochę logiki! Wszyscy nasi żołnierze, na wschodzie i na zachodzie, są na obcym żołdzie, są utrzymywani przez państwa sprzymierzone. Nie mamy przecie własnego grosza w tej chwili. Kapujesz? — A niech już przyjdą tu, niech sobie będą na obcym żołdzie, wszystko jedno. Byle wreszcie ktoś wygonił tych nadludzi. A już potem ludzie z ludźmi się dogadają, nie bój się. — Dobra. Ale to świństwo tak judzić. — To się nazywa polityka. Starzy boją się bolszewików. — Słyszałeś? Tam podobno już dzielą ziemię i rozdają chłopom. — A ty uważasz, że to źle? — Nie czepiaj się. Uważam, że to sprawiedliwe, ale nie wszyscy tak myślą. Będzie draka. — Znam takich, co szaleją ze strachu o swoją skórę. — A ty się nie boisz Rosjan? — Żebyś wiedział, że nie. Nie tacy straszni, jak ich malują. Znam jednego — fajny gość. Na imię ma Sierioża, uczył mnie piosenek w Kaczkach. — Zaśpiewaj! Julciu miły, zaśpiewaj! — A co z tym Sierioża? — Wiadomo, w lesie. Znalazł takich, co go przygarnęli. Ma mój adres, popijemy sobie kiedyś. — Julek, śpiewaj! Milkły spory, zaczynały się piosenki. ? — Pokolenie Teresy 257 Rascwietali jabłoni i gruszi, Popłyli tumany nad riekoj. Wychodiła na bierieg Katiusza, Wychodiła na bierieg krutoj... Potem było serce w plecaku i wierzby, które się roz-szumiały, i smutne róże innemu światu sadzone. Teresa co chwila zaglądała do mnie do kuchni. Jest niespokojna i zasmucona. Zgaduję, o co chodzi. Nie ma dotąd Jurka. Wydaje mi się, że w ostatnich czasach Teresa go stanowczo wyróżnia. Niepokoi mnie to, boję się zmartwień i rozczarowań dla Teresy, a jednocześnie wiem, że nie ma na to rady. Przyszedł jej czas kochania i musi do kogoś przylgnąć sercem. Dlaczego do Jurka? Ten chłopiec pociąga dziewczęta poważne. Wiem, że interesuje się nim na serio nowa uczennica maturalnego kompletu, wyjątkowo poważna i odpowiedzialna. Marysia-poznanianka. Może właśnie to, że Jurek jest jakoś dziecinnie bezbronny, pełen szczeniackiej fantazji i szczeniackiego humoru, a jednocześnie trochę marzycielski, wygodnicki, pieszczotliwy — może to właśnie pociąga do niego dziewczęta silne, szukające ujścia dla swych opiekuńczych instynktów. Żal mi Teresy. Wiem, że Jurek interesuje się także Marysią-pozna-nianką. Co z tego wyniknie? — Szukasz czegoś, córuniu? — pytam. — Nie, Mamuśko, przyjdź do nas, nie siedź tu w kuchni. — Ależ ja mam robotę — wykręcam się. Ledwo Teresa wyszła, otwierają się drzwi i wbiega Jurek. Jest w płaszczu, zapięty pod szyję. Ogromny, filcowy kapelusz (może ojcowski?) spada mu na uszy. -— Proszę mnie zapowiedzieć — mówi do mnie. — Zwariowałeś? — Nie. Ale widzi pani... I Jurek ściąga kapelusz, rozpina płaszcz. Wspaniale! Te- 258 raz już rozumiem! Wstrzymując się od śmiechu, otwieram szeroko drzwi i melduję jak lokaj na wielkich przyjęciach: — Pan Jerzy En! W drzwiach staje Jurek z bukietem w ręku, w białej muszce nad sztywnym gorsem, we fraku z długimi połami, sięgającymi do pół łydki i... w krótkich szortach! Jedwabna podszewka fraka uderza rytmicznie w jego gołe, owłosione uda i łydki, wywołując cichutki szmer jedwabiu, coś jak sss-sss-sss! Sekunda ciszy i naraz wybuch wrzasku! Jurek ceremonialnym gestem wręcza Teresie ogromny bukiet chwastów jesiennych, gałęzi, astrów, jarzębiny. Widzę przez sekundę miękki błysk w oczach Teresy, potem i ona wybucha zwariowanym śmiechem. — Co ci przyszło do głowy? — pytam Jurka. :— Teresa mi robi wyrzuty, że jestem abnegat, więc chciałem jej raz zaimponować. No i w ogóle dla śmiechu. Wieczorem, kiedy się wszyscy rozeszli, a my z Teresą byłyśmy zajęte sprzątaniem, nagle zawyły syreny. Alarm! Od pięciu lat nie słyszałam tego wycia, a zamarłam tamtym strachem, tamtym wrześniowym przerażeniem. Jakiś spodek wypadł mi z rąk i rozprysnął się na kawałki. Alarm! Naokoło, na ulicy, za domem, dudniły kroki niemieckich żołnierzy — biegli do schronów. Ktoś wrzeszczał gardłowym wrzaskiem. Ktoś kogoś popędzał. Syreny wyły bez przerwy, ulica dudniła, roiła się od niewidzialnych w ciemnościach ludzi, rozbrzmiewała strwożonymi głosami i gniewnymi wrzaskami. Trzaskały bramy, sypało się gdzieś szkło z rozbitego okna. Pod niebem dygotał warkot motorów, głuchy, groźny. Stałyśmy z Teresą przytulone do siebie. Byłyśmy całkowicie bezradne: dla Polaków nie było schronów, był 17* 259 tylko zakaz opuszczania mieszkań i wychodzenia na ulicę. Mieliśmy czekać swego losu pod dachami naszych nędznych domków. — No to idziemy spać — zadecydowała Teresa. — Nie mogę. Poczekam, aż odwołają alarm. — E, mamo, to może trwać całą noc. Chodź! Spokojnie rozbierała łóżka, przyklepywała poduszki małymi, różowymi dłońmi. Ja stałam oparta o drzwi, nieruchoma, wsłuchana w nagłą ciszę miasta, zamkniętego w schronach i domach, w ciszę opustoszałych ulic, w groźne dudnienie nad głowami, pod ciemnym niebem. — A więc zaczęło się —? powiedziałam z udręką. — To i dobrze, i źle... — To tylko dobrze, mamusiu. Kiedyś musi się zacząć, żeby się wreszcie mogło skończyć. Idę myć się. Stałam ciągle jak sparaliżowana. Aż znowu zawyły syreny, sygnalizując odwołanie alarmu. Znowu zadudniły ulice — Niemcy szli do domów. Teresa już spała. Uśmiechała się przez sen — może do Jurka we fraku? W nocy zerwałam się przerażona. Znowu syreny! Znowu łomot i wrzaski na ulicy. Teresa wyskoczyła z łóżka, podbiegła do okna i szarpnęła zrudziałą zasłonę z tektury. — Mamo — krzyknęła — to cudowne! Chodź! Stanęłam obok niej i odskoczyłam natychmiast, bo aż szyby zadrżały, tak głośno buchnęły strzały artylerii prze-, ciwlotniczej! — Patrz! Patrz! — wołała Teresa i ciągnęła mnie za rękę. Za oknem było jasno jak w dzień. Jakaś baśń? Jakieś zaczarowane widowisko? Całe niebo usiane było światłami różnokolorowymi fajerwerków, jakieś niby spadochrony, jakieś niby choinki kołysały się wolniutko na niebie, zielone, różowe, srebrne, czerwone... Spojrzałam na pole za 260 wisienką: jasno jak w dzień, można by szukać igły! Pod kolorowym niebem huczały motory. Mają nas jak na dłoni! Na tle nieruchomych, świetlnych dekoracji przelatywały kolorowe pociski przeciwlotnicze — czerwone, zielone, pomarańczowe. Gdzieś buchnęła bomba, głucho, z jękiem. Za nią druga, trzecia. — Lotnisko — szepnęła Teresa. — Nareszcie! — Jeżeli walną w dworzec... — Ach, mamo, po co im dworzec? Dworzec to głupstwo. Znowu spojrzałam na niebo — fantastyczne, różnokolorowe, świecące. Chwila ciszy. Znowu huk dział, szybują świetliste pociski. Znowu głuche stęknięcia bomb. Koniec, koniec czasów pogardy! Syrena wyła rozdzierająco. 10 Teresa wróciła nad ranem. Było jeszcze ciemno. Po jej zmarzniętych do białości policzkach płynęły duże łzy. Powieki były czerwone, białka oczu porysowane czerwonymi żyłkami. Była aż sztywna od mrozu, rozbierałam ją sama, nie mogła rozpiąć żadnego guzika zgrabiałymi palcami. To była straszna noc. Połowa stycznia, mróz trzydziestostopniowy, niebo wyiskrzone gwiazdami, pod nogami śnieg twardy, zmarznięty w sztywną, lodową skorupę. Koło pierwszej w nocy nagłe kołatanie do drzwi. Zrywamy się przerażone, dygocemy z chłodu i emocji. Żandarmi z karabinami w drzwiach. — Wychodzić! Ubierać się ciepło i wychodzić! Próżno dopytujemy, o co chodzi. Czy mamy zabrać ja- 261 nas zabiec do więzienia? Do kies rzeczy ze sobą? Czy ^^^^^^^^^^^^^^^^^ obozu? Wywożą? żandarm ^ blacha- na piersiach, Wreszcie jakiś litościwy kożuchenl, mruczy: otulony grubym, baranim , z^wiał, a samoloty mu- — Oczyszczanie lotnisK3- szą lądować. No, jazda, jaZ " . t: Teraz Teresa decyduje ^.^JJ"*^ mnie ręką. — Mat- „ .... _AW1 1 OUSU»» * "e — Ty me idziesz — M° śnk źandarmowi. — Byłby tylka ma chore serce — wyjadwie 0? nie pójdzie. ko kłopot. Ja potrafię za ' ^darm. — Prędzej, prędzej! — * J ^?? gwetry, wskakuje w sta-Teresa wciąga na siebie . ^ ^łada jeszcze wełnianą re spodnie narciarskie, na doPina' szuka rekawic — spódnicę, palto ledwo się ° gdzie te rękawice do lich»- bccizie dobrze. Roz- ?, . martw — e — Mamo, nic się nie grzeję się przy pracy. ^ cz0j0. — Chusteczkę opuść °J J'iechu j szepce do ucha:' Teresa całuje mnie wP — Nic im nie pomoże- R0zpaliłam w pieGU ł P°d Nie mogłam spać tej 0°rzykładałam butelki z gorącą kuchnią, grzałam wodę, " . jciedy wróci... Ale nie wodą do prześcieradeł ^^J^ sześć, może osiem kilo-wracała. Do lotniska był" odk0ptó> zanim wroC?ł- Mu" metrów. Zanim dojdą, za»^ ^ p znieść to, co wszyscy szę być rozumna i cierPllV^r'zuca}afll węgiel pod kuchnię, znoszą. Butelki stygły, P° Stras2na noc. Kiedy to się zmieniałam wodę, czeka™ skończy? lekcie ^trzymałam w łozku- Nie puściłam jej rano ^^ rózowa i bezbronna, kiedy Rozgrzała się i spała cicj^ — tów. wyszłam na normalny oD" . wietrze huczy dooko- Nie zdawałam sobie spra y' . * jrZą szyby od kano- ła, że we wszystkich i»iet> 262 0od Warki. Od paru miesięcy przywykliśmy do tej •„; muzyki. Więcej, odganialiśmy się od niej nie-armatniej ?> t , . . , , . . ? , . 0iemal z goryczą: strzelają, strzelają i nic. A tym- * 'fjiemcy rządzą się tu po staremu, nic się nie zmie- • n c2aSU będzie to jeszcze trwało? 'od mieszkania do mieszkania i ku memu zdzi- . . stwierdzałam nieobecność wielu uczniów. Co się ^siadałam przy stole i robiłam lekcje z tymi, któ- ' ? 1? Pogderałam, oczywiście, dla porządku. Co to za •* ,, opuszczanie lekcji? Epidemia grypy? Kawały? p' 0szę pani, ruscy ostrzeliwują miasto! pieciesz. Od dwóch miesięcy tak strzelają. Z ???? nie! Dziś... pfZestań już. Otwórzcie książki. w 'ciłam w P°*udnie do domu. Teresa była już ubrana, i ożyvvi°na- Opowiadała o koszmarnej nocy ze śmie- , ???&??^? Niemcom, wyśmiewała ich wściekłość, zde-chem. u nerwov ,wa»ie' bezład- "^""ijyśmy obiad i wyszłyśmy teraz obie, bo i ona mia- , . , * lekcję. Na ulicach było pustawo — może to poła jaką* l * • o ? • - ? , . , : wypoczynek trwa leszcze? A może mroź wystra-dbiedni ?'* / . ' / ? ??& P°d nogami na chodnikach leżało mnóstwo ga- v chrUPkicn na mrozie jak szkło. Skąd te gałązki? _? ' a0 odlamują się z drzew? Teresa podskakiwała, de- ,a}ązki i śmiała się, kiedy rozpryskiwały się pod jej „; na drobne, twarde paciorki. Pożegnałyśmy się na stopa»1 . . . v.. 5 . i v r Bromskiego, ona skręciła na prawo, ia na lewo. rogu ^ ? ? p- rVvszą, poobiednią lekcję miałam u pierwszaków: pięć h gł°w ostrzyżonych na jeża, pięć par strzelających . -~?>?? i ciekawością oczu, pięć jeżyków skorych do dowcip61' . j ? • uy niespokojne ręce, dyndające w powietrzu nogi — .^jgty, plotkarze, roznosiciele politycznych sensacji, , zdej przerwie między lekcjami — bokserzy, zapaśni- ^boje, partyzanci, licho wie co! Zawsze cieszyłam a w ??, ko 263 się na spotkanie z nimi. Dostawałam tu zastrzyk humoru, a więc i siły. Matka małego Maćka, sympatyczna, maleńka krawcowa, która przytulała nas między maszyną do szycia a grubym, biuściastym manekinem, otworzyła mi drzwi z takim zdumieniem, jakby ujrzała ducha. — Co się stało? — spytałam. — Pani na lekcję? Jest tylko Maciek! — Jak to? Nie ma chłopców? Przecież nie zawieszałam lekcji — dlaczego nie przyszli? — Nie puścili ich. Ja bym też Maćka nie puściła. Przecież strzelają! — Strzelają od paru miesięcy i będą jeszcze może parę miesięcy strzelać. A młodzież musi się uczyć. — Ale, proszę pani, chyba pani nie wie... — Ależ wiem, wiem. Nie rozumiem... — W dachu u Bernardynów taaaka dziura! Trafili w sam środek kościoła. Szczęście, że ludzi nie było. — Na pewno plotki. i— Ależ można sprawdzić! Słowo daję! — No dobrze. Sprawdzę, bo idę w tamtą stronę. A swoją drogą, jak strach minie i pani pozwoli Maćkowi wyjść, to niech zawiadomi chłopców, że jutro lekcje normalne. Niech nie leniuchują. — Proszę pani... — matka Maćka pokiwała żałośnie głową, jakby miała do czynienia z kimś nieuleczalnie chorym. Następną lekcję miałam mieć u pani Marii, za szafą, z dwiema Haniami, Tadkiem i Andrzejem. Poszłam więc tam od razu, z myślą, że wolne półtorej godziny będę miała dla siebie i będę mogła pogawędzić z panią Marią. Kiedy mijałam kościół Bernardynów, zapomniałam zupełnie o sprawdzeniu, czy rzeczywiście w dach uderzył pocisk. Bo nagle znalazłam się w środku jakiegoś piekielnego kotła: 264 z/a moich pleców, od ulicy Żeromskiego, i z boku, od ulicy Traugutta, wpadły na siebie dwie fale stłoczonych, dudniących, klekocących, żołnierskich wozów. Żelazne okucia kół dudniły o bruk z potwornym hałasem, woźnice wrzeszczeli, konie kwiczały i wskakiwały na siebie, trzaskały łamane boki wozów, leciały drzazgi i iskry spod kopyt — diabelski młyn! Zatrzymałam się i patrzałam ciekawie, z odcieniem pogardy. Nagle zrozumiałam: żołnierze mieli wschodnie rysy, nieco skośne oczy, spłaszczone nosy, wystające kości policzkowe. Oczy mieli nieprzytomne ze strachu! Pędzili gdzieś na złamanie karku w kierunku szosy kieleckiej. „Własowcy1 — pomyślałam. — No, ci mają powody, żeby się bać. Dla nich nie będzie litości". Własowcy minęli mnie w dzikim pędzie i wrzasku. Szłam dalej pustą ulicą. Gdzieniegdzie przemykał jakiś przechodzień. Kanonada nie milkła. Dlaczego ludzie przemykają się pod murami? Dlaczego taka pustka? Wbiegłam na schody prowadzące do mieszkania pani Marii. Z dołu dogoniło mnie wołanie Maliny, pyzatej gospodyni tego domu: — Psze pani! Psze pani! Pani do nas? — Co się stało, Malino? — Tu, tu! Niech pani tu idzie. Wszyscy siedzą w piwnicy! Zdumiona i nagle przerażona (Teresa! gdzie Teresa?), zeszłam za Maliną do piwnicy. Pani Maria napadła na mnie od razu od progu: — Co pani sobie myśli! Jak można! Trzeba mieć trochę rozumu w głowie! Nie ma co popisywać się odwagą, to śmieszne! iWłasowcy — od nazwiska gen. Andrieja Własowa, który w czasie II wojny światowej zdradził ZSRR, przechodząc na stronę Niemców. Utworzone przez niego oddziały wojskowe, tzw. własowcy, odznaczały si? w służbie SS i gestapo szczególnym okrucieństwem. 265 Jąkałam coś na własne wytłumaczenie, ale już uwierzyłam, już teraz zdałam sobie sprawę, że to nie żarty. Więc naprawdę? Błysk radości i jednocześnie błysk przerażenia: Teresa! Gdzie ją wysłałam? Ona też nic nie rozumiała. Obie Hanie, przytulone do siebie na jakiejś skrzyni w ciemnym kąciku piwnicy, chichotały cienkimi głosikami. Być świadkiem, jak ich ważna pani od kompletów dostaje taką wcirę! To ci frajda! Tadzik podpierał pochyłą ścianę. Andrzej ślepił przez okulary, usiłując czytać coś z książki w ciemnościach. — Ci idioci przyszli też na lekcje — grzmiała pani Maria. — Może pani ich jeszcze tu poćwiczy? Gdzież pani głowa? Przecież grzmocą z artylerii w miasto od paru godzin jak w kaczy kuper! Ma pani córkę — chce pani zginąć w ostatniej chwili? — Ja doprawdy... — No, dobrze. O, tu jest stołek. Dam pani herbaty z termosu. —? Dziękuję, nie... — Bez kaprysów. Już. Proszę pić. Nie wiadomo, ile czasu trzeba będzie tak w piwnicy przesiedzieć. Nie puszczę pani. — Nie, ja muszę... — Nic pani nie musi. Musi pani żyć. — Ale Teresa też poszła na lekcje... — Boże święty! Ależ z pani tuman! — Nie wiedziałam... — Wszyscy wiedzieli, tylko ona nie wiedziała — zakpiła pani Maria i jednocześnie objęła mnie czule za ramiona. — No, pić, pić. Dobra herbata. Wyrwałam się jednak. Teraz dopiero biegłam ulicami w śmiertelnym strachu. Tuliłam się do murów, chowałam się w bramach. Nie, nie mogę teraz umrzeć. Teresa, gdzie Teresa? 266 Ręce mi dygotały, gdy otwierałam drzwi domu. Jeżeli jej tu nie ma, nie będę nawet wiedziała, gdzie jej szukać, nie pamiętam rozkładu jej lekcji, nie pamiętam adresów. Ale Teresa z krzykiem wybiegła na moje spotkanie, zanim zdołałam przekręcić klucz w zamku. — Mamo! Jesteś! Tak się bałam! To w nas walą armaty! Jesteś! Była wyższa ode mnie. Obejmowała mnie, tuliła, a ja teraz dopiero osłabłam nagle, osunęłam się bezwładnie na kuchenny stołek. W pokoju zastałam rozłożoną deskę do prasowania. Jednym końcem oparta była o parapet okna, drugim o stół jadalny. Kupka uprasowanej bielizny leżała na stole. — Prasowałaś? — Co człowiek ma robić, kiedy szaleje z niepokoju, a jest bezradny? Sama mnie uczyłaś, że trzeba czymś się zająć. Więc prasowałam. Usiadłam ciężko przy stole. Pustka. Pustka. Nie ma o czym myśleć, nie ma co robić. Tylko czekać. Czekać. Pięć lat natężenia, pięć lat uporu i wysiłków woli. A teraz — luz. Czekać. Wszystko się rozluźniło, rozprzęgło. Teraz dopiero poczułam, jak bardzo, jak straszliwie jestem zmęczona. Siedziałam bez ruchu, Nie słyszałam nawet kanonady ani dzwonienia szyb. — Zostaw, Tereso. Chodź, siądź przy mnie, blisko. — Boisz się? Zaraz, mamo. Tylko skończę. Nagle z trzaskiem rozsypała się szyba. Krzyknęłam. O krok od Teresy! Już była przy mnie. — Jestem! O Boże, co to było? Jak wieje! Przez wybite okno wiał szklany, dzwoniący mróz. Za oknem stała zamarznięta wisienka z uciętym — jak nożem — czubem. — Chodźmy do kuchni! Ja tu zaraz zatkam podusz- 267 ką — pierwsza oprzytomniała Teresa. — Chodźmy, bo i tam się wychłodzi. Majstrowała coś przy wybitym oknie, wtykała tam kołdrę, poduszkę, łatała. Żelazko spadło z hałasem na podłogę — ach, mniejsza o to. Potknęłam się o kawałek jakiegoś żelaza. Niewielki. Jak dłoń dziecięca. Odłamek tego pocisku, który nas oszczędził, a rozbił szybę i ściął koronę naszej wisienki. Wciągnęłyśmy do kuchni małą leżankę, koce, palta. Rozpaliłyśmy pod kuchnią. Zapadała noc. Chwilami milkła kanonada. Wtedy cisza dzwoniła w uszach i było jeszcze straszniej. Cała nasza dzielnica była kompletnie wyludniona. Niemcy uciekli. Polacy przenieśli się od dawna do znajomych i krewnych w innych dzielnicach, żeby dalej od dworca i od wytwórni. Przywykłyśmy do tej pustki i samotności, choć bałyśmy się bardzo maruderów, zwłaszcza własowców i Ukraińców w służbie hitlerowskiej. Może przygarnąłby nas ktoś życzliw7y, ale nie chciałyśmy, postanowiłyśmy tu być do końca. Będzie, jak zechce los. Noc była długa i straszna. Nasz domek dygotał, stękał, jęczał. Tuliłyśmy się do siebie na małej leżance, grzałyśmy siebie nawzajem ciepłem własnych ciał. Wstawałyśmy kolejno, żeby podrzucić węgla pod kuchnię, bo kiedy tylko gasło, robiło się strasznie zimno, zaczynałyśmy po prostu dygotać. Jakoś tak w środku nocy Teresa powiedziała: — Nie chciałam ci mówić, ale nie da się przecie ukryć. — Tereso? -r Jeszcze jeden od nas nie żyje. Janusz. Ten z kompletu Heńka, ten z pierwszej czwórki, wtedy, w kościele... wiesz? — Dlaczego? Skąd wiesz? — Byłam tam. Zniosło pociskiem cały domek. Ojciec na miejscu, a Janusz... 268 — No? — Janusz miał urwane obie nogi. Żył jeszcze dwie godziny. Zanim ludzie go znaleźli, zanim ktoś pobiegł po Pogotowie... Byłam tam obok, na lekcji. Więc poszłam. Widziałam go. Nie mogłam nic pomóc. Już umierał. Mamo, milczysz? Milczałam. W ostatniej chwili... Co za gorycz... — I wtedy — kończy Teresa — wtedy dopiero tak okropnie przestraszyłam się o ciebie. Biegłam do domu środkiem ulicy, a ludzie krzyczeli na mnie, że jestem wariatka. Przez połatane dyktą szyby werandki, przez oszklone drzwi kuchni wpełzały pierwsze promienie dnia. Byłyśmy ubrane nie tylko w sukienki i swetry, włożyłyśmy nawet palta, żeby w razie czego... Kanonada zamilkła przed świtem. W uszach dzwoniła cisza. Nagle trzasnęła brama na dziedzińcu. Załomotały czyjeś kroki. Wpadłyśmy do sionki. Jakiś obdartus z automatem, w okropnej czapie z nausznikami, w poobdzieranej na rękawach kurtce waciance, łomotał kolejno do drzwi naszego gospodarza, do drwalni... Teresa wyskoczyła na dziedziniec, podbiegła ku żołnierzowi i stanęła zmieszana: był tak niepodobny do wymarzonego wyzwoliciela! — Niemcew zdieś niet? — krzyknął ochrypłym głosem i potrząsnął pepeszą. Krzyknęłam, otworzyłam drzwi, wołałam: — Niet! Niemcew! Niet! Wchaditie! ? — Nie ma tu Niemców — tłumaczyła Teresa. -zy już zdobyliście miasto? ) vtf\ Twarz żołnierza jakby na chwilę roztajała, sp^ ? raz zawziętości, wargi uchyliły się w półuśmiechu. ??? — Zdrawstwuj, siestrionka! Jeszczio strielajem! # Zawrócił i wybiegł na ulicę. Gdzieś koło dworca trzaskały salwy. Czyjeś ciężkie kroki dudniły o bruk ulicy za bramką. Ktoś krzyknął. Jeszcze wśród gwiazd huczą niewidzialne eskadry. Jeszcze na dziedzińcu szpitalnym dniem i nocą ludzie w białych fartuchach (wśród nich Teresa) wyładowują skrwawione strzępy ludzkie. Jeszcze na skrzyżowaniu ulic stoi dniem i nocą dziewuszka w żołnierskim szynelu i walonkach, wskazując drogę na zachód potokowi czołgów, armat, ciężarówek, wozów. Burza wojenna dopiero co przewaliła się przez miasto i potoczyła się dalej. I już czyjaś żołnierska ręka wypisała na murach byłych koszar hitlerowskich w rynku upragnione słowa: Min niet. Wprowadzamy się tu. Tu będzie nasza szkoła. Chłopcy wymiatają korytarze, wynoszą słomę, cegłę, gruz. Młodsi wydzierają sobie wojenne trofea: poniemieckie hełmy, menażki, mapniki, zdarte rękawice, wyszczerzone chlebaki, połamane bagnety, nawet rodzinne fotografie żołnierzy, którzy tu niedawno kwaterowali. Drżę, żeby nie wymyszkowali gdzieś granatów, nakazuję starszym pilnowanie, opiekę, ale gdzie tam! Mają pełne ręce roboty: zabijają dyktą wybite szyby, łatają piece, naprawiają zamki, kitują ocalałe szyby, osadzają na zawiasach powyważarie drzwi. Nie wiadomo skąd zdobywają wszystko, co jest potrzebne do elementarnego remontu, znoszą, wstawiają, wkręcają, montują. Przy okazji gonią się po pustych korytarzach, wymierzają sobie kuksańce, hałasują jak w lesie. Nie hamuję tej radości. Niech się zachłysną! Są u siebie. Pochodem, gęsiego, na wesoło, a jednak trochę uroczyście, przenosimy w walizkach i plecakach książkbstarusz-ki, wystrzępione, wyczytane, spracowane. I mały szary ze- 270 szyt, a w nim wszystkie nazwiska i stopnie. Jedyny, jakże lakoniczny, dokument z tych pięciu lat życia szkoły tajnej, szkoły czasów zaciemnienia. Otwieram ten szary zeszyt i na ostatniej stronie wpisuję nazwiska nauczycieli. Dokonali niemałej pracy. Wielu drogo za to zapłaciło. Niech będzie po nich pamiątka, w tym szarym zeszycie na razie. Stoję zamyślona przy oknie pokoiku przeznaczonego na kancelarię. Nagle słyszę jakieś szamotanie się na szkolnym ganku. Wśród kolumn, wspaniałych kiedyś, teraz poranionych odłamkami i kulami, dwaj chłopcy tarmoszą się ze złością. — A nie łaź po naszych korytarzach! Masz! To nasza szkoła! — Maciek! — wołam i pukam w szybę. Już stoi w progu i trzaska po żołniersku kopytami. — Jestem! — Co tam wyprawiasz? — A bo to chałubińszczak. Czego łazi po naszych korytarzach? — Przecież musi przejść na górę. — Ale on łazi! Mówi, że nie wiadomo, co nasze, a co ich, bo nigdzie nie napisane... — Aha! To przygotuj szyld. — Tak jest! — znowu trzaśniecie pięt. Po chwili Maciek przybija gwoździami kawałek dykty na drzwiach wejściowych. Na dykcie patykiem namalowany napis: NASZA SZKOŁA IM. J. KOCHANOWSKIEGO A u dołu małymi literami: Chałubińszczak i, na górę!!! Nasza szkoła! Aneks Fragmenty dokumentów zamieszczonych w IV tomie Biuletynu Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce FRAGMENT MEMORIAŁU W SPRAWIE TRAKTOWANIA LUDNOŚCI BYŁYCH POLSKICH OBSZARÓW Z RASOWO-POLlTYCZNEGO PUNKTU WIDZENIA, OPRACOWANEGO PRZEZ DRA E. WETZLA I DRA G. HECHTA (Z DN. 25.??.1939 R.) Polskich szkół nie będzie już w przyszłości na polskich obszarach. W ogólności będą istnieć tylko niemieckie szkoły, oczywiście z odpowiednio podkreśloną narodowo-socja-listyczną nauką. Polacy i niedostatecznie jeszcze zniemczeni członkowie niemiecko-polskich warstw pośrednich nie mogą studiować na niemieckich uniwersytetach i w szkołach zawodowych, jak również uczęszczać do szkół średnich i wyższych. Dzieci z tych warstw będą dopiero wtedy dopuszczone, gdy staną się członkami młodzieży hitlerowskiej (HJ) i zostaną przez nią zgłoszone na czas przejściowy, który może obejmować kilka pokoleń. Jest słuszniej zezwolić, aby prymitywne polskie warstwy robotników rolnych pozostały polskimi, i utrzymywać je pod względem kulturalnym na możliwie jak najniższym poziomie. Tym warstwom nie można odmówić niemieckiej nauki szkolnej, obejmującej najkonieezniejszą wiedzę podstawową. Powinna ona jednak obejmować tylko dzieci do jakiegoś 10 roku życia. Dla dzieci z tych warstw przymus szkolny winien zatem ograniczać się tylko do wieku 6—10 lat. 273 Uniwersytety i inne szkoły wyższe, szkoły zawodowe, jak również średnie były stale ośrodkami polskiego szowinistycznego wychowania i dlatego zasadniczo powinny być zamknięte. Dozwolone będą tylko szkoły powszechne, mają one jednak udzielać najprostszych wiadomości podstawowych, jak rachowanie, czytanie, pisanie. Nauka ważnych z narodowego punktu widzenia przedmiotów, jak geograf ia* historia, historia literatury, jak również gimnastyka, jest wykluczona. Szkoła natomiast powinna przygotować do zawodów rolniczych, leśnych oraz prostych zawodów przemysłowych i rzemieślniczych. Ponieważ polski nauczyciel, a po części jeszcze bardziej polska nauczycielka są wybitnymi krzewicielami polskiego szowinizmu, z czym politycznie należy się bardzo poważnie liczyć, więc nie będzie ich można pozostawić w służbie szkolnej. Nie wydaje się zatem niecelowe, aby późriiej emerytowani, wysłużeni funkcjonariusze policji polskiej zostali zamianowani nauczycielami w takich szkołach ludowych. W ten sposób zakładanie instytucji kształcących nauczycieli stanie się zbyteczne. Polskie nauczycielki należy od razu bezwzględnie wyłączyć z nauczania, ponieważ posiadają nierównie większy wpływ na polityczne wychowanie dziecka niż nauczyciel! (...) FRAGMENTY Z OPRACOWANIA H. HIMMLERA, SZEFA SS RZESZY (z dn. 15.?.1940 R.) Dla nieniemieckiej ludności Wschodu nie mogą istnieć wyższe szkoły niż czteroklasowa szkoła ludowa. Celem takiej szkoły ludowej ma być wyłącznie: proste liczenie najwyżej do 500, napisanie nazwiska, nauka, że nakazem bożym jest posłuszeństwo wobec Niemców, uczciwość, pilność, grzeczność. Czytania nie uważam za konieczne. Oprócz tej szkoły rtie mogą istnieć na wschodzie w ogóle żadne szkoły. Rodzice, którzy zechcą dać swoim dzie- WMś ciom lepsze wykształcenie, zarówno w szkole ludowej, jak i później w szkole wyższej, muszą złożyć odpowiedni wniosek do wyższych dowódców SS i policji. (...) Ta ludność będzie oddana do dyspozycji jako pozbawiony przywództwa lud roboczy i będzie corocznie dostarczać Niemcom robotników sezonowych i robotników do specjalnych przedsięwzięć (drogi, kamieniołomy, budowle) (...) Z DYREKTYW HITLERA (Z DN. 2.?.1940 R.) (...) Polacy nie są wykwalifikowanymi robotnikami, tak jak nasi rodacy, i bynajmniej nie powinni być nimi (...) Generalna Gubernia (...) ma być dla nas rezerwuarem sił roboczych do czarnych robót (cegielnie, budowa dróg itd.). Nie można zrobić ze Słowianina nic innego niż to, czym on już jest z natury (...) Polacy mogą mieć tylko jednego pana, a jest nim Niemiec; dwóch panów obok siebie nie może być i nie śmie być, dlatego też należy wszystkich przedstawicieli polskiej inteligencji wytępić. To brzmi twardo, ale takie jest już prawo życia (...) Gdyby Polacy zostali podniesieni na wyższy poziom inteligencji, wówczas już nie byliby tymi siłami roboczymi, których potrzebujemy. Spis treści Część ?.???????>(( Zamęt Część ?.|||||?|91< Głód „Navigare necesse est" Część IV ..,,,., t , , Przed świtem PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1974 r. Wydanie piąte Naktad 100 000+235 egzemplarzy Ark. wyd. 11,8. Ark. druk. Al - 13,95. Papier druk. sat. imp. ki. V, 62 g, 84X108 Oddano do składania w listopadzie 1973 r. Podpisano do druku w lutym 1974 r. Druk ukończono w czerwcu 1974 r. Drukarnia Wydawnicza, Kraków, ul. Wadowicka 8. Zam. nr 1638/73 S-062-2218. 47 111 181