Bohjalian Chris - Czarownica z Bostonu

Szczegóły
Tytuł Bohjalian Chris - Czarownica z Bostonu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bohjalian Chris - Czarownica z Bostonu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bohjalian Chris - Czarownica z Bostonu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bohjalian Chris - Czarownica z Bostonu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3   Hour of the Witch Copyright © 2021 by Quaker Village Books LLC Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2024 for the Polish translation by Przemysław Hejmej (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga) Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz ISBN: 978-83-8230-720-7 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: [email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga E - wydanie 2024 Strona 4 Spis‌treści   PROLOG KSIĘGA ŻONY Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 KSIĘGA WIEDŹMY Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Strona 5 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 EPILOG Podziękowania Przypisy Strona 6   Brianowi Lipsonowi i Deborah Schneider za cierpliwość, szczerość, rady i dobroć Oraz ponownie Victorii, na zawsze mej kochance i muzie Strona 7   Marząc o tym, co dalej i wyżej, Liczysz, że trafisz tam jak najchyżej? ANNE BRADSTREET Strona 8 PROLOG   Strona 9 Z możliwej obecności Diabła zdawali sobie sprawę ciągle. Na pewno i Bóg ich obserwował. Zbawiciel także. Dlatego nigdy nie byli całkiem sami. Nawet wtedy, kiedy wędrowali ku nadmorskiej równinie błotnej albo po słonych bagniskach, które – ponieważ zawsze znikały w porze przypływu – nosiły nazwę Wstecznej Zatoki. Czasem wspinali się na Trójgórę  – w  rzeczywistości odrębne wzgórza, Watę, Wartownika i  Latarnię, które niemal spłaszczyli, wybrali bowiem tamtejszą ziemię, aby zbudować nabrzeże i  przystań, a  także pod fundamenty magazynów. Nawet wówczas, gdy przebywali nad wąskim przesmykiem wiodącym na stały ląd albo w lesie (szczególnie w lesie) po drugiej stronie wąziutkiej mierzei. Czuli tę obecność, ilekroć chronili się w  swych małych ciemnych domach  – o  oknach nie szerszych od szczelin, zabitych deskami dla ochrony przed wiatrem i  chłodem. Każdy mężczyzna mógł wtedy zapisać to w swym diariuszu (właściwie w rejestrze, w którym katalogował wydarzenia dnia tudzież stany umysłu, starając się ustalić, czy znajduje się pośród wybranych). Również każda kobieta mogła nabazgrać parę linijek wiersza o  drzewach, rzekach albo tych zdumiewających piaszczystych wydmach, które falowały nocą niczym morskie bałwany. Niekiedy owa obecność była przerażająca, zwłaszcza gdy istniały inne wskazówki świadczące o  bezpośrednim sąsiedztwie Diabła. Wtedy jednak dane im było chwilowe wsparcie, albowiem – jako owce pod pieczą bóstwa – zaczynali czuć działanie swego pasterza. Przynosił ulgę, dodawał otuchy, swym pięknem zapierał dech w piersiach. W  każdym razie tutejsi mężczyźni i  kobiety czerpali pociechę z  myśli, że istnieje jakieś wytłumaczenie dla tego niepojętego świata  – niepojętego zazwyczaj w  przerażający sposób: oto szalupa z tuzinem wioślarzy zniknęła pod wodą gdzieś między portem a masywnym, stojącym na kotwicy statkiem z  beczkami pełnymi przypraw, ze zbiornikami z  prochem, skrzyniami z  pewterem, porcelaną i  pościelą. Szalupa przepadła bez śladu. Marynarze stojący na nabrzeżu najpierw widzieli ją wyraźnie, by chwilę później stracić całkiem z  oczu: nadciągnęły deszczowe chmury, a łódź nigdy więcej nie wyłoniła się z morskiej piany i fal. Nie odnaleziono również ciał. Nigdy. Albo ten rolnik, któremu brzuch rozorały bycze rogi, a  który umierał w  męczarniach, we własnym łóżku, przez trzy dni. Jak to wyjaśnić? Pod koniec owej męki nawet wyściółka wielkiego materaca była czerwona jak okrywające go prześcieradło. Nigdy nie widziano, by człowiek wykrwawiał się tak długo. Trzy dni. Liczba o ogromnym znaczeniu w Biblii. No cóż. Mimo wszystko… Strona 10 Albo jak wytłumaczyć to, że mąż łamie żonie nogę pogrzebaczem, a  potem przywiązuje ją do pługa, żeby nie mogła odejść z domu? I odchodzi sam. Kobieta czekała cały dzień, zanim zaczęła wzywać pomocy. Jak wyjaśnić obecność huraganów, które wsysają przystanie do morza, albo pożary wybuchające w domowych paleniskach, pozostawiające po sobie najwyżej dwa sczerniałe kominy? Jak wyjaśnić susze, głód, powodzie? Śmierć niemowląt i dzieci, a nawet – tak – śmierć ludzi starych? Oni jednak nigdy nie pytali: „dlaczego ja?”. Prawdę mówiąc, nie zadawali też rozsądniejszego pytania: „dlaczego w ogóle ktoś?”. Ponieważ wiedzieli. Wiedzieli, co się kryje w dziczy, i zdawali sobie sprawę, że to, co się kryje w  nich samych, jest jeszcze bardziej dzikie. Dobre uczynki same w  sobie nie mogły niczego zmienić  – grzech pierworodny nie był urojeniem, predestynacja nie była bajką  – choć bywały znakiem. Dobrym znakiem. Uświęcenie szło za usprawiedliwieniem. A  jeśli chodzi o  rozwody… Zdarzały się, owszem. Rzadko. Ale zdarzały. Były możliwe. A przynajmniej powinny być. Mediacja zawsze stanowiła lepsze rozwiązanie niż proces sądowy, bo przecież – bądź co bądź – była to społeczność świętych. Przynajmniej tak zakładał plan. Podstawy musiały być solidne: opuszczenie rodziny. Bieda. Bigamia. Cudzołóstwo (w  istocie zbrodnia najcięższa z  punktu widzenia bożych zarządzeń wyrażonych w  Księdze Kapłańskiej oraz Powtórzonego Prawa, ale nigdy żadnego cudzołożnika nie powieszono). Impotencja. Okrucieństwo. Był to świat pełen przemocy, ale podniesienia ręki na małżonka nie akceptowano. Przynajmniej nie bez prowokacji. Mary Deerfield wiedziała o tym wszystkim, wiedziała, ponieważ Bóg dał jej znakomity umysł – bez względu na to, co powtarzał jej mąż Thomas. I chociaż inteligencja niezbyt się przydała Anne Hutchinson (sam Winthrop wyraził opinię, że nadmiernie mąciła, próbując myśleć jak mężczyzna) – a  w  latach późniejszych rozum zdecydowanie nie pomógł całym zastępom kobiet, które wieszano jako wiedźmy w  Salem – ona miała pełną świadomość tego, że niczego złego nie uczyniła i  nie zasługiwała na to, aby ją bić jak tępe zwierzę. Nie mogła tego tolerować. Jak się zdaje, również jej matka i ojciec, niech będą błogosławieni, nie żądaliby od niej aż takiej tolerancji. Problemu, rzecz jasna, nie stanowiło tylko stosowanie przez Thomasa przemocy i  nie sprowadzał się on jedynie do różnicy zdań pomiędzy nim a  żoną. Rozpadu małżeństwa nie wywołało samo okrucieństwo męża. Złożenie pozwu rozwodowego niosło ze sobą pułapki, których Mary nie mogła przewidzieć. Zdawała sobie sprawę, że tutaj, w tym mieście, czasami lepsza byłaby Strona 11 samotność, przebywanie wyłącznie w obecności aniołów lub Boga, lecz zarazem oddałaby bardzo dużo za jednego świadka będącego istotą ludzką. Ponieważ nawet osoba obdarzona tak bystrym umysłem jak Mary Deerfield rozpoznawała własne podłe żądze i demony, przez które wszystko zaczynało się komplikować. Strona 12 KSIĘGA ŻONY   Strona 13 „(…) i to ten niewierny mąż nazywał mnie dziwką i wymyślał najbardziej szalone opowieści na temat mojego postępowania, a  potem bił mnie w  imię dyscypliny, jak gdybym była niedouczonym dzieckiem”. Pozew rozwodowy wniesiony przez Mary Deerfield, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III Strona 14 Rozdział 1   Młodzi mężczyźni popełniali zwykle dwa błędy, gdy pierwszy raz w życiu używali kosy: całą robotę starali się wykonywać ramionami, a  zamachy brali zbyt szeroko. Atakowali trawę, jakby się obawiali, że jeśli nie zgładzą jej odpowiednio szybko, powstanie i ucieknie. Wówczas ojcowie bądź wujowie pokazywali im, że znacznie lepiej zaangażować do pracy także plecy, poruszając drzewcem prawie niedbale, powolnie, rytmicznie, biorąc szeroki zamach. Ostrze do tyłu, dłonie na trzonku, prawa noga do przodu, potem cięcie  – wyobraź sobie, że klinga stanowi końcówkę wahadła wysokiego zegara. I druga noga naprzód. Właśnie w ten sposób. Jeśli narzędzie było odpowiednio naostrzone, wokół metalu fruwały wiechcie trawy. Kosa wbijała się w pole, ramiona nie ciążyły jak kowadła. Kiedy mąż Mary Deerfield uderzył ją po raz pierwszy, nie skojarzyła tego ruchu z  koszeniem: zbyt mocno bolało, zbyt mocno ją to zaskoczyło. Skóra zapiekła. Ale za drugim razem, pół roku później, niedługo po jej dwudziestych urodzinach i  tuż przed pierwszą rocznicą ich ślubu, zauważyła, że wyprowadził cios jak obeznany z  kosą żniwiarz. Ramię wykonało zamach bez najmniejszego wysiłku, z gracją, skutecznie. Łuk. Upadła na sosnowy stół, przewracając mosiężne świeczniki. Mocny cydr, który Thomas wcześniej popijał, wylał się z metalowego kufla na podłogę, a  także na deskę do krojenia, na której podała ich kolację. Wtedy zobaczyła wyraźny obraz koszących mężczyzn – z pamięci napływały szczegóły bardziej namacalne dla umysłu niż duszona dynia w kałuży cydru – a także falowanie ich ramion. Nazwał ją dziwką, na co odparła, że nią nie jest i on o tym wie. Powiedział, że widział ją gapiącą się na innych, młodszych mężczyzn, z chucią w oczach. To nieprawda, zaoponowała, zaraz jednak pomyślała, że znów ją uderzy. Przygotowując się na cios, skuliła ramiona i zasłoniła twarz dłońmi. Nie uderzył. Dygotał z gniewu, zupełnie bezpodstawnego, a także z powodu wyrzutów sumienia – taką przynajmniej miała nadzieję. Ale nie uderzył ponownie. Wypadł za drzwi, osiodłał Cukierka, ładnego ośmioletniego wałacha, bułanka z czarną grzywą, i odjechał. Przyłożyła palce do policzka, zadziwiona jego ciepłem. Czyżby krew gromadziła się pod skórą? Na pewno spuchnie, to nieuniknione. Cieszyła się, że byli sami. Zakręciło jej się w głowie ze wstydu. Podniosła jego kubek, dotknęła zimnym mosiądzem skóry w miejscu uderzenia, po czym Strona 15 usiadła na krześle. Zastanawiała się, dlaczego czuje się upokorzona, skoro nikogo z  nią nie ma. Przecież to wymaga widowni. ***   Cztery lata później mąż Mary Deerfield leżał obok niej w łóżku, pochrapując. Przed innymi ukrywał twarz hałaśliwego i  ordynarnego pijaka, prawdopodobnie dlatego nigdy nie ukarano go żadną grzywną ani nie zakuto w dyby. Gniew okazywał tylko w domu, rzadko (może wcale) pozwalał sobie na wybuchy w  obecności ich młodej służącej Catherine albo podczas odwiedzin dorosłej córki. Mary wydało się teraz, że słyszy, jak dziewczyna chodzi na dole, jest w pobliżu kominka, nie miała jednak pewności. Może to tylko wiatr. Brat tej biedaczki umierał. Był bliźniakiem Catherine, od zawsze słabowitym i  kruchym. Mieli osiemnaście lat. Chłopak zapewne nie dożyje końca jesieni. Pełnił tu służbę na kontrakt, podobnie jak jego siostra. Catherine wspomniała wieczorem, że skubnął coś na kolację i przełknął odrobinę mięsa, lecz jego stan był zły, więc kilka kawałków wieprzowiny nie mogło zatrzymać procesu gaśnięcia. Kiedy mąż Mary wrócił dziś z  gospody, udała, że śpi. Wyjątkowo długo nie kładł się do łóżka. Czuła, jak się w  nią wpatruje, świadoma, że jej nie zbudzi, aby przeprosić za tamtą napaść (i z pewnością nie przyglądał się jej dlatego, że rozważał ewentualność odbycia stosunku; nie było na to szansy, przede wszystkim ze względu na poziom jego upojenia alkoholowego). Na przestrzeni lat wszystko zaczęło się układać według schematu. Pił, bił ją, a potem wychodził, żeby znowu pić. Nazajutrz mówił, jak mu przykro. Przypuszczała, że gdyby ją teraz uderzył, przeprosiłby rano. Przed pójściem do kościoła stale podkreślał własną grzeszność. Pamiętała, o co się posprzeczali: że ogród wygląda na zapuszczony, pełen chwastów, co podobno źle na niego wpływa. Przynajmniej tak to się zaczęło. Wiedziała, że dręczą go też inne demony, wbijają w niego zęby ostre jak nóż. Thomas miał czterdzieści pięć lat, blisko dwa razy więcej od niej. Była jego drugą żoną. Pierwsza  – świętej pamięci Anne Drury  – zmarła osiem lat temu, niedługo po tym, jak rodzina Mary przybyła do tej kolonii. Koń Thomasa kopnął Anne w  szczękę i  złamał jej kark. Tejże nocy właściciel zastrzelił zwierzę, choć należało do potulnych, nie licząc owego strasznego w skutkach wieczoru. Małżonkom urodziło się troje dzieci, z czego dwoje zmarło wcześnie, trzecie, Peregrine, było już dorosłe. Peregrine wyszła za mąż ledwie kilka tygodni przed zaślubinami Mary z jej ojcem. Dlatego obie kobiety nigdy nie mieszkały pod jednym dachem, a  biorąc pod uwagę, że były rówieśnicami, nowa pani Deerfield bardzo się z  tego cieszyła. Bo przecież, będąc w  tym samym Strona 16 wieku co dziewczyna, została jej macochą: nie mogła sobie wyobrazić dyscyplinowania równolatki, a córkę męża postrzegała bardziej jako siostrę przyrodnią niż pasierbicę. Aczkolwiek taką, która – jak Mary podejrzewała  – niezbyt ją lubiła z  tej prostej przyczyny, iż nie była Anne. Obecnie Peregrine miała własne dzieci, co oznaczało, że Mary, zaledwie dwudziestoczteroletnia, została babcią. Świadomość ta budziła w niej czasem smutek i przerażenie. Zamknęła oczy i  nasłuchiwała odgłosów jesiennej nocy. Na drzewach, które nie zostały przetrzebione jak te przy placu targowym i  na błoniach, utrzymywały się jeszcze liście, lecz wkrótce i  one miały spaść. Wraz z  nadejściem pełni księżyca spodziewano się tęgich mrozów. Druga kwarta już dawno minęła. Mary dotknęła miejsca na twarzy, w  które trafił Thomas, świadoma, że ludzie będą ją pytać o  siniec. Zastanawiając się nad realistyczną wersją wydarzeń, jaką im poda, zapadła nagle w głęboki sen. Strona 17 „Znam dobrze gospody i  karczmy. Żadna to tajemnica ani też coś, za co musiałbym prosić o wybaczenie sąd bądź samego Pana. Czy jednak kiedykolwiek ukarano mnie za nadmierną skłonność do picia? Nie. Czy kiedykolwiek poddano mnie publicznej chłoście za ów występek? Oczywiście, że nie. Sąd mnie zna, wie, że mam młyn. Tak, istnieją we mnie zło i serce skłonne do grzechu. Choć często mam powody wstydzić się przed Bogiem, prawda jest taka, że zawsze staram się Go wielbić we wszystkim. Ostatecznie odpowiem za wiele popełnionych w życiu błędów, lecz moja postawa względem żony, Mary Deerfield, nie będzie jednym z nich”. Zeznanie Thomasa Deerfielda, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III Strona 18 Rozdział 2   Mary Deerfield wiedziała, że jest piękna. Oczy miała błękitne, a skórę jasną i gładką jak porcelana – z  takiej zastawy od czasu do czasu jadała w  Anglii, gdy była jeszcze dziewczynką. Obawiała się niekiedy, że zarozumialstwo jest cechą, na którą winna mieć baczenie. Nadmierna duma to nic dobrego. Ubrawszy się do kościoła, stwierdziła z ulgą, że Thomas uderzył ją dość blisko ucha, na tyle, by ukryć siniec pod kornetem, o  ile umiejętnie się go nałoży. Na początku lata Mary przyznała się sąsiadom, że któregoś wieczoru boleśnie nadziała się na hak od wieszaka. Powszechnie śmiano się z  jej niezdarności, nie licząc matki – Mary obawiała się, że podejrzewa ona, jaka jest prawdziwa przyczyna niebieskoczarnych sińców. Dziś nabożeństwo miało się zacząć o  dziewiątej i  zakończyć w  południe. Drugą część zaplanowano na godzinę czternastą. Trwało dobre lato, deszcze padały z  odpowiednią częstotliwością, słońce świeciło jak należy. Ludzie uzyskali więc trzy zbiory siana na zimę, a rośliny uprawne na polach urosły większe, niż kiedykolwiek w  Massachusetts widziano. Dynie osiągały rozmiary maselnic. Na dzisiejszym nabożeństwie planowano uniżyć się przed Bogiem, dziękując mu za pomyślność. Diabeł był odczuwalnie nieobecny, nie licząc może śmierci dwojga niemowląt przy ulicy Marlborough oraz jego odwiedzin u umierającego brata biednej Catherine. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że ów pożałowania godny William mieszkał w  domu, w  którym  – co powszechnie wiedziano – rodzina nie zakopała wołowej kości w fundamentach ani nie pociągnęła cegieł w  kominie warstwą zeszklonej soli. Niektórzy sugerowali, że śmierć dzieci to sprawka wiedźm, nie Diabła, lecz Mary w  tego rodzaju spekulacjach widziała jedynie przejaw histerii. Przecież dzieci umierają ciągle. Poza tym nie słyszała o  żadnej kobiecie, która byłaby w  sposób oczywisty opętana. Jeśli tego lata Diabeł rekrutował sobie pomocnice, to raczej w  miejscu na południowy zachód stąd, w Hartfordzie. A  naprawdę było to urocze lato i  niezwykle przyjemny wrzesień. Należący do jej męża młyn miał z  czego produkować mąkę przez całą jesień, aż do początku zimy, co powinno nastrajać go optymistycznie. Thomas był zadowolony wtedy, gdy miał zajęcie, a cydru i piwa wypijał tylko tyle, by ugasić pragnienie. Miniona noc, powiedziała sobie Mary, kończąc się ubierać do kościoła, to ostatnia taka na dłuższy czas. Może kilka miesięcy. On nie będzie się często upijał. Wkrótce się Strona 19 zbudzi, przyłapie ją wpatrzoną we własne odbicie w  lustrze albo poprawiającą kołnierzyk i  mankiety podczas posiłku, i  łagodnie zakpi z  jej próżności. Potem przeprosi za wczoraj i  znów wszystko będzie dobrze. A przynajmniej poprawnie. Do zniesienia. Usłyszała, jak na dole Catherine otwiera słoik z melasą, przygotowując śniadanie. Po raz ostatni sprawdziła, czy kornet zakrywa siniec, po czym zeszła po schodach – tutaj stanowiły one luksus, którego Mary nie uważała za coś oczywistego, ponieważ wielu ich sąsiadów nadal korzystało ze zwykłej drabiny łączącej piętra. Minęła salon i znalazła się w kuchni, obok dziewczyny. – Dobrego szabatu ci życzę, Catherine – przywitała się. Służąca‍się uśmiechnęła i lekko skłoniła głowę. – Nie słyszę pana Deerfielda – rzuciła. – Czy jest zdrów? – Zaraz obie go usłyszymy. Jeszcze śpi. Mary dostrzegła, że Catherine zdążyła już postawić stelaż swego łóżka pod ścianą i  nakryć do stołu. Dziewczyna nie miała własnej izby – tak jak państwo Deerfieldowie, którzy mieli pokój na piętrze – spała w kuchni albo w przedpokoju. Dom był imponujący jak na bostońskie standardy – taki, jaki powinien posiadać właściciel młyna – bladł jednak w porównaniu z tym, w którym Mary dorastała w  Anglii. Ten obejmował sześć pomieszczeń usytuowanych na dwóch poziomach, nie licząc piwnicy, ale włącznie ze spiżarką obok kuchni (wchodząc tam, Mary musiała się schylać, więc Catherine znała ów zakątek lepiej od pani domu). Na parterze mieściły się ładny przedpokój, salon i  kuchnia, na piętrze  – dwie przestronne izby. Między kuchnią a  holem znajdował się masywny piec, w  salonie  – nieco mniejszy, a  w  pokoju, który dzieliła z  Thomasem  – nawet kominek. Nie więcej niż kilkanaście innych domów w  okolicy mogło się pochwalić aż trzema piecami i  trzema kominami. Jeden z  nich należał do gubernatora, drugi do pastora Pierwszego Kościoła, a pozostałe do szczególnie zamożnych bostońskich kupców i przedsiębiorców, w tym ojca Mary. Nie przestawała mieć nadziei, że kiedyś urodzi dzieci, które będą sypiały w drugiej izbie – tak jak córka Thomasa z pierwszego małżeństwa, mogąca cieszyć się własnym pokojem w pierwszym domu, który zbudował – lecz od pewnego czasu zdawała sobie sprawę, że to mało prawdopodobne. Pozostawali przecież w związku już od ponad pięciu lat. – Położył się późno jak na siebie – powiedziała Catherine, odnosząc się do Thomasa. Starała się nie zawrzeć w tonie głosu najmniejszej nutki dezaprobaty, jak zawsze zresztą. Chyba podkochiwała się w  panu domu. Mary rozpoznawała to po nagłym rumieńcu, którym Catherine Strona 20 oblewała się w  jego obecności, albo zachwycie dla jego słów, jakby był pastorem. Dziewczyna nadskakiwała Thomasowi, zdawało się niekiedy, że łazi za nim jak dobrze wyszkolony pies. – Owszem – zgodziła się Mary, zerkając na garnek nad ogniem. Przez chwilę rozkoszowała się płaczliwym trelem żałobnym gołębiaków długosternych, które gnieździły się na dębie dokładnie naprzeciw kuchennego okna. Ciągle gruchały. Usłyszała, że Thomas wstaje. Natychmiast przestała zwracać uwagę na ptaki i  skupiła się na odgłosach na piętrze. Czasem po pierwszych wydawanych przezeń dźwiękach potrafiła rozpoznać, w  jakim jej mąż budzi się nastroju. Jeśli rozpoczynał dzień od przeciągania się z  zadowoleniem oraz ziewnięcia, oznaczało to dobry humor co najmniej do obiadu. Gdy jednak płuca miał zajęte i zaczynał kasłać bądź spluwać, stawał się drażliwy – wtedy pozostawała nadzieja, że wróci z młyna dopiero późnym popołudniem, na kolację. Usłyszała tupot jego nóg na drewnianej podłodze, a  potem coś podobnego do mruczenia wielkiego kocura: niskie dudnienie, jakie Thomas Deerfield wydawał z  siebie na dzień dobry, wstając skacowany, lecz zadowolony ze świata. Chciała znaleźć potwierdzenie tej nadziei w  twarzy Catherine, upewnić się, że dziewczyna też tak to odbiera, ale zdała sobie sprawę, że przecież w  obecności służącej Thomas zawsze udaje łagodnego patriarchę. Być może wiedziała, iż pan bywa porywczy, acz zapewne w  jej mniemaniu nigdy nadmiernie, a  wszelkie środki dyscyplinujące żonę, jakie przy niej stosował, bez wątpienia uznawała za mieszczące się w  granicach rozsądku. Poza tym Mary odmawiała przyjęcia do wiadomości, że spokój jej domu jest rzeczą tak bardzo kruchą, dlatego podeszła do półki, zdjęła z niej psałterz, po czym odszukała psalmy, którymi Thomas lubił zaczynać ich wspólny dzień. Wybrała jedną modlitwę, zaznaczyła stronę i położyła tomik obok deski do podawania jedzenia, które spożyje z mężem. ***   Thomas zszedł na dół całkowicie ubrany, z  wyjątkiem butów i  peleryny. Już miała się odezwać – zapytać, jak spał, czy dobrze się czuje, cokolwiek, byleby udowodnić, że w  obecności Catherine zamierza okazywać mu wyłącznie szacunek – gdy on nagle się zbliżył, jedną rękę położył jej na talii, a palcem wskazującym drugiej dotknął warg żony. –  Proszę, nic nie mów. Byłem wczoraj w  paskudnym nastroju i  wyładowałem się na tobie. Bardzo, bardzo przepraszam. Zamierzam błagać mojego Pana o  wybaczenie. Czy ty też mi wybaczysz?