Mary Gentle UTRACONA HISTORIA PIERWSZA KSIĘGA ASZY Przełożył Zbigniew Gieniewski Dla Richarda NOTKA DO CZYTELNIKA To czwarte wydanie zapisków Aszy zawiera faksymile tekstu, który został zaczerpnięty bezpośrednio z jedynej zachowanej kopii trzeciego wydania książki Pierce'a Ratcliffa: Asza: Utra- cona historia Burgundii (opublikowanej i oddanej na przemiał w 2001 roku). Czytelnik zechce odnotować fakt, że jest to zatem dokładna reprodukcja tego tekstu. Zdołałem dodać do niego kopie listów oraz e-maili, stanowią- cych korespondencję pomiędzy autorem i jego wydawcą, oraz dokumentów uzupełniających. Dopiski zamieszczone na tych dokumentach również stanowią dokładną kopię oryginałów. Mam nadzieję, że te świeżo odnalezione dokumenty pozwolą nam zrozumieć nadzwyczajne wydarzenia, które towarzyszyły zarówno pierwszej publikacji tej książki, jak i samej Aszy. Dr Pierce Ratcliff, Asza: Utracona historia Burgunda, Oxford University Press, 2001. Obecnie wyjątkowa rzadkość. Cały nakład wydania tej książki z 2001 roku został tuż przed opublikowaniem wycofany z magazynów wydawcy. Wszystkie znane egzemplarze zostały zniszczone, włącznie z tymi, które udostępniono recenzentom. Pewna część tego samego materiału została opublikowana w paź- dzierniku 2005 roku jako Średniowieczna taktyka, logistyka i do- wodzenie, tom 3: Burgundia, po uprzednim usunięciu wszyst- kich not wydawcy oraz posłowia. Oryginalny egzemplarz trzeciego wydania oraz faksymilia li- stów są podobno dostępne w British Library, ale nie są udostęp- niane ogółowi. NOTKA: Powyższy wyjątek z „Antiquarian Media Monthly", t. 2, nr 7 z lipca 2006 jest oryginalny; został przyklejony do wewnętrznej strony okładki tego egzem- plarza. WSTĘP Nie widzę żadnego powodu, aby poczuwać się do przeprosin za to, że publikuję to nowe tłumaczenie dokumentów, które jako jedyne dają nam możność zetknięcia się z życiem tej niezwykłej niewiasty, jaką była Asza (ur. 1457[?] — zm. 1477). Dawno już należało to zrobić. Wydając w 1890 roku dzieło Asza: Życie niewieściego przywódcy średniowiecznych najemników, Charles Mallory Maximillian zaczyna od tego, że przekłada średniowieczną łacinę na poręczną wiktoriańską prozę, przyznając zarazem, iż pominął co bardziej drastyczne epizo- dy; tak samo w 1939 roku postąpił Vaughan Davies w swoim zbio- rze Asza: Biografia z XV wieku. Na początku XXI wieku całościowa i przystępnie przetłumaczona publikacja tekstów, których przewodnim hasłem jest „Asza", to nader ważne zadanie nowego tysiąclecia; przy czym nie powinno się przemilczać ani brutalności, która towarzyszyła epoce średniowiecza, ani jej radosnych aspektów. Mam nadzieję, że niniejszy tekst spełnia te wymogi. Niewiasty zawsze towarzyszyły zbrojnym armiom; trudno byłoby przy tym wyliczyć wszystkie te chwile, gdy włączały się one do walki. Rok Pański 1476, to zaledwie dwa pokolenia, które minęły od chwili, gdy Joanna d'Arc stanęła na czele wojsk francuskiego delfina: nietrud- no sobie wyobrazić dziadków żołnierzy Aszy, jak opowiadają wnukom o ówczesnych wojennych przygodach. Ale wyobrazić sobie w roli wo- dza najemników średniowieczną chłopkę, która nie ma poparcia ani Ko- ścioła, ani państwa — to rzecz nader trudna do wyobrażenia*. W drugiej połowie XV wieku w Europie dochodzi do zetknięcia się ze sobą rozkwitu chwały Średniowiecza z eksplozją rewolucyjne- go Renesansu. Trwają nieustające wojny: we włoskich miastach-pań- stwach, we Francji, w Burgundii, w Hiszpanii i księstwach niemiec- * Choć —jak się o tym przekonamy — nie całkiem niemożliwa. 11 kich, a także w Anglii, gdzie rody królewskie wojują ze sobą o koronę. Europa jako całość z przerażeniem patrzy na wzbierającą od Wschodu groźbę nawały Imperium Tureckiego. To jest stulecie rosnących w po- tęgę armii i najemnych oddziałów, które ustąpi dopiero z nadejściem wczesnego Odrodzenia. Co się tyczy Aszy, to mamy do czynienia z wieloma znakami zapy- tania, włącznie z tym, w którym roku i gdzie przyszła na świat. W XV i XVI wieku pojawiło się sporo publikacji, które mieniły się „biogra- fiami" Aszy; odniosę się do nich w dalszym ciągu tej dyskusji, zara- zem czyniąc sprawozdanie z faktów, które odkryłem, prowadząc moje własne w tym względzie poszukiwania. Najwcześniejszy łaciński fragment Kodeksu winchesterskiego, klasz- tornego zapisu, datowanego mniej więcej na A.D. 1495, mówi o jed- nym z jej najwcześniejszych dziecięcych wspomnień; przytoczę go za chwilę w moim rozumieniu, tak samo jak w wypadku wszystkich innych, przedstawionych w dalszej części tekstów. Do każdej historycznej postaci przylgnęło wiele opowieści, aneg- dot i romantycznych historyjek, które wyolbrzymiają i zarazem znie- kształcająjej rzeczywiste, historycznie dowiedzione dokonania. Rów- nież w przypadku Aszy stanowią one taki przyciągający czytelnika element, którego jednak nie należy uważać za poważny materiał histo- ryczny. Dlatego właśnie w cyklu poświęconym Aszy opatrzyłem po- szczególne epizody jej życia przypisami, choć nie będę miał nic prze- ciwko temu, żeby wprowadzony w temat i poważnie go traktujący czytelnik nie przywiązywał do nich wagi. Pod koniec drugiego tysiąclecia, mając do dyspozycji najnowocześ- niejsze metody prowadzenia badań historycznych, jest mi o wiele łatwiej niż Charlesowi Maximillianowi czy Vaughanowi Daviesowi pozbawić historię Aszy otoczki fałszywych legend. Mogę więc w ni- niejszej książce zerwać zasłonę anegdotycznych opowiastek, którymi okryto tę zaistniałą w rzeczywistej historii niewiastę, ukazując ją w jej prawdziwej i co najmniej równie zdumiewającej, jak otaczający ją mit, postaci. dr Pierce Ratcliff (Wydział Studiów nad Wojnami), 2001 [DODATEK do przechowywanego w British Library egzemplarza trzeciego wydania: odręczna notatka na luźnych stronicach]. Dr Pierce Ratdiff (Wydział Studiów nad Wojnami) Rowan Court, 112 01vera Street, m. 1 Londyn W 14 OAB, Wielka Brytania Fax: E-mail: Tel: I Anna Longman Wydawca Oxford University Press ^Copu ćzcici (f-j korcipenAeHcji, ktirrĄ prowAAZ.II At featdUl z TeAaktoreH* styS/eat wyA/Wty, znateziDne pomicAzy itroyucuHU teku*. Czy metliwi. tt t# takin P^TZĄAJCH. W j akiti ZTŁAflArtrWAn* Zbital pierwotny mMZynopiii- 29 września 2000 Szanowna Pani Longman, z przyjemnością przesyłam Pani umowę w sprawie naszej książki. Podpisałem ją zgodnie z tym, co zostało ustalone. Załączam też wstępną wersję tłumaczenia pierwszych lat życia Aszy, czyli Kodeks winchesterski. Jak się Pani przekona w miarę napływa- nia tłumaczonych dokumentów, w tekście tym zawarty jest niejako zasiew wszystkiego, co ma się wydarzyć w jej dalszym życiu. Przydarzyła mi się nadzwyczajna okazja! Zapewne każdemu history- kowi marzy się, że pewnego dnia dokona jakiegoś odkrycia, które utrwali w nauce jego nazwisko. I otóż sądzę, że właśnie mi udało się to z chwilą, gdy odkryłem szczegóły biografii tej niezwykłej kobiety, Aszy, tym sposobem wyjawiając mało znany — ba, wręcz nieznany! — epizod, który w historii Europy miał wielkie znaczenie. 13 14 Teoria ta zaczęła się składać w koheren tną całość z chwilą, gdy przy- stąpiłem do analizo wania zachow anych dokume ntów odnoszą cych się do Aszy, które miały posłuży ć jako materiał do mojej pracy doktor- skiej. Udało mi się dowieść ich autentyc zności dzięki odkryci u doku- metu zwaneg o Fraxinu s, a który znalazłe m w posiadło ści Snowsh ill Manor, w hrabstw ie Glouces tershire. Otóż niejaki Charles Wadę, ku- zyn zmarłeg o właścici ela, dostał od niego przed śmierci ą — i przed przejęci em Snowsh ill Manor przez Nationa l Trust, co nastąpił o w ro- ku 1952 — prezent w postaci szesnast owieczn ego niemiec kiego ku- ferka. Kiedy go w końcu otwarto, okazało się, że chronił pewien ma- nuskryp t. W moim przekon aniu (utwierd za mnie w nim fakt, iż kufe- rek wyposa żony był w zamecz ek ze stalową sprężyn ą, którą należało urucho mić, aby ujawnił całą swoją zawarto ść) tekst ten po raz ostatni czytany był w XV wieku. Możliw e, że Charles Wadę nawet nie wie- dział o jego istnieni u. Napisan y średnio wieczny m francusk im i łaciną, tekst ów nigdy nie został przełożo ny przez Wade'a — zakładaj ąc, że w ogóle zdawał on sobie sprawę z jego istnienia, gdyż bądź co bądź był on jednym z tych wiktoria ńskich „kolekcj onerów", którym bardziej zależało na znajdo- waniu zabytkó w niż na rozszyfr owywani u ich tajemnic. Tymczas em Snowshi ll okazała się niebywał ym zbiorem zegarów, japoński ch pance- rzy rycerskic h, germańs kich mieczy średniow iecznych, porcelan y i naj- różniejsz ych niezwyk łości. Co jednak nie tylko moją, czego jestem pewny, zwróciło uwagę, to nakreślo na na okładce czyjąś niewpra wną ręką inskrypc jayraxjn ws mefecit — „z popiołu jestem". (Tu trzeba wy- jaśnić, że nasze Asz pochodzi od angielski ego „ash", co oznacza „po- piół", ale zarazem „jesion"; łaciński odpowie dnik tego słowa to właśnie fraxinus ). Przypus zczam, że ta notatka pochodz i z XVIII wieku. Już w trakcie pierwsz ej lektury tego tekstu uświado miłem sobie, że bez wątpien ia mam przed sobą rzecz absolut nie nową, której nikt przede mną nie odkrył: spisane, lub raczej podykto wane komuś osobi- ste wspomn ienia niewiast y imienie m Asz, które ktoś zanotow ał w ja- kimś momen cie, poprzed zającym jej śmierć. Umarła prawdo podobni e w 1477 roku. Nie trzeba mi było wiele namysłu, żeby sobie uświado - mić, iż wspom nienia te wypełni ają pewne luki w spisany ch dotych- czas dziejach Europy, których jest wszak bardzo, bardzo wiele. (I moż- na przypus zczać, że właśnie fakt, iż trafił mi się Frcainu s, skłonił wa- sze wydaw nictwo do opublik owania nowej wersji Życia Aszy). To, co opisuje Fraxinus, może się wydawać zanadto bogate w najróż- niejsze ozdobniki, wszelako trzeba mieć na uwadze to, że skłonność do przesady, legendotwórstwa i mitologizowania, spotęgowane przez stronniczość i patriotyzm samego kronikarza, składają się w sumie na typowy średniowieczny zapis historyczny. Pod warstwą śmiecia — jak sami zobaczycie — można natrafić na kosztowności. Historia to ogromna sieć z wielkimi okami, przez które wiele rzeczy przemyka w niepamięć. Na podstawie świeżo odkrytych dowodów, mam nadzieję ponownie naświetlić te fakty i wydarzenia, które nie przystają do naszych mniemań o przeszłości, lecz które przecież na- prawdę zaistniały. W tym rozumieniu poniższy tekst nieuchronnie zmuszać będzie do istotnego przewartościowania naszych poglądów na historię północnej Europy. A historykom nie pozostanie nic innego, jak tylko się z tym po- godzić. Czekam na Pańską odpowiedź 1U 1^'jf Pierce Ratcliff PROLOG A.D. ok. 1465-14671?] Psalm 57; Ą* V śród lwów poprzestaje" „Dusza i SJ _ 1 I I X o blizny czyniły Aszę piękną. Obdarzono ją imieniem, dopiero gdy miała dwa latka, bo przedtem nikt się tym nie przejmował. Gdy dreptała dziecięcymi kroczkami od jednego obozowiska najemników do drugiego, podkradając jedzenie, ssąc sucze sutki i przesiadując na gołej ziemi, przezywano ją Bru- daską, Niechlujkąi Czarnodupką. Kiedy jej kędziorki, które początko- wo miały niezdecydowaną jasnobrązową barwę, stały się białopłowe, przylgnęło do niej określenie „Popielica". Odkąd zaczęła mówić, sama siebie nazywała Popielicą, czyli Aszą. Mając osiem lat, została zgwałcona przez dwóch najemników. Już wtedy nie była bynajmniej dziewicą. Wszystkie bezpańskie dzieci uprawiały przytulankowe zabawy pod przykryciem cuchnących owczych pledów; Asza miała do tych zabaw własnych zaprzyjaźnio- nych partnerów. Ale tamci dwaj najemnicy bynajmniej nie byli jej ośmioletnimi rówieśnikami, lecz dorosłymi mężczyznami. Jeden z nich znajdował się w błogosławionym stanie nietrzeźwości. Ponieważ kiedy już było po wszystkim, wciąż płakała, ten trzeźwy rozżarzył w płomieniu ogniska ostrze swojego sztyletu i przeciągnął nim ukośną linię, która pobiegła spod jej oka w pobliże ucha. Nie przestała płakać, więc ciął ją ponownie, tworząc drugą linię, równo- ległą do pierwszej. Wyrwała mu się z rozpaczliwym wrzaskiem. Po jej policzku spły- wała struga krwi. Nie była jeszcze wystarczająco silna, aby posłużyć się mieczem lub toporem, choć już się zaczęła w tym ćwiczyć. Ale była wystarczająco silna na to, żeby chwycić jego naciągniętą kuszę (którą nieopatrznie pozostawił na wozie w obrębie obronnego kręgu) i z naj- bliższej odległości strzelić w pierś pierwszemu z dwójki napastników. Na jej drugim policzku widniała jeszcze jedna wyraźna blizna; ta 19 jednak nie była już skutkiem przemocy i sadyzmu, ale uczciwej walki. Stanowiła dowód tego, że ten drugi próbował ją zabić sztyletem. Nie dała rady ponownie napiąć kuszy bez pomocy dorosłego. Ale nie uciekła. Obmacawszy po omacku ciało zabitego najemnika, wbiła jego podręczny nóż w udo tego drugiego, przecinając główną arterię. W ciągu paru minut mężczyzna wykrwawił się na śmierć. Nie zapomi- najmy, że już wcześniej Asza zaczęła się ćwiczyć w sztuce walki. W obozach najemnych żołnierzy śmierć nie jest niczym niezwyk- łym. Niemniej fakt, że ośmioletnia dziewczynka zabiła dwóch do- rosłych zbirów, pobudził pozostałych do zwrócenia na nią uwagi. Pierwsze prawdziwie wyraziste wspomnienie zrodziło się w Aszy w dniu jej procesu. Nocą padał deszcz. Słońce sprawiło, że nad polami i odległym lasem zaczęła się wznosić mgiełka rozświetlonej złocistej pary, w której zanurzyły się namioty, prymitywne kotły, dwukółki, ko- ziołki, praczki, dziewki, dowódcy, ogiery i flagi. W świetle tego słoń- ca rozbłysły kompanijne barwy. Czując na twarzy dotyk chłodnego powietrza, Asza wzniosła spojrzenie ku skrojonej w kształcie jaskół- czego ogona wielkiej fladze z krzyżem i bestią. Przykucnął przed nią jakiś brodaty mężczyzna, okazując chęć do rozmowy. Jak na ośmiolatkę, Asza była bardzo drobnej budowy. Męż- czyzna miał na sobie pancerz. Dziewczynka dostrzegła w jego lustrza- nie połyskującej metalowej powierzchni odbicie swojej twarzy: dwoje wielkich oczu, długie, skołtunione srebrzyste włosy i trzy jeszcze nie całkiem zabliźnione szramy; dwie, które biegną ukosem spod lewe- go oka i jedna spod prawego. Jak plemienne znaki barbarzyńskich na- jeźdźców ze Wschodu. Jej nozdrza wdychały odory palącej się trawy, końskich odchodów oraz potu odzianego w zbroję mężczyzny. Chłód poranka zjeżył włos- ki na jej przedramionach. Nagle wydaje się jej, że jest jakby na ze- wnątrz tego wszystkiego: oto potężny, klęczący mąż w zbroi, a naprze- ciw niego mała dziewczynka z burzą zwichrzonych płowych loków, w połatanych pończochach i w złachmanionym dublecie, który jest na nią o wiele za duży. Jest bosa, wielkooka i przelękniona, a w dłoni ścis- ka złamany nóż myśliwski, który zdaje się jej prawdziwym sztyletem. To w tej właśnie chwili po raz pierwszy zobaczyła, że jest piękna. W przypływie wzburzenia poczuła, jak krew zadudniła w jej uszach. Nie miała pojęcia, jaki pożytek może jej przynieść ta piękność. 20 Brodacz, który był w tej wędrownej kompanii kapitanem, zapytał: — Czy żyje twój ojciec albo matka? — Nie wiem. Jeden z tych tutaj może być moim ojcem. — Asza potoczyła ręką po kręgu mężczyzn, zajętych prostowaniem strzał lub polerowaniem hełmów. — Az kobiet żadna nie powiedziała, że jest moją matką. W tym momencie obok kapitana przycupnął inny, znacznie szczu- plejszy mężczyzna. — Jeden z tych zabitych — oznajmił spokojnym tonem — był na tyle głupi, żeby zostawić bez dozoru naciągniętą kuszę z założoną strzałą. To było żołnierskie wykroczenie. A co do tej małej, to praczki mówią, że na pewno żadna z niej dziewica, ale z drugiej strony nikt nie może o niej powiedzieć, żeby była kurwą. — Jeśli jest wystarczająco dorosła, żeby zabić — warknął kapitan poprzez zwichrzoną gęstwę miedzianowłosej brody — to jest też na tyle dorosła, żeby ponieść za to karę. A karą będzie chłosta i wleczenie za wozem wokół obozu. — Mam na imię Asza — powiedziała wówczas dziewczynka ci- chym, ale wyraziście brzmiącym głosem. — Wyrządzili mi krzywdę, więc ich zabiłam. I jeśli ktoś jeszcze mnie skrzywdzi, to jego także za- biję. Ciebie też. Jak mogła się tego spodziewać, ukarano ją chłostą oraz paroma do- datkowymi karami za zuchwalstwo i jako nauczkę na przyszłość. Nie płakała. Kiedy już było po wszystkim, jeden z kuszników podarował jej liberię z przyciętymi połami, watowaną kurteczkę i półpancerzyk. Tak wyekwipowana, oddała się całym sercem ćwiczeniu umiejętności posługiwania się bronią. Przez jakiś miesiąc lub dwa wmawiała sobie, że ów kusznik był jej ojcem, ale okazało się, że jego szczodry gest był niczym więcej, jak tylko odruchem chwili. Niedługo potem, gdy weszła już w dziewiąty rok życia, rozeszła się po obozie pogłoska jakoby „Lew zrodził się z Dziewicy". II Wparta plecami o pień drzewa Asza oklaskiwała maska- radę. Futro, na którym się usadowiła, częściowo wchłaniało chłód zmarzniętej ziemi. Jej blizny nie zasklepiały się w zadowalający sposób, na tle prze- raźliwie bladej twarzyczki rysowały się jaskrawą czerwienią. Kiedy jej usta wydawały z siebie krzyk, powietrze rysowało jego kształt, któ- ry niczym ogniwo łańcucha łączył się z oddechami wszystkich innych zbłąkanych i bezpańskich dzieci, tułających się po obozie. Właśnie przebiegł przezeń Wielki Wyrm, człowiek z przymocowaną do głowy końską czaszką, nad którego grzbietem falowała końska skóra z grzy- wą i ogonem. Mężczyźni stali i walczyli z popołudniowym chłodem, rozmasowując swoje skrzyżowane ramiona. Rycerz Pustkowia (grany przez kompanijnego sierżanta w zbroi, która była dużo lepsza, niż Asza się po nim spodziewała) zabawiał się rzucaniem włócznią, która wbijała się w ziemię bardzo daleko od celu. — Och, trafże nareszcie! — wykrzyknęła pogardliwie dziewczy- na, którą zwano Kruczycą. — Wbij mu ją w dupę! — wrzasnęła Asza. Gromadka kotłujących się wokół pnia tego samego drzewa dzieci wybuchnęła śmiechem i okrzykami wzgardy. Richard, mały czarnowłosy chłopiec z brunatnym znamieniem na twarzy, wyszeptał: — Ja muszę umrzeć. Słyszałem, jak Jegomość Pan Kapitan powie- dział, że Lew się narodził. Na dźwięk tych ostatnich słów z twarzyczki Aszy zniknął wyraz złośliwej ironii. — Kiedy? Gdzie? Kiedy, Richardzie?! Kiedy słyszałeś, jak to po- wiedział? 22 — W południe. Jak zaniosłem wodę do namiotu — wyjaśnił chłop- czyk tonem, w którym pobrzmiewała duma. Asza zignorowała ów ton, zdający się świadczyć, iż malec sam sobie przyznał status nieoficjal- nego pazia. Osłoniwszy nos złączonymi dłońmi, ogrzewała zmarznięte palce swoim ciepłym oddechem. Tymczasem pojedynek pomiędzy Wyrmem i sierżantem nabrał wigoru; sprzyjał temu przejmujący chłód. Podniosła się z ziemi i poprzez rajtuzy energicznie roztarła odrętwiałe pośladki. — Gdzie się wybierasz, Aszo? — spytał Richard. — Idę się odeszczać — odpowiedziała mu wyniosłym tonem. — Nie możesz mi tam towarzyszyć. — I wcale nie chcę. — Za mały jeszcze na to jesteś — ucięła na odchodnym Asza, to- rując sobie drogę w chmarze dzieci, kóz i ogarów. Niebo było zasnute nisko zawieszonymi i zionącymi chłodem chmurami o barwie cynowych naczyń. Od rzeki napływała biała mgła. Z pewnością byłoby cieplej, gdyby padał śnieg. Powłócząc opatulony- mi w strzępy materiału stopami, Asza kroczyła w stronę opuszczonych zabudowań (prawdopodobnie gospodarskich), które kompanijni do- wódcy wyznaczyli jako zimowe kwatery. Cały ten teren usiany był żałośnie wyglądającymi namiotami. Mężczyźni w zbrojach obsiadali nędzne ogniska, wystawiając na działanie żaru piersi, podczas gdy tyłki marzły im od zimna. Przeszła za ich plecami. Zachodząc farmę od tyłu, nagle usłyszała, jak wysypują się z bu- dynku. W ostatniej chwili udało się jej skryć za jedną z beczek, wy- pełnionych deszczówką: na jej zamarzniętej, wierzchniej warstwie ry- sowały się już misterne lodowe rzeźby. — A dalej na piechotę — zakończył swoją przemowę kapitan. Wychodził na podwórzec, ściśle otoczony przez grupkę podwład- nych. Chudy urzędnik kompanii. Dwaj najbliżsi jego przyboczni. Nader nieliczni spośród nich, o czym Aszy było wiadomo, mogli (w prze- szłości) pochwalić się szlacheckim pochodzeniem Kapitan miał na sobie ściśle przylegającą do ciała stalową kolczu- gę. Do tego pełny rynsztunek: przedramienniki, naramienniki i napierś- nik, rękawice, łuskowate płytki, okrywające jego uda, kolana i golenie, a wreszcie metalowe okucia opatrzonych ostrogami butów. Pod pachą ściskał bojowy hełm. Zimowe światło pozbawiło metal lustrzanego połysku. Dowódca stał pośrodku zagnojonego podwórca, a odbijające 23 się w jego zbroi niebo stało się białe. Nigdy przedtem Asza nie pomy- ślała, że to właśnie był powód, dla którego zwano tę stalową osłonę „białą zbroją". Jedyne, co w jego postaci stanowiło barwne plamy, to ruda broda i czerwień skórzanych pasków oporządzenia. Asza z powrotem opadła na kolana i przysiadła na łydkach. Przy- trzymując się zamarzniętymi dłońmi zimnej krawędzi beczki, w którą się wtuliła, do tego stopnia straciła czucie, że palce nie rozróżniały już poszczególnych klepek. Słyszała, jak skrzypią i pobrzękują metalowe, nałożone na siebie i zmocowane łuski zbroi kroczącego przez podwó- rzec mężczyzny. Kiedy w ślad za nim wyskoczyli jego dwaj najbliżsi adiutanci, tak samo jak on w pełnej zbroi, zabrzmiało to w uszach dziewczynki jak stłumiony brzęk kuchennych misek. Jak wywracający się furgon wędrownego sprzedawcy kuchennych naczyń. Asza bardzo pragnęła mieć taką zbroję. To właśnie owo pragnienie, bardziej niż ciekawość, pociągnęło ją ich śladem, gdy oddalali się od zabudowań gospodarczych. Jakżeż by to było — kroczyć przed siebie w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa, mając zarazem świadomość bogactwa, jakie się na sobie niesie? Biegła, a w jej główce kotłowały się takie właśnie myśli. Niebo ponad nią zaczynało żółknąć. Spłynęło z niego kilka płatków śniegu, które opadły na jej skołtunione włosy (nie aż tak białe jak śnieg), ale Asza nie zwróciła na to uwagi. Jej nos i uszy błyszczały ja- skrawą czerwienią, podczas gdy palce rąk i nóg były sinopurpurowe. Zimą była to dla niej zwyczajna rzecz: nie było czym się przejmować. Nie przyszło jej nawet do głowy szczelniej docisnąć poły dubletu, żeby chłód nie miał dostępu do jej brudnej płóciennej koszulki. Czterej mężczyźni — kapitan, urzędnik i dwóch młodych przy- bocznych — w dość niezwyczajnym milczeniu ruszyło przed siebie. Wyszli poza linię strzegących obozu wartowników. Asza niepostrze- żenie poszła za nimi. Słyszała, jak kapitan zamienił ze swoimi towa- rzyszami parę słów. Była zdziwiona tym, że nie dosiedli koni. Szli w górę stromego zbocza, ponad którym rozpościerał się las. Na jego skraju potężne ko- nary stykały się z krzakami jeżyn i innych kolczastych krzewów. Mar- twe, zeschnięte gałązki tworzyły grubą warstwę podściółki; Asza po- myślała, że musiała powstawać dłużej, niż trwa ludzkie życie. I że koń by po niej nie przeszedł. Nawet koń bojowy. 24 Nag le trzej mężczy źni zatrzy mali się i nałożyl i hełmy. Urzędn ik, który nie był uzbrojo ny, został nieco z tyłu. Przyłbi ce były podnie sio- ne, twarze widocz ne. Wyższ y z dwóch przybo cznych wyciąg nął miecz z pochw y. Brodat y kapitan pokręci ł przecz ąco głową. Pan ującą wokół ciszę przenik nął zgrzytl iwy odgłos miecza na po- wrót wsuwa nego do pochw y. Las zach owy wał milc zeni e. Trze j zbrojni obrócili się ku kompa nijnem u urzędni kowi. Chudzi e- lec okryty był podbitą welwet em brygant yną, a na głowie miał hełm bitewn y*; na odsłoni ętej twarzy widocz ne były zaczer wienie nia od przymr ozku. Asz a podkra dła się bliżej; tymcza sem na dobre zaczął padać śnieg. Urzę dnik rusz ył z miej sca i pew nym krok iem zagł ębił się w las. Asz a prawie nie zwraca ła uwagi na wzgórz a, otaczaj ące dolinę, przez którą płynęła czysta rzeka. Nad jej brzegie m wznosił się budy- nek farmy i sąsiadu jące z nim zabudo wania gospod arcze. Było to do- bre miejsce na przezi mowan ie po wojenn ym sezonie. Co jeszcze prócz tego trzeba jej było wiedzie ć? W bezlistn ych lasach, porasta jących okolicz ne wysoki e wzgórz a, nie było zwierz yny łownej. Skoro więc nie było mowy o polowa niu, to jaki mogła mieć powód, żeby oddalić się od bijąceg o z ognisk ciepła? I jaki miel i po tem u pow ód ci czte rej? „Tę dy jednak wiodła jakaś ścieżka " — pomyśl ała po paru chwilac h Asza. Żaden z kolczas tych krzewó w nie był wyższy od niej. Jeżyna mi nikt się nie zajmo wał dopier o od paru lat. Opa ncerzen i zbrojni bezbole śnie torowal i sobie drogę pośród wrzoś- ców. W pewnej chwili niższy z przybo cznych zaklął: „Niech to jasna cholera !", ale gdy pozosta li odwróc ili się ku niemu z pytając ymi spoj- rzenia mi, odpowi edział im milcze niem. Asz a przemy kała pod grubym i jak przegu by jej rąk łodyga mi krze- wów. Dzięki swej małej posturz e i zwinno ści mogłab y bez trudu wy- przedzi ć mężczy zn, mimo że żadna zbroja nie chronił a jej przed kolca- mi. Musiał aby jednak wiedzie ć, dokąd prowad zi ta ścieżka. Odbieg ła * Szeroko wygięty, stalowy hełm, kształtem identycz ny z używany mi przez Bry- tyjczykó w podczas I wojny światowe j. więt na OOK, czołgając się na orzucnu, przebrnęła pewien odcinek łożyska zamarzniętego potoku i znalazła się o sto kroków przed tym, który szedł na czele. Padał śnieg, ale jego płatki zatrzymywały się na baldachimie roz- łożystych gałęzi. Wszystko wciąż było brązowe. Martwe liście, mar- twe wrzośce, gnijące pędy roślin na brzegach strumienia, a przed nią zbrązowiałe liście paproci. Na ich widok Asza spojrzała w górę i zoba- czyła to, czego się spodziewała: w gęstej pokrywie gałęzi widniała luka, niezbędna do tego, żeby roślinność bujnie się rozrastała. Miała przed sobą polanę, na której wznosiła się pokryta warstewką śniegu opuszczona kamienna kaplica. Asza nie była obeznana z kaplicami. Ani od wewnątrz, ani od zewnątrz. A nawet gdyby tak nie było, to musiałaby mieć dogłębne ro- zeznanie w dziedzinie architektury, żeby rozpoznać styl, w jakim za- projektowano ten budyneczek. Teraz była to już tylko ruina. Pozostały jedynie dwie ściany. Pokrywał je szary mech i brązowe kolczaste krze- wy. Zastarzała warstewka lodu nie pozwalała się rozwijać żadnym in- nym roślinom. Dwa obramowane śniegiem okienka wyraziście pod- kreślały szarość zimowej pustki. Pod ścianami walały się stosy opro- szonego śniegiem śmiecia. Raptem Asza dostrzegła zieleń: pod cienką pokrywą śniegu bujnie rozrastał się bluszcz. Także u przyziemia kaplicy królowała zieleń. Przy ścianie, do której przylegał popękany ołtarz, po obu jego stronach rozrosły się ostrokrze- wy. Ich czerwieniejące jagodami gałązki pod ciężarem śniegu chyliły się ku ziemi. Usłyszała za plecami odgłos świszczącego trzepotania; jej obec- ność spłoszyła pliszkę i strzyżyka, które spiesznie oddaliły się od ka- plicy. Mężczyźni, których zostawiła za sobą w lesie, zaczęli śpiewać. Dzieliło ją od nich już tylko parę kroków. Asza zajęczymi skokami rzuciła się do ucieczki, biegnąc przez śmietnisko. Potykała się w śnieżnych zaspach u podnóża ściany i prze- ciskała przez gąszcz najniżej zwisających odgałęzień bluszczu. W środku tej gęstwiny natrafiła na płytkie i suche zagłębienie. Brązowe liście chrzęściły pod naciskiem jej brudnych dłoni. Czarne konary podtrzymywały nad jej głową baldachim połyskujących zielo- no liści. Wtulona brzuchem w ziemię, pełzła przed siebie. Kolczaste 26 listki wpijały się jej w wełniany dublet. Przez szparki pomiędzy buj- nym listowiem rozejrzała się wokół. Śnieg sypał już na dobre. Chudy urzędnik zaczął śpiewać wysokim tenorem. Asza nie potra- fiła rozpoznać języka jego pieśni. Potykając się na nierównościach, dwaj przyboczni akompaniowali mu. Przebiegła jej przez głowę myśl, że ich śpiew brzmiałby lepiej, gdyby zdjęli z głów hełmy, nie poprze- stając jedynie na podniesieniu przyłbic. Na skraju lasu pojawił się kapitan. Przycisnąwszy rękawice do głowy, próbował się uporać z rzemyka- mi i sprzączkami hełmu. Chwilę potem Asza zobaczyła, że dokonuje jakichś manipulacji przy haczyku i szpilce. Wreszcie rozluźnił zamk- nięcie hełmu i zdjął go. Stał z gołą głową pośrodku polanki. Opada- jące z nieba puszyste płatki śniegu osadzały się w jego włosach, bro- dzie i uszach. Kapitan śpiewał: Daj Boże dobrego humoru, panowie, i niech nic nie popsuje tego; Czerń nocy rozjaśnia już słońce; to zapowiedź dnia radosnego. Śpiewał bardzo głośno, bardzo chrypliwie i nie za bardzo czysto. Ale jego śpiew wstrząsnął ciszą lasu. Asza nagle rozpłakała się, roniąc parzące oczy łzy. Zbrojny mężczyzna rujnował sobie krtań, próbując przekrzyczeć swoją pieśnią gwar męskich głosów i pochrapywanie koni. Była to jednak ruina, w której czuło się moc. Kompanijny urzędnik zbliżył się do ostrokrzewu, w którym ukryła się Asza. Znieruchomiała. Łzy na jej pociętych policzkach zaschły. Jeśli ktoś chce się skryć, to najpierw musi osiągnąć stan całkowitego, nie- wzruszonego znieruchomienia. Następne jego zadanie, to próba wmó- wienia sobie, że przestał być sobą, myślenie: „Jestem królikiem; je- stem szczurem; jestem wrzoścem; jestem drzewem". Pochyliła głowę, kryjąc usta w kołnierzu dubletu, aby nie zdradziły jej blade kłębki pary, w które przemieniał się jej oddech. — Złóżcie dzięki — rzekł urzędnik. Położył na starym ołtarzu coś, czego skulonej na dole Aszy nie udało się zobaczyć, ale jej nozdrza wychwyciły odór surowego mięsa. Włosy mężczyzny były przypró- szone śniegiem. Oczy mu błyszczały. Pomimo chłodu z jego czoła, przesłoniętego rondem metalowego hełmu, skapywały krople potu. Mówił dalej, lecz w jakimś obcym języku. Nagle wyższy z przybocznych wrzasnął: „Patrzcie!" tak przeraźli- wie głośno, że wystraszona Asza aż podskoczyła. Potrącona przez nią gałązka obsypała ją śniegiem. Poruszyła powiekami, żeby go z nich strzepnąć. „Zdradziłam swoją obecność" — pomyślała całkiem spo- kojnie i wychyliła głowę ku polanie, ale zaraz przekonała się, że nikt nawet nie zerknął w jej stronę. Ich spojrzenia skupione były na ołtarzu. Trójka rycerzy opadła na kolana pośród porośniętego bluszczem rumowiska. Rozległ się zgrzyt zachodzących na siebie łusek zbroi. Ra- miona kapitana bezsilnie opadły wzdłuż boków i hełm wysunął mu się z uścisku palców. Asza wzdrygnęła się, gdy metal zderzył się z kamie- niem i odbijając się od niego, odskoczył. Kompanijny urzędnik zdjął z głowy swój talerzowaty hełm bojowy i przeżegnawszy się, przyklęknął na jednym kolanie. Z niewidocznej białości nieba sypał się na polankę coraz bardziej wirujący śnieg. Zakrywał zieleń bluszczu i czerwień jagód ostrokrze- wu. Z płyty ołtarza zrujnowanej kaplicy dobiegł uszu dziewczynki odgłos nerwowego węszenia jakiegoś wielkiego, podenerwowanego zwierza. Widziała kontury jego białego cielska. Do jej twarzy dotarło wilgotne ciepło jego dyszenia. Z kamiennego ołtarza zsunęła się ku ziemi ogromna zwierzęca łapa. Pokryta była żółtym futrem. Asza wpatrywała się w nią z od- ległości zaledwie pięciu centymetrów. Żółta sierść. Szorstkie żółte włosie, które w pobliżu skóry było bielsze i nieco delikatniejsze. Za- gięte pazury bestii, białe i ostro zarysowane, były dłuższe niż dłonie Aszy. Z czubkami niczym igły. Przed jej twarzą przesunęła się łopatka lwiej łapy. Przesłoniła jej widok polany, lasu i śledzonych mężczyzn. Bestia płynnym ruchem zsunęła się z ołtarza na ziemię. Potrząsnęła grzywiastym łbem, jakby pozbywając się złożonej jej przed chwilą ofiarnej daniny. Wzrok Aszy przyciągnęła poruszająca się grdyka zwierza. Tuż obok niej rozdarł powietrze jakiś chrapliwy ryk, przypomi- nający kaszel. Poczuła, jak obsikuje krocze swoich wełnianych rajstop. Gorący mocz parował w mroźnym powietrzu, chłodniał, spływając jej po udach i łydkach, aby zaraz zrównać się temperaturą z padającym wciąż śnie- 28 giem. Asza mogła jedynie patrzeć przed siebie szeroko otwartymi ocza- mi. Nie przyszło jej nawet do głowy pytanie, dlaczego żaden z klę- czących rycerzy nie zerwał się na nogi ani nie chwycił za rękojeść miecza. Lwia głowa zaczęła się odwracać to w jedną, to w drugą stro- nę. A ona, jakby tknięta paraliżem, bezsilnie opadła na kolana. Pomarszczony pysk zanurzył się w kupce liści; to była ogromna, błyszcząca morda, z której świeciły mrugające żółte oczyska. Odór pad- liny, pomieszany z gorącem i piaskiem, zaparł Aszy dech w piersiach. Lew wydał z siebie gardłowy pomruk i nieznacznie odsunął się od kłujących, ciężarnych jagodami gałęzi. Jego czarne wargi rozstąpiły się, odsłaniając zęby. Delikatnie chwycił pomiędzy dolne i górne sie- kacze fałdy jej dubletu. Lwi grzbiet wygiął się w łuk. Jego ogon zaczął się poruszać. Wy- ciągnął dziewczynkę z krzewiastej gęstwiny. Nie trzeba mu było do tego wiele wysiłku: ważyła prawie tyle co nic. Ale miotała się i po- warkiwała na niego, gdy wlókł ją twarzą do kamienistej ziemi, po- przez krzaki ostrokrzewów i jeżyn, szargając jej lesiście zielony du- blet i śmierdzące moczem rajstopy. Rozległo się drugie warknięcie, które ją wręcz ogłuszyło. Zanadto była przerażona, żeby się poruszyć. Stać ją było tylko na to, aby zatkać sobie rękami uszy. Z jej oczu popłynął niepohamowany potok łez, którym akompaniowało rozpaczliwe szlochanie. Nagle poczuła na okaleczonym policzku szorstkie liźnięcie jakie- goś języka, który zdał się jej równie duży jak cała jej noga. Przestała szlochać. Boleśnie czując pieczenie poranionej twarzy, podźwignęła się na kolana. Lew był od niej dwa razy wyższy. Wpa- trzyła się w jego złotawe oczy, w porastające jego pysk wąsy i w parę zagiętych kłów. Wysunął z paszczy swój ogromny język i zaczął lizać jej drugi policzek. Odczuwała dotkliwy ból, gdy szorstkość tego języ- ka przesuwała się po zadanych jej ranach. Zerkała na nie spomiędzy rozwartych palców, których opuszki zdawały się równie nieczułe jak kloce drewna. Na ścianie rozsypującej się kaplicy znowu usiadła plisz- ka, od nowa zaczynając swoją piosenkę. Asza była jeszcze za mała na to, żeby mieć pełną świadomość sa- mej siebie, ale była absolutnie pewna dwóch wyraziście odmiennych i wzajemnie wykluczających się reakcji. Ta jej część, która była obo- zowym dzieckiem, przywykłym do wielkich dzikich zwierząt i do po- lowań w łowczym sezonie, zmroziła jej ciało w całkowitym bezruchu: „Bestia nie dotknęła mnie swoimi pazurami; jestem za blisko niej, aby myśleć o ucieczce; nie wolno mi jej spłoszyć". Druga jej połowa zda- wała się mniej obeznana z tego rodzaju sytuacjami. Przepełniało ją palące uczucie szczęścia. Nie potafiła przypomnieć sobie słów ani ję- zyka, w jakim śpiewał urzędnik. Nieskalanie czystym głosem zaczęła nucić hymn, który odśpiewał kapitan. Daj Boże dobrego humoru, panowie, i niech nic nie popsuje tego; Czerń nocy rozjaśnia już słońce; to zapowiedź dnia radosnego. Kroczymy przed siebie, walcząc dla Ciebie i popłoch siejąc wśród wroga! Jakże jasność, którą nam dajesz, sercom naszym jest droga, jakże cenna; Nikt tej jasności wydrzeć nam nie zdoła, gdyż jest dla nas bezcenna. Gdy skończyła śpiewać, na polanie zapanowała zupełna cisza. Asza nie potrafiła pojąć różnicy pomiędzy chrypliwym głosem mężczyzny i swoją własną nieskalaną czystością. Nie była wystarczająco dorosła, żeby zdawać sobie sprawę z tego, co odróżnia jego niemiły uszom, ale dojrzały męski głos, od jej zająknięć, spowodowanych zarówno niere- gularnością oddechu, jak i zasłyszanym przy obozowych ogniskach spo- sobem śpiewania. A przy tym przez cały czas coś śpiewało w jej dziewczęcej du- szyczce, a gdzieś w głowie coś bezustannie powtarzało: „Nie! Nie!". Wspomnienie pewnego polowania na lamparta w okolicach Urbino. Pazury drapieżnika, które w mgnieniu oka przeorały brzuch ogara i wywlokły na trawę jego cuchnące wnętrzności. Wielki łeb bestii opadł ku ziemi. Na ułamek chwili Aszę zdławił odór zwierzęcej sierści. Zakrztusiła się i zatonęła w bujnej grzywie. Lew wpatrzył się z najbliższej odległości w jej oczy. W tym spojrzeniu można było odczytać całą zwierzęcą świadomość jej obecności, obja- wiającej się przez zapach. Potężne mięśnie napięły się do skoku i be- stia przeleciała nad głową dziewczynki. Kiedy ta odwróciła się, potęż- ne łapska już z trzaskiem kruszyły chrzęszczącą ściółkę na skraju lasu; po chwili zwierz całkiem zniknął jej z oczu. 30 Przez moment Asza nie ruszyła się z miejsca, wsłuchując się w co- raz cichsze odgłosy jego oddalających się łap. Do rzeczywistości przywołało ją pobrzękiwanie metalu. Siedziała jak jeździec, udami obejmując jakiś głaz, obrośnięty blusz- czem i zaśnieżony. Jej twarz znajdowała się na wysokości ruchomych nakolanników zbroi stojącego przed nią kapitana. Tuż przed jej ocza- mi połyskiwała srebrzyście rękojeść jego miecza. Poskarżyła się: — Nic nie powiedział. — „Lew zrodzony z Dziewicy" to bestia. Zwierz — oznajmił głoś- no urzędnik swoim tenorem, którego dźwięczny pogłos stłumiła mura- wa polany. — Czegoś tu nie rozumiem, panie kapitanie. O tej tu dziewczynce dobrze wiadomo, że żadna z niej dziewica, a jednak nie uczynił jej krzywdy. Wyprostowany brodacz przyglądał się jej z góry. Przestraszyła się, że zaraz groźnie zmarszczy brwi, lecz gdy się w końcu odezwał, to nie wprost do niej. — Może była to tylko wizja. To dziecko uosabia naszą biedną zie- mię, czekającą na tchnienie Lwa, które przyniesie jej zbawienie. Jało- wość tej zimy i jej wyniszczona twarzyczka — tworzą jedność. Zbyt małą mam wiedzę, aby dostrzec w tym istotne znaczenie. To może znaczyć wszystko i nic. — Urzędnik z powrotem nałożył na głowę swój stalowy hełm. — Panowie, to, co tu widzieliśmy, musi pozostać między nami. Pozwólcie, że was teraz zostawię, aby się pomodlić i otrzymać jakąś wskazówkę względem tego, co mi trzeba uczynić. — Zgoda. Kapitan pochylił się, żeby podjąć z ziemi swój hełm, po czym oczyścił go ze śniegu. Całkiem niespodziewanie w jednolitej warstwie zimowych chmur pojawił się jasny prześwit. Słońce rozświetliło rude włosy i brodę kapitana, i rozbłysło na powierzchni metalowej pochwy jego miecza. Odwracając się, rzucił krótko: — Niech któryś zabierze tego bękarta. III 1 ojęła, jaki może zrobić użytek ze swej urody, którą szramy tylko jeszcze podkreślały. Jako dziewięciolatka miała już całą masę skręcających się w loki włosów, które, nie przycinane i myte raz na miesiąc, sięgały jej do połowy pleców. Były srebrzyste i miały szary połysk tłuszczu. Żaden z mieszkańców żołnierskiego obozu nie poczuł ich zapachu. I żaden nie widział jej uszu, które zawsze były zakryte włosami. Z nawyku nosiła przycięte u dołu rajtuzy i dublet, na który czasem zakładała jeszcze męski kabat. To nazbyt obszerne ubranie sprawiało, że zda- wała się jeszcze mniejszym dzieckiem, niż była. Jeden z kanonierów regularnie wspomagał ją żywnością lub paroma miedziakami. Stawiał ją na żelaznej podstawie armaty, zginał w pasie, rozpinał rajtuzy i pieprzył w pupę. — Nie musisz być taki ostrożny — pożaliła się pewnego razu Asza. — Nie będzie z tego dziecka. Moje czerwone kwiecie, krew, jeszcze się nie pojawiło. — Ale i kutas też się nie pojawił — powiedział na to kanonier. — Dopóki nie trafię na jakiegoś ładniutkiego chłopca, będę się musiał za- dowalać tobą. Pewnego razu podarował jej niepotrzebny mu płat kolczugi. Wy- prosiła u jednej z kompanijnych szwaczek nici, a od garbarza kawałek skóry, do którego przyszyła znitowane metalowe oczka. Całość posłu- żyła jej za kołnierz, który chronił szyję przed chłodem. Miała go na so- bie podczas każdej potyczki, każdej złodziejskiej wyprawy po bydło i każdej bandyckiej zasadzki; tak uczyła się swego fachu, którym — jak to zawsze przeczuwała — było wojowanie. Modliła się o wojnę tak, jak jej zamknięte w klasztorach rówieśnicz- ki modliły się o to, żeby stać się wybrankami Zielonego Chrystusa. 32 te. Guillaume Arnisout był w kompanii najemników kanonierem. Ni- gdy nawet nie dotknął Aszy. Pokazał jej, jak ma pisać swoje imię w al- fabecie Zielonych: najpierw pionowa kreska z pięcioma poprzecznymi („Tyle samo, ile masz palców".), które powinny być dłuższe po prawej stronie („Tej od miecza!"). Nie nauczył jej czytać, bo sam nie umiał. Za to nauczył ją liczyć. Pomyślała sobie: „Wszyscy kanonierzy potra- fią liczyć co do jednego ziarnka prochu", ale to było, jeszcze zanim za- częła ich naprawdę rozumieć. Guillaume pokazał jej drzewo jesionu i nauczył, jak z niego spo- rządzać myśliwskie łuki („Pręt musi być grubszy niż do łuku z cisa"). A po sierpniowym oblężeniu Dinant, zanim kompania znowu wysłana została za morze, pokazał jej jeszcze rzeźnię. Wiosenne słońce rozświetlało pączki głogu, który obficie porastał skraje pastwisk. Wciąż wiał przejmująco zimny wiatr. Jego podmuchy zabierały ze sobą w dal hałasy i odór kompanijnego obozowiska. Asza wjechała do wioski na krowie, siedząc w poprzek na jej kości- stym grzbiecie. Obok krowy szedł wyjeżdżoną koleiną drogi Guillau- me. Patrzyła z góry na jego stopy, które rozdeptywały piach. Przy każ- dym kroku wspierał się na lasce sporządzonej z tajemniczego, czarne- go drewna. Asza wiedziała, że jeszcze przed jej przyjściem na świat czyjaś halabarda roztrzaskała mu w bitwie kolano i musiał wówczas przejść do obsługi dział oblężniczych. — Guillaume? — Co? — Mogłam ją sama przyprowadzić. Nie musiałeś ze mną iść. — Aha. Popatrzyła przed siebie. Ponad wierzchołkami drzew pojawiły się już dwie iglice wieży kościelnej. Ku niebu wznosił się niebieskawy dym. Kiedy dotarli do skraju oczyszczonego z wszelkiej roślinności pasa ziemi, który otaczał obronną palisadę wioski, wiatr zmienił kieru- nek. W ich nozdrza z całą siłą uderzył mdlący odór rzeźni. — A niech to cholera! — zaklęła Asza. Szorstka dłoń objęła jej chudą łydkę. Zgarbiwszy ramiona, spojrzała w dół na Guillaume'a; poczuła nabrzmiewające pod powiekami łzy. — I otóż miejsce — rzekł jej towarzysz — do którego zmierzaliśmy. Więc, na miłość boską zleź teraz z tego wora na stare kości i prowadź ją. Asza odbiła się piętami i zeskoczyła na ziemię. Jej stopy trafiły w piaszczystą koleinę i musiała na moment przykucnąć, wspierając się dłonią, po czym sprężyście zerwała się na nogi. Energicznymi skoka- mi okrążyła wlokącą się leniwie krowę, aby móc zrównać krok z wy- sokim Guillaume'em. — Powiedz mi — chwyciła go za rdzawobrązowy rękaw dubletu. Kanonier miał pod nim tylko mankiety; tak samo jak Aszę, nie stać go było na koszulę. — Powiedz, Guillaume. Czy ty wolisz chłopców? — A to ci dopiero! — Wpatrzył się w nią swymi ciemnymi oczy- ma. Sztywne, czarne włosy opadały mu aż poniżej ramion; tylko na czubku głowy zaczynał już łysieć. Miał zwyczaj w miarę regularnie golić się sztyletem, zwykle wtedy, kiedy przypomniał sobie, żeby go naostrzyć. Ale jego policzki miały brązowawy odcień zużytej skóry, na której rzadko pojawiał się kolejny ślad zadraśnięcia. — Czy ja gustuję w chłopcach, panienko? Czy ty mnie się przypadkiem nie pytasz, dla- czego nie potrafisz mnie sobie okręcić wokół palca, tak jak to robisz ze wszystkimi innymi? Myślisz, że nie ma na to innego wytłumaczenia, jak tylko to, że wolę małych chłopców od małych dziewczynek? — Zwykle kiedy dobrze udaję, prawie wszyscy robią to, czego chcę. Przegarnął palcami jej srebrnobiałą czuprynę. — Ale i tak lubię cię taką, jaką jesteś. Asza ponownie zakryła włosami spiczaste uszy. Kopnąwszy kępkę trawy porastającej pobocze drogi, oznajmiła: — Jestem piękna. Jeszcze nie jestem kobietą, ale piękna jestem na pewno. Płynie we mnie czarodziejska krew. Popatrz na moje włosy. Ale... co tam ciebie obchodzą moje włosy! — Przez parę chwil bezgłoś- nie nuciła samej sobie, potem podniosła ku niemu spojrzenie swych, czego doskonale była świadoma, dużych i szeroko rozstawionych oczu. — Guillaume... Lecz kanonier zignorował ją. Przyspieszył kroku, energicznie wbi- jając czubek kija w piach drogi, a potem zamachał nim, pozdrawiając dwóch wartowników, którzy strzegli wioskowych wrót. Asza spo- strzegła, że zamiast zbroi mieli na sobie tylko grube skórzane kaftany i żelazne napierśniki. Chwyciła zwisający z karku zwierzęcia sznur. Krowa już od pół roku nie dawała mleka. Była całkowicie jałowa; nie mógł jej zapłodnić żaden z byków, które najemnicy napotykali w trakcie swej marszruty. 34 Mięso z niej z pewnością będzie żylaste, ale ze skóry da się sporządzić całkiem dobre buty. Asza zatupała bosymi piętami. Albo da się z niej wyrobić dobre pasy mieczowe. Kiedy przydrożne zapachy zastąpiły odory wiejskiej uliczki, pomy- ślała: „Czy to jeszcze jedno z tych miejsc, gdzie na widok szram na twojej twarzy zaczynają z ciebie drwić, obrzucać cię wyzwiskami i po- kazywać rogi?". — Asza! Krowa zeszła na pobocze drogi i, choć bez entuzjazmu, zaczęła sku- bać trawę. Dziewczynka zaparła się w ziemię bosymi stopami i pociąg- nęła za sznur. Krowa podniosła łeb, świszcząc, zaczerpnęła powietrza i zaryczała. Z pyska zaczęły jej spływać strużki śliny. Podążając za Guillaume'em, Asza ciągnęła ją za sobą ku bramie i widniejącym za nią pobielonym domkom z plecionej wikliny. Była uzbrojona. Dotykała palcami rękojeści sztyletu, wyniośle przy- glądając się wartownikom. Poprzedniemu właścicielowi niespełna półmetrowe ostrze służyło jako nóż, ale w jej rękach pełniło rolę mie- cza. Mając dziewięć lat, jest tak mała, że można by ją wziąć za sied- miolatkę. Razem ze sztyletem trafiła się jej pochwa, a także pętla, dzięki której mogła go zawiesić u pasa. Zasłużyła sobie na ten sztylet. Owszem, kradnie pożywienie, ale broni by nie ukradła. Inni najemnicy — od pewnego czasu zwykła ich i siebie tak właśnie nazywać — uwa- żają to za ciekawe i dość niezwykłe dziwactwo, które w miarę możli- wości starają się wykorzystać. Było niedługo po świcie, toteż na wioskowej drodze mało kto się pojawiał. Asza żałowała, że prawie nikt jej nie podziwiał. — Pozwolili mi wejść z bronią! — pochwaliła się swemu towarzy- szowi. — Nie musiałam im oddać mojego sztyletu! — Zostałaś już uznana za członka naszej kompanii. Guillaume również był uzbrojony: miał przypięty do pasa bułat; coś w rodzaju tasaka o jednym, cienkim jak włos ostrzu, przeznaczo- nego do płatania mięsa. Asza poważnie podejrzewała, że tak samo jak ona z rozmysłem uczyniła z siebie coś w rodzaju obozowej maskotki, odziewając się w dublet dorosłego mężczyzny, Guillaume również od- grywał rolę najemnika, zgodną ze stereotypowymi wyobrażeniami tę- pych wieśniaków: brudne łachy i nieskazitelnie błyszcząca broń. Nie- wątpliwie robił też inne rzeczy, których się po nim spodziewali naiw- niacy, na przykład próbował oszukiwać ich przy grze w karty, robiąc to jednak tak, że nawet Asza widziała jego nieudolnie wykonywane sztuczki. Kroczyła przed siebie z wyprostowanymi ramionami i wysoko unie- sioną głową. Jej spojrzenie spoczęło na dwóch próżniakach pod zwi- sającą z okapu kępą krzaków, która oznaczała wejście do prymitywnej tawerny. — Gdybym tylko nie musiała wlec za sobą tego przeklętego by- dlęcia — krzyknęła w plecy kanoniera. — Wyglądałabym jak praw- dziwy płatny najemnik! Guillaume Arnisout skwitował to krótkim śmiechem, ale nawet się na nią nie obejrzał. Szedł dalej równo odmierzanym krokiem. Asza szarpała się z zadowoloną z siebie krową aż do wrót rzeźni, gdzie zwierzę zwietrzyło wszystkie bijące z niej odory: odchody i krew stały się aż nadto realne. Spod powiek dziewczynki pociekły łzy. Za- schło jej w gardle. Rozkaszlała się, wręczając postronek stojącemu w bramie rzeźnikowi. Nagle zza pleców usłyszała czyjś krzyk: — Chodź, Asza! Odwróć się! W jej twarz i piersi uderzyło coś ciepłego i zarazem ciężkiego. Ze zdumienia aż szeroko otworzyła usta. W tej samej chwili za- krztusiła się gorącą cieczą, która już spływała po jej piersiach. Zatkała dłońmi piekące oczy. Zakaszlała, znowu się zakrztusiła i wybuchnęła płaczem. Łzy przywróciły jej ostrość widzenia. Jej dublet i rajtuzy zalane były krwią. Gorącą, parującą krwią. Krwią, która zlepiła płowe włosy w kleistą masę szkarłatnych kosmyków, po których na ziemię spływały czerwone strużki. Jej dłonie też ociekały krwią, a jakaś żółć wypełniła zmarszczki odzienia. Sięgnęła ręką do karku i odlepiła od tyłu kołnierza ochłap pociętego krwawymi żyłkami mięsa wielkości jej małej piąstki. Wysunął się z jej dłoni i spadł na gołe stopy. Poczuła gorąco mięsa. Potem już tylko ciepło, szybko stygło. Wreszcie zimno. Na ziemię ześlizgiwały się z jej stóp różowe i czerwone stróżki. Odsunęła nogę, żeby nie stykała się z wielkim kawałem mięsa w kształcie nerki, którego nie zdołałaby ująć nawet w złączone dłonie. Przestała płakać. Czegoś dokonała. Nie było to nic nowego, bo w przeciwnym razie nie wiedziałaby, jak to teraz zrobić. Mogło to być coś, co zdarzyło się 36 tuż przed albo tuż po naciśnięciu spustu kuszy, której pocisk z najbliż- szej odległości przeszył pierś jej gwałciciela, rozrywając jego ciało wytryskujące wnętrznościami wprost na nią. Otarła podbródek wierzchem dłoni. Plama pozostałej na niej krwi kurczyła się w trakcie krzepnięcia. Kaszlnięciem oczyściła przełyk i powstrzymała przed spłynięciem kolejne łzy, które zaczęły się gro- madzić pod powiekami. Spojrzała na Guillaume'a i na rzeźnika, który niósł dwa puste, drewniane wiadra. — To było głupie! — wrzasnęła. — Krew jest nieczysta! — Zbliż się — Guillaume wskazał jej miejsce na wprost siebie. Kanonier stał przy urządzeniu do zdzierania skóry. Belki, równie so- lidne jak te, z których buduje się machiny oblężnicze, utrzymywały łańcuch na kole pasowym. Zaczepione do tego łańcucha haki zwisały nad wykopanym w ziemi dołem, służącym jako zbiornik na wnętrzno- ści ubijanych zwierząt. Asza wydobyła stopę z kupki świńskich fla- ków i podeszła do Guillaume'a. Odzienie przywierało jej do ciała. Sta- rała się nie oddychać przez nos, żeby nie czuć mdlącego smrodu rzeź- ni. — Wydobądź z pochwy swój miecz — rozkazał. Asza nie miała rękawic. Okręcona skórą rękojeść mieczyka ślizgała się w małej dłoni. — Użyj go — powiedział spokojnym tonem, wskazując na wciąż żywą krowę, która stała obok niego chwiejnie, ze skrzyżowanymi raci- cami. — Rozpruj jej brzuch. — Asza nie przestąpiła jeszcze progu ko- ścioła, ale na myśl o dokonaniu mordu przyrodzona wrażliwość su- mienia wywołała na jej twarzy grymas niesmaku. — Zrób, co powie- działem — przynaglił ją. Stal długiego sztyletu nagle zaciążyła jej w dłoni, wyginając kiść ku ziemi. Krowa zaczęła przewracać oczami, osłoniętymi długorzęsymi po- wiekami. Rozpaczliwie porykiwała i machała nogami, ale zyskała tym sposobem tylko tyle, że zaczęła się huśtać w obejmującej ją uprzęży, uczepionej do haka. Jej żebra spazmatycznie kurczyły się i rozkurczały, a spomiędzy pośladków wytrysnął strumień płynnych odchodów. — Nie mogę tego zrobić — obruszyła się Asza. — Nie potrafię. Po prostu nie potrafię! Przecież nic mi z jej strony nie grozi! — Zrób to! — zawołał, a Asza wzięła niezgrabny zamach i wyko- nała pchnięcie. Zgodnie z tym, czego ją uczono, włożyła w nie cały swój ciężar i ostrze broni przebiło brązowo-białą sierść i skórę bydlę- cia. Krowa rozwarła pysk i boleściwie zaryczała. Trysnęła krew. Rę- kojeść sztyletu przekręciła się w śliskiej od potu dłoni dziewczynki. Ostrze wysunęło się z płytkiej rany. Asza wpatrywała się w wielekroć większe od niej zwierzę. Ujęła uchwyt broni w obie dłonie i zadała na- stępny cios, ale ostrze tylko prześlizgnęło się po krowim boku. — Tak walcząc, byłabyś już martwa — zauważył kąśliwie. — Łzy zaczęły jej ściekać po policzkach. Wspięła się na palce, żeby być bliżej tego ciepłego, dyszącego stworzenia. Wzniosła długie ostrze ponad głowę i zacisnąwszy wokół rękojeści palce obu rąk, zadała cios. Zaostrzony czubek sztyletu przebił twardą skórę, potem cienką warstwę mięśni, aby na koniec wedrzeć się do krowiej jamy brzusznej. Jeszcze chwila szamotaniny i Asza wyciągnęła go z rany. Miała wrażenie, że energicz- nymi szarpnięciami właśnie oddarła kawałek jakiejś tkaniny. Wokół jej stóp, zagłębionych w pyle oświetlonego bladą jasnością brzasku i prze- nikniętego chłodem podwórca, dymił kłąb różowych sznurów krowich jelit. Asza zawzięcie zadawała cios za ciosem. W pewnej chwili ostrze sztyletu trafiło na kość i utkwiło w niej. Żebro. Ze wszystkich sił i na wszystkie sposoby szarpała się z rękojeścią, ale bez skutku: mięśnie krowy na dobre zwarły się wokół jej broni. — Kręć rękojeścią. Jeśli będziesz musiała, to posłuż się nogą! — dobiegł jej uszu przez barierę chrapliwego, urywanego oddechu głos kanoniera. Asza wcisnęła kolano w wilgotny kark krowy, próbując ją powalić swoim znikomym ciężarem na drewnianą ramę. Energicznie przekręciła rękojeść sztyletu w prawo, dzięki czemu ostrze uwolniło się z kostnej pułapki. Krowi ryk zagłuszał wszystkie inne odgłosy. — A masz! Ściskając oburącz rękojeść sztyletu, Asza z rozmachem wbiła ostrze w wygiętą w łuk szyję. Po tym ciosie nie potrafiła jednak wyszarpnąć broni z rany; zapewne wyszczerbione przy poprzednim uderzeniu ostrze utknęło pomiędzy kręgami. Dziewczynka czuła, że wbita między mięś- nie zwierzęcia stal jej broni zachowuje się inaczej niż zwykle. Dźgnię- cie otworzyło szeroką, krwawiącą ranę. Na ułamek sekundy jej oczom ukazało się spojenie dwóch płatów skóry, otoczka mięśnia, sam mię- sień i ścianka arterii, po czym trysnęła krew, zalewając jej całą twarz. Była bardzo ciepła. „Gorącokrwistość!" — pomyślała Asza i zachi- chotała. 38 — A teraz płacz! — rozkazał Guillaume, wymierzając jej siarczy- sty policzek. Włożył weń tyle siły, że zabolałoby nawet dorosłego. Zdumiona Asza zaczęła rozpaczliwie szlochać. Płakała przez dobrą minutę, po czym wyjąkała przez łzy: — Jestem jeszcze za mała na to, żeby walczyć w pierwszym szeregu! — Na pewno nie w tym roku. — Jestem za mała nawet jak na swój wiek! — No i proszę — westchnął Guillaume. — Doczekaliśmy się kro- kodylich łez! — I po chwili dodał poważnym tonem: — Dziękuję, Aszo, za to, że dobiłaś to zwierzę. — Kiedy podniosła wzrok, do- strzegła, że wręcza rzeźnikowi miedziaka. — A teraz chodź, panienko. Wracamy do obozu. — Mój miecz jest cały we krwi — poskarżyła się Asza. Nagle ugięły się pod nią nogi i opadła na ziemię, nurzając się w posoce i zwierzęcych odchodach, i przeraźliwie krzycząc. W napadach konwulsyjnego kasz- lu ledwie mogła oddychać. Wielkie poruszenie uciskało jej pierś. Ko- smyki rudawych włosów przesłoniły zwilgotniałe, poznaczone szra- mami policzki, z nosa spływały smarki. — A niech to! Guillaume chwycił ją jedną ręką za kołnierz dubletu, na chwilę oderwał od ziemi, po czym brutalnie upuścił na bose stopy. — No już — burknął. — Dość tego. Idź się obmyj — powiedział, wskazując koryto po drugiej stronie podwórza. Asza rozerwała rzemienne sznurówki na piersiach. Jednym szarp- nięciem zerwała z siebie dublet razem z nogawicami, nie przejmując się łączącymi je w pasie zapinkami. Zanurzyła zakrwawioną wełnę w zimnej wodzie, którą zaczęła się obmywać. Promienie wczesnopo- rannego słońca parzyły jej nagą skórę. Kanonier przyglądał się jej z założonymi na piersiach rękami. Myjąc się, dziewczynka przez cały czas przyciskała stopą pas swo- jego mieczyka i bacznie obserwowała rzeźników. Na koniec obmyła i osuszyła sztylet, smarując na koniec klingę tłuszczem, żeby ją zabez- pieczyć przed rdzą. Kiedy się z tym uporała, ubranie nie było jesz- cze suche, ale już tylko wilgotne. Włosy zwisały jej z czubka głowy w białych kosmykach. — A teraz wracamy do obozu — rzucił Guillaume, a jej nie prze- szło nawet przez myśl, żeby poprosić którąś z wioskowych rodzin, żeby wpuściła ją do chaty. Kanonier przyglądał się jej z góry jasnymi, 39 przekrwionymi oczami. Coraz bardziej błyszczące słońce ujawniało kurz, który osadził się w bruzdach jego twarzy. — Jeśli tak łatwo ci to poszło — rzekł po chwili — to zastanów się nad tym, że miałaś do czynienia nie z mężczyzną, ale ze zwierzęciem. Nie mogąc mówić, nie mogło ci ono grozić. Nie mając głosu, nie mogło błagać o litość. I nie próbowało cię zabić. — Wiem — odparła na to Asza. — Przecież zabiłam mężczyznę, który próbował to zrobić. Mając dziesięć lat, omal nie zginęła, ale nie na polu bitwy. Zaczęło świtać. Asza wychyliła się za kamienny parapet dzwonnicy. Mrok był jeszcze zbyt gęsty, aby mogła dojrzeć grunt, od którego dzieliło ją ponad piętnaście metrów. Rozległo się rżenie jakie- goś konia. Przyłączyło się do niego sto innych wierzchowców, roz- mieszczonych wzdłuż frontowych linii bojowych. Pod kopułą niebo- skłonu rozśpiewał się skowronek. Przed wzrokiem dziewczynki stop- niowo z ciemności zaczęła wyłaniać się płaska dolina rzeki. Powietrze szybko się nagrzewało. Asza miała na sobie kradzioną koszulę, spiętą mieczykowym pasem, i nic więcej. Koszula należała do jednego z mężczyzn i płótno wciąż miało jego zapach. Okrywała nią kark, ramiona i większą część nóg. Potarła pokryte gęsią skórką, odsłonięte przedramiona. Już wkrótce zacznie wszystkim doskwierać upał. Wschód rozświetlał się blaskiem jutrzenki, cienie padały ku zacho- dowi. Dwie mile przed sobą Asza dojrzała rozbłysk światła. Najpierw jeden. Potem pięćdziesiąt. Może tysiąc? Promienie słońca odbijały się od hełmów i napierśników, od brzeszczotów włóczni, bojowych mło- tów i spiczastych grotów długich na dwa łokcie strzał. — Są już w uporządkowanym szyku i idą w naszą stronę! Słońce mają za plecami! — krzyknęła, w podnieceniu podskakując to na jed- nej, to na drugiej bosej stopie. — Dlaczego kapitan nie pozwolił nam walczyć?! — Ja nie chcę walczyć! — odkrzyknął na to piskliwym głosem stojący u jej boku czarnowłosy Richard, który był już wówczas jej stałym kompanem. Spojrzała na niego, całkowicie zbita z tropu. — Czyżbyś się bał? Przebiegła pod przeciwległą ścianę dzwonnicy i znowu przechyliła się nad parapetem, żeby spojrzeć na obronny krąg furgonów. Pracz- 41 ki, dziewki i kucharki związywały je właśnie łańcuchami. Większość z nich uzbrojona była w czterometrowe piki z ostrymi niczym brzytwa brzeszczotami. Wychyliła się jeszcze bardziej, szukając wzrokiem Gu- illaume'a. Nigdzie go nie wypatrzyła. Szybko się rozwidniało. Asza wyciągała szyję, patrząc w dół zbo- cza, które wiodło ku brzegowi rzeki. Zobaczyła tylko kilka galopu- jących koni, których jeźdźcy mieli na sobie jaskra wobarwne stroje, powiewający w górze proporzec ich kompanii, a za nim maszeru- jących wojowników z gotową do walki bronią. — Dlaczego jesteśmy tacy powolni? — zapytał drżącym głosem Richard. — Tamci będą tutaj, zanim my będziemy gotowi do walki! Asza w ciągu ostatnich paru miesięcy zaczęła się stawać coraz sil- niejsza, ale tak, jak nabierają krzepy teriery i górskie kuce, gdyż w dal- szym ciągu wyglądała na nie więcej niż osiem lat. Miał w tym swój udział ciągły niedostatek pożywienia. Otoczyła Richarda ramieniem. — Zanosi się na spore kłopoty. Nie uda się nam przebić. Popatrz. W promieniach wschodzącego słońca cały brzeg rzeki zdawał się czerwony. Na rozległych polach było tak gęsto od maków, że pod ich pokrywą nie widać było zbóż. Gęstwina ta była tak splątana i zbita, że utrudniała marsz najemnikom, dzierżącym w dłoniach włócznie, miecze i halabardy. Podążająca za proporcem opancerzona konnica wyraźnie wyprzedziła piechotę i już wbijała się w tę szkarłatną przestrzeń. Richard, którego twarz tak pobladła, że widniejące na niej znamię również stało się swego rodzaju proporcem, objął towarzyszkę rękami. — Czyżby wszyscy mieli zginąć? — Nie. Nie wszyscy. Ale pod warunkiem, że kiedy rozpocznie się walka, część tych z tyłu zawróci do obozu. Jeśli tylko kapitanowi uda się nad nimi zapanować. Nagle z ust Aszy wyrwał się okrzyk bólu. Poczuła bolesny skurcz w podbrzuszu. Wsunęła dłoń między uda, a kiedy ją stamtąd wyjęła, miała zakrwawione palce. — Chryste Zielony! Otarła krew o płótno koszuli i rozejrzała się wokół dzwonnicy, żeby się upewnić, czy nikt nie usłyszał jej przekleństwa. Nie. Byli tu sami. Richard odsunął się od niej. 42 — Jesteś ranna? — Ależ skąd! — odparła dziewczyna, w istocie o wiele bardziej za- skoczona, niż można byłoby sądzić z tonu jej głosu. — Stałam się ko- bietą. Te z taborów uprzedzały mnie, że to się w pewnej chwili zdarzy. Richard zapomniał o mającej się zaraz rozpocząć bitwie. — To pierwszy raz, tak? — zakrzyknął z radosnym uśmiechem. — Więc serdecznie tobie i sobie winszuję, Aszko! Będziesz miała dziecko? — No, jeszcze nie w tej chwili... — Rozśmieszyła go tą odpowie- dzią i w jednej chwili pozbył się lęku. Widząc to, z powrotem zwróciła wzrok ku czerwonym polom, rozpościerającym się między dzwonnicą a brzegiem rzeki. Wznosiła się nad nimi mgiełka parującej rosy. To już nie był świt, ale wczesny ranek. — Och, patrz! Wróg był oddalony od najemników już tylko niecały kilometr. Mali z tej odległości, błyszczący wojownicy Oblubienicy Morza wspinali się po wzniesieniu. Ponad zbitą masą ich hełmów powiewały czerwone, błękitne, złote i żółte proporce. Choć byli jeszcze za dale- ko, aby dojrzeć ich twarze, można ich było rozpoznać po otworach w kształcie odwróconej litery „V", które odsłaniały szczęki i brody*. — Aszko, ich jest tak wielu! —jęknął Richard. Atakująca masa żołnierzy Pogodnej Oblubienicy Morza podzielona była na trzy rzuty. Czołowy oddział, czyli awangarda, o dużej liczeb- ności. Za nim atakowały siły główne. Wysunięte ku jednemu skrzydłu szły szeregi pod sztandarami Oblubienicy Morza i osobnym propor- cem ich dowódcy. Postępujące za nimi i przesunięte ku przeciwnemu skrzydłu oddziały ostatniej fali ataku, ariergardy, dopiero wchodziły w pole widzenia Aszy, stanowiąc na razie tylko ruchomą gęstwę naje- żonych pik i kopii. Pierwsze szeregi wroga zbliżały się powoli. Odziani w pikowane, białe kurtki i połyskujący stalą bojowych hełmów halabardnicy nieśli wsparte na ramionach włócznie, zakończone sierpowatymi ostrzami. Asza wiedziała wprawdzie, jakie tego typu ostrza mają zastosowanie w rolnictwie, ale nigdy jeszcze nie widziała, jaki czyni się z nich użytek w bitwie; a można było takim sierpem ściągnąć z konia opancerzonego * Rycerze odpinali tę część hełmu dla ochłody, gdyż — częstokroć podbita ja- kimś materiałem — sprawiała, że w upale było im nieznośnie duszno. 43 jeźdźca, a następnie rozpłatać nim metalowe płytki zbroi. Za halabardni- kami kroczyła piechota w zbrojach przystosowanych do marszu i z nie- sionymi na ramionach toporami; jak chłopi, którzy wybierają się do lasu na wycinkę drzew. No i łucznicy. Bardzo, bardzo wielu łuczników. Asza ujęła drżącego chłopca za wąskie ramiona i w miarę objaś- nień kierowała go w odpowiednią stronę. — To będą trzy bitwy. Patrz! W pierwszej — halabardnicy, potem piechota z toporami, po niej łucznicy, znowu halabardnicy, i znowu łucznicy, i tak na całej szerokości ich linii. Jakiś potężny, chrypliwy głos zdołał pokonać cały dzielący go od nich dystans okrzykiem: „Strzały na cięciwy! Napinać i wypuszczać!". Asza podrapała się po zaplamionej koszuli. Nagle wszystko jasno wyklarowało się w jej głowie. Po raz pierwszy potrafiła wyrazić sło- wami to, co dotychczas stanowiło zaledwie mglisty domysł. Zacinając się, zaczęła mówić niemal zbyt szybko i w zbyt wielkim podnieceniu, żeby można ją było zrozumieć. — Ich łucznicy są bezpieczni dzięki tym towarzyszom, którzy po- sługują się bronią ręczną! Mogą nas ostrzeliwać, co sześć uderzeń ser- ca wypuszczając kolejne strzały, a my nic na to nie możemy począć! Bo gdybyśmy chcieli zbliżyć się do nich, to wybiliby nas ich halabard- nicy i piechota z toporami. A wtedy z kolei łucznicy albo chwyciliby za swoje bułaty, włączając się do walki pierś w pierś, albo rozbiegliby się na skrzydła, żeby nas dalej zasypywać strzałami. To dlatego usta- wili się w takim a nie innym szyku. I co możemy na to począć? — Jeśli mają nad tobą przewagą liczebną, to nie wolno ci stawać z nimi do walki osobnymi oddziałami. Sformuj klin, którego czub bę- dzie skierowany ku nieprzyjacielowi, a wtedy twoi łucznicy, których rozmieścisz na skrzydłach, będą go mogli ostrzeliwać bez obawy raże- nia swoich pierwszych szeregów. Jeśli oddziały wrogą ruszą do ataku, to będą musiały sprostać twoim ludziom na obu flankach. Wtedy wyślij do walki ciężkozbrojnych, żeby przebili się przez ich skrzydła. Asza uświadomiła sobie, że te trudne słowa można pojąć z równą łatwością jak dyskusje, które podsłuchiwała ukryta w trawie pod tylną ścianą namiotu kapitana. Dokonawszy tego odkrycia, powiedziała: — Co możemy począć, skoro nie mamy wystarczającej liczby ludzi?! — Aszko! — pisnął Richard. Ona jednak obstawała przy swoim: 44 — Mamy wojsko wielkiego księcia o połowę skromniejsze od ich armii. I miejską milicję, która zaledwie tyle wie o wojowaniu, że miecza nie trzyma się za ostrze. A do tego jeszcze dwie kompanie. No i naszą. — Asza! — zaprotestował chłopiec na cały głos. — Aszko! — Poza tym nie ustawiaj swoich wojowników w zbyt ciasnym szy- ku. Stanowić wtedy będą gęstą masą, w którą nieprzyjacielowi łatwo będzie się wstrzeliwać. Kiedy jest on poza twoim zasięgiem, to musisz szybko ruszyć naprzód, żeby doprowadzić do bezpośredniego starcia. Zaczęła grzebać paluchem nogi w piasku, który zebrał się w szcze- linie pomiędzy kamiennymi płytami ściany dzwonnicy, już nawet nie patrząc na zbliżające się sztandary i proporce. — Przestań, Aszko! Przestań! Do kogo ty to wszystko mówisz?! — A w takim razie musisz się poddać i zabiegać o pokój. — Nic mi już nie mów! Nic! Bo ja nic na to nie mogę poradzić! — A co ja ci mówię? — wrzasnął Richard. — Kto tutaj mówi?! Przez parę długich chwil na polu bitwy nic się nie działo. Aż rap- tem nasza kompania puściła się biegiem na wroga, a wraz z nią od- działy wielkiego księcia. Wbili się z rozpędu w pierwsze szeregi wro- ga. Proporce spadały na ziemię, a czerwień maków przeobraziła się w czerwoną mgłę. Grzmot starcia: dźwięki krzyżujących się z rozma- chem mieczy, wrzaski, chrypliwe głosy, wykrzykujące rozkazy, i prze- nikliwe popiskiwanie kobz, które dobiegało poprzez kurz z odległości paruset metrów. — Słyszałem, jak mówiłaś! — Asza wpatrywała się w bladą twarz Richarda, oznaczoną plamą czerwieni. — Mówiłaś ty, ale ja słysza- łem, jak mówił ktoś inny. Kto to był? Z szeregów wielkiego księcia zostały poszczególne grupki. Rozpę- dzony, zwarty klin przestał istnieć. Teraz były to już tylko zbrojne grup- ki, gromadzące się wokół swoich sztandarów i proporców. W przesło- niętym kurzem i czerwienią słońcu główne siły armii Najdogodniej- szej Oblubienicy Morza ruszyły przed siebie. Powietrze przeszywały gęste wiązki strzał. — Ale przecież ktoś powiedział... Kamienny parapet zderzył się z twarzą Aszy. Sponad jej górnej wargi polała się struga krwi. Przyłożyła dłoń do nosa. Zaczęła krzyczeć z bólu. Jej palce rozwarły się i drżały. Jakiś nieznośny dźwięk wypełnił jej usta i piersi, i wstrząsnął wa- 45 lącym się niebem. Przycisnęła dłonie do skroni. Jej uszy przeniknęło jakieś cienkie, jękliwe skomlenie. Po twarzy Richarda spływały stru- mieniami łzy, a jego usta przekształciły się w owalną jamę, z której wydobywał się przeraźliwy wrzask. Krawędź parapetu odłamała się i bezgłośnie runęła w przestrzeń. Przed Aszą otwarła się przepaść, ziejąca mgłą skłębionego kurzu. Opadła na czworaki. Na wpół głucha, dosłyszała jednak nad głową ja- kieś gwałtowne zawirowanie powietrza. Chłopiec stał ze zwisającymi bezwładnie rękoma. Ponad głową Aszy wpatrywał się w przestrzeń, przez nieistniejącą już ścianę dzwonnicy. Zobaczyła jego upstrzone kolorowymi plamami, drżące nogi. Odzie- nie przy podbrzuszu zaciemniała plama moczu. Z soczystym, wilgot- nym klaśnięciem szarpnął górą swych nogawic. We wzroku patrzącej na to Aszy nie było potępienia; zdarzają się chwile, gdy utrata kontroli nad własnymi wnętrznościami to praktycznie jedyna odpowiedź na jakąś sytuację. — To moździerze! Padnij! Miała nadzieję, że z jej ust wydobył się krzyk. Chwyciła go za przegub i pociągnęła ku schodom. Szorstka powierzchnia kamienia zdzierała jej skórę z kolan. Oślepio- ne rozbłyskiem słońca oczy widziały tylko ciemność. Runęła w dół; jej głowa obijała się o schody. Stopa Richarda kopnęła ją w usta. Krwa- wiąc i wrzeszcząc, stoczyła się na sam dół i rzuciła się do ucieczki. Nie usłyszała żadnych następnych wystrzałów, ale gdy dobiegłszy do obronnego kręgu furgonów, obejrzała się za siebie, czując w pier- siach palący ból i ogień, nie zobaczyła już klasztornej wieży, a jedynie zwalisko gruzu i kłęby kurzu, które przesłoniły niebo. Trzy kwadranse później obsługa taborów została wzięta do niewoli. Asza uciekła ku rzece, gdzie nikt nie mógłby jej wypatrzyć. Przeszukiwała pobojowisko. Ciała zabitych leżały na ziemi tak grubą warstwą, że powietrze przesiąknięte było wstrętnym odorem. Zasłoniła usta i nos płócienny- mi rękawami. Starała się nie deptać po twarzach martwych mężczyzn i chłopców. Pojawili się ludzcy padlinożercy, żeby odzierać ciała z odzienia. 46 Asza ukryła się w wilgotnym, sczerwieniałym zbożu. Chłopska gwara obdzieraczy zwłok brzmiała w jej uszach jak spieszna, pełna nagłych załamań melodii muzyka. Czuła, jak kruszy się i łuszczy przypieczona palącym letnim słońcem skóra na jej policzkach i nosie. Tak samo były spieczone jej łydki, których nie osłaniała płócienna koszula; ich jasna skóra stała się różowa. Miała wrażenie, że palce nóg zanurzone ma w ogniu. Cały świat śmierdział odchodami i psującym się mięsem. Mimo iż bezustannie spluwała, nie mogła się pozbyć posmaku rzygo- win, który wypełniał jej usta. Upał sprawiał, że powietrze drżało i falo- wało przed jej oczami. Któryś z umierających płakał, jęcząc: „Bartolo- meo! Bartolomeo!", a potem próbował ubłagać któregoś ze zbieraczy trupów, ten jednak skwitował to chrząknięciem i odmownym ruchem głowy, po czym wrzucił go na dwukołowy wózek z dwoma długimi dyszlami, który następnie odciągnął z pola bitwy. Nigdzie nie znalazła Richarda. Ani nikogo innego. Zboża były spa- lone na przestrzeni mili, a może i większej. Kruki rozszarpywały na strzępy ciała dwóch opancerzonych koni. Cokolwiek tam jeszcze było — bombardy, trupy, broń i pancerze, które dałoby się naprawić — zo- stało uprzątnięte albo rozkradzione. Rozpaczliwie chwytając oddech, Asza pobiegła z powrotem do kompanijnych ognisk. Tam nareszcie zobaczyła Richarda, który sie- dział pośród praczek. Gdy jednak podniósł wzrok i zobaczył ją, zerwał się i rzucił do ucieczki. Pognała za nim, ale po paru chwilach zwolniła kroku. Potem rap- townie skręciła i zaczęła ciągnąć za rękaw dubletu jakiegoś kanoniera. Nieświadoma swej głuchoty, darła się: — Gdzie jest Guillaume? Guillaume Arnisout? — Pochowany w jakimś dole i posypany wapnem. — Co?! Pozbawiony broni mężczyzna obrócił ku niej twarz. Wpatrywała się w jego wargi, słysząc tylko coś jak cichy szept. — Pochowany w jakimś dole i posypany wapnem. — Och! Poczuła, jak powietrze uchodzi z jej płuc. — Wcale nie — odezwał się inny spośród siedzących wokół ogni- ska mężczyzn. — Wzięli go do niewoli. Dopadły go te cholerne Oblu- bienice Morza. — Ależ nie — wtrącił trzeci, rozsuwając szeroko ramiona. — Miał o, taaką dziurę w brzuchu. Ale to nie była sprawka Najpogodniejszej, tylko naszych. Ludzi wielkiego księcia. Któremuś z nich Guillaume winien był podobno jakieś pieniądze. Asza odeszła od ogniska kanonierów. Bez względu na to, na jakim rodzaju trawy czy darni rozbity był obóz, wyglądał zawsze tak samo. Nieczęsto zaglądała do jego central- nej części, ale w tej sytuacji ruszyła w jej stronę. Tym razem pełno tam było uzbrojonych cudzoziemców. Po długich poszukiwaniach natrafiła na umanikiurowanego, jasnowłosego mężczyznę, na którego obliczu ma- lował się wyraz kogoś, komu ani na chwilę nie dają spokoju. Jego zbroję okrywał oblamowany złotem zielony płaszcz. Był to jeden z adiutantów kapitana; Asza znała go z widzenia, choć nie z imienia. Mówiąc o nim, kanonierzy posługiwali się kpiącym określeniem „dźwigacza dystynk- cji" i już wcześniej miała okazję zrozumieć dlaczego. — Guillaume Arnisout? — adiutant przeciągnął palcami przez gę- ste, przystrzyżone na pazia włosy. — Czy to twój ojciec? — Tak — skłamała bez wahania. Ponieważ dobrze umiała to ro- bić, jej zaciśnięta krtań rozluźniła się, pozwalając mówić dalej. — Po- trzebuję go! Powiedz mi, gdzie go znajdę? Strojniś rozwinął pergaminowy spis. — Arnisout. Aha. Jest. Został wzięty do niewoli. Kapitanowie już prowadzą rokowania. Ja osobiście spodziewam się, że w ciągu paru godzin może zostać wymieniony za jakiegoś ich jeńca. Asza podziękowała mu najspokojniejszym tonem, na jaki mogła się zdobyć i wróciła na obrzeże obozowiska, żeby tam czekać na powrót kanoniera. Nad doliną zaczęło się już zmierzchać. Powietrze było wręcz nie do zniesienia, przesycone słodkawym odorem rozkładających się ciał. Guillaume nie wrócił do obozu. Zaczęły krążyć pogłoski, a to że zmarł na skutek odniesionych ran, a to padł ofiarą zarazy, która wybuchła w obozie Oblubienicy Morza, a to znów w zamian za podwojony żołd wstąpił w służbę Najpogodniejszej jako główny kanonier, wreszcie, że uciekł z jakąś szlachcianką z miasta wielkiego księcia bądź udał się do Navarry na rodzinną farmę (Asza miała nadzieję, że wybrał się tam tylko na parę tygodni, ale po sześciu miesiącach przestała się spodzie- wać jego powrotu). 48 O zachodzie jeńcy zaczęli krążyć bez celu od namiotu do namiotu, czując się niezręcznie bez swoich mieczy, toporów, łuków i halabard. Zniżające się słońce oblewało złotem krew i maki. W powietrzu wciąż odczuwało się upał. Nozdrza Aszy znieczuliły się już na najwstrętniej- sze nawet odory rozkładu. Kiedy tak stała w upstrzonej odchodami trawie, wspierając się plecami o koło furgonu, podczas gdy jedna z praczek smarowała maścią z dzikiej leszczyny żółkniejące siniaki na jej łydkach, podszedł do niej roztrzęsiony Richard. — Kiedy nareszcie będziemy wiedzieć — zapytał, wpatrując się z napięciem w jej oczy — co oni z nami zrobią? — Z nami? — w uszach Aszy wciąż pobrzmiewało delikatne dzwo- nienie. Praczka powątpiewająco chrząknęła, po czym powiedziała: — Jesteśmy dla nich po prostu częścią łupu. Może nas wezmą i posprzedają do burdeli? — Ja na to jestem za młoda! — oburzyła się Asza. — Wcale nie. — To demony! — wrzasnął chłopiec. — To one ci powiedziały, że przegramy! Ty słyszysz głosy demonów! Spłoniesz za to na stosie! — Richardzie! Znowu od niej uciekł. Pobiegł wydeptanym stopami żołnierzy trak- tem, wiodącym przez chłopskie pola, chcąc być jak najdalej od taborów. — On jest za ładny. Po prostu przynęta dla mężczyzn! — oświad- czyła praczka niespodziewanie zjadliwym tonem i rzuciła na ziemię wilgotną od maści szmatę. — Nie chciałabym być nim. Ani tobą, z tą twoją twarzyczką. A jeżeli naprawdę słyszysz głosy, to niechybnie spłoniesz na stosie! — I uczyniła znak rogów. Asza zwróciła twarz ku niebu i wpatrzyła się w bezkres błękitu. Po- wietrze miało złotawy odcień. Bolał ją każdy muskuł, bolało nadwerę- żone kolano, jeden z palców nogi zamiast zerwanego paznokcia miał zakrzepłą krew i paliły ją wnętrzności. W ogóle nie odczuwała euforii, jaką zwykle wywoływał w niej wyczerpujący wysiłek. — Nie głosy, tylko głos — sprostowała, odpychając bosą stopą gliniany garnuszek z leszczynową maścią. — Może jakiegoś świętego, albo nawet samego najukochańszego Chrystusa. — Ty, mała kurewka, miałabyś słyszeć święte głosy?! — prych- nęła z pogardliwym niedowierzaniem praczka. 49 Asza wierzchem dłoni otarła nos. — To mogło być jakieś widzenie. Guillaume'owi raz się takie przydarzyło. Zobaczył Ukrzyżowanego, który walczył razem z nami pod Dinant. Odwracając się, żeby odejść, praczka oświadczyła: — Mam nadzieję, że Najpogodniejsza zobaczy twoją pokancero- waną gębę i każe ci się pieprzyć z ichnimi czyścicielami latryn! Dziewczynka pochwyciła jedną ręką gamczek z maścią i zamach- nęła się, żeby nim w nią rzucić. — Ty syfilityczna suko! Raptem, jakby znikąd, pojawiła się dłoń i wymierzyła jej siarczy- stego klapsa. Zdumiona Asza wydała z siebie upokarzająco głośny wrzask i wypuściła garnczek. Zmierzch sprawił, że z pewnym opóź- nieniem spostrzegła, iż mężczyzna, który ją tak potraktował, ma na so- bie strój Oblubienicy Morza. — Ty tam, niewiasto — zawołał do praczki — idź do środka obozu, bo robimy podział łupów. Jazda! I ty też, mały dziwolągu ze szramami! Praczka pobiegła w nakazaną stronę z przesadnie piskliwym śmie- chem. Żołnierz ruszył w ślad za nią. Koło furgonu pojawiła się nagle jakaś nieznajoma kobieta i spytała: — Czy naprawdę słyszysz głosy, dziecko? Miała księżycowo krągłą i księżycowo bladą twarz, a spod chustki, która ściśle owijała jej głowę, nie wymykał się ani jeden kosmyk włosów. Była wysoka i mocno zbudowana; z jej ramion spływała luź- na, szara suknia, a ze spinającego ją na biodrach paska zwisał łańcu- szek z Wrzoścowym Krzyżem. Z nosa Aszy spłynęła strużka smarków. Starła je wierzchem dłoni, a wyraźnie widoczny, cienki i długi gil połączył nos z płóciennym rę- kawem koszuli. — Nie mam pojęcia! I co to w ogóle znaczy „słyszeć głosy"? Oczy księżycowej twarzy przyglądały się jej z góry z wyrazem in- tensywnego zainteresowania. — Wśród rycerzy Najpogodniejszej krąży wiele pogłosek na temat kogoś takiego. Wydaje mi się, że cię poszukują. — Mnie?! — Asza poczuła, jak wokół jej żeber zaciska się jakaś obręcz. — Poszukują mnie?! Gorąco lepka biała dłoń ujęła ją za podbródek i zwróciła jej twarz 50 ku nocnemu światłu. Asza bezskutecznie próbowała się uwolnić od uścisku nieznajomej, która wciąż badawczo się jej przypatrywała. — Mają nadzieję, że gdyby to było prawdziwe przesłanie od Zie- lonego Chrystusa, to odkryliby w tobie przeznaczoną dla siebie prze- powiednię. A jeśli byłby to głos demona, to wypędzą go z ciebie. Za- brałoby to im całą noc. Większość z nich już teraz jest dobrze podpita. Asza postanowiła nie zwracać uwagi na unieruchamiające jej twarz palce. Cała jej uwaga skupiła się na wzbierającym w niej mdlącym przerażeniu i na wzmagającym się żarze, który trawił jej wnętrzności. — Czy ty jesteś mniszką? — Owszem. Jestem jedną z sióstr świętej Herleny. Nasz konwent mieści się niedaleko stąd, w Mediolanie*. — Uwolniła brodę Aszy. Mówiła płynnie, choć w jej głosie brzmiała jakaś szorstkość. Dziew- czynka domyśliła się, że nie jest to jej rodowity język. Jak każdy najem- nik, Asza znała podstawy większości języków, z którymi się zetknęła, toteż zrozumiała postawną niewiastę, gdy ta rzekła: — Trzeba by cię podkarmić, dziecko. Ile masz lat? — Dziewięć. Dziesięć. A może jedenaście — Asza przeciągnęła rękawem po brodzie. — Nie wiem. Pamiętam wielką burzę, więc mogę mieć dziesięć albo dziewięć lat. Z oczu nieznajomej biła teraz łagodna jasność. — Jesteś dzieckiem. I to w dodatku małym. Nikomu nigdy na to- bie nie zależało, prawda? Zapewne to dlatego właśnie zagnieździł się w tobie demon. Ten obóz to w żadnym razie nie jest miejsce dla dziecka. Do oczu Aszy napłynęły łzy. — To jest mój dom! I nie mam w sobie żadnego demona! * Wewnętrzny rejestr sugeruje, że to nie jest jedna z kompanii Złotego Gryfa, które miały kontrakt z książętami burgundzkimi. Dlatego nie może tu chodzić o bitwę pod Dinant (19-25 sierpnia 1466) ani pod Brustem (28 października 1467). Wydaje mi się, że to dotyczy bitwy pod Molinellą w Italii (1467) pomiędzy wojskami księcia Francesco Sforzy z Mediolanu i armią Republiki Wenecji pod dowództwem Bartolo- meo Colleoniego. Kodeks winchesterski został napisany około 1476-1477 i niektóre szczegóły bit- wy pasują do opisu starcia pod Stoke (1487) z czasu Wojny Dwóch Róż. Prawdopo- dobnie ta biografia została więc napisana przez angielskiego żołnierza i opisuje jego doświadczenia wojenne. 51 Mniszka przyłożyła dłonie do jej policzków i zasłoniwszy w ten sposób blizny, przyglądała się jej twarzy. Wilgotna skóra dziewczynki odczuła w tych delikatnych dotknięciach zarazem ciepło i chłód. — Jestem siostra Ygraine. Powiedz mi prawdę. Co do ciebie prze- mawia? Asza poczuła w brzuchu zimne ukąszenie wątpliwości. — Nic i nikt, siostro! Nikogo tam nie było oprócz mnie i Richarda! Dreszcze chłodu usztywniły jej kark i napięły mięśnie ramion. Słowa popularnej modlitwy do Zielonego Chrystusa uwięzły w jej wy- schniętych ustach. Cała zamieniła się w słuch. Chrypliwe oddechy mniszki. Potrzaskiwania ognisk. Rżenie konia. W oddali pijackie pio- senki i wrzaski. Żadnego wrażenia, iżby z otaczającej ją przyjaznej ci- szy dobiegał jakiś przemawiający do niej cichy głos. W centrum obozu rozbrzmiał ogłuszający wrzask tłumu. Asza wzdryg- nęła się. Przebiegła obok nich grupa żołnierzy, którzy w ogóle nie zwrócili na nie uwagi, pędząc ku narastającemu w środku obozu za- mieszaniu. Z pobliskiego furgonu jakiś ranny przywoływał swoją ma- man. Prześwietlający powietrze złotawy poblask przygasał, w miarę jak pogłębiał się mrok zmierzchu. Ciemniejący nieboskłon zaczynał już wypełniać się strzelającymi z ognisk iskrami; płomieniom pozwo- lono buchać wysoko. O wiele za wysoko: do rana mogłyby one przy- nieść zgubę wszystkim namiotom najemników, nie przejmując się ich krótkim żalem po spalonych łupach. Mniszka powiedziała: — Dzielą się pomiędzy sobą waszym obozem. Nie zwracając się ani do siostry Ygraine, ani do nikogo innego, Asza rozmyślnie głośno wypowiedziała nurtujące ją pytanie: — Jesteśmy jeńcami. Co stanie się teraz ze mną? — Rozpusta, bezhołowie i pijaństwo... — Asza zatkała sobie uszy dłońmi, ale bezdźwięczny głos mówił dalej: — ...aż przyjdzie taka noc, kiedy dowódcy stracą wszelką kontrolą nad swymi podwładnymi, którzy opuścili pole bitwy. Noc, podczas której ludzie będą mordowani dla zabawy i rozrywki. Wielka dłoń siostry Ygraine spoczęła na ramieniu Aszy, zamykając je poprzez brudną koszulę w stanowczym uścisku. Dziewczynka od- jęła ręce od uszu i opuściła je. Brzuch po raz pierwszy od dwunastu godzin oznajmił jej głośnym burczeniem, że jest głodna. 52 Mniszka w dalszym ciągu przyglądała się jej z góry, jak gdyby nie przemówił żaden głos. — Ja... Asza zawahała się. Jej umysł nie słyszał teraz ani ciszy, ani żadne- go głosu, a tylko wyczuwał samą możliwość tego, iż ten głos znowu się odezwie. Przypominało to owe szczególne chwile, gdy ząb jeszcze tak naprawdę nie boli, ale wkrótce zacznie. Boleśnie odczuła teraz coś, czemu nigdy przedtem nie poświęciła żadnej myśli. Dopiero teraz pomyślała o osamotnieniu duszy, zamknię- tej w jej ciele. Od czubka głowy aż po palce nóg zalała ją fala strachu. Chaotycznie wyrzucając z siebie słowa, wyjąkała: — Ja nie słyszałam żadnego głosu. Nie słyszałam. Nie słyszałam! Okłamałam Richarda, bo myślałam, że mnie to uczyni sławną. Po pro- stu chciałam, żeby nareszcie ktoś zwrócił na mnie uwagę! I po chwili, kiedy mniszka w geście, który oznaczał, iż cała ta hi- storia ostatecznie przestała ją interesować, odwróciła się od niej i za- częła się oddalać, zagłębiając się w chaos ognisk i pijanych kondotie- rów, Asza wy wrzeszczała tak głośno, że omal nie zdarła sobie krtani: — Zabierz mnie stąd gdzieś, gdzie będę bezpieczna! Zabierz mnie choćby i do jakiegoś sanktuarium, ale proszę, nie pozwól im mnie skrzywdzić! [DODATEK do przechowywanego w British Library egzemplarza trzeciego wydania: odręczna notatka na luźnych stronicach]. Dr Piercc Ratcliff (Wydział Studiów nad Wojnami) Rowan Court, 112 01vera Street, m. 1 Londyn W 14 OAB, Wielka Brytania Fax:! E-mail: Tel: Anna Longman Wydawca Oxford University Press fcbpit cłfici (f-j k.DTŁjf>6HM>vji. którf firtrumAzil M TZatctiti z. reda/eterem uv6je%e tv^Aivc^. zndeziDrtl pcrmifAz-y ltrOtU?a»u ttklt*. Qz.y Htći(itve. tt tv takim t>orz.ĄAkn. tv j inkiitt zrtAMWiny zoitfll pierwrtny mftizyytttiilh 54 9 paździer nika 2000 Droga Anno, zadowol ony jestem z tego, że nareszci e mogliśm y się spotkać. Owszem, myślę, że wspólne redagow anie mojego tekstu, rozdział po rozdzial e, to bez wątpieni a najrozsą dniejszy sposób postępo wania, zwłaszc za je- śli wziąć pod uwagę objętość pracy oraz propono waną datę wydania na rok 2001, jak również to, że wciąż jeszcze jestem w fazie dopraco- wywani a tłumacz eń. Gdy tylko moje przyłącz enie do sieci zacznie prawidł owo funkcjo- nować, będę mógł bezpośr ednio przesyła ć Pani kolejne partie teks- tu. Cieszy mnie to, że ogólnie jest Pani zadowol ona z tego, czego Pani dokonał a do tej pory. Mogę oczywiś cie dokonać pewnyc h cięć w przypisa ch. Miło mi, że podziwi a Pani „literack ą technikę odrębno ści" w odnie- sieniu do piętnast owieczn ego katolicy zmu za pomocą takich termi- nów, jak „Zielony Chrystus" czy „Wrzoścowy Krzyż". Wszelako nie jest to moja technika, mająca dać mi pewność, iż czytelnicy nie potra- fią nałożyć na tekst swoich własnych, wcześniej ustalonych poglądów na średniowieczne życie! To wierne tłumaczenia z prymitywnej śred- niowiecznej łaciny, tak samo jak we wcześniejszych odniesieniach dotyczących Mitry. Nie powinniśmy przywiązywać do nich nadmier- nej wagi; to po prostu część legend, oczywiście fałszywych — jak nadnaturalny lew i tym podobne rzeczy — przypisywanych dzieciń- stwu Aszy. Herosi zawsze wiążą z sobą pewne zbiory mitów, szcze- gólnie wtedy, kiedy nie są wybitnymi mężczyznami, a wybitnymi ko- bietami. Być może Kodeks winchesterski stara się odzwierciedlić ograniczoną wiedzę, jaką dysponowała Asza w dzieciństwie: wszak jako ośmiolet- nia lub dziesięcioletnia dziewczynka znała tylko pola, lasy, żołnier- skie namioty, zbroje, praczki, psy, żołnierzy, miecze, świętych, lwy i stałe towarzystwo najemników. Wzgórza, rzeki, miasta — były dla niej bezimienne. Jak mogłaby wiedzieć, w którym żyje roku? Daty nie mają jeszcze dla niej znaczenia. Wszystko to będzie się rzecz jasna zmieniać w następnym rozdziale Życia del Guiza. Podobnie jak wydawca zbioru poświęconych Aszy dokumentów, opu- blikowanego w 1939 roku przez Vaughana Daviesa, posługuję się ory- ginalną, niemiecką wersją Życia Aszy del Guiza, wydaną w roku 1516 (z uwagi na zapalny charakter tego dzieła zostało ono niezwłocznie wycofane, a w 1518 wznowione w okrojonej wersji). Pomijając kilka drobnych błędów drukarskich, jest ona zgodna z czterema innymi za- chowanymi egzemplarzami Życia z roku 1516 (znajdują się one w Bri- tish Library, w Metropolitan Museum of Art, Kunsthistorisches Mu- seum w Wiedniu oraz w Glasgow Museum). Pod tym względem mam znaczną przewagę nad Vaughanem Davie- sem, który wydał swoje dzieło w 1939 roku: mogę sobie pozwolić na otwartość i szczerość. To właśnie dlatego tłumaczyłem ten tekst na współczesny, kolokwialny angielski, zwłaszcza w dialogach, w któ- rych posługuję się i inteligencką, i slangową wersją naszego języka, aby odzwierciedlić pewne socjalne zróżnicowanie tamtej epoki. Dalej: średniowieczni żołnierze znani byli z plugawego języka. Kiedy więc Davies delikatnie tłumaczy wulgarne powiedzonko Aszy jako: „Na kości Chrystusa!", to dzisiejszy czytelnik ani trochę nie odczuwa szo- 55 ku, jaki wywoływało ono w tamtym okresie. Biorąc to pod uwagę, również i w tego rodzaju przypadkach używałem współczesnych od- powiedników. Obawiam się więc, że „pieprzenie" pada z ust Aszy na- der często. Co się tyczy Pani pytania w kwestii posługiwania się dokumentami, które by pochodziły z rozmaitych źródeł, to przyjąłem w tym wzglę- dzie zasadę nienaśladowania metody Charlesa Mallory'ego Maximil- liana. Darzę wielkim podziwem jego wydanie dokumentów dotyczą- cych Aszy, pochodzących z 1890 roku, gdy przekładał rozmaite łaciń- skie kodeksy, wszystkie Życia itd., jedno po drugim, oraz pozwalał ich rozmaitym autorom wypowiadać się własnymi słowami. Sam jednak mam wrażenie, że taki sposób oznacza domaganie się od współczes- nego czytelnika czegoś, czego on dać z siebie nie chce. Zamierzam więc pójść pod tym względem śladem metody Vaughana Daviesa, któ- ry z nici branych z rozmaitych autorów tka jednorodną opowieść o ży- ciu Aszy. Tam, gdzie poszczególne teksty pozostają z sobą w sprzecz- ności, powstaje płaszczyzna stosownej naukowej dyskusji. Świadom jestem tego, iż część mojego nowego materiału Panią zasko- czy, proszę jednak pamiętać, że to, o czym on opowiada, jest tym, co w szczerym przekonaniu tych ludzi rzeczywiście im się przydarza. A ponadto, jeśli będzie Pani stale miała na uwadze znaczną zmianę w naszym widzeniu historii, jaka się dokona z chwilą, gdy Asza: Za- gubiona historia Burgunda zostanie wydana, będziemy zgodni co do tego, iż mądrze będzie niczego nie usuwać bez uprzedniego gruntow- nego zastanowienia. Pozostaję z poważaniem Pierce Dr Pierce Ratcliff (Wydział Studiów nad Wojnami) Rowan Court, 112 01vera Street, m. 1 Londyn W 14 OAB, Wielka Brytania Fax: E-mail: Tel: Anna Longman . -. Wydawca Oxford University Press 15 października 2000 Droga Anno, otóż jednak nie: choć moje konkluzje będą zdecydowanie kolidować z tymi, do których oni doszli, to uważam, że nadzwyczajnie sprzyjało mi szczęście, skoro dane mi było kroczyć po naukowych śladach dwóch wybitnych uczonych. Kiedy jeszcze byłem w szkole, Asza: Biografia Vaughana Daviesa wciąż była tekstem wzorcowym! Muszę też wyznać, iż moje umiłowanie tej tematyki miało swe źródło w jesz- cze wcześniejszych czasach: w pracach historyków wiktoriańskich oraz w dziele Charlesa Mallory'ego Maximilliana, zatytułowanym Asza: Życie niewiasty — kapitana średniowiecznych najemników. Weźmy jako przykład podejścia do kwestii owego unikalnego kraju, jakim była średniowieczna Burgundia, Charlesa Mallory'ego Maxi- milliana. A to dlatego, że choć w pierwszej części jego głównej pracy o tekstach na temat Aszy zasadniczy nacisk położony został na germań- skich dworach, to ogólny wniosek, jaki trzeba z niej wyciągnąć, jest taki, że najważniejsze w działalności Aszy były związki z jej potężny- mi burgundzkimi pracodawcami. Oto główny w tej mierze pogląd Ma- ximilliana, sformułowany w 1890 roku: 57 „Historia Aszy jest pod pewnymi względami historią tego, co można by nazwać »utraconą« Burgundią. Spośród wszystkich krain Europy Zachodniej właśnie Burgundią — ten świetlisty sen o rycerskości — jest tą, która zarazem przetrwała najkrócej ze wszystkich, jak i w szczy- cie swego rozkwitu jaśniała najwspanialszym blaskiem. Pod rządami swych czterech wielkich książąt i nominalnym zwierzchnictwem kró- lestwa Francji Burgundią staje się ostatnim i najwspanialszym spo- śród średniowiecznych królestw, mając równocześnie — nawet gdy rozkwita — świadomość tego, że wsłuchuje się w głos minionej już epoki. Kult, jakim książę Karol darzy »dwór arturiański«, jest — jak- kolwiek dziwne może się to zdać naszemu nowoczesnemu, zadymio- nemu i uprzemysłowionemu światu — próbą wskrzeszenia wznio- słych ideałów rycerstwa w kraju rycerzy w zbrojach, książąt zamiesz- kujących w niezwykłych zamkach oraz dam o zadziwiającej piękności i równie zadziwiających dokonaniach. Albowiem Burgundią, która sama o sobie myślała jako o kraju przeżartym korupcją, wiedziała za- razem, iż XV wiek tak bardzo oddalił się od wzorcowego „złotego wieku", że tylko odrodzenie cnót odwagi, honoru, pobożności i sza- cunku mogłoby ją na powrót zjednoczyć. Burgundczycy nie przewi- dzieli ani druku, ani odkrycia Nowego Świata, ani Renesansu, czyli tego, co miało się zdarzyć w ostatnim dwudziestoleciu ich wieku, i w czym w żadnej mierze nie uczestniczyli. Taka jest Burgundią, która w styczniu 1477 zostaje wymazana z histo- rii i z ludzkiej pamięci. Asza, burgundzka Joanna d'Arc, traci życie w trwającym wówczas zamęcie walk i kłótni. Wielki i odważny książę umiera, przechytrzony na polu zimowej bitwy przez swych odwiecz- nych wrogów, Szwajcarów. Jego ciało leży na placu boju przez dwa lub trzy dni, zanim zostaje rozpoznane, gdyż żołnierze piechoty ogra- bili je ze wszystkich kosztowności; tak więc dopiero po trzech dniach, jak nas o tym informuje Commynes, król Francji może wydać głębo- kie westchnienie ulgi i przystąpić do rozporządzania ziemiami bur- gundzkich książąt. Burgundii jako takiej już nie ma. Jeśli się jednak uważnie zapoznać z faktami, to oczywiste się staje, że Burgundią wcale nie zginęła, lecz na podobieństwo strumienia, który wpłynął w podziemne łożysko, dalej towarzyszy historii Europy. Jej północne terytoria stają się Belgią i Holandią, a południowe wchodzą w skład cesarstwa austro-węgierskiego, które na podobieństwo sta- rzejącego się olbrzyma przetrwało do naszych czasów. To, co wolno 58 stwierdzić, to że pamiętamy Burgundie jako złotą krainę, która znik- nęła z naszych dziejów. Dlaczego? Czym jest to, co pamiętamy?" Charles Mallory Maximillian (red.), Asza: Życie niewiasty — kapitana średniowiecznych najemników; J. Dent & Sons, 1890; przedrukowywane w 1892, 1893, 1895, 1896, 1905. CMM nie jest oczywiście uczonym wielkiego formatu; roi się u niego od wiktoriańskich ozdobników. Toteż ja w moich przekładach by- najmniej się na nim nie opieram. Faktem jest, że z ironicznego wyroku losu jego historyczną opowieść czyta się o wiele lepiej niż socjolo- giczne opisy, które wydano w późniejszych latach, mimo iż ściślej przedstawiają one fakty. Przypuszczam, że podjąłem próbę syntetyza- cji rygorystycznej historycznej i socjologicznej dokładności z Maxi- millianowskim liryzmem. Mam nadzieję, że można tego dokonać. Jego opowieść jest oczywiście w pełni oparta na faktach: żeby tak rzec, ta kolekcja hrabstw, krain i księstw, z których składała się średnio- wieczna Burgundia, rzeczywiście „zniknęła z historii" (choć nie przed wieloma z najświetniejszych bitew, które się odbyły na jej ziemiach, i w których uczestniczyła Asza). To prawda w tym sensie, że ude- rzająco mało napisano o Burgundii po jej upadku w 1477 roku. Lecz to właśnie liryzm, z jakim Charles Mallory Maximillian pisał o „utra- conej Burgundii", magicznym wtręcie historii, było tym, co zrodziło we mnie fascynację tą krainą. Czytając go raz jeszcze, odczuwam pełne zadowolenie, droga Anno, z tego, że wziąłem na siebie zadanie ustalenia — na własnym polu — co takiego zostało „utracone", i wy- wnioskowania, co dokładnie to ustalenie implikuje. Załączam kolejny w pełni przetłumaczony fragment, mianowicie Część Pierwszą dzieła del Guiza Życie: Fortuna Imperatrix Mundi. Tu słowo wyjaśnienia: jakkolwiek główny element mojego nowego manuskryptu, Fraxinusa, obejmuje wydarzenia, które miały miejsce po 1476, to mogę posłużyć się pewnymi jego fragmentami dla obja- śnienia tych już istniejących tekstów, z których kronika del Guiza za- czerpnęła wiedzę o dorosłym życiu Aszy w czerwcu tegoż roku. Na- wet w tych starociach może Pani znaleźć parę niespodzianek, które uniknęły uwagi Maximilliana i Daviesa! 59 Doceniam fakt, iż w związku ze zbliżającą się konferencją na temat wyników sprzedaży pragnie Pani być „wyczerpująco poinformowana" na temat tego, czym jest „nowa teoria historyczna", która zrodziła się na gruncie Fraxinusa, obawiam się jednak, że z rozmaitych przyczyn natury technicznej nie jestem jeszcze gotów do szczegółowego wcho- dzenia w kwestię implikacji. Z poważaniem Pierce CZĘŚĆ PIERWSZA 16 czerwca A.D. 1476(?) - 1 lipca A.D. 1476 „Bogini Fortuna jest cesarzową świata" FORTUNA MPERATRIX MUNDl* I * Panowie - rozkazata Asza - zatrząście twarze! Wzdłuż szeregu zbrojnych jeźdźców przetoczył się szczęk zatrzas- kiwanych przyłbic. Zajmujący miejsce obok Aszy Robert Anselm, gotując się do pod- niesienia wykutego z laminowanej stali bewora, czyli ochraniacza ust i szczęki, znieruchomiał z dłonią przyłożoną do gardła. — Szefie, nasz pan nie mówił, żeby ich zaatakować! — Pieprzę to — warknęła Asza. — Tam, w dole, otworzyła się przed nami szansa, więc z niej skorzystamy! Anselm, jej porucznik, jako jedyny poza nią członek oddziału miał na sobie kompletną i dobrego wyrobu zbroję. Pozostałych siedemdzie- sięciu dziewięciu konnych rycerzy miało hełmy z ochraniaczami i do- brze osłonięte nogi, gdyż nogi kogoś, kto walczy z końskiego grzbietu, są szczególnie narażone na ciosy. Ale ich korpusów chroniła płatner- ska taniocha: zachodzące na siebie metalowe łuski były po prostu wszyte w kurtki zwane brygantynami. — Gotuj się! Aszy jej własny głos wydał się stłumiony przez plecionkę z siwej sierści, którą nakładała na głowę jako wyściółkę pod stalowy salet*. W rzeczywistości również nie miała tak niskiego głosu jak An- selm. Rezonował on jednak, dobywając się z jej małej, choć głębokiej piersi, i w rezultacie był nader przenikliwy: o oktawę wyższy od każ- dego innego dźwięku na polu bitwy, ustępując pod tym względem tyl- ko działom. Podwładni Aszy zawsze ją słyszeli. * Hełm z odsłoniętą częścią twarzową; w wypadku Aszy był on wyposażony w przyłbicę, którą można było podnosić i opuszczać, w zależności od tego czy po- trzebna była widoczność, czy osłona twarzy. 63 Teraz także i ona podniosła i zatrzasnęła swój bewor, przyłbicę saletu na razie pozostawiając nad czołem, żeby mieć lepszą widocz- ność. Konie rycerzy potrącały się, krążąc wokół niej w ciasno zbitej grupie po przeoranej kopytami ziemi stoku. Jeźdźcy mieli na sobie barwy jej kompanii, ale różniły się one jakością: od przeciętnej po dobrą. U podnóża wzniesienia przed Aszą rozciągało się sporej wielko- ści prowizoryczne miasteczko, usytuowane w dolinie rzeki, jaskrawo oświetlone promieniami słońca, które znalazło się w swoim najwyż- szym położeniu. Otoczone było kręgiem połączonych ze sobą wozów i furgonów, chroniącym trzydzieści tysięcy mężczyzn, niewiast oraz pociągowych i jucznych zwierząt. Nad tym wszystkim powiewały proporce, które wieńczyły szczyty gęsto porozstawianych namiotów. Asza i jej ludzie mieli przed sobą obozowisko armii burgundzkiej; na tyle duże, aby (potwierdzały to wiarygodne pogłoski) utrzymywać na swoje potrzeby aż dwa targowiska, i żeby skutecznie przesłaniać znajdujące się w jego centrum niewielkie i podniszczone, lecz otoczo- ne murem miasteczko Neuss. Neuss: zaledwie jedna dziesiąta powierzchni, dzielonej z obozującą wokół niego atakującą armią. Oblężone miasteczko wiodło niepewny żywot za swymi bramami — a właściwie tylko szczątkami bram — fo- sami i szerokim, opiekuńczym Renem. Za jego doliną, w czerwcowym upale szarozielono pobłyskiwały germańskie wzgórza, gęsto porośnię- te sosnowymi lasami. Asza częściowo zsunęła przyłbicę, żeby osłonić oczy przed pro- mieniami słońca. Grupa licząca mniej więcej pięćdziesięciu kon- nych wjechała na otwartą przestrzeń, która roztaczała się pomiędzy oblegającym Neuss obozem Burgundczyków, a jej własnym cesar- skim zgrupowaniem, mającym (teoretycznie) wspomóc miasto. Na- wet z tej odległości Asza dostrzegała charakterystyczny element jednolitego stroju burgundzkich rycerzy: dwa krzyżujące się ze so- bą czerwone paski, czyli symboliczna reprezentacja Krzyża Święte- go Andrzeja. Robert Anselm zatoczył na swoim gniadoszu regularny krąg. W wol- nej od wodzów dłoni ściskał drzewce kompanijnego sztandaru: kroczący 64 w stronę spoglądającego nań — lazurowy lew na złotym polu, z unie- sioną jedną łapą*. — Oni mogą próbować przynęcić nas tym sposobem na dół, szefie. Nadzieja i lęk, skryte głęboko w czeluści jej żołądka, zmagały się ze sobą. Żelaziście gniady wałach, Godluc, dreptał pod nią niespokoj- nie, jak gdyby reagując na jej niepewność. Jak zwykle w sytuacjach, gdy pod wpływem impulsu podejmuje się całkowicie zaskakujący dla nieprzyjaciela atak, jego nagłość, a równocześnie poczucie ucieka- jących chwil i decyzji, od której nie można się uchylić... — Nie. To nie chytra sztuczka. Oni są zanadto pewni siebie. Pięć- dziesięciu jezdnych... To jakby eskorta dla kogoś, komu się zachciało wybrać na przejażdżkę i myśli, że w ten sposób zapewnił sobie bezpie- czeństwo. Im się wydaje, że skoro nie zadaliśmy żadnego ciosu przez te trzy tygodnie od naszego tu przybycia z cesarzem Fryderykiem, to już na nich nie uderzymy. — Uderzyła nasadą okrytej rękawicą pięści w wygięty ku górze przód wojennego siodła, po czym obróciła się ku Anselmowi i uśmiechając się chytrze, spytała: — Powiedz mi raczej, Robercie, czego nie widzisz. — Pięćdziesięciu konnych, większość w pełnym oporządzeniu, a nie widzę przy nich ani piechoty, ani kuszników, ani hakowników, ani... Tak! Nie widzę łuczników! Asza jakoś nie mogła zgasić swojego uśmiechu. Zdawało się jej, że wszystko, co da się zobaczyć w cieniu nachylonej przyłbicy, to jej zęby, i że zapewne mogłyby one być widoczne aż z Neuss, przez całą tę okupowaną równinę. — Nareszcie na to wpadłeś! Kiedy to zdarza się na wojnie, że do- chodzi do nieskalanie rycerskiej szarży konnicy na konnicę? — Bez tego, że cię zestrzelą z siodła, tak? — Jego brwi, widoczne zza przyłbicy, zbiegły się w zastanowieniu. — Jesteś pewna? — Jeśli nie będziemy tu siedzieć z palcem w dupie, to może się * W tradycyjnej heraldyce zamiast lwa występuje leopard. Sądzę, że Asza wy- brała lwa ze względów religijnych. Osobista chorągiew Aszy była prostokątna, z od- znaką z pyskiem błękitnego lwa na złotym polu. Stroje kompanii były barwy złotej, a jej najemnicy nosili do tego odznakę jak na chorągwi Aszy. Ta kombinacja barw jest dość charakterystyczna głównie dla wschodniej Francji i Lotaryngii. 65 nam udać wyciągnąć ich w pole tak daleko, że nie zdążą wrócić na czas do obozu. Więc zamieńmy się z nimi miejscami! — Skinieniem głowy Anselm oznajmił, że definitywnie zdaje się na jej zdanie. Asza zerknęła na ciemnoniebieskie niebo. Zbroja, watowany dublet i rajtuzy — wszystko to paliło jej ciało tak, jakby stała tuż przed paleniskiem płatnerza. Błękitne rzędy Godluca przesiąkły spływającą z niego pia- ną. Świat śmierdział końmi, gnojem, naoliwionym metalem i nadla- tującym z wiatrem smrodem Neuss, gdzie już od sześciu tygodni lu- dzie jedli szczury i koty. — Jeżeli się zaraz stąd nie ruszymy, to się żywcem ugotuję, a więc... Naprzód! Wzniosła opancerzone ramię, po czym z rozmachem je opuściła. Tęgoszyi koń Roberta przysiadł na zadnich nogach i skoczył na- przód. Załopotał sztandar kompanii, niesiony wysoko w opancerzonej rękawicy Anselma. Asza dźgnięciem ostróg ponagliła Godluca, który wcisnął się w gąszcz wzniesionych kopii, a potem wyniósł ją przed pierwszy szereg jej rycerzy. Po chwili miała już u swego boku Ansel- ma, kłusującego na swym wierzchowcu o pół kroku za Godlukiem, którego po chwili Asza ponownie przynagliła swymi długimi ostroga- mi i z kłusa przeszli w cwał. Nagła zmiana rytmu wstrząsnęła nią od zębów po wszystkie kości i zagrzechotała płytkami jej mediolańskiej zbroi, a wicher wdarł się w głąb saletu i wyssał oddech z nozdrzy. Rytmiczne uderzenia kilkuset podkutych kopyt wstrząsały światem. Z tratowanej ziemi tryskały strumienie wyrywanych z niej grud. Grzmot szarży stał się niesłyszalny; raczej czuła go w piersiach i w kościach, niż słyszała uszami, podczas gdy szereg jeźdźców — jej szereg, jej ludzie; Chryste najsłodszy, nie pozwól mi popełnić błędu! — z wciąż nara- stającą prędkością gnał po pochyłości, a potem przez otwarte pole. „Oby nie było tu zajęczych nor" — modliła się Asza, a zaraz po- tem: „Pieprz się, dziewczyno! To przecież nie jest sztandar jednego z ich dowódców, tylko księcia. Najsłodszy Zielony Chrystusie! Jest przecież na nim Karol Burgundzki we własnej osobie!". Letnie słońce igrało wszystkimi kolorami tęczy na rynsztunku bur- gundzkich rycerzy i na stalowosrebmych płytkach, które ich okrywały od stóp do głów; pomrugiwało gwiazdkami, którymi stały się groty ich lekkich bojowych kopii. Przed oczyma Aszy migały zielone i pomara- ńczowe plamki. Nie było już czasu na obmyślanie nowych taktyk. Czego nie prze- 66 ćwiczyliśmy, tego nie zastosujemy w boju. Tegoroczny sezon ćwiczeń będzie musiał wystarczyć do przejścia przez to, co nas czeka. Zerknęła na zrównujących się z nią po prawej i lewej jeźdźców. Stalowe twarze, w których nie da się rozpoznać dowódców kopijni- ków, Euena Huwa lub Joscelyna van Mandera, albo Thomasa Roche- stera. Teraz są tylko anonimowymi jeźdźcami i gęstwą kopii, opa- dających do atakującego położenia. Również i Asza opuściła swoją kopię, trzymając ją w poprzek gru- bego, wygiętego w łuk karku Godluca. Ściskając w dłoni jej drzewce, poczuła, że skóra obejmującej je rękawicy jest pomarszczona i mokra od potu. Gwałtowne susy wierzchowca wstrząsały nią w wysoko wy- giętym z tyłu siodle, a furkotanie lazurowych rzędów Godluca i brzęk jego opancerzenia całkowicie pozbawiły ją już i tak ograniczonego przez hełm słuchu. Czuła odór, a wręcz smak rozgrzanych i zlanych potem płytek pancerza — metaliczny jak krew. Puściła konia w pełny galop i wstrząsy złagodniały. Mamrotała cicho w atłasową wyściółkę bewora: „Pięćdziesięciu konnych. W pełnym rynsztunku. Nas osiemdziesięciu jeden. Średnie opancerzenie". — Jak uzbrojony jest wróg? — „Kopie, buławy, miecze. Ani jednego łuku". — Atakuj wroga, zanim dotrą posiłki. — „A co, do cholery, myślisz, że właśnie robię?" — krzyknęła ra- dośnie Asza do głosu w swej głowie i dodała: „Haro! Lew! Lew!". Wzniosła w górę wolną rękę i wrzasnęła na głos: — Szarża! Robert Anselm, o pół długości za nią, ryknął w odpowiedzi: — Lew! Po czym umocował w uchwycie za głową drzewce furkocącego proporca. Połowa jej galopujących rycerzy już ją w tej chwili wyprzedzała, prawie wyłamując się z szyku, ale za późno teraz o tym myśleć, za późno na wszystko z wyjątkiem jednej jedynej myśli: „Niech się na własnej skórze nauczą, że trzeba się trzymać proporca!". Założyła wodze za gałkę siodła, wyćwiczonym gestem sięgnęła wolną ręką do hełmu i opuściła przyłbicę; jej pole widzenia skurczyło się do wąskiej szczeliny. 67 Nieprzyjacielski proporzec zaczął się gwałtownie poruszać. — Zauważyli nas! Przy tej prędkości i z tak ograniczonym polem widzenia nie było dla niej jasne, co tamci zamierzają zrobić. Zewrą się w grupę wokół jednego człowieka? Spróbują umknąć? Puszczą się na złamanie karku w stronę swojego obozu? A może będzie to jakaś kombinacja tych trzech zachowań? W ułamku sekundy czterech Burgundczyków spięło konie i utwo- rzywszy szereg, puściło się galopem w jej stronę. Jej napierśnik zaczął się pokrywać pianą z karku Godluca. Lejący się z nieba żar niemal ją oślepiał. Wszystko było równie realne i kon- kretne jak bochen chleba: „Czterej zbrojni, galopujący w moją stronę, każdy na rumaku ważącym trzy czwarte tony i osłanianym wykutymi w kształt końskiego boku płytami opancerzenia. Czterej mężczyźni, dzierżący w dłoniach tyczki, zakończone ostrzami długości mojej dłoni, mającymi trafić w cel z siłą, jaką da suma pędu i połączonych mas konia i jeźdźca; jeśli trafią, to przejdą przez moje ciało jak przez papier". Niczym błysk pioruna przemknął jeszcze przez jej umysł obraz ostrego czubka grotu kopii, przebijającego najpierw szramy jej policz- ka, potem mózg i na koniec tył czaszki. Jeden z Burgundczyków podniósł zamkniętą w uścisku opancerzo- nej rękawicy kopię i umieścił jej koniec w zagłębieniu na napierśniku. Jego głowa to polerowany metal, ozdobiony pióropuszem ze strusich piór i przecięty czarną szczeliną wizjera, przez którą nie sposób do- strzec oczu. Ostrze jego kopii wycelowane jest prosto w nią. Aszę wypełniło uczucie ponurego uniesienia. Przemieściła się nie- co w siodle i Godluc, odczytując sens tego poruszenia, skręcał lekko w prawo. Stopniowo opuszczała swoją kopię, aby w chwili spotkania z pędzącym na czele burgundzkim rycerzem wbić jej ostrze pod szczę- kę jego siwego wałacha. Drzewce broni wyrwało się z uchwytu jej palców. Koń Burgund- czyka wspiął się na zadnie nogi, które jednak wciąż ślizgały się do przodu, aż wreszcie pękły. Rycerz zsunął się najpierw na jego zad, a potem prosto pod kopyta Godluca. Ten, jako dobrze wyszkolony wierzchowiec bojowy, nawet się nie potknął. Asza przesunęła pętlę swojej półmetrowej buławy z przedramienia na nadgarstek, zamach- nęła się i grzmotnęła metalową głowicą w tył hełmu następnego Bur- 68 gundczyka. Poczuła, że metal wgiął się i ustąpił pod ciosem. Coś ude- rzyło w bok Godluca. Asza dalej galopowała po trawie, gorącej i tak śli- skiej, że niejeden koń utraciłby na niej rytm. Ponownie przemieściła się w siodle i po chwili Godluc znowu biegł u boku wierzchowca Roberta Anselma. Przechyliła się, wyciągnęła rękę i szarpnęła za jego wodze. — Tam! Pomieszanie kolorów, czerwonych, niebieskich i żółtych płaszczy oraz małych proporczyków, przymocowanych do szczytów kopii, świad- czyło o zaciętości potyczki. Po pierwszej szarży większość rycerzy zrezygnowała z kopii; zachowali je tylko germańscy rycerze z od- działu Anhelta, aby krążyć na obrzeżach kotłującego się starcia, kłując nimi na podobieństwo myśliwych, którzy osaczyli dzika. Tu Josse w błękitnej brygantynie: pochyliwszy się, chwycił z siodła za tylną krawędź pancerza jakiegoś Burgundczyka i teraz próbuje wbić ostrze kordzika w szczelinę między pancerzem a tylną krawędzią hełmu. Tu ktoś zwalony z konia, twarzą do ziemi. Czerwony strumień krwi, trys- kający na napierśnik Aszy z czyjejś arterii udowej, podczas gdy ona sama właśnie bierze gwałtowny zamach, żeby trafić w głowę innego przeciwnika, ale pęka pętla i jej buława idealnie paraboliczną linią wzlatuje ku słonecznemu niebu. Asza chwyciła za owiniętą skórą rękojeść miecza i wyrwała go z po- chwy. Płynnie kontynuując ten gest, nasadą rękojeści trafiła w twarzową część hełmu jakiegoś Burgundczyka z taką siłą, że aż zgrzytnęło jej w nadgarstku. Obróciła mieczem nad głową i cięła przeciwnika w prawy bark; znowu włożyła w to tyle siły, że na moment zdrętwiała jej cała ręka. Burgundczyk zamachnął się swoją buławą. W miejscu, w które go trafiła, zachodzące na siebie płyty pancerza zazgrzytały i zacięły się. Nie mógł ani podnieść, ani opuścić ręki. W tym jej położeniu jego pachę osłaniała już tylko kolczuga i tam właśnie Asza z całej siły wbiła ostrze miecza. Trzy padające konie, potykając się, roztrącały ciżbę walczących. Asza spojrzała w prawo, w lewo, potem z niepokojem rozejrzała się wokół siebie. „Niech to diabli! Proporzec z Lwem jest aż tam! Jeżeli ja sama się go nie trzymam, to jak mogę tego wymagać od innych?" — przemknęło jej przez głowę, ale zaraz dwadzieścia metrów dalej, pra- wie na samym skraju placu boju, zobaczyła sztandar księcia. Nagłe olśnienie: „Dowódcza grupa Burgundczyków... jest w jej zasięgu!". 69 — Następnie wyłącz z walki ich dowódcą. — Lew! Lew! — Asza stanęła w strzemionach i wskazując mie- czem kierunek, krzyknęła: — Brać księcia! Brać księcia! Coś uderzyło ją w tył hełmu i choć tylko prześlizgnęło się po jego powierzchni, to impet uderzenia wystarczył, aby powalić ją na kark Godluca. Wierzchowiec okręcił się i stanął na zadnich nogach. Kurczo- wo obejmując szyję konia, Asza poczuła, że gdy opadał, to jego przed- nie kopyta uderzyły jakiś upatrzony wcześniej obiekt. Do jej uszu do- tarły wrzaski oraz komendy, wydawane po francusku i flamandzku, następnie zobaczyła, że proporzec Lwa znowu przesunął się ku peryfe- riom boju, więc zaklęła. W chwilę potem dostrzegła, że sztandar księcia chwieje się i upada, a w tej samej chwili rycerz, który znalazł się na wprost niej, wymierzył w nią miecz, udało się jej jednak zrobić unik, i wyprostowawszy się, zobaczyła, że... plac boju opustoszał. Około trzydziestu Burgundczyków galopowało w rozsypce w kie- runku własnego obozu. „Zaledwie parę minut" — pomyślała oszoło- miona Asza. Parę minut! Z obozu wybiegły małe z tej odległości piesze postaci w barwach Fi- lipa de Poitiers i Ferry'ego de Cuisance; łucznicy z Pikardii i Hainault. „Łucznicy — i to weterani — pięciuset...". — Jeśli nie masz wystarczającej liczby łuczników i kuszników — wycofaj się. — „Nie mam na to żadnych szans. Pieprzona sytuacja!". Wzniosła rękę, napotkała spojrzenie Roberta Anselma i wspierając gest całym ciałem, dała znak do odwrotu. — Wycofać się! — krzyknęła. Dwaj kopijnicy Euena Howa, swe- go czasu była to niezła banda niesfornych sukinsynów, zeskoczyli z koni, żeby zająć się rannymi. Asza zobaczyła, jak sam Euen How wbija mizerykordię w szczelinę wizjera jakiegoś leżącego rycerza. Trysnęła krew. — Chcesz być tarczą dla kuszników? — Nisko wychy- liwszy się z siodła, podciągnęła Walijczyka na nogi. — Spieprzaj stąd! Ale już! — Pomimo ciosu sztyletem ranny jeszcze żył. Miotał się i krzyczał, a z jego wizjera przez cały czas tryskała krew. Asza wypro- stowała się w siodle i przejechała po ciele nieszczęśnika, galopując ku Anselmowi i krzycząc: — Wracać do obozu! Jazda! Proporzec z Lwem oddalił się. Jakiś rycerz w lwich barwach wygrzebywał się spod padłego konia. 70 Thomas Rochester, Anglik. Asza zacisnęła kolana na bokach Godluca, każąc mu stać nieruchomo, dopóki Thomas nie podźwignie się na nogi, a wtedy chwyciła go za rękę i pomogła usadowić się za sobą. Otwarta przestrzeń, rozciągająca się pomiędzy nimi a Neuss, usia- na była sylwetkami koni bez jeźdźców, które początkowo biegały bezładnie, ogarnięte paniką żeby stopniowo odzyskiwać panowanie nad sobą zwalniać, a w końcu spokojnie stanąć. Jej pasażer wrzeszczał z zadu Godluca: — Szefie, łucznicy, tam! Zjeżdżajmy stąd! — Asza, ostrożnie pro- wadząc konia przez pole niedawnej potyczki, wychylona z siodła, uważnie przyglądała się leżącym na ziemi rycerzom, chcąc się upew- nić, który z rannych i zabitych był jej, a który księcia. Nie natrafiła na żadnego ze swoich. — Szefie! — rozległ się ostrzegawczy krzyk Ro- chestera. Pierwszy z pikardyjskich dalekosiężnych łuczników mijał właśnie"krzew, który wedle oceny Aszy rósł czterysta metrów od niej. — Szefie! Thomas musi być w szoku. Nawet nie poprosił, żebym schwytała dla niego któregoś z błąkających się koni. A przecież cztery kopyta w tej sytuacji warte są każde pieniądze. Łucznicy podbijają ich cenę. — Dobra. Zawróciła konia i pojechała w górę pochyłości, przejeżdżając po drodze przez prawie suchy strumień Erft. Zbliżając się do najbliższej spośród barier z plecionej wikliny, które stanowiły bramy cesarskie- go obozu, zmusiła się do jazdy stępa. Postukała w opancerzony kark Godluca. — A jednak nie na próżno dobrze cię karmiliśmy podczas ćwiczeń. Gniadosz potrząsnął wysoko podniesionym łbem. W kącikach jego pyska i na kopytach Asza spostrzegła krew. Z otoczonego kręgiem wozów obozu, który był lustrzanym odbi- ciem obozu Burgundczykow z nadrzecznej doliny, wysypywali się tłumnie żołnierze w barwach Błękitnego Lwa, z łukami na plecach. Asza wjechała przez szczelinę między dwoma wozami, której strzegli wartownicy. — Zsiadaj, Thomas. Powściągnęła wodze, żeby mógł się ześlizgnąć z końskiego zadu, po czym obejrzała się na niego. 71 — Jeżeli następnym razem stracisz konia, to będziesz wracał pie- chotą. Na twarz Rochestera wypłynął szeroki uśmiech. — Tak jest, szefie! Wokół niej i Roberta Anselma już była ciżba mężczyzn z ich części obozu, wywrzaskujących pytania i przestrogi. — Ci przeklęci Burgundczycy na pewno tu za nami nie przyjdą. Trzymajcie się. Słońce dopiekało do żywego. Asza wyprowadziła Godluca z cis- nącego się wokół niej kręgu, odpięła klamry rękawic i sięgnęła rękoma do saletu. Żeby dobrać się do paska i zapinki pod beworem, musiała odchylić głowę do tyłu. Szarpnięciem odpięła klamrę. Hełm omal nie spadł jej na plecy, ale zdążyła go uchwycić, a następnie umocować na gałce siodła. Teraz wyciągnęła zatyczki bewora, żeby w harmonijkę złożyć laminacje. Powietrze. Chłodne powietrze. Jej gardło było wyschnięte i obo- lałe. Wyprostowała się w siodle. Patrzył na nią z wysokości swego wojennego siodła Jego Najja- śniejsza Cesarska Mość Fryderyk III, Imperator Rzymu, który dosia- dał swego ulubionego, siwego ogiera. Asza zerknęła na boki. Cesarzowi towarzyszyła cała jego świta w pełnym rynsztunku. Jaskrawe stroje i strusie pióra na hełmach. Naj- drobniejszej rysy na ich stali. Tylko że było już o wiele za późno na to, żeby się przyłączyć do potyczki. Wyłowiła wzrokiem trzymające- go się z tyłu mężczyznę w kolczudze — z wyglądu mieszkańca Wiecz- nego Półmroku*, gdyż jego oczy przesłaniała cienka opaska z czarnego muślinu — na którego wargach rysował się nieco cyniczny uśmieszek. Pot przykleił jej do czoła i policzków zaplecione w warkocze srebrzy- ste włosy. Skórę miała wilgotną i jaskrawo zaczerwienioną. W spojrzeniu spokój. Podjechała do cesarza, zostawiając za sobą swoich rozkrzycza- nych ludzi. — Wasza Wysokość... Fryderyk wysyczał swym cienkim głosikiem: — Co robisz po tej stronie mojego obozu, kapitanie? * Określenie z Fraxinusa, dotyczy niezidentyfikowanych legend; wzmiankowa- ne jeszcze tylko w tekście del Guiza. 72 — Przeprowadzałam manewry, Wasza Cesarska Mość. — Przed bramą obozu Burgundczyków? — Musiałam przećwiczyć atakowanie i odwrót z proporcem, Wa- sza Cesarska Mość. Fryderyk zmrużył oczy. — Iw trakcie tych ćwiczeń przypadkiem spostrzegłaś eskortę księcia? — Pomyślałam, że to wypad na Neuss, Wasza Cesarska Mość. — Ruszyłaś więc do ataku. — Za to biorę żołd, Wasza Cesarska Mość. Bądź co bądź jesteśmy twoimi najemnikami. Jeden z członków świty — odziany w kolczugę południowiec — chrząknął przez nos. Dopiero po chwili napiętej ciszy wymamrotał: — Przepraszam, Wasza Cesarska Mość. To przez ten wiatr. — Rozumiem... Asza przypatrywała się małemu, jasnowłosemu człowieczkowi. Ce- sarz najwyraźniej nie przywdział zbroi, choć zapewne pod jego atłaso- wym dubletem kryła się kolczuga. Powiedziała ugodowym tonem: — Czyż nie po to przyjechaliśmy tu z Kolonii, żeby chronić Neuss, Wasza Cesarska Mość? — Fryderyk gwałtownie zawrócił konia i oto- czony swą świtą pogalopował do środkowej strefy cesarskiego obozu Germanów. — Psiakrew! — powiedziała na cały głos Asza. — Tym razem mogłam to była zrobić. Robert Anselm podjechał do niej, trzymając hełm na biodrze. — Zrobić co, szefie? Asza spojrzała z ukosa na swego krótko ostrzyżonego porucznika, który był dwakroć od niej starszy, doświadczony i sprawny. Dotknęła ręką głowy i wyciągnęła z włosów szpilę, pozwalając opaść ciężkim warkoczom, które rozproszyły się po naramiennikach i napierśniku, sięgając bioder. Dopiero teraz zobaczyła, że całe są nasiąknięte krwią, a ręce ma zakrwawione aż po łokcie. — Albo wpaść w jeszcze gorsze gówno — odpowiedziała wresz- cie na pytanie Roberta — albo dotrzeć tam, gdzie chcę być. Dobrze wiesz, co bym z wami chciała zdobyć w tym roku. — Ziemię — mruknął Anselm. — Nie najemniczą nagrodę pie- niężną. Chcesz, żeby nam dał ziemię i posiadłość. — Tak — westchnęła Asza. — Mam już dosyć zdobywania zam- 73 ków i korzyści dla innych. Mam dosyć tego, że nigdy nic mi nie zosta- je na koniec wojennego sezonu oprócz pieniędzy, które wystarczą na to, żebyśmy przeżyli zimę. Na jego opalonej, pociętej zmarszczkami twarzy pojawił się uśmiech. — Nie każda kompania może się nawet tym pochwalić. — Wiem. Ale ja jestem w tym dobra. — Zachichotała na myśl o swoim braku skromności, lecz wbrew jej oczekiwaniom Anselma to nie rozbawiło. Spoważniała. — Robercie, chcę jakiegoś stałego miej- sca, do którego moglibyśmy wracać. Chcę posiadać ziemię. I w tym właśnie cała rzecz. Jeśli masz ziemię dzięki podbojowi, albo odziedzi- czoną, albo podarowaną, to możesz na niej osiąść. Jak Sforza w Me- diolanie. — Uśmiechnęła się cynicznie. — Miej dość czasu i dość pie- niędzy, a nawet byle chłop z Jacka stanie się dobrze urodzonym sir Johnem. Chcę w tym uczestniczyć! Robert wzruszył ramionami. — Czy Fryderyk coś podobnego zrobi? Taki pomysł może go do ostateczności rozwścieczyć. Nigdy nie wiem, jak ten człowiek zareaguje. — Ja też. — Jej serce i oddech już się uspokoiły, ustało pulsowa- nie w uszach. Ściągnęła jedną rękawicę i otarła sobie twarz, oglądając się na zsiadających z koni rycerzy z kompanii Lwa. — Trzeba przy- znać, że ludzi mamy dobrych. — A czyż nie dobierałem ich dla ciebie przez pięć lat? Spodzie- wałaś się, że sprowadzę ci byle kogo? Asza spostrzegła, że chciał, aby to zabrzmiało żartobliwie. Po twa- rzy Roberta obficie spływał pot, a wypowiadając te słowa, unikał jej wzroku. Pomyślała: „Czyżby mu chodziło o większy udział w podzia- le pieniędzy?". Zaraz jednak odpędziła tę myśl. „Nie. Nie Robert. Ale w takim razie w czym rzecz?". — To nie była wojna — powiedziała, nie przestając zastanawiać się nad swoim porucznikiem. — To był turniej, a nie bitwa! Proporzec Lwa osadzony w gnieździe. Jedna ręka trzyma hełm, palce drugiej pod brodą szukają za kolczugą małego proporczyka. Skórzane obramowanie kolczugi jest aż czarne od jego potu. — Może i turniej, ale krwawy. Ich rycerze stracili w nim życie. — Sześciu, może siedmiu — zgodziła się Asza. — Czy słyszałaś, jak... — Anselm przełknął ślinę. Znowu spojrzał jej w oczy. Poczuła zakłopotanie, widząc jego zbielałe od potu lub 74 mdłości czoło. — W pewnej chwili... uderzyłem jednego z nich ręko- jeścią miecza. — Wzruszył lekko ramionami i wyjaśnił: — Wizjer miał na hełmie. Czerwone barwy z białymi jeleniami w skoku. Odła- małem mu pół twarzy. Oślepiłem go. Nie spadł z konia. Widziałem potem, jak jeden z jego towarzyszy pomagał mu dojechać do obozu. Ale kiedy zadałem mu ten cios, przeraźliwie wrzasnął. Może słyszałaś ten krzyk. Od pierwszej chwili wiedział, że został okaleczony na całe życie. Wiedział. Asza przypatrywała się rysom jego twarzy, równie dobrze jej zna- nym jak własne. Wysoki, barczysty, jego zbroja błyszczała w słońcu, a wystrzyżona czaszka była czerwona od upału i potu. — Robercie... — Przejmuję się nie tymi, którzy zginęli. Nie daje mi spokoju myśl o tych, którzy będą musieli żyć z tym, co im zrobiłem. — Za- milkł, kręcąc głową. Zmienił pozycję w siodle. Na jego twarzy nie było już nawet śladu po uśmiechu. — Chrystusie Zielony! Słyszysz, co ja wygaduję? To pobitewny wstrząs. Nie przejmuj się tym, dziew- czyno. Robiłem to, kiedy cię jeszcze nie było na świecie. Nie była to żadna przenośnia, lecz proste stwierdzenie faktu. Asza, z natury bardziej optymistyczna, skinęła głową na znak zgody. — Powinieneś porozmawiać z księdzem. I porozmawiaj z God- freyem. A potem jeszcze raz ze mną. Wieczorem. Gdzie jest Florian? Wyglądał na trochę podniesionego na duchu. — W namiocie chirurga. Asza skinęła mu głową. — Dobra. Chcę porozmawiać z dowódcami kopijników, bo w na- tarciu wszystko się rozlazło. Zrób apel kompanii, a potem znajdziesz mnie w namiocie dowództwa. Do roboty! Jechała pomiędzy młodymi rycerzami w zbrojach, którzy ześlizgi- wali się z siodeł, pokrzykiwali do siebie, pokrzykiwali do niej, pod- czas gdy ich paziowie odbierali od nich wodze koni bojowych, i papla- li o bitwie. Asza z całej siły walnęła jednego z nich w tył pancerza, po czym powiedziała coś sprośnego do swego drugiego porucznika, Savoyardczyka Paula di Conti. Uśmiechnęła się, kiedy słuchacze skwi- towali jej rubaszny żart pochwalnymi okrzykami, po czym zsiadła z ko- nia i pobrzękując zbroją, wspięła się na wzgórek, gdzie rozstawiony był namiot chirurga. 75 — Philibert, przynieś mi świeże odzienie! — wrzasnęła do swego ostrzyżonego tuż przy skórze pazia, który natychmiast biegiem puścił się do jej namiotu. — I przyślij do mnie Rickarda, bo chcę wreszcie zdjąć z siebie zbroję! Florianie! Chłopak jeszcze przyspieszył kroku, podczas gdy Asza pochyliła się, odchyliła płachtę i weszła do okrągłego namiotu chirurga. Śmier- działo tam zastarzałą krwią i wymiocinami, ale czuć było też przy- jemną woń przypraw i ziół, które chirurg przechowywał w mieszkal- nej części namiotu, oddzielonej od reszty zasłoną. Podłogę pokrywała gruba warstwa trocin. Światło słońca, które przebijało się przez płót- no, miało złotawy połysk. Nie zastała bynajmniej tłoku. Przeciwnie: było prawie pusto. — Co tam? A, to ty! — wysoki mężczyzna szczupłej budowy, ze źle przyciętymi blond włosami, które opadały mu na oczy, powitał ją z uśmiechem, który rozjaśnił jego przybrudzoną twarz. — Popatrz na to. Bark, który wyskoczył z panewki. Fascynujące. — Jak się masz, Ned? Asza zaniedbała na chwilę Floriana, pochylając się nad rannym. Doskonale pamiętała jego pełne nazwisko: Edward Aston, starszawy już rycerz, początkowo angielski uciekinier, który miał dosyć królew- skich wojen rosbifów*, a teraz uznany najemnik. Na otaczającej go tra- wie porozrzucane były poszczególne elementy zbroi, którą z niego zdję- to. Składała się ona z części, które — kiedy je w różnych czasach i w różnych krajach kupował — były nowe: mediolański napierśnik, osłony rąk germańskie, typu zwanego gotyckim. Zachował pozycję sie- dzącą. Pszenicznej barwy światło padało na jego nagą czaszkę, oto- czoną wianuszkiem siwych włosów. Florian zdjął z niego dublet i widać było, jak siniaki ciemnieją z minuty na minutę. Wykrzywiona twarz świadczyła o wywołanym bólem cierpieniu, ale jeszcze dobitniej wyra- żała obrzydzenie. Jego staw barkowy wyglądał wręcz niedorzecznie. — To przez ten cholerny młot bojowy, rozumiesz? Pieprzony ma- ły burgundzki kundel zajechał mnie od tyłu, kiedy wykańczałem jego kolesia. I do tego konia mi zranił. * Rosbif lub roast-beef — ówczesny przydomek nadawany na kontynencie wszystkim Anglikom; podobno od tego, że nic innego nie jedli. 76 Aszy stanęła przed oczyma angielska kopia sir Edwarda Astona. Na- mówił do służby u niej jednego kusznika, jednego całkiem nieźle wy- ekwipowanego dalekosiężnego łucznika, dwóch przyzwoitych żołnierzy piechoty, cholernie dobrego sierżanta i pazia pijusa. — Koniem zajmie się twój sierżant, Wrattan. Zlecę mu też do- wództwo nad twoimi kopijnikami. A ty spokojnie wypoczywaj. — Zasłużyłem na swoją działkę, co? — Jak cholera! Patrzyła jak Florian de Lacey zaciska obie dłonie wokół przegubu starego weterana, po czym mówi: — A teraz powiedz: „Cristus vincit, Cristus regnit, Cristus impe- rat" — rozkazał chirurg. — Cristus vincit, Cristus regnit, Cristus imperat — wykrzyczał na cały głos ranny, jakby znajdował się na otwartym polu, a nie w zamk- niętym namiocie. — Pater et Filius, et Spiritus Sanctus. — A teraz trzymaj się. — Florian przycisnął żebra Edwarda Asto- na kolanem, ryknął ile sił w płucach: — Kurwa! — Po czym wypro- stował się. — No i proszę. Wszystko na swoim miejscu! — Dlaczegoś mnie nie uprzedził, że będzie tak bolało, ty durny so- domito?! — Chcesz powiedzieć, że tego nie wiedziałeś? W każdym razie te- raz się zamknij i daj mi dokończyć moje czary. — Chirurg zmarszczył brwi, podumał przez chwilę, po czym pochylił się i wymruczał do ucha rycerza: — Mała, magubula, mała, magubula! Stary najemnik chrząknął, podniósł krzaczaste brwi, po czym ener- gicznie skinął głową. Asza przyglądała się długim i mocnym palcom Floriana, które bandażowały bark tak ściśle, żeby go na jakiś czas unieruchomić. — Nie martw się, Ned — powiedziała. — Wiele wojowania cię nie ominie. Nasz arcywspaniały wódz Fryderyk potrzebował siedem- nastu dni, żeby przemaszerować dwadzieścia cztery mile z Kolonii do tego miejsca. Nie wygląda też na to, żeby się palił do chwały. — No to wcześniej będą mi płacić za to, że nie walczę! Wieko- wy już ze mnie człowiek. Jeszcze mnie zobaczysz w pieprzonym grobie. — Do pieprzonego grobu jeszcze ci daleko — odparła Asza. — Zobaczymy się, kiedy znowu dosiądziesz konia. To znaczy... 77 — Mniej więcej za tydzień — Florian wytarł ręce o poły dubletu, wcierając kurz w czerwone sznurówki i płócienną białą koszulę. — Dłużej zejdzie z tą pękniętą kością ramienia, którą się zajmowałem wcześniej. — Skrzywił się i powiedział do Aszy: — Dlaczego mi tu nie przyślesz jakiejś naprawdę interesującej rany? A poza tym przy- puszczam, że i tym razem nie zadałaś sobie fatygi, żeby mi przywieźć jakieś ciało do studiowania anatomii, tak? — Ciała zabitych nie są moją własnością— odparła, starając się nie wybuchnąć śmiechem, do czego pobudzała ją mina chirurga. Florian wzruszył ramionami. — Jak ja mam studiować śmiertelne rany, zadawane w bitwach, skoro nie będziesz mi dostarczać ciał? Ned Aston wymruczał pod nosem coś, co zabrzmiało jak „pieprzo- ny demon". — Mieliśmy dziś szczęście — wyjaśniła Asza chirurgowi. — Po- wiedz mi jeszcze: kto ma złamaną rękę? — Bartolomey St. John. Flamandzki kopijnik od van Mandera. Zrośnie mu się. — Żadnych dożywotnich kalek? Nikt nie zginął? Żadnej zarazy? A więc Zielony Chrystus mnie kocha! — wydała radosny okrzyk, po czym zwróciła się do Neda: — Zaraz ci przyślę twojego sierżanta. — Dam sobie radę. Jeszcze nie umarłem. Potężny Anglik z wyrazem obrzydzenia na twarzy ruszył do wyjś- cia, piorunując wzrokiem Floriana de Lacey; na ile Asza zdążyła po- znać chirurga, to puszczał on takie uczucia wobec swojej osoby w nie- pamięć i ani trochę się nimi nie przejmował. Spoglądając w ślad za oddalającym się Nedem, Asza powiedziała: — Nie słyszałam jeszcze, żebyś stosował wobec rannych magicz- ne zaklęcia. — Wiesz... Nie używam ich wobec bezkrwawych obrażeń. Ale to akurat było zaklęcie na farcioun. — Farcioun? — Chorują na to konie*. — Konie! — Asza z trudem powstrzymała się od wybuchu niepo- wstrzymanego śmiechu, który nie licowałby z jej dowódczą pozycją. * Prawdopodobnie chodzi o nosaciznę. 78 — Ale mniejsza o to. Chciałabym, żebyśmy wyszli z tego smrodu i pogadali. Teraz! Na zewnątrz słońce uderzyło w nich niczym jakiś lśniący młot. Gorąco wręcz dusiło zamkniętą w zbroi Aszę. Zerknęła w stronę swo- jego namiotu i sztandaru z Lazurowym Lwem, który zwisał nierucho- mo w bezwietrznym powietrzu. Florian de Lacey podał jej swój skórzany bukłak na wodę. — Co się stało? Bukłak, co jak na Floriana było dość niezwykłe, zawierał mocno rozcieńczone wodą wino*. Asza polała sobie głowę, nie przejmując się tym, że rozlewa płyn na stalowy pancerz. Woda, choć ciepła, spra- wiła, że pociągnąwszy łyk, aż zachłysnęła się powietrzem. Potem piła zachłannie, mówiąc między łykami: — Cesarz. Rzuciłam mu wyzwanie. Nie ma co tu siedzieć... i da- wać Burgundczykom do zrozumienia, że Neuss jest wolnym mia- stem. .. a Herman z Hesse jest naszym przyjacielem... więc może byli- by uprzejmi wrócić do siebie? Wojna. — Wyzwanie? Z Fryderykiem nigdy nic nie wiadomo. — Na bla- dej i przystojnej pod warstwą brudu twarzy Floriana pojawił się wyraz obrzydzenia. — Mówią, że niewiele brakowało, a schwytałabyś bur- gundzkiego księcia. Prawda to? — Cholernie niewiele brakowało. — Fryderyk mógłby temu przyklasnąć. — Albo nie. Polityka, a nie wojna. Ach, psiakrew, w końcu kto to wie? Asza osuszyła bukłak do dna. Odejmując go od ust, spostrzegła, że z namiotu dowództwa wybiegł jej paź Rickard i zmierza w jej stronę. — Szefie! — Czternastolatek ledwie zdążył wyhamować przed nią, ślizgając się po trawie. — Posłanie. Od cesarza. Chce cię natych- miast widzieć w swoim namiocie. — Powiedział dlaczego? — To wszystko, co mi powiedział jego goniec. Asza włożyła rękawice do odwróconego hełmu, a hełm włożyła pod pachę. * Wodę pito zwykle zaprawioną jakimś alkoholem, aby zabezpieczyć się przed powodowanymi przez nią infekcjami. 79 — Dobra. Rickard, zbierz dowództwo kopijników. Biegiem. Chodź- my, Florianie. Chociaż... nie. — Zatrzymała się. Podeszwy jej butów poślizgnęły się na szklistej letniej trawie. — Florianie, musisz zmienić odzienie. Chirurg wyglądał na rozbawionego. — I przypuszczam, że tylko ja powinienem to zrobić, tak? Asza przyjrzała się swojej zbroi. Błyszczący metal był teraz brązo- wy od zakrzepłej krwi. — Już nie zdążę jej zdjąć. Rickard, przynieś wiadro! Po paru minutach zbroja była od góry do dołu opłukana. Ciepława woda, a nawet kontakt skóry z wilgotnym dubletem, który oddzielał zbroję od ciała, to była w tym upale przyjemność. Asza wycisnęła w dłoniach wodę ze swych metrowej długości włosów, przerzuciła je na plecy i po wysłaniu giermka z poleceniami dla Lazurowego Lwa szybkim krokiem ruszyła do centrum obozu. — Albo czeka cię szlachectwo — mruknął na powitanie Robert Anselm — albo przepotężny opieprz. Popatrz tylko na nich! — Rzeczywiście. Spodziewają się zobaczyć coś ciekawego. Przed czteropokojowym, okrągłym namiotem w pasy czekał wyjąt- kowo liczny tłumek. Podchodząc, Asza rozejrzała się po obecnych. Szlachta. Młodzi ludzie w najmodniejszych, wymyślnie wiązanych z przodu dubletach i pstrych rajtuzach, bez nakrycia głowy i z długimi włosami. Wszyscy mieli na sobie przynajmniej napierśniki. Starsi po- cili się w długich do ziemi, plisowanych szatach i podwijanych kape- luszach. Na wydzielony wokół cesarskiego namiotu kwadrat trawy nie miały wstępu konie, krowy, niewiasty, bobasy z gołymi pupami oraz pijani żołnierze. Nikt nie śmiał pogwałcić świętości terenu, który ota- czał żółto-czarny sztandar z czarnym, dwugłowym orłem. A mimo to powietrze przesycone było znajomym odorem wysuszonego przez słoń- ce końskiego, i nie tylko końskiego, łajna. Przybyli oficerowie Aszy. Słońce osuszyło nie tylko jej zbroję, ale i osłonięty przez nią du- blet. Zamknięta w ściśle dopasowanym metalowym odzieniu czuła, jak watowany spód zbroi wsysa w siebie wszystek jej pot. Było jej nie tyle gorąco, co duszno: nie mogła dostarczyć płucom odpowiedniej ilości powietrza. „A jednak miałabym czas na przebranie się. Zawsze to samo: spiesz się, a potem czekaj!". 80 Podszedł do niej barczysty, kanciasto zbudowany brodacz po trzydziestce, w brązowej, długiej szacie, która opadała mu na bose stopy. — Przepraszam, kapitanie. — Spóźniłeś się, Godfrey, więc jesteś zwolniony. Jeśli płacę, to chcę mieć urzędnika kompanijnego wyższej niż twoja klasy. — Oczywiście, moje dziecko. Rośniemy na Drzewach — kompa- nijny kapelan poprawił krzywo zwisający na piersiach krzyż. Miał wy- datną klatkę piersiową i tchnął solidnością. Pomarszczona skóra wokół oczu świadczyła o zbyt wielu latach spędzonych pod gołym niebem. Nikt by się nie domyślił z jego śmiertelnie poważnej miny, od jak dawna ani jak dobrze Godfrey Maximillian znał Aszę. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Asza zaczęła postukiwać pa- znokciem o trzymany pod pachą hełm. Metal odpowiadał zniecierpli- wionym podzwanianiem. — A więc? Co ci twoje „kontakty" powiedziały na temat tego, ja- kie jest myślenie Fryderyka? Kapelan zachichotał. — Wymień z przeciągu ostatnich trzydziestu lat choć jednego, który by to wiedział! — No dobra. To było głupie pytanie. Stojąc na szeroko rozstawionych nogach, wciąż w bitewnych bu- tach z ostrogami, Asza przypatrywała się cesarskim dostojnikom. Tyl- ko nieliczni ją powitali. Z wnętrza namiotu nie dochodziły odgłosy żadnego poruszenia. Godfrey Maximillian dorzucił: — Zdaje się, że jest z nim tam teraz sześciu czy siedmiu w miarę wpływowych rycerzy i skarżą się, że Aszy ciągle się zdaje, że wolno jej atakować bez rozkazu. — Gdybym nie zaatakowała, to skarżyliby się na to, że najemni żołnierze biorą pieniądze, a nie chcą zaryzykować życia w walce. — Po czym mruknęła pod nosem, wskazując ruchem głowy jedynego oprócz niej najemnego kapitana, czekającego przed cesarskim namio- tem, Włocha Jacobo Rossano. — Kto miałby być głównym kapitanem najemników? — Ty, madonno — powiedział włoski szef kanonierów, Antonio Angelotti. Jego zdumiewająco płowe włosy i jasna cera wyróżniałyby 81 go w każdej grupie ludzi, nie tylko z racji biegłości, z jaką posługiwał się działami. Asza spiorunowała go wzrokiem. — To było pytanie retoryczne, Angelotti. Czy ty wiesz, co to jest kompania najemników? — Kompania najemników? Hm... — włączył się Florian. — Czy to oddział lojalnych, ale tępych psychopatów, którzy są w stanie pobić wszystkich innych przygłupich psychopatów, na których natrafią? Asza przyjrzała mu się, podnosząc brwi na znak zadziwienia. — Pięć lat minęło, a ty wciąż nie masz pojęcia, co to jest żołnierka. Chirurg zachichotał. — I wątpię, czy kiedykolwiek będę je miał. — Więc ja ci powiem, co to jest kompania najemników. — Asza wycelowała w niego wskazujący palec. — Kompania najemników to ogromna machina, która pochłania chleb, mleko, mięso i wino, na- mioty, olinowanie i tkaniny, a wydala gówno, brudne odzienie, koń- ski nawóz, zniszczone pomieszczenia, pijackie rzygowiny i popsuty sprzęt. A to, że od czasu do czasu zdarza się jej walczyć, to sprawa absolutnie marginesowa! — Przerwała, aby zaczerpnąć oddechu i za- panować nad irytacją. Patrzyła po zebranych przed namiotem ludzi, wychwytując barwy, identyfikując dostojnych wielmożów, poten- cjalnych przyjaciół i zdeklarowanych wrogów. Wciąż żadnych pole- ceń z cesarskiego namiotu. — To worek bez dna, który muszę dzień w dzień od nowa napełniać zaopatrzeniem, bo kompania jest zawsze o dwa posiłki od rozpadu. No i pieniądze. Nie zapominajmy o pie- niądzach. Jak też i o tym, że kiedy jednak walczą, to po każdej bitwie zostają ranni i chorzy, którymi trzeba się opiekować. A do tego kiedy się ich leczy, to nie robią nic pożytecznego! Kiedy zaś nic im nie dole- ga, to robi się z nich niezdyscyplinowany motłoch, który bije okolicz- nych chłopów. A niech to! Florian znowu dorzucił swoje trzy grosze: — I oto co masz z tego, że płacisz ośmiuset ludziom za to, żeby szli za tobą. — Oni nie idą za mną. Oni pozwalają mi iść na ich czele. To dwie całkiem różne sprawy. Florian de Lacey jeszcze raz się odezwał, ale już zupełnie innym, łagodnym tonem: 82 — Wszystko będzie z nimi w porządku, Aszo. Nasz szacowny ce- sarz nie zaryzykuje utraty tak znacznej części swojej armii. — Mogę mieć tylko nadzieję, że trafnie to oceniasz. O kilkanaście kroków za nią jakiś głos oznajmił beztrosko: — Nie, panie. Kapitan Asza jeszcze nie przyszła. A znam ją z wi- dzenia. To istny rzeźnik o męskim wyglądzie. Nawet większa od męż- czyzny. Kiedy ją widziałem w północno-zachodniej części obozu, to była przy niej dziewczynka. Taka mała przybłęda — znalazła ją w swo- ich taborach — którą bezwstydnie pieściła. Doprawdy obrzydliwość! Dziewczynka aż drżała pod jej dotknięciami. Oto twój „niewieści żołnierz" i dowódca! Asza już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w porę spostrzegła podniesione brwi Floriana de Lacey i nie odwróciła się, żeby wyprowa- dzić z błędu nieznajomego rycerza. Oddaliła się o parę kroków w stronę jednego ze starszych cesarskich kapitanów w żółto-czarnych barwach. Gottfried z Innsbrucku skłonił przed nią głowę. — To była dobra potyczka. Asza wzruszyła ramionami. — Miałam nadzieję na wsparcie z miasta, ale zdaje się, że Herman z Hesse nie wyściubia nosa zza murów, żeby zaatakować. Rozmawiając z nią, Gottfried nie spuszczał wzroku z wejścia do namiotu cesarza. — A czemu miałby to robić? Wytrzymał osiem miesięcy bez na- szej pomocy, podczas gdy ja nie dałbym mu więcej niż osiem dni. Nie takiemu małemu, osamotnionemu miastu, zaatakowanemu przez Bur- gundczyków. — Małe, osamotnione miasto, które się buntuje przeciwko swoje- mu „prawowitemu rządcy", arcybiskupowi Ruprechtowi — powie- działa Asza, nie próbując ukryć sceptycznego tonu głosu. Gottfried zaśmiał się głośno. — Arcybiskup Ruprecht to człowiek księcia Karola i do szpiku kości Burgundczyk. Właśnie dlatego chcą mu przywrócić władzę nad Neuss. Posłuchaj tylko, pewnie ci się to spodoba. Otóż Ruprecht był popierany przez ojca obecnego księcia jako kandydat na arcybiskup- stwo. Czy wiesz, co Ruprecht posłał świętej pamięci księciu Burgundii Filipowi jako wyraz wdzięczności, kiedy już to arcybiskupstwo do- stał? Lwa! Prawdziwego, żywego lwa! c — Ale nie błękitnego — wtrącił jakiś posiadacz łagodnego tenoru. — Powiadają o księciu Karolu, że sypia jak lew: z otwartymi oczami. Odwracając się, żeby spojrzeć na młodego rycerza, który to powie- dział, Asza nagle pomyślała: „Czy ja cię skądś nie znam?". Nie byłoby niczym niezwykłym rozpoznać germańskiego rycerza z jakiegoś innego obozu, z jakiegoś innego sezonu wojennych kampanii. Obrzuciła go przelotnym spojrzeniem: był bardzo młody, pewnie nie starszy od niej; długonogi i smukły, o barkach, które za rok albo dwa staną się szerokie. Na głowie miał gotycki salet, który nawet przy pod- niesionym wizjerze skrywał większość jego twarzy. Musiała się zado- wolić oceną kosztownego dubletu, zielono-czarnych nogawic i wyso- kich butów do konnej jazdy, których nakolanniki kryły się pod połami dubletu, oraz rycerskich ostróg. No i nader fantazyjnego, rowkowanego, gotyckiego napierśnika, który nie przeszedł tego dnia żadnej potyczki. Towarzyszyło mu dwóch lub trzech twardych z wyglądu młodzień- ców, noszących zielone barwy. „Meklemburg? Scharnscott?" — Asza przebiegła w myślach cały swój zasób heraldyki, ale bezskutecznie. Powiedziała lekkim tonem: — A ja słyszałam, że książę Karol sypia na krześle z wysokim oparciem i w pełnej zbroi. Na wypadek, gdybyśmy go znienacka za- skoczyli. Czego po jednych z nas bardziej można się spodziewać niż po innych. Z widocznych pod podniesionym wizjerem oczu germańskiego ry- cerza powiało chłodem. — Suka w męskim odzieniu — warknął. — Pewnego dnia, kapita- nie, będziesz nam musiała powiedzieć, do czego ci służy klapka z przo- du rajtuzów. Robert Anselm, Angelotti i pół tuzina pozostałych poruczników Aszy ustawiło się tak, żeby ich opancerzone ramiona stykały się z jej ramionami. „A niech wam będzie" — pomyślała z rezygnacją. Ostentacyjnie przyjrzała się swoim rajtuzom, po czym powiedziała: — To dobre miejsce na zapasową parę rękawic. Przypuszczam, że i wy korzystacie z tej możliwości. — Cipa! — Czyżby? — Asza bardzo uważnie przyjrzała się jego zielo- no-białej wypukłości. — Nie wygląda mi to na cipę, ale ośmielę się stwierdzić, że ty sam z pewnością wiesz lepiej. 84 Każdy, kto nosi miecz w pobliżu cesarza, ryzykuje nagłą śmierć z rąk jego gwardzistów; Asza nie była adziwiona tym, że młody ger- mański rycerz trzymał dłoń z dala od rękojeści swego miecza. Co ją zdumiało, to to, że nagle uśmiechnął się do niej z wyrazem uznania w oczach; uśmiech młodzieńca, który potrafił zdobyć się na to, żeby docenić żart, którego był celem. Odwrócił się i podjął rozmowę ze swymi szlachetnymi towarzysza- mi, jak gdyby Asza w ogóle nic nie powiedziała. Wskazał im rękawicą leżące kilka kilometrów na wschód, porośnięte sosnami wzgórza. — A zatem do jutra! Zapolujemy. Jest tam wielki odyniec, tak wy- soki, że sięgnąłby łopatki mojej gniadej. — Nie musiałaś robić sobie jeszcze jednego wroga — jęknął God- frey, pochylając się do jej ucha. Upał lub napięcie sprawiło, że ta część jego twarzy, którą widać było sponad gęstej brody, była bardzo blada. — Nie mogę się przed tym powstrzymać, ilekroć trafię na takiego dupka. A zdarza mi się to bezustannie. — Asza obdarzyła kapelana uśmiechem. — Godfreyu, kimkolwiek on jest, to jest po prostu jeszcze jednym wielkim feudałem. A my jesteśmy żołnierzami. Na moim mie- czu wyryte jest „Deus Vult", a na jego, w tłumaczeniu, coś jakby: „Ostrym Końcem W Stronę Wroga". — Jej oficerowie wybuchnęli śmiechem. Podmuch wiatru poruszył cesarskim sztandarem i przez se- kundę słońce nad jej głową świeciło poprzez żółto-czarną tkaninę. Z długich obozowych alejek, wytyczonych przez rzędy namiotów, dola- tywał zapach pieczonej wołowiny. Ktoś coś śpiewał, okropnie fałszując; nie dał się zagłuszyć dźwiękom fletu, które rozległy się w namiocie cesarza. — Pracowałam na to. My na to pracowaliśmy. Oto jak działa- ją prawa siły. Albo się wspinasz, albo się staczasz. Nie ma takiego miejsca, w którym mógłbyś odpocząć. — Przyglądała się twarzom członków swojej eskorty, żołnierzy w większości dwudziestoparolet- nich. Potem przeniosła spojrzenie na twarze swoich oficerów — An- gelottiego, Floriana, Godfreya i Roberta Anselma — tak jej znane jak jej własna, zeszpecona szramami twarz; pozostali służyli u niej dopie- ro od początku tego sezonu. Typowa mieszanka dowódców kopijni- ków: sceptycy, nadgorliwcy, lizusy i kompetentni żołnierze. Po trzech miesiącach kampanii zna już imiona większości z nich. Z namiotu wy- szli dwaj gwardziści w żółto-czarnych barwach. — A poza tym nie mia- łabym nic przeciwko zjedzeniu obiadu. — Asza przegarnęła włosy. 85 Czekali tu już wystarczająco długo, żeby po spiesznych ablucjach wy- schły do ostatniego pukla. Były tak obfite i ciężkie, że kiedy obracała głowę, to część tego ruchu była ich udziałem, a bywało, że ruchliwe końcówki dostawały się pomiędzy łuski zbroi: godziła się z tym ryzy- kiem, wiedząc, jak korzystnie wpływają na jej wygląd. — I jeszcze... — Rozejrzała się za Florianem de Lacey, ale już go nie było wśród zgromadzonej wokół niej grupki. — Gdzie, do cholery, jest Florian? Czyżby znowu... Trębacz uciszył wszystkie rozmowy. Grupka gwardzistów i sześciu najbardziej wpływowych na cesarskim dworze szlachetnie urodzo- nych wyszło z namiotu, otaczając samego cesarza. Asza wyprężyła się w parzącym upale. Ponownie zobaczyła cudzoziemca z Południa — „Obserwator wojskowy?" — wciąż z opaską na oczach, ale mimo to pewnie kroczący śladem Fryderyka; bezbłędnie omijał linki, które podtrzymywały namiot. — Kapitanie Aszo — zaczął cesarz Fryderyk. Ostrożnie, jako że była w zbroi, przyklękła przed władcą na jedno kolano. — Tego oto szesnastego dnia czerwca Roku Pańskiego 1476* — oznajmił cesarz — mam przyjemność wyróżnić cię za mężną służbę na bitewnym polu, w walce przeciwko naszemu wrogowi, księciu Bur- gundii. Zastanawiałem się dogłębnie nad tym, co byłoby najstosow- niejszą nagrodą dla najemnego żołnierza, który pozostaje w naszej służbie. — Pieniądze — rzucił zza pleców Aszy człowiek, który miał prag- matyczne podejście do życia. Nie ośmieliła się odwrócić od Frydery- ka, żeby zgromić wzrokiem Angelottiego. Wokół szarych oczu płowowłosego mężczyzny drobnej postury pojawiły się zmarszczki niezadowolenia. Odziany w błękitne szaty przetykane złotą nicią monarcha złożył upierścienione dłonie i przypa- trywał się Aszy. — Nie złoto — ciągnął po chwili — gdyż nie mam go na zbyciu. I nie posiadłości, albowiem nie byłoby stosowną rzeczą obdarzyć nimi niewiastę, która nie ma mężczyzny, aby ich dla niej bronił. * Dokładnie rzecz ujmując, potyczka pod Neuss miała miejsce 16 czerwca, ale 1475 roku. 86 Asza spojrzała na niego z niepomiernym zdumieniem i zapomi- nając o wymogach grzeczności, rzekła: — Czy ja wyglądam na kogoś, kto potrzebowałby obrońcy? Jeszcze mówiąc te słowa, żałowała, że nie może ich cofnąć. Cesarz mówił dalej oschłym tonem: — Nie mogę też nadać ci szlachectwa, gdyż jesteś niewiastą. Wsze- lako nagrodzę cię włościami, aczkolwiek pośrednią drogą. Wydam cię za mąż, Aszo. Oddasz swoją rękę temu oto szlachetnemu rycerzowi, którego matce, będącej moją dalszą kuzynką, przyrzekłem zaaranżo- wać dla niego małżeństwo. I tak też niniejszym czynię. Oto twój na- rzeczony, lord Fernando del Guiz. Asza spojrzała w stronę, którą wskazał cesarz. Stał tam tylko je- den młody rycerz, odziany w zielono-białe nogawice i rowkowany na- pierśnik. Władca obdarzył ją zachęcającym uśmiechem. Odruchowo zaczerpnęła powietrza. Wszystko, co mogła zobaczyć z jego twarzy, to to, co odsłonił podniesiony wizjer hełmu; a tak było białe, że dostrzegła piegi na jego policzkach. — Mam wyjść za mąż?! — W oczach oszołomionej Aszy malo- wało się zdumienie. Usłyszała samą siebie, jak pyta: — Za niego? — Cieszysz się, kapitanie? Asza gorączkowo myślała: „Słodki Chryste! Oto jestem na otwartej przestrzeni, w samym środku obozu Jego Wysokości Cesarza Święte- go Imperium Rzymskiego, Fryderyka III, drugiego pod względem po- tęgi władcy w chrześcijańskim świecie, otoczonego najpotężniejszymi poddanymi. Wszyscy na mnie patrzą; nie mogę odmówić. Ale małżeń- stwo? Nigdy ani przez chwilę nie myślałam o małżeństwie!". Z jednej strony doskwierało jej to, że gdy tak klęczy, wrzyna jej się w ciało pod kolanem rzemień zapięcia, z drugiej — świadomość tego, że wszyscy ci upierścienieni, zamknięci w zbrojach potężni wielmoże nie spuszczają z niej wzroku. Złożone na ochronnej blasze uda, nie osłonięte rękawicami dłonie zdawały się szorstkie, a pod paznokciami widoczne były czerwone plamki. Gałka rękojeści jej miecza postuki- wała o napierśnik. Do tego uświadomiła sobie, że cała drży. „Do cho- lery, dziewczyno! Zapominasz o czymś. Zapominasz, że jesteś nie- wiastą. A oni przez cały czas o tym pamiętają. I wszystko się teraz sprowadza do tak albo nie". W tym momencie Asza zrobiła coś, co sprawiło, że wszystko — 87 lęk, upokorzenie, przerażenie — znalazło się poza nią. Podniosła gło- wę i bez lęku popatrzyła prosto przed siebie, świadoma efektu, jaki zrobi na widzach. Oto młoda niewiasta z odkrytą głową, z policzkami przekreślonymi cienkimi, białymi liniami trzech śladów po cięciach sztyletu, z burzą srebrnych włosów, wspaniale opadających na jej opancerzone ramiona i na podobieństwo płaszcza okrywających uda. — Nic nie mogę na to powiedzieć, Wasza Cesarska Mość. Takie uznanie, taka szczodrość i taki honor — wszystko to daleko wykracza poza wszystko, czego mogłam oczekiwać i na co mogłam zasłużyć. — Powstań. — Fryderyk ujął ją za rękę. Wiedziała, że musiał po- czuć pot na jej dłoni. Być może nieznaczne poruszenie jego cienkich warg było wyrazem skrywanego rozbawienia. Władczym gestem wy- ciągnął drugą rękę, ujął o wiele bledszą niż Aszy dłoń młodzieńca i położył ją na dłoni dziewczyny. — Od tej chwili nie pozwólcie niko- mu zaprzeczyć, iż tych dwoje będzie mężem i żoną! Ogłuszona hałaśliwą i zarazem służalczą owacją, czując na dłoni ciepłe i wilgotnawe męskie palce, Asza potoczyła wzrokiem po swo- ich oficerach. „I co ja teraz, do jasnej cholery, mam zrobić?!". &*Hr* II Z>a oknami cesarskiego zamku w Kolonii lało jak z ce- bra. Potoki wody wylewały się z wylotów rynien i maszkaronów, roz- pryskując się na bruku. Krople deszczu głośno i nieregularnie, na po- dobieństwo wystrzałów z arkebuzów, bębniły w kosztowne okna ze szklanymi szybkami. Kamienne zwieńczenia o barwie herbatnika roz- błyskiwały złociście za każdym razem, gdy słońcu udało się znaleźć jakąś szczelinę w deszczowej chmurze. W jednej z pałacowych komnat Asza stała przed obliczem swej przyszłej teściowej. — Wszystko to bardzo pięknie — obstawała przy swoim, niecierp- liwie odgarniając aksamitną woalkę, która przesłaniała jej twarz — ale ja muszę wracać do mojej kompanii! Wczoraj eskorta z takim pośpie- chem uprowadziła mnie z Neuss, że nawet nie mogłam porozmawiać z moimi oficerami! — Ślub musisz przecież wziąć w niewieścim stroju — powie- działa ostrym tonem Constanza del Guiz; słowo „ślub" przeszło jej przez gardło z pewnym trudem. — Z całym szacunkiem, madame, ale w Neuss czeka na mnie po- nad ośmiuset ludzi, z którymi zawarłam kontrakt. Spodziewają się na- leżnej im zapłaty. Ja muszę tam pojechać i wyjaśnić im, że moje małżeństwo będzie dla nich korzystne! — Tak, tak, moje dziecko... — Constanza del Guiz miała jasne włosy i była niewiastą urodziwą, ale w odróżnieniu od syna — nie- wielkiego wzrostu i drobnej budowy. Jej niezbyt wydatny biust i tors były ściśle opięte różową suknią z aksamitu, która od bioder raptownie przybierała na obfitości, by sutymi fałdami opadać na satynowe panto- felki. Z ramion spływała jej pelerynka z czerwonego i srebrnego bro- katu. Zarówno przybranie głowy, jak i złoty pas, który opuszczał się 89 z jej bioder w kształcie litery „V", ozdobione były rubinami i szmarag- dami. Z przymocowanego do pasa breloczka zwisała torebka oraz klu- cze. — Moja krawcowa nie może pracować, bo bez przerwy się poru- szasz —- upomniała Aszę. — Stój nieruchomo, bardzo cię proszę. Wywatowany wałek przybrania głowy tkwił na warkoczach panny młodej niczym jakieś małe, lecz ciężkie zwierzątko. — Można to zrobić później. Na razie muszę jechać do Neuss i za- prowadzić porządek w mojej kompanii. — Drogie dziecko, jak możesz się po mnie spodziewać, że zorga- nizuję zaślubiny, mając na to tylko tydzień? Zamordowałabym Fryde- ryka, słowo daję! — Asza zwróciła uwagę na „Fryderyka". Constanza del Guiz przyglądała się jej swymi błyszczącymi, błękitnymi oczyma. — A ty mi ani trochę nie pomagasz, moje dziecko. Najpierw chcesz brać ślub w zbroi... Asza patrzyła na krawcową, która klęczała u jej stóp, przycinając i spinając szpilkami kraj ślubnej szaty. — To jest suknia ślubna? — To jest to, na co dopiero założymy suknię. Jest w barwach rodo- wych — niemłoda już krawcowa, zapewne koło pięćdziesiątki, przy- łożyła palce do drżących warg, najwyraźniej bliska płaczu. — Cały dzień mi zszedł na namawianiu cię, żebyś zdjęła z siebie dublet i rajtuzy! Rozległo się pukanie do drzwi. Służki wpuściły do środka barczy- stego, brodatego mężczyznę. Odwracając się do ojca Godfreya Maxi- milliana, Asza zaplątała się w koszulę z czystego lnu, która owinęła się wokół jej kostek. Potknąwszy się, wykrzyknęła: — Te pieprzone suknie! Wszystkie obecne w komnacie niewiasty — krawcowa, jej pomoc- nica, dwie kolońskie służące oraz przyszła teściowa Aszy — równo- cześnie zamilkły i w osłupieniu wpatrzyły się w pannę młodą. Con- stanza del Guiz mocno się zaczerwieniła. Asza aż się skurczyła w sobie, ale zaraz wzięła głęboki oddech i zwróciwszy spojrzenie za okno, patrzyła na padający deszcz, cze- kając, aż ktoś znowu się odezwie. — Fiat lux, moja pani. Witaj, kapitanie. Z wełnianego kaptura Godfreya Maximilliana spływała woda. Ściąg- nął go flegmatycznym ruchem i przeżegnał się przed kamienną figur- ką Zielonego Człowieka, stojącą na małym pokojowym ołtarzyku. 90 Uśmiechnął się dobrotliwie do krawcowych i służek, ogarniając je swoim błogosławieństwem: — Chwalmy Drzewo! — Witaj, Godfreyu — pozdrowiła go Asza. — Przyjechali z tobą Florian i Roberto? Anselm w początkach swej kariery wiele czasu spędził we Wło- szech, tworząc nieodłączną parę z Antoniem Angelottim, dlatego też do tej pory rycerze z dłuższym stażem w kompanii używali włoskiej formy jego imienia. Gdyby Asza miała wybrać jednego tylko oficera, z którym wolno by jej było teraz porozmawiać, to byłby nim właśnie on. — Floriana nigdzie nie mogłem znaleźć, a Roberto musi pod twoją nieobecność reprezentować kompanię. „A gdzie ty byłeś?" — pomyślała z goryczą Asza. „Spodziewałam się ciebie już dobre osiem godzin temu. I to przyzwoicie wygląda- jącego. Mogłeś przynajmniej oczyścić buty z błota! Ja tu próbuję prze- konać tę matronę, że nie jestem jakimś tam dziwolągiem, a tu proszę — przybywa ksiądz niechluj!". Godfrey najwidoczniej wyczytał z jej twarzy tę wymówkę, bo rzekł do Constanzy del Guiz: — Przepraszam za mój wygląd, pani, ale przyjechałem tu z Neuss wierzchem. Ludziom kapitana pilnie potrzebne są jej rady w paru sprawach. — Ach tak! — Zaskoczenie pani domu było całkowicie szczere. — Więc jest im naprawdę potrzebna? A ja myślałam, że ona jest dla nich tylko czymś w rodzaju figurantki! Wyobrażałam sobie, że oddziały żołnierzy sprawniej funkcjonują kiedy nie ma wśród nich niewiast. Asza otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, co widząc, młodsza ze służek spiesznie narzuciła jej na głowę płócienny woal. Godfrey Maximillian oderwał wzrok od grudek błota, którymi nie- chcący obsypał przygotowane dla krawcowej bele materiału, gdy otrząsał płaszcz. — Żołnierze nie są zdolni do działania, jeśli na ich czele stoi figurant, moja pani — rzekł. — A już na pewno żaden figurant nie potrafiłby przez trzy lata z rzędu utrzymywać pod swoją komendą ponad tysiąc ludzi i nie zabiegałaby o jego usługi większość germańskich księstw. Constanza zdawała się wielce zdumiona. — Czy to znaczy, że ona naprawdę... 91 — Naprawdę to ja dowodzę najemnikami — przerwała jej Asza — i właśnie dlatego muszę tam wrócić. Nigdy przedtem nie zapłacono nam małżeństwem. Znam swoich ludzi i wiem, że się im to nie spodo- ba. To nie to samo, co żywa gotówka. — Dowodzi najemnikami! — powtórzyła Constanza. Powiedziała to tonem kogoś, kto myślami jest gdzie indziej, po czym zwróciła ku Aszy stanowcze spojrzenie błękitnych oczu. Jej de- likatne wargi raptownie stwardniały. — Co ten Fryderyk sobie myśli? Obiecał mi, że znajdzie dla moje- go syna dobrą partię! — A mnie obiecał włości — powiedziała ponuro Asza. — To dla mnie znaczy tyle samo, co dla ciebie synowa księżniczka! Godfrey prychnął krótkim śmiechem. Constanza warknęła: — Były już takie niewiasty, które próbowały dowodzić w bitwach. Ta bezpłciowa suka, Małgorzata z Anjou, pozbawiła swojego biedne- go męża szans na tron Anglii. Nigdy bym nie dopuściła do tego, żebyś to samo zrobiła mojemu synowi. Jesteś grubiańska, nie masz pojęcia o dobrych manierach i prawdopodobnie urodziłaś się chłopką, ale przecież nie jesteś z gruntu zła. Mogę cię nauczyć dobrych manier. Zobaczysz, że ludzie szybko zapomną o twojej przeszłości, kiedy sta- niesz się żoną Fernanda, a moją córką. — Piep... Gadanie! — pod wpływem kuksańców krawcowej Asza podniosła ręce do góry. Na jej ramionach spoczęła ciężka atłasowa suknia, która zakryła poprzednią razem z jej haftami. Jedna ze służek zaczęła zaciągać sznurówkę z tyłu ściśle dopasowanej góry, podczas gdy druga drapowała luźne skrzydła rękawów ze złotego brokatu i do- pinała guziczki na obcisłych rękawach spodniej sukni, rozmieszczone od lamowanych futrem nadgarstków po łokcie. Krawcowa zapięła klamrę nisko zwieszającego się z bioder Aszy pasa. — Mniej mam kłopotów z nałożeniem zbroi — mruknęła panna młoda. — Jestem pewien, że lady Asza będzie się wspaniale prezentowała u boku pani syna — oświadczył z poważnym wyrazem twarzy God- frey. — Księga przypowieści, 14,1: „Mądra niewiasta buduje dom swój, ale go głupia rękami swymi rozwala". Coś było takiego w intonacji, z jaką wypowiedział ostatnie słowa, że Asza posłała mu ostre spojrzenie. 92 Constanza podniosła wzrok — i naprawdę musiała go podnieść, pomyślała Asza — ku twarzy kapłana. — Chwileczkę, ojcze. Mówisz, że ta dziewczyna jest właścicielką kompanii najemników, tak? — Są z nią związani kontraktami. — A zatem jest zamożna? Asza zdusiła śmiech, przyciskając opalony grzbiet dłoni do ust. Jej wystawiona na działanie żywiołów skóra bardzo zyskała na kontraście z jedwabnymi rękawami i mankietami z wilczej skóry. Powiedziała pogodnym tonem: — Byłabym zamożna, gdybym to bogactwo mogła zachować dla siebie. Tylko że muszę płacić całej tej bandzie. Ach, ci mężczyźni. Psiakrew! Ja się do tego nie nadaję! — Znam Aszę od dziecka, moja pani — oświadczył Godfrey — i wiem, że jest absolutnie zdolna do gładkiego przejścia z żołnierskie- go obozu na dwór. „Wielkie dzięki". Asza posłała mu ironiczne spojrzenie, które jed- nak całkowicie zignorował. — Ale to mój jedyny syn i... — Constanza przyłożyła smukły palec do ust. — Przepraszam, ojcze. Po prostu... Mając tylko niecałe dwa ty- godnie na przygotowania, a w dodatku... Jej pochodzenie i brak rodzi- ny... — Otarła oczy rąbkiem welonu. Ten gest był wręcz teatralny, lecz gdy potem jej wzrok spoczął na Aszy, która właśnie zmagała się z przy- braniem głowy, wewnętrzne napięcie ustąpiło i na jej twarzy ukazał się szczery uśmiech. — Żadna z nas nie spodziewała się takiego obrotu sprawy, ale myślę, że jakoś sobie z tym poradzimy. Twoi żołnierze będą stanowić korzystne wzmocnienie prestiżu mojego syna. A ty będziesz dobra i kochana. Pozwól tylko, że odpowiednio cię odzieję i użyję odro- biny białego ołowiu, żeby ukryć brzydkie plamy na twojej skórze. Prag- nę, żebyś stanęła przed obliczem dworu jako chluba rodu del Guiz, a nie powód jego wstydu. — Constanza zmarszczyła wyskubane brwi. — Zwłaszcza gdyby miała przybyć z Burgundii ciotka Jeanne, co może się zdarzyć, mimo że prowadzimy z Burgundią wojnę. Rodzina ojca Fer- nanda niezmiennie uważa, że ma absolutne prawo do odwiedzania nas i krytykowania mojej osoby. Wkrótce sama ich poznasz. — Nie poznam — oświadczyła Asza, kręcąc głową. — Dosiadam konia i jadę z powrotem do Neuss. Jeszcze dzisiaj. 93 — Nie! Nie zgodzę się na to, dopóki nie będziesz miała na sobie kompletnego stroju, będąc gotową do ślubu. — Dobra. W takim razie patrz. Asza szeroko rozstawiła nogi, ukryte pod obszernymi, zwiewnymi sukniami. Następnie z rozmachem wbiła pięści w biodra. Szwy ściśle dopasowanych rękawów spodniej sukni z trzaskiem puściły przy ra- mionach. Pękły wszystkie fastrygi. Aksamitna suknia o barwie lazuru prześlizgnęła się przez luźno zwi- sający pas i zebrała się w talii. Ciężar pomarszczonego materiału prze- krzywił pas, który teraz otaczał ją ukosem. Przybranie głowy w kształcie ozdobionego rogami serca wykrzywiło się wraz z watowanym wałkiem i wieżyczkowatymi występami, i omal nie spadło na podłogę. Asza z irytacją dmuchnęła w skrawek falującej woalki, który za- słonił jej oczy. — Dziecko drogie — głos Constanzy załamał się. — Wyglądasz teraz jak związany sznurkiem worek zboża! — W takim razie pozwól, że z powrotem włożę moje rajtuzy i du- blet. — Nie możesz stanąć przed ołtarzem w męskim stroju! Asza nie mogła się powstrzymać przed zrobieniem szelmowskiej miny. — Powiedz to Fernandowi. Nie będę miała nic przeciwko temu, żeby on przywdział... — Och! Godfrey Maximillian, bacznie przypatrując się swojemu kapitanowi, splótł dłonie na osłoniętym habitem brzuchu i bez należytego zastano- wienia głośno wyraził refleksję, która właśnie mu przyszła do głowy: — Nigdy bym nie pomyślał, że w sukni będziesz wyglądała na tak niską. — Na pieprzonym polu bitwy jestem wyższa! W każdym razie wszystko już jasne. Lekceważąc rozpaczliwe protesty krawcowej, zerwała z głowy przy- branie i woalkę, krzywiąc się przy tym, bo wyrwała z włosów powty- kane w nie szpilki. — Przecież nie możesz wyjechać w takiej chwili! — zakrzyknęła zrozpaczona Constanza del Guiz. — Nie mogę? To patrz! — Asza energicznymi krokami przemie- 94 rzyła komnatę, ciągnąc za sobą suknię ślubną, która kłębiła się wokół jej obutych w pantofelki stóp. Chwyciła mokry płaszcz Godfreya i za- rzuciła go sobie na ramiona. — Już nas tu nie ma. Godfrey, czy jest tu jakiś nasz koń? — Tylko mój. — Trudno. Pojedziesz na zadzie. Constanzo... Jest mi naprawdę przykro, pani, lecz koniecznie muszę się widzieć z moimi ludźmi. Ale wrócę. Muszę wrócić. Skoro taki otrzymałam podarek od cesarza Fry- deryka, to raczej nie ma mowy o tym, żebym nie poślubiła twojego syna! Przy północno-zachodniej bramie Kolonii doszło do małej dyskusji z wartownikami: niewiasta z odkrytą głową, wierzchem i z jednooso- bową eskortą księdza? Asza dała im parę monet, a w charakterze pre- mii podzieliła się z nimi znajomością żołnierskiego słownictwa, co sprawiło, że strażnicy otworzyli przejście, wziąwszy ją za dziewkę, której towarzyszy jej alfons. Godzinę później rzuciła przez ramię pytanie: — Czy powiesz mi wreszcie, co cię gnębi? — Nie — odparł Godfrey. — Nie powiem, dopóki nie będzie to konieczne. Deszcze sprawiły, że ich podróż zamiast jednego trwała dwa dni. Asza gotowała się ze złości. Forsowanie wyoranych przez koła furgo- nów głębokich i wypełnionych błotem kolein zmęczyło konia. W koń- cu poddała się i w gospodarstwie, w którym zatrzymali się na postój, kupiła innego, po czym jechali dalej w ulewnym deszczu, aż w pewnej chwili wiatr przyniósł do ich nozdrzy charakterystyczny smród obozo- wiska, co dało im pewność, że Neuss jest już blisko. — Sama sobie zadaję pytanie — odezwała się w pewnej chwili po- nurym głosem, jakby trochę nieobecna Asza. — Dlaczego znam aż sto trzydzieści siedem słów, które określają końskie choroby? Najwyższy czas, żeby wynaleźć coś bardziej niezawodnego. Hej ty, ocknij się! Godfrey ściągnął wodze swego wierzchowca i czekał. — Jak ci się podobało życie w niewieścich komnatach zamku? — Półtora dnia wystarczy na całe życie. — Jej deresz znowu spo- wolnił krok, korzystając z zamyślenia swej pani. Nagle Asza wyczuła, 95 że w powietrzu następuje jakaś zmiana. Spojrzawszy ku północy, zo- baczyła, że chmury zaczynają się rozstępować. — Przywykłam do tego, że gdziekolwiek wejdę, ludzie natychmiast zaczynają mi się przyglądać. Ale w komnacie Constanzy było inaczej: owszem, pa- trzyły na mnie, ale nie z tych samych powodów! — W jej oczach zami- gotały iskierki rozbawienia. — Przywykłam do tego, Godfreyu, że lu- dzie oczekują ode mnie sprawowania przywództwa. W obozie ciągle słyszę: „Aszo, co mamy teraz zrobić?". Ale w Kolonii ich pytanie brzmiało: „Kim jest to przeciwne naturze monstrum?". — Od małego lubiłaś się szarogęsić — przypomniał jej Godfrey. — A jak się nad tym zastanowić, to i z naturą zawsze byłaś raczej na bakier. — I przypuszczam, że to właśnie dlatego wyrwałeś mnie z łapsk mniszek? Kapelan przesunął dłoń po bujnej brodzie i z szelmowskim błys- kiem w oku powiedział: — Lubię, jak moje kobiety są dziwne. — Nieźle to brzmi w ustach cnotliwego księdza! — Jeśli chcesz, żeby twoja kompania dalej doświadczała cudów i łask, to radzę ci się modlić, żebym zachował cnotę. — Potrzebuję cudu, to fakt. Aż do chwili, kiedy znalazłam się w Ko- lonii, myślałam sobie, że być może cesarz Fryderyk tylko zażartował. Asza trąciła piętami boki deresza, który poszedł wolnym kłusem. Deszcz zaczynał ustawać. — Czy ty naprawdę zamierzasz doprowadzić to wszystko do końca? — Jak najbardziej. Constanza miała na sobie więcej pieniędzy, niż ja widziałam podczas dwóch ostatnich wojennych sezonów. — A jeśli kompania się temu sprzeciwi? — Będą mi robić wymówki, że przed tą potyczką zabroniłam im brania jeńców dla okupu, to pewne. Dobrze wiem, że teraz nie jestem obiektem ich uwielbienia. Ale to się zmieni, kiedy usłyszą, jak bogato wychodzę za mąż. Teraz nareszcie będziemy mieli własną ziemię. Je- steś tym, który się temu sprzeciwia, Godfreyu, ale nie chcesz mi wyja- śnić dlaczego. Z siodeł zmierzyli się wzrokiem: zaskakująca władczość młodej niewiasty z jednej i skrywany niepokój duchownego z drugiej strony. — Tylko wtedy, kiedy okaże się to konieczne — powtórzył Godfrey. 96 — Przyjacielu, czasem jesteś jak wrzód na dupie. — Asza zsunęła na kark wełniany kaptur płaszcza. — Dobra. Teraz spróbujemy zebrać wszystkich dowódców kopijników w tym samym miejscu i o tej samej porze, zgoda? Widzieli już przed sobą południowo-wschodni odcinek kręgu wo- zów, który osłaniał cesarski obóz. W tym miejscu tworzyły go ocie- kające resztkami deszczu cudzoziemskie furgony na wielkich kołach, ściśle spięte łańcuchami. Woda ściekała po kutych blachach, chro- niących boki wozów bojowych; widać już było na nich pomarańczowe smugi rdzy*. Za krawędzią tego polowego muru obronnego widać było wzno- szącą się ponad ogromnym obozem tęczę przemoczonych rodowych proporców i sztandarów. Wsparte na centralnych masztach stożki okrąg- łych, pasiastych namiotów lekko się zapadały pod ciężarem przeni- kającej je wilgoci; napięte sznury były przemoczone. Jeszcze jedna fala deszczu uderzyła w twarz Aszy, która prowadziła konia ku naj- bliższemu strzeżonemu przejściu. Minęło dobre pięć minut, zanim ob- wołała ją grupka wartowników. Zaraz za Aszą i Godfreyem wjechał na teren obozu Euen Huw z kurą pod pachą. Na ich widok zatrzymał się, a na jego obliczu odma- lowało się niepomierne zdumienie. — To ty, szefie?! Jaka ładna suknia! Asza z wyrazem rezygnacji patrzyła wprost przed siebie, gdy za- głębiali się w długie, obozowe uliczki, wytyczone szeregami wozów i namiotów. Po paru chwilach nadbiegł Antonio Angelotti; jego pięk- ne, białe ręce pokryte były żółcią siarki. — Jeszcze nigdy cię nie widziałem w sukni, szefie. Dobrze ci w niej. — Jego urodziwa twarz błyszczała niemal anielską jasnością. — Tymczasem ominęła cię cała masa ekscytujących rzeczy. Heroldo- wie Burgundczyków do cesarza. Heroldowie cesarza do Burgundczy- ków. Warunki jednych, warunki drugich... — Warunki? — Otóż to. Jego Wysokość Fryderyk mówi księciu Karolowi: „Cof- * Chociaż ciągnięte przez konie wozy bojowe były użyte nawet wcześniej, przez hu- sytów ok. 1420 roku, to wydaje się, że obite po bokach blachą wozy byłyby do tego za ciężkie. 97 nij się o trzydzieści kilometrów i zaniechaj oblężenia, a wtedy i my po trzech dniach odstąpimy o tyle samo". — A Karol tylko się z tego śmieje, tak? Żółtawe kędziory Angelottiego fruwały wokół jego kręcącej się na znak przeczenia głowy. — On się zgadza, szefie. Między cesarzem i Burgundią ustano- wiony został pokój. — Psiakrew! — zaklęła Asza tonem kogoś, kto jeszcze dwie mi- nuty temu dokładnie wiedział, co ponad ośmiuset mężczyzn i towa- rzyszących im niewiast oraz dzieci będzie robiło przez najbliższe trzy miesiące, i raptem nic nie wie, a koniecznie coś musi wymyślić. — Słodki Chryste. Pokój. Koniec przyjemnego letniego oblężenia. Angelotti zmienił krok, żeby iść równo z jej wałachem. — A co słychać w sprawie tego twojego zamążpójścia, madonno? Chyba cesarz nie myślał o tym serio, co? — Nie pieprz, bo dobrze wiesz, że tak właśnie myślał. Po dziesięciu minutach jazdy przez obóz dotarli z Godfreyem do spadzistych daszków szałasów i lin do wiązania koni, zamocowa- nych w jego północno-zachodnim rogu. Obfite fałdy wilgotnej, aksa- mitnej sukni przywierały do nóg Aszy. Deszcz przyciemnił barwę tkaniny, która przybrała kolor królewskiego błękitu. Ofiarowany jej przez Godfreya wełniany płaszcz kurczył się pod ciężarem wchłonię- tej wody i opadał ku ziemi, odsłaniając spódnicę i wilgotne płótno ko- szuli. Jej żołnierze odgrodzili swój zakątek w cesarskim obozie płotem z plecionej wikliny, w którym zainstalowali prowizoryczną bramę. Irytowało to cesarskiego kwatermistrza, dopóki Asza nie wyjawiła mu przyczyny tej separacji: najemnicy kradli wszystko, co nie było na amen przybite gwoździami. Nasiąknięty wodą sztandar z Lazurowym Lwem smętnie zwisał z masztu. Strzegący przejścia rudowłosy kopijnik z oddziału Neda Astona na widok Aszy bezbłędnie sprezentował broń. — Witaj, szefie! Ładna suknia! — Odpieprz się! Po paru minutach wkroczyła do namiotu dowództwa, gdzie zastała Anselma, Angelottiego i Godfreya. Nie było Floriana de Lacey, tak samo jak reszty głównych poruczników kompanii. 98 — Są w obozie, ale na razie tylko gadają po kątach. Niech sobie tak dalej gadają, dopóki nie będziesz miała czegoś konkretnego do po- wiedzenia — powiedział Robert, wyżymając swój wełniany kaptur. — Przede wszystkim poinformuj nas, jak bardzo daliśmy dupy. — Wcale nie daliśmy dupy. Przeciwnie, otwierają się przed nami cholernie korzystne możliwości! Przerwał jej Geraint ab Morgan, który właśnie wychynął zza klapy zasłaniającej wejście do namiotu. — Cześć, szefie. Geraint odsługiwał u niej swój pierwszy sezon, pełniąc funkcję głównego sierżanta łuczników. Był to barczysty mężczyzna z krótko przyciętymi, sterczącymi pod kątem prostym do czaszki włosami bar- wy jesiennych liści. Białka oczu miał stale przekrwione. Zanim się wyprostował, Asza spostrzegła luźno zwisające zatrzaski, które po- winny spinać tył jego rajtuzów z tyłem dubletu; koszula wysunęła się z objęcia nogawic, obnażając dwie poprzeczne bruzdy i szczelinę po- między pośladkami. Świadoma tego, że pojawiła się w obozie całkiem niespodziewanie, Asza dyplomatycznie przeszła nad tym do porządku, kontentując się karcącym spojrzeniem, którego Geraint przezornie uniknął, wpatrując się w stożkowaty dach namiotu. — Raport dzienny! — rzuciła sucho. Geraint wsunął dłoń pod skraj swych biało-niebieskich nogawic i podrapał się po pośladkach. — Chłopcy przez dwa dni deszczu pozostawali w namiotach, czy- szcząc oporządzenie. Jacobo Rossano próbował poderwać dwóch fla- mandzkich kopijników, ale powiedzieli mu, żeby się od nich odpie- przył. Czym się zresztą za bardzo nie przejął. A Henri de Treville sie- dzi w areszcie, bo po pijanemu próbował podpalić kucharza. — Nie masz na myśli furgonu kucharza, tylko jego osobę, tak? — upewniła się smętnym tonem Asza. — No... Słyszało się głosy, że oblężeni w Neuss dostawali lepsze żarcie niż my — odezwał się Florian de Lacey, który właśnie wszedł do namiotu w zabłoconych aż po nakolanniki butach. — I różne inne uwagi. Na przykład, że szczurze mięso to delikates w porównaniu z wołowym gulaszem Wata Rodwaya. Angelotti w szerokim uśmiechu pokazał wszystkie białe zęby. 99 — Jak to mówią: „Bóg obdarza nas mięsem, a szatan angielskimi kucharzami". — Skończże wreszcie z tymi mediolańskimi przysłowiami! — Asza zamierzyła się na niego, a Włoch zrobił unik. — Dobra. Wypada się cieszyć z tego, że nikomu nie udaje się poderwać naszych łuczników. Przynajmniej na razie. Jakieś wieści z obozu? Anselm pospieszył z odpowiedzią: — Sigismund z Tyrolu wycofuje się. Mówi, że Fryderyk w ogóle nie zamierza wojować z Burgundią, a on ma na pieńku z Karolem od porażki pod Hericourt w 1474. Jego ludzie wdali się w bijatykę z łuczni- kami Gottfrieda z Innsbrucku. Oratio Farinetti i Henri Jacąues też są skłóceni: pomiędzy ich ludźmi doszło do bójki, po której do chirurgów trafiło dwóch zabitych. — A zatem nie wydaje się, żebyśmy tak naprawdę walczyli z nie- przyjacielem? — Asza cokolwiek teatralnym gestem plasnęła dłonią o czoło. — Ale nie, nie! Głupia jestem. Bo przecież niepotrzebny jest nam żaden wróg. Tak samo jak każdej innej feudalnej armii. Niech Bóg mnie strzeże przed skłóconą szlachtą! Przez szparę obok odchylonej wejściowej płachty przedostał się do wnętrza namiotu snop słonecznego światła. Wszystko, co Asza wi- działa przez tę szczelinę, pobłyskiwało kroplami ociekającej wody, nasuwającymi na myśl blask oświetlonych klejnotów. Przyglądała się czerwonym brygantynom i błękitnym kaftanom żołnierzy, którzy wy- chodzili z namiotów, żeby ożywić słabnące płomienie ognisk, od- szpuntować kolejną wyższą od nich bekę piwa lub zgromadzić się wokół postawionego na sztorc antałka, na którego dno spadały prze- tłuszczone karty. Zewsząd dobiegały podniesione głosy i okrzyki. — No dobra. Robert, Geraint... Wybierzcie ludzi, podzielcie ich na dwie drużyny, rozdajcie czerwone i niebieskie przepaski, i niech na zewnątrz obronnego kręgu zagrają między sobą w piłkę. — W piłkę! — Oburzony Florian spiorunował ją wzrokiem. — W ten cholerny angielski wymysł! Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że po tej zabawie będę miał więcej roboty z obrażeniami niż po zbroj- nej potyczce? Asza skinęła przytakująco głową. — Jak się nad tym zastanowić... Rickard! Rickard! Gdzież się ten chłopak podziewa?! — Jej czternastoletni giermek wskoczył do na- 100 miotu. Miał lśniące czarne włosy i gęste, zarysowane w kształt skrzy- deł brwi. Świadom już od pewnego czasu swej urody, coraz mniej był skłonny strzec nienaruszalności frontowej klapki rajtuzów. — Musisz pobiec do szefów straży obozowej i uprzedzić ich, że harmider, który zaraz usłyszą, to nie odgłosy potyczki, tylko gry! — Już się robi, moja pani! Robert Anselm podrapał się po wystrzyżonej głowie. — Oni już dłużej nie zniosą tego bezczynnego czekania, Aszo. Przez dwa ostatnie dni musiałem co godzina zwoływać dowódców. — Wiem. Kiedy już się wyładują zwołaj ogólne zgromadzenie. Chcę przemówić do wszystkich, a nie tylko do dowódców. Do dzieła! — Mam nadzieję, że będziesz im miała do powiedzenia coś, co ich przekona. — Zaufaj mi. Anselm wyszedł w ślad za Geraintem. W namiocie oprócz Aszy pozostało już tylko trzech jej ludzi: chirurg, kapelan i giermek. — Rickardzie, po drodze powiedz Philibertowi, żeby tu przyszedł i mnie przebrał. — Patrzyła, jak jej najstarszy paź wygrzebuje się z na- miotu. — Robi się już na to za stary — powiedziała do Floriana, myśląc o czymś innym. — Muszę go mianować giermkiem i znaleźć na jego miejsce nowego dziesięciolatka. — Spojrzała na chirurga swymi błysz- czącymi oczami. — To jeden z problemów, których ty nie masz, Floria- nie. Ja muszę mieć na posługi chłopców poniżej wieku dojrzewania, żeby nie odrodziły się plotki o moich kurewskich skłonnościach. „To nie jest kapitan z prawdziwego zdarzenia; ona po prostu daje swoim oficerom, w zamian za co oni pozwalają jej paradować w zbroi". — Zaśmiała się. — Oby ich piekło pochłonęło! Ale tak czy inaczej, Rickard stał się zanad- to urodziwy, żebym mogła go utrzymywać w swoim najbliższym otocze- niu. „Nigdy nie pieprz się ze swoimi podkomendnymi!". Florian de Lacey swobodnie rozparł się na drewnianym krześle, z dłońmi płasko spoczywającymi na udach. Obrzuciwszy ją sardonicz- nym spojrzeniem, powiedział: — Dzielny dowódca najemników pożądliwie spogląda na niewin- ne chłopię, tak? Tylko że jakoś nie pamiętam ostatniego razu kiedy się z kimś zadałaś, podczas gdy Rickard był już między nogami połowy kurew, które towarzyszą cesarskiemu obozowi, a nawet zgłosił się do mnie, bo złapał mendy. 101 — Doprawdy? -— Asza wzruszyła ramionami. — Cóż... Nie mogę się pieprzyć z żadnym członkiem kompanii, bo ludzie pomyśleliby, że go faworyzuję. A z kolei cywile patrzą na mnie i dziwią się: jesteś nie- wiastą i zarazem kim?! Florian wstał z krzesła i ze szklanicą wina w ręku podszedł do wej- ściowego otworu, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Mimo iż w istocie nie był wysoki, zachował odruch garbienia się, cechujący chłopców, którzy rosną szybciej niż ich rówieśnicy, i uczą się niczym nie wyróżniać w ludzkiej zbiorowości. — A teraz wydajesz się za mąż. — Hurra! — zakrzyknęła Asza. — Tylko że to nic nie zmieni z wyjątkiem tego, że będziemy mieli dochody z naszych ziemskich po- siadłości. Fernando del Guiz będzie sobie mógł żyć w swoim zamku, podczas gdy ja będę żyła w wojskowym obozie. On znajdzie sobie jakąś laleczkę z napuszoną koafiurą, a ja będę z przyjemnością udawała, że nic o tym nie wiem. Moje małżeństwo to żaden problem, Florianie! Chirurg kpiąco podniósł brwi. — Jeśli tak ci się zdaje, to znaczy, że sporo umknęło twej uwagi! — Wiem, jak ciężko ci było w małżeństwie. — Och — wzruszył lekceważąco ramionami. — Esterze bardziej zależało na Josephie niż na mnie. Niewiasty często przedkładają swoje dzieci ponad swych małżonków. I tak dobrze, że nie był to inny mężczyzna. Asza zaniechała prób samodzielnego rozsupłania sznurków gorsetu i obróciła ku niemu plecy. Podczas gdy Godfrey zmagał się ze sznuro- waniem, mówiła: — Zanim wyjdę z tego namiotu i przemówię do tej bandy, chcę wie- dzieć jedną rzecz, Florianie. Dlaczego ostatnio ciągle znikasz? Rozglądam się dokoła, a ciebie nie ma. Kim jest dla ciebie Fernando del Guiz? — Kim? — nagle poirytowany Florian zaczął się przechadzać po pełnym bezładnie porozrzucanych sprzętów namiocie. W pewnej chwili zatrzymał się i zwrócił ku Aszy chłodne spojrzenie. — To mój brat. — Twój... kto?! — Palce Godfreya, które rozsupływały sznuro- wanie gorsetu, znieruchomiały. — Brat?! — A właściwie przyrodni brat. Mamy tego samego ojca. Asza poczuła, że góra jej sukni już jej nie krępuje. Gwałtownymi poruszeniami ramion uwolniła się od niej, a tkanina zsunęła się do jej 102 stóp. Palce Godfreya Maximilliana zaczęły ją uwalniać z pancerza spodniej sukni. — Więc ty masz brata, który jest szlachcicem? — Wszyscy wiemy, że Florian jest arystokratą, nieprawdaż? — po- wiedział Godfrey tonem, w którym czuło się pewne wahanie. Obszedł wsparty na koziołkach stół i napełnił winem jeden ze stojących na nim pucharków. — Masz. Napij się, Aszo. A ty, Florianie... Byłem przeko- nany, że twoja rodzina wywodzi się z Burgundii, a nie z cesarstwa. — I słusznie. Z burgundyjskiego Dijon. Kiedy moja matka umarła, ojciec ożenił się z pewną szlachcianką z Kolonii. — Płowowłosy męż- czyzna wzruszył ramieniem w geście beztroski. — Fernando jest o parę ładnych lat młodszy ode mnie, niemniej jest moim przyrodnim bratem. — Zielony Chryste na szczycie Drzewa! — zakrzyknęła Asza. — Na Rogi Byka! — Florian bynajmniej nie jest jedynym członkiem twojej kompa- nii, który przystąpił do niej pod fałszywym imieniem. Masz do czynie- nia z przestępcami, niewypłacalnymi dłużnikami i wszelkiego rodzaju uciekinierami. Co do jednego. — Widząc, że Asza nie zamierza wypić zaoferowanego jej wina, Godfrey sam opróżnił do dna kubek i skrzy- wił się z niesmakiem. — Ten cholerny dostawca znowu sprzedaje nam cienkusza! Ale wracając do rzeczy. Jak się domyślam, Aszo, Florian dlatego trzyma się z dala od swojej rodziny, że żaden arystokratyczny ród nigdy nie pogodzi się z tym, że jego potomek jest kimś między go- librodą a chirurgiem. Mam rację, Florianie? Chirurg uśmiechnął się. Znowu rozparł się na krześle Aszy i poło- żył stopy na blacie stołu. — Cóż to się maluje na twojej twarzy, moja pani! Ale to praw- da. Obie gałęzie rodu del Guizów, germańska i burgundzka, padłyby w drgawkach na wieść, że jestem medykiem. Woleliby mnie widzieć martwym w jakiejś zbiorowej mogile. A do tego moim kolegom po fa- chu nie podobają się moje metody badawcze. — Chodzi zapewne o to jedno ciało, które przebrało miarę tajem- niczych zniknięć trupów w Padwie*. — Asza zaczęła już odzyski- wać panowanie nad sobą. — Niech to jasna cholera! Od jak dawna się znamy? * Padwa była wówczas słynnym europejskim centrum studiów medycznych. 103 — Będzie jakieś pięć lat — odparł Florian. — I dopiero teraz mi to mówisz? — Myślałem, że wiesz. — Florian odwrócił wzrok od jej twarzy, po czym wsunął przeżarte brudem palce pod poszarpany skraj noga- wic i podrapał się po łydce. — Sądziłem, że znane ci było wszystko, co próbowałem zataić. Asza gwałtownym ruchem zrzuciła z siebie spódnicę i gorset, a na- stępnie przestąpiła ponad otaczającym ją szerokim wieńcem skotłowa- nych strojów. Koszulkę miała tak cienką, że prześwitywało przez nią różowe ciało, krągłe pagórki piersi i brunatne wypustki sutków. Florian w jednej chwili odprężył się i obdarzył ją szerokim uśmie- chem. — Oto, co godne jest w moich ustach miana pary cycków jak się patrzy! Dobry Boże — oto niewiasta! Nie potrafię pojąć, jakim sposo- bem udało ci się to wszystko zmieścić pod żołnierskim dubletem. Mu- sisz mi kiedyś dać szansę na obejrzenie tego wszystkiego z najbliższej odległości... Asza ściągnęła przez głowę koszulkę, jawiąc mu się zupełnie nagą. Pewna siebie, stała przed nim z jedną pięścią wspartą na biodrze i z wyzywającym uśmiechem na twarzy. — Jasne, przyjacielu. Przecież wiem, że niewieście ciała intere- sują cię tylko z czysto zawodowego punktu widzenia. Zapewniły mnie o tym wszystkie obozowe dziewki! Florian zerknął na nią z ukosa. — Możesz mi ufać. Jestem medykiem. Godfrey nie zaśmiał się na te słowa. Wyjrzał na zewnątrz. — Widzę młodego Philiberta. Czy to nie śmieszne, Florianie? Mógłbyś podjąć rokowania ze swoim bratem. Byłaby to idealna oka- zja do odnowienia rodzinnych więzów, nie sądzisz? Tonem, w którym nie było nic a nic żartobliwego, Florian powie- dział: — Nie. — Mógłbyś się pojednać ze swoim rodem — niech go Bóg ma w swojej opiece — który cię prześladuje. „Pobłogosławcie, a nie prze- klinajcie". A wtedy mógłbyś nader przekonywająco wytłumaczyć swo- jemu bratu, że nie powinien brać Aszy za małżonkę. — Otóż nie. To niemożliwe. Barwy Burgundii, które nosi, powie- 104 działy mi o nim wystarczająco wiele. Nie spotkałem się z nim twarzą w twarz, odkąd był małym chłopcem i nie zamierzam zmieniać tego stanu rzeczy. Ton, jakim przemawiali, sprawił, że atmosfera stała się napięta. Asza przenosiła spojrzenie z jednego na drugiego, zupełnie zapomniawszy o swej nagości. — Nie sprzeciwiajcie się temu małżeństwu, chłopcy. Ono może otworzyć przed kompanią nowe horyzonty. Pozwoli nam na trwałe ist- nienie. Da nam posiadłość, w której będziemy mogli spędzać zimy. A do tego dziesięcinę! Spojrzenie Floriana skupiło się na obliczu księdza. — Uwierz temu, co mówi Asza, Godfreyu. To prawda. — Ale nie wolno jej poślubić Fernanda del Guiz! — przesycony rozpaczą głos duchownego wzniósł się o jeszcze jedną oktawę wyżej i zabrzmiał w uszach Aszy jak głos młodej ordynandki, którą przed ośmioma laty poznała w klasztorze świętej Herleny. — Nie wolno! — A to dlaczego? — Właśnie. Dlaczego — powtórzył jak echo kapłan. — Philiber- cie, bądź łaskaw przynieść mi koszulę, dublet i nogawice. Upstrzona srebrnymi punkcikami zieleń powinna wywrzeć odpowiednie wraże- nie. Dlaczegóżby nie, Godfreyu? — Ja w odróżnieniu od ciebie czekałem. Czyżbyś nie rozpoznał jego imienia? Nie zapamiętałeś jego twarzy? Godfrey, będąc potężnej postury, lecz bynajmniej nie otyłym męż- czyzną, emanował ową szczególną charyzmą, jaka cechuje tego rodzaju ludzi, bez względu na to, czy są duchownymi, czy laikami. Ale w po- wstałej sytuacji jego chaotyczne gesty zdradzały całkowitą bezrad- ność. Odwróciwszy się ku Florianowi, wycelował wskazujący palec w przygwożdżonego do krzesła tyczkowatego mężczyznę. — Asza nie może poślubić twojego brata, ponieważ już wcześniej z nim polegiwała! — Pewien jestem, że nasza bezwzględna przywódczyni zadawała się z wieloma przygłupimi szlachcicami — rzucił Florian, skupiony na swoich paznokciach. — A Fernando nie będzie ani pierwszy, ani naj- gorszy. Godfrey przezornie usunął się Philibertowi z drogi. Asza zdarła wreszcie z głowy koszulkę i przysiadłszy na drewnianej skrzyni przy- 105 wdziała spięty z rajtuzami dublet; ich odcienie zieleni gryzły się nie- co z sobą, ale już były spięte tuzinem wiązań, ozdobionych srebrnymi ćwieczkami. Rozłożyła ramiona, a wówczas chłopiec wygładził ręka- wy i dopasował ich wyloty do wcześniej już oszpilkowanych pach du- bletu. — Puść wreszcie farbę, Godfreyu. W czym rzecz? Wiem, że skądś pamiętam tę twarz. Od kiedy go znasz? Godfrey Maximillian odwrócił się, żeby uniknąć jej spojrzenia. — On... Zeszłego lata zwyciężył w wielkim turnieju w Kolonii. Pamiętasz to, dziecino? Wysadził z siodła piętnastu, pieszo nie wal- czył. Cesarz dał mu w nagrodę gniadego ogiera, a ja... rozpoznałem jego barwy i imię. Asza położyła dłoń na jego ramieniu i obróciła go ku sobie. — No a potem cała reszta — powiedziała bezbarwnym tonem. — I co w tym nadzwyczajnego? Powiedz mi raczej, kiedy ja spotkałam się z Fernandem? Godfrey wziął głęboki oddech. — Przed siedmioma laty. W Genui. Poczuła jakiś skurcz w podbrzuszu. Zapomniała o czekających na nią żołnierzach. Oto z czego wziął się ten trwający od dwóch dni przypływ napędzanej adrenaliną wesołości. Taka się staję, kiedy chcę coś ukryć przed samą sobą. Po prostu nie zawsze wiem, co w istocie robię. I pewnie dlatego dowodzę kompaniąjako dupkowata namiastka ka- pitana, który pozwala się uprowadzić do Kolonii i... Wracają do niej gorzko przeżuwane, i zawsze te same, ułamki wspomnień. Fale, które uderzają w kamienne stopnie doku. Światło lamp na wilgotnych kostkach bruku. Podświetlone promieniami słońca kontury tęgich ramion mężczyzny. A potem — ucieczka do obozu; obozowiska jej swoistej rodziny, nad którym powiewał sztandar ze złocistym gryfem. Bez tchu i zbyt zawstydzona, żeby wykrzyczeć swoją wściekłość. — Aha. Rozumiem. Co teraz? — Asza słyszała, że jej głos zdradza brak panowania nad sobą. Kiedy już wyszli z Godfreyem z namiotu, spytała: — Czy to naprawdę był del Guiz? Wiele czasu minęło od tam- tej pory. — Poświęciłem ten czas na wykrycie jego prawdziwego imienia. 106 — Doprawdy? — prychnęła z nieskrywaną ironią Asza. — To coś, co już wtedy lubiłeś robić, czyż nie? W jej ograniczonym polu widzenia Florian de Lacey — teraz Flo- rian del Guiz, być może przedziwnym zrządzeniem losu przyszły jej szwagier — wstał i dobrze jej znanym gestem strzepnął pukiel brud- nych blond włosów, który zasłonił mu oczy. — W czym rzecz, moja mała? — Nie powiedziałam ci? To było jeszcze przed twoim przystąpie- niem do kompanii. Któregoś wieczora chyba się upiłam i zdaje mi się, że wygadałam się przed tobą. Na jej pytające spojrzenie Florian odpowiedział przeczącym ru- chem głowy. Asza podniosła się ze skrzyni i podeszła do wejścia do namiotu. Brezent zaczął już schnąć w cieple popołudniowego słońca. Spraw- dziła napięcie liny głównej. W którejś z zagród kwatermistrzostwa Henriego Branta zamuczała krowa. Wiatr przyniósł wilgotnawy odór ! bydlęcego łajna. Namioty i prymitywne, wsparte na halabardach bre- zentowe schrony przed deszczem były dziwnie opustoszałe. Od strony boiska nie dochodziły jej uszu krzyki kibiców, które zwykle towarzy- szyły piłkarskiemu pojedynkowi. — Świetnie — powiedziała. — Cudownie. — Odwróciła się do stojących za nią mężczyzn. Palce Godfreya nerwowo zaciskały się na opinającym habit sznurze. W jego naznaczonej działaniem żywiołów twarzy wciąż można się było dopatrzyć bladego, tłustawego młodzień- ca, którym niegdyś był. Raptem dała upust całej nagromadzonej w niej wściekłości. — Ten twój cholerny, błogi wyraz twarzy! Nigdy jeszcze nie widziałam cię tak szczęśliwym. Ubóstwiałeś, kiedy mnie karano, bo mogłeś mnie potem pocieszać. I nigdy nie lubiłeś mnie bardziej niż w chwilach załamania, prawda? Ty cholerny prawiczku! — Aszo! Uspokaja się, gniew uwalnia ją od przekonania, że świat prze- pełniony jest twarzami, za którymi kryje się złośliwość, chęć skrzyw- dzenia, prześladowanie. — Na Jezusa, Godfreyu, strasznie cię przepraszam! Z twarzy kapłana znika trochę malującego się na niej strapienia. Florian pyta: — Co zrobił mój brat? 107 Asza wraca od wejścia, czując pod gołymi stopami chrzęst suchego listowia. Nad namiotem przesuwają się cienie chmur, które to odsła- niają, to przesłaniają światło słońca. Siada na skrzyni i wzuwa buty. Mówi, nie patrząc na księdza: — Wina. — Proszę. W jej pole widzenia wchodzi brudna dłoń Floriana; palce zaciskają się wokół kubka. Asza ujmuje go, przypatruje się czerwono-srebrnym zmarszczkom na powierzchni płynu. — Nie powstrzymasz się od śmiechu, kiedy to usłyszysz. Każdy by się śmiał i w tym właśnie jest problem. Podnosi głowę i jej wzrok trafia wprost na twarz Floriana, który przysiadł po turecku naprzeciw niej. Są teraz twarzą w twarz. — Wiesz, że w niczym go nie przypominasz. Nie najęłabym cię do kompanii, gdyby tak było. — Owszem. Najęłabyś. — Florian wsparł się jedną dłonią o zie- mię, nie zważając na kryjące się pod listowiem błoto. Uśmiechnął się. Uśmiech ten pogłębił zmarszczki pod jego oczyma, ale zarazem rozja- śnił mu twarz blaskiem ciepłego uczucia, jakim ją darzył. — Bo jakim sposobem zyskałabyś sobie wykształconego w Salerno chirurga, który ma upodobanie do rozcinania padłych na polu walki żołnierzy, żeby poznawać funkcjonowanie ludzkiego ciała? Każda kompania najemni- ków powinna mieć kogoś takiego! I gdzie jeszcze znalazłabyś kogoś innego, kto tak jak ja miałby wystarczająco dużo rozsądku, żeby ci po- wiedzieć, że jesteś idiotką? Bo ty jesteś idiotką. Nie znam mojego przyrodniego brata, ale co on mógłby zrobić takiego, że... — Florian nagle wyprostował się, potarł zdrętwiałe uda, zrywając pokrywające je grudki błota, po czym zerknął kątem oka na Aszę. — Zgwałcił cię? — Nie. Ale żałuję, że tego nie zrobił. Podniosła ręce do głowy i rozpuściła gęste warkocze, które zaplotły służki Constanzy. Srebrzyste włosy rozsypały się wokół głowy. Po- czuła, że wracają tamte chwile. „Oto teraźniejszość. Oto dzisiaj" — pomyślała. „Jeśli słyszę ptasie głosy, to nie są to krzyki mew, lecz krakanie wron. Teraz jest lato; na- wet gdy pada, jest gorąco. Lecz moje dłonie są zimne po doznanym upokorzeniu". 108 — Miałam wtedy dwanaście lat. Rok przedtem Godfrey zabrał mnie od świętej Herleny. To było po tym, jak już przeszłam czeladnic- two u pewnego zbrojmistrza w Mediolanie. Na nowo znalazłam się wśród żołnierzy spod znaku Złotego Gryfa. — Znów usłyszała szum morza. — W tamtych czasach, kiedy nie byłam w obozie, jeszcze nosiłam kobiece szaty. — Nie wstając, wyciągnęła rękę i ujęła swój miecz, którego pochwę ściśle oplatał rycerski pas. Wzięła w dłoń jego krągłą, owiniętą rzemieniem rękojeść i poczuła swojego rodzaju po- krzepienie. Rzemień był już miejscami ponacinany i należało go wy- mienić. — Potem była pewna tawerna w Genui. I był ten chłopiec, który z grupką przyjaciół siedział przy jednym ze stołów, i który za- prosił mnie, żebym się do nich przyłączyła. Zdaje się, że było to latem, bo na dworze do późna było jasno. Miał zielone oczy, jasne włosy i twarz, która się niczym szczególnym nie wyróżniała, ale był to mój pierwszy w życiu raz, gdy zaledwie spojrzałam na mężczyznę, a po- czułam gorąco w całym ciele i wilgoć między udami. Wydało mi się, że i ja jemu też się spodobałam. Kiedy zdarzy się coś, co przypomni jej tamte chwile, ma wrażenie, iż przyglądając się temu, co wówczas zaszło, sprawia, że dzieli ją od tego znaczny dystans. Wystarczy jednak tylko nieznaczny wysiłek, aby wrócił do niej ówczesny pot i lęk, i jej jękliwy głos, który prosi: „Zostawcie mnie! Błagam!". Wyrywała się z ich rąk, które ściskały jej piersi, zostawiając na nich czerniejące sińce; nie pokazała tych sińców żadnemu lekarzowi. — Pomyślałam w tym momencie, że to było to, Florianie. Ćwi- czyłam się już wówczas we władaniu mieczem i mój kapitan pozwalał mi nawet, żebym pełniła funkcję jego pazia. Dlatego uznałam, że jest to właśnie ta chwila. — Asza nie potrafiła się zdobyć na to, żeby spoj- rzeć chirurgowi w twarz. — Ten chłopiec, bez wątpienia syn jakiegoś rycerza, był chyba o parę lat starszy ode mnie. Robiłam wszystko, żeby mu się spodobać. Na stole oczywiście stały dzbanki wina, lecz ja nie wypiłam ani kropli; aż zanadto kręciło mi się w głowie na samą myśl, że on też mnie pożąda. Nie mogłam się doczekać chwili, w któ- rej będę go mogła dotknąć. Kiedy odeszliśmy od stołu, sądziłam, że idziemy do jego pokoju. On jednak zaprowadził mnie na tył tawerny, umiejscowionej w pobliżu doków, po czym rzucił krótko: „Kładź się". Nie przejęłam się miejscem; równie dobrze mogłoby się to odbyć tam, jak i gdzie indziej. — To był uliczny bruk, a zetknięcie się z nim tylko bardzo nieznacznie łagodziły fałdy poddartej sukni i spodniego odzie- nia. Kamienie dotkliwie wbiły się w jej pośladki, gdy położywszy się, rozkraczyła wsparte na piętach nogi. — Stojąc nade mną, kazał mi rozpiąć rzemienie zasłaniającej jego krocze klapki. Nie miałam poję- cia, do czego zmierza. Myślałam po prostu, że zaraz położy się na mnie. On tymczasem wyciągnął swoje narzędzie i zaczął szczać. — Asza przeciągnęła dłońmi po twarzy. — Powiedział, że jestem małą dziewczynką, która zachowuje się jak mężczyzna, więc szczając na mnie, pokazuje mi, co o tym myśli. Podeszli jego towarzysze i rycząc ze śmiechu, przypatrywali się tej scenie. — Asza zerwała się z ziemi. Pochwa jej miecza z głośnym szelestem przesunęła się po podściółce. Szybkim krokiem podeszła do wejściowego otworu, wyjrzała na ze- wnątrz, po czym odwróciła się do swych dwóch towarzyszy. — To musi się wam zdawać niezmiernie śmieszne, prawda? Ale ja chciałam wówczas umrzeć. Ten pierwszy przytrzymywał mnie na bruku, pod- czas gdy jego kompani po kolei oblewali moczem moją suknię. I moją twarz. Czułam na wargach smak tych szczyn i myślałam, że to truci- zna, która mnie zabije. — Godfrey wyciągnął ku niej rękę. Asza, nie- świadoma tego, co robi, cofnęła się, unikając tego gestu pociechy. — Czego do dzisiejszego dnia nie potrafię zrozumieć, to tego, dlaczego im na to pozwoliłam — przeżywana udręka sprawiła, że jej głos przy- brał wyższy ton. — Znałam już tajniki walki. A gdyby było ich za dużo na mnie jedną, wiedziałam, jak uciekać. — Przeciągnęła dłonią po skażonym bliznami policzku. — Wrzeszczałam, prosząc o pomoc jakiegoś przechodzącego obok mężczyznę, on jednak w żaden sposób na to nie zareagował. Chociaż z pewnością widział, co tamci ze mną robią. Tylko się zaśmiał. Co mnie zresztą dziś nawet nie gniewa: wi- dział przecież, że nie robią mi żadnej „prawdziwej krzywdy". — W żo- łądku poczuła mdlący lęk, który nie pozwalał jej spojrzeć na żadnego z dwóch towarzyszy. Godfrey sprawiał wrażenie zalanej łzami śmier- dzącej młodej niewiasty, a mina Floriana zrodziła w niej przekonanie, że od tej chwili nigdy, ale to nigdy sprawy między nimi nie powrócą do dotychczasowego stanu, choć on sam zapewne jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. — Chryste! — powiedziała pełnym bólu tonem. — A jeśli ten, który tak właśnie wtedy ze mną postąpił, to naprawdę był Fernando del Guiz? Który nie pamięta już ani swojego zachowa- 110 nia, ani tego, czy cokolwiek na ten temat powiedział, gdyż teraz patrzy na mnie inaczej? Czy sądzicie, że on wciąż ma tych samych przyja- ciół? Czy sądzicie, że którykolwiek z nich w ogóle będzie sobie mógł przypomnieć, co się wtedy stało? — Mocarne ręce zacisnęły się od tyłu na jej ramionach. Godfrey nic nie powiedział, ale coraz boleśniej wzmacniał nacisk palców, aby w końcu mogła się wykrzyczeć. Zara- zem Asza czuła, że w jego wzroku był jakiś milczący apel do Floriana, lecz tylko potarła rozpalone policzki i warknęła: — Pieprzyć to! „Pięć lat spędziłam na polach bitew, zabijając mężczyzn, a oto te- raz myślę jak niedowarzony nowicjusz, a nie jak żołnierz...". Godfrey pełnym napięcia tonem wyszeptał sponad jej ramienia: — Florianie, wybadaj, czy on to jeszcze pamięta. Porozmawiaj z nim o tym. Przecież to twój brat. Jeśli będzie trzeba, to kup od niego to wyznanie! Chirurg podszedł do Aszy, zatrzymując się tuż przed nią. W sła- bym oświetleniu wnętrza namiotu jego twarz miała barwę szarości. — Nie mogę tego zrobić. Nie mogę nawet spróbować wydobyć to z Ferdynanda. Oni by mnie żywcem spalili! Wszystko, na co wstrząśniętą ponownym przypływem wspomnień Aszę było w tym momencie stać, to wypowiedziane tonem najwyższe- go niedowierzania: „Co?!". Florian wyciągnął ku niej rękę i poczuła wokół przegubu uścisk jego dłoni. Równocześnie palce Godfreya jesz- cze mocniej zacisnęły się na jej ramionach. Chirurg otworzył jej dłoń swymi długimi palcami, po czym jednym szarpnięciem rozluźnił za- pięcia na froncie dubletu i poprowadził dłoń Aszy pod kołnierz swej lnianej koszuli. Dotknąwszy ciepłego ciała, powtórzyła swoje zdumio- | ne: „Co?!". Jej palce natrafiły na krągłą i jędrną niewieścią pierś. Asza wpatrzyła się w jego twarz. Brudny, jak zawsze nieporuszony i prag- matyczny Florian wzmocnił uścisk swych palców, prowadząc ją tam, gdzie mogła się już z całą pewnością przekonać, iż ma do czynienia z wysoką niewiastą w męskim odzieniu. Usłyszeli dudniący zdumieniem głos nic nie rozumiejącego God- freya: — Co tam...? — Jesteś niewiastą?! — spytała wpatrzona w twarz Floriana Asza. — Godfrey aż otworzył usta, przypatrując się to jednemu, to drugie- mu. — Dlaczego mi tego nie wyjawiłaś? — wykrzyknęła. — Chryste, 111 powinnam to była wiedzieć! Mogłaś wystawić całą moją kompanię na niebezpieczeństwo! Gwałtownie wyrwała rękę spod koszuli Floriana, gdyż w wejściu do namiotu pojawił się jej paź, Philibert. Chłopiec przyjrzał się po ko- lei całej trójce: chirurg, kapelan i kapitan. — Aszo! „Wyczuł panujące między nami napięcie" — pomyślała w pierw- szej chwili, lecz zaraz skorygowała tę myśl: „Nie, to raczej wykluczo- ne. Mały zawsze zanadto jest przejęty tym, co ma powiedzieć, aby zwrócić uwagę na cokolwiek innego". Podniecony paź zapiszczał: — Oni wcale nie grają w piłkę. Ani jeden. I nie będą grali! Wszy- scy zgodnie mówią, że nic nie będą robić, dopóki ty się nie zjawisz i nie przemówisz do nich! — A więc to tak sprawy stoją— mruknęła Asza, obrzucając spoj- rzeniem Floriana i Godfreya. I rzuciła do Philiberta: — Biegnij tam i powiedz im, że już do nich idę. Ale pędem! A gdy mały wybiegł z namiotu, oznajmiła pozostałej dwójce: — To nie może czekać. Moje wojsko nie zaczeka dłużej. Nie w tej sytuacji. Florianie czy... Jak ci naprawdę na imię? — Floria. — Aha. Floria. — Ja już nic z tego nie rozumiem — westchnął Godfrey. Wysoka niewiasta z powrotem zawiązała rzemyki zapięcia koszuli. — Nazywam się Floria del Guiz. I Fernando nie jest moim przy- rodnim bratem, ponieważ w ogóle nie ma brata; jestem jego przyrod- nią siostrą. To był dla mnie jedyny sposób na to, żeby móc praktyko- wać chirurgię, a zarazem powód tego, że mój ród nigdy już nie przyj- mie mnie na swe łono. Nie w Burgundii, i z pewnością nie na terenie Cesarstwa Germanii, gdzie osiedliła się druga gałąź del Guizów. Kapelan wciąż nie mógł ochłonąć z bezmiernego zdumienia. — Więc jesteś niewiastą! Asza mruknęła ironicznym tonem: — Oto dlaczego znalazłeś się w składzie mojej kompanii, God- freyu. Jesteś przenikliwy. Jesteś bystry. I niezrównanie szybko rozgry- zasz istotę każdego problemu. 112 Spojrzała na stojącą na koziołkowym stoliku latarnię, której rów- no spalająca się świeca poprzedzielana była znakami oznaczającymi upływające godziny. — To już prawie nony*, Godfreyu, więc idź do tego zrewoltowa- nego motłochu i niech z tobą odmówią co trzeba. Zrozum, że ja muszę jeszcze trochę zyskać na czasie! Kiedy kapelan już szedł do wyjścia, chwyciła go za brązowy rękaw habitu. — Tylko ani słowem nie wspominaj o Florianie. To znaczy o Flo- rii. Usłyszałeś to wszystko Pod Drzewem. I daj mi trochę czasu na przywdzianie zbroi. — Godfrey przypatrywał się jej przez długą chwi- lę, zanim w końcu skinął głową i opuścił namiot. Asza patrzyła, jak kapelan kroczy przez wilgotną od deszczu trawę, która parowała w po- południowym słońcu. — To istne gówno na patyku! Za jej plecami Floria del Guiz zapytała: — Kiedy mam opuścić obóz? Asza mocno zacisnęła dwoma palcami nasadę nosa. Zamknęła oczy. W powstałej za kurtyną powiek czerni pobłyskiwały małe plam- ki światła. — Będę miała szczęście, jeśli się okaże, że nie utracę połowy kom- panii, o tobie już nawet nie wspominając. — Otworzywszy na powrót oczy, opuściła ręce wzdłuż bioder. — Sypiałaś w moim namiocie. Wi- działam cię z gołym tyłkiem i rzygającą. I widziałam cię, jak szczałaś! — Nie. Tak ci się tylko zdawało, bo byłaś pewna, że jestem męż- czyzną. Wprawiałam się w tym od trzynastego roku życia. — Floria pojawiła się w półkolu jej widzenia; w długich palcach trzymała kie- lich wina. — W Salerno nie kształcą już na medyków ani Żydów, ani czarnoskórych Libijczyków, ani oczywiście niewiast. Po Salerno udawało mi się uchodzić za mężczyznę w Padwie, Konstantynopolu i w Iberii. Rzecz jasna mogłam się zajmować chirurgią tylko w woj- sku, bo tam w gruncie rzeczy nikogo nie obchodzi, kim jesteś. Ty i twoi ludzie... Tych pięć lat, spędzonych wśród was, to i tak najdłuż- szy okres, przez jaki gdziekolwiek zdołałam się utrzymać. Asza wychyliła się z namiotu i ryknęła: — Philibert! Rickard! Natychmiast do mnie! * Według czasu klasztornego: godzina 15. 113 Po czym odwróciła się i powiedziała: — Ja nie mogę podejmować pospiesznych decyzji, Florianie. Zna- czy, Florio. — Trzymaj się Floriana. Tak będzie bezpieczniej. To znaczy dla mnie. Ponury ton jej głosu wytrącił Aszę ze stanu oszołomienia. Powie- działa, patrząc Florii prosto w oczy: — Skoro jestem tej samej płci co ty, a ten świat się ze mną pogo- dził, to dlaczego nie miałby się pogodzić z tobą? Floria zetknęła ze sobą czubki palców. — Jesteś najemnym żołnierzem. Jesteś z urodzenia chłopką. Nie wyróżniasz się z ludzkiego stada, nie masz bogatej i wpływowej rodzi- ny. Ja zaś jestem z del Guizów. To ma znaczenie, gdyż dla innych mogę stanowić jakieś zagrożenie. Choćby przez samo to, że stoję wy- żej od nich, mogąc sobie w każdej chwili kupić majętność w Burgun- dii. Bo tak naprawdę, to istota tego rodzaju sprzeciwu i oburzenia sprowadza się właśnie do własności wielkich posiadłości ziemskich. — Ale przecież nie spaliliby cię — powiedziała Asza tonem, w któ- rym nie było całkowitej pewności. — Może tylko zamknęli i pobili. — Ja nie mam w sobie twojej zdolności do godzenia się z faktem, że zostało się uderzonym. — Pięknie zarysowane brwi uniosły się w wyrazie zdziwienia. — A w ogóle to, Aszo, naprawdę masz pew- ność tego, że jesteś tolerowana? Cały ten pomysł twojego małżeństwa nie powstał przecież ot, tak sobie. Ktoś go Fryderykowi podsunął. — Psiakrew! To małżeństwo! — Asza przeszła przez namiot i pod- niosła z podściółki miecz. — Usłyszałam w Kolonii — powiedziała po chwili tonem osoby, która nie przykłada wagi do poruszanego te- matu — że cesarz uszlachcił Gustava Schongauera. Pamiętasz jego i tych dwóch podleców z Hericourt*? — Schongauer? Szlachcicem?! — Wzburzona tą nowiną Floria obrzuciła ją szybkim spojrzeniem. — Przecież to byli bandyci! Ten łaj- dak spędził całą jesień na niszczeniu tyrolskich gospodarstw i całych wiosek! Jak mógł Fryderyk obdarzyć kogoś takiego szlachectwem?! — Dlatego, że nie ma rozróżnienia między prawowitym i bez- * Hericourt — mały burgundzki zamek oblegany przez Szwajcarów aż do bitwy 13 listopada 1474. prawnym zdobyciem władzy. Jest tylko jej posiadanie. — Asza, wciąż trzymając w obu rękach swój miecz, patrzyła na stojącego przed nią mężczyznę, który właśnie okazał się niewiastą. — Jeśli potrafisz utrzymać pod swoją komendą wielu rycerzy i żołnierzy, to będziesz nimi dowodziła. A wtedy inni dowódcy uznają twoje prawo do prze- wodzenia i zaakceptują twoją pozycję. I tego właśnie ja w tym mo- mencie potrzebuję. Tyle że mnie żaden król ani wielkorządca nie nada szlachectwa. — Szlachectwo? Pasowanie na rycerza, to tylko chłopięca zaba- wa! Jeśli jednak morderca i gwałciciel zostaje Jaśnie Grafem, to... — Asza ruchem dłoni zbywa oburzenie Florii. — Jasne! Ty oczywiście masz szlachectwo dzięki urodzeniu, ale... Jak twoim zdaniem rodzą się nowi szlachcice? W pierwszym rzędzie bierze się to z tego, że inni grafowie odczuwają przed kimś lęk. Także i sam cesarz go odczuwa. Co wówczas robią? Czynią go równym sobie. Jeśli jednak wzbudza on w nich zbyt wielki strach, to zmawiają się pomiędzy sobą i zabijają go, co jest aktem przywrócenia stanu równowagi. — Wyjmuje kielich z palców Florii i opróżnia go do dna. Wywołany przez alkohol wstrząs rozluźniają, ale bynajmniej nie pozbawia kontroli nad sobą. — Takie to prawo rządzi kodeksem rycerskim — mówi, wpatrując się w dno naczynia. — Nie ma żadnego znaczenia to, jak bardzo się jest wielko- dusznym i cnotliwym. Ani też to, jak wielkim się jest bezdusznym brutalem. Jeśli nie masz odpowiedniego oparcia dla sprawowanej wła- dzy, to będą tobą pomiatali, a jeśli je masz, to będą cię traktowali z na- leżnym twej godności respektem. Władza bierze się z tego, że masz umiejętność nakłaniania zbrojnych mężów do walki na twoją rzecz. Owszem, musisz się im odpłacić brzęczącą monetą, ale tę samą rolę równie dobrze spełnią tytuły, małżeństwa i nadawane ziemie. Ja nie je- stem w stanie tego osiągnąć, a jest mi potrzebne. To małżeństwo... — Asza nagle urywa i czerwieni się. Przygląda się twarzy Florii, ważąc z jednej strony ich znane już powszechnie tajemnice, a z drugiej — niegdysiejsze wyznania, które do dziś nie zostały zdradzone. Prowa- dzone podczas wielu nocy z Florią, czyli dzielącym z nią namiot Flo- rianem, konfidencjonalne i trwające do białego rana rozmowy. — Nie odchodź, Florianie. Chyba że sam tego chcesz. — Uśmiechając się zdawkowo, Asza napotyka jego-jej spojrzenie. — Jeśli już nie dla ni- czego innego, to choćby dlatego, że jesteś zbyt dobrym chirurgiem, 115 abym cię miała stracić. A poza tym... bardzo długo się już znamy. Jeśli przez cały ten czas ufałam twoim umiejętnościom, to nie mogę nagle stracić do nich zaufania! Lekko poruszona tymi słowami Floria mówi: — Zostaję. Jak sobie z tym poradzisz? — Nie pytaj mnie o to teraz. Coś tam wymyślę. „Ale — Chryste słodki — przecież nie mogę poślubić tego czło- wieka!". Z zewnątrz zaczyna już dobiegać wyraźnie słyszalna wrzawa po- mieszanych głosów. — Co zamierzasz im powiedzieć, Aszo? — Nie wiem. Ale wiem, że oni nie zamierzają już dłużej na mnie czekać. A więc, do roboty! O tyle jeszcze tylko odwlekła tę chwilę, żeby dwaj paziowie ją roz- dziali i nałożyli na nią spodni dublet i nogawice, następnie zbroję, a na koniec pas z mieczem, którego pozłacana głowica pobłyskiwała w prze- filtrowanym przez tkaninę namiotu świetle. Ubierając swoją panią obaj chłopcy w żadnym momencie nie pomylili się: ich szybkie palce sprawnie splatały węzły i dopinały rzemienne paski, przy czym jako doświadczeni paziowie przez cały czas ustawiali jej ciało i kończyny w takich pozycjach, które były najkorzystniejsze dla jak najszybszego uzyskania końcowego rezultatu, czyli zamknięcia Aszy w muszli kom- pletnej mediolańskiej zbroi. — Muszę do nich przemówić — dorzuciła w pewnej chwili tonem, który można by usytuować między cynizmem a kpiną z samej siebie. — W końcu jest jakiś powód, dla którego Święte Cesarstwo Rzymskie posługuje się wobec mojej osoby tytułem kapitana. Jakaś przyczyna tego, że mogę się przechadzać po pełnym uzbrojonych mężczyzn obo- zie bez obawy, że spotka mnie coś niemiłego. — I...? — przynagliła ją Floria del Guiz. — I, co? — spytała Asza, zdejmując z głowy hełm i przepisowo wkładając go pod pachę w odwróconej pozycji. — To, że choć jestem niewiastą, to przecież znam cię już od pięciu lat. Ty musisz do nich przemówić, ponieważ to od nich zależy twój. A więc — i...? — I... To dzięki mnie nie muszą wracać do swoich dawnych za- jęć: garbarzy, pasterzy, sprzedawców czy niewiast skazanych na zaj- 116 mowanie się domem. Lepiej więc, żebym zadbała o to, żeby nie cier- pieli głodu. Floria del Guiz parsknęła krótkim śmieszkiem aprobaty: — Oto Asza, jaka mi się podoba! Wychodząc z namiotu, Asza powiedziała jeszcze: — To małżeństwo zaproponował sam cesarz i gdybym mu się nie podporządkowała, to byłabym skończona. I niech mnie diabli, jeśli do tego dopuszczę! N=^]fe=*5 III Asza energicznym krokiem doszła do centralnego punk- tu kompanijnego obozu, oznaczonego przez sztandar z Lazurowym Lwem. Wspięła się na dennicę otwartego wozu transportowego i poto- czyła wzrokiem po swoich podkomendnych, którzy porozsiadali się na różne sposoby — na beczkach i snopach słomy bądź wprost na wilgot- nej ziemi — albo stali z rękami złożonymi na piersiach i zwróconymi ku niej ponurymi twarzami. — Pozwólcie, że zacznę od krótkiego przypomnienia ostatnich wydarzeń — rozpoczęła głosem, który nie zdradzał napięcia; mówiąc, rozdzielała wyraźnie wypowiadane słowa, żeby bez trudu dotarły do wszystkich uszu. — Przed dwoma dniami stoczyliśmy potyczkę z ludź- mi księcia, przy czym moja decyzja o ataku nie była wynikiem rozka- zów naszego pracodawcy. Podjęłam ją samodzielnie. Pod wpływem chwili i szybko, ale skoro jesteśmy żołnierzami, to musimy działać nagle. Przynajmniej czasem. Ostatnie słowa wypowiedziała nieco ciszej, co wywołało wesołość wśród grupki żołnierzy zebranych przy beczkach z piwem, gdzie stali Jacob, Gustav i Pieter, kopijnicy z oddziału Paula di Conti. — W zaistniałej sytuacji nasz pracodawca mógł uczynić dwie rze- czy. Mógł zerwać kontrakt, a wtedy przeszlibyśmy na drugą stronę, podejmując służbę u Karola Burgundczyka. Rozległ się okrzyk Thomasa Rochestera: — Może powinniśmy właśnie w tej chwili poprosić o podpisanie kontraktu z księciem Karolem, skoro tutaj zapanował pokój. Karol zawsze gdzieś z kimś walczy. — Może jednak jeszcze nie teraz... — Asza uczyniła dłuższą pau- zę. — Może lepiej będzie, jeśli poczekamy dzień lub dwa, żeby miał czas zapomnieć, żeśmy go omal nie zabili! — Kolejne śmiechy, tym 118 razem głośniejsze. Ponadto padły one również ze strony chłopców van Mandera, co było dla niej bardzo ważne, gdyż byli oni znani jako twardzi żołnierze i cieszyli się powszechnym mirem. — Rozstrzygnie- my o tym później — podjęła, mając świadomość tego, że chwila jej sprzyja. — Nie dbamy o to, kto jest biskupem Neuss, więc Fryderyk wiedział, że na jedno jego słowo pójdziemy do ataku. To był pierwszy ze stojących przed nim wyborów i cesarz go nie podjął. Drugim było wypłacenie nam pieniędzy. — Tak jest! — zakrzyknęły entuzjastycznie dwie niewieście łucz- niczki, zwane w kompanii „kobietami Gerainta", ale tylko wtedy, kie- dy nie mogły tego usłyszeć. Serce Aszy zaczęło bić szybciej. Złożyła lewą dłoń na rękojeści miecza, a jej kciuk zaczął odruchowo skubać poszarpany cylinder owi- jającego ją rzemienia. — No cóż, jak wszyscy dobrze wiecie, pieniędzy też nie dostaliś- my. — Rozległy się gwizdy. Tylne rzędy zgromadzonych przybliżyły się. Łucznicy i kusznicy, oszczepnicy i halabardziści, wszyscy zwarli się w ścisłą gromadę i w skupieniu czekali na jej dalsze słowa. — Sko- ro wspomniałam o potyczce, to przy okazji powiem wszystkim, którzy w niej uczestniczyli, że była to dobra robota. Wręcz zdumiewająca. Cholernie zdumiewająca... — z rozmysłem na chwilę przerwała. — Jeszcze nigdy nie widziałam starcia wygranego przez stronę, która popełniła tak wiele błędów! — Wybuch głośnego śmiechu. Nie cze- kając, aż ucichnie, Asza mówiła dalej, zwracając się do konkretnych ludzi: — Euenie Huw, nie wyrywa się z szyku, żeby obdzierać zabi- tych nieprzyjaciół. Paulu di Conti, nie zaczyna się szarży z tak daleka, że kiedy w końcu ścierasz się z nieprzyjacielem, to twój koń powinien się już podpierać kulami! Byłam zdziwiona, że z niego nie zsiadłeś, żeby kontynuować szarżę pieszo. A już co się tyczy przestrzegania obowiązku niespuszczania wzroku z dowódcy, żeby nie przegapić je- go rozkazów... — znów wymownie zawiesiła głos, nie kończąc tego zdania. Odchrząknąwszy, kontynuowała: — Muszę dorzucić jeszcze jedną uwagę: ani na chwilę nie wolno tracić z oczu naszego pieprzone- go sztandaru! Te krytyczne uwagi wywołały bezładną wrzawę kilkuset głosów. Robert Anselm z rozmysłem, i chcąc zapewne wspomóc Aszę, prze- krzyczał wzburzonych żołnierzy: 119 — Tak jest! Tak właśnie powinno być! Na ten krzyk rozległy się śmiechy i jasne się stało, że nie dojdzie do poważniejszego kryzysu. A w każdym razie do przerwy w zgroma- dzeniu. — Dlatego uprzedzam wszystkich, że odtąd wiele czasu będziemy poświęcać na ćwiczenie potyczek — Asza rozejrzała się po twarzach. — Niemniej to, czegoście dokonali, chłopaki, było cholernie zdumie- wające. Opowiedzcie o tym waszym wnukom. To nie była wojna. Na placu boju nie widzi się rycerskich starć jeden na jednego. Po prostu dlatego, że za konnymi stoicie wy, pieprzeni, sprytni łucznicy! No i oczywiście halabardy. — Uśmiechnęła się do kanonierów, wśród których wprawdzie powstała entuzjastyczna wrzawa, ale było w niej słychać też nutę rozczarowania. — Nie uznałabym za prawdziwą wal- kę takiej, której nie towarzyszy krzepiący serce odgłos odpowiada- jących wrogowi arkebuzów! Rudowłosy żołnierz z oddziału Astona zaintonował: — Chwytaj w łapę pieprzony młot! Piechociarze natychmiast podjęli piosenkę. Kanonierzy odpowie- dzieli im przyśpiewkami, które odznaczały się różnorodnością i wul- garnością. Asza skinieniem głowy poprosiła Antonia Angelottiego, żeby uciszył ten koncert. — Jakkolwiek by to nazwać, było wspaniałe. Co jednak w tym smutne, to to, że nic na tym nie zyskaliśmy. Z czego wynika, że kiedy trafi się nam następna okazja, żeby wbić kopię w tyłek Burgundczyka Karola, to najpierw będę musiała wrócić do obozu i zapytać, czy do- staniecie za to zapłatę. Czyjś głos z tyłu znalazł odpowiedni moment, aby krzyknąć: — Pieprzyć Fryderyka Habsburga! — W waszych snach, co? Ryk śmiechu. Asza przesunęła ciężar ciała na drugą nogę. Lekkie podmuchy wia- tru osadzały na jej twarzy jakieś delikatne włoski. Jej nozdrza wy- chwytywały aromat płonących ognisk, odór końskiego nawozu i smród bijący z ośmiuset spoconych ciał, zbitych w tłum. Większość, będąc w obozie, a więc teoretycznie wolna od niebezpieczeństwa ataku, nie założyła hełmów, a ich włócznie, oszczepy i halabardy złożone były w stosy: po dwanaście sztuk przed każdym namiotem. 120 Dzieci, niezdolne do wciśnięcia się w tłum zbrojnych mężczyzn, biegały na jego obrzeżach. Ci dorośli, którzy nie występowali na pla- cach boju — dziewki, kucharze i praczki — przysłuchiwali się sło- wom Aszy, siedząc na burtach otaczających obóz wozów. Tak jak wszędzie, byli również tacy, którzy całą swoją uwagę skupili na grze w kości, albo też odurzeni alkoholem spali w namiotach lub gdzie po- padło, lecz przeważająca większość kompanii zgromadziła się wokół swej przywódczyni. Widząc w tym tłumie wiele znanych jej osobiście twarzy, Asza po- myślała: „Mój najlepszy atut, to sam fakt, że ci ludzie chcą mnie wysłuchać. Chcą, żebym im powiedziała, co mają robić. Po mojej stro- nie jest większość, ale odpowiedzialność ponoszę za wszystkich". Z drugiej strony zawsze mogłaby znaleźć zatrudnienie w jakiejś in- nej kompanii najemników. Uciszyli się, czekając, aż znowu zacznie mówić. Jeszcze tylko tu i tam padła jakaś krótka uwaga, parę słów pomiędzy sąsiadami, szura- nie podeszew, przesuwających się po wilgotnym gruncie. I liczne, wpatrujące się w nią w milczeniu oczy. — Wielu z was jest ze mną od trzech lat, kiedy sformowałam własną kompanię. Niektórzy byli moimi towarzyszami broni jeszcze wcześniej, gdy zbierałam kompanie Złotego Gryfa i Dzika. Rozejrzyj- cie się wokół siebie. Jesteście w większości bandą szalonych sukinsy- nów i każdy z was może tu mieć za sąsiada takiego właśnie szalonego sukinsyna! Ponieważ trzeba być szaleńcem, żeby za mną podążać, ale — tu wzmocniła głos — jeśli się już na to zdecydujecie, to zawsze wyjdziecie z tej służby pod moją komendą żywi, do tego z cholernie dobrą reputacją i opłaceni. — Wzniosła opancerzone ramię, zapobie- gając kolejnej wrzawie. — Tak samo będzie i tym razem. Nawet jeśli naszą zapłatą miałoby być małżeństwo! Cóż, wszystko na tym świecie ma swój pierwszy raz. Niechaj w tym przypadku sprawcą tego pierw- szego razu będzie Fryderyk. — Obrzuciła spojrzeniem swoich porucz- ników, którzy stali w ciasno zbitej grupce, wymieniając między sobą uwagi i przypatrując się jej uważnie. — Podczas ostatnich paru dni po- dejmowałam ryzykowne kroki, ale przecież taka właśnie jest moja rola. Tylko że od moich ryzykownych decyzji zależy wasza przy- szłość. O tym, który kontrakt przyjąć, a który odrzucić, zawsze posta- nawialiśmy podczas wspólnych dyskusji na otwartych zgromadzeniach. 121 Toteż i teraz odbędziemy taką otwartą dyskusję w sprawie mojego zamążpójścia. Przemawiała płynnie, jak zawsze w podobnych sytuacjach. Nigdy nie miała problemów, rozmawiając ze swoimi podkomendnymi. Lecz tym razem pod tą płynnością słów taiło się coś, co osłabiało jej głos, wprowadzając do niego jakieś napięcie. Asza świadoma była tego, że jej odsłonięte dłonie zacisnęły się, aż zbielały knykcie palców. „Cóż mogę im powiedzieć? Że musimy się na to zdecydować, lecz ja nie jestem w stanie tego zrobić?". — A kiedy już ta dyskusja dobiegnie końca — oświadczyła — będziemy głosować nad końcowym postanowieniem kompanii. — Głosować? — zakrzyknął Geraint ab Morgan. — Masz na my- śli prawdziwe głosowanie? Na co z tłumu dobiegł wyraźnie słyszalny głos: — Demokracja oznacza, że masz robić to, co ci każe szef! — Tak. Prawdziwe głosowanie. Ponieważ jeśli przyjmiemy tę ofer- tę, to jej konsekwencją będzie to, że nasza kompania stanie się właści- cielem ziem, z których czerpać będzie dla siebie zyski. A jeśli ją od- rzucimy, to jedynym uzasadnieniem mojej odmowy zawarcia tego małżeństwa, które cesarz zaakceptuje, będzie to, że mu powiem: „Moja kompania nie pozwala mi na nie!". — Nie dając im czasu na głębsze przemyślenie problemu, ciągnęła: — Byliście ze mną i bywaliście w ta- kich kompaniach najemników, które nie zdołały się utrzymać przez je- den wojenny sezon, nie mówiąc już o całym roku. Ja zawsze prowa- dziłam was taką drogą, na której zdobywaliście przynajmniej tyle łu- pów, że wystarczały na utrzymanie zbroi, która chroniła wasze ciała. Chmury przesunęły się, pozwalając promieniom słonecznym prze- mknąć po wilgotnej trawie i rozbłysnąć na mediolańskiej zbroi. Stało się to w tak korzystnym dla Aszy momencie, że Godfrey, który stał tuż przy wozie, obejmując palcami swój wrzoścowy krzyż, obrzucił ją po- dejrzliwym spojrzeniem. Skierował wzrok ku niebu i na jego broda- tym obliczu ukazał się cień uśmiechu, a na koniec z wyrazem satysfak- cji ogarnął postać górującego nad żołnierzami niewieściego kapitana w rozsrebrzonej zbroi, z powiewającym nad jej głową, nagle rozświet- lonym sztandarem Lazurowego Lwa. Ot, coś w rodzaju maleńkiego cudu, który zesłało zachmurzone niebo. Asza milczała przez dłuższą chwilę, pozwalając swojej widowni 122 skupić się na widoku zbroi i docenić jej koszt, a więc i uświadomić so- bie wynikające z tego implikacje: „Skoro było mnie na nią stać, to zna- czy, że jestem dobra. Czyli że powinno ci zależeć na tym, żebym cię zatrudniła: jestem uczciwa, miła...". Podjęła przemówienie: — Jeśli poślubię tego człowieka, to będziemy mieli własną po- siadłość, w której spędzać będziemy wszystkie zimy. Ziemia da nam plony, drewno i wełnę na sprzedaż. Będziemy mogli — dodała, nie kładąc na to nacisku — zaniechać corocznego podpisywania samobój- czych kontraktów tylko po to, aby mieć za co wyekwipować się na na- stępny wojenny sezon. Jakiś odziany w zieloną brygantynę najemnik o prostych, czarnych włosach, zawołał: — A co by się w takiej sytuacji stało, gdyby w przyszłym roku ktoś nam zaproponował walkę przeciwko cesarzowi? — Pieprzenie! — odpaliła Asza. — Przecież on, do jasnej cholery, dobrze wie, że jesteśmy najemnikami! Jakaś łuczniczka utorowała sobie łokciami drogę w samo pobliże czterokołowej mównicy. — Ale przecież to właśnie akurat teraz jesteśmy w jego służbie, prawda? Ta umowa musiałaby stracić ważność, gdybyś wyszła za któ- regoś z jego feudalnych wasali. — Odchyliła głowę, żeby patrzeć wprost w twarz Aszy. — I czy Fryderyk nie będzie od ciebie wymagał lojalności wobec Świętego Cesarstwa Rzymskiego, kapitanie? — Gdybym chciał, żeby nam dyktowano, dla kogo mamy walczyć — krzyknął któryś z halabardzistów — to wybrałbym jakiegoś feudal- nego poborcę podatkowego! Geraint ab Morgan warknął: — Nie czas na to, żeby rozważać takie możliwości. Złożono nam konkretną ofertę. Jestem za tym, żeby zaakceptować propozycję posia- dania ziemi i nie wypinać się na cesarza! — Jeśli dobrze rozumiem te głosy — powiedziała Asza — to mamy dalej trzymać się naszego dotychczasowego postępowania, tak? -Przez tłum przebiegła fala okrzyków sprzeciwu. Łuczniczka obró- ciła się jak fryga do swych towarzyszy. — Nie moglibyście, skurwysyny, dać jej szansy? Kapitanie, wyda- waj się za mąż! 123 Dopiero w tym momencie Asza ją rozpoznała. Ta płowowłosa nie- wiasta nosiła dziwne nazwisko: Ludmiła Rostownaja. Do pasa miała przypięty równie niezwykły jak jej nazwisko talizman w postaci ka- wałka kuszy. Asza natychmiast go rozpoznała. Kusznicy z Genui. Odkrycie to przyprawiło ją o tak silny zawrót głowy i mdłości, że aż musiała się obiema rękami wesprzeć o burtę wozu. „Po co ja w ogóle próbuję przekonać kompanię do wejścia na nową drogę, skoro służy u mnie takie coś, jak ta łuczniczka? To nie może mi się udać. Nawet gdyby się okazało, że w naszym zasięgu leży cały świat, a co dopiero jakaś tam przeżarta luesem posiadłość w Bawarii...". Geraint ab Morgan przecisnął się do pierwszego szeregu słuchaczy. Asza dostrzegła spojrzenie, jakie sierżant łuczników rzucił Florii i God- freyowi, jakby pytając ich, dlaczego do tej pory nie zabrali głosu. Geraint ryknął: — Szefie, przecież to cholernie jasne, że ktoś umieścił między nami tę pieprzoną babę, bo nie lubi najemników! Pamiętasz Italczy- ków po Hericourt*? Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby cesarz zaczął nas mieć w dupie. Będziesz musiała to zrobić, kapitanie. — Tylko że ona tego zrobić nie może! — wrzasnęła mu prosto w twarz Ludmiła Rostownaja. Ton rozmów w tłumie tak się wzmagał, że już nawet nie wszyscy słyszeli, o co chodziło tym z przodu, ale Ludmiła miała donośny głos. — Jeśli wyjdzie za jakiegoś mężczyznę, to wszystko, co posiada, stanie się własnością męża. Nie ma sposobu, żeby było odwrotnie! Jeżeli poślubi tego człowieka, to wszystkie kon- trakty tej kompanii staną się własnością rodu del Guiz! A del Guizo- wie należą do cesarstwa. Fryderyk po prostu za darmo sprawi sobie kompanię najemników! Bez trudu można było wyśledzić ścieżki, którymi te słowa przeno- siły się do ostatnich rzędów zgromadzenia. Asza przyjrzała się z góry swojej podkomendnej ze Wschodu, za- wsze pewnej siebie, nawet w momentach kryzysu i paniki. Chciała dokładniej poznać niewiastę, która — tak jak ona sama — była do gruntu wojowniczką. Odziana w brązowy pikowany kaftan i czerwone rajtuzy, z przywiązanymi do kolan ochraniaczami i ze spaloną słoń- * 24 grudnia 1474 osiemnastu schwytanych najemników, którzy walczyli po stronie Burgundii, zostało w Bazylei spalonych żywcem. 124 cem skórą, która zapewne kiedyś była biała, Ludmiła w pewnej chwili wycelowała w nią wyprostowaną rękę. — Przyznaj się, szefie, że sama już przemyśliwałaś nad tym, co powiedziałam! „Jej własność staje się jego własnością. Fryderyk jest feudalnym panem Fernanda, a zatem my stajemy się feudalną własnością. Na litość Boga, to wszystko stopniowo zmierza ku katastrofie! Dlaczego nie przemyślałaś sobie tego wszystkiego do końca? Ponieważ wciąż my- ślisz jak mężczyzna". Ogólny tumult nie pozwalał jej mówić dalej. Zbroja zmusza do za- chowywania postawy wyprostowanej; w przeciwnym razie mogłaby się rozpaść. Asza mogła więc tylko przyglądać się wypatrzonym w tłu- mie znajomym twarzom. Wrzawa nareszcie ucichła; słychać było jedynie wrzaski biega- jących wokół zgromadzenia dzieci. Asza przeniosła spojrzenie poza nie. Uwagę jej zwrócił mężczyzna ze znieruchomiałą w połowie drogi do ust kością, i inny, który nie zdawał sobie sprawy z tego, że z jego nieszczelnego bukłaka wycieka na ziemię wino. Grupka jej poruczni- ków już się rozeszła i teraz każdy z nich odpowiadał na niecierpliwe pytania swoich żołnierzy. — Nie — powiedziała wreszcie. — W moich myślach nawet nie pojawiła się ta możliwość. Robert Anselm rzekł tonem ostrzeżenia: — Ten młodzieniec nie pozwoli ci zachować przywództwa. Wyj- dziesz za Fernanda del Guiz, to jesteś stracona dla kompanii. — No to nie ma się z czym pieprzyć! — zakrzyknął jakiś piechur. — Ona nie może za niego wyjść i już! — Tylko że jak wyruchasz cesarza, to my zostaniemy wyruchani przez niego! Przekrwione oczy Gerainta zdawały się znikać w głębi zarośnię- tych policzków, gdy zerknął do góry na Aszę. Uchwyciła się pierwszej myśli, która przyszła jej do głowy. — Są inni, którzy nas zatrudnią. — Oczywiście! Są inni. Tylko że wszyscy są jego krewnymi dru- giego stopnia albo czymś w tym guście! — Geraint odkaszlnął i wypluł flegmę. — Dobrze wiesz, że każdy książę chrześcijaństwa na drugie imię ma Kazirodztwo. Skończylibyśmy jako najemnicy dupków, którzy 125 cem skórą, która zapewne kiedyś była biała, Ludmiła w pewnej chwili wycelowała w nią wyprostowaną rękę. — Przyznaj się, szefie, że sama już przemyśliwałaś nad tym, co powiedziałam! „Jej własność staje się jego własnością. Fryderyk jest feudalnym panem Fernanda, a zatem my stajemy się feudalną własnością. Na litość Boga, to wszystko stopniowo zmierza ku katastrofie! Dlaczego nie przemyślałaś sobie tego wszystkiego do końca? Ponieważ wciąż my- ślisz jak mężczyzna". Ogólny tumult nie pozwalał jej mówić dalej. Zbroja zmusza do za- chowywania postawy wyprostowanej; w przeciwnym razie mogłaby się rozpaść. Asza mogła więc tylko przyglądać się wypatrzonym w tłu- mie znajomym twarzom. Wrzawa nareszcie ucichła; słychać było jedynie wrzaski biega- jących wokół zgromadzenia dzieci. Asza przeniosła spojrzenie poza nie. Uwagę jej zwrócił mężczyzna ze znieruchomiałą w połowie drogi do ust kością, i inny, który nie zdawał sobie sprawy z tego, że z jego nieszczelnego bukłaka wycieka na ziemię wino. Grupka jej poruczni- ków już się rozeszła i teraz każdy z nich odpowiadał na niecierpliwe pytania swoich żołnierzy. — Nie — powiedziała wreszcie. — W moich myślach nawet nie pojawiła się ta możliwość. Robert Anselm rzekł tonem ostrzeżenia: — Ten młodzieniec nie pozwoli ci zachować przywództwa. Wyj- dziesz za Fernanda del Guiz, to jesteś stracona dla kompanii. — No to nie ma się z czym pieprzyć! — zakrzyknął jakiś piechur. — Ona nie może za niego wyjść i już! — Tylko że jak wyruchasz cesarza, to my zostaniemy wyruchani przez niego! Przekrwione oczy Gerainta zdawały się znikać w głębi zarośnię- tych policzków, gdy zerknął do góry na Aszę. Uchwyciła się pierwszej myśli, która przyszła jej do głowy. — Są inni, którzy nas zatrudnią. — Oczywiście! Są inni. Tylko że wszyscy są jego krewnymi dru- giego stopnia albo czymś w tym guście! — Geraint odkaszlnął i wypluł flegmę. — Dobrze wiesz, że każdy książę chrześcijaństwa na drugie imię ma Kazirodztwo. Skończylibyśmy jako najemnicy dupków, którzy 125 mienią się szlachcicami tylko dzięki temu, że jakiś wielmoża zerżnął ich prababkę. Będziemy mogli zapomnieć o zapłatach w złocie! Jakiś inny żołnierz piechoty wtrącił: — Zawsze możemy się rozdzielić i pozapisywać się do innych kompanii, nie? Towarzyszący mu kopijnik, Pieter Tyrrell, ryknął wściekle: — Jasne! Możemy pójść za jakimś pieprzonym popaprańcem, któ- ry nas wszystkich zaprowadzi na tamten świat! Kiedy Asza walczy, to zawsze wie, co robi! — Szkoda tylko, że oprócz żołnierki nie ma pieprzonego pojęcia o czymkolwiek innym! Asza obróciła głowę, próbując dyskretnie odszukać wzrokiem miej- sca, w których rozmieszczona była jej wojskowa policja i strażnicy wejść do obozu, i zorientować się, jaki wyraz mają twarze kucharek, praczek i szwaczek. Gdzieś zarżał koń. Niebo przez parę chwil było niewidoczne, gdyż stado szpaków postanowiło znaleźć sobie nowe że- i rowisko na wilgotnej, pełnej robaków ziemi. Godfrey Maximillian rzekł cichym głosem: — Oni nie chcą cię stracić. — To dlatego, że dowodziłam nimi w bitwach, i że w tych bitwach zwyciężali. — Asza poczuła suchość w ustach. — Ale cokolwiek tu i teraz zrobię, przegram. — Bo teraz uczestniczysz w całkiem innej grze. Teraz odziewasz się w niewieścią bieliznę. Floria warknęła: — Dziewięciu na dziesięciu z nich zdaje sobie sprawę z tego, że nie byliby w stanie przewodzić kompanii tak, jak ty to robisz. Pozo- stała jedna dziesiąta, której zdaje się, że potrafiłaby cię zastąpić, jest w błędzie. Pozwól im się wypowiedzieć, zanim upewnią się w przeko- naniu, że mają rację. Przygaszona Asza kiwnęła głową na znak zgody. — Posłuchajcie. Dam wam czas do nieszporów*, które odprawi ojciec Godfrey. Przyjdźcie na nie wszyscy, a potem wysłucham wa- szego postanowienia. Zsunęła się z wozu i ruszyła do swojego namiotu. Floria znalazła * Według czasu klasztornego: godzina 18. 126 się u jej boku i Asza spostrzegła, że nawet idzie męskim, a nie niewie- ścim krokiem: chód zaczynał się od ramion, a nie od bioder. Brud na policzkach maskował fakt, że Floria nie musiała się golić. Milczała, za co Asza była jej wdzięczna. Po przybyciu do obozu przeprowadziła codzienną inspekcję, pod- czas której sprawdziła jakość siana i owsa dla wielkiej liczby posiada- nych przez kompanię koni oraz upewniła się, że apteka Florii i Wata Rodwaya dostała od zbieraczy odpowiednią ilość ziół. Następnie spraw- dziła zawartość rozmieszczonych pomiędzy rozstawionymi wzdłuż dłu- gich alei kadzi na wodę i piasek; po tak upalnym dniu namioty nawet w nocy mogły się niczym hubka zająć od byle iskierki. Tak długo ob- rzucała przekleństwami i wyzwiskami pewną szwaczkę, która siedzia- ła w furgonie, przyświecając sobie niczym nie osłoniętą świecą, aż w końcu zapłakana niewiasta sprawiła sobie lampę. Przepatrzyła zło- żone w stosy kopie i oszczepy oraz zgromadzone w namiotach zbroj- mistrzów zapasy strzał — nowych i tych, które czekały na naprawę — podobnie jak potrzebujące naostrzenia miecze i pancerze, wymagające wyklepania, żeby odzyskały właściwy kształt. Floria położyła dłoń na naramienniku jej zbroi. — Szefowo, przestań wreszcie robić z siebie nieznośnie czepliwą nudziarę! — Co? Ach tak. Masz rację. Asza pozwoliła ogniwkom sprawdzanej właśnie kolczugi wysunąć się spomiędzy jej palców. Skinieniem głowy pożegnała zbrojmistrza i wyszła z jego namiotów. Na zewnątrz przyjrzała się ciemniejącemu niebu, po czym rzekła: — Nie sądzę, żeby któryś z tych żałosnych spaślaków wiedział o polityce cokolwiek więcej niż ja. Więc dlaczego pozwalam im o tym decydować? — Ponieważ akurat w tej sprawie nie jesteś w stanie jej podjąć. Albo w nieskończoność byś się zastanawiała. Albo wręcz nie ośmie- liłabyś się podjąć właściwej decyzji. — Dzięki, choć nie ma za co! — rzuciła ironicznym tonem Asza. Szybkim krokiem podążyła ku oznaczonemu sztandarem centralne- mu placowi obozu, podczas gdy żołnierze zabrali się do zapalania la- tarni. Właśnie zaczęło dobiegać końca nabożeństwo Godfreya Maxi- milliana; pomiędzy namiotami rozchodziły się dźwięki ostatniej pie- śni. Udało się jej znaleźć ścieżkę pośród siedzących na chłodnej ziemi mężczyzn i niewiast. Kiedy doszła do masztu z Błękitnym Lwem, potoczyła spojrzeniem po twarzach swoich dowódców. — No to jazda. Wszyscy są obecni? To ma być decyzja całej kom- panii, zgadza się? — Właśnie. — Geraint ab Morgan wstał z ziemi z miną, która zda- wała się świadczyć o skupieniu i ostrożności, z jakimi podchodził do zleconej mu roli rzecznika dowódców. Asza zerknęła na Roberta An- selma. Jej pierwszy sierżant stał w cienistej plamie między dwiema la- tarniami. Jego twarz była skryta w mroku. — Głosy przeliczone — oznajmił. — Decyzja podjęta zgodnie z regułami, a więc ważna, Aszo — mówił szybko. — Wypiąć się na tego, który nas zatrudnia, to byłoby zbyt ryzykowne. Opowiedzieliśmy się za twoim małżeństwem. — Co takiego?! — Mamy do ciebie zaufanie, szefie. — Wielki, szarowłosy sierżant łuczników podrapał się po tyłku, nie wiedząc nawet, że to zrobił. — Wierzymy, że wymyślisz jakiś sposób wyciągnięcia nas z tej kaba- ły, zanim dojdzie do ślubu. Teraz wszystko w twoich rękach, szefie. Znajdź jakiś sposób, który da się zastosować przed zakończeniem przygotowań do twojego zamążpójścia. Ale nie ma mowy o tym, żeby nas pozbawili naszego kapitana. Lęk sparaliżował w niej myślenie. Toczyła wzrokiem po oświetlo- nych latarniami twarzach swoich podkomendnych. — Niech to piekło pochłonie! Pieprzę was wszystkich! I wybiegła z namiotu. „Jeśli za niego wyjdę, kompania będzie jego". Leżała na twardym sienniku, na plecach, z jedną ręką pod głową, i wpatrywała się w dach namiotu. Cienie poruszały się wraz z lekki- mi podmuchami wieczornego wiatru. Drewniana rama przeplecionego sznurem łóżka poskrzypywała. Przez ciepławy odór potu przebijały się do jej nozdrzy słodkie aromaty rumianku i ziół do gojenia ran. Od- kryła, że zawieszone były pęczkami na masywnych podporach masz- tu, sąsiadując z narzędziami wojny. Lepiej położyć topory i miecze w poprzek belki, niż ryzykować, że się zapodzieją w stosach wszelkie- 128 go żołnierskiego śmiecia. Obozowe życie oznacza, że wszystko, co się bierze do ręki, wychynęło z błota. „Jeśli za niego wyjdę, to wyjdę za chłopca, który może pamięta, a może nie pamięta, że kiedyś potraktował mnie gorzej niż portową dziewkę". Wypchany stwardniałą słomą płócienny siennik uwierał ją w ra- miona i plecy. Wierciła się i zmieniała pozycję, ale nic nie pomagało. Powietrze było wilgotne, ale ciepłe. Zaczęła się mocować z metalowy- mi główkami zapinek, które łączyły rękawy z dubletem, aż w końcu dopięła swego i mogła ściągnąć rękawy. Kiedy się znowu położyła, było jej już trochę chłodniej. „Chryste Panie! Wpadłam w bagno i coraz głębiej się w nim po- grążam!". Zaokrąglone łuki mediolańskiej zbroi pobłyskiwały srebrzyście z przeznaczonego dla niej stojaka. Asza rozmasowała miejsca, w któ- rych mocujące pancerz rzemienie wpijały się jej w ciało. W pancerz mogła się już zacząć wdawać rdza, ale trudno to było stwierdzić w świetle glinianego kaganka. Philibert będzie musiał przetrzeć te miejsca piaskiem, żeby świństwo na dobre nie wżarło się w metal. Tak czy inaczej ta metalowa skorupa musi trafić w ręce zbrojmistrza, który doprowadzi ją do porządku, ale najpierw obsobaczy Aszę za to, że do- prowadziła pancerz do takiego stanu. Z kolei zajęła się masowaniem wewnętrznych powierzchni ud, wciąż jeszcze obolałych po dwudniowej jeździe z Kolonii. Pasiaste ścianki namiotu, zgodnie z poruszeniami nocnego powie- trza, na podobieństwo oddychającego zwierzęcia to lekko zapadały się do wnętrza, to wybrzuszały się. Od czasu do czasu zza ścianek te- go iluzorycznego schronienia dobiegały czyjeś głosy: znak, że obozu wciąż strzegła sześcioosobowa straż z kuszami i z brytanami na smy- czach. To na wypadek, gdyby ktoś z burgundzkiego obozu spróbował wślizgnąć się do jej namiotu i uprowadzić przywódczynię najemników. Chwytając obiema rękami obcasy, ściągnęła z nóg sięgające kostek buty, które z głuchym stukiem spadły na wyściółkę. Przez parę chwil wyginała gołe stopy, zapierając się nimi o siennik, po czym rozluźniła rzemienie, które spinały kołnierz koszuli. Zdarza jej się czasem osiąg- nąć stan niemal pełnej świadomości własnego ciała: mięśni, które kurczą się po męczącym wysiłku, kości, ciężaru i solidności torsu, ra- 129 mion i nóg obleczonych w len i wełnę. Asza wyciągnęła z pochwy nóż z drewnianą rękojeścią i ustawiwszy go pod światło lampki, spraw- dziła wzrokiem i opuszkami palców, czy ostrze się nie wyszczerbiło. Zdarzają się noże, które tak leżą w dłoni, jakby właśnie dla niej zostały stworzone. W pewnej chwili powiedziała półgłosem sama do siebie: — Zostałam obrabowana. I to zgodnie z prawem. Czy mogę coś na to poradzić? Głos, mieszkający w jej duszy, zdał się beznamiętny, gdy odpowie- dział: — Niewłaściwie postawiony problem taktyczny. — Co ty powiesz?! — Wsunęła nóż do pochwy i zdjęła pas, a wraz z nim nóż i sakiewkę, po czym uniosła biodra, żeby wyciągnąć spod siebie rzemienny pasek. — Powiedz mi coś na temat tego taktycznego problemu. Płomyk oliwnej lampki pochylił się. Asza wsparła się na łokciu, wiedząc już, że ktoś wszedł do głównej części namiotu, którą od części sypialnej oddzielała zasłona. Kiedy lato było deszczowe, instalowała w swoim namiocie podło- gę, oddzieloną od gruntu kilkunastoma centymetrami wolnej prze- strzeni. Deski tej podłogi uginały się i skrzypiały, kiedy ktoś po nich stąpał, toteż nawet gdy jej paziowie spali lub byli nieobecni, a strażni- cy oddalili się od namiotu, ktokolwiek by wszedł do namiotu, obu- dziłby ją i nie dałaby się wziąć z zaskoczenia. Ściółka o wiele ciszej dawała znać, że ktoś po niej stąpa. — To ja — przewidująco uprzedził ją niezapowiedziany gość, za- nim jeszcze się zbliżył. Z powrotem opadła na siennik. Robert Anselm rozsunął zasłonę i wszedł do jej pomieszkania. Obróciła się na bok i wsparta na łokciu podniosła ku niemu wzrok. — Wybrali do tej misji właśnie mnie, ponieważ jestem najmniej prawdopodobnym kandydatem do tego, żebyś mnie pozbawiła głowy. Ciężko opadł na wieko jednego z dwóch solidnych kufrów, które stały obok jej posłania; zostało to potwierdzone głuchym odgłosem. Pochodzące z Germanii kufry wyposażone były w zamki, zajmujące całą powierzchnię spodniej strony wieka; dla większego bezpieczeń- stwa Asza dodatkowo przymocowała je do masztu, który miał około dwudziestu centymetrów średnicy. 130 — Kim dokładnie są ci oni, którzy cię tu przysłali? — Godfrey, Florian i Antonio. Zagraliśmy w karty i przegrałem. — To nieprawda! — Asza z powrotem opadła na plecy. — Wcale nie przegrałeś, ty skurwysynu! Robert wybuchnął śmiechem. Jego łysina sprawiała, że patrząc nań, widziało się jakby tylko oczy i uszy. Wyciągnięta z rajtuzów po- plamiona koszula luźno zwisała mu spod skraju dubletu. Miał już wi- doczne zaczątki brzuszka i biła od niego przyjemna mieszanina zapa- chów ciepłego ciała, potu, otwartej przestrzeni i dymu ogniska. Jego podbródek i policzki pokrywała szczecina zarostu. Patrząc na niego, widziało się krótko przycięte włosy i szerokie bary. Nikt nie zauważał, że miał długie i delikatne jak u dziewczyny rzęsy. Zbliżył dłoń ku Aszy i zaczął masować jej bark, osłonięty płótnem i delikatną wełną. Miał silne, twarde palce. Asza podnosiła ramiona, aby jeszcze mocniej odczuwać ich nacisk. Na chwilę zamknęła oczy. Otworzyła je, kiedy poczuła, że jego dłoń okrąża jej szyję i prześlizgu- je się ku frontowi koszuli. — To ci się nie podoba — stwierdził Anselm. — Ale tak lubisz. I powrócił do masowania barku. Asza zmieniła pozycję, żeby ułatwić jego palcom jak najgłębszy ucisk jej stwardniałych na kamień mięśni. — To ty sam podałeś mi powody, dla których nie powinnam sy- piać z podlegającymi mi dowódcami — powiedziała. — Pochrzaniło mi to całe lato. — Powinnaś sobie gdzieś dla pamięci zapisać: „Nie wiem wszyst- kiego. Mogę popełniać błędy". — Ja nie mogę sobie pozwolić na błędy. Zawsze jest ktoś, kto cze- ka, żeby z nich skorzystać. — Wiem. — Jego kciuki mocno naciskały wypukłości kręgosłupa. W pewnej chwili po namiocie rozszedł się suchy trzask ścięgna, które ześlizgnęło się z kości. Ręce Roberta znieruchomiały. -— Wszystko w porządku? — A jak ci się, psiakrew, zdaje? — W ciągu ostatnich dwóch godzin było u mnie stu pięćdziesięciu ludzi, którzy chcieli z tobą rozmawiać. Baldina z taborów. Harry, Euen, Tobias, Thomas i Pieter. Ludzie od Matildy. Anna, Ludmiła... — Joscelyn van Mander... 3 — Nie — powiedział, lecz jakby z pewnym ociąganiem. — Nie było żadnego z van Manderów. — Aha. No dobra! Usiadła. Ręce Roberta Anselma odsunęły się od niej. — Joscelynowi wydaje się, że skoro ściągnął do mnie na ten sezon trzynastu kopijników, to ma na temat tego, co robimy, więcej do po- wiedzenia niż ja! Ja wiedziałam, że z tego zrobi się problem. Ale mogę po prostu spłacić jego kontrakt i posłać go do Jacobo Rossano, a wtedy to on będzie miał problem. Już, już, w porządku! — W geście podda- nia podniosła ręce do góry, uświadomiwszy sobie, że pewna niechęć powiedzenia jej wszystkiego była z jego strony tylko udawana. — Tak! Jak najbardziej w porządku! — Ani na chwilę nie opuściła jej świadomość tego, że za ściankami namiotu cała skomplikowana machi- na, jakąjest kompania, nie przestaje działać. Pospieszna bieganina wśród wozów kuchni. Bulgocąca w kotłach nieśmiertelna owsianka. Służba przeciwpożarowa. Mężczyźni wyprowadzający swoje konie na resztki trawy, które się jeszcze ostały nad brzegami Erftu. Mężczyźni, którzy ćwiczą się we władaniu różnego rodzaju bronią. Mężczyźni używa- jący sobie z kurwami, które wspólnie utrzymują. Mężczyźni czeka- jący, aż żony zeszyją im odzienie (żony, które w późniejszych latach mogą się stać kurwami, bo taki ich los). Światła latarni i światła ognisk, i rozpaczliwe wycie jakiegoś zwierzęcia, które schwytano wy- łącznie dla rozrywki. I przesuwające się nad tym wszystkim rozgwież- dżone niebo. — Ja jestem dobra na polu walki. Na polityce się nie znam. Powinnam była wiedzieć, że się na niej nie znam. — Ich spoj- rzenia spotkały się. — Myślałam, że wygrywam z nimi w ich własnej grze. Nie wiem, jak mogłam się okazać aż tak głupia. Anselm niezręcznym gestem przeganiał jej włosy. — Pieprz to. — Jasne. Pieprzyć to wszystko. — Na zewnątrz namiotu dwaj wartownicy okrzykują się hasłem dnia. Zastępują ich dwaj następni. Nie znając nawet ich imion, Asza wie, że choć niezbyt chętnie, to wy- szorowali się do czysta, że mają pełne żołądki, że szczerby na ostrzach ich mieczy zostały dokładnie wyklepane i wyostrzone, i że mają na so- bie koszule, jakieś — choć taniego wyrobu — zbroje, oraz naszyty na piersiach znak Lazurowego Lwa. Tego wieczora wielu jest takich jak oni żołnierzy we wszystkich wielkich obozach Fryderyka, ale nie by- 132 łoby w tym rejonie tych akurat ludzi, gdyby nie ona. Choć to tylko sy- tuacja tymczasowa i choć ta ich obecność może być w jakimś stopniu skutkiem wyrachowania, to właśnie ona jest tym, co spaja ich w od- dział. Wstała z posłania. — Posłuchaj, Robercie. Opowiem ci o... o sprawie del Guizów, a potem powiesz mi, co mogłabym z tym począć. Ponieważ ja sama nie wiem, co mam robić. Cztery dni po tym jak burgundzkie wojsko Karola Śmiałego z jednej i oddziały cesarza Fryderyka III z drugiej strony odstąpiły od Neuss, de- finitywnie kończąc oblężenie*, Asza stała wśród wiernych w kolońskiej Zielonej Katedrze. Tak ogromna rzesza ludzi zgromadziła się w tej świątyni, że oko ludzkie wprost niezdolne było jej ogarnąć. Ramię w ramię stali męż- czyźni w plisowanych szatach z błękitnego aksamitu i szkarłatnej weł- ny. Ich szyje otaczały srebrne łańcuchy, z pasów zwisały sakiewki i sztylety, a głowy mieli przykryte jaskrawymi kapeluszami o podwinię- tych brzegach, których ogony sięgały poniżej ramion. Cesarski dwór. Tysiąc twarzy pocętkowanych było plamkami światła, które ukoś- nymi smugami przedostawało się do wnętrza świątyni przez czerwone i niebieskie szybki okien. Z perspektywy kafelków posadzki zdawały się mieścić na przyprawiającej o zawrót głowy wysokości. Smukłe ka- mienne kolumny, wydające się zbyt kruche, aby mogły podtrzymać sklepienie, przebijały się przez zgoła przerażająco grubą warstwę po- wietrza. A wokół podstaw tych kolumn gromadzili się mężczyźni ze sztyletami o pozłacanych gałkach rękojeści i z nadmiernie otłuszczo- nymi policzkami, prowadząc rozmowy, które stawały się coraz głoś- niejsze. — Spóźni się. Już jest spóźniony. — Asza nerwowo przełknęła śli- nę, czując, jak pod wpływem napięcia kurczą się i rozprężają jej wnętrz- ności. — To wprost nie do wiary. On sobie ze mnie zakpił! — Niemożliwe. Musi ci dopisać szczęście, Aszo — szepnął An- selm. — Coś musisz z tym zrobić. * Wydanie Gutenberga Życia del Guiza ma datę 27 czerwca 1476, potyczka pod Neuss skończyła się, oczywiście, 27 czerwca 1475. Data ceremonii zaślubin jest po- dawana jednak jako 1 lipca 1476. 133 — Tylko powiedz mi co! Jeśli przez cztery dni nic nie udało mi się wymyślić, to jak mam to uczynić teraz? Ile jeszcze zostało minut do chwili, gdy prawo do decydowania o kontraktach kompanii przejdzie z żony na męża? Skoro wszystkie rozpatrywane przez nią sposoby okazały się niemożliwe do zrealizo- wania, to jedynym wyjściem, jakie jej pozostało, jest opuszczenie ka- tedry. Bez chwili zwłoki. Na oczach cesarskiego dworu. „To racja" — pomyślała Asza. „Połowa królewskich rodów chrze- ścijaństwa pożeniona jest z drugą połową. Nikt z nami nie podpisze kontraktu, dopóki cała ta sprawa nie przyschnie. Pewnie trzeba by czekać aż do przyszłego roku. A jeśli nikt nas nie zatrudni, to nie starczy mi środków, żeby nas przez tak długi czas wyżywić. W żad- nym razie". Robert Anselm spojrzał ponad jej głową na ojca Godfreya Maxi- milliana. — Przydałaby się może modlitwa o zmiłowanie, ojcze. Brodacz pokiwał głową. — Nie ma to już teraz żadnego znaczenia, ale czy udało się wam ustalić, kto mnie w to wszystko wpakował? — spytała Asza głosem na tyle cichym, że mogli ją usłyszeć tylko jej sojusznicy. Godfrey, który stał po jej prawej, równie cicho odpowiedział: — Sigismund z Tyrolu. — A niech to wszyscy diabli! Sigismund? Co myśmy mu... Ach, ten człowiek musi być strasznie pamiętliwy. To dlatego, że pod Heri- court walczyliśmy po przeciwnej stronie, tak? Godfrey pochylił głowę. — Sigismund jest o wiele za bogaty na to, żeby Fryderyk mógł go obrazić, odrzucając jego radę. Mówiono mi, że nie lubi on „najemni- ków, którzy mają więcej niż pięćdziesiąt kopii". Najwyraźniej uważa takich za zagrożenie dla czystości szlachetnego wojowania. — Czystość wojny? Chyba tylko w jego pieprzonych marzeniach! Na brodatym obliczu pojawił się krzywy uśmieszek. — O ile mnie pamięć nie myli, to poturbowałaś trochę jego żołnierzy. — Za to mi zapłacono! Chryste! Za coś takiego sprawić nam tyle kłopotów, to już naprawdę małostkowość. Asza obejrzała się przez ramię. Także i w tyle katedry panował 134 ścisk. Stali tam kolońscy kupcy w bogatych strojach, jej dowódcy, któ- I rzy prezentowali się jeszcze świetniej, oraz stadko jej najemników, którzy nikogo niczym nie mogli olśnić, gdyż broń kazano im zostawić na zewnątrz. Nie było mowy o rubasznych okrzykach ani o rozradowanych uśmie- chach, od których zwykle było gęsto, gdy żenił się jakiś żołnierz. Po- mijając już kwestię zagrożenia dla przyszłości kompanii, jakie stwa- rzał ten ślub. Asza świadoma była wrażenia, jakie zrobił na nich jej nowy wygląd. Już nie przywódczyni najemników — na polu bitwy, na wojnie, gdzie płeć nie miała żadnego znaczenia — ale osiadłej w mie- ; ście niewiasty, która wiedzie spokojny żywot. — Chryste — mruknęła pod nosem — jakże bym chciała urodzić się mężczyzną! Dałoby mi to zasięg większy o piętnaście centyme- i trów, możliwość odlewania się na stojąco i to, że nie musiałabym się teraz szamotać w całym tym gównie! — Robert zapomniał o obo- wiązku zachowywania dorosłego, zatroskanego wyrazu twarzy i wy- buchnął śmiechem. Odruchowo rozejrzała się za pogodnie sceptyczną miną Fłorii, ale chirurga nie było w katedrze: umężczyźniona niewia- sta przed czterema dniami wtopiła się w kompanijny obóz pod Neuss ? i nikt jej od tej pory nie widział (a już na pewno nie podczas ustalania warunków, które odbyło się pod Kolonią, i które zdaniem co gorzej poinformowanych najemników wymagało jeszcze „solidnego wypra- sowania zmarszczek"). Asza dorzuciła: — A już byłam gotowa pomy- śleć, że Fryderyk osobiście ustalił datę tego ślubu na dzień świętego Symeona... — A po namyśle dodała: — Może powinniśmy byli obsta- wać przy zaręczynach, które by poprzedziły ślub? Z kimś, kto by stanął przed kamiennym ołtarzem i przysiągł, że już jako dzieci związani zo- staliśmy przedślubną umową. Po jej lewej odezwał się Anselm: — I kto teraz wstanie, uderzy się w piersi i powie, że to on jest od- powiedzialny za ten pieprznik? Na pewno nie ja. — Nawet bym cię o to nie poprosiła. — Asza zamilkła, gdyż właśnie podszedł do niej biskup Kolonii. — Witam Waszą Wysokość. — A oto i nasza skromna, łagodna panna młoda! — Wysoki i chu- dy biskup Stephen ujął w palce jej sztandar, którego drzewce dzierżył Robert, po czym pochylił się, żeby odcyfrować szkarłatne litery hasła, wyhaftowanego pod Lwem. — Czyje to słowa? 135 — Jeremiasz, 51.20 — objaśnił Godfrey. Robert Anselm posłużył biskupowi tłumaczeniem: — „Młotemeś ty moim kruszącym, orężem wojennym, abym po- ruszył przez cię narody i poburzył przez cię królestwa". To coś w ro- dzaju myśli przewodniej, która przyświeca konkretnej misji, Wasza Wysokość. — Jakże odpowiedni cytat. Jakże... pobożny! Jakiś nowo przybyły głos zapytał oschłym tonem: — Któż to jest pobożny? Biskup skłonił swe chude ciało, okryte zieloną albą i ornatem. — Wasza Cesarska Mość. Fryderyk Habsburg przekuśtykał przez tłum, który spiesznie się przed nim rozstępował. Asza odnotowała fakt, iż cesarz zmuszony jest wspierać się na lasce. Mały człowieczek spojrzał na kompanijnego ka- pelana wzrokiem osoby, która widzi kogoś pierwszy raz w życiu. — Czy to byłeś ty? Orędownik pokoju w kompanii wojowników? Z pewnością nie. „Poraź poczet kopijników... rozprosz narody prag- nące wojny"*. Godfrey Maximillian na znak szacunku zsunął na plecy kaptur i z nieco rozwichrzonym włosem rzekł do cesarza: — Wszelako, Wasza Wysokość, co w takim razie z Księgą przy- powieści, 144,1? Cesarz wydał z siebie skrzekliwy śmieszek. — „Błogosławiony Pan, siła moja, która ręce me uczy wojować, a palce walczyć". Proszę, proszę! Wykształcony ksiądz! — Jako wykształcony ksiądz — odezwała się Asza — mógłbyś może dowiedzieć się od Jego Wysokości, jak długo przyjdzie nam jeszcze czekać na nieistniejącego pana młodego, zanim w końcu wol- no nam będzie wrócić do domu. — Po prostu czekajcie — odparł spokojnym tonem Fryderyk, po czym zapadło zupełne milczenie. Asza pewnie by odeszła, gdyby nie to, że krępowały ją fałdy sukni ślubnej i skupiony na niej wzrok zgromadzonych. Sponad ołtarza pa- trzyli na nią podzieleni na dziewięć ordynków aniołowie: Serafiny, Cherubiny i Trony, którzy są najbliżsi Bogu; następnie Państwa, Moce * Psalmy 68,30. 136 i Zastępy, wreszcie Księstwa, Archaniołowie i Aniołowie. Anioły or- dynku Księstwa w Kolonii wyrzeźbione zostały jako nieokreślonej płci uskrzydlone i uśmiechnięte postaci, trzymające w ramionach od- wzorowanie cesarskiej korony. „Cóż to za grę wymyślił sobie Fernando del Guiz, i do czego zmie- rza? Nie ośmieli się przecież obrazić cesarza, prawda? Prawda? Jest bądź co bądź rycerzem i może po prostu nie chce poślubić chłopki- -żołnierza. Chryste, oby tak było...". W rezultacie jakiegoś kaprysu kamieniarzy, po lewej stronie ołtarza wyrzeźbiony został Książę Tego Świata w chwili, gdy wręcza różę na- giej kobiecej postaci, która symbolizowała Luksus. Do obfitych ka- miennych fałd jego szaty czepiają się ropuchy i węże. Asza przy- glądała się postaci tej niewiasty. Wiele ich zresztą było wyrzeźbio- nych w kamieniu, podczas gdy żywych zliczyć można było tylko pięć: ją i jej druhny. Druhny zgodnie ze zwyczajem stały za nią. Asza wy- brała do pełnienia tej roli Ludmiłę oraz Blanche, Isobel i Eleanorę, które znała od czasów, gdy jako dziewczynki kurwiły się w obozie Złotego Gryfa. Odczuwała teraz szczególnego rodzaju satysfakcję na myśl o tym, ilu szlachetnych kolońskich panów popadło w stan nieja- kiej nerwowości, ponieważ rozpoznali Blanche, Isobel i Eleanorę. „Jeśli już muszę przejść przez tę cholerną ceremonię, to niech ona przynajmniej przebiega wedle mojej woli!". Śledziła wzrokiem cesarza, który oddalił się, rozmawiając z bisku- pem Stephenem. Obaj kroczyli w taki sposób, jakby znajdowali się nie w świątyni, a na królewskim dworze. „Fernando spóźnia się! Nie przybędzie!". Przetoczyła się przez nią fala szczęścia i ulgi. „No i dobrze; to nie on jest naszym wrogiem. Wszystko to sprawka arcyksięcia Sigismunda. Rzucił mi wyzwanie do walki politycznej, o której nie mam pojęcia, zamiast walki zbrojnej, na której się znam". — Niewiasto, dałaś z siebie wszystko, żeby Fryderyk podarował ci ziemię — w głosie Godfreya było tyle sceptycyzmu, że mógłby ucho- dzić za Florię. — On po prostu wykorzystuje teraz ten grzech zachłan- ności. — Nie grzech. Głupotę — Asza zabroniła sobie ponownego spoj- rzenia za siebie. — Ale dojdę z tym wszystkim do ładu. — Może tak, a może nie. Przed katedrą pojawili się jacyś ludzie. 137 — Psiakrew! —jej syk był tak głośny, że pierwsze dwa rzędy ze- branych zwróciły ku niej spłoszone spojrzenia. Zwyczajem panien młodych srebrzyste włosy Aszy były rozpusz- czone. Ponieważ zwykle zaplatała je w warkocze, nie były one proste, lecz poskręcane i na podobieństwo fal spływały po jej ramionach na plecy, sięgając nie tylko po uda, ale po same kostki. Głowę okrywała jej najwspanialszej delikatności woalka, a srebrne przybranie, które utrzymywało ją na miejscu, oplecione było wiankiem z polnych sto- krotek. Woalka została zrobiona z tak znakomicie wyrobionego lnu, że można było przez nią dostrzec blizny na policzkach panny młodej. A ta, krępa i spocona, stała w fałdzistych, obszernych sukniach, błysz- czących błękitem i złotem. Zagrzmiały bębny i trąby. Asza poczuła, jak kurczą się jej wnętrz- ności. Fernando del Guiz spiesznie kroczył ze swoją świtą w kierunku ołtarza — śmietanka młodych germańskich szlachciców, z których każdy miał na sobie szaty warte więcej pieniędzy, niż ona zarobiła przez sześć lat, wystawiając swe ciało w pierwszych bitewnych szere- gach na uderzenia toporów i mieczy, i na fale strzał. Fryderyk III, głowa Świętego Cesarstwa Rzymskiego, zajął wraz ze swoją świtą czołowe, monarsze miejsca. Asza wychwyciła wśród ce- sarskich dworzan twarz księcia Sigismunda z Tyrolu. Nie dał jej satys- fakcji przywołania na oblicze uśmiechu. Ukośne smugi światła, padające przez kolorowe szybki ogromnych okien, pokryły zielonymi cętkami marmurową niewiastę dosiadającą umieszczonej na ołtarzu rzeźby Byka. Asza z rozpaczą wpatrywała się w jej enigmatyczny, kamienny uśmiech i w haftowaną złotymi nićmi szatę, która ją okrywała, podczas gdy odziani w białe tuniki chłopcy wkraczali na chór, dzierżąc w rękach płonące, zielone świece z wosku. W pewnej chwili poczuła, że zbliża się ktoś, kto za chwilę stanie u jej boku. Zerknęła na prawo. Obok niej stał młody rycerz, Fernando del Guiz, który z rozmysłem nie patrzył na nią, skupiając wzrok na ołta- rzu. Włosy miał mocno rozwichrzone i był bez kapelusza. Po raz pierwszy mogła z bliska przyjrzeć się jego twarzy. „Myślałam, że jest starszy ode mnie. Nie wygląda na to. Co najwy- żej o rok lub dwa. Przypomniałam sobie!". To nie była jego twarz, teraz starsza i gładka, ze śmiało zarysowany- 138 mi brwiami i z piegami na prostym nosie. Ani jego gęste, złote włosy, które teraz przycięte były na wysokości ramion. Asza spostrzegła jego zakłopotanie, widoczne w przygarbieniu barczystych ramion, a także zwaliste ciało, które z chłopięcego stało się już prawie ciałem mężczy- zny. Zauważyła też, że niespokojnie przestępuje z nogi na nogę. „To to. To właśnie to...". Jej ręka chciałaby sięgnąć ku jego głowie i zanużyć dłoń we włosach. Jej nozdrza wychwyciły zapach męskości, dobywający się spod aroma- tycznej otoczki cybetu. „Wtedy byłam dzieckiem. Teraz...". Opuszki palców same z siebie powiedziały jej, jakie to byłoby uczucie — roz- piąć do wąskiej talii jego aksamitny dublet, którego na szerokich ra- mionach nie trzeba było watować, a potem rozwiązać górę rajtuzów i... Pozwoliła swemu spojrzeniu ześlizgnąć się po trójkącie jego mę- skiego torsu do mocnych ud jeźdźca, obciśniętych najlepszego wyrobu wełną nogawic. „Słodki Chryste, któryś umarł, aby nas zbawić. Pożądam go tak samo, jak go pożądałam, mając dwanaście lat!". Dobiegł jej uszu czyjś głos. — Aszo! — Tak? — odparła odruchowo, pogrążona w myślach. Oblało ją światło. Oto Fernando del Guiz, który podniósł jej deli- katną woalkę. Ma oczy ciemnozielone jak morze. — Jesteście sobie poślubieni — oznajmił biskup Kolonii. Fernando del Guiz otworzył usta, aby coś powiedzieć. Asza po- czuła w jego oddechu wino. W panującej w katedrze ciszy pan młody oświadczył pewnym, dźwięcznym głosem: — Prędzej pokryłbym moją klacz niż ciebie. Robert Anselm, sotto voce, mruknął: — Klacz by cię nie zechciała. Komuś wyrwało się głośne westchnięcie, ktoś się zaśmiał, ktoś z tyłu wydał z siebie radosne, sprośne rżenie. Aszy wydało się, że roz- poznała głos Joscelyna van Mandera. Nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, czy walnąć w coś pięścią, Asza wpatrywała się w twarz młodzieńca, którego właśnie poślubiła. Czekając na ślad, choćby tylko ślad, porozumiewawczego, żartobliwe- go uśmiechu, którym obdarzył ją w Neuss. Nic. 139 Nieświadoma była tego, że jej ramiona sprężyście się wyprosto- wały, a jej twarz przybrała wyraz, który przypominał ten, jaki miała, będąc w kompanijnym obozie. — Nie będziesz do mnie mówił w taki sposób. — Jesteś teraz moją żoną, więc będę mówił do ciebie, jak mi się żywnie podoba. A jeśli ci się to nie spodoba, to cię spiorę po tyłku. Je- steś moją żoną i masz mi być uległa! Asza nie zdołała powstrzymać wybuchu głośnego śmiechu. — Doprawdy? Fernando del Guiz przesunął wskazującym palcem w wytwornej rę- kawiczce od jej brody po kołnierzyk lnianej koszulki, po czym ostenta- cyjnie powąchał czubek palca. — Czuję szczyny. Tak. Czuję szczyny i... — Del Guiz! — rzucił ostrzegawczo cesarz. Fernando odwrócił się od Aszy i odszedł, krocząc po płytach ka- miennej posadzki ku Fryderykowi Habsburgowi i Constanzy del Guiz, do której oczu napłynęły łzy (orszak dam dworu szedł już ku drzwiom katedry; ceremonia dobiegła końca). Żadna z tych dam nawet nie zerk- nęła na osamotnioną pannę młodą. — Nie. — Asza położyła dłoń na ramieniu Roberta Anselma i prze- mknęła wzrokiem po twarzy Godfreya. — Nie. Wszystko w porządku. — „W porządku"? Nie pozwolisz mu chyba na to! Ramiona Anselma zbiegły się ku przodowi. Całe jego ciało doma- gało się od niego, by przebiec przez nawę i rzucić się na del Guiza. — Dzięki temu, co tu właśnie zobaczyłam, wiem, co mam teraz robić. — Wzmocniła uścisk palców na jego ramieniu. Za plecami słyszała gniewne pomruki swoich towarzyszy. — Będę nieszczęśliwą panną młodą — powiedziała cicho Asza — ale też będę naprawdę szczęśliwą wdową. Na twarzach obu mężczyzn odmalowało się tak wielkie, że aż pra- wie komiczne zaskoczenie. Asza nie spuszczała z nich wzroku. Robert Anselm potrząsnął głową na znak zadowolenia. Godfrey Maximillian tylko chłodno się uśmiechnął. — Wdowy dziedziczą majętności swoich małżonków — stwier- dziła Asza. 140 — Jasne — przytaknął Robert. — Lepiej jednak nie wspominać o tym Florianowi. To bądź co bądź jego brat. — Więc mu nic nie mów. — Asza unikała wzroku Godfreya. — Nie będzie to pierwszy „nieszczęśliwy upadek z konia", jaki się zdarzy wśród germańskiej szlachty. Przystanęła pod wielkimi łukami sklepienia katedry, zapominając na moment zarówno o swoich towarzyszach, jak i o tym, co przed chwilą powiedziała. Odszukała wzrokiem odwróconego do niej pleca- mi Fernanda, który z ręką wspartą na biodrze stał przed swoją ka- rzełkowatą w porównaniu z nim matką. Już sama ta poza sprawiła, że jej ciało ogarnęło wzburzenie. To nie będzie łatwe. To nie będzie łatwe ani dla niej, ani dla niego. — Panie i panowie — Asza upewniła się, że jej cztery druhny trzymają koniec trenu, co pozwoli jej ruszyć się z miejsca, po czym złożyła ustrojoną pierścieniami dłoń na ramieniu Godfreya. — Nie będziemy się kryć po kątach. Pójdziemy podziękować ludziom za to, że przybyli na mój ślub. Czuła, jak ścisnęły się w niej wnętrzności. Zdawała sobie sprawę z tego, jaki w tym momencie przedstawia sobą obraz. Panny młodej z odsłoniętym welonem i ze wspaniałym srebrzystym obłokiem roz- puszczonych włosów. Nie wiedziała, jak bardzo uwydatniły się na jej pobladłych policzkach srebrzysto-czerwone blizny. Najpierw podeszła do swoich dowódców kopijników, w których towarzystwie mogła się poczuć swobodnie; parę słów, parę żarcików i uściski dłoni. Niektórzy patrzyli na nią ze współczuciem w oczach. Nie potrafiła się przed tym powstrzymać: niespokojnie toczyła spoj- rzeniem po tłumie, wypatrując Fernanda del Guiz. Zobaczyła go w iście anielskim blasku padającej na niego smugi światła, zajętego rozmową z Joscelynem van Manderem. Van Mander konsekwentnie odwrócony był do niej plecami. — Nie marnuje czasu, co? I Anselm wzruszył ramionami. — Kontrakt van Mandera należy teraz do del Guiza. Zza pleców dobiegł jej uszu jakiś szept. Nagle uwolniony z uchwy- tu ciężki tren szarpnął ją za kark. Obróciła wściekłe spojrzenie na Blanche i Isobel. Najemniczki nie patrzyły na nią. Zetknąwszy się głowami, szeptały coś do siebie ze wzrokiem skupionym na jakimś 141 dość oddalonym od nich mężczyźnie, a na ich twarzach Asza do- strzegła coś w rodzaju podziwu zmieszanego z lękiem. To był ten sam południowiec, którego zapamiętała spod Neuss. Mała Eleanor objaśniła szeptem Blanche: — On przybył z Ziem Pokuty! Dopiero w tym momencie Asza pojęła, czemu służy otaczająca jego szyję muślinowa chustka, związana tak, żeby w każdej chwili można było się nią posłużyć. Powiedziała spiesznie: — Och, na Zielonego Chrystusa, chodźmy! W Afryce nie ma żad- nych demonów, jasne? Szła wzdłuż nawy, pozdrawiając odzianych w swoje najlepsze sza- ty przedstawicieli pomniejszej szlachty z wolnych miast, którym to- warzyszyły małżonki w wysokich, rogatych ozdobach głowy, spływa- jących woalkami na boki. „To nie jest miejsce, do którego przynależę" — myślała Asza, zarazem tocząc grzeczne i banalne rozmówki, za- j trzymując się na dłużej przy ambasadorach Savoy i Mediolanu, którzy byli widocznie wstrząśnięci faktem, że hic mulier* może nosić niewie- ście szaty i mówić ich językami, i że w rzeczywistości nie ma szatań- skich rogów ani ogona. „Co ja tu robię? Co ja tu robię?!". Za jej plecami odezwał się jakiś nieznany głos z wyraźnie cudzo- ziemskim akcentem. — Madam. Asza pożegnała uśmiechem mediolańskiego ambasadora — nu- dziarza, który w dodatku bał się niewiasty zdolnej zabijać w bitwie — i odwróciła się. Tym, który się do niej zwrócił, był ów południowiec — płowo- włosy, z twarzą spaloną słonecznym żarem. Miał na sobie krótką białą szatę, wyrzuconą na białe nogawice z nagolennikami, a jego pierś osłaniała kolczuga. Już sam ten wojenny rynsztunek, choć brakowało broni, sprawił, że Asza poczuła się z nim swobodnie. W ukośnym oświetleniu, którego dostarczały wysoko umieszczone okna katedry, źrenice jego jasnej barwy oczu skurczyły się do rozmia- rów szpilki. * Hic mulier (łac.) — dosł. „ten kobieta"; kobieton, babochłop. 142 — Przybysz z Tunisu? — spytała, mówiąc w zrozumiałej, choć nie całkiem poprawnej odmianie jego języka, jaką znali najemnicy. — Z Kartaginy — wyjaśnił nieznajomy, używając gockiej nazwy miasta. — Ale wydaje mi się, że już przywykłem do tutejszego światła. — A ja... Och, psiakrew! — omal się nie zagalopowała. Za Karta- gińczykiem stała jakaś solidnie, po męsku zarysowana postać, która przerastała go o głowę albo i więcej. Asza oceniła jej wzrost na dwa metry dziesięć do dwu czterdziestu. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to posąg, wykuty w czerwonym granicie; posąg mężczy- zny z pozbawioną rysów twarzy jajowatą głową. Posągi są nierucho- me. Poczuła, że na jej policzki wypływają rumieńce. Poczuła, że Ro- bert Anselm i Godfryd Maximillian przysuwają się do niej, wpatrzeni za plecy przybysza. Odzyskała głos. — Jeszcze nie widziałam żadne- go z tych stworów z tak bliska! — Naszego golema*? Owszem. Z błyskiem rozbawienia w jasnych źrenicach, jak gdyby ta sytuacja była mu doskonale znana, Kartagińczyk pstryknął palcami. Na ten sy- gnał olbrzym postąpił o krok, wkraczając w snop światła. Przefiltrowane przez kolorowe szybki okien promienie słońca prze- ślizgnęły się po granitowym ciele i kończynach. Kark, barki, ramiona, kolana i kostki — wszystko miało odcień mosiądzu; metal gładko łączył się z kamieniem. Stawy kamiennych palców były skonstruowa- ne nie mniej precyzyjnie niż złocenia germańskich rękawic. Posąg wy- dawał z siebie lekko kwaskowaty zapach — rzeczny muł? — a jego stąpnięcia po maleńkich kafelkach posadzki odbijały się głośnym echem w całej katedrze, stwarzając wrażenie ogromnego ciężaru. — Czy mogę tego dotknąć? — Jak sobie pani życzy, madam. Asza wyciągnęła rękę i przytknęła opuszki palców do wykutej w czerwonym granicie piersi. Kamień był zimny. Przesunęła rękę, wy- czuwając wyrzeźbione muskuły klatki piersiowej. Głowa pochyliła \ się, zatrzymując na wprost jej twarzy. W pozbawionym rysów owalu pojawiły się dwa migdałowego * Preferuję termin „golem", bo sugeruje pewną organiczność; Vaughan Davies używał określenia „robot", a Charles Mallory Maximillian „gliniany człowiek". 143 kształtu otwory, gdzie mogły być zwrócone na pana oczy. Przez ciało Aszy przebiegł dreszcz; spodziewała się zobaczyć białka i skupione źrenice. Oczodoły za kamiennymi powiekami wypełnione były czer- wonym piaskiem. Widać było wirowanie ziarenek. — Pić — rozkazał przybysz z Kartaginy. Ramiona bezgłośnie się zgięły. Ruchomy posąg podsunął swemu panu złoty puchar. Kartagiń- czyk napił się i zwrócił kielich swemu nieludzkiemu słudze. — O tak, pani! Wolno nam zabierać ze sobą naszych golemów. Choć był pe- wien spór na temat tego, czy wolno ich wprowadzać do waszych ko- ściołów. Potoczył po zebranych wzrokiem, w którym pobłyskiwały delikat- ne iskierki sarkazmu. — Mam wrażenie, że to jakiś demon. Asza przypatrywała się golemowi. Wyobraziła sobie ciężar jego ra- mienia, które dzięki metalowym stawom mogłoby się wznieść i opaść, gdyby trzeba było zadać cios. Jej oczy błyszczały. — To jest zwyczajne nic. Za to ty jesteś panną młodą! — Karta- gińczyk ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Jego wargi były suche, oczy rzucały iskry. Rzekł w swoim rodzimym języku: — Zwę się Asturio, madam. Asturio Lebrija, ambasador Citadeli na dworze cesa- rza, chwilowo. Ci Germanie! Jak długo uda mi się to znosić? Ty, pani, jesteś niewiastą, która sama siebie stworzyła. Jesteś wojownikiem. Czemuś wyszła za tego chłopaczka? — A dlaczego ty jesteś tu ambasadorem? — odparła kąśliwie Asza. — Ktoś rozporządzał wystarczającą władzą, żeby mnie tu wysłać. Ach, rozumiem! — Zbrązowiała od słońca dłoń Asturia przegamęła włosy, które — co nie umknęło uwagi Aszy — były krótko przystrzy- żone na północnoafrykański sposób; taką fryzurą odznaczali się ci, którzy często nakładali hełm. — Oboje jesteśmy tu tak samo mile przyjmowani. — Jak pierdnięcie w miejskiej łaźni. — Lebrija skwitował to po- wiedzenie entuzjastycznym okrzykiem. — Co do mnie, ambasadorze, to myślę, że oni obawiają się, iż pewnego dnia twój lud zaniecha walki z Turkami i zacznie być dla nich problemem. — Kątem oka Asza spo- strzegła, że Godfrey odszedł na bok, aby przyłączyć się do świty am- basadora. Robert Anselm trwał u jej boku, nie spuszczając z oczu go- lema. — Lub może dlatego, że zazdroszczą Kartaginie jej hydraulicz- 144 nych wrót, gorącej wody w domach i wszystkich innych wygód, które wam zostały po złotym wieku. — Kanalizacja, baterie, tryremy, liczydła — oczy Asturia błysz- czały w trakcie tego wyliczenia. — O tak, pani. Jesteśmy nowym Rzy- mem. Strzeż się naszych potężnych legionów! — Wasza ciężka jazda jest całkiem... niezła. — Asza bezskutecz- nie spróbowała zakryć uśmiech dłonią, którą przesunęła po twarzy. — No dobra. Cieszę się, że akurat ciebie tu przysłano. Jak na ambasado- ra, posługujesz się mało dyplomatycznym językiem. — Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z niewiastą-żołnierzem. Wolałbym spotkać się z tobą na jakimś dworze niż na polu bitwy. Asza wykrzywiła twarz w uśmiechu. — Rozumiem. Nasze północne słońce jest dla ciebie zbyt jaskra- we, ambasadorze Asturio, tak? — Zapewniam cię, madam, że nie jest to Wieczny Półmrok... Przerwał mu jeszcze inny, starszy głos: — Chodź no tu, Asturio, do jasnej cholery! Pomóż mi się uwolnić od tego pieprzonego, wyrozumiałego Germanina! Asza drgnęła, niemal natychmiast uświadomiwszy sobie, że ten ko- lejny nieznajomy przemówił w języku Wizygotów, który bardzo miło dla niej zabrzmiał, i dla jej ludzi, którzy jako jedyni wśród obecnych zrozumieli te słowa. Spiorunowała wzrokiem Isobel, Blanche, Euena Heuwa i Paula di Conti. Ulegli. Gdy obróciła się plecami do Asturia, ambasador zgiął się w wymyślnym pożegnalnym ukłonie i pospieszył ku swemu zwierzchnikowi, który z pewnością stał na czele wizygoc- kiego przedstawicielstwa na dworze cesarza Fryderyka. Golem po- dążył za nim drobnym truchtem. — Ich ciężkie pancerze nie są takie złe — zauważył Robert An- selm. — Ale możesz pieprzyć ich cholerną flotę! Tylko że oni już od dziesięciu lat rozbudowują swoją siłę militarną. — Wiem. To wszystko przekształci się w kolejną wizygocko-tu- recką wojnę o panowanie nad obszarem śródziemnomorskim. I tak jak dotychczas, rozpuszczeni niewolnicy i lekka jazda będą się ścierać ze sobą bez żadnego rezultatu. Ale pomyśl. — Poczuła nagły przypływ nadziei. — Być może i my moglibyśmy coś na tym zyskać! — Nie my. — Na twarzy Anselma pojawił się wyraz niesmaku. — Zyska Fernando del Guiz. 145 — Nie potrwa to długo. Zadudnił jeszcze jeden głos, który rozniósł się po ogromnej kate- drze, przetaczając się echem od krypty po beczkowate sklepienie. — Precz! To był wrzask Fryderyka Habsburga. Zapadła cisza. Asza zaczęła się przeciskać ku przodowi. Czyjaś noga zastąpiła jej drogę, zmuszając do zatrzymania się w pół kroku. Mrucząc coś pod nosem, Ludmiła podniosła z posadzki płachtę jakiejś ciężkiej materii i przerzuciła ją przez ramię Aszy, która odwróciła się, obdarzyła uśmiechem postawną Isobel, po czym w dwustronnej asy- ście Roberta i Godfreya przepchnęła się na czoło tłumu. Dwaj mężczyźni wykręcili ambasadorowi Asturii ręce za plecami, zmuszając go, aby klęknął. Przed nim powalony został na posadzkę ambasador Wizygotów, który leżał z przytkniętym do karku ostrzem halabardy i z wbitym w grzbiet kolanem Sigismunda. Golem stał nad nimi, nieruchomy niczym umieszczony w kościelnej niszy posąg ja- kiegoś świętego. Fryderyk, odzyskując panowanie nad sobą którego nigdy w obec- ności Aszy nie stracił, wciąż jeszcze drżąc, ryknął: — Danielu de Quesada, o ile mogę się w ostateczności pogodzić z gadaniem o tym, że jakoby to twój lud dał mojemu medycynę, mu- larstwo i matematykę, to tu, w tej najstarszej z katedr, nie zniosę, aby mój lud zwano barbarzyńcami... — Lebrija nie powiedział, że... Fryderyk nie pozwolił mu jednak dojść do słowa. — Mojego przyjaciela Ludwika, króla Francji, przezywano „pają- kiem", a mnie samemu mówiono prosto w twarz, że jestem „starym chciwcem"! Wzrok Aszy przesuwał się od Fryderyka i jego nastroszonych dwo- rzan do wizygockiego wysłannika. O wiele bardziej prawdopodobne niż to, że Asturio Lebrija z katastrofalnym dla siebie skutkiem zapo- mniał, w jakim mówi języku, zdało się jej podejrzenie, iż ten brodaty starzec o twarzy wojennego weterana rozmyślnie pozwolił sobie znie- ważyć cesarza Świętego Imperium Rzymskiego. Mruknęła do Godfreya: — Ktoś tu chce wywołać bójkę. Świadomie. Ale kto? Brodaty kapłan zmarszczył brwi. 146 — Myślę, że Fryderyk. Nie chce dopuścić do tego, żeby go popro- szono o przyjście z militarną pomocą wizygockiej Afryce Północnej*. Ale zarazem nie chce, żeby usłyszano, iż tej pomocy odmawia, gdyż mogłoby to zrodzić podejrzenie, że powodem tego jest po prostu nie- dostatek wojska, bo to by znaczyło, że jest słaby. Łatwiej mu zyskiwać na czasie takimi jak ta sztuczkami, za pomocą których tłumaczy się „obrazą". Asza bardzo chciała powiedzieć coś na usprawiedliwienie Asturia, który z poczerwieniałą twarzą próbował się uwolnić z uchwytu dwóch germańskich rycerzy, ale nic sensownego nie przychodziło jej na myśl. Cesarz rzucił skrzekliwym głosem: — Obaj zachowacie głowy na karkach. Odsyłam was do domu. Powiedzcie Citadeli, żeby w przyszłości delegowała do mnie cywil- nych ambasadorów! Asza szybko rozejrzała się wokół siebie, jeszcze nieświadoma tego, że jej pozycja uległa gruntownej zmianie, i że radykalnie zmieniło się jej podejście do całej tej sprawy: była czujna i zrównoważona, w ni- czym już nie przypominając dziewczęcia w ślubnym stroju. Milczący i nieruchomy golem stał za plecami ambasadorów. Gdybyż to zdobyło się na jakiś ruch... Jej palce odruchowo zacisnęły się w pięść, szukając rękojeści miecza. Fernando del Guiz, który dotychczas leniwie wspierał się pleca- mi o kolumnę, wyprostował się. Zauroczona jego poruszeniami Asza mogła tylko bezradnie mu się przyglądać. „Niczym się nie różni od pozostałej setki obecnych tu młodych Germanów" — powiedziała so- bie. Ale po chwili dorzuciła: „Ale jest taki złocisty!". Oto snop światła pada na jego twarz, kiedy się odwraca, śmiejąc się z czegoś, co powiedział któryś z otaczających go giermków. W chłod- nym półmroku katedry Asza widzi jego twarz w otoczce, która obejmu- je mu zbrązowiałe od słońca czoło, policzki, nos i wargi. I te jego oczy, lśniące radosnym blaskiem. Widzi silnego młodzieńca w rowkowanej zbroi, którą nosi w tak naturalny sposób, jakby jej w ogóle nie miał na sobie. Myśli o tym, czy ten młodzieniec zna miesiące wojennego sezonu * Przyjmowało się, że Wizygoci nie osiedlili się w Afryce Północnej; raczej od- wrotnie — z arabską inwazją muzułmanów w wizygockiej Hiszpanii w roku 711. 147 równie dobrze jak ona sama: zarówno rozsłonecznioną beztroskę obo- zowego życia, jak rozgrzewającą krew gorączkę bitewnego pola. „Dlaczego mną pogardzasz, skoro jesteśmy tacy sami? Mógłbyś mnie zrozumieć lepiej niż jakąkolwiek inną niewiastę, którą by za cie- j bie wydano!". Rozległ się dźwięczny głos Fernanda del Guiz: — Pozwól mi, Wasza Cesarska Mość, eskortować ich ekscelencje ambasadorów. Dostałem pod swoją komendę trochę nowych żołnie- rzy, których trzeba doprowadzić do odpowiedniej formy. Zechciej, proszę, wyświadczyć mi tę przysługę. Minęło dobrych parę chwil, zanim do Aszy dotarło znaczenie słów „trochę nowych żołnierzy". „On miał na myśli moją kompanię!". Wymieniła szybkie spojrzenia z Robertem Anselmem i Godfreyem Maximillianem; obaj mieli ponure miny. — To twój ślubny prezent, Fernandzie — rzekł Fryderyk z sardo- nicznym błyskiem w oku. — I zarazem twój i twojej połowicy miesiąc miodowy. Przy pomocy dwóch małych paziów otulił się dziewięciometrowej długości płaszczem i nie oglądając się więcej za siebie, rzucił: — Biskupie Stephenie! — Tak, Wasza Cesarska Mość? — Odprawcie nad tym egzorcyzmy. — Cienkim jak patyk palcem wskazał wizygockiego golema. — A kiedy już zakończycie, wezwijcie kamieniarzy z młotami i każcie im to roztrzaskać na żwir! — Tak jest, Wasza Cesarska Mość! — Barbarzyńcy! — wybełkotał tonem niedowierzania wizygocki ambasador, Daniel de Quesada. — Barbarzyńcy! Asturio Lebrija, na kolanach i unieruchomiony, z wysiłkiem pod- niósł głowę. — Ja nie kłamałem, Danielu. Ci przeklęci Frankowie* są jak dzie- ci, bawiące się burzeniem piaskowych zamków. Niszczą wszystko, co znajdzie się w zasięgu ich łap! Habsburgu, ty nie masz najmniejszego pojęcia o wartości... Rycerze Fryderyka przygwoździli go twarzą do kafelków posadzki. * W tym tekście oznacza to ogólnie mieszkańca Europy Północnej. 148 Ciosy, którymi go obsypali, odbijały się echem od niebotycznego skle- pienia katedry. Asza postąpiła o pół kroku, żeby być bliżej tej sceny, lecz nastąpiła na kraj brokatowej sukni, potknęła się i żeby nie upaść, chwyciła ramię Godfreya. — Mości del Guiz — rzekł łagodnym tonem cesarz Fryderyk. — Będziesz dowodził eskortą, która powiedzie tych ludzi w łańcuchach do najbliższego portu i upewnisz się, że zostaną oni na pokładzie okrę- tu odesłani do Kartaginy. Jest moim życzeniem, aby dowieźli tam ze sobą swoją hańbę. — Tak jest, Wasza Wysokość. Fernando zgiął się w ukłonie. Pomimo imponująco szerokich ba- rów wciąż było w nim coś ze źrebięcia. — Trzeba będzie, abyś objął komendę nad naszymi nowymi żołnie- rzami. Nie nad wszystkimi wszakże. Nie nad wszystkimi. Ci oto ludzie... — Fryderyk nader nieznacznym ruchem dłoni wskazał dowódców Aszy i ich podkomendnych, którzy tłoczyli się z tyłu katedry — .. .na mocy feudalnego prawa należą teraz do ciebie, mój panie. A że jesteś naszym wasalem, są także naszą własnością. Weźmiesz część z nich ze sobą na tę zleconą ci misję, my zaś zajmiemy się resztą. Są zadania, które będą zdol- ni wykonać, żeby w Neuss na dobre zapanował spokój. Usta Aszy ułożyły się w kształt litery „O". Wciąż patrząc prosto przed siebie, Robert Anselm wbił łokieć w jej żebra. — On nie może czegoś takiego zrobić! — syknęła. — Owszem, może. A ty milcz, dziewczyno. Asza stała pomiędzy Godfreyem i Anselmem, skrępowana ciężką suknią z brokatu. Czuła, jak pot zbiera się jej pod pachami. Rycerze, wielmoże, kupcy, biskupi i księża, tworzący cesarską świtę, zaczęli w ślad za władcą kierować się ku wyjściu, rozmawiając pomiędzy sobą. Zbity tłum bogato odzianych mężczyzn, których głosy wdzierały się w ciszę wachlarzowatych łuków i nisz, zajętych przez święte postaci. — Nie mogą nas ot tak sobie podzielić! Dłoń Godfreya boleśnie zacisnęła się nad jej łokciem. — Jeśli nic nie możesz w jakiejś sytuacji zrobić, to nic nie rób. Posłuchaj mnie, moje dziecko! Jeśli zaczniesz teraz protestować, to wszyscy pojmą, że jesteś bezradna. Więc czekaj. Czekaj! Aż do chwi- li, kiedy będziesz zdolna zdobyć się na jakiś czyn. 149 Członkowie opuszczającego katedrę cesarskiego orszaku tyleż sa- mo poświęcali uwagi Aszy i otaczającej ją grupce mężczyzn, co i gó- rującym nad nimi kamiennym postaciom świętych. — Nie mogę tego tak zostawić! — Asza starała się panować nad swoim głosem, żeby słyszeli ją tylko jej dwaj towarzysze. — Stwo- rzyłam tę kompanię z niczego. Jeśli teraz będę bezczynnie czekać, to albo moi ludzie zaczną dezerterować, albo pogodzą się z dowództwem del Guiza! — Mogłabyś się zgodzić na to, żeby odeszli. To ich prawo — po- wiedział łagodnym tonem Godfrey. — Być może, jeśli nie chcą już uprawiać żołnierki... Asza i Robert równocześnie pokręcili głowami. — Ja znam tych ludzi. — Asza przeciągnęła dłonią po okaleczo- nym policzku. — Setki mil dzielą ich od przeżartych luesem wsi lub miasteczek, w których przyszli na świat, i wojowanie jest ich jedynym rzemiosłem. Godfreyu, to moi ludzie! — W tej chwili służą del Guizowi. Czy przeszła ci przez głowę, dziecino, myśl, że tak jest dla nich lepiej? Tym razem to Robert Anselm prychnął: — Dobrze znam młodych rycerzy, którzy pierwszy raz sadowią tyłek na grzbiecie bojowego rumaka! Nie ma mowy, żeby nie naszła ich chętka popisania się. Nie są w stanie pohamować ani siebie, ani tym bardziej swoich ludzi! Taki młody zuch, to ruchome nieszczęście, które tylko szuka miejsca, gdzie mogłoby się zdarzyć. Posłuchaj, kapi- tanie. Mamy czas. Dobrze, że wyjeżdżamy z Kolonii. — Anselm podążył wzrokiem za Fernandem del Guiz, który kroczył nawą ku wyjściu, mając u boku Joscelyna van Mandera, i ani myślał obejrzeć się za świeżo poślubioną małżonką. — Zobaczymy, jak ci się spodoba ta droga do portu, mieszczuchu. — Jasna cholera! — zaklęła w duchu Asza. „Dzielą moją kompanię. Moją kompanię, która już nie jest moja. Zostałam żoną kogoś, kto mnie posiada, i nie ma żadnej możliwości, żebym za pomocą jakichś dworskich intryg doprowadziła do tego, aby cesarz zmienił zdanie, ponieważ nie zostanę na jego dworze! Będę się wlec Bóg wie gdzie z tym cholernym, skompromitowanym ambasado- rem i...". 150 Wyjrzała przez otwarte drzwi po nie ukończonej jeszcze zachod- niej stronie katedry. — Do którego portu cesarstwa jest stąd najbliżej? — Do Genui — odpowiedział Godfrey Maximillian. [Wydruki e-maili, dołączone do korespondencji, którą znaleziono jako wstawkę do niniejszej kopii trzeciego wydania]. Wiadomość: Temat: Wysłano: Od: nr 5 (Pierce Ratcliff/różne) Asza, dokumenty historyczne 2000-11-02, godz. 20:55 Longman® ^fu ^cz^a^yh ^* technicznych STAŻ innych WyniAZAnA i nic Ac sAzyiKAniA Pierce, przepraszam za tę próbę kontaktu po godzinach pracy, ale muszę z tobą porozmawiać w sprawie tłumaczenia tych dokumentów. Mam bardzo miłe wspomnienia z mojej szkolnej pracy nad Aszą. Jedną z rzeczy, którą lubię w tej postaci, i która wyraźnie prze- bija z twoich tłumaczeń tych tekstów, jest fakt, że to w gruncie rze- czy dziwadło. Z jednej strony analfabetka, ale z drugiej ktoś, kto bezbłędnie trafia w sedno każdej sprawy. Jednocześnie jest to skom- plikowana osobowość. Kocham tę kobietę! Wciąż jestem przekona- na, że współczesny przekład Aszy, wzbogacony o odkryte przez cie- bie nowe dokumenty, to jeden z najlepszych i z handlowego punktu widzenia najkorzystniejszych pomysłów. Od bardzo dawna na rów- nie dobry nie trafiłam. Wiesz, że cię tu wspieram podczas redakcyj- nych dyskusji, mimo iż nie jestem jeszcze w pełni wprowadzona w całą tę sprawę. Co się jednak tyczy tych źródeł... Przełknę tę dziwną pomyłkę w datowaniu i przełknę średnio- wieczne legendy; bądź co bądź w taki właśnie sposób ówcześni ludzie postrzegali swoje życiowe doświadczenia. Poza tym ten materiał, któ- ry zawiera w sobie możliwość nowego odczytania historii Europy, to rzecz nader błyskotliwa, ale... Właśnie dlatego każde odstępstwo od ustalonej historii musi być dokładnie udokumentowane. Zakładając, że z tekstu jasno będzie wynikało, co jest po prostu legendą, nasz wy- dział handlowy ma w rękach przebojową świetną książkę historyczną którą będzie mógł dobrze sprzedać. Ale... GOLEMY???!!! 152 W średniowiecznej Europie?! Co następne? Zombi i półtrupy?!! To już fantasy! NA POMOC! Anna Wiadomość: nr 1 (Anna Longman/różne) Temat: Asza, dokumenty historyczne Wysłano: 2000-11-03, godz. 18:30 Od: Ratcliff@ **& »*Łfśltu<(A Awyt f ti?knt?i.n^ch łraz Innych ivyn\azana I nie AD t/AzytkuntĄ I Anno, oto, co wiąże się z dostępem do sieci i posiadaniem konta e-mail: za- pomina się przejrzeć pocztę! Bardzo przepraszam, że nie odpowie- działem ci wczoraj.( Co się tyczy GOLEMÓW, to trzymam się przekładu Charlesa Mallory'ego Maximilliana (z odrobiną Fraxinusa). W 1890 określa on ich mianem „glinianych piechurów"; żywo przypominają wspomniane- go w kabale legendarnego służącego-czarodzieja, który został opisany w legendzie o rabinie z Pragi. (Warto pamiętać, że kiedy Maximillian pracował nad swoim tłumaczeniem, era wiktoriańska znalazła się już w kleszczach fali okultyzmu, która przetoczyła się przez fin de siecle). W swoim późniejszym przekładzie Vaughan Davies raczej nie- fortunnie nazywa ich „robotami", które to odniesienie w latach 30. XX wieku nie było jeszcze tak wyświechtane jak dzisiaj. Zamierzam w tym trzecim wydaniu posługiwać się terminem „golem", chyba że uznasz go za nie dość naukowy. Świadom przy tym jestem, że chciałabyś, aby ta książka znalazła sobie jak najwięcej czy- telników. W kwestii tego, czym „golemy" czy „gliniani piechurzy" mogli być z historycznego punktu widzenia, uważam, że są oni po prostu średnio- wieczną konfabulacją czegoś, co niewątpliwie istniało, z czymś, co było tylko legendą. Historia nie ma wątpliwości co do kwitnącej w śre- dniowieczu arabskiej sztuki inżynierskiej. Będziesz bez wątpienia miała na uwadze fakt, że cywilizacja arabska kultywowała nie tylko ten rodzaj inżynierii, który służył po- trzebom życia codziennego, ale też wyrafinowane jej formy jak fon- tanny, zegary, automaty i wiele innych urządzeń. Można niemal na pewno stwierdzić, że za czasów al-Jazariego istniały skomplikowane wielobiegowe ciągi mechaniczne, jak również segmentalne i epicy- kliczne, a także podnośniki, wymyki i pompy. Arabskie modele astro- nomiczne i biologiczne były w głównej mierze napędzane wodą i mia- ły nieodmiennie — co oczywiste — charakter stacjonarny. Niemniej średniowieczni podróżnicy często donosili o modelach ludzi, koni, śpiewających ptaków etc, które były mobilne. Z moich badań wynika, że Życie del Guiza zawiera zbitkę tych podróżniczych opowieści ze średniowiecznymi żydowskimi mitami o golemie, człowieku z gliny. Był to magiczny stwór, którego istnienia — ma się rozumieć — nie dowodziły żadne fakty. Jeśli miałby rzeczywiście istnieć jakiś „piechur" czy „sługa", to wyobrażam sobie, że mógłby to być jakiś „pojazd" napędzany wiatrem, podobnie jak ówczesne nader skomplikowane mechanizmy żerdziowe, co jednak wymagałoby kół, odpowiednio gładkich nawierzchni dróg i ludzi, którzy by tymi pojazdami kierowali. Mogłyby one pełnić funkcję doręczycieli przesyłek w rodzaju listów, przy czym nie wchodziłaby w grę jakakolwiek domowa użyteczność takich urządzeń. Możesz na to powiedzieć, i zapewne słusznie, że jest to nazbyt daleko posunięte na- ciąganie interpretacji historycznych faktów. Żadne tego typu urządzenie nigdy nie zostało odnalezione. To kwestia kronikarskiej wyobraźni. Wyznaję, że lubię moje golemy jako legendarny element cyklu poświęconego Aszy, i mam nadzieję, że pozwolisz, abym je zachował. Jeśli jednak nadmierny nacisk na legendarny aspekt tych tekstów miałby osłabić znaczenie historycznych dowodów, których się dopatrzyłem w tekście del Guiza, to nie zawahajmy się usunąć ich z finalnej wersji książki. Pierce Ratcliff Wiadomość: Temat: Wysłano: Od: nr 6 (Pierce Ratcliff/różne) Asza, tło historyczne 2000-11-03, godz. 23:55 Longman@ ił(U ^^at^ch A^rch technicznych ertu. innych wyHuCLAnĄ i nit AD tiAzysknnia Pierce, nie rozpoznałabym ciągu segmentalnego, nawet gdyby mnie ukąsił! Ale gotowa jestem przyjąć, że te golemy to średniowieczna legenda, oparta na jakiejś tam rzeczywistości. Każda naukowa analiza historii kobiet, historii czarnych albo historii klasy robotniczej nieuchronnie uzmysławia nam, jak wiele materiału wzięło się z wiedzy potocznej. Czemu więc historia sztuki inżynierskiej miałaby być pod tym wzglę- dem odmienna? Zapewne jednak bezpieczniej będzie je pominąć. Nie mieszajmy średniowiecznych legend z tym, co faktycznie zdarzyło się w Średnio- wieczu. Jedna z moich asystentek zwróciła uwagę na kwestię Wizygo- tów. Zastanawia się ona, dlaczego to germańskie plemię, które wy- marło po upadku Imperium Rzymskiego, wciąż daje o sobie znać w roku 1476? Jeszcze jedna wątpliwość, tym razem moja. Nie jestem klasy- cystką, więc niezbyt dobrze obeznana jestem z tą epoką, ale jakoś mi się zdaje, że Kartagina została zrównana z ziemią za czasów rzymskich. W twoim tekście mówi się o niej tak, jakby wciąż istniała. Ale nie ma w nim żadnej wzmianki o północnoafrykańskich kulturach ARAB- SKICH. Czy zostanie to wyjaśnione? I kiedy? Bardzo o to PROSZĘ! Anna 155 Wiadomość: nr 3 (Anna Longman/różne) Temat: Asza, teoria Wysłano: 2000-11-04, godz. 9:02 Od: Ratcliff@ ct_fU u.czttftt<*s5 III JAJedy udało im się wreszcie na łagodniejszych pochy- łościach dogonić załadowane w pośpiechu tabory, czoło kolumny już zni- kało w przebiegającym między klifami wąwozie. Asza jechała pomiędzy setką łuczników i setką lekkozbrojnych. Koła wozów przemieliły trakt i porastające go niskie krzewy janowca, a ostatni z porzuconych furgo- nów znaczył miejsce, w którym juczne zwierzęta zeszły z wytyczone- go szlaku. Asza z uwagą przypatrzyła się powietrzu, które w miarę jak narastał poranny upał, stawało się coraz bardziej rozedrgane. Doszła do wniosku, że zimą przez wąwóz płynęła rzeka, która latem wysychała. Jej pozycja w kolumnie oznaczona była proporcem, otoczonym przez Roberta Anselma, Euena Huwa, Joscelyna van Mandera i Hen- riego Branta. Uprząż ich koni podzwaniała rytmicznie. Uderzyła pięścią w siodło. Oddech miała płytki i niespokojny. — Jeśli palą Genuę i są przygotowani na wojnę z Savoy, Francją miastami Italii i z cesarzem, to... Słodki Chrystusie Zielony! Van Mander mruknął: — To niemożliwe! — To się już dzieje! Joscelynie, chcę, żebyś wyprowadził swoich ludzi przed kolumnę, jako naszą awangardę. Euenie, przejmij dowódz- two nad łucznikami, a ty, Robercie, będziesz miał pod sobą lekko- zbrojnych. Henri, czy juczne zwierzęta wytrzymają tempo marszu? Kwatermistrz, w za dużej na niego i z konieczności sztucznie wy- watowanej zbroi, z entuzjazmem skinął głową. — Możemy popatrzyć, co się dzieje z tyłu. Ale na pewno wytrzy- mają! — Dobra, to podjedźmy tam. 200 Dopiero gdy wjechali w obramowany wysokimi skałami, cienisty wąwóz, Asza zdała sobie sprawę z tego, jak tam, na wrzosowiskach, dudniła jej w uszach wzmagająca się bryza. Teraz było tak, jakby cisza doskonale harmonizowała z tupotem końskich kopyt, pobrzękiwaniem uprzęży i mrukliwymi rozmowami ludzi. Ukośne promienie słońca przebijały się do wąwozu pomiędzy gałęziami rzadko wyrastających z jego dna sosen. W pewnej chwili Asza poczuła ciarki na plecach. Z całkowitą jas- nością widzenia i oceny stanu rzeczy pomyślała: „Psiakrew, oto dla- czego nas nie zaatakowali; woleli nas wpędzić w miejsce, które ideal- nie nadaje się do zasadzki!". Porażona tą myślą, otworzyła usta, żeby zaalarmować resztę. Chmura osiemdziesięciu strzał przesłoniła słońce. Większość pocis- ków znalazła sobie cel; wszystkie spadły na prowadzoną przez van Man- dera awangardę. Po sekundzie można by było pomyśleć, że nic się nie zdarzyło. Umilkły przeraźliwe wrzaski. Potem znowu rozległ się czyjś krzyk i rozbłysnął w słońcu metal grotów; kolejny gąszcz strzał wysta- wał z końskich boków, z ludzkich barków i ramion, z wizjera czyjegoś hełmu. Siedem koni z kwiczącym rżeniem wspięło się na zadnie nogi i na czele kolumny zapanował kompletny chaos. Wyrzuceni z siodeł jeźdźcy próbowali uspokoić przejęte panicznym strachem wierzchowce. Asza wypuściła z rąk wodze Soda. Siwek wierzgał i skakał, odry- wając wszystkie kopyta od ziemi i opadając na utwardzone przez wie- ki korzenie sosen. W pewnej chwili rozległ się trzask pękających kości jego zadnich nóg. Asza wyleciała z siodła. Jednym rzutem oka ogarnęła sytuację. Z krawędzi stromych ścian wąwozu ostrzelali ich mężczyźni, którzy posługiwali się małymi, mocno wygiętymi łukami. Druga fala strzał z czarno opierzonymi lotkami łatwo znalazła sobie drogę pomiędzy rosnącymi z dala od siebie sosnami, spadając tym razem na tylną straż Neda Astona; spłoszone konie, padający na ziemię mężczyźni i total- ny, krwawy chaos. Padając, z metalicznym skrzypnięciem uderzyła w podstawę drze- wa tak mocno, że płytki pancerza wbiły się w jej brygantynę. Któryś z jej ludzi — Pieter? — zeskoczył z konia i podał jej rękę, pomagając wstać; w drugiej ręce trzymał jej osobisty proporzec. Jej wierzchowiec boleśnie rżał. Asza odskoczyła od jego wierz- 201 gających, połamanych nóg, aby po chwili ponownie się do niego zbli- żyć, ale już z mieczem w dłoni. Jak? W którym momencie? Jednym cięciem otworzyła wielką żyłę w szyi zwierzęcia. Cały wąwóz rozbrzmiewał krzykami ludzi i rżeniem przerażonych koni. Czyjaś gniada klacz przemknęła obok Astona, galopując w stro- nę wrzosowisk. Powaliła ją strzała. Wszystkie możliwe wyjścia były zablokowane. Wspierając się całym ciałem o żywiczny pień sosny, Asza docho- dziła do siebie i z podniesionym wizjerem, zdesperowana, rozglądała się dokoła. Tuzin albo i więcej jej ludzi wije się na ziemi. Reszta obraca konie to w jedną, to w drugą stronę, szukając jakiejś osłony, odjeżdżając do stóp kamiennych ścian o siedemdziesięcioprocentowej stromiźnie, lecz żadnej osłony nie ma. Nie ma mowy o wspięciu się na górę. Zato- pione w mięśniach strzały o cienkich grotach sterczą z pospiesznie umocowanych na mułach juków. Przed nimi — zablokowane wyjście z wąwozu. Bezładnie mio- tający się mężczyźni. Van Mander na ziemi; sześciu jego ludzi próbuje przeciągnąć dowódcę pod nawis brzegu wyschłej rzeki, jak gdyby kil- kanaście centymetrów ziemi mogło ich zasłonić przed setką morder- czych, ostrych jak brzytwa grotów strzał. Wielka Isobel, która próbowała utrzymać lejce muła, podnosi ręce • do góry i siada. Z jej policzka sterczy grube jak męski kciuk drzewce strzały, która przebiła jej policzek, jamę ustną i tylną ścianę czaszki. Płócienny stanik ma zalany wymiocinami i krwią, która ścieka kropla- mi z grotu zabójczej strzały. Asza opuszcza wizjer. Ryzykuje spojrzenie w górę, na krawędź ściany. Jakiś hełm rozbłyskuje słonecznym światłem. Porusza się czy- i jaś ręka. Wygięte pręty łuków tworzą ruchomy gąszcz. Ktoś dźwiga się na nogi, gotując do strzału. Asza widzi tylko jego głowę i ramiona. „Ilu jest tych na górze? Pięćdziesięciu? Stu?". Myśli z chłodnym re- alizmem: „Dziewczyno, nie jesteś tak nadzwyczajna, żeby nie umrzeć naszpikowana strzałami w jakiejś idiotycznej zasadzce, zastawionej na ciebie pośród jakichś bezimiennych wzgórz. Nie możemy odpowie- dzieć strzałami, nie możemy wspiąć się po kamiennych ścianach, je- steśmy jak ryby w beczce. Jesteśmy martwi... A jednak nie". Takie to proste. Nie ma nawet czasu na to, aby sformułować pyta- nie do głosu jej świętego. 202 Asza chwyciła dłoń swego chorążego. Wstając, miała już swój po- mysł w pełni sformowany, jasny, oczywisty i podły. — Ty, ty i ty! Natychmiast za mną! Biegła tak szybko, że chorąży i dwaj giermkowie nie mogli za nią nadążyć; zgięta, kryła się za jucznymi mułami, podczas gdy górą prze- latywały ze świstem chmury wizygockich strzał. — Wypakuj pochodnie! — wrzasnęła do Henriego Branta. Kwater- mistrz wpatrywał się w nią bez zrozumienia, z szeroko otwartymi, bez- zębnymi ustami. — Pieprzone smołowe pochodnie, rozumiesz? Ale już! Dajcie mi Pietera! — Chwyciła za rękę Pietera Tyrrella, którego spro- wadził mały Rickard; całą trójką przykucnęli za ryczącymi mułami. Jej chorąży ściskał w okrytej rękawicą dłoni drzewce proporca, chowając głowę przed strzałami. Powietrze przesycone było odorem mulich od- chodów, krwi i żywicy, która spływała z sosenek, rosnących na krawę- dziach wąwozu. — Weź to, Pieter. — Sięgając do swojej torby po krze- mień, mogła tylko uchylać głowę przed pękami pochodni z nasyconymi smołą główkami, które Brant uwalniał z więzów, przecinając sznury sztyletem. — Znajdź sobie do pomocy sześciu ludzi. Pogalopujcie, ale tak, jakby was diabeł gonił, w górę wąwozu. I niech to wygląda tak, jak- byście próbowali uciec. Potem wespnijcie się po stoku. Podpalcie drze- wa na szczycie klifu. Przywiążcie pochodnie do koni i ciągnijcie je za sobą. Jak tylko drzewka zaczną płonąć, zmieńcie kierunek na północny zachód. Gdybyście nas nie spotkali na północnej drodze, to czekajcie na mnie na przełęczy Brenner. Wszystko jasne? — Pożar? Chryste, szefie! Pożar lasu?! — Tak. I do roboty! Krzemień zaiskrzył na stali. Pokruszona hubka w pudełku rozja- rzyła się, po części czerwona, po części czarna. — Gotowe! — Pieter, wciąż przykucnięty, odwrócił się i wyryczał pół tuzina imion. Asza rzuciła się do ucieczki w górę pochyłości. O metr przed nią i proporcem pocisk z wizygockiej kuszy trafił w pień sosny; prysnę- ły szczapki drewna. Wyciągnęła rękę i uchwyciła się jakiejś gałęzi. Drewniane odłamki bębniły w pancerz i naramienniki. Podeszwy jej jeździeckich butów ślizgały się na pokrywających zbocze sosnowych igłach. Z brzękiem zbroi padła na ziemię obok Roberta Anselma, który skrył się za pniem na wpół zwalonego drzewa. 203 — Daj im rozkaz, żeby na mój sygnał byli gotowi do ataku. — Na tej pieprzonej stromiźnie? Podziurawią nas jak sita! Asza popatrzyła po spoconych i przeklinających żołnierzach, w więk- szości w brygantynach i wysokich butach nakładanych na nagolenniki. Pod nisko zwisającymi, nagimi gałęziami uschniętych sosen piki na ich ramionach nagle wydały się jej niezgrabnymi zabawkami. Twarze wszystkich zwrócone były w jej stronę. Zmrużyła oczy i przez wąskie szparki powiek wpatrywała się w przypominające gardziel krawędzie brzegów wyschłej rzeki. Podjechać tam, albo nawet podejść, było nie- możliwością. Zbyt stromo. Broń w jednej ręce, druga pomaga we wspi- naczce. I w dodatku tak mało drzew, które mogłyby zasłonić wystawio- nych na pociski i wyczerpanych ludzi; nie byliby w stanie zaatakować tych na górze: wypoczętych i dobrze ukrytych. — Wchodzicie do akcji pod osłoną łuków i arkebuzów. Ci popa- prańcy będą zbyt zajęci, żeby spostrzec, że ich podchodzicie! — wie- działa, że kłamie. — Robert, wypatruj mojego sygnału! — Wsunęła mieczyk do pochwy, która metalicznie postukiwała, obijając się o jej nogi, kiedy ponownie przebiegała przez otwartą przestrzeń. Na górze rozległ się czyjś wrzask. Wokół niej zaczęły wybuchać małe kłęby piasku; potknęła się o wbitą w ziemię aż po opierzenie strzałę i choć nie do końca odzyskała równowagę, udało się jej dobiec za drugą linię rozryczanych mułów, gdzie kryli się łucznicy. Tak bardzo zmuszała się do uśmiechu, że aż sprawiało jej to ból. — Dobra! — ześlizgnęła się do Euena Huwa, faktycznego dowódcy łuczników. — Dzbanki z naftą i szmaty. Spróbuj płonących strzał. Henri Brant, którego nie spodziewała się u swego boku, ryknął: — Nie mamy tu płonących strzał! Nie spodziewaliśmy się żadne- go oblężenia, więc ich ze sobą nie wzięliśmy! Asza objęła go za ramiona. — To nieważne. Zrób najlepsze, jakie ci się udadzą. Jeśli dopisze : nam szczęście, to nie będą nam potrzebne. Jak stoimy z pociskami? — Z hakownicami jest marnie. Kusznicy i łucznicy mają ile trze- ba. Ale nie możemy tu zostać, szefie! Poszarpią nas na kawałki! Ktoś w barwach Błękitnego Lwa wrzasnął i wymachując rękami, zaczął zbiegać po stoku na dno wąwozu. Poślizgnął się na dnie wy- schłej rzeki. Tuzin strzał utkwiło w jego nogach. Upadł, przetoczył się parę razy, dostał w twarz z kuszy i zaległ, miotając się i wrzeszcząc. 204 — Nie przestawajcie strzelać! Jak najmocniej i jak najgęściej. Urządźcie piekło tym sukinsynom na górze! Chwyciła Euena za ramię. — Wytrzymajcie przez pięć minut. Bądźcie gotowi do przeniesie- nia się wyżej i kiedy dam znak — ruszajcie! Objęła wolną dłonią rękojeść sztyletu, na wpół gotowa do skoku w suche łożysko, do umierającego żołnierza. Przebiegła obok niej ja- kaś postać w okrytej zbroi, z wełnianym kapturem na głowie. W po- łowie drogi powrotnej do oddziału, widząc, że jej szóstka przemyka od drzewa do drzewa, nagle pomyślała: „Po co ten kaptur?". I zaraz świa- domość, że znany jej jest ten sposób biegania długimi susami: „Psia- krew! Przecież to Floria!". Spojrzała przez ramię w dół: niewiasta-chirurg już przełożyła sobie przez kark rękę rannego i wlokła go pod martwymi gałęziami sosen, w których pnie trafiały raz za razem pociski, wbijając się w nie lub odłupując płaty drewna. „Szybciej, Pieter! Jeszcze dwie minuty i będę musiała atakować, bo urządzili nam tu rzeź!" Gryzące powietrze podrażniło jej krtań. Cała krawędź wąwozu stanęła w płomieniach. Asza rozkaszlała się. Przetarła łzawiące oczy i spojrzała na szczyt klifu. Wijąca się od minuty wstęga czarnego dymu i ciemniejące, roze- drgane powietrze nie pozwalały już dojrzeć, co tam się działo. Następ- na faza: czerwone płomienie, buchające z gałęzi, ze ściółki, z leżących od dawna na ziemi uschłych gałęzi. Przesycone zapachem żywicy po- wietrze zaczęło huczeć. Przemknęła jej przez głowę wizja mężczyzny z głęboko wygiętym łukiem i setki strzał, przelatujących ze świstem pomiędzy drzewami — potem jeden ogromny kłąb dymu i parzące powietrze... Czerwone płomienie z rykiem wznosiły się ku górze, przesłaniając drzewa na krawędzi wąwozu. W pewnym oddaleniu od tej krawędzi rozległo się rżenie przera- żonych koni. Z jej oczu spływały strumyki łez. Modliła się: „Dzięki ci, Chryste. Nie będę musiała nakłaniać swoich ludzi, żeby wspinali się po tej stro- miźnie!". — Dobra, ruszamy! 205 Jej głos był twardy, głośny i przenikliwy. Przebijał się przez ryki mu- łów, wrzaski okaleczonych ludzi i dwa ostatnie wystrzały z arkebuza. Chwyciła za ramię chorążego, który nie wypuścił z ręki czterome- trowej flagi, i pchnęła go w górę przebiegającej przez wąwóz ścieżki. — Wsiadaj na konia i jedź! Ruszaj! Świat stał się chaosem, w którym jedni siedzieli na koniach, a dru- dzy biegli do swoich koni; brzękiem strzał; przenikliwym, przejmu- jącym, długim wrzaskiem, który sprawiał, że żołądek podchodził jej do gardła; zgrzytliwym rżeniem mułów oraz głosami znanych jej męż- czyzn, wywrzaskujących rozkazy. Robert Anselm z grupą żołnierzy wspinał się coraz wyżej pod powiewającym sztandarem Lwa. Euen Huw klął łuczników na przemian po walijsku i włosku. Ruszały z miej- sca juczne zwierzęta, ciągnięte przez ojca Maximilliana; przez grzbiet zwierzęcia, przed ośmiometrowym szkieletem, zapełnionym pakunka- mi, przerzucone było jakieś martwe ciało; z żeber Henriego Branta wystawały pod prawym ramieniem dwie strzały. Czyjś krzyk zakłócił jej skupienie. Dwaj odziani na czarno męż- czyźni wyrwali się z zabezpieczającego łańcucha na górze i kozioł- kując, ześlizgiwali się po stoku w stronę jej proporca i jej samej. Asza wrzasnęła: „Strzelać!", ale już wcześniej poleciało ku zuchwalcom tu- zin metrowych strzał z ostro zakończonymi grotami, które przebiły ich kolczugi i wtargnęły w ciała. Jeden zaczął się kręcić wokół własnej osi, a drugi ześlizgiwał się na plecach po grudach ziemi z jedną nogą wyciągniętą przed siebie, podczas gdy druga, podwinięta pod ciało, wlokła się za nim. Był martwy, zanim znieruchomiał. Zataczając wokół siebie kręgi biczem, Asza zdołała chwycić rzuco- ne jej przez Philiberta wodze jakiegoś deresza i podźwignęła się na siodło. Jednym klapsem w zad skłoniła konie swoich chłopców do bie- gu ku wyjściu z doliny. Wbiła ostrogi w boki deresza, świadoma, że jej chorąży biegnie do swojego konia. Tabory ruszyły, konni łucznicy przemknęli obok niej z grzmotem kopyt. Pokrzykujący Euen i jego lu- dzie, w sumie dwudziestu albo i więcej, galopowali w dwóch rzędach z przerzuconymi przez końskie karki ciałami rannych lub zabitych. Przebiegły obok niej niewiasty z Godfreyem i Florią del Guiz. Kolejni ranni mężczyźni na grzbietach mułów; porzucone składy żywności, która przetaczała się przez pół wąwozu, aby potem ostatecznie zatrzy- mać się na genueńskich wrzosowiskach. 206 Asza ryknęła na Florię: — Co ty tu, do jasnej cholery, robisz? Myślałam, że jesteś w Kolonii! Z jedną ręką na plecach przerzuconego przez muła zakrwawionego mężczyzny, chirurg rozjaśnił brudną twarz uśmiechem. — Ktoś musi cię mieć na oku, nie? Przegalopowało obok niej stu pięćdziesięciu rozkrzyczanych ludzi; trzon jej oddziału. Asza wstrzymała na chwilę konia, czekając, aż do- ścignie ją chorąży i pół tuzina innych żołnierzy. Z oczu wylewały się jej strugi łez. Otarła twarz o skórzane rękawice. Krawędź klifu stała się morzem ognia. Płomienie wychylały się nawet poza nią, liżąc wierzchołki rosnących na stoku sosen i zbliżając się do Aszy. Sosny, które wyrastały z dna wąwozu, były bardzo wysokie; tylko to dawało im dostęp do słonecznego światła. Jakiś mężczyzna, którego odzienie stanęło w ogniu, przestąpił krawędź przepaści i płonąc, koziołkował po zboczu. Zatrzymał się i o trzy kroki od Aszy, a jego skóra wciąż jeszcze pokrywała się pę- cherzami. Za plecami miała biegnący wzdłuż wąwozu ciąg zniszczonych skła- dów, miotających się rannych koni, ciała martwych lub jeszcze ży- wych ludzi. Twarz zlewał jej pot od bijącego z ognia żaru. Otarła usta i zobaczyła, że rękawica jest czarna. — Jazda! — ryknęła tak głośno, że deresz zatańczył wkoło, zanim zdołała nad nim zapanować i zmusić ostrogami do pościgu za dwoma setkami mężczyzn, jadących w górę łożyska rzeki. Jej nozdrza wy- pełniał śmierdzący dym. Widziała spłoszonego jelenia, który opuścił swoją kryjówkę i ucie- kając, przebiegł między galopującymi łucznikami. Powietrze nad gło- I wą rozbrzmiewało głosami pustułek, sów i myszołowów. Rozkaszlała się. Jej oczy zaczęły widzieć wyraźniej. I Sto metrów. Pięćset. Ścieżka pnie się w górę. Lekki wietrzyk z północy orzeźwił jej twarz. Nad nią — a teraz już za nią — huczał pożar. Kiedy dotarła do końca wyschłego łożyska, wąwóz stał się bardziej stromy i wkrótce doścignęła Roberta Anselma i Euena Huwa, którzy jadąc pod swymi rodowymi proporcami, przynaglali kolumnę żołnie- ; rzy wzdłuż linii pokrytych ziemią klifów. — Trzymajcie się suchego łożyska! — wrzasnęła uradowana Asza, 207 przekrzykując tupot kopyt. — I żeby nie wiem co, nie zatrzymujcie się. Jeśli wiatr się zmieni, to znajdziemy się po uszy w gównie! Anselm wskazał palcem widniejące przed nimi zbocze i martwe ciało na ścieżce. — Nie my pierwsi próbujemy tej drogi. Zdaje się, że twój małżo- nek wpadł na ten sam pomysł. Coś, co dostrzegła w martwym, kazało jej zatrzymać konia. Wy- chyliła się z siodła i przypatrzyła mu się przez ruchliwe kopyta siwka. Leżał w poprzek zwisającego nisko nad drogą widłowatego rozgałę- zienia. Jego głowa była tak zmasakrowana, a twarz tak pokryta czer- wonymi i czarnymi sińcami, że wręcz nie sposób było powiedzieć, ja- i kiego koloru były włosy i skóra tego człowieka. Był odziany na biało: pod kolczugą miał tunikę i nogawice. Asza rozpoznała rodowe barwy. — To Asturio Lebrija — powiedziała. Dziwnie poruszona, musiała zarazem zmieniać pozycję w siodle, żeby zapanować nad dziwnie się zachowującym dereszem: podniósł wysoko łeb i zaczął nim potrząsać, a z jego karku spływała piana. — Może to nie młody del Guiz jest tego sprawcą — powiedział Anselm głosem, w którym bez trudu można się było doczytać ponure- go zadowolenia. — Możliwe, że po całej okolicy krążą patrole Wizy- gotów, którzy nie chcą żeby wyszły na jaw plany inwazji. Deresza spłoszył jakiś szczególnie głośny trzask pożaru. Asza ściąg- nęła wodze, dając drogę ostatniej dwójce łuczników, którzy dowodze- ni byli przez van Mandera. Ich konie potykały się i ślizgały na grubej warstwie igliwia, która pokrywała stok. Powietrze przesycone było aromatem smoły i żywicy. „Udało się! Pozbyłam się ich. Teraz już nie pozwolę, żeby wszyst- ko prześlizgnęło mi się między palcami. Zanim nas dościgną będzie- my już w górach. Choć możemy natrafić na nieprzejezdne przełęcze; to się zdarza nawet latem. Albo ten pieprzony wiatr może zmienić kie- runek, a wtedy słońce zrobi z nas kawały pieczeni". — Podjedź na czoło i dopilnuj, żeby trzymali tempo! Poganiaj ich. Chcę szybko znaleźć się ponad linią drzew. Miała wrażenie, że po Robercie nie było śladu, jeszcze zanim skoń- czyła mówić. Spojrzała w dół. Między cienkimi wierzchołkami sosen, które wi- dziane z góry zdawały się dziwnie banalne, odarte z wszelkiego dra- 208 matyzmu widziała spirale czarnego dymu, wznoszącego się do góry, aby zaciemnić niebo, a od czasu do czasu przebłysk czerwieni. Po tym pożarze na wzgórzach pozostanie już tylko czerń. Tych płomieni nic nie może powstrzymać i Asza to wie. Wie również, że chłopi, którzy mają gaje oliwne, winnice, chore lub wycieńczone rodziny — będą przeklinać jej imię. Myśliwi, smolarze, pasterze... Wszystkie mięśnie miała obolałe. Jej brygantyna i buty śmierdziały krwią martwego konia. Wytężała wzrok, starając się zobaczyć, czy na wybrzeżu przybyło golemów, maszerujących równym, mechanicznym krokiem. W oddali błyszczały w słońcu proporce z metalowymi orłami. Wszystko przesłaniał dym, który wznosił się z Genui ku niebu. Minął ją kolejny jeździec — konny łucznik; z rękawa wyściełanej kurtki ściekała mu krew. Za nim już nikogo. — Janie-Jacobie! — Asza zrównała się z nim i widząc, że chyli się bezwładnie ku końskiemu karkowi, chwyciła jego wodze. Nisko po- chylona, żeby nie smagały jej iglaste gałęzie sosen, jechała na końcu kolumny swych żołnierzy, prowadząc ze sobą wierzchowca i półprzy- tomnego towarzysza. Za jej plecami zaczynała się północnoafrykańska inwazja Europy. &a=4p=*ś IV siedem dni później Asza, nieco wysunięta przed grupę, składającą się z jej dowódców, głównego kanoniera, chirurga i kapła- na, stała dokładnie na wprost trybuny, przed którą rozgrywały się ko- lońskie turnieje rycerskie. Otaczali ją gwardziści Fryderyka. Cesarskie proporce łopotały na wietrze. Czuła aromat surowego drewna, z którego zbito podium, osłonięte cesarskimi baldachimami z żółtego i czarnego jedwabiu. Zapach so- snowej żywicy sprawił, że w pewnej chwili po jej skórze przeszedł dreszcz. Zza ogrodzeń pojedynkowych placów dochodził brzęk zde- rzających się mieczy. Wprawdzie były to pojedynki „na niby", ale i w takiej walce można było zostać okaleczonym. Zwróciła spojrzenie ku cesarskiemu podium i ławka po ławce przyjrzała się twarzom obecnych na niej osób. Wszyscy szlachetnie urodzeni dworzanie germańskiego dworu oraz ich goście. Nie ma ambasadorów Mediolanu czy Savoy. Ani jednego przedstawiciela któregoś z państw leżących na południe od Alp. Paru ludzi z Ligi Konstancjańskiej. Kilku Francuzów, kilku Burgundczyków... Nie ma Fernanda del Guiz. Floria del Guiz mruczy jej cicho do ucha: — Miejsca z tyłu. Po lewej. Moja macocha Constanza. Asza spojrzała we wskazaną stronę. Przepatrując koafiury i woalki szlachetnych pań, napotkała wzrok Constanzy del Guiz. Lecz jej syna przy niej nie było. Starsza pani była sama. — Dobrze. Załatwmy tę sprawę raz na zawsze. Chcę z nią poroz- mawiać. Z któregoś z osłoniętych wiklinowymi płotkami placów boju dole- ciał szczęk mieczy. Aszę przejął nagły chłód. Antycypacja. 210 Podmuch wiatru, który ogarnął i ją, i zielone wzgórza, i białe mury Kolonii, zza których wystawały błękitne dachy domów i strzeliste wieże kościołów. Asza dojrzała parę koni na trakcie, a jeszcze dalej paru wieśniaków z podwiniętymi nogawicami i w słomkowych kape- luszach, które chroniły ich przed słońcem; wycinali mały zagajnik dziesięcioletnich kasztanów, żeby potem pociąć je na deski, a z desek zbić płoty. „Jakie mają szanse na zebranie tegorocznej pszenicy?". Odwróciła wzrok ku Fryderykowi Habsburgowi, głowie Świętego Cesarstwa Rzymskiego, który właśnie pochylił się nieco z wysokości swego fotela, aby wysłuchać słów doradcy. Kiedy doradca skończył swoją wypowiedź, monarcha skrzywił się. — Pani Aszo, powinnaś była ich pokonać! — w suchym tonie jego głosu słychać było wściekłość; mówił bardzo głośno, żeby wszyscy go słyszeli. — To przecież wojsko złożone z niewolników, którzy wy- wodzą się z krainy kamienia i półmroku! — Ale... — Jeśli nie potrafisz pobić zwiadowczych oddziałów Wizygotów, : to jak, na litość Zielonego Chrystusa, możesz się mienić wojennym wodzem najemników? — Ale... — Miałem o tobie lepsze mniemanie. Ale cóż, żaden rozumny mężczyzna nie powinien pokładać swego zaufania w niewieście! Twój małżonek odpowie mi za to! — Ale... Och, pieprzyć to! Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem popsułam ci opinię? — Założywszy jedna na drugą osłonięte stalą ręce, Asza patrzyła Fryderykowi prosto w szaroniebieskie oczy. Nie patrząc na Anselma, czuła, że jeżą mu się włoski na karku. Nawet : na rumianej twarzy Joscelyna van Mandera pojawił się grymas; jego przyczyną mógł być jednak ból w obandażowanej nodze. — Proszę wybaczyć, że ta ceremonia nie robi na mnie wielkiego wrażenia, ale właśnie przeprowadziłam generalny przegląd mojego oddziału. Czter- nastu rannych leży w miejskim hospicjum, a dwaj zostali tak okalecze- | ni, że będę musiała im płacić rentę. Dziesięciu ludzi zginęło. Wśród nich Ned Aston. — Przez chwilę milczała, nie wiedząc, co jeszcze po- wiedzieć, gdyż była świadoma tego, że cokolwiek powie, ci ludzie ob- 211 rócą przeciwko niej. — Zostałam żołnierzem już jako dziecko i dobrze wiem, co to wojna. Ale ta, którą teraz toczymy, nie jest zwykłą wojną. To jest nawet... zła wojna. To jest... — Wymówki! Fryderyk splunął. — Nie! — Postąpiła krok ku cesarzowi, widząc kątem oka, że jego gwardziści sprężyli się w gotowości do działania. — To nie jest spo- sób, w jaki walczą Wizygoci! Wskazała ręką cesarskich kapitanów. — Zapytaj kogokolwiek, kto walczył na Południu. Myślę, że oni już wcześniej posłużyli się konnicą. Wysyłali patrole, które zapuszczały się na piętnaście do trzydziestu kilometrów w głąb lądu, na całej długości wybrzeża. Oni nam pozwolili tam wjechać. Wpuścili Baranka. Ale za- pobiegli temu, żeby docierały do nas wieści o tym, co się naprawdę dzieje. A kiedy w końcu dotarły, było już za późno na to, żebyśmy co- kolwiek mogli zrobić! Z góry wiedzieli, jak postąpimy. W tym postępo- waniu jest za wiele precyzji i dyscypliny, żeby o to posądzać wizygoc- kich niewolników i wieśniaków! — Asza objęła lewą dłonią rękojeść mieczyka, co dodało jej pewności siebie. — W drodze powrotnej, prze- jeżdżając przez klasztor Gottharda, dowiedziałam się paru rzeczy. Po- dobno mają nowego wodza. Nikt nic nie wie. Na Południu panuje jeden wielki chaos. Powrót do Kolonii zabrał nam tydzień. Czy dotarła już do ciebie konna poczta? Czy na północ od Alp doszły jakiekolwiek wieści? Cesarz Fryderyk, całkowicie ją ignorując, podsunął do napełnienia winem swój puchar. Siedział na pozłacanym fotelu, otoczony mężczyznami w obszy- tych futrem aksamitnych dubletach i niewiastami w sukniach z broka- tu. Ci z tylnych ław całą swoją uwagę skupili na turnieju, podczas gdy ci, którym dane było usadowić się w pobliżu cesarza, trwali w nie- ustannej gotowości do przywołania na twarz uśmiechu lub zmarszcze- nia brwi, w zależności od tego, czego oczekiwał od nich władca. Nad trybuną dla widzów turnieju umieszczono wymodelowane z masy pa- pierowej wielkie czarne orły — herb cesarstwa. Korzystając z gwaru, jaki czynili dworzanie, Robert Anselm po- wiedział cicho, żeby tylko Asza to dosłyszała: — Jak on, na Boga, może w takiej chwili urządzać jakiś pieprzony turniej rycerski? Przecież u jego progu stoi cała pieprzona armia! 212 — Myśli, że skoro nie przekroczyli Alp, to jest bezpieczny. Florian del Guiz wrócił z krótkiej przechadzki wśród tłumu. Poło- żył rękę na opancerzonym ramieniu Aszy. — Fernanda tu nie ma i nikt ze mną nie chce o nim rozmawiać. Wszyscy mają usta zaciśnięte jak małże. — Psiakrew! — Asza zerknęła na jego siostrę. Gdy tylko umyła do czysta twarz, widać było, że ma taki sam jak brat lekko piegowaty nos, choć jej policzki straciły już młodzieńczą krągłość. Pomyślała: „Jeśli już ktoś w tym towarzystwie wygląda na przebraną niewiastę, to An- gelotti. Antonio jest zbyt piękny, aby żyć. Ale nie Floria". Asza rzu- ciła pytające spojrzenie Godfreyowi Maximillianowi. — Czy mógłbyś znaleźć kogoś, kto by ci powiedział, czy mój mąż wraca do Kolonii? Kapłan zacisnął wargi, po czym powiedział: — Nie trafiłem na nikogo, kto by z nim rozmawiał po tym, jak jego ludzie opuścili hospicjum na przełęczy świętego Bernarda. — Co on, do jasnej cholery, wyprawia?! Ale nie. Nic nie mów. Wiem. Z pewnością natknął się na jakiś kolejny oddział wizygockiej awangardy i przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł, żeby własny- mi siłami pokonać armię najeźdźców. Anselm znaczącym chrząknięciem przyłączył się do jej opinii. — Brawura. — On nie zginął. Aż tak bardzo szczęście mi nie dopisuje. Ale przynajmniej odzyskałam dowództwo. — De facto — mruknął Godfrey. Asza przestąpiła z nogi na nogę. Cesarski ceremoniał roznoszenia jadła i napitków najwyraźniej tak był obmyślony, żeby musiała stać i czekać. Być może aż do chwili, gdy Fryderyk obmyśli dla niej jakąś stosowną karę za przegraną potyczkę. — To jest zabawa w kotka i myszkę! Antonio Angelotti mruknął: — Chryste święty, madonno! Czy ten człowiek w ogóle wie, co się dzieje? — Wasza Cesarska Mość! — Asza doczekała się wreszcie chwili, gdy spoczęło na niej spojrzenie monarchy. — Wizygoci rozsyłają po- słańców. Na własne oczy widziałam glinianych kurierów, udających się na zachód, do Marsylii, i na południowy wschód, w kierunku Florencji. Chciałam za nimi posłać moich ludzi, ale właśnie w tym momencie 213 wpadliśmy w zasadzkę. Czy naprawdę uważasz, panie, że oni poprze- staną na Genui, Marsylii i Savoy? Jej bezceremonialność wyraźnie ubodła cesarza. Zamrugał nerwo- wo powiekami, po czym rzekł: — To prawda, pani, że niewiele do nas dochodzi wieści zza Alp, odkąd zablokowana jest przełęcz Gottharda. Nawet moi bankierzy nic mi nie potrafią powiedzieć. Tak samo jak moi biskupi. Można by po- myśleć, że nie mieli tam żadnych płatnych informatorów. A ty? Oto wracasz stamtąd i też masz mi bardzo niewiele do powiedzenia! — Gniewnym gestem wyciągnął w stronę Aszy wskazujący palec. — Po- winnaś była tam zostać! Powinnaś była przyjrzeć się wszystkiemu dłużej i dokładniej! —- Gdybym tak uczyniła, to jedynym sposobem porozumienia się ze mną, jaki byś teraz miał, panie, byłaby modlitwa! — Asza spodzie- wała się, że za parę chwil zostanie ujęta przez straż i wyrzucona z sali, lecz jedyne, co ją w tej chwili naprawdę obchodziło, to wspomnienie Pietera Tyrrella w pokoju jednego z kolońskich zajazdów: ma trzy- dzieści złotych luidorów i okaleczoną lewą dłoń. Stracił trzy palce: mały, serdeczny i środkowy. Obchodzi ją to, że od pewnej śnieżnej nocy na przełęczy Gottharda nie widziała Philiberta i nie wie, co się z nim stało; że zginął Ned Aston; i że nawet nie udało się odnaleźć ciała Isobel, żeby je włożyć do trumny i pochować. Poczekawszy na odpowiedni moment, mówi wyważonym tonem: — Wasza Cesarska Mość. Dzisiaj, w tym mieście, złożyłam wizytę biskupowi. — Na twa- rzy Fryderyka odmalowało się zdumienie. — Zapytaj swoich księży i prawników, Wasza Wysokość. Otóż mój małżonek porzucił mnie, nawet nie konsumując naszego związku. Z krtani Florii wydobył się jakiś zduszony dźwięk. Cesarz zwrócił się właśnie do niej, pytając: — Czy to prawda, główny chirurgu? Odpowiedziała mu natychmiast i bez cienia wahania w głosie: — Taka sama jak to, że jestem mężczyzną, który przed tobą stoi, Wasza Wysokość. — Wobec tego wystąpiłam o unieważnienie tego małżeństwa — wtrąciła pospiesznie Asza. — Nie mam więc wobec ciebie żadnych feudalnych zobowiązań, Wasza Cesarska Mość. A kontrakt, zawarty z tobą przez moją kompanię, wygasł z chwilą, gdy burgundzkie woj- 214 sko wycofało się spod Neuss. — Biskup Stephen wychylił się ze swo- jego krzesła i począł coś szeptać do ucha monarchy. Asza patrzyła, jak twardnieje pomarszczona twarz władcy Świętego Cesarstwa Rzym- skiego. — A więc? — powiedziała najswobodniejszym tonem, na jaki może sobie pozwolić ktoś, kto ma do dyspozycji zaledwie ośmiuset żołnierzy. — Przedłóż mi jakąś propozycję, a ja przedstawię ją moim ludziom. Myślę jednak, że od tej chwili kompania Lwa ma prawo podjąć się pracy tam, gdzie zechce. I za dobrą płacę. Anselm wydał z siebie cichutki jęk: — O, kur... Pozwoliła sobie na nierozsądną brawurę i jest tego świadoma. Wie, że ta niegrzeczność nie wynagrodzi jej ani tego, iż padła ofiarą poli- tycznych sztuczek, ani ciężkich przemarszów, ani marnego wyżywie- nia, ani niepotrzebnych potyczek i niepotrzebnych śmierci, ani nicze- go, co przeżyli w ciągu ostatniego miesiąca. Niemniej ton, na jaki się poważyła, uwolnił ją od części wewnętrznego napięcia. Antonio Angelotti cicho zachichotał. Van Mander poklepał ją po zbroi. Ignorując i jednego, i drugiego, z uwagą wpatrywała się we Fry- deryka, rozkoszując się widocznym na jego obliczu wzburzeniem. Usłyszała westchnienie Godfreya Maximilliana. Uradowana, uśmiech- nęła się do cesarza. Wprawdzie nie odważyła się powiedzieć: „Zapo- mniałeś, że nie należymy do ciebie. Jesteśmy najemnikami", lecz po- zwoliła, aby powiedział mu to wyraz jej twarzy. — Chryste Zielony! — mruknął Godfrey. — Nie wystarczyło ci mieć za wroga Sigismunda z Tyrolu? Chcesz mieć przeciwko sobie jeszcze i samego cesarza? Asza założyła ręce na piersiach, obejmując dłońmi łokcie; czuła przez rękawice stal nałokietników. — Jakkolwiek byś na to spojrzał, Najjaśniejszy Panie, to nie stara- liśmy się o żaden inny germański kontrakt. Poleciłam Geraintowi, żeby przystąpił do demontowania obozu. Być może udamy się do ! Francji. Brak zajęcia nam teraz nie grozi. — Powiedziała to swobod- nie i zarazem stanowczo, ale w jej głosie pojawił się też brutalny ton. W szorstki sposób wyraziła nim smutek, z jakim myślała o zna- nych sobie mężczyznach, którzy zginęli lub są teraz kalekami. Przede wszystkim był to jednak wyraz płynącej wprost z trzewi radości; rado- ści dzikusa, który cieszy się, że przeżył. Spojrzała w brodate oblicze 215 Godfreya i ujęła go bojowymi rękawicami za ręce. — No, drogi księ- że. Będziemy robić to, czegośmy chcieli, prawda? — Będziemy to robić pod warunkiem, że nie zostaniesz wtrącona do kolońskich lochów i... Urwał, nie chcąc kontynuować tej rozmowy. Asza spostrzegła, że przez tłum przeciska się jakaś grupa duchow- nych. Pośród brązowych kapturów była jedna odkryta głowa. Coś było nie tak. Doszło do sprzeczki. Kapitanowie gwardii Fryderyka rzucili jej lu- dziom wyzwanie, ale po paru chwilach spokój. Przestrzeń przed po- dium opróżniła się i sześciu kapłanów z hospicjum świętego Bernarda uklękło przed cesarzem. Minęła jeszcze chwila i Asza rozpoznała poranionego i rozczochra- nego mężczyznę, który z nimi przybył. — De Quesada — mruknęła. — Nasz wizygocki ambasador, Da- niel de Quesada. Godfrey zdawał się niezwykle poruszony. — Skąd on się znowu tu wziął? — Bóg jeden wie. Ale jeśli on jest tutaj, to gdzie jest Fernando? I jaką prowadzi grę? Daniel de Quesada... To znaczy, że jest tu ktoś, czyja głowa wróci do domu w koszyku. Odruchowo zrobiła przegląd swoich ludzi: Anselm, van Mander i Angelotti — uzbrojeni i w pancerzach; Rickard dzierży proporzec; Floria i Godfrey — bez broni. — Wygląda jak kupa nieszczęścia. Co mu się, do cholery, przyda- rzyło? Wygolona i pokrwawiona czaszka de Quesady lśniła w słońcu. Również na policzkach miał brązowe plamy zakrzepłej krwi. Wyrwa- no mu brodę wraz z cebulkami włosów. Bosy, klęczał z podniesioną głową przed Fryderykiem i germańskimi książętami. Kiedy jego spoj- rzenie prześlizgnęło się po Aszy, widać było, że nie rozpoznał odzia- nej w zbroję srebrzystowłosej niewiasty Nękał ją jakiś niepokój. „To nie jest zwykła wojna. Nawet nie zła wojna... I co?" — pomyślała z goryczą. „Dlaczego coś mnie gnębi? Wy- rwałam się z tej politycznej pułapki. Poturbowali nas, ale przecież kom- pania nieraz boleśnie dostała po tyłku; przebolejemy i to. Liczy się to, że wygrałam i sprawy potoczą się zwykłym torem. W czym problem?". 216 Stała poza zasięgiem rzucanego przez trybuny turnieju cienia, wy- stawiona na palące słońce lata. Od strony zielonego terenu, przezna- czonego dla potykających się rycerzy, dobiegały ją trzaski pękających kopii i krzyki widzów. Podmuch ożywczego wietrzyku przyniósł do jej nozdrzy zapowiedź deszczu. De Quesada odwrócił głowę i wpatrzył się w cesarza i jego dwór. Asza zobaczyła, że na czoło występują mu kropelki potu. Przemówił z gorączkowym podnieceniem, które dobrze było jej znane: tak mówili ci, którzy spodziewali się, że za parę minut umrą. — Zabijcie mnie! — krzyknął do cesarza. — Bo niby dlaczego nie? Zrobiłem to, po co tu przybyłem. — Mówił płynną germań- szczyzną. — Byliśmy tylko przykrywką, na której mieliście się skupić. Z takimi samymi instrukcjami pan mój, król-kalif Teodoryk, wysłał ambasadorów na dwory Savoy, Genui, Florencji, Wenecji, Bazylei i Paryża. Asza zapytała go w prymitywnym języku kartagińskim: — Co się stało z moim mężem? Gdzie się rozstałeś z Fernandem del Guiz? Cesarz nie musiał mówić, jakim mu się to jej pytanie zdało niewy- baczalnym i niestosownym wybrykiem; powiedział to za niego wyraz jego oblicza. W czujnym napięciu Asza czekała albo na wybuch jego gniewu, albo na odpowiedź Daniela de Quesady. Ambasador odparł bez zastanowienia: — Pan del Guiz uwolnił mnie w chwili, gdy postanowił ślubować wierność królowi-kalifowi Teodorykowi. — Fernando ślubował wierność — Asza była w najwyższym stop- niu zdumiona — wizygockiemu kalifowi?! Za jej plecami rozległ się serdeczny, szczekliwy śmiech Roberta Anselma. Ona sama nie wiedziała, czy powinna się śmiać, czy płakać. De Quesada mówił dalej, nie zdejmując wzroku z twarzy monarchy i nasycając każde słowo złośliwą satysfakcją, a zarazem dowodząc, że jego umysł szwankuje. — Ja i młody człowiek, który został wyznaczony jako moja eskor- ta... natknęliśmy się na jeszcze inną dywizję naszej armii. Na połu- dnie od Przełęczy Gottharda. Dwunastu ludzi przeciw tysiąc dwustu. W zamian za przysięgę wierności panu del Guiz darowano życie i po- zwolono zachować swoją posiadłość. 217 — On by nigdy... nigdy czegoś takiego nie zrobił! — krzyknęła Asza, zająkując się. — To znaczy... Po prostu nigdy by się na to nie zgodził! Jest przecież rycerzem. To musi być jakieś nieporozumienie. Plotka. Kłamstwo, wymyślone przez któregoś z jego wrogów. Zarówno cesarz, jak i ambasador, zlekceważyli ten jej okrzyk. — Jego posiadłość nie jest wasza, Wizygoci, więc nie macie prawa nią dysponować. Ona jest moją własnością! — Fryderyk odwrócił się w swoim rzeźbionym fotelu i warknął na swego kanclerza i jego urzędni- ków: — Ten młody człowiek, jego rodzina i majątek — wszystko to ma być objęte ustawą o utracie praw i konfiskacie mienia. Za zdradę. Jeden z ojców hospicjum świętego Gottharda odchrząknął i rzekł: — Tego tu pana Quesado znaleźliśmy błąkającego się w śniegu, Wasza Cesarska Mość. Nie znał żadnego imienia z naszego kraju oprócz twojego, panie. Uznaliśmy za rzecz chrześcijańskiego miłosier- dzia przywieść go przed twoje oblicze. Przebacz nam, jeśli postąpiliśmy niewłaściwie. Asza mruknęła do Godfreya: — Jeśli natknęli się na Wizygotów, to co on robił, błąkając się w śniegu? Godfrey rozstawił swe szerokopalce dłonie i wzruszył ramionami. — Moje dziecko, w tej chwili jeden tylko Bóg to wie! — No cóż. Jeśli ci to powie, to mi powtórz! Mały człowieczek, zasiadający na tronie Habsburgów, patrząc na Daniela de Quesadę, wykrzywił usta w podświadomym wyrazie nie- smaku. — Nie ulega wątpliwości, że ten człowiek jest szalony. Co on może wiedzieć o del Guizie? Zanadto się pospieszyliśmy. Odwołujemy to po- stanowienie o konfiskacie mienia. To, co ten tutaj wygaduje, to czysty nonsens. Szanowni ojcowie, zechciejcie go przechować w waszym ko- lońskim domu. Wypędźcie z niego demona. Zobaczymy, jak potoczy się ta wojna. Na razie będzie on naszym więźniem, a nie ambasadorem. — Nie ma żadnej wojny! — wrzasnął de Quesada. — Gdybyście byli mądrzy, to już dzisiaj byście się poddali, zanim doznacie więk- szych strat niż w drobnych potyczkach! Miasta Italii uczą się teraz tego na własnej skórze... — Jeden z cesarskich gwardzistów stanął za plecami klęczącego ambasadora i przyłożył mu do gardła czubek sztyletu; wprawdzie była to poszczerbiona staroć z grubym stalowym 218 ostrze m, lecz doskon ale nadawa ła się do użytku. De Quesad a wy- bełkota ł: — Czy wy macie pojęcie, co was czeka? Dwadz ieścia lat! Dwadz ieścia lat budow ania okrętó w, wytwar zania broni i ćwicze nia żołnierzy! Cesa rz Fryd eryk zach ichot ał: — No już, już, nie podnie caj się tak. Nie dzieli nas żaden spór. A wasze potycz ki z najemn ikami nic mnie obecni e nie obchod zą. Ski erowan y do Aszy ironicz ny uśmies zek to odpłata z procent em za jej butne zachow anie. — Mienici e się, panie, Święty m Cesarst wem Rzyms kim — powie- dział de Quesad a. — A w rzeczy wistośc i nie jesteści e nawet cienie m rzucan ym przez puste krzesło *. Co się zaś tyczy miast Italii, to są dla nas wartośc iowe tylko dlatego, że mają złoto. Jeśli zaś chodzi o te ludz- kie odpadk i, jakimi są chłopi na końskic h grzbiet ach, rozsiani od Bazy- lei przez Koloni ę i Paryż aż po Grenad ę, to z jakiego powod u mieliby - śmy chcieć wziąć ich sobie na kark? Gdybyś my chcieli mieć za niewol- ników głupcó w, to turecka flota płonęła by teraz na Cyprze . Fryd eryk poto czył dłon ią po swoi ch szla chci cach . — Z najduje sz się wśród obcych, a kto wie, czy nie wśród wrogó w. Czy zachow ujesz się w ten sposób dlatego, że jesteś szalon y? — N am nie zależy na twoim Święty m Cesarst wie, panie. — Wciąż na klęczka ch, de Quesad a wzrusz ył ramion ami. — Ale zagarni emy je. Podbije my wszyst ko, co leży pomięd zy nami, a najboga tszą krainą ze wszyst kich. — Jego brązow e oczy zwrócił y się ku goszczą cym na dworze Burgun dczyko m. Asza domyśl iła się, że wciąż trwają uroczy- stości z okazji zawarte go w Neuss pokoju. De Quesad a skupił wzrok na twarzy, z którą już się stykał podcza s innych sezonó w wojenn ych, 01ivier a de la Marche, kapitan a gwardii księcia Karola Burgun dzkie- go. Wysze ptał: — Wszyst ko, co się znajduj e pomięd zy nami a króle- stwami i księstw ami Burgun dii, będzie nasze. A potem nasza będzie równie ż sama Burgun dia. „Na jbogats ze ze wszyst kich księstw Europy ". Asza przypo mniała sobie, że ktoś już kiedyś w jej obecno ści tak samo się wyraził. Pod- niosła wzrok z zakrwa wioneg o Wizyg oty w średni m wieku na zasia- * Kontekst sugeruje prawdop odobnie odniesie nie do Rzymu i tronu papieża — krzesła Św. Piotra. dającego w loży honorowej rycerskiego turnieju oficjalnego przedsta- wiciela cesarza; zobaczyła i zapamiętała jego smutną twarz na jakimś innym turnieju. Potężny żołnierz w czerwono-niebieskich barwach za- śmiał się. 01ivier de la Marche miał donośny głos, który sobie wyćwi- czył na polach bitew. W otaczającym go kręgu kandydatów na dworzan co parę chwil rozlegały się rozbawione parsknięcia. Jaskrawe peleryny, błyszczące zbroje, pozłacane gardy kosztownych mieczy, pewne siebie i do czysta wygolone twarze; wszystko, po czym można było poznać, że będąc rycerzem, ma się władzę. Przez chwilę Asza współczuła Da- nielowi de Quesadzie. — Mój książę ostatnio podbił Lotaryngię* — oznajmił lekkim to- nem 01ivier de la Marche. — Nie wspominając już o jego zwycięstwach nad moim panem, królem Francji. — Mówiąc to, taktownie nie patrzył na Fryderyka Habsburga ani też nie wspomniał o Neuss. — Mamy ar- mię, która jest obiektem zazdrości całego świata chrześcijańskiego. Wy- próbuj nas, panie. Wypróbuj. Obiecuję ci ciepłe powitanie. — A ja obiecuję ci chłodne. Oczy Daniela de Quesady błyszczały. Dłoń Aszy objęła rękojeść mieczyka; gest ten nie wynikał z żadnego świadomego zamiaru. We wszystkich poruszeniach ciała ambasadora czuło się coś sprzecznego z naturą: zdawać by się mogło, że człowiek ten zatracił wszelkie po- czucie zwykłej ludzkiej ostrożności. Z takim nastawieniem walczą fa- natycy i zabójcy. Umysł Aszy ożywił się. Odnotowała w nim obraz otaczających ją mężczyzn, narożnik turniejowej trybuny, cesarski pro- porzec, grupę jej własnych dowódców... Daniel de Quesada zaczął przeraźliwie krzyczeć. Nieruchomy, tak szeroko otworzył usta, że można było dostrzec jego napięte struny głosowe. Krzyk rozszedł się ponad panującym wokół gwarem i po paru chwilach Asza miała wrażenie, że na wszystkie strony rozlewa się fala ciszy. Stojący obok niej Maximillian Godfrey objął kurczowo palcami swój krzyż. Poczuła, jak jeżą się jej włoski na karku; można by rzec, że owiało ją tchnienie zimnego wiatru. Klęczący Quesada wy wrzeszczał z siebie całą gotującą się w nim i wściekłość. * W 1475 roku. 220 Cisza. Wizygocki ambasador opuścił głowę i potoczył po nich gniewnym spojrzeniem przekrwionych oczu. Miejsca, z których zdarto mu skórę na policzkach, znowu zaczęły krwawić. — Zagarniemy całe chrześcijaństwo — wyszeptał chrypliwie. — Zagarniemy wasze miasta. Wszystkie wasze miasta. A ty, Burgundio... Teraz, kiedy już zaczęliśmy tę wojnę, wolno mi pokazać wam znak. Coś kazało Aszy spojrzeć w górę. Sekundę później uświadomiła sobie, że patrzy w kierunku, który wskazywały przekrwione, ekstatycznie błyszczące oczy Daniela de Quesady. Prosto w błękitne niebo. Prosto w rozpaloną do białości tarczę stojącego w zenicie słońca. — Cholera! Łzy zalały jej oczy. Przeciągnęła po twarzy rękawicą, która natych- miast zwilgotniała. Nic nie zobaczyła. Była ślepa. — Chryste! — wrzasnęła. Wszyscy krzyczeli i wyli: i tu, na przykrytym baldachimem podium, i dalej, na trybunach turnieju. Jeden wielki wrzask. Energicznie przecie- rała oczy rękawicami, lecz wciąż nic nie widziała. Nic. Na sekundę znieruchomiała, przesłaniając oczy okrytymi skórą dłońmi. Czerń. Ni- cość. Zwiększyła nacisk. Czuła już przez skórę poruszające się gałki oczu. Odjęła dłonie od twarzy. Wciąż ciemność. Wciąż nicość. Jakaś wilgoć: łzy czy krew? Ale nie czuła żadnego bólu. Ktoś na nią wpadł. Wyciągnęła rękę i chwyciła kogoś kurczowo za ramię. Wrzeszczały pojedyncze głosy, wrzeszczał cały ich chór. Poja- wiło się w tym krzyku jakieś słowo, którego początkowo nie zrozu- miała. Dopiero po chwili: — Słońce! Słońce! Uświadomiła sobie, że nie wiedzieć czemu, przykucnęła, że zdarła z dłoni rękawice, że dłonie wsparła na płask o ziemię. Czyjeś ciało wparło się w jej bok. Chwyciła się jego wilgotnego ciepła. Czyjś głos, tak słaby, że go w pierwszej chwili nie rozpoznała, wy- szeptał: — Słońce... Słońce znikło. To był Robert Anselm. Asza podniosła głowę. 221 Początkowo widziała tylko czerń. Potem pojawiły się w niej drob- niutkie świetliste kreski, które stopniowo zaczęły się układać w kształt niewyraźnych punkcików. Ale nie tu, w pobliżu niej. Bardzo, bardzo daleko, za horyzontem świata. Spuściła wzrok i w słabym, nienaturalnym świetle wyłowiła swoje dłonie. Spojrzała w górę i ujrzała tylko rozsiane nad horyzontem, nie- znane jej gwiazdy. Na półkuli nieba nad jej głową nie było nic, absolutnie nic, wyłącz- nie ciemność. Wyszeptała: „Usunął słońce". [Wydruki e-maili, dołączone do korespondencji, którą znaleziono jako wstawkę do niniejszej kopii trzeciego wydania]. Wiadomość: nr 19 (Pierce Ratcliff/różne) Temat: Asza Wysłano: 2000-11-06, godz. 10:10 Od: Longman@ a.tu a.cz.t^iłcwnck Aanycd ttchnicznycti CT4Z. innych HVHiaz.anA i nit Atr eAzydcania Pierce, SŁOŃCE ZNIKA????? A ty GDZIE jesteś? Wiadomość: Temat: Data: Od: nr 22 (Anna Longman/r óżne) Asza 2000-11-06, godz. 18:30 KatCluI(^y czfu iZćzeftituhtycA AanytA t e c A n i c z . n y ? f t c r a z i n n \ * c k i v y m < i z a n , - i i n i e A p o Ą z y s k ą n i A Anno, utknąłem w jakimś pokoju hotelowym w Tunisie. Jedna z młodych asystentek Isobel Napier-Grant uczy mnie, jak ładować i wysyłać e-maile przez tutejszą sieć telefoniczną co nie jest zadaniem tak pro- stym, jak pewnie sobie wyobrażasz. Ciężarówka odjedzie ze stanowi- ska wykopaliskowego dopiero wieczorem, żeby ją maskowała ciem- ność. Ekipy archeologiczne bywają nadzwyczaj przewrażliwione na punkcie bezpieczeństwa. Ani trochę nie potępiam Isobel, jeśli w sa- mej rzeczy znalazła to, o czym mi powiedziała. Kiedy zapowiedziała, że udaje się tutaj, miałem nadzieję, że mo- że uda jej się znaleźć potwierdzające dowody — co skądinąd zdawało się nieprawdopodobne, zważywszy, że trzeba by przeszukać setki ki- lometrów kwadratowych — ale TO! 223 „Słońce znikło". Tak, oczywiście. O ile mi wiadomo, ani w 1475, ani w 1476 w Europie nie miało miejsca żadne widoczne zaćmienie słońca, jednakże najwidoczniej późniejsi kronikarze uznali je za zbyt smakowity kąsek, aby go nie włączyć do swych relacji. Muszę wy- znać, że tak samo jest w moim wypadku. Pierce Wiadomość: Temat: Wysłano: Od: nr 20 (Pierce Ratcliff/różne) Asza, tło historyczne 2000-11-06, godz. 18:44 Longman® mfU ^^^ Am^lt technicznych Oraz. innych ^vVHMU.nntt i nie M bkł-^lkiKniA Pierce, ALE!!! Przyjrzałam się temu wszystkiemu. Wszystkie wojny, jakie zostały odnotowane w ciągu tych dwóch lat (1476-1477), były dziełem księcia Burgundii Karola Śmiałego, który próbował podbić Lotaryn- gię i scalić Europę w Środkowe Królestwo. Potem przychodzi klęska, zadana mu przez Szwajcarów pod Nancy; następnie nieprzyzwoity pośpiech, z jakim wrogowie Karola rozdrapali po jego śmierci Bur- gundie. Mamy do czynienia z nieustającymi wojnami pomiędzy mia- stami Italii, ale to wszystko. Nie ma NIC na temat Afryki Północnej! Tylko mi nie mów, że to historyzm eurocentryczny! Czy przy- padkiem najazd Szwajcarii na Italię nie był zbyt WIELKIM wydarze- niem, aby go pomijać? I powtarzam: CO TO ZA INWAZJA WIZYGOTÓW???!!! 224 Wiadomość: nr 23 (Anna Longman/różne) Temat: Asza Wysłano: 2000-11-06, godz. 19:07 Od: Ratclitt@ c^u izcztAtfowych Annach ttckntcz.nych tsrnz. innych wytHaz-ayia i nie At cAzytkaruA Anno, powiedziałem ci, że FRAXINUS mógłby cię skłonić do nowego spoj- rzenia na historię. Świetnie. Jest moim zamiarem dowieść, że północnoafrykańscy Wizygoci w jakimś momencie między rokiem 1475 a 1477 NAPRAWDĘ naje- chali zbrojnie południową Europę. Dowiodę, że zainteresowanie, jakie ówcześnie wzbudziła ta in- wazja, zanikło z chwilą, gdy Karol Śmiały został w 1477 zabity w cza- sie bitwy. Być może tego właśnie należało się spodziewać. To, że późniejsi historycy konsekwentnie pomijali to wydarzenie, wzięło się — śmiem twierdzić — z liczebnej przewagi wywodzących się z klasy średniej białych historyków płci męskiej, którzy nie chcieli uwierzyć, że Europa Zachodnia mogła stanąć wobec afrykańskiego wyzwania. I że wielorasowa kultura mogła się okazać militarnie sil- niejsza od zachodniego chrześcijaństwa. Pierce Wiadomość: Temat: Wysłano: Od: nr 21 (Pierce Ratcliff/różne) Asza, tło historyczne 2005-11-06, godz. 19:36 Longman® ttfU tutttgmrik Ą^* technicznych tTĄZ innycA uv^MĄZ.nna i nie M ttizyskanitt Pierce, problem wciąż polega na tym, że tekst mówi o najeździe na Europę w 1476, podczas gdy nawet Turkom NIGDY SIĘ TAKA INWAZJA NIE UDAŁA!!! Wiem, że powiesz na to, iż zgodnie z twoją obecną 225 teorią Asza walczy z tymi Wizygotami z Afryki Północnej. Tylko DLACZEGO W MOIM HISTORYCZNYM KSIĘGOZBIORZE NIE MA ANI JEDNEJ WZMIANKI NA TEN TEMAT? Anna Wiadomość: Temat: Wysłano: Od: nr 24 (Anna Longman/Asza) Wizygoci 2000-11-07, godz. 17:23 8 w cz.tić iz.cz.ixćl6wych Annach technicznych trraz innych ivyn\ncwł t nit eio cAzyikania Anno, jestem na wykopaliskach! Dr Napier-Grant łaskawie pozwala mi posługiwać się jej sateli- tarnym notebookiem PC. Mam tyle rzeczy do powiedzenia, że nie mogłem czekać na skuteczną próbę połączenia telefonicznego, gdyż tutejsze linie są beznadziejne. Isobel (przepraszam, chodzi o dr N-G, na wypadek gdybyś zapomniała) zgodziła się, żebym ci o paru rze- czach powiedział, ale absolutnie nie życzy sobie żadnego przecieku, bo jeśli ktoś inny by to przeczytał, zaczęłyby się jak grzyby po desz- czu mnożyć stanowiska archeologiczne od Tunisu po biegun północ- ny, organizowane przez tych, których tutaj jeszcze nie ma. Zapewne nie powinienem tego mówić, ale jest tu gorąco i smrod- liwie. Jedyne chwile, kiedy jest to jako tako do zniesienia, to te, gdy opuszczamy stanowiska; o ich lokalizacji rzecz jasna nawet słowem nie napomknę! Wystarczy powiedzieć, że kopiemy bardzo blisko pół- nocnego wybrzeża tego regionu Tunezji. (Na południowym horyzon- cie rysują się góry, których widok pozwala mi myśleć o lodzie i chło- dzie, i o miejscach, gdzie pomiędzy pierwszą a piątą po południu nie trzeba koniecznie mieć nad głową jakiejś osłony przed słońcem!) Być może nie chcesz, żebym ci tym wszystkim zawracał głowę, podczas gdy ja nie mogę powiedzieć tego wszystkiego, co bym chciał, choć aż się to ze mnie wyrywa. Isobel mówi, że skoro bliska jesteś zrezygnowania z tej książki, to mogę ci parę rzeczy ujawnić. To doprawdy wspaniała kobieta. Znam ją od czasów Oksfordu. To ostatnia osoba, którą mógłbym 226 posądzić o to, że podnieca się bez należytego powodu. Wystarczy spojrzeć na jej krótko ostrzyżone włosy i rozsądnie dobierane buty. (Nie. Do niczego między nami nie doszło, choć tego pragnąłem. Isobel nie okazała żadnej ku temu skłonności). A w ciągu doby, która minęła od mojego przyjazdu, niemal podskakiwała z radości, niczym mała dziewczynka. To wprawdzie może się jeszcze okazać bombą na miarę pamiętników Hitlera, ale ja w to osobiście wątpię. Co takiego znaleźliśmy? (Rzecz jasna nie „my", lecz Isobel i jej cudowna ekipa). Znaleźliśmy golemy. Dokładnie takie, jak je opisuje tekst. Golemy-posłańcy. Jednego w całości i fragmenty drugiego. Pamiętasz, jak ci mówiłem, że arab- scy inżynierowie potrafili konstruować śpiewające fontanny, mecha- niczne ptaszki, które machały skrzydełkami oraz inne tego rodzaju po- strzymskie zabawki? Znakomicie. Manuskrypty ASZY raz za razem wspominają o „glinianych pie- churach" czy też „robotach" lub „golemach", będących mechanicz- nym, zdolnym do poruszania się odwzorowaniem ludzi. To oczywiś- cie absolutny nonsens. Spróbuj sobie tylko wyobrazić, że w piętna- stym wieku ktoś konstruuje robota! Że chodziło o jakiegoś rodzaju z arabska zdobione urządzenia, to możliwe. „Możliwe, że możliwe". Chodzi mi o to, że skoro potrafisz konstruować metalowe śpiewające ptaszki — napędzane, jak na to wskazują wszystkie starorzymskie teksty, pneumatycznie lub hydraulicznie, co szczegółowo może ci wy- jaśnić tylko jakiś inżynier, nie ja! — to, jak sądzę, potrafisz również zbudować metalowe modele człowieka, w rodzaju Mosiężnej Głowy Rogera Bacona, tyle że kompletne. Nie rozumiem jednak, do czego miałoby to być komuś potrzebne. Tak myślałem jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu. Potem był cały ten pośpiech, żeby zabrać się na pokład samolotu, który by odlatywał z Tunisu, następnie okropna podróż rozpadającym się jee- pem do obozu archeologów, a na końcu Isobel, która mnie — pieszo — prowadzi na miejsce. Obozu strzegą żołnierze z jeepami i kałasz- nikowami, ale nie zdają się wykazywać szczególnej czujności, będąc jakby tylko prezentem od lokalnych władz i mając, jak sądzę, za główną misję zapobieganie drobnym kradzieżom. Isobel chciałaby, żeby tak to zostało. Ostatnia rzecz, jakiej byśmy sobie życzyli, to prawdziwe wojsko, przysłane do ochrony. Mogłoby to doprowa- dzić do zniszczenia śladów przeszłości, liczących sobie pięćset lat z okładem... 227 Tak! Isobel oznaczyła ich wiek i jest całkiem pewna, że zacho- wały się w warstwach, które datować trzeba na co najmniej czterysta lat, a i pięćset jest całkiem prawdopodobne. W każdym razie nie są to wiktoriańskie kurioza, czego się obawiałem, jadąc tutaj. To są gole- my-posłańcy, opisane w tekstach Aszy — wykute w kamieniu na kształt człowieka w skali jeden do jednego (ten kompletny jest z mar- muru pochodzącego z Italii), wyposażone w ruchome stawy kolan, bioder, ramion, łokci i dłoni. Zewnętrzna pokrywa tego drugiego gole- ma jest wprawdzie zniszczona, ale wykonane z brązu i mosiądzu me- chanizmy i zębatki zachowały się w całości. To są golemy! Przyznaję, że nie rozumiem argumentów, które padają w nauko- wych sporach między członkami ekipy, lub raczej nie rozumiem ich technicznych szczegółów. Trwa tu „wielka" kłótnia na temat tego, czy te znaleziska przynależą do średniowiecznej kultury arabskiej, czy też do średniowiecznej kultury europejskiej. Rozważana jest na przykład kwestia marmuru, choć oczywiście w tamtej epoce marmur z Carrary eksportowany był do wszystkich zakątków świata chrześcijańskiego, o czym próbowałem ich przekonać. Dałem Isobel kopię istniejących obecnie przekładów Aszy, wskazując na fakt (co i tobie zamierzałem uzmysłowić w e-mailu), że „wizygocka" kultura, przejawiająca się w tych tekstach, to nie czysty iberyjski Gotyk, lecz mieszanka wizy- gocko-hiszpańsko-arabska. Zapędziłem się tak daleko, a jeszcze nie powiedziałem ci o naj- ważniejszym jak dotąd odkryciu. Siedzisz sobie w Londynie, czytając to, i obracasz to wszystko w głowie, prawda? No i dobrze: mieli me- chanicznych ludzi, podobnie jak mechaniczne ptaszki, tylko że jakie to ma znaczenie? Isobel pozwoliła mi bardzo dokładnie zbadać ocalałego golema. To, co ci mówię, w żadnym razie nie może zostać ujawnione, zanim będzie ona gotowa do opublikowania swoich odkryć. Metalowe stawy wykazują ślady zużycia. Ale to jeszcze nie wszystko. Marmurowe podeszwy i pięty stóp golema wytarte są dokładnie tak, jakby to wynikało z długotrwałego chodzenia. I mam na myśli chodzenie. Takie samo jak człowieka. Jak ty i ja. Mechaniczny czło- wiek z kamienia i mosiądzu — chodził. Czego dotknąłem — zaledwie dotknąłem, Anno — to dokładnie to, co w tekstach Aszy określone zostało jako wizygoccy gliniani pie- churzy. Oni są prawdziwi. Muszę kończyć, gdyż Isobel pilnie jest potrzebne to urządzenie. 228 Skontaktuję się z tobą tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Tłuma- czenie trzeciej sekcji dokumentów dołączam do pliku, który jest do cie- bie zaadresowany. I nie wyrzucaj do kosza mojej książki! Możemy tu natrafić na coś znacznie większego, niż ktokolwiek mógł sobie wy- obrazić. Jacy Wizygoci? HA! Pierce Wiadomość: nr 28 (Pierce Ratcliff/różne) Temat: Asza, projekty związane z mediami Wysłano: 2000-11-07, godz. 18:17 Od: Longman@ ct_fit. ^^g^^f, ,u„^< ttchnicz.nvth tnaz. innych WftHAZAnĄ i nic to etoydctwiĄ Pierce, chciałabym, żebyś porozmawiał z dr Napier-Grant i przekonał ją, że powinniście — poczynając OD TEJ CHWILI — pracować razem. Mój dyrektor zarządzający, Jonathan Stanley, jest bardzo za tym, aby doprowadzić do połączenia twoich wysiłków i doktor Napier-Grant. Ona zdaje się być jednym z tych wielkich brytyjskich ekscentryków, którzy świetnie się sprzedają na małym ekranie. Z łatwością mogę ją sobie wyobrazić w jakimś telewizyjnym serialu, a do tego mamy prze- cież twój przekład Aszy; ponadto jest jeszcze coś, co moglibyście ra- zem zrobić: książka na temat tej ekspedycji. Czy uważasz, że mógłbyś napisać scenariusz filmu dokumentalnego, poświęconego temu przed- sięwzięciu? To wszystko ma „okropnie" wielkie możliwości! Jestem pewna, że moglibyśmy dojść do jakiegoś porozumienia. Zwykle nie mówię takich rzeczy moim uczonym autorom, ale „znajdź sobie jakiegoś agenta"! Potrzebny ci jest taki, który radzi sobie z fil- mowymi i telewizyjnymi prawami autorskimi, jak również z prawami do przekładów książek, które wychodzą poza beletrystykę. To prawda, że wciąż mamy do czynienia z tekstem, który w po- łowie jest tylko średniowieczną legendą, a w połowie zbiorem histo- rycznych faktów (zaćmienia!) — a przy tym trudno mi się pogodzić z myślą, że coś takiego jak ta inwazja mogłoby nie znaleźć odzwier- ciedlenia w podręcznikach historii — i w jaki sposób golemy się po- ruszały? — ale moim zdaniem żadna z tych wątpliwości nie może uniemożliwić publikacji, która miałaby wzięcie u czytelników. Po- rozmawiaj z dr Napier-Grant o pomyśle tego wspólnego projektu i skontaktuj się ze mną najszybciej, jak tylko będziesz mógł! Całusy, Anna CZĘŚĆ TRZECIA 1 sierpnia A.D. 1476 - 10 sierpnia A.D. 1476 „JAKO MĄŻ UZBROJON MA BYĆ KU SWEJ WYGODZIE"* * Tytuł popularnej wówczas (ok. 1450) rozprawy naukowej zawierającej opis zakładania zbroi rycerskiej do walki pieszej. I JL ego dnia czterdzieści smolnych pochodni płonęło na wietrze pod atramentowoczarnym niebem. Szeroka, obramowana ludźmi ścieżka otwierała się przed Aszą, która w pełnej zbroi galopowała ku centrum rozbitego pod Kolonią obozu. Furkot powiewającego nad jej głową proporca kompanii nie- mal dudnił wśród panującej wokół ciszy. Na jej napiętej, bladej twarzy migotał odblask żółtego światła. Zatrzymała Godluca. — Geraint! Euen! Thomas! — Wywołani dowódcy podbiegli do niej, gotowi natychmiast powtórzyć każde wypowiedziane przez nią słowo setkom zgromadzonych na jej powitanie łuczników, kopijników i rycerzy. W sprzecznej z naturą ciemności rozległy się pojedyncze, nieskoordynowane krzyki. — Wierzcie mi — zaczęła Asza nieza- chwianie pewnym głosem — że niczego nie musicie się obawiać. — Nad ich głowami zamiast błękitnego, czerwcowego nieba rozpoście- rała się nieprzenikniona czerń. Ani śladu słońca. — Ja tu jestem i jest Godfrey. Kapłan. Nie jesteście skazani na potępienie ani nie grozi wam żadne niebezpieczeństwo. Gdyby groziło — pierwsza rzuciła- bym się do ucieczki! — Na żadnej z setek przerażonych twarzy nie od- malowała się ulga. Światło pochodni migotało na ich srebrzystych hełmach, aby rozpłynąć się w mrocznym ścisku okrytych pancerzami ciał. — Być może czeka nas teraz los podobny do tego, jaki spotkał Ziemie Pokuty — mówiła dalej Asza. — Ale przecież Angelotti był i w Kartaginie, i w krainie Wiecznego Półmroku, i widział, że ludzie całkiem nieźle tam sobie radzą. Chyba nie pozwolicie, żeby banda tę- pogłowych obdartusów wzięła górę nad Błękitnym Lwem?! — Nie był to jeszcze prawdziwie pozytywny odzew, ale przynajmniej w tłu- mie rozległy się wreszcie jakieś odgłosy: przyciszone wymiany zdań pełnych „choler", „psichkrwi" i „takich maci". Nie usłyszała nic, co by 233 mogło znaczyć „dezercja". — Dobra — powiedziała Asza rzeczowym tonem. — Ruszamy. Kompania będzie musiała zlikwidować obóz. Nie- raz zatrzymywaliśmy się na nocny postój, więc wszyscy wiecie, co i jak robić. Mamy być jak najszybciej spakowani i gotowi do marszu ku Ter- ce. — Ktoś podniósł rękę, ledwie widoczną w blasku kopcących, nie- wprawnie sporządzonych pochodni. Asza wychyliła się z siodła, cie- kawa, kto chce zabrać głos. Rozpoznała kwatermistrza, Henriego Branta, w okrwawionym odzieniu, całego w bandażach; wspierał się na ramieniu jej pazia, Rickarda. — Tak, Henri? — Dlaczego ruszamy? Dokąd pomaszerujemy? Osłabiony, mówił tak cicho, że czarnowłosy paź musiał głośno po- wtórzyć jego pytania. — Powiem wam — powiedziała ponurym tonem Asza. Wyprosto- wała się w siodle i potoczyła wzrokiem po tłoczącej się przed nią ludz- kiej masie, bystro wypatrując tych, którzy by postanowili wyniknąć się, tych, którzy już mieli na plecach swoje tobołki, i tych dobrze jej zna- nych, a już nieobecnych twarzy. — Wszyscy znacie mojego małżonka, Fernanda del Guiz. Otóż przeszedł on na stronę wroga. — Czy to na pewno prawda? — krzyknął jeden z piechociarzy. Asza wspomniała Constanzę, którą udało się uratować podczas za- mieszek na polu rycerskiego turnieju. Odżył jej przed oczyma obraz tej drobniutkiej, zrozpaczonej niewiasty, która za nic nie chciała wy- znać chłopskiej żonie Fernanda, że dworska szlachta doskonale wie- działa, gdzie jest jej syn. Poruszona tym wspomnieniem, jeszcze bar- dziej wytężyła głos, aby jak najdalej przebił się przez ciemność dnia. — Tak, to prawda. — Nie czekając, aż ucichnie gwar wzburzone- go tłumu, ciągnęła: — Wygląda na to, że z jakiegoś nie znanego mi powodu Fernando del Guiz zaprzysiągł wierność wizygockiemu kali- fowi. — Dała im czas na przetrawienie tej wieści, po czym wyważonym tonem powiedziała: — Na południe stąd, w bawarskiej miejscowości Guizburg, Fernando ma znaczną posiadłość. Doniesiono mi, że obwaro- wał się w tamtejszym zamku. Tak naprawdę, nie są to już jego po- siadłości. Cesarz ukarał go konfiskatą mienia. W dalszym ciągu jednak należą one do mnie. Do nas. Dlatego tam właśnie się udajemy. Pójdzie- my na południe, weźmiemy, co do nas należy, a potem stawimy czoło tej ciemności pod bezpieczną osłoną zamkowych murów! Następnych dziesięć minut przebiegło pod znakiem krzykliwych 234 sporów, pytań i paru utarcze k na czysto osobist ym tle. Asza robiła, co mogła, żeby przywró cić spokój: wrzeszc zała swym najbard ziej przenik- liwym głosem, by ich uciszyć i raz jeszcze narzucić im swój autoryte t. Robert Anselm wychyli ł się z siodła i szepnął jej do ucha: — C hryste, dziewc zyno! Jeśli zlikwid ujemy ten obóz, to ci ludzie rozlezą się po całej okolicy ! — T ak, to będzie chaos — przyzna ła Asza szorstki m tonem. — Ale lepsze to niż panika, dezercj e i prośby o azyl, bo wtedy nie byliby- śmy już kompan ią. Fernand a nie ma ani tu, ani tam. Ja po prostu daję im jakieś zadanie do wykona nia. Bo muszą być czymś zajęci. A czym — to już nie ma znaczen ia. — Ma wrażeni e, że wsysa ją rozciąg ająca się nad nią próżnia. Ciemno ść jest wciąż tak samo nieprze niknion a, nie pozwal a się przebić ani półmro kowi, ani świtani u. Mijają godziny i nic się nie zmienia. — Lepiej robić cokolwi ek — mówi — niż nic nie robić. Nawet gdyby to miał być koniec świata... będę trzymał a moich ludzi razem. II JMLiędzy jednym a drugim hukiem nieregularnie strze łającej armaty Asza dosłyszała bicie ratuszowego zegara miasta Guiz- burga. Kurant na cztery dzwony. Cztery godziny minęły od chwili, która powinna była być południem. — To nie jest zaćmienie słońca — oznajmił Antonio Angelotti, który siedział ze zwieszoną głową przy wspartym na kozłach blacie. — Nie miało być teraz żadnego zaćmienia. Zresztą, madonno, zaćmie- nie trwa w najgorszym razie kilka godzin. Nie osiem dni! Miał przed sobą zestaw kart z efemerydami i własne obliczenia. Asza wsparła łokieć o prowizoryczny stół i podsunęła pięść pod brodę. Godfrey Maximillian chodził od ściany do ściany, a za każdym jego stąpnięciem skrzypiały deski podłogi. Płomyki świec chwiały się nie- spokojnie. Spojrzała w porąbane framugi małych okienek, mając na- dzieję, że dojrzy zaczątek szarości, poczuje chłód świtania i usłyszy nie- przerwany świergot ptaków; w istocie spodziewała się przede wszyst- kim uczucia świeżości i zaczynania czegoś od nowa, jakie budzi w lu- dziach wschodzące słońce. Lecz nic. Nic prócz ciemności. W uchylonych drzwiach ukazała się między dwoma strażnikami głowa Joscelyna van Mandera. — Kapitanie, oni nie chcą nawet słuchać naszego herolda i ciągle do nas strzelają! Żołnierze garnizonu w ogóle nie przyznają się do tego, że jest wśród nich twój małżonek. Antonio Angelotti odchylił się na oparcie krzesła. — Widać znają, madonno, to przysłowie: „Zamek, który mówi, i niewiasta, która słucha — muszą w końcu paść ofiarą podboju". — Na murach są jego proporce i sztandar Wizygotów, co znaczy, że on tu jest — zauważyła Asza. — Wysyłaj herolda co godzinę. Od- powiadajcie na ostrzał. Nie mamy czasu, żeby zwlekać z dostaniem się 236 do środka. — Po wyjści u van Mande ra dodała: — To dla nas w tej chwili najleps za sytuacj a. Dopóki oblega my del Guiza, który zdradzi ł, cesarz jest zadow olony, a my pozosta jemy na uboczu i mamy okazję z bliska ocenić rzeczy wistą potęgę wizygo ckiej armii. — Wstała i po- deszła do okna. Armatn i pocisk rozkrus zył zewnętr zne pokryci e ściany pod parapet em, odsłani ając mur i tynk; ale to się da łatwo napraw ić, po- myślał a, obmac ując palcam i szorstk ą powier zchnię. — Angelo tti, czy to możliw e, żeby twoje kalkula cje względ em zaćmie nia były błędne? — Nie, poniew aż nic z tego, co się zdarzył o, nie zgadza się z opi- sami zaćmie ń. — Podrap ał się po zawiąz anym kołnier zyku koszuli. Najwyr aźniej zapomn iał o inkauśc ie, w którym maczał pióro: białe płótno pokryło się czarny mi kropka mi. Popatrz ył z irytacją na popla- mione opuszki palców. — Nie było półcien ia, nie było stopnio wego zanikan ia słonecz nej tarczy, mroku nie poprze dził niepok ój wśród dzi- kich zwierzą t. Po prostu momen talnie zapadła lodowa ta ciemno ść. — Miał na nosie okulary w kościan ej oprawi e, których potrzeb ował do czytani a. Patrząc przez soczew ki na jego oczy, Asza dostrze gła w bla- sku świec zmarsz czki w ich kącikac h i bruzdy między brwiam i. „Tak będzie ta twarz wygląd ała za dziesię ć lat" — pomyśl ała. „Kiedy skóra przesta nie być napięta, a włosy utracą złocisty połysk". — A poza tym, Jan zapewn ił mnie, że jak do tej pory konie są bardzo spokoj ne — dokońc zył. Wbi egając na górę po schoda ch, Ansel m dosłysz ał to ostatni e zda- nie. Ściągn ął z głowy kaptur i rzekł: — Zdarzył o się raz, kiedy byłem w Italii, że słońce nagle zmrocz - niało. Już cztery godzin y wcześn iej powinn iśmy byli zrozum ieć, co się święci. Właśni e po zachow aniu koni. Asz a rozł ożył a ręce . — J eśli więc nie zać mie nie, to w taki m razie co? — N iebio sa nie zach owuj ą się wedl e z góry ustal oneg o porz ądku . God frey Maximi llian nie przerwa ł swej przecha dzki. Trzyma ł w rę- kach jakąś ilumino waną czerwie nią i czernią księgę. Nie była gruba; Asza mogłab y ją przeczy tać od deski do deski za jednym zamach em. Kapłan przysta nął przy jednej ze świec i zaczął przewr acać strony z szybko ścią, która zaraze m budziła jej podziw i rodziła pogard ę dla człowie ka, który w takiej chwili marnuj e czas na lekturę. Nie czytał na głos, ale za to szybko przebie gał wzroki em stronic ę po stronic y. 237 — A co powiesz na to, że hrabia March, Edward, rankiem dnia bit- wy pod Mortimer's Cross widział trzy słońca? Jako symbol Trójcy Świętej? — Robert Anselm jak zawsze zawahał się, wymieniając imię aktualnego angielskiego króla, który wywodził się z Yorków, po czym, już energicznie, dokończył: — Wszystkim wiadomo, że istnieje na południu kraina wiecznego półmroku i nic na to nie możemy poradzić. Czeka nas wojna! Angelotti zdjął okulary. Ich białe kościane oprawki zostawiły mu na mostku nosa czerwoną pręgę. — Nie zdołam zburzyć tych murów w pół dnia! Słowo „dnia" wymówił nagle osłabłym głosem. Asza wychyliła się za uszkodzony parapet okna. Wyczuła jakieś napięcie w dziwnie ciepłym — teraz już jakby chłodniejącym — po- wietrzu, które chciało być popołudniowe. Brązowe belki i biały tynk fasady domu były pocętkowane czerwienią: śladami liźnięć płomieni wielkich stosów, które płonęły na rozpościerającym się przed nią pla- cu targowym. W każdym otaczającym rynek oknie paliły się wysta- wione przez mieszkańców latarnie. Asza nawet nie spojrzała w górę. Dobrze wiedziała, że zamiast słońca jest tam tylko bezmierna otchłań czerni. Popatrzyła na wznoszący się przed nią zamek. Bijący od ognisk blask oświetlał tylko podstawę gładkiej ściany budowli, po której pełgały ruchliwe cienie, skacząc po belkowaniu i kamieniarce. Małe iluminatory były jakby oczkami ciemności. Górne piętra wspartej o strome skalne zbocze warowni roztapiały się w okry- wającej miasto ciemności. Droga do bramy fortecy biegła wzdłuż jed- nego z murów, z których oblężeni wystrzelili i zrzucili więcej morder- czych przedmiotów, niż zdawało jej się, że w ogóle mają w zapasie. Miała przed sobą budowlę z nieoszlifowanych płyt, zdającą się jednym wielkim kamiennym blokiem; wewnątrz którego, w jednej chronionej tymi murami komnat, kryje się on. Asza może sobie wyobrazić okrągłe normańskie łuki, drewniane podłogi, zasłane siennikami szeregowych żołnierzy, oraz posłania ry- cerzy, kwaterujących na czwartym, nasłonecznionym piętrze. Fernan- do być może wybrał dla siebie jadalnię, którą zamieszkuje razem ze swoimi psami, zaprzyjaźnionymi kupcami i kolekcją pistoletów. „To niewiele ponad dwieście metrów od miejsca, w którym teraz 238 stoję. Gdyby spojrzał za okno, mógłby mnie zobaczy ć. Dlaczeg o? Dla- czego tak postąpił eś? Jaka prawda kryje się za twoimi czynam i?". Powied ziała do swoich ludzi: — Zadbaj cie o to, aby ten zamek nie został mocno uszkod zony, tak żebyśm y mogli go bronić, kiedy już będzie my w środku. — Wszysc y jej zbrojni, którzy czaili się na otaczaj ących twierdz ę uliczka ch, mieli na sobie kaftany z przysz ytymi do ramion sylwet kami Lwa; większ ość tych, którzy nie mieli broni — stragani arki, dziewki i dzieci — naszyło sobie na odzieni e paski niebies kiego materia łu. Nie wiedzia ła, jak wy- glądali mieszk ańcy miastec zka, słysząc tylko ich gromad ne śpiewy do- biegają ce z kościoł ów. Po przeci wległej stronie placu targow ego roz- brzmiał o bicie miejski ego zegara, który wydzw onił kwadra ns. Brak światła doskwi erał jej tak samo dotkliw ie jak pragnie nie albo głód. — Miałam nadziej ę, że nadejdz ie świt — powied ziała. — Jakiś świt. Ja- kikolwi ek. Może go jednak w końcu doczek amy? An gelotti przegar nął zapełni one oblicze niami stronic e, na któryc h widnia ły symbol e Merku rego i Marsa oraz trajekt orie balisty czne. — To napr awd ę niez wyk łe — rzek ł. W geście, jakim wypros tował rękę, było coś lwiego. Przypo mniało to Aszy o sile jego mięśni i o męskie j urodzie, jaką się odznac zał. Na ramieni u białego, watow anego kaftana spostrz egła nie dopięte zapinki. Odzien ie na piersia ch i ramion ach było podziu rkowan e jak rzeszot o małym i czarny mi otwork ami, wypalo nymi przez tryskaj ące z armaty iskry. Rob ert Ansel m pochyli ł się nad ramieni em główne go ogniom istrza, przyjrz ał się uważni e zapisan ym przez niego kartko m papieru, po czym zaczęła się między nimi ożywio na acz przycis zona dyskusj a. Anselm kil- kakrotn ie podkreś lił siłę swych argume ntów uderzen iami pięści w blat prymit ywneg o stołu. Przy glądają c się Robert owi, Asza parado ksalnie poczuł a własną cielesn ą krucho ść: obaj ci mężczy źni odznac zali się imponu jącą po- sturą, ale to, że ich głosy tak donośn ie dudniły w czterec h ścianac h tego pomies zczenia, brało się z tego, iż przywy kli do rozmó w na otwarty m powietr zu. W zetknię ciu z nimi jakaś jej cząstka wciąż po- zostaw ała czterna stoletni ą dziewc zynką, która właśnie przywd ziała pierws zy przyzw oity napierś nik (resztę oporzą dzenia komple towała od przypa dku do przypa dku), i po Tewke sbury szukała ognisk a, przy 239 którym zasiadał Anselm, żeby mu powiedzieć poprzez płomienie: „Wy- szukuj dla mnie ludzi; postanowiłam stworzyć własną kompanię". Nie przypadkiem czekała, aż zapadnie ciemność, gdyż w biały dzień nie zniosłaby jego odmowy. A potem przyszły długie bezsenne godziny, wypełnione zastanawianiem się nad trzema możliwościami: że jego skinienie oznaczało zgodę, że była to zgoda człowieka pijanego, albo że sobie z niej zakpił. Godzinę po wschodzie słońce stawił się jednak przed nią z pięćdziesięcioma ponurymi, zmarzniętymi, niedożywiony- mi, lecz dobrze uzbrojonymi mężczyznami, których imiona natych- i miast kazała Godfreyowi wpisać na listę najemników. Po czym uśmie- rzyła ich niepokój, uciszyła ich żartobliwe narzekania oraz podsyciła nieśmiałą nadzieję zawartością kotłów, które kazała o północy warzyć Watowi Rodwayowi. Nici podległości, łączące dowódcę z podkomend- nymi, są równie skomplikowane jak pajęcza sieć. — Dlaczego się, do jasnej cholery, nie przejaśnia?! Asza jeszcze bardziej wychyliła się za potrzaskany parapet okienka, wpatrując się w kontury dominującego nad miastem zamku. Kierowane przez Angelottiego bombardowanie jego murów zaowocowało jedynie paroma płatami rozkruszonego tynku, pod którym był surowy, szary mur. Rozkaszlała się, wciągnąwszy do płuc parę haustów powietrza przesyconego odorem płonącego drewna, po czym odsunęła się od okienka. — Wrócili zwiadowcy — rzucił krótko Anselm. — Kolonia stoi w ogniu. Ludzie nie potrafią już zapanować nad pożarem. Mówi się o zarazie. Dwór opuścił miasto. Mam trzydzieści różnych raportów na temat tego, co się dzieje z Fryderykiem Habsburgiem. Oddział Euena natrafił na dwóch ludzi z Berna. Wszystkie alpejskie przełęcze są za- | blokowane albo przez wizygockie oddziały, albo przez złą pogodę. Godfrey Maximillian nagle przestał spacerować i podniósł wzrok znad stronic księgi. — Ci dwaj, których napotkał Euen, to uczestnicy procesji, która wyruszyła z Berna do opactwa świętego Walburga. Wystarczy przyj- rzeć się ich plecom. Są poranione wieloramiennymi biczami, których rzemienie zakończone są metalowymi kulkami. Ci ludzie wierzą, że zadając sobie ból, przywrócą słońce. To, co upodobniało do siebie Roberta Anselma i Godfreya Maxi- milliana —jeden łysy, drugi brodaty — sprowadzało się być może tyl- 240 ko do imponujących rozmiarów klatek piersiowych i dudniących gło- sów. W jakimś stopniu świadoma, że mogło się to wziąć z jej niedaw- nej aktywności seksualnej, którą poprzedził długi celibat, Asza żywo teraz odczuwała różnicę dzielącą jej płeć od męskości, i to w sposób, w jaki nigdy dotychczas się ona jej nie przedstawiała: jako kwestia cielesności, a nie mentalnego rozdziału. — Jeszcze raz porozmawiam z Quesadą — powiedziała Anselmo- wi, po czym odwróciła się ku Godfreyowi, który zaczął już schodzić. — Jeśli to nie zaćmienie, to może coś w rodzaju czarnego cudu, ojcze? Godfrey zatrzymał się przy stole Angelottiego, jak gdyby jego astro- logiczna bazgranina mogła mieć jakiś związek z treścią Biblii. — Gwiazdy nie spadły z niebios, a niebo nie jest czerwone jak krew. Słońce nie zostało przesłonięte przez dymy, wznoszące się z Otchłani. Jedna trzecia powierzchni słońca powinna być odłupana, co też się nie zdarzyło. Nie było Jeźdźców Apokalipsy ani złamanych Pieczęci. To nie są Dni Ostatnie, po których słońce utraci swój blask*. — Nie to miałam na myśli, co miało poprzedzać dzień Sądu Osta- tecznego — sprostowała Asza — lecz karę, wyraz potępiającego osądu albo... jakiś szatański cud...? — Potępiający osąd czego? Książęta chrześcijaństwa są grzeszni i pełni podłości, ale nie w większym stopniu niż poprzednie ich poko- lenia. Zwykli ludzie są sprzedajni i słabi, łatwo dają się wodzić na po- kuszenie i często żałują za grzechy; niczym się pod tym względem nie różnią od swoich przodków. Wprawdzie narody wciąż są uciśnione, ale przecież nigdy nie żyliśmy w złotym wieku! — Opuszkami gru- bych palców przesunął po iluminacjach i podobiznach świętych, wid- niejących na kartach książki, po czym bąknął: — Nie wiem. — W takim razie cholernie gorąco się módl o odpowiedź! — Tak. — Zamknął książkę, zostawiając w niej palec, który za- znaczał stronicę. Jego oczy, pełne bijącego z lamp i z płonących za oknem stosów światła, przybrały barwę bursztynu. — Jaki mógłbym wam przynieść pożytek bez bożej pomocy? Jedyne, co mogę uczynić, to szukać rozwiązania tej zagadki w Słowie Bożym, chociaż sądzę, że częściej się mylę, niż znajduję prawdę. * Patrz Objawienie św. Jana 6,12, 9,12 i 8,12 oraz Ewangelia św. Mateusza 24,29. ^ 241 — Zostałeś wyświęcony na kapłana i to mi w zupełności wystar- cza. Dobrze to wiesz — powiedziała Asza surowym tonem, świetnie wiedząc, dlaczego Godfrey opuszcza jej towarzystwo. — Pomódl się za nas. — Tak jest, Aszo! — odkrzyknął wyzywającym tonem i z tupotem zbiegł po schodach. Obeszła stół Angelottiego i usadowiła się na przystawionym doń stołku. Za plecami miała wsparte o ścianę drzewce zwiniętego sztan- daru Błękitnego Lwa. Przed nią leżał na blacie jej salet, rękawice, pas i wsunięty do pochwy mieczyk. Jej kapelan modlił się przed przenoś- nym ołtarzykiem Zielonego Chrystusa. Jej główny kanonier wyliczał, na ile mu starczy prochu. „Bardziej na pokaz niż z rzeczywistej potrze- by" — pomyślała Asza i nawet gdy usłyszała kroki na schodach, przez dobrą minutę nie odrywała spojrzenia od desek stołu. Weszła Floria del Guiz z Danielem de Quesadą. Pierwszy, i to dość rozumnie, przemówił de Quesada: — Potraktuję to oblężenie jako atak na wojsko króla-kalifa! Asza milczała, pozwalając mu wsłuchiwać się w echo własnego głosu. Obłożone gipsem i tynkiem ściany domu tłumiły krzyki i rzad- kie odgłosy armatnich wystrzałów. Po długiej chwili spojrzała wresz- cie na ambasadora i miarkując głos, powiedziała: — Poinformuj przedstawicieli kalifa, że Fernando del Guiz jest moim mężem i że został przez cesarza ukarany utratą praw i konfiska- tą mienia, ja zaś zamierzam wejść w posiadanie tego, co po wyroku cesarza stało się moją wyłączną własnością. Twarz wizygockiego ambasadora poznaczona była strupami goją- cych się ran w miejscach, z których wyrwano mu pęczki brody. Jego oczy miały tępawy wyraz, a mówienie przychodziło mu z widocznym trudem. — Chcesz, pani, powiedzieć, że oblegasz zamek twego męża, który się w nim znajduje, będąc obecnie z własnej woli poddanym króla-kalifa Teodoryka, i nie uważasz tego za akt skierowanej przeciwko nam agresji? — Jakaż to agresja, skoro te ziemie są moją własnością? — Asza splotła ręce i pochyliła się ku niemu. — Jestem najemnikiem, a ten świat oszalał. Dlatego chcę, żeby moja kompania znalazła się pod osłoną tych murów. Kiedy to osiągnę, zacznę się zastanawiać nad tym, komu zaoferować swoje usługi. 242 Pomimo narkotycznych substancji, które mu zaaplikowała Floria, i pomimo krzepiącego uścisku jej dłoni de Quesada wciąż był mocno rozgorączkowany. Dublet, rajtuzy i kapelusz z podwiniętymi brzega- mi, które mu ofiarowano, wyraźnie na niego nie pasowały i widać było, że nie przywykł do poruszania się w takim odzieniu. — My tej walki nie przegramy — oświadczył. •— Ja zaś przywykłam do tego, że zawsze staję po zwycięskiej stronie. — Była to wystarczająco wieloznaczna odpowiedź i na razie mogła na niej poprzestać. — Mości ambasadorze, dam ci eskortę, któ- ra cię odprowadzi do twoich. — Myślałem, że jestem więźniem! — Ja ani nie jestem Fryderykiem, ani jego poddaną. — Energicz- nym ruchem głowy poleciła, aby go odprowadzono. — Florianie! Po- czekaj chwilę. Chcę z tobą zamienić parę słów. — Daniel de Quesada rozejrzał się po pokoju, przeszedł do drzwi po wypaczonych deskach podłogi krokiem człowieka, którego właśnie wprowadzono na pokład nieznanego mu okrętu, po czym zawahał się i ruszył do kąta najbardziej oddalonego od okienek. Asza wstała, napełniła winem drewniany pu- charek i wręczyła go Florii. Po angielsku — był to język barbarzyńskich mieszkańców małej, nieznanej wyspy, więc niezbyt było prawdopodob- ne, żeby dyplomata go znał — zapytała: — Na ile ten człowiek jest sza- lony? Czy będzie miało sens wypytywanie go o tę ciemność? — Domyślam się tylko, że on stopniowo odchodzi od rozumu, ale... Nie wiem. — Floria przysiadła na blacie, poruszając długą nogą jak wahadłem. — Jeśli rozsyłają ambasadorów z wieściami o znakach i zwiastunach, to muszą być przygotowani na to, że wrócą ze szwan- kującym rozumem. Umysł de Quesady działa chyba w miarę normal- nie, ale nie mogę cię zapewnić, że to się nie zmieni, kiedy mu za- czniesz zadawać pytania. — Trudna sprawa. Ale musimy czegoś się dowiedzieć. — Dała znak Wizygocie, który ponownie postąpił ku niej. — Mości ambasa- dorze, jeszcze jedno. Chciałabym wiedzieć, kiedy wróci światło. — Światło? — Kiedy znowu wzejdzie słońce. Kiedy przestanie być ciemno. — Słońce... — Ambasadorem wstrząsnął dreszcz. Nie zwracając głowy w stronę okna, spytał: — Czy w powietrzu rozpościera się mgła? 243 — Jakże miałabym to wiedzieć? Na zewnątrz jest tak samo czarno jak czarny jest twój kapelusz. — Asza westchnęła. „Zdaje się, że jed- nak nie mogę się po nim spodziewać sensownych odpowiedzi". — Nie, mości ambasadorze. Jest ciemno, ale nie mglisto. Objął się ramionami. Jego usta ułożyły się w grymas, który przejął ją dreszczem: twarze dorosłych mężczyzn przy zdrowych zmysłach , tak nie wyglądają. — Byliśmy rozdzieleni. Szczyt był już bardzo blisko. Wspinałem się we mgle — jego kartagiński gotyk był prawie niezrozumiały. — W górę, w górę, w górę... Kręta dróżka zasypana śniegiem. Mogę się już tylko czołgać. A potem potężne uderzenie wichru. Niebo nad moją głową stało się purpurowe. W tej purpurze białe, jakże wysokie szczy- I ty gór. Wczepiłem się w skałę. Jej ostre krawędzie sprawiły, że dłonie zaczęły mi krwawić... Asza przypomniała sobie ciemny granat palącego nieba i ból w płu- cach, którym nie starczało rozrzedzonego powietrza. Powiedziała do Florii: — Mówi teraz o Przełęczy Gottharda. Tam właśnie znaleźli go mnisi. Floria zdecydowanym gestem ujęła ambasadora za ramię. — Pozwól się odprowadzić do infirmerii, ambasadorze. Jego twarz przybrała wyraz czujności. Spojrzał Aszy prosto w oczy. — Mgła... rozeszła się. Rozłożył ręce gestem kogoś, kto rozsiania kurtynę. — Przed miesiącem — powiedziała Asza. — Kiedy przechodziliś- my przez tę przełęcz z Fernandem, pogoda była dobra. Po obu stro- nach drogi zwały śniegu na skałach, ale ona sama łatwo przejezdna. Domyślam się, w którym miejscu cię znaleziono, ambasadorze. Sta- łam tam. Można stamtąd zobaczyć rozciągającą się w dole Italię. Po- nad dwa kilometry niżej. — Skrzypienie kół wozów, napięte mięśnie zmagających się ze stromizną koni; obłoczki pary, wydobywającej się z ust żołnierzy, i ona, która stoi nieruchomo, ze zziębniętymi stopami, których nie chronią przed zimnem cienkie podeszwy butów, i prześliz- guje się spojrzeniem po nakrapianych powierzchniach klifów, pozna- czonych szczelinami i kominami. Choć słowo „klif nie oddaje w pełni tego, co się po przekroczeniu siodła przełęczy widzi po południowej stronie: alpejskie szczyty, które wznoszą się półkoliście na przestrzeni dziesiątek kilometrów. Pod stopami rozciąga się ponad dwukilometro- 244 wa otchłań. Naga, pokryta mchem i lodem skała, i nieogarniona pustka, której ogrom i głębia wręcz poraża umysł, kiedy się na nią patrzy. Do- kończyła cicho: — Jeśli stamtąd spadniesz, to nie zetkniesz się z twar- dym gruntem aż do chwili, kiedy roztrzaskasz się na dnie. — Prosto w dół! — zakrzyknął Daniel de Quesada; oczy mu roz- błysły. — Kiedy się rozejrzałem, zakręt za zakrętem wiła się pode mną droga, a na samym dnie zobaczyłem jezioro, nie większe od mojego paznokcia. — Asza pamięta nieskończony, paraliżujący lęk, który to- warzyszył drodze w dół. Pamięta, że gdy dotarli do niecki jeziora, oka- zało się ono całkiem duże, i że uświadomili sobie, iż wcale jeszcze nie zeszli z gór. — Mgła rozproszyła się i patrzyłem w dół. Pokój pogrążył się w ciszy. Po minucie Asza zrozumiała, że nicze- go więcej z tego człowieka nie wydobędzie. Ambasador utkwił nie- I widzące spojrzenie w przesuwających się po ścianach pokoju cieniach. Kiedy Floria oddawała go w ręce swoich pomocników, Angelotti rzekł: — Słyszałem o ludziach, którzy pokonywali alpejskie przełęcze z zawiązanymi oczami, bo bali się oszaleć. Nie spodziewałem się, że kiedyś spotkam jednego z nich, madonno. — Ale zdaje się, że właśnie spotkałeś. — Asza podążała ponurym spojrzeniem za oddalającym się dyplomatą. — Niech wam będzie. Przyznaję, że porwanie go przy okazji zamieszek z nadzieją, że nam to przyniesie jakąś korzyść, to nie był jeden z moich najlepszych po- mysłów. Miałam nadzieję, że kiedy już tu dotrzemy, będzie mógł ne- gocjować z del Guizem. — Gdybyście chcieli usłyszeć zdanie medyka — odezwała się Floria — to powiem, że on żyje w krainie wyobraźni. Nie bardzo go to kwalifikuje do roli herolda. — Nie dbam o to, czy de Quesada jest przy zdrowych zmysłach — prychnęła Asza. — To, co mnie obchodzi, to odpowiedzi. I nie podoba mi się ta ciemność. — A komu się podoba? — rzuciła Floria, po czym znacząco chrząk- nęła. — Chciałabyś się dowiedzieć, ilu twoich ludzi może sparaliżo- wać atak tchórzostwa, tak? — Nie. Dlaczego twoim zdaniem zajmuję ich tym oblężeniem? Ci ludzie przywykli do robienia podkopów, zakładania min i strzelania z armat. To im pozwala zachować pewność siebie. Z tego samego po- wodu moi żołnierze obchodzą uliczka po uliczce to miasteczko, gro- madząc żywność. Jeśli już tak czy inaczej musimy ograbić mieszkań- ców, to niech to przynajmniej będzie grabież zorganizowana. — Na- i wiązała w ten sposób do cynizmu Florii, która zaśmiała się; czego się należało zresztą spodziewać. Jakże niewiele różniła się Floria od Flo- j riana; dowodziła tego choćby galanteria, z jaką ujęła dzbanek, żeby napełnić winem kielich Aszy. — Ta sytuacja niczym się nie różni od nocnych ataków — powiedziała, zakrywając dłonią swój pucharek — które, co Bóg wie najlepiej, są cholernie trudne, ale czasem się udają. Zamierzam zdobyć ten zamek podstępem, a nie szturmem, który by go zburzył. — Irytacja, jaką zrodziło w niej nieudane przesłuchanie de i Quesady, zaowocowała chęcią działania. — A skoro już o tym mowa, to chodź, Angelotti. Przyjrzymy się temu wszystkiemu. Wyszli z pokoju w towarzystwie kanoniera. Asza spojrzała jeszcze przez ramię na Godfreya Maximilliana, którego szerokie bary wciąż były pochylone w modlitwie. Znalazłszy się na zewnątrz, wkroczyli w nieprzeniknioną ciemność okrywającą uliczki miasteczka. Przysta- nęli na dłuższą chwilę, przyzwyczajając wzrok do czerni, po czym nie- pewnym krokiem ruszyli w stronę płonących ognisk. Miejscowy kowal był oblężony przez grupę kompanijnych zbroj- mistrzów — ludzi z wiecznie czarnymi rękami i rozwichrzonymi wło- sami, z gołymi głowami, bez koszul, w charakterystycznych przypin- kach* i długich skórzanych fartuchach; zlani potem, gdyż przez cały czas pozostawali w bliskości paleniska, i na pół ogłuchli od nieustan- nego dźwięku młotów, uderzających w kowadła. Uśmiechając się ser- decznie do Aszy, rozstąpili się, dając drogę jej, chirurgowi oraz sze- ściu ludziom eskorty i ich psom. Żaden dowódca nigdy nie był dla nich niczym więcej niż kabzą, w której trzymał ich zapłatę, i Asza do- brze o tym wiedziała. Jej najnowszy zamysł był trudny do zrealizowa- i nia, ale właśnie dlatego chętnie podjęli się tego zadania. Jak również dlatego, że było niezwykłe. — Para trzyipółmetrowych wycinaczy grotów? — Floria podejrz- liwie przyglądała się ogromnym stalowym rękojeściom. — Czy wychodzą z tego naprawdę proste ostrza? — Główny zbrój- mistrz kompanii, Dickon Stour, nawet gdy nie mówił po angielsku, * Przypinka — część garderoby podobna do kamizelki. 246 miał zwyczaj każde wypowiedziane zdanie kończyć znakiem zapyta- nia. — Takie, które zarówno wytrzymają nacisk, jak i przetną żelazo? — A tu macie drabiny do wspinania się na mury — oznajmiła Asza, wskazując na solidne drewniane pale z przytwierdzonymi do czubków hakami i z kłębami zwiniętych poprzeczek. Trzeba było za- czepić hak o krawędź muru i szarpnąć za zwisające sznury, a wówczas drabina rozwijała się na całą długość i można się było po niej wspinać. — Zamierzam wysłać do akcji ludzi w zbrojach okrytych czarnym odzieniem z zadaniem roztrzaskania grubych sztab, które blokują od wewnątrz boczną furtę. Myślałam, żeby to zrobić nocą, ale w tej czer- ni... — Wzruszyła ramionami. — Niewidzialni rycerze... — Jesteś szalona. I oni są szaleni. Musimy porozmawiać! — Z gry- masem cierpienia, o jakie przyprawiał ją łoskot młotów, Floria wska- zała ręką uliczkę. Asza trzepnęła rękawicami po naramiennikach zbroi i oddaliła się w otoczeniu eskorty. Angelotti nie ruszył się ze swego miejsca, monologując na temat metalurgii. Po paru krokach Asza zrów- nała się z Floria, która próbowała przebić wzrokiem ciemną głębię pnącej się w górę brukowanej uliczki, odtwarzając sobie w pamięci kształty pogrążonych w ciemności wieżyczek i drewnianych konstrukcji na szczycie wznoszącego się ku niebu zamku. Floria maszerowała szyb- kim krokiem, wyprzedzając o parę metrów żołnierzy i ich psy. — Czy I ty naprawdę chcesz tego spróbować? — Robiliśmy to w przeszłości. Dwa lata temu... Gdzie to było? Gdzieś na południu Francji? — Nie zapominaj, że tam w środku jest mój brat — rzuciła Floria męskim, o parę rejestrów niższym głosem, nie dbając o to, czy eskorta I to słyszy, czy też nie. — To prawda, że kiedy ostatni raz go widziałam, miał zaledwie dziesięć lat. Prawda, że był wtedy nieznośnym bacho- rem. I prawda, że teraz jest godnym pogardy łajdakiem. Ale więzy krwi, to więzy krwi. To wciąż członek mojej rodziny! — O tak, rodzina. A czy ty wiesz, jak mało mnie w tej sytuacji ob- chodzi pojęcie rodziny? — Co?! — zająknęła się Floria. — Spodziewasz się, że uczynię go jeńcem, a nie zabiję? Że wy- puszczę go na wolność po to, żeby znowu gdzieś tam zebrał wokół sie- bie ludzi i poprowadził ich do nowej walki ze mną? I dopiero wtedy będę go musiała zabić? Tak to sobie wyobrażasz? 247 — Biorę pod uwagę każdą z tych możliwości. — To wszystko zdaje mi się nierealne. „Nierealne zdaje mi się teraz, że miałam go w sobie. I to, że mógłby zginąć z szyją przeszytą strzałą lub z wnętrznościami wypru- tymi przez hak halabardy, albo że ktoś na mój rozkaz mógłby go ostrzem sztyletu pchnąć w nieistnienie". — Do jasnej cholery, dziewczyno! Nie możesz w nieskończoność , ignorować tego, co się stało! Pieprzyłaś się z nim. Poślubiłaś go. W oczach Boga jesteście jednym ciałem! — To głupie, co powiedziałeś. Przecież nie wierzysz w Boga — w blasku rozświetlających uliczkę pochodni Asza dojrzała grymas, który pojawił się na twarzy jej towarzyszki — Florianie. Chyba nie sądzisz, że zaraz pobiegnę do miejscowego biskupa, żeby cię zadenun- cjować! Żołnierzem jest się od stóp do głów albo się nim w ogóle nie jest. Mam w kompanii i takich, i takich. Wysoka niewiasta kroczyła obok niej po kamieniach bruku, zacho- wując równowagę wyłącznie dzięki poruszeniom ramion, co dowo- dziło jej męskości. Drgnęła w odruchu poirytowania, który zdał się Aszy skurczeniem ramion lub ogólnym wzdrygnięciem, gdy o dwie ulice dalej rozległ się wybuch i strzeliły w górę płomienie; trafił tam pocisk z oblężniczego działa Angelottiego. — Jesteś jego żoną! — Będę miała dość czasu, żeby zastanowić się nad losem Fernan- da, kiedy go razem z jego garnizonem wykurzę z zamku. Asza potrząsnęła głową, jak gdyby miała nadzieję, że uda się jej ja- kimś sposobem odzyskać jasność myślenia i pozbyć się wypełniającej mózg dokuczliwej ciemności. Po powrocie do kwatery dowództwa przywołała do siebie dowódcę eskorty, kazała mu zapewnić przebywającym na ulicy żołnierzom po- żywienie i koksowniki, przy których będą mogli się ogrzać, po czym ponownie wraz z Florią wspięła się po schodach na piętro. Wkroczyły w zbity tłumek mężczyzn, stłoczonych na niewielkiej przestrzeni ograniczonej czterema wąskimi, pobielonymi ścianami. Po- grążeni w głośnej dyskusji, nawet nie czuli, że pióra, zdobiące ich ka- pelusze, dotykały okopconego przez świece sufitu. — Cisza! Zamilkli. 248 Potoczyła po nich wzrokiem, wyławiając dobrze sobie znane twarze. Joscelyn van Mander z rumianymi policzkami i skupionym spoj- rzeniem, obramowany błyszczącą krawędzią stalowego saletu, dwaj jego podwładni, Robert Anselm, powstający z kolan Godfrey, który przerwał swoją modlitwę, Daniel de Quesada w nie pasującym na nie- go europejskim stroju i... jakiś nieznajomy mężczyzna w białej tunice i białych nogawicach, w karbowanym pancerzu, ale bez broni. Wizygota z przymocowanymi do naramienników kolczugi odznaka- mi, które informowały o jego wojskowej randze. Zapamiętała ten stopień podczas licznych kampanii na terytorium Iberii: qa 'id. Oficer dowodzący dziesięcioma setkami żołnierzy, a więc z grubsza tej samej rangi co ona. — Tak...? — rzuciła, siadając na swoim miejscu przy stole. Przy- skoczył Rickard i napełnił jej pucharek mocno rozcieńczonym winem. Wiedziona odruchem Asza przestawiła się na dialekt, którego na- uczyła się, przebywając wśród tunezyjskich wojowników; ten sam, nie poprzedzony zastanowieniem odruch, który kazał jej automatycznie zmieniać nazwy uzbrojenia w zależności od tego, gdzie się znalazła: na ziemiach francuskiego króla strzelca konnego zwała arąuebusier, w Germanii halabarda stawała się w jej ustach derAxst, a w rozmowie z Angelottim posługiwała się słowem l'Azza. — Jaką masz do mnie sprawę, qa 'idzie1} — Kapitanie. — Wizygota przytknął palce do czoła. — Napo- tkałem na drodze mego krajana de Quesadę i towarzyszących mu two- ich ludzi. Postanowił wrócić tu ze mną, aby z tobą porozmawiać. A ja mam dla ciebie wieści. Był niewielkiego wzrostu, niewiele wyższy od Rickarda, miał jasną cerę i bardzo jasne niebieskie oczy; w jego wyglądzie Asza dopatrzyła się czegoś niezaprzeczalnie znajomego. Spytała: — Czy twoje rodowe imię brzmi Lebrija? — Tak — odparł z wyrazem zdziwienia na twarzy. — Mów dalej. Jakie to wieści? — Przybędą do ciebie z nimi jeszcze inni posłańcy. W tym rów- nież i twoi ludzie. Zerknęła na Anselma, który skinął głową, potwierdzając słowa przybysza. — Tak. Jechałem tutaj, kiedy zjawił się Joscelyn. 249 — Zechciej mi uczynić honor i powiedz, z czym przychodzisz — powiedziała spokojnym tonem Asza, która w głębi duszy nie znosiła dowiadywać się o czymś, o czym wcześniej nie miała pojęcia. Była wściekła na Roberta, bo nie dopilnował, żeby ją uprzedzono o przyby- ciu tego człowieka. Spojrzała na van Mandera, który zdawał się głębo- ko zaniepokojony, po czym ponownie wpatrzyła się w twarz Germani- na. — Co się stało? — Fryderyk Habsburg wystąpił z prośbą o ugodę. Na chwilę zapadła cisza, którą zakłóciło tylko ciche mruknięcie Florii: „A niech to szlag!", po czym Joscelyn van Mander spytał: — Co on wygaduje, kapitanie? — Sądzę, iż ma na myśli to, że Święte Cesarstwo Rzymskie od- dało swoje terytorium najeźdźcom. — Asza splotła przed sobą dłonie. — Czy o tym właśnie, Anselmie, donosili twoi wysłannicy? — Fryderyk się poddał. Od Renu aż po morze wszystkie krainy stoją teraz otworem przed wojskami Wizygotów. — Po krótkiej chwi- li, nie zmieniając tonu, Anselm dodał: — Wenecja została spalona aż po brzeg morza. Wszystko spłonęło: kościoły, domy, składy, statki, mosty nad kanałami, bazylika świętego Marka i pałac doży. Miliony dukatów poszły z dymem. Zaległa cisza. Najemników zdumiały rozmiary marnotrawienia bo- gactw, a parę Wizygotów przepełniała cicha satysfakcja, płynąca z fak- tu, że związani byli z potęgą, która sobie mogła pozwolić na takie spu- stoszenie. „Fryderyk dowie się o Wenecji" — pomyślała wstrząśnięta Asza, w której umyśle rozbrzmiał suchy, nienawistny głos władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego. „Postanowił nie wystawiać na ryzyko losu ger- mańskich krain!". Po czym, napotkawszy spojrzenie wizygockiego żoł- nierza, może brata lub kuzyna martwego już Asturia, pojęła: „Imperium się poddało, a my zostaliśmy schwytani po niewłaściwej stronie!". Myśl ta była koszmarem, który prześladował każdego najemnika. — O ile się orientuję w aktualnym stanie rzeczy — powiedziała — to wizygockie oddziały idą tu teraz na pomoc Fernandowi, tak? Staje jej przed oczyma wizja sytuacji, w której w jednej chwili wszystko obraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie chodziło już o ochro- nę, jaką dawały jej miejskie mury, ani nawet o tę, którą wkrótce zapewnią mury zamku. Rzecz była w tym, że oto jej kompania została wzięta j 250 w kleszcze. Na rozciągającym się za miastem otwartym terenie — wizy- goccy żołnierze na zamku — rycerze i kanonierzy Fernanda del Guiz. Daniel de Quesada rzekł chrypliwie: — To oczywiste, że naszym sojusznikom należy się pomoc. — Jasne! — zawtórował mu brat czy też kuzyn Asturia. „Quesada nie miał jeszcze sposobności poinformować qa 'ida, że Lebrija nie żyje i sam mógł nie mieć pojęcia o tym, co się dzieje" — pomyślała Asza i postanowiła milczeć, gdyż każde wypowiedziane słowo mogło ją teraz wpędzić w tarapaty. Oświadczyła krótko: — Kiedy przybędzie tu wasz kapitan, chętnie z nim porozma- wiam. Kątem oka spostrzegła, że okazana przez nią pewność siebie dodała otuchy jej oficerom. — Wódz przybędzie tu jutro — oznajmił wizygocki żołnierz. — Jesteśmy żywo zainteresowani rozmową ze sławną Aszą. To właśnie dlatego nasz wódz tutaj się udał. „Czy słońce znowu zaświeci, czy też nie — przemknęło przez głowę Aszy — to nie starczy mi czasu na dogłębne przemyślenie de- cyzji, które będę musiała podjąć. Jakkolwiek mi się to nie podoba, wszystko rozgrywa się teraz". I dalej: „Słońce czy ciemność, Ostatnie Dni, czy jeszcze nie, ja nie mam na to żadnego wpływu. Jeśli będę trwała przy swojej kompanii, jakoś to wspólnymi siłami przeżyjemy. Nie będę się wdawać w metafizyczne rozmyślania, bo to nie do mnie należy". — Niech będzie — powiedziała żołnierzowi. — Dobrze by było, gdybym mogła się spotkać z waszym wodzem i zacząć rokowania. Rickard przedstawił jej Bertranda, być może przyrodniego brata Phiłiberta. Był to ruchliwy, o wiele za duży jak na swój wiek trzyna- stolatek, który pomimo otyłości był bardzo zwinny. Wspólnie zakrząt- nęli się koło niej, nakładając jej zbroję, po czym podprowadzili Godlu- | ca w jego najwspanialszym rzędzie. Mieli zmęczone brakiem snu oczy. Była to już trzecia z kolei noc bez świtania, które — gdyby nastąpiło — właśnie powinno było rozjaśnić Guizburg. — Z tego, co mi wiadomo, u nich już samo imię wodza oznacza jego rangę — powiedział Godfrey. — Obecnie dowodzi nimi niewia- 251 sta. Zwie się Farida*. To żeńska forma kapitana-generała; kogoś w ro- dzaju naczelnego dowódcy ich sił zbrojnych. — I ona tu w tej chwili jest? Na czele całej tej przeklętej armii na- jeźdźców? — Obozuje gdzieś przy drodze do Innsbrucku. — Niech to jasna cholera! Godfrey podszedł do drzwi i przywołał z głównego pokoju do- wództwa jakiegoś mężczyznę. — Carracci, szef chce to usłyszeć na własne uszy. Jakiś szeregowy żołnierz o zdumiewająco płowych włosach i ru- mianych policzkach — z plecakiem, który mieścił tylko najniezbęd- niejsze dla żołnierza piechoty rzeczy, co ułatwiało mu szybki marsz — przekroczył próg i skłonił się przed nią. — Udało mi się wkraść do namiotu ich dowództwa, szefie. Na ich czele stoi niewiasta. I wiesz, pani, jak ułatwiają jej dowodzenie? Ma do rozporządzenia jedną z tych ich skonstruowanych z mosiądzu maszyn z głowami jak u ludzi, które obmyślają dla niej bitewne plany. Powia- dają, że te stwory potrafią mówić. W każdym razie ona je słyszy! — Jeśli ma ze sobą Mosiężną Głowę**, to oczywiste, że słyszy wypowiadane przez nią słowa! — Właśnie że nie, szefie. Ona jej z sobą nie ma. Ona w głowie słyszy jej słowa! Niczym jakiś kapłan, do którego ucha szepce sam Bóg! — Zaskoczona Asza wpatrywała się w twarz żołnierza. — To jest tak, jakby słuchała jakiegoś świętego głosu, który mówi jej, jak ma walczyć. To właśnie dlatego z nią przegrywamy. — Carracci nagle zamilkł, wzruszył ramionami, po czym obdarzył ją optymistycznym uśmiechem. — No, jakoś wydusiłem to z siebie. Przykro mi, szefie. „...jakby słuchała świętego głosu...". Asza poczuła zimny skurcz, który ścisnął jej żołądek. Świadoma jest tego, że jej tępo wpatrzone przed siebie oczy wyrażają osłupienie, i że z jakiegoś niewiadomego jej jeszcze powodu stoi jak sparaliżowana. * To wygląda na tłumaczenie saraceńskiego terminu w Życiu del Guiza. Faris to arabskie określenie jeźdźca, a głównie konnego rycerza. ** Roger Bacon (ok. 1214-1292) był filozofem i uczonym, europejskim wyna- lazcą prochu strzelniczego; uznawany powszechnie za czarnoksiężnika miał podobno stworzyć i później zniszczyć mechaniczną, wykonaną z mosiądzu i mówiącą głowę. 252 W końcu udało się jej zwilżyć językiem wyschnięte wargi i powie- dzieć: — Tak. Jest ci arcycholernie przykro. Wyrwało się jej to całkiem bezwiednie. Carracci, w odróżnieniu od innych jej żołnierzy, zwłaszcza tych, którzy długo już pod jej komendą służyli, najwyraźniej nie słyszał od dawna już krążących po kompanii pogłosek, że ona również słyszy głosy świętych! „Czyżby i Farida je słyszała? Naprawdę? Czy może tylko uznała, że taka pogłoska przyniesie jej korzyść? Ale to przecież początek dro- gi, która prowadzi na stos, przeznaczony dla czarownic!". — Dzięki, Carracci — rzuciła odruchowo. — Przyłącz się do eskor- ty. Uprzedź żołnierzy, że za pięć minut ruszamy. — Gdy Carracci wy- szedł, odwróciła się ku Godfreyowi. To dziwny stan ducha: czuć się wystawionym na ciosy, kiedy się jest zamkniętym i zasznurowanym w stalowej powłoce. Usunęła z myśli słowa żołnierza. Parę energicz- nych kroków do okna małego pokoju i widok czekającej na nią broni przywróciły jej pewność siebie. Potoczyła spojrzeniem po ogniskach, płonących na ulicach Guizburga. — Myślę, że masz rację, Godfreyu. Oni chcą nam zaproponować kontrakt. — Rozmawiałem z licznymi pielgrzymami, którzy nocowali w klasz- torach po tej stronie gór. I, jak ci powiedziałem, nie potrafię określić liczby wizygockich armii, ale wiem o co najmniej jednej, która teraz walczy na terytorium Iberii. — Głosy — powiedziała Asza, odwrócona do niego plecami. — Podobno słyszy głosy. To mi się zdaje bardzo dziwne. — Pogłoski spełniają swoje zadanie. — Jakbym tego dobrze nie wiedziała! — Święci to jedno — rzekł Godfrey. — Twierdzenie, że słyszy się głos, który cudownym sposobem dobywa się z maszyny, to coś całkiem innego. Ta niewiasta może być uważana za demona. A może nawet nim jest! — Tak. — Aszo... — To nie jest odpowiednia chwila, żeby sobie zawracać głowę akurat tą sprawą! — Odwróciła się, rzucając mu wściekłe spojrzenie. — Jasne, Godfreyu? — Spojrzenie jego spokojnych brązowych oczu 253 nie opuszczało jej twarzy, ale nie skinął potwierdzająco głową. — Je- śli Wizygoci naprawdę coś nam zaproponują— powiedziała — to mu- simy szybko ustalić nasze stanowisko. Fernando i jego ludzie tylko czekają, żeby nasze głowy znalazły się między młotem a kowadłem. W dogodnym momencie opuści na chwilę zwodzony most i wypuści z zamku oddział zbrojnych, którzy nas znienacka zaatakują. — Spoj- rzała na Godfreya przez okryte stalą ramię. — Nie sądzisz, że zrzy- gałby się na wiadomość, że zawarliśmy kontrakt z jego sojusznikami? Bo my jesteśmy przecież wolnymi najemnikami, on zaś jest zniewolo- nym zdrajcą. A ten zamek wciąż jest moją własnością! — Nie bierz w posiadanie zamków, których jeszcze nie zdobyłaś. — To powiedzenie mogłoby się stać przysłowiem, nie uważasz? — Odzyskała trzeźwość myślenia. — Otóż nasze głowy w samej rze- czy znalazły się między młotem a kowadłem. Możemy tylko mieć na- dzieję, że tamci bardziej nas potrzebują, niż chcą nas zlikwidować. Gdyby było inaczej, to powinnam się była z tego wycofać, a nie wdać się w starcie, które będzie bardzo krótkie, ale i bardzo krwawe. Ogromna dłoń kapłana spoczęła na jej naramienniku. — W pobliżu Jeziora Lucerneńskiego toczy się bitwa pomiędzy Wizygotami i gildiami. Pełno tam krwi. Przypuszczam, że dowództwo gildii chciałoby za wszelką cenę wynająć do pomocy jakiś zbrojny od- dział, który orientowałby się w tamtejszym terenie. — Żeby go rzucić na pierwszą linię i skazać na pewną śmierć, chroniąc życie własnych żołnierzy? Dobrze znam ten schemat. — Od- wróciła się powolnym, ostrożnym ruchem; pancerz stanowi ochronę tylko z nazwy, jeśli ma się pod nim tylko koszulę z surowej brązowej wełny i sandały. Dłoń Godfreya ześlizgnęła się z metalowych płytek jej naramiennika. Asza dostrzegła spojrzenie jego brązowych oczu. — To doprawdy zastanawiające, do czego człowiek może przywyknąć. Tydzień... Dziesięć dni... I przez cały czas to pytanie, którego nikt nie ośmiela się zadać: „Kiedy już wróci słońce — to co jeszcze nas cze- ka?". — Opadła przed nim na kolana. — Pobłogosław mnie, ojcze, przed odjazdem. To chwila, w której chciałabym się czuć obdarzona łaską boską. — Dobrze jej znanym basowym głosem wypowiedział formułkę błogosławieństwa. — Jedź ze mną — rozkazała, gdy wypo- wiedział: „Amen", po czym ruszyła ku schodom. Godfrey postąpił za nią i razem wyszli na zewnątrz. 254 Asza dosiadła Godluca i w otoczeniu swych oficerów, eskorty i żoł- nierzy z psami zaczęła jeździć po ulicach miasteczka. Wstrzymała ko- nia, żeby przepuścić podążającą całą szerokością uliczki procesję płaczących kobiet i mężczyzn z poczernionymi popiołem twarzami, w poszarpanych i z rozmysłem pociętych ostrzami noży dubletach. Kupcy i rzemieślnicy. Mali, bosonodzy chłopcy w białych tunikach, z okrwawionymi stopami, niosący figurę Dziewicy, rozświetloną bla- skiem gromnic z zielonego wosku. Miejscowi kapłani chłostali ich grzbiety pejczami, do których końców przymocowane były stalowe kulki. Zdjąwszy hełm, Asza poczekała, aż minie ją ten rozmodlony i płaczący tłum. Kiedy czyniony przez żałobników hałas oddalił się na tyle, żeby jej głos stał się słyszalny, nałożyła hełm i krzyknęła: — Naprzód! W otoczeniu pięćdziesięciu jeźdźców, pośród płonących wokół ognisk, które nigdy już teraz nie gasły, przejechała przez miejską bra- mę Guizburga. Mijała się z jadącymi z naprzeciwka żołnierzami swo- jej kompanii. Wracali z wypraw do otaczającej miasteczko dziewiczej puszczy z naręczami szczap, przeznaczonych na pochodnie. Widziane z daleka, zdawały się srebrnymi sosnowymi igiełkami; z bliska okazy- wało się, że pokrywała je warstwa zmarzliny. Mróz w lipcu. Przejechali obok wznoszącego się ponad koronami drzew młyna ze znieruchomiałymi i milczącymi skrzydłami. Pod powiekami ujrzała obraz rozproszonego w ciemności stada krów, które nie wiedziały, ; gdzie się udać, żeby je wydojono. Z mijanych zagajników dobiegały urywane zaspiewy ptaków, niepewnych, czy powinny spać, czy też ostrzegać, że pogwałcono granice ich terytorium. Pod warstwą różo- wego jedwabiu, którym podbity był bojowy dublet, poczuła w pewnej ; chwili przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz. Zaczęła się pocić, za- | nim jeszcze ujrzała w rozciągającej się przed nią płytkiej dolinie niezli- \ czone płomienie pochodni, rozświetlających srebrne orły na sztanda- [ rach Wizygotów, i zanim usłyszała dudnienie ich bębnów. Wpatrzony w rozsianych po rozciągającym się pod nimi stoku łucz- ników i włóczników, Joscelyn van Mander poprosił o radę: — Nigdy jeszcze nie walczyłem z Wizygotami. Jak z nimi walczyć? Asza wsparła włócznię, z której zwisał proporzec, o okryte pance- rzem ramię. Godluc nerwowo przestępował pod nią z nogi na nogę, 255 machając ogonem z przywieszonym na końcu różańcem, splecionym z liści dębu i owoców rośliny, zwanej szaleńcem. — Angelotti! Jadący w pełnej zbroi i z owiniętym wokół nadgarstka rękawicy łańcuszkiem medalika świętej Barbary, zrównał swego konia z jej wierzchowcem. — Kiedy służyłem pod emirem Childerykiem, musieliśmy się roz- prawić z pewnym lokalnym powstaniem. Dowodziłem wtedy grupą angielskich hakowników. Wizygoci stosują nękające ataki. Karr wa farr. wielokrotnie uderzają i wycofują się. Atak i odwrót. Blokują dro- gi, którymi idą dostawy żywności i sprzętu. Blokują rzeczne brody. Potrafią przez rok albo i trzy lata oblegać jakieś miasto, nie próbując go zdobyć, a potem zdobywają je szturmem. Ale zawsze unikali wal- nej bitwy. Najwidoczniej zmienili swoją taktykę. — Na to wygląda. Van Mander mocno cuchnął piwem. Asza odwróciła się w wysokim, bojowym siodle, żeby sprawdzić stan postępującej za nią kolumny. Oprócz oddziałów swoich stałych dowódców zabrała na tę wyprawę grupę Euena Huwa, Jana-Jacoba Cloveta z jego trzydziestoma łucznikami, dziesięciu ludzi van Mande- ra oraz swojego zarządcę, Henriego Branta — wciąż w bandażach — którego zadaniem było nadzorowanie cywilów. Większość jeźdźców zabrała z sobą pochodnie. — Powinnaś była mi pozwolić na armatni ostrzał tego zamku — powiedział Angelotti. — Trudniej byłoby im wtedy nas stamtąd wyku- rzyć, madonno. — A może byś tak spróbował pomyśleć o ruinach, w jakie byś ob- rócił tę twierdzę, jako o ruinach, w których my mielibyśmy się chro- nić? Wolę, żeby ten zamek pozostał w obecnym stanie. Pewna informacji zwiadowców co do liczebności i rozmieszcze- nia wizygockich oddziałów, Asza zjeżdżała wiodącą zboczem drogą, rozglądając się po równych prostokątach pól i ogrodzonych wiklino- wymi płotkami zagrodach dla zwierząt. Pod sprzecznym z natural- nym porządkiem rzeczy czarnym niebem nad głowami jeźdźców fa- lował roz- świetlany łuczywami sztandar kompanii i jej osobisty pro- porzec. Wjechali na szczyt łagodnego pagórka. Asza zmieniła pozycję w siod- 256 le, co dla Godłuca oznaczało „naprzód", ale w tej samej chwili ujrzała niedaleko przed sobą widok, który ją powstrzymał. Być wiarygodnie poinformowaną, że ma się przed sobą ośmiotysięczną lub dziewięcio- tysięczną dywizję, za którą ciągną tabory, to jedno. Całkiem inną rzeczą jest ujrzeć tysiąc pochodni i jaskrawo płonących ognisk, usły- szeć pochrapywania i stąpania wielkiego stada koni oraz głosy okrzy- kujących się wartowników, i dostrzec poprzez ciemność rozległe, oto- czone sznurem wozów kolisko namiotów i podtrzymujących je lin, pełne uzbrojonych mężczyzn. To nieprzyjacielska armia. Asza ściągnęła wodze w ustalonym miejscu spotkania, przy milo- wym kamieniu, i kciukiem podniosła na czoło wizjer. Kompania, zgod- nie z jej rozkazem, jechała w pełnym uzbrojeniu; konie miały na sobie kompletne rzędy i czapraki; na hełmach powiewały kolorowe jedwabne wstążki, a na naramiennikach — białe pióropusze. Konni strzelcy mie- li już łuki gotowe do strzału. — Spójrz! Z obozu Wizygotów wyjechał wojownik z włócznią, z której szczytu zwisała biała flaga. Po paru chwilach udało się jej rozpoznać euro- pejską zbroję, potem charakterystyczne cechy mediolańskich nara- mienników, a na koniec wymykające się spod hełmu kosmyki czar- nych włosów. — To Agnus! — Chrzaniony głupek! — burknął Robert Anselm. — Jak można zaufać takiemu najemnikowi? — W samym środku pieprzonej bitwy! Musiał podpisać ten kon- trakt jeszcze w trakcie tamtej potyczki! — Asza pokręciła głową na ty- le, na ile pozwalał jej na to hełm. — Czyż można nie kochać najemni- ków z Italii?! Spotkali się w śmierdzącym dymie, wydzielanym przez sosnowe pochodnie. Baranek ostrożnie odpiął wizjer swego armetu, ukazując opaloną twarz. — Planujecie szybką ucieczkę, co? — Myślę, iż uda się nam przedostać przez bramy, chyba żeby zwaliła się na nas cała wizygocka armia. — Asza wsunęła swoją pikę w przymocowaną do siodła kaburę, aby mieć obie ręce wolne, po czym powiedziała (głównie na użytek swych własnych oficerów): — Nie sądzę, żeby ta, która was zatrudniła, naprawdę była zainteresowa- 257 na wykurzeniem nas z Guizburga, chyba że chce spędzić najbliższe trzy miesiące na obleganiu małego bawarskiego zamku. — Kto wie? — rzekł na to dwuznacznym tonem Baranek. — Powiedz swojej szefowej, że my ze zrozumiałych powodów nie bardzo się palimy do wjeżdżania na teren jej obozu, ale gdyby ona postanowiła podjechać pod nasze mury, to podejmiemy z nią pertraktacje. — Oto słowa, które chciałem usłyszeć. Baranek obrócił swego szczupłego i kościstego, dereszowatego wa- łacha, zamachnął się kopią i wbił w ziemię ostrze z białą flagą. W tej samej chwili spoza obronnego łańcucha wozów wyjechała kolejna grupa jeźdźców, których mogło być ze czterdziestu. W ciemnościach i z tej odległości trudno było określić ich barwy. — No to powiedz mi jeszcze, jaką premię dostaliście za to, żeby jechać tu na własną rękę? — Wystarczającą. Ale zapewniano mnie, że zakładników traktuje- cie całkiem dobrze. Powiedział to z uśmieszkiem kogoś, kto uwielbia flirtować z nie- wiastami; zresztą mówiono o Baranku Bożym, że jego głęboka religij- ność nie aż na tyle była głęboka, aby przestrzegał celibatu. Asza odpo- wiedziała mu uśmiechem, zarazem myśląc o dwóch wizygockich am- basadorach, którzy bynajmniej nie z własnej woli korzystali z gościny w Guizburgu, czekając, aż ona wróci tam cała i zdrowa. — Żadne z miast-państw Italii nie stawia już oporu, z wyjątkiem Mediolanu — dodał Baranek, nie zwracając uwagi na z nagła rzuconą przez Antonia Angelottiego obsceniczną uwagę — a spośród szwaj- carskich kantonów przy oporze obstaje jeszcze tylko Berno. — Szwajcarzy też dali dupy?! — Zamilkła na chwilę ze zdumie- nia, a potem stwierdziła bardziej, niż spytała: — Ich linie zaopatrzenia rozciągnięte są teraz na cały region śródziemnomorski i zdolni są w tej sytuacji utrzymywać w polu swoje armie, przez cały czas prąc na północ i utrzymując wszystkie już przekroczone terytoria? Było to, choć w wykonaniu Baranka raczej mało eleganckie po- twierdzenie prawdziwości informacji, których dostarczyły jej własne źródła. Cała uwaga Aszy skupiła się teraz na zbliżającej się ku nim drugiej grupie jeźdźców. Tym razem Baranek był bardziej lakoniczny. 258 — Uważam, że dwadzieścia lat przygotowań bardzo się przydaje, madonno. — Trudno mi uwierzyć w te dwadzieścia lat. To przecież tyle samo, ile ja dotąd przeżyłam. To napomknienie o swojej młodości było jawną złośliwością: roz- mówca przekroczył już o parę lat trzydziestkę. Choć tak młoda, już była sławna. Doszła jednak do wniosku, iż lepiej nie okazywać nad- miernej pewności siebie; czekała, aż nowi przybysze podjadą w po- bliże szczytu wzniesienia. Wiatr przebiegł po ciemnej trawie i zaszele- ścił w widocznych w oddali koronach sosnowych lasów. Nagle zro- dziło się w niej niemal fizyczne wrażenie galopowania na rumaku, nad którym nie sprawuje niemal żadnej kontroli. — Słodki Chryste! — powiedziała tak cicho, że prawie niesłyszal- nie. — To Armagedon. Wszystko się zmienia. Królestwo chrześcijań- stwa staje na głowie. Kim będzie teraz wieśniak? Baranek dosłyszał jednak jej ciche słowa. — Może kupiec? Może wielmoża? — Ściągnął wodze swego wierz- chowca. — Jest tylko jedno rzemiosło, którego warto się trzymać, cara. — Tak sądzisz? Wojowanie, to jedyna rzecz, którą potrafię upra- wiać. — Oto niezwykły moment: ona i ten mężczyzna z rozwichrzoną czupryną bardzo dobrze się nawzajem rozumieją. Powiedziała: — Stać w bojowym szyku aż do trzydziestki, a potem zginąć? Wolę dowodzić. Stać na czele do starości — czterdziestki albo i więcej — i wtedy zginąć. Z tego właśnie bierze się — gestem zbrojnego ramienia wska- zała Guizburg — ta gra książąt. — Gra książąt? — Baranek odwrócił ku niej zarówno opancerzo- ny tors, jak i okrytą hełmem głowę, aby móc patrzeć jej prosto w twarz. — Ach tak, cara\ Dochodziły do mnie plotki o tym, że połowa twoich największych problemów, to pragnienie posiadania i majętności, i ty- tułu. Co do mnie... — Westchnął, lecz w tym westchnieniu zawierało się również pewne zadowolenie. — Pieniądze zarobione podczas dwóch ostatnich kampanii zainwestowałem w handel angielską wełną. Asza wpatrzyła się weń z wyrazem zdziwienia. — Zainwestowałeś? — A do tego jeszcze mam w tej chwili w Brugii dwie farbiarnie. Jestem z nich bardzo zadowolony. — Asza uświadomiła sobie, że ze zdumienia otworzyła usta, więc spiesznie je zamknęła. — A zatem 259 komu i do czego potrzebna jest ziemia? — zakończył swój wywód Agnus Dei. — No... może i tak... — Ponownie skupiła uwagę na zbliżających się Wizygotach. — Jesteś z nimi od dwóch tygodni albo trochę dłużej. Powiedz mi: o co w tym wszystkim chodzi? Ten dotknął owieczki widniejącej na jego płaszczu. — Zapytaj sama siebie, madonno, czy masz wybór. Bo jeśli nie, to jakie mogłaby mieć znaczenie moja odpowiedź? — Ona jest całkiem dobra! — Asza przypatrywała się nadjeżdża- jącemu orszakowi jeźdźców z pochodniami w dłoniach. Byli już wy- starczająco blisko, żeby mogła wyróżnić wzrokiem cztery poprzedza- jące oddział muły, dosiadane przez odzianych w suknie mężczyzn z zakrytymi twarzami: wieźli przed sobą wsparte o siodła przedmioty, które skojarzyły się jej ze szkieletami ośmiokątnych beczułek. Zdało się jej, że było coś niewłaściwego w głowach i ciałach tej czwórki. Kiedy po chwili dojrzała, iż uderzają oni pałkami w złocisto-czerwone skórzane ścianki domniemanych beczułek, pojęła, że są to karły, bi- jące w wojenne bębny. Ich narastająca stopniowo wibracja sprawiła, że Godluc położył po obie uszy. Asza pospiesznie rzuciła do Baranka: — Ona nam skopała tyłki pod Genuą. Czy ty wierzysz w te bajdy o machinie z mosiężną głową, która mówi jej, co powinna zrobić? Wi- działeś tę machinę? — Nie. Jej ludzie mówią, że tej głowy, którą zwą Kamiennym Go- lemem, nie ma tu z nią. Jest w Kartaginie. — Ale po czasie spędzonym przez was na oczekiwaniu informacji i poleceń — posłańcy, pocztowi kurierzy, gołębie — na polu walki nie da się już jej używać. Nie w realnie trwającej walce. — Jej ludzie twierdzą jednak, że ona się nią także i wtedy posługu- je. Mówią, że „słyszy ją w tej samej chwili, kiedy ona mówi do niej z kartagińskiej Cytadeli"... — zawahał się na moment. — Nie wiem, madonno. Powiadają, że ponieważ jest niewiastą, to tylko przez nią może być słyszana. Asza poczuła się dotknięta przebiegłymi wyjaśnieniami Baranka. Ignorując go, mimo wszystko przez parę chwil obracała w głowie, ja- kie miałaby znaczenie dla jakiegoś dowódcy możliwość utrzymywa- nia stałego kontaktu z jego zwierzchnikami, przebywającymi w od- ległym o tysiące kilometrów rodzinnym mieście. 260 — Kamienny Golem — powiedziała, powolnie cedząc słowa. — Baranek, który słyszy świętych naszego Pana, to jedno, ale Baranek, który słyszy machinę... — To pewnie tylko jedna wielka wytwórnia plotek — uciął Agnus. — Połowy tego, co mówią, że mają w Afryce Północnej, wcale nie mają; ot, trochę manuskryptów i wspomnień prapradziadków. Ta nie- wiasta jest nowa i w dodatku dowodzi armiami, więc bez wątpienia sta- nie się bohaterką niedorzecznych opowieści. Tak zawsze było i będzie. ( Powiedział to wszystko tak szybko, że bystro mu się przyjrzała. Baranek z pewnością był w stanie skrajnego napięcia. Kątem oka doj- rzała, że Robert Anselm, Geraint ab Morgan, Angelotti i wszyscy inni jej oficerowie gotowi są przystąpić do pertraktacji, które jednak mogły się okazać zasadzką. Świadomi byli tego, że tak czy inaczej dużo trze- ba będzie przetrzymać, żeby dociec prawdy. Spojrzała za siebie, szu- kając charakterystycznej sylwetki Godfreya Maximilliana. Kapłan pa- trzył na zbliżające się pochodnie. — Módl się za nas — poleciła mu. Brodacz zacisnął palce wokół krzyża, a jego wargi zaczęły się po- ruszać. Zobaczyli, że poniżej pierwszej fali pochodni rozbłysła następna; nie- śli je piesi żołnierze. Asza usłyszała, że Robertowi Anselmowi wyrwało się zabobonne zaklęcie: ci piesi, to były uformowane na podobieństwo lu- dzi golemy z gliny i mosiądzu, wznoszące tryskające strugami płomieni smołowane pochodnie, w których świetle widać było pozbawione jakie- gokolwiek wyrazu twarze i skórę o barwie czerwonawej ochry. — Ładne to — stwierdziła Asza. — Gdybym była nią i miała do dyspozycji coś równie niepokojącego, to też bym się tym posłużyła. Pomiędzy dwoma rzędami golemów szły wizygockie wierzchow- ce: małe, wysoko stąpające koniki, które miały w sobie krew pustyn- nych rumaków. W blasku pochodni połyskiwały nabijane pozłacanymi cekinami skórzane pasy, przerzucone przez ich karki i zady, tak samo jak rzemienie uzd, pierścienie i strzemiona. Niosły z sobą ostry odór nawozu, wyraźnie różniący się od odoru tęgoszyich europejskich koni bojowych. Godluc zaczął niespokojnie przestępować z nogi na nogę. Asza mocniej ściągnęła wodze. „Część tych koników to z pewnością klacze — pomyślała — a ja nigdy nie byłam w pełni przekonana, że mój wierzchowiec zdawał sobie sprawę z tego, iż uczyniono go wała- 261 chem". Kłusujące ku nim cienie najwyraźniej wzbudziły zaniepokoje- nie w rumaku Godfreya; Asza dała znak jednemu z konnych łuczni- ków, żeby zeskoczył z siodła i poprowadził go za uzdę, co pozwoli ka- pelanowi w spokoju kontynuować jego nieustającą modlitwę. Za wizygockimi konnymi jechał chorąży, dzierżąc powiewający nad głową czarny sztandar z podobizną orła. Jego wierzchowiec był opancerzony i na ten widok Asza uśmiechnęła się w myślach do siebie, w licznych bitwach pełniła bowiem tę samą zaszczytną funkcję, dzięki czemu mogła zrozumieć, co szepczące do niej głosy chciały powie- dzieć, używając określenia „ognisty magnes". Obok chorążego jechał odziany w pancerz poeta, melorecytujący coś zbyt głęboko tkwiącego w kulturze Wizygotów, aby mogła to zrozumieć, ale pamiętała, jak zwało się to w Tunisie: cantadors, czyli rzeczy, których zadaniem było podniesienie morale żołnierzy. „Jakże imponująco oprawiona parada" — pomyślała w pewnej chwili. „Ciekawam, czy próbują tym sposobem z góry wytworzyć w nas poczucie niższości?". Asza siedziała w siodle z niemal wypro- stowanymi nogami, utrzymując środek ciężkości ciała na wysokości bioder lub tuż poniżej: uczucie całkiem różne od tego, jakie się ma, krocząc w pełnej zbroi. Niedostrzegalnie zmieniając pozycję, utrzy- mywała Godluca w znieruchomieniu. Wizygockie koniki dzwoniły za- trzymując się. Piki i tarcze, miecze i lekkie kusze... Uważnie przy- glądała się zbrojnym, którzy na wypychanych zbrojach mieli kolczugi, a na nich białe płaszcze, na głowach zaś hełmy bez przyłbic. Wychylali się z siodeł ku swoim towarzyszom, jawnie z nimi rozmawiając, a czę- stokroć nawet pokazując sobie poszczególnych europejskich najemni- ków. Asza upatrzyła sobie jednego z nich i krzyknęła do niego wesoło, a zarazem gromko: — Tak się składa, że nie. A poza tym w tych górach nie trafisz ani na owce, ani na barany. — Okrzyk ten wywołał falę śmiechów, prze- kleństw i objawów zaniepokojenia. Geraint ab Morgan klepnął się po opancerzonym udzie. Jeden z lepiej uzbrojonych wizygockich jeźdź- ców, nad którym powiewał czarny proporzec z czarnym orłem, coś po- wiedział do jadących po jego obu stronach towarzyszy, po czym przy- naglił do jazdy swego kasztanowej maści wałacha. Żeby nie przegrać w tej rozgrywce, Asza dała znak swoim. Euen Huw zagrał trzy czyste tony na przypadkowo wiezionej przez siebie trąbce. Asza jechała przed 262 siebie przy akompaniamencie tupotu kopyt pochrapujących koni, mając przy sobie sześciu oficerów: Anselma, Gerainta i Joscelyna van Mande- ra w błyszczących, pełnych mediolańskich zbrojach; Angelottiego, rów- nież w mediolańskiej roboty pancerzu, którego osłony nóg pokryte były skomplikowanym gockim rowkowaniem, wciąż modlącego się z za- mkniętymi oczyma Godfreya w jego najwspanialszej zakonnej szacie oraz Florię del Guiz w pożyczonej od kogoś brygantynie i w salecie łucznika na głowie. Musiała ze smutkiem przyznać, że wprawdzie nic w jej wyglądzie nie było niewieściego, ale też nic żołnierskiego. — Je- stem Asza — oznajmiła w ciszy, która zapadła po dźwiękach trąbki. — Agnus Dei powiedział mi, że jesteś zainteresowana podpisaniem kon- traktu z nami. Ruchliwe cienie nie pozwoliły jej zobaczyć obramowanej hełmem ( twarzy wizygockiej przywódczyni. Hełm miała stalowy, a pod nagolennikami widać było w strzemio- nach wstążkowane sabatony, które owijały jej stopy. Światło pochodni obficie oblewało pokrytą purpurowym aksamitem zbroję, złożoną z po- łączonych z sobą płyt, pokrytych dziesiątkami pozłacanych główek ni- tów, które miały kształt kwiatów. Pod pancerzem miała kolczugę, która sięgała ud. Asza domyślała się, że osłaniający jej szyję stalowy kołnierz naśladował kryzę. Odnotowała też trzypłatkową, pozłacaną rękojeść miecza, pochwy na miecz i sztylet ze złotymi skuwkami, pas mieczowy z wyrazistymi złotymi zdobieniami oraz ciemnoniebieską i białą sza- chownicę, którą stanowił jej płaszcz, oblamowany futerkami popielic. Asza w jednej chwili wyliczała sobie cenę każdego z tych elementów i wbrew sobie była pod dużym wrażeniem tego, co zobaczyła. Nie mogła też nie doznać uczucia czystej przyjemności, jaką sprawił jej sam widok innej niewiasty, która dowodziła wojskiem (zwłaszcza że czyniła to tak daleko od Europy, iż nie mogła być jej rywalką). — Ty wolałabyś walczyć przeciwko Burgundczykom. Miała ostry, przenikliwy głos i mówiła po germańsku, choć z karta- gińskim akcentem. Oznaczało to, że chciała, aby rozumieli ją również ci ludzie z otoczenia Aszy, którzy nie znali kartagińskiego. — Walczyć przeciwko Burgundczykom? Nie z własnego wyboru. To bardzo twarde sukinsyny — odparła Asza, wzruszając ramionami. — Ja nie zwykłam wystawiać mojej kompanii na ryzyko bez ważnego powodu. 263 — A więc to ty jesteś Asza. Jund*. Jej opancerzony wałach kasztanowej maści trochę przyspieszył kro- ku, wchodząc w światła pochodni oficerów Aszy. Hełm miała wyposa- żony w osłonę nosa i był okryty przylegającą doń kolczugą, która się- gała poniżej jego krawędzi. Czarny szal zakrywał jej ramiona i dobą część twarzy. Widoczne były tylko jej obwiedzione okapem hełmu oczy, lecz Aszy wystarczyło je zobaczyć, żeby nagle uświadomić so- bie: „Mój Boże! Ona jest młoda. Z pewnością nie starsza ode mnie!". Wyjaśniało to napięcie, jakie zauważyła w zachowaniu Baranka: paliło go złośliwe pragnienie bycia świadkiem spotkania dwóch dzi- wolągów, jakimi niewątpliwie obie były w jego oczach. Nagle prze- niknięta swoiście perwersyjnym uczuciem, w jednej chwili polubiła wizygocką przywódczynię. — Generale — powiedziała. — Farido. Spodziewam się pewnej twojej propozycji. Wprawdzie w momencie, w którym pojawiła się taka możliwość, byłam skłonna walczyć po stronie Burgundczyków, ale sądzę, że jeśli jest taka konieczność, to jesteśmy w stanie dać im radę. — Mam tu już sojusznika w tej sprawie. — To mój małżonek. Myślę, że stawia mnie to w pierwszym rzę- dzie kandydatów do wykonania tego zadania. — Gdybym miała ci zaproponować taki kontrakt, to musiałabyś w jego ramach zaniechać dalszego oblegania zamku. — Hola, Farido! Za wcześnie puszczasz konia w galop. Nigdy nie godzę się na nic, czego uprzednio nie uzgodniłam z moimi ludźmi. — W głosie wizygockiej przywódczyni Asza dosłyszała jakiś ton, który ją zaniepokoił. Mogła wprawdzie przywieść Godluca bliżej wierz- chowca Faridy, ale światło pochodni migotało na grotach łatwych do wypuszczenia strzał, a część wizygockich jeźdźców już trzymała swe łuki na wysokości piersi. Także część jej ludzi wyciągnęła już piki z przymocowanych do siodeł obsad i dzierżyła je w dłoniach w pozy- cji, która oznaczała stanowczą gotowość do posłużenia się nimi. Każ- da broń żyje swym własnym życiem, wyrażając tkwiące w niej napię- cie. Asza mogła bezbłędnie stwierdzić, ilu wizygockich łuczników nie spuszcza z niej oka, oceniając dzielącą ich odległość. Nieomylnie wy- * Jund (arab.) — dosł. „żołnierz najemny; najemnik". 264 czuwała niewidoczny związek, który ich w tej chwili łączył. Dając swoim sygnał podniesieniem ręki, równocześnie z czystej chęci zyska- nia minuty lub dwóch na przemyślenie sytuacji, Asza zadała najbar- dziej nękające jej umysł pytanie: — Farido... Kiedy znowu zobaczymy słońce? — Kiedy my tak postanowimy. Głos młodej niewiasty był opanowany i spokojny. Lecz zdaniem Aszy pobrzmiewało w nim kłamstwo; sama wszak w swoim czasie wiele ich publicznie wypowiedziała. „A więc ty rów- nież tego nie wiesz? Przebywający w Kartaginie kalif nie wszystko mówi swojemu generałowi?". Żółte światło pochodni przeistoczyło się w olśniewający blask, gdyż gliniani piechurzy utworzyli dwa półkola, otaczając swego wodza. Błyszczały ich świetnego wyrobu kolczugi. — Co mi proponujesz? — Sześćdziesiąt tysięcy dukatów za cały okres trwania tej wojny. Sześćdziesiąt tysięcy! Tak samo wyraźnie jakby to był jej własny wewnętrzny głos, usły- szała opinię Roberta Anselma: „Skoro ta suka może sobie pozwolić na wyrzucanie pieniędzy w błoto, to nie spieraj się z nią!". Asza dała sobie parę chwil na zastanowienie, odpinając rzemienie saletu i zdejmując go z głowy. Był to zarazem sygnał dla jej ludzi: stójcie spokojnie, a w każdym razie nie uczyńcie żadnego gwałtowne- go gestu, chyba że Wizygoci zaczną okazywać jakieś wyraźnie groźne zamiary. Baranek zdjął jedną rękawicę i zaczął gryźć palce. Asza odgarnęła z twarzy srebrzyste włosy, mocno zwilgotniałe od długiego zamknięcia w wyściółce hełmu, po czym przeciągle spojrzała na Faridę. Po długim wahaniu Wizygotka również zdjęła opleciony kolczugą hełm, a następnie zasłaniającą jej twarz czarną woałkę. Jeden z wizygockich konnych wściekle zaklął. Przestraszony wrzas- kiem swego pana wierzchowiec stanął na zadnich nogach, po czym z impetem wpadł na stojącego obok mężczyznę. Gdy rozległ się prze- raźliwy ryk licznych głosów, Asza uchwyciła lewą ręką wodze Godlu- ca. Godfrey Maximillian otworzył oczy i Asza zobaczyła, że patrzy prosto przed siebie. — Jezu Chryste! — zakrzyknął po chwili. Farida wprowadziła swego rumaka w świetlny krąg płonącej po- 265 chodni i poruszeniami zamkniętego w szkarłatnym pancerzu ciała na- kłoniła kasztankę do postąpienia o jeszcze jeden krok naprzód, po czym poszła za spojrzeniem Godfreya. Po kaskadzie jej srebrzystych włosów poruszały się naprzemiennie cienie i migotliwe plamy światła. Miała zdecydowanie i zarazem pięknie zarysowane czarne brwi, jej oczy błyszczały ciemnym blaskiem, ale to jej usta sprawiły, że Asza pomyślała: „Widziałam te usta w zwierciadle za każdym razem, gdy było pod ręką jakieś zwierciadło", po czym rozpoznawała po kolei sie- bie w długości nóg i rąk Wizygotki, w szczupłych, lecz solidnie zbu- dowanych biodrach, w jej mocnych barach, a nawet — choć nigdy przedtem sobie tego nie uświadomiła — w identycznej pozycji, jaką obie zachowywały w siodle. Ponownie podniosła wzrok ku twarzy Faridy. Żadnych blizn. Gdyby je tam ujrzała, spadłaby z grzbietu Godluca twarzą do ziemi i poczęłaby się modlić do Chrystusa, słać do Niego modły przeciwko szaleństwu, przeciwko demonom i wszystkiemu, czym mógłby być mieszkaniec Otchłani. Lecz policzki Faridy były nieskazitelnie gład- kie i niczym nie naznaczone. W chwili gdy Asza na nią patrzyła, twarz wizygockiej przywódczyni pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, a jej rysy jakby zmrożone lub skamieniałe. W tym samym momencie, w którym europejscy i wizygoccy żoł- nierze stłoczyli wokół nich swoje konie, Aszy przebiegła przez głowę myśl: „Oto jak bym wyglądała bez szram na policzkach. Bez blizn. Pod każdym innym niż ten szczegół względem —jesteśmy bliźniacz- kami". iJU III jf arida wzniosła do góry rękę i coś powiedziała, ale zbyt szybko i zbyt ostrym tonem, aby Asza mogła to zrozumieć. — Poślę do ciebie mojego qa'ida z kontraktem! — rzuciła jeszcze pod jej adresem wizygocka przywódczyni, po czym ponaglającym po- ruszeniem ciała obróciła w miejscu kasztankę Barb, która napięła mięś- nie i galopem oddaliła się od żołnierskiej ciżby. Minęła chwila i już pędzili za nią wszyscy jej konni. Bębny, orzeł, karły, poeci i zbrojne rzezimieszki — wszyscy pognali w dół mrocznego stoku w stronę obozu Wizygotów. — Z powrotem do miasta! — usłyszała Asza w panującej wśród jej ludzi ciszy swój ostry i chrypliwy głos. Pomyślała: „Bez względu na to jak wielu z nich — być może tylko garstka, ze trzydziestu moich naj- bliższych współpracowników — zobaczyło w ciemności tę twarz, wieść wkrótce zacznie się rozchodzić i w końcu przekształci się w plotkę". — Do miasta! Podczas następnych pięciu dni ani razu nie zdarzyło się jej rozma- wiać z mniej niż dwiema lub trzema osobami jednocześnie. Godfrey przyszedł do niej z wizygockim kontraktem, którego ła- ciński tekst skrupulatnie musiał na jej życzenie sprawdzić, zanim zło- żyła pod nim swój podpis. Uczyniła to w połowie wielce krytycznej przemowy do Gustawa i jego pieszych rycerzy, którzy samowolnie przypuścili ostatni atak na guizburski zamek. Ona również była w po- łowie wypełniania obowiązków: między zastanawianiem się wraz z Hen- rim Brantem nad sposobami uzupełnienia nadwątlonych zapasów i li- czeniem ilości worków ziarna, niezbędnego na owsiankę dla kompa- nii, i równoczesnym wysłuchiwaniem kanonierów, skarżących się na 267 brak prochu, oraz Florii składającej jej raporty w sprawie liczby ran, które udało się i nie udało zszyć. W samym środku pierwszej nocy od- wiedziła kwatery wszystkich oddziałów kompanii, żeby uzyskać ich zgodę na warunki kontraktu. — Wyruszamy w nocy — oznajmiła. Po części dlatego, że w nocy była szansa na jakieś światło — zmniejszający się w czwartej kwarcie księżyc wciąż dawał więcej światła, niż było w dzień — po części zaś ze względu na to, że jej ludzie nie lubili jeździć za dnia, pod sprzecz- nym z naturą czarnym niebem, i wedle jej opinii byli bezpieczniejsi, przesypiając dni, bez względu na to, jakich to mogło przysporzyć trud- ności. Codzienne transportowanie obozowego sprzętu osiemdziesięciu oddziałów i przejazd taborów na nowe miejsce to nawet w dziennym świetle trudna sprawa. Ani razu, choćby przez najkrótszą chwilę, nie była sama. Otoczyła się nieprzenikalną zasłoną dowódczego autorytetu. Nie było mowy o zadawaniu jakichkolwiek pytań, toteż żadnych pytań nie było. Jej samej zdawało się, że pogrążona jest w nieprzerwanym śnie, a w najlepszym razie — że zachowuje się jak lunatyczka. Po pięciu dniach — cóż za paradoks — wyrwało ją z tego uśpienia najzwyklejsze zmęczenie. Nagle zbudziła się z drzemki i stwierdziła, że przysnąwszy, wspie- rała się czołem o kark swojej klaczy. Świadoma była tego, że ściskając w dłoni końskie zgrzebło, przesuwała je po sierści zwierzęcia małymi kolistymi ruchami, których częstotliwość stopniowo zmniejszała się. Świadoma była również tego, że właśnie coś powiedziała — ale co? Podniosła głowę i jej spojrzenie trafiło na Rickarda. Chłopiec wy- glądał jak strzęp samego siebie. Lady — bo tak zwała się klacz — trącała ją łagodnie pluszowym nosem, z którego nozdrzy tchnęło na nią ciepłe powietrze. Asza wy- prostowała się. Wolną od zgrzebła ręką przebiegła po ciepłym i gład- kim ciele przyszłej matki źrebięcia, które już się w niej rozpierało. Rżąc cicho, Lady delikatnie napierała na swą panią złocistym barkiem. Rozesłana na podłodze stajni wyściółka nasiąkła przyjemnym zapa- chem końskiego łajna. Asza spojrzała po sobie. Na nogach miała wysokie buty dojazdy ze 268 spiczastymi noskami, które wyginały się ku skrajowi jej podwójnego dubletu; były aż po kolana umazane błotem i końskimi odchodami. — Oto pełne chwały życie najemnika. Gdybym chciała spędzić żywot po kolana w gnoju, to mogłabym go pędzić jako wieśniaczka na jakiejś farmie. Przynajmniej nie musiałabym wówczas za każdym pia- niem koguta przenosić swojej farmy o kolejnych dwadzieścia kilka ki- lometrów. Dlaczego tkwię aż po tyłek zanurzona w gównie? — Nie wiem, szefie. — Jej retoryczne uwagi należały do gatunku tych, które część słuchaczy uznałaby za zaproszenie do błyśnięcia ja- kimś żartem; Rickard miał wyraz twarzy kogoś, kto nie potrafi wy- krztusić żadnego sensownego słowa. Ale jednocześnie widać było po nim, że jest mu bardzo miło. Najwyraźniej nie zdarzało się jej dotych- czas rozmawiać z nim takim tonem. Zachęcony jej dobrym nastrojem, powiedział: — Lady zlegnie za jakieś dwa tygodnie, szefie. Ciało Aszy było poobijane, ciepłe i znużone. Podziurkowane stalowe latarnie rzucały żółtawe światło na poruszające się brezentowe ścianki boksu i na siano, które wystawało ze żłobu klaczy. O tej wczesnoporannej godzinie Asza była w dobrym nastroju i czuła się wypoczęta. „Lecz jeśli wyjdę na zewnątrz, to nie zobaczę poprzedzającego świt brzasku, a jedynie ciemność". Usłyszała głosy rozmawiających na zewnątrz szeregowych żołnie- rzy i skomlenie psów, które im towarzyszyły; w tamtych czasach nie przeszłaby przez obóz bez eskorty. „Moja skłonność do popadania w roztargnienie nie może przecież sięgać aż tak głęboko w przeszłość". Doznała uczucia, iż była to rzeczywista nieobecność; jak gdyby ktoś udał się w podróż i dopiero teraz z niej powrócił. — Dwa tygodnie — powtórzyła. Przystojny chłopak nie spuszczał z niej wzroku. Koszula wybrzuszała mu się na plecach od łopatek aż po lędźwie, a twarz zaczęła już szczupleć, przemieniając go z okrągło- licego chłopczyka w mężczyznę. Obdarzyła go pokrzepiającym u- śmiechem. — Dobra. Posłuchaj, Rickardzie. Kiedy już nauczysz Ber- tranda spełniania obowiązków podczaszego i pazia, postaram się, żeby Roberto wziął cię do siebie jako giermka. Minął już czas, wyznaczony na przygotowanie się do tej funkcji. Chłopak nic na to nie powiedział, ale twarz tak mu się rozświetliła jak paziowi z namalowanej w jakimś manuskrypcie iluminacji. 269 Po ciężkim wysiłku ciało się odpręża. Asza zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, że z jej mięśni uchodzi napięcie, zaczęła odczuwać ciepło, jakie biło spod jej półsukienki, która wyglądała jak dublet z pełniejszym dołem i bufiastymi, wszytymi rękawami, które były za- pinane nad brygantyną. Znowu doznała uczucia senności, które jednak w żadnej mierze nie wykluczało pożądania. Doświadczała nagłych i intensywnych przypływów zgoła dotykalnej pamięci: kształt linii, któ- ra biegła od barku Fernanda del Guiz do jego biodra, żar jej skóry, kie- dy dotykały jej opuszki palców Fernanda oraz uczucie, jakiego dozna- wała w chwili, gdy wbijał się w nią jego sztywny członek. — Psiakrew! Rickard przeraził się nieco, ale zebrał się na odwagę i powiedział: — Mistrz Angelotti pragnie z tobą rozmawiać, szefie. Dłoń Aszy odruchowo pomknęła ku szyi trącającej ją nosem Lady. To dotknięcie przywróciło jej spokój. — Gdzie on jest? — Przed wejściem. — Dobrze, zaraz się z nim spotkam. Wszystkim innym mów, że przez najbliższą godzinę będę nieosiągalna. Przez pięć dni była nieświadoma tego, że wędruje pomiędzy stro- mymi ścianami nagiej skały, na której tylko światło księżyca odkrywa białe łaty śniegu. Nieświadoma drogi, którą kroczy. Zimne karłowate drzewka, wrzos i dźwięczny łoskot głazów, staczających się po obu stronach klifów. Światło księżyca na taflach jezior, rozlewających się bardzo daleko od wijących się nad nimi dróg i piargów. Tylko kiedy świeciło słońce, mogła spojrzeć w dół i zobaczyć w oddali zielone łąki, których nikt nie grodził oraz małe zameczki na szczytach wzgórz. Kiedy przekraczała linie koni, światło księżyca nie ukazało jej ani skrawka otaczającej obóz krainy. A z obozu w ogóle nie można było zobaczyć żadnej dali. — Witaj, szefie! — pozdrowił ją Antonio Angelotti, odwracając się od strażników, z którymi wdał się pogawędkę. Okrywał go narzu- cony na brygantynę i pancerną osłonę nóg nader obszerny płaszcz z czerwonej wełny, który w lipcu nie powinien mu być potrzebny. Tymczasem to, co chrzęściło pod podeszwami butów, gdy do niej pod- chodził, to nie była zeschła ściółka, lecz szron. Zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny krąg wozów najeżony był lu- 270 fami dział, chronionych przez wielkie jak kościelne drzwi tarcze. Na centralnym placu obozu płonęły ogniska, przy których spali owinięci w koce najemnicy; z rozkazu Aszy płonęły one również poza obronną linią wozów, żeby oświetlić otaczającą obóz przestrzeń oraz zapobiec temu, żeby na tle wewnętrznego kręgu światła rysowała się sylwet- ka każdego przechodzącego łucznika czy kanoniera. Wiedziała, gdzie rozłożyli się obozem Wizygoci — o kilometr od nich — dzięki jaskra- wym płomieniom ich ognisk i docierającym do jej uszu głosom śpie- wających żołnierzy; pijanych czy dodających sobie śpiewem bojowe- go ducha, nie wiadomo. — Chodźmy. — Doszli z Antoniem aż do miejsca, gdzie główny kanonier rozstawił armaty oraz ręcznych ogniomistrzów, siedzących lub leżących wokół własnych ognisk i odzywających się tylko wte- dy, kiedy chodziło o coś więcej niż rutynowe kwestie organizacyjne. W chwili gdy jakiś zadziwiająco urodziwy mężczyzna odstąpił na bok, żeby umożliwić jej wejście do swego małego namiotu, Asza pojęła, że jej milczenie dobiega końca. — Rickardzie, spróbuj znaleźć ojca God- freya i Floriana. Jeśli ci się to uda, przyślij ich tu do mnie. — Schyliła się, żeby przejść przez otwór małego namiotu i znalazła się w środku. Jej oczy stopniowo przyzwyczaiły się do panującego tam mroku. Usa- dowiła się na drewnianej skrzyni, skrępowanej rzemiennymi pasami i żelaznymi obręczami. Było w niej wystarczająco dużo prochu, żeby i ją, i znajdujących się w pobliżu kanonierów wysadzić tak skutecznie, że trafiliby prosto do Otchłani. — Co takiego masz mi do powiedzenia w cztery oczy? Angelotti zdołał się wcisnąć pomiędzy nachyloną ścianę namiotu i swój stolik na koziołkach, bez rozcinania rzemieni, które spinały pancerze na jego udach. Pokryta obliczeniami karta papieru zsunęła się ze stolika na zasypane leśną ściółką klepisko namiotu. „W żadnej sytuacji nie utracił on swojego wdzięku" — pomyślała Asza. „Zarazem jednak nie potrafił też ukryć swojego zakłopotania". — A więc jestem cholerną dziwką z Afryki Północnej zamiast być cholerną dziwką z Francji, Flandrii albo Burgundii — powiedziała łagodnym tonem. — Czy to naprawdę takie dla ciebie ważne? Nieznacznie wzruszył ramionami. — To zależy od tego, skąd wywodzi się szlachetny ród Faridy, oraz od tego, czy jego członkowie uznają, że twoja osoba stawia 271 ich w krępującej sytuacji. Chociaż nie. Tak czy inaczej dla tego rodu będziesz bękartem, który im nie przeniesie chluby. Więc ważne to czy nie? — Kur...! — Asza wściekle prychnęła. W jej piersi zapłonął ogień. Ześlizgnęła się ze skrzyni i podwinąwszy nogi, usiadła na ściółce, po czym zaczęła się tak niepohamowanie śmiać, że aż zabrakło jej tchu. Płytki brygantyny skrzypiały zgodnie ze spazmatycznymi ruchami że- ber. — Och, Angelo. Nic. „Chluba". Cóż za komplement! Ty... Zresztą nieważne. — Otarła policzki grzbietem rękawicy, odbiła się mocno no- gami od podłoża i z powrotem znalazła się na drewnianej skrzyni. — Wiele wiesz o Wizygotach, główny kanonierze! — To nie gdzie indziej, ale właśnie w Afryce Północnej studio- wałem matematykę. Asza uświadomiła sobie, że Angelotti bardzo uważnie przygląda się jej twarzy, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że to robi. — Ile czasu tam spędziłeś? Owal powiek częściowo przysłonił jego oczy. Angelotti miał twarz jakby wyjętą z bizantyjskiej ikony, z jej światłem świec i cieniami, i z młodzieńcem, który na tym tle jest jak cienka warstewka białej błonki na powierzchni śliwki. — Miałem dwanaście lat, kiedy zostałem schwytany — długorzę- se powieki podniosły się i spojrzał jej prosto w oczy. — Turcy porwali mnie z pokładu jednej z galer niedaleko Neapolu. Z kolei ich okręt zo- stał napadnięty przez Wizygotów. Trzy lata spędziłem w Kartaginie. — Asza nie zdobyła się na to, żeby go wypytywać o więcej szcze- gółów na temat tego okresu, niż on sam zdawał się gotów w tym mo- mencie ujawnić. I tak powiedział jej więcej niż przez minione czte- ry lata. Zadała sobie pytanie, czy w niewoli nie żałował, że został ob- darzony aż taką urodą. — Uczyłem się tego w łóżku — powiedział spokojnie, z lekkim uśmiechem, po którym zrozumiała, że przeniknął tok jej myślenia sprzed chwili. — Na zaproszenie jednego z tamtej- szych emirów* pracował wówczas na jego dworze ich uczony i mag, emir Childeryk. To on przekazał mi wiedzę na temat trajektorii poci- sków artyleryjskich, nawigacji i astrologii. Asza, która przywykła do tego, że Angelotii jest zawsze czysty * Emir (arab.) — dosł. „pan". 272 (choć niekiedy cokolwiek osmalony) i schludny — co samo w sobie zdawało się cudem w obozowym błocie i kurzu — a nade wszystko zachowuje swoje sprawy dla siebie, więc zadała sobie teraz pytanie: „Jak bardzo musi mu zależeć na tym, żeby do mnie przeniknąć, skoro mi o tych sprawach opowiada?". Powiedziała spiesznie: — Być może Roberto ma rację, mówiąc, że może to być ich zmierzch, którego zasięg się rozszerza. Godfrey mógłby to nazwać piekielną zarazą. — Nie Godfrey. On szanuje ich emirów tak samo jak ja.— Powiedz, o czym chciałeś ze mną mówić? Angelotti rozwiązał zapięcia płaszcza. Czerwona tkanina zsunęła się z jego pleców na stolik i została na blacie w formie skłębionego pa- górka. — Moi kanonierzy się buntują. Nie spodobała im się twoja decy- zja o przerwaniu oblężenia Guizburga. Mówią, że to dlatego, że del Guiz jest twoim mężem, i że „Fortuna przestała się już do ciebie uśmiechać". — Ta Fortuna! — uśmiechnęła się Aszą. — „Zmienna jak niewia- sta". Czyż nie tak właśnie mówią? Dobra. Pogadam z nimi. Będę im więcej płacić. Ja wiem, dlaczego są wściekli. Zrobili już podkopy pra- wie do samej zamkowej bramy. Wiem też, że byli przekonani, iż lada chwila wysadzą wszystko aż pod samo niebo! — Toteż czują się oszukani. — Angelottiemu najwyraźniej bardzo ulżyło. — Jeśli z nimi porozmawiasz... to będzie dobrze. — I to wszystko, co do mnie miałeś? — Czy słyszysz te same głosy co ona? Najdelikatniejszym stuknięciem można rozbić każde naczynie, jeśli tylko się wie, w które miejsce stuknąć. Asza miała wrażenie, że od tego pytania zaczęła się rozchodzić cała siatka pęknięć. Zapominając o szczupłości miejsca, zerwała się na równe nogi. — Chciałeś powiedzieć, że mój święty jest niczym, tak? I że Lew jest niczym? Że być może to jakiś demon do mnie przemawia? Chciał- byś wiedzieć, czy słyszę głos machiny, jak je podobno ona słyszy? Otóż... ja nie wiem. — Ciężko oddychając, Asza uświadomiła sobie, że palce jej lewej dłoni zacisnęły się wokół rękojeści mieczyka. Kostki palców zbielały. — Czy ona potrafi robić to, o czym mówią, że robi? 273 Słyszeć jakiś mechanizm, który do niej przemawia przez rozdzielające je morze? To ty tam byłeś, więc ty mi powiedz! — To mogła być tylko pogłoska. Albo zupełne kłamstwo. — Nie wiem! Asza powoli rozprostowywała palce. Bez względu na to, czy kanonie- rzy buntowali się, czy nie, to słyszała, jak na zewnątrz obchodzili dzień swojego patrona* —jednego z tych świętych, których osoby budziły naj- więcej wątpliwości. Ktoś bardzo głośno odśpiewywał piosenkę o byku, którego prowadzono do krowy. Właśnie sobie uświadomiła, że w piosen- ce owego byka nazywano Fernando. Jedna z jej czarnych brwi uniosła się: może więc jednak rzeczywiście nie tak daleko było do buntu? — Ludzie Faridy budują teraz wzdłuż dróg swego przemarszu ce- glane punkty obserwacyjne — powiedział Angelotti podniesionym głosem, żeby go nie zagłuszył żenujący chór kanonierów. — Przygważdżają ten kraj. Asza przeżyła moment paraliżującej paniki na myśl: „A gdzie MY jesteśmy?", lecz przerażenie zaczęło zanikać, w miarę jak wspomnie- nia z ostatnich paru dni zaczęły się posłusznie układać w pożądanym przez jej umysł porządku. — Myślę, że właśnie dlatego chcą nałożyć w Akwizgranie temu Wizygocie koronę wicekróla. — Pogoda jest zła. Powiedziałaś, że będą musieli się zdecydować na zatrzymanie gdzieś bliżej, niż zamierzali, i miałaś rację, madonno. W ciszy, jaka na chwilę zapadła, Asza usłyszała szczekanie psów, a zaraz potem przyjazne powitania jej strażników; jeszcze moment i wkroczył Godfrey Maximillian, ściągając z rąk chłopskie rękawi- ce z owczej skóry, a za nim Floria. Chirurg wskazał palcem miejsce w namiocie, a wówczas jego posługacz, Bernard, który przyniósł ze sobą koszyk z rozżarzonym węglem, opróżnił wskazane miejsce z za- wadzających rzeczy, postawił koszyk i dorzucił doń jeszcze parę szu- felek gorących węgielków. Następnie na znaczący ruch głową Ange- lottiego niezdarnie nalał im piwa, położył obok niego bochenek chleba sprzed dwóch dni i masło, po czym wyszedł. — Nienawidzę złego kaznodziejstwa. — Godfrey usadowił się na drugiej drewnianej skrzyni. — Właśnie czytałem im Exodus, 10.22, * Wydaje się, że przypadał on 9 sierpnia, w dzień święta Św. Oswalda. 274 gdzie Mojżesz ściąga na Egipt klęskę czarnej, nieprzeniknionej nocy. Ktoś, kto wie, w czym rzecz, powinien w tym miejscu zapytać, dlacze- go egipskie ciemności trwały tylko trzy dni, podczas gdy nasze utrzy- mują się już od trzech tygodni. Ojciec Godfrey napił się i wytarł brodę. Asza z uwagą sprawdzała wzrokiem odległości między różnymi skrzynkami, flakonami prochu i koszykiem z rozżarzonymi węgielkami. Prawdopodobnie wszystko jest w porządku, pomyślała, nie pokładając wielkiej wiary w rozsądek Angelottiego, kiedy chodziło o proch strzelniczy. Floria rozgrzała ręce nad koszykiem. — Robert zaraz tu będzie. „To spotkanie zostało zwołane bez mojej zgody" — uświadomiła sobie Asza. „Mogłabym się założyć, że czekali z nim pięć dni". W za- myśleniu sięgnęła po kawałek chleba, odgryzła kęs i zaczęła go żuć. Na zewnątrz rozległ się szczekliwy głos Anselma, który spiesznie za- nurkował do namiotu. — Nie mogę zostać. Muszę iść i wybrać na jutro warty przy bra- mie. To znaczy na dziś. — Dojrzawszy Aszę, ściągnął z głowy aksa- mitny beret. Światło świec zamigotało na jego nagiej czaszce i na przymocowanej do beretu cynowej oznace Lwa. — A więc wracasz. Mogło się zdawać dziwne, że nikt nie wyraził wątpliwości co do doboru słów, których użył. Wszyscy zwrócili się ku niej: Angelotti jak obraz znad ołtarza, Godfrey z brodą pełną okruchów chleba i Floria z całkowicie nieprzeniknionym wyrazem twarzy. — Gdzie jest Baranek? — spytała nagle Asza. — O pół kilometra na północny wschód od nas. Obozuje tam z pięćdziesięcioma ludźmi. Anselm szybkim ruchem wyciągnął z pochwy miecz i zatrzymał się obok stojącej przy żelaznym koszyku Florii. „Wybrałby zupełnie inny kierunek — pomyślała nagle Asza — gdyby wiedział, że Floria jest mężczyzną". — Baranek wiedział! — warknęła Asza. — Sukinsyn! Musiał wie- dzieć od chwili, kiedy ją zobaczył. Tę ich przywódczynię. Wiedział i bez słowa ostrzeżenia pozwolił mi się w to wplątać! — Jej również pozwolił się w to wplątać — zauważył Godfrey. — I jeszcze nie kazała go powiesić?! — Z tego, co mi powiedziano, wynika, że on obstaje przy tym, że 275 nigdy sobie nie uświadomił, jak wielkie jest to podobieństwo. I wy- gląda na to, że Farida mu uwierzyła. — Jasna cholera! — Asza przysiadła na skraju stolika, obok Ange- lottiego. — Poślę tam Rickarda z wyzwaniem na pojedynek. — Niewielu ludzi wie, co on zrobił, jeśli to rzeczywiście zrobił, a nie był to po prostu grzech zaniechania. — Godfrey zlizał masło z czubków białych palców, przez cały czas bacznie przypatrując się Aszy. — Nie stoi za tobą żadna publiczna potrzeba. — Tak czy tak, po prostu chciałabym z nim walczyć — mruknęła, po czym złożyła ręce na piersiach, opuściła wzrok i zaczęła przypatry- wać się swojej brygantynie, jej błękitnemu aksamitowi i pozłacanym główkom nitów. — Słuchajcie — wróciła do tematu. — Ani ona w ni- czym mi nie zawiniła, ani ja nie jestem jej wrogiem. Po prostu jakiś emir zabawiał się na boku i w rezultacie jego ród dorobił się bękarta. To wszystko. Bóg jeden wie, ile razy dwadzieścia lat temu Złoty Gryf przepływał przez Morze Śródziemne. Jestem po postu jej bękarcią ku- zynką czy czymś w tym rodzaju. Podniosła głowę, przyłapując Anselma i Angelottiego na wymia- nie spojrzeń, których znaczenia nie potrafiła rozszyfrować. Floria przegarnęła czerwone węgielki. Godfrey pociągnął łyk ze skórzane- go kufla. — Czy się mylę, sądząc, że jest coś, co mielibyśmy do powiedze- nia? — Kapelan otarł usta i potoczył spojrzeniem po oświetlonych płomykami świec brezentowych ścianach i twarzach. — Coś na temat całkowitego zaufania, jakim darzymy naszego kapitana? Robert Anselm warknął: — Do jasnej cholery, klecho, w takim razie mów! Przez chwilę panowała wyczekująca cisza. W tę pauzę wcisnęły się dwie ostatnie linijki śpiewanej przez kanonie- rów ballady o byku Fernandzie, który nie spisał się jak należało i skoń- czyło się na tym, że to nie on krowie, ale krowa jemu oddała przysługę. Asza napotkała spojrzenie Anselma i, rozdarta pomiędzy wściek- łość i śmiech, nagle zaczęła bezradnie chichotać, gdyż uświadomiła sobie, że na twarzy Roberta malowało się dokładnie to samo wahanie. — Ja tego nie słyszałam — oświadczyła, wciąż rozbawiona. Angelotti, który coś tam skrobał gęsim piórem, podniósł na nią wzrok. 276 — Wszystko w porządku, madonno. Zapisałem to na wypadek, gdybyś zapomniała! Godfrey Maximillian w milczeniu rozsiewał po całym namiocie okruszyny chleba. Wiedział, że cokolwiek powie, będzie przegrany lub zignorowany. — Zbieram nową kompanię — zażartowała Asza ze śmiertelnie poważną miną, i speszyła się, gdy Floria, która dotychczas milczała, powiedziała na to obojętnym tonem: — Jeśli nam już nie ufasz... W wyrazie jej twarzy Asza doczytała się swej pięciodniowej nie- obecności. Wolno pokręciła głową. — Mylisz się. Ufam wam wszystkim. — Chciałabym w to wierzyć. Asza wycelowała w nią wskazujący palec. — A ciebie zabieram ze sobą. Również i ciebie, Godfreyu. I Ange- lottiego. — Dokąd? — zapytał Florian. Asza postukiwała palcami po mieczu, dając sobie czas do namysłu. — Wizygocka przywódczyni nie może zgodnie ze swym zamia- rem koronować swojego wicekróla w Akwizgranie: to byłaby zbyt długa podróż. Skręcamy na zachód. Co oznacza, że chce zająć najbliż- sze od nas miasto, czyli Bazyleę. Godfrey zakrzyknął z podnieceniem: — To byłby użyteczny pierwszy ruch! Zdobyliby dzięki temu wła- dzę zarówno nad Ligą, jak i południowymi ziemiami Germanów. Akwi- zgran może poczekać. Ale przepraszam. Mów dalej, dziecko. — Ja jednak idę na Bazyleę. Za chwilę zrozumiecie dlaczego. Ro- bercie, przekazuję ci tymczasowo dowództwo kompanii. Chcę, żebyś zbudował ufortyfikowany obóz w odległości mniej więcej czterech i pół kilometra od miasta, po jego zachodniej stronie. Możesz w nim wznieść mój wojenny namiot ze stołami, dywanami, srebrną zastawą i dziełami sztuki. Na wypadek gdybyś tam miał jakichś gości. Anselm zmarszczył wysokie czoło. — Przywykliśmy do tego, że nas gdzieś wysyłasz, przystępując do negocjacji w sprawie umowy. Ta jest już jednak podpisana! — Wiem, wiem. Ale swoich rozkazów nie zmieniam. — Nie tak to zwykliśmy robić w przeszłości. 277 — Teraz będziemy to robili właśnie tak. — Asza wyprostowała ra- miona i wstała. Popatrzyła wokół po ich twarzach, na chwilę zatrzy- mując wzrok na Florii. „Patrzę tu na ładny kawał historii" — pomy- ślała. „Nie wszyscy wszystko o nim wiedzą". Odłożyła ten problem na bok. Na później. — Chcę z nią porozmawiać. — Zawahała się, po czym mówiła dalej, zwracając się do każdego osobno: — Godfreyu, chcę, żebyś porozmawiał ze swoimi klasztornymi znajomymi. Flo- ri...anie, przeprowadź rozmowy z wizygockimi doktorami. Angelotti. Ty znasz ich matematyków i kanonierów. Idź i upij się z nimi. Chcę wszystko wiedzieć o tej kobiecie! Chcę wiedzieć, czym zaspokaja głód, jakie zadania ma wykonać jej armia w chrześcijańskim świecie, z jakiego wywodzi się rodu i czy naprawdę słyszy głosy. Chcę też wie- dzieć, czy ona coś wie na temat tego, co się stało ze słońcem. — Tym- czasem wschodzący na zewnątrz sierp księżyca zapowiadał kolejny bezsłoneczny dzień. — Roberto. Będąc wewnątrz murów Bazylei — powiedziała Asza — i posługując się jak najprawdziwszą groźbą, że zarazem będę ich oblegać z zewnątrz, dam sobie radę. Wjeżdżając do miasta, Asza bez ustanku obracała w głowie tylko jedną myśl: „Ona ma moją twarz. Ja nie mam matki ani ojca, nie ma na tym świecie nikogo, kto by wyglądał tak samo jak ja, ale ona ma moją twarz. Muszę z nią porozmawiać. Chryste słodki, jakże bym chciała, żeby wróciło światło!". Podczas dziennej nocy obwarowana górami Bazylea rozbrzmie- wała tupotem kopyt bojowych koni i krzykami żołnierzy. Mieszkańcy uskakiwali jej z drogi i w popłochu uciekali do domów albo też w ogó- le z nich nie wychodzili i tylko gdy przejeżdżała pod ich oknami, ob- rzucali ją z górnych pięter wyzwiskami. Kurwa, dziwka i zdrajczyni — to epitety, które padały najczęściej. — Nikt nie kocha najemnika — westchnęła żartobliwie Asza. Ri- ckard śmiał się, a jej żołnierze pękali z dumy. Na większości drzwi widniał znak krzyża. Kościoły były prze- pełnione. Asza jechała pomiędzy procesjami biczowników. Widziała, że wszystkie urzędy, z wyjątkiem siedziby jednej gildii, były zamknięte, a i na tym czynnym wywieszona była czarna flaga. 278 Czasem, będąc w pełnej zbroi, zmuszona była nawet wjeżdżać po wąskich i krętych schodkach; za jej plecami podążała eskorta. Z bie- lonych ścian domów wystawały surowe dębowe belki. Szczupłość przestrzeni sprawiała, że każda broń stawała się zawadą. Z pokojów na wyższych piętrach mieszkalnych domów dobiegały podniesione głosy mężczyzn, posługujących się szwajcarskim niemieckim, ale ta- kże flamandzkim, włoskim i północnoafrykańską łaciną. A oto sie- dziba rady okupacyjnej Faridy; miejsce, w którym łatwo będzie ją znaleźć. — To tu. Asza zdjęła z głowy salet i oddała go Rickardowi. Błyszczący me- tal hełmu pokryty był kropelkami skondensowanego powietrza. Wszedłszy do środka, stwierdziła, że wnętrze domu niczym się nie różni od tego, co można znaleźć w każdym innym mieście. Kamienne futryny okien, podzielonych na kwadraciki, obramowane ołowiem o ja- skrawości diamentu, i gotowe na deszcz, który spłynie biegnącą poni- żej, brukowaną uliczką. Takie same jak gdzie indziej czteropiętrowe kamieniczki po obu stronach wąskich jezdni, biel tynku i belki fronto- wych ścian, które błyszczą pod wpływem wilgoci (uświadomiła sobie nagle, że deszczu, który przechodzi w śnieg). Białe punkciki, które wi- rującymi kręgami chwytane są przez światło latarni; światło, które ślą okna z naprzeciwka oraz smołowe pochodnie niesione przez masze- rujących dołem żołnierzy. Spadziste dachy uniemożliwiały uliczce dostęp do czarnego nieba. Pokój pocił się i śmierdział setkami łojowych świec i podręcznych świeczek. Gdy spojrzała na tę woskową, z godzinowymi karbami, zo- baczyła, że właśnie minęło południe. — Asza — pokazała skórzaną odznakę z herbem. — Kondotierka Faridy. Wizygocki strażnik wpuścił ją do środka. Usiadła przy stole, za nią usadowili się jej ludzie. Czuła się w miarę bezpieczna, wiedząc, że Robert Anselm potrafi dać sobie radę zarówno z Joscelynem van Mande- rem, jak i z Paulem di Conti; że wziąłby pod uwagę zdanie dowódców mniejszych oddziałów, i że gdyby zaszła taka konieczność, to kompania poszłaby za nim do ataku. Rozejrzawszy się szybko wokół stwierdziła, że są Europejczycy i Wizygoci Faridy, ale jej samej nie ma. Jakiś emir (wskazywały na tę godność jego szaty) powiedział: 279 — Musimy zorganizować tę koronację. Proponujcie sposób postę- powania. Inny wizygocki cywil zaczął bardzo starannie odczytywać frag- ment jakiegoś europejskiego iluminowanego manuskryptu: — Gdy tylko arcybiskup nałoży koronę na głowę króla, król złoży swój miecz na ołtarzu, ofiarowując go Bogu... najwyższy godnością spośród obecnych hrabiów... przyniesie nagi miecz przed króla...* „To nie to, co ja czynię" — pomyślała Asza. „Co mam, do cholery, zrobić, żeby z nią porozmawiać?". Zaczęła się drapać pod kolczugą po karku, ale zaraz przestała, nie chcąc, żeby ktoś zwrócił uwagę na ponadżeraną przez szczury skórę odzienia i na czerwone ślady po ukąszeniach pcheł. — Dlaczego jednak mielibyśmy koronować naszego wicekróla we- dle pogańskiego ceremoniału? — spytał jeden z wizygockich qa 'idów. — Nawet ich królowie i cesarze nie mogą nakazać lojalności swoim poddanym, więc jakiż będzie z tego pożytek? — Siedzący u przeciw- nego końca stołu mężczyzna o żółtych, zgodnie z wizygocką woj- skową modą krótko przystrzyżonych włosach, podniósł głowę. Asza spojrzała na niego. Patrzyła na Fernanda del Guiz. —- To nie była alu- zja do ciebie, del Guiz — dorzucił zaraz ten sam wizygocki oficer. — W końcu jeśli jesteś zdrajcą, to, do cholery, naszym zdrajcą! Wokół długiego stołu przebiegła fala cichej wesołości, którą za- raz uciszył emir, choć i on sam obrzucił Fernanda dość dziwnym spoj- rzeniem. Del Guiz uśmiechnął się i można by rzec, że był to uśmiech całko- wicie szczery, jak gdyby Fernando, solidaryzując się z wysokiej rangi wizygockim oficerem, rzecz całą obracał w żart. To był taki sam rozbrajający uśmiech, jakim obdarzył ją przed ce- sarskim namiotem w Neuss. W blasku świec Asza zobaczyła, że jego czoło błyszczało, pokry- wały je kropelki potu. Ani śladu jakiejkolwiek siły charakteru. Jakiejkolwiek. — Do jasnej cholery! — krzyknęła Asza. — A król będzie. — Jakiś siwowłosy mężczyzna w plisowanej wełnianej szacie i ze srebrnym łańcuchem na szyi podniósł wzrok * Z rękopisu Obrządek rycerski z XV w. 280 znad ręcznie spisanego dokumentu, którego tekst śledził upierścienio- nym palcem. — Słucham, Frau? — Do jasnej cholery! — Asza zerwała się z ławy i wsparta dłońmi o blat pochyliła się nad stołem. Zielonooki Fernando del Guiz. Fernan- do del Guiz w kolczudze, pod którą włożył białą tunikę z przyszytą na ramieniu oznaką ąa 'ida i ze zbielałymi teraz wargami napotkał jej spojrzenie. Asza odczuła ten wzrokowy kontakt jak uderzenie pięści pod żebra. — Jesteś pieprzonym zdrajcą! Nim jeszcze o tym pomyślała, już jej dłoń zacisnęła się wokół rę- kojeści mieczyka, i już mieczyk był o parę centymetrów wysunięty z pochwy, a wszystkie mięśnie wyćwiczonego ciała gotowe były do jego użycia. Asza całą sobą czuje wstrząs, którego dozna w chwili, gdy ostrze jej broni przebije jego niczym nie chronioną twarz: poli- czek, oko, a na koniec mózg. Ileż rzeczy niewartych tego, aby się nad nimi zastanawiać, rozwiązuje brutalna siła; bądź co bądź właśnie tym sposobem Asza zarabia na życie. Na ułamek sekundy zanim broń opuściłaby pochwę, Agnus Dei — teraz już widoczny za emirem, w swej mediolańskiej zbroi i białym płaszczu — wzrusza ramionami, jakby mówił: „Te niewiasty!", po czym głośno zwraca się do Aszy: — Swoje prywatne sprawy zostaw na potem, madonno! Asza zerka za siebie, żeby usytuować pozycję swej sześcioosobowej eskorty. Twarze bez wyrazu, lecz wszyscy gotowi do akcji. Z wyjątkiem Rickarda: przerażony napiętą ciszą chłopiec gryzie własną rękę. Asza odzyskała pełnię świadomości. Fernando del Guiz przyglądał się tej scenie, niczego po sobie nie okazując. Wiedział, że jest bezpieczny za murami zbiorowej ochrony. — Tak zrobię — powiedziała Asza i usiadła. Wszyscy obecni w nisko belkowanym pomieszczeniu mężczyźni, jeszcze przed chwilą napięci i gotowi wyciągnąć miecze, odprężają się. Dodaje: — Na po- tem odkładam też moje sprawy z Barankiem. — Być może nie jest konieczne, żeby najemnicy uczestniczyli w tym spotkaniu, condottieri — rzekł oschłym tonem emir. — Tak sądzę — Asza wsparła dłonie o krawędź dębowego stołu. — Ale koniecznie muszę porozmawiać z Faridą. — Znajdziesz ją w wielkiej sali miejskiego ratusza. Była to oczywista próba udobruchania zapalczywej najemniczki 281 i Asza w pełni to doceniła. Wstała, skrywając uśmiech, o jaki przypra- wił ją widok Baranka, któremu w tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak tylko zebrać swoich ludzi, pożegnać się i opuścić salę, a potem bu- dynek. Wyszedłszy na ulicę, Asza obejrzała się. Za jej grupką ostrożnie wychodził Agnus Dei ze swoimi ludźmi. Padał deszcz ze śniegiem; szczelniej okryła się płaszczem. — I tak oto wszyscy najemnicy znaleźli się na bruku! Po tych jej słowach Baranek mógł albo chwycić za miecz, albo się roześmiać. Bruzdy na jego brązowej twarzy, widocznej pod rondem kapelusza z przemokłymi piórami, pogłębiły się. — Ile ona ci płaci, madonno? — Więcej niż tobie. Mogłabym się o to założyć. — Masz więcej ludzi — powiedział już całkiem spokojnym to- nem, naciągając ciężkie rękawice. Zbita z tropu tym, że nagle uszedł z niej cały gniew, Asza nałożyła hełm, ujęła wodze Godluca, którego podprowadził jej Rickard, po czym szybko i bez najmniejszego wy- siłku znalazła się w siodle, aby po paru chwilach przekonać się, że podkute kopyta bojowego wierzchowca nie czuły się ani trochę pew- niej na kamieniach bruku niż gładkie podeszwy jej butów. Baranek zawołał za nią: — Czy twój Antonio Angelotti powiedział ci? Medio- lan też został spalony. Doszczętnie. Zapach wilgotnej końskiej sierści przesycił chłodne powietrze. — Ty sam stamtąd pochodzisz, prawda? — Najemnik znikąd nie pochodzi, madonno. Dobrze o tym wiesz. — Niektórzy z nas próbują. — Przyszedł jej na myśl odległy o sie- demdziesiąt pięć kilometrów Guizburg, pogruchotane miejskie mury i bezskuteczne oblężenie, i kolejny wstrząs pozbawił ją oddechu: „On tam siedzi na górze, w tym małym pokoiku, a ja pragnę jego śmierci!". — Który to z was — zapytała — doprowadził do spotkania bliźnia- czek, żadnej o tym nie uprzedzając? Baranek zarechotał chrypliwie. — Gdyby Farida sądziła, że to byłem ja, madonno, to czy byłbym teraz tutaj? — Ale Fernando też tu jest. — W odpowiedzi otrzymała spojrze- nie, które znaczyło: „Dzieciak z ciebie", choć w żadnej mierze nie od- 282 nosiło się to do jej wieku. Zapytała bez uprzedniego zastanowienia: — Co byś powiedział, gdybym ci zaproponowała pieniądze w zamian za zabicie mojego męża? — Jestem żołnierzem, a nie mordercą! — Zawsze wiedziałam, Baranku, że masz swoje zasady, tylko ja- koś nigdy nie udało mi się żadnej z nich odkryć! Zaśmiała się, obracając wszystko w żart, lecz w istocie była głębo- ko zakłopotana, gdyż wyraz twarzy Baranka świadczył o tym, że do- brze wiedział, iż wcale nie był to żart. — A poza tym Fernando jest w świcie Faridy. — Agnus Dei do- tknął swego białego płaszcza; wyraz jego twarzy uległ zmianie. — Niech go Bóg osądzi, madonno. Myślisz, że po tym, co uczynił, jesteś jego jedynym wrogiem? Czeka go boży osąd! — Wolałabym wyprzedzić Pana Boga. — Z ponurą miną patrzyła, jak Baranek i jego ludzie dosiadają koni i odjeżdżają. Stukot kopyt i głosy jeźdźców odbijały się echem pomiędzy wysokimi, wąskimi do- mami. „Cholernie ciężko byłoby walczyć na takiej uliczce" — pomy- ślała, po czym wsunęła brodę za metalowy kołnierz i po raz pierwszy od Genui, jako czyste przypuszczenie, wymruczała: — Sześciu kon- nych rycerzy przeciwko siedmiu; wszyscy uzbrojeni w bojowe młoty, ( miecze i topory, na bardzo ciężkim gruncie... I w tym miejscu przerwała. I sięgnęła ręką do hełmu, żeby opuścić wizjer. Zawróciła Godluca tak gwałtownie, że spod jego podków po- szły iskry, po czym z miejsca puściła go w galop. Całej eskorcie udało się dotrzymać jej kroku, podczas gdy łoskot kopyt zagłuszył krzyki za- skoczonego Baranka. „Nie! Nic nie powiedziałam i niczego nie chcę słyszeć!". Sama nie potrafiła racjonalnie wyjaśnić tego, co zaszło; czuła tyl- ko, jak rośnie w niej mur przerażenia, ale nie chciała się zastanawiać nad jego przyczyną. „To tylko ten święty, którego słyszę od dzieciństwa: dlaczego... Nie chcę słuchać swojego głosu". W końcu pozwoliła Godlucowi zwolnić na niebezpiecznym bruku. Rozbłyskiwały pochodnie, gdy Asza prowadziła swoją drużynę wąski- mi i ciemnymi uliczkami. Odległy zegar wydzwonił drugą po południu. — Wiem, skąd możemy zabrać po drodze chirurga — powiedziała do Thomasa Rochestera (definitywnie dała spokój próbom posługiwa- 283 nia się imieniem względem Florii-Floriana, gdyż za każdym razem za- cinała się na tym i jąkała). Rochester skinął głową i podał im porządek, w jakim będą jecha- li: na przedzie on z jeszcze jednym opancerzonym rycerzem, potem Asza w towarzystwie dwóch łuczników w filcowych kapeluszach na głowach, i dwóch rycerzy jako ariergarda. W pewnym miejscu skończył się bruk i odtąd jechali zmarzniętym, pełnym kolein i bruzd traktem. Po obu stronach drogi wznosiły się domy z małymi, pokratkowany- mi oknami, które rozświetlały od wewnątrz tanie świeczki łojowe. Przed oczyma Aszy uporczywie przesuwał się jakiś czarny punkcik. Godluc energicznie potrząsał na boki łbem. „Nietoperze — domyśliła się — wylatywały z domowych piwnic i w tej dziennej ciemności chwytały, lub próbowały chwytać, owady". Coś zgrzytało pod końskimi kopytami. To była warstwa zamarzniętych insektów, które pokrywały drogę na podobieństwo szronu. Latające stworzonka, które zabił mróz: setki tysięcy pszczół, os, much. Lotne kopyta Godluca miażdżyły kolorowe, połamane skrzydełka motyli. — To tu — powiedziała Asza, kiedy znaleźli się przed trzypiętro- wym domem z licznymi, wysuniętymi ze ściany oknami. Rochester wydał z siebie niezadowolone sapnięcie. Mimo że miał podniesiony wizjer, widziała tylko niewielką część jego twarzy, ale gdy sama do- kładniej przyjrzała się temu domowi, zrozumiała przyczynę niezado- wolenia czarnowłosego Anglika. Za oknami paliły się dziesiątki świec, ktoś śpiewał, ktoś — i to zaskakująco dobrze — grał na flecie, a trzech lub czterech mężczyzn rzygało na podjeździe. Podczas kryzysów bur- dele zawsze dobrze prosperują. — Czekajcie tu na mnie, chłopcy — Asza zeskoczyła z konia. — Ale to ma być tu. Nie życzę sobie, żeby któregoś brakowało, kiedy wrócę! Rochester uśmiechnął się. — Tak jest, szefie. Podświetleni od wewnątrz barczyści mężczyźni w kabatach i rajtu- zach na widok zbroi i stroju przepuścili ją w progu; bądź co bądź ry- cerz lub żołnierz o chłopięcym głosie to w bazylejskim burdelu nic niezwykłego. Dwa pytania wystarczyły, aby dowiedziała się, w któ- rym pokoju mieszka złotowłosy chirurg, który mówi z burgundzkim 284 akcente m; dwie nie wiado mo gdzie wybite monety zapewn iły jej dys- krecję. Weszła na górę, raz zastuka ła do drzwi i wkrocz yła do środka. W kącie małego pokoik u leżała na siennik u jakaś niewias ta ze zsu- niętym na brzuch stanikie m, z którego wylewa ły się długie, poznac zo- ne żyłkam i piersi. Jej koszulk i i wełnia na spódnic zka były podcią gnię- te i zwałko wane wokół ud. Równi e dobrze mogła mieć szesnaś cie, jak i trzydzi eści lat; Asza nie potrafił a określi ć jej wieku. Miała złociste, ale farbow ane włosy i mały, pulchn y podbró dek. Pok ój prze siąk nięt y był odor em sper my. Obo k głowy dziewk i leżała lutnia i drewni ana taca z resztka mi chleba. To wszyst ko oświetl ała łojowa świeca. Po przeci wnej stronie siennik a siedział a wsparta plecam i o ścianę Floria de Guiz. Piła coś ze skórzan ej flaszki. Jej odzieni e było porozpi nane; jedna pierś wysunę ła się z rozpięt ej koszuli . Asz a patr zyła, jak kurwa głas zcze Flori ę po kark u. — C zy to grzech? — spytała gniewn ie. — Tak? Ale cudzołó stwo jest grzeche m samo w sobie, a ja cudzoło żyłam z wielom a mężczy zna- mi. Na polu można zobacz yć wiele byków z ich wielki mi jajami. A ona jest ze mną i łagodn a, i dzika. — Ć śś, Margar et. — Floria pochyli ła się i pocało wała ją w usta. — Teraz muszę już iść. Chcesz, żebym cię znowu odwied ziła? — J eżeli będzies z miała pieniąd ze — pod tą szorstką odpowi edzią kryło się jednak coś innego. — Mama Astrid bez pienięd zy cię nie wpuści. I przyjdź jako mężczy zna. Nie chcę, żeby Kościół zrobił ze mnie pochod nię. Wzr ok Florii napotk ał spojrze nie Aszy. Oczy dziewc zyny były jak- by roztańc zone. — To jest Margar et Schmid t, Aszo. Ma nadzwy czajnie zręczne palce. To znaczy. .. Świetni e gra na lutni. Asz a odwróc iła się od dziewk i, która doprow adzała do ładu swoje odzieni e, i od Florii, która z chirurg iczną precyzj ą dopinał a swoje. Przeszł a przez pokój. Deski podłogi skrzypi ały. Piętro wyżej jakiś mę- ski głos coś wykrzy kiwał; z jedneg o z pokojó w na tym samym piętrze rozlega ły się udawa ne niewieś cie krzyki rozkos zy. — J a nigdy nie kurwiła m się z niewiastami. — Asza obrócił a się sztywno, skrępo wana zbroją. — Zadawa łam się tylko z mężczy znami. Nigdy ani ze zwierzę tami, ani z niewiast ami! Jak ty możesz to robić? 285 Wstrząśnięta Margaret wymamrotała: — To nie mężczyzna! Na co Floria, która już nakładała swój płaszcz z kapturem, wiążąc go pod szyją, powiedziała: — Niewiasta, serdeńko. Ale jeżeli lubisz obozowe życie, to znaj- dziesz wielu gorszych szefów niż ona. Aszy chciało się krzyczeć, ale zmusiła się do milczenia, widząc na twarzy Florii kotłujące się w jej głowie postanowienia. Margaret podrapała się po podbródku. — Pomiędzy żołnierzami to nie jest żadne życie. A zresztą posłu- chaj, co on, czy tam ona, mówi. Chyba rozumiesz, że nie mogłabym ci towarzyszyć, prawda? — Nie wiem, moja słodziutka. Nigdy jeszcze nie trzymałam przy sobie niewiasty. — Wróć, zanim odjedziecie. Dam ci wtedy moją odpowiedź. Z godnym uznania opanowaniem Margaret Schmidt w marnym świetle łojowej świeczki pieczołowicie ustawiła na dębowym stoliku lutnię i tacę. — Na co jeszcze czekasz? Mama zaraz przyśle mi innego. Bo jak nie, to każe ci zapłacić podwójnie. Asza nie czekała, aż dojdzie do, jak się spodziewała, pożegnalnego pocałunku. „Chociaż — pomyślała — dziewki nigdy się nie całują. Ja sama nigdy...". Odwróciła się i kulawym krokiem, do którego zmuszała ją zbroja, zeszła wąskimi schodami na dół, potem wzdłuż szeregu drzwi — z których jedne otwierały się od czasu do czasu dla mężczyzn z flasz- kami i kośćmi do gry, inne dla tych, którzy przyszli do niewiast — aż w końcu przystanęła w korytarzu i okręciła się, omal nie nadziewając chirurga na ostry koniec nałokietnika. — Co ty, do jasnej cholery, wyprawiasz?! Miałaś wypytywać in- nych chirurgów o Wizygotkę! — A skąd wiesz, że tego nie zrobiłam? — Odruchowym gestem sprawdziła jedną ręką pas, sakiewkę i sztylet, podczas gdy w drugiej wciąż ściskała skórzaną flaszkę. — Nie gdzie indziej jak tutaj spo- tkałam doktora jednego z kuzynów kalifa. Powiedział mi w zaufaniu, że kalif Teodoryk ma raka i nie pożyje dłużej niż miesiąc. 286 Asza wpatrywała się w nią z taką miną, jakby jej w ogóle nie słuchała. — Twoja twarz! — zaśmiała się Floria i pociągnęła z flaszki. — Psiakrew, Florio! Ty się pieprzysz z niewiastami! — Pieprząc się z niewiastami, Florian jest absolutnie bezpieczny. — Wsunęła po męsku przystrzyżone włosy pod kaptur, którym obra- mowana była jej twarz. — A gdybym chciała się pieprzyć z mężczyz- nami, to nie miałabyś nic przeciwko temu? — Myślałam, że po prostu płacisz za pokój i za czas tej dziewki! Że tylko się w ten sposób maskowałaś! Wyraz twarzy Florii złagodniał. Delikatnie poklepała Aszę po oka- leczonym policzku, po czym odrzuciła pustą flaszkę i nałożyła rękawi- ce, czując już ciągnące od ulicy zimno. — Chryste słodki! Jeśli wolno mi wyrazić to w sposób, w jaki by to uczynił nasz wspaniały Roberto, to nie bądźże taką kościstą dupą bez poczucia humoru! Asza wydała z siebie jakiś dziwny ni to dźwięk, ni to westchnienie. — Ale przecież jesteś niewiastą, więc jak możesz... — Kiedy chodzi o Angelottiego, to jakoś ci to nie przeszkadza. — Przecież on jest... — Mężczyzną, który jest z innym mężczyzną? — przerwała Flo- ria, której wargi zaczęły drżeć. — Na miłość boską, Aszo! Z kuchni wyszła jakaś starszawa niewiasta z surowym obliczem, okolonym czepkiem. — Więc jak, chłopaczki? Rozglądacie się za dziewczynkami czy tylko marnujecie mój czas? Och, bardzo przepraszam, mości rycerzu. Wszystkie nasze dzieweczki są bardzo czyste, nieprawdaż, doktorze? — Jak najbardziej — Floria popchnęła Aszę ku wyjściu. — Wró- cimy do ciebie, jak załatwimy nasze sprawy. Zimna ciemność za progiem oślepiła Aszę; zaraz potem oślepiły ją smołowe pochodnie Thomasa Rochestera i jego ludzi, toteż prawie nie widziała chłopca, który przyprowadził Florii jej gniadego wałacha. Ona sama wspięła się na Godluca i usadowiła w siodle, po czym otwo- rzyła usta, żeby zacząć wrzeszczeć. Uświadomiła sobie jednak, że nie ma pojęcia, co powiedzieć. Floria przyglądała się jej, nie okazując naj- mniejszych objawów skruchy. 287 — Godfrey powinien już być w ratuszu. — Asza nieznacznym po- ruszeniem nakazała Godlucowi wolnego stępa. — Będzie tam Farida. Jedziemy. Po skórze wałacha Florii przeszedł dreszcz. Potrząsnął łbem. Jakaś zdezorientowana biała sowa zmieniła kierunek lotu, nieomal ocierając się o kapelusz Florii, która wskazała na coś palcem, mówiąc: — Popatrz. Asza odchyliła głowę i rozejrzała się po stromych dachach. Zwykle nie zwracała uwagi na pełne życia letnie niebo. Teraz zobaczyła, że na każdym wierzchołku dachu, na każdym gzymsie, na parapecie każdego okna siedziały rzędy gęsto stłoczonych ptaków — gołębi, gawronów, kruków, drozdów i kosów, wróbli i wron — stroszących pióra dla lep- szej ochrony przed zimnem; w nieco niesamowitej zgodzie dzieliły się wszystkie grzędami, nie niepokojone przez drapieżców. Ze wszystkich dachów dochodziły przyciszone ptasie głosy, w których słychać było niezadowolenie. Na belki i ściany domów spływały strugi guana. Gdzieś ponad nimi rozciągało się zachmurzone, niewidoczne, czar- ne niebo. Pomimo wydanego przez Wizygotów dekretu, który ograniczał li- czebność eskorty szlachetnie urodzonych osób do sześciu ludzi, sala bankietowa w miejskim ratuszu była wypełniona po brzegi. Powietrze przesycone było odorem łojowych świec, pozostałości po wielkiej uczcie oraz dwustu lub trzystu pocących się mężczyzn, stłoczonych między stołami i czekających na możliwość złożenia petycji na ręce usadowionego na wysokim podium wizygockiego wicekróla. Wyglądało na to, że przywódczyni Wizygotów była nieobecna. — Niech to wszyscy diabli! — zaklęła Asza. — Gdzie się ta nie- wiasta podziewa? Na wysokim, beczkowatym sklepieniu sali widać było smugi ody- mienia; gobeliny, którymi pokryte były kamienne ściany, przesłaniały sztandary i proporce cesarstwa oraz kantonów. Asza przebiegała wzro- kiem po tłumie, po świecach i po mężczyznach, odzianych po europej- sku w dublety i rajtuzy oraz wysokie filcowe czapki. Większość obec- nych miała jednak na sobie togi południowców i kolczugi: żołnierze, dowódcy zwani 'arifi qa'id. Ani śladu Faridy. 288 Asza opuściła wizjer saletu, tak że widoczne były tylko jej usta i nos; srebrzyste włosy dobrze ukryła pod hełmem. W pełnej zbroi niełatwo ją było rozpoznać jako niewiastę, a cóż dopiero jako niewiastę po- dobną do wizygockiej przywódczyni. Pod ścianami stały w charakterze lokajów wizygockie golemy o bar- wie gliny: bezokie i z metalowymi stawami. Materia, która okrywała ich ciała na podobieństwo skóry, trzeszczała pod wpływem gorąca bucha- jącego z kominków. Wspinając się na opancerzone palce, Asza spo- strzegła, jak jeden z nich, stojąc za odzianym w białą szatę wicekrólem — którym okazał się, jak z pewnym zaskoczeniem stwierdziła, Daniel de Quesada — trzymał mosiężną głowę, która dostarczała de Quesadzie informacji na temat aktualnej wartości poszczególnych monet. Floria wzięła od jednego ze służących, który obok niej przechodził, kubek wina, najwyraźniej nie przejmując się tym, że pochodziło ono ze źródła, które znajdowało się poniżej warstwy soli. — Jak, u diabła, można się rozeznać w całym tym zbiegowisku? Niedźwiedź, łabędź, byk, kuna, jednorożec... To istna menażeria! Pobieżny przegląd herbów na szatach pozwolił Aszy ustalić, że wśród obecnych byli ludzie z Berna, Zurychu, Neufchatel i Solury, a także z Fryburga i z Argawii; w większości wielmoże z Konfederacji Szwaj- carskiej, a wszyscy z obliczami bez wyrazu. Rozmawiano w kilku ję- zykach, lecz główna konwersacja — krzykliwa wymiana zdań u czoła stołu — odbywała się po kartagińsku. Lub też w północnoafrykań- skiej łacinie, ale tylko wtedy, gdy wizygoccy emirowie i ąa 'idzi pa- miętali o obowiązku grzeczności, do czego wszakże nic ich nie zobo- wiązywało. „Gdzie zatem mam jej teraz szukać?". Thomas Rochester przebił się przez ciżbę i stanął u jej boku. Praw- nicy i urzędnicy miasta Bazylei odruchowo odsunęli się zaraz od nie- go, jak czyni to większość ludzi na widok rycerza w pełnej zbroi, po- tem już jednak nie zwracali uwagi na najemnika. — Pojawiła się w obozie i pytała o ciebie — rzekł Thomas przyci- szonym głosem. — Co?! — Kapitan Anselm przesłał tę wiadomość przez posłańca. Farida już tu jedzie. Aszy udało się posłużyć rozsądkiem i utrzymała rękę z dala od rę- 289 kojeści mieczyka: taki gest w zatłoczonej sali mógłby zostać niewła- ściwie zinterpretowany. — Czy wiadomo od Anselma, w jakiej sprawie Farida mnie szuka? — Po prostu chce porozmawiać z jednym ze swoich najemników. — Rochester uśmiechnął się. — Jesteśmy dla niej wystarczająco waż- ni, żeby się do nas pofatygowała. — A ja jestem cyckiem świętej Agaty! Nagle niespokojnie czujna Asza skupiła uwagę na ciżbie, która ota- czała Daniela de Quesadę, a która bynajmniej nie rzedła, co nie uła- twiało obserwacji. Blizny na twarzy de Quesady były już prawie niewi- doczne. Jego wzrok niespokojnie krążył po sali, a gdy w pewnej chwili jeden z szukających na podłodze resztek jedzenia białych piesków z za- dartymi ogonami zaskowyczał, ciałem jego wstrząsnął dreszcz. — Ciekawam, kto pociąga za jego sznurki? — zastanowiła się na głos Asza. — I czy wtedy w Guizburgu Farida pojawiła się tyl- ko po to, żeby rzucić na mnie okiem? Może. Ale teraz z kolei poje- chała do mojego obozu. Dużo sobie zadała trudu jak na to, żeby po prostu przyjrzeć się komuś, kogo przed dwudziestoma laty jeden z członków jej rodu spłodził w obozie hałastry, która towarzyszyła najemnikom. U jej boku stanął Antonio Angelotti: wysoki, spocony i na niepew- nych nogach. — Szefie. Wracam do obozu. Okazało się, że to prawda. Dziesięć dni temu ich wojska rozgromiły Szwajcarów. Wiedzieć, że to nieuchronne, a dowiedzieć się, że się stało, to dwie różne rzeczy. Asza powiedziała: — Chryste słodki! Spotkałeś kogoś, kto tam był i widział to na własne oczy? — Jeszcze nie. Ale wiem, że Szwajcarzy dali się nabrać na jakąś taktyczną sztuczkę. — No to już wiadomo, dlaczego wszyscy starają się wejść w tyłek królowi-kalifowi. I dlaczego wszyscy wydają uczty. Sukinsyny. Za- czyna mnie gnębić pytanie, czy de Quesada serio mówił o ich zamia- rze wydania wojny Burgundii. — Mocno uderzyła w ramię Angelot- tiego. — Dobra. Wracaj do obozu; jesteś załatwiony. Odchodząc, główny kanonier wskazał jej wzrokiem wielkie drzwi sali biesiadnej. Właśnie przekroczył ich próg Godfrey Maximillian; 290 rozejrzawszy się, ruszył w stronę barw Błękitnego Lwa. Skłonił się Aszy, ale zanim otworzył usta, spojrzał na Florię del Guiz. — Oto spojrzenie, którego nienawidzę — oświadczyła przebrana niewiasta, nie ściszając nawet głosu. — Rzucasz je za każdym razem, kiedy masz coś do powiedzenia w mojej obecności. Ja nie gryzę, God- f freyu. Na miłość boską! Tak długo mnie przecież znasz! Na jej policzki wypłynęły rumieńce, a oczy rozbłysły. Przystrzy- żone w kształt miski włosy wciąż były lekko wilgotne. Ten wybuch zwrócił uwagę dwóch przechodzących posługaczy w białych, popla- mionych fartuchach. Asza pomyślała: „Za kogo ją wzięli? Bez wątpienia za mężczyznę. I za cywila, gdyż nie ma broni. Za przedstawiciela jakiejś poważnej profesji, za czym przemawia odzienie: dobrze skrojony, oblamowany futrem wełniany kaftan, najlepszej jakości rajtuzy i buty oraz aksamit- ne nakrycie głowy. A zatem ktoś, kto jest na służbie u wielkiego pana. Skoro zaś miał na ramieniu znak Lwa, to służył u Aszy". — Uciszcie się. I bez tego mam wystarczająco dużo kłopotów. — A ja to niby nie? Jestem pieprzoną niewiastą, do cholery! Za głośno. Asza przywołała gestem Thomasa Rochestera i łucznika ( Michaela, którzy stali pod tylną ścianą sali. — Zabierzcie go stąd. Jest pijany. — Tak jest, szefie. — Dlaczego wszystko musi się zmieniać? — zakrzyknęła Floria, wyrywając się prześladowcom. Rochester nieznacznym ruchem opan- cerzonej dłoni zadał jej cios w tył głowy, co ją skutecznie uciszyło, a za to wykrzywiło twarz grymasem cierpienia, po czym objąwszy ją I z obu stron, na pół wyprowadzili, a na pół wynieśli ją z sali. — Psiakrew! — Asza z niezadowoleniem zmarszczyła brwi. — Nie chciałam, żeby ją aż tak... — Nie byłabyś tak współczująca, gdybyś jeszcze sądziła, że jest mężczyzną. Godfrey nie przestawał ściskać w dłoni krzyża, który zdobił jego imponujących rozmiarów pierś. Tak głęboko naciągnął na czoło kap- tur, że Asza widziała tylko jego brodę i usta, natomiast wyraz twarzy pozostawał dla niej zagadką. — Poczekamy, aż przyjedzie Farida — postanowiła. — Co doszło do twoich uszu na ten temat? 291 — To jest człowiek, który stoi na czele gildii złotników. — God- frey dyskretnie wskazał kapturem kierunek. — Ten, który rozmawia z Medicim. Asza przebiegła wzrokiem stół, aby po paru chwilach odnaleźć męż- czyznę w czarnym, wełnianym czepku, spod którego wymykały się kosmyki siwych włosów. Słuchał szeptu siedzącego obok mężczyzny, odzianego w pochodzącą z Italii szatę, z zielonym kapturem na gło- wie. Na szarym obliczu Mediciego malowało się zainteresowanie. — Żeby postawić kropkę nad i, spustoszyli również Florencję. — Asza pokręciła głową. — Tak samo jak Wenecję. Powiedzieli w ten sposób: „Nam to nie jest potrzebne. Nie potrzebujemy ani ich pieniędzy, ani zbroi, ani dział. Możemy dalej sprowadzać to wszystko z Afryki. I myślę, że naprawdę ich na to stać". — A czy to rzeczywiście takie ważne? Jakiś mężczyzna w todze uczonego skłonił się Aszy, lecz szybko się wyprostował i zmarszczył brwi, zaskoczony niewieścim głosem. Godfrey postanowił załagodzić nieporozumienie. — Wasza mość jest...? — Jestem... To znaczy byłem... astrologiem na dworze cesarza Fryderyka. Asza nie zdołała się powstrzymać przed pogardliwym prychnię- ciem, po którym zwróciła spojrzenie ku drzwiom i rozciągającej się za nimi ciemności. — Ale teraz jakbyś był trochę bezrobotny, co? — Bóg zabrał słońce z nieboskłonu — odparł astrolog. — Ale pani Wenus, gwiazda dnia, daje się jeszcze o pewnych porach zobaczyć, dzię- ki czemu wiemy, kiedy mógłby nastąpić ranek, gdyby nie stały temu na przeszkodzie nasze grzechy. Niebo pozostaje czarne i puste. — Uczony trochę seplenił. — To jest drugie nadejście Chrystusa i Jego sądu. Nie żyłem tak, jak należało. Czy wysłuchasz mojej spowiedzi, ojcze? Godfrey skłonił się Aszy i oddalił się wraz z astrologiem; patrzyła, jak sadowią się w stosunkowo zacisznym kącie sali. Uczony ukląkł. Po jakimś czasie kapłan położył mu dłoń na głowie, co było znakiem wybaczenia wyznanych grzechów, po czym wrócił do Aszy. — Wygląda na to, że Turcy mają tu płatnych szpiegów — oznaj- mił. — O czym nasz astrolog wie. Mówi, że Turcy z ulgą przyjęli roz- wój wypadków. 292 — Z ulgą?! — Po zaborze miast Italii, kantonów i południowej Germanii, Wi- zygoci muszą teraz albo skręcić na wschód i uderzyć na Imperium Tu- reckie, albo na zachód, czyli na Europę. Jeśli pójdą na zachód, to z punktu widzenia Turcji zmieni się tylko to, że zamiast z Europejczy- kami, będą mieli do czynienia z Wizygotami — powiedziała Asza. — A ponieważ sułtan Mehmed* zapewne umyślił sobie, że wszystko to zostało zaplanowane pod jego kątem, to jasne, że odczuł ulgę! — Już wcześniej wypatrzyła wśród zgromadzonych paru nerwowo zacho- wujących się mężczyzn z Savoy i Francji, których nie dotknęła jeszcze wizygocka inwazja. Z pewnością rozpaczliwie usiłowali się dowie- dzieć, w którą stronę pójdzie teraz najeźdźca. — Nienawidzę miast — powiedziała ni z tego, ni z owego. — Zawsze ma się w nich do czynie- nia z niebezpieczeństwem pożaru. Nawet za złoto nie kupisz w nich oli- wy ani woskowej świecy. Daję temu miastu dwa dni, zanim doszczętnie spłonie. Spodziewała się jakichś komentarzy na temat swego katastroficz- nego nastroju, jako że przecież wszyscy tak dobrze się nawzajem zna- li, tymczasem Godfrey rzekł tonem zadumy: — Rozmawiamy tak, jakby słońce nigdy już nie miało wrócić. — Asza nic na to nie powiedziała. — Robi się coraz zimniej. Jadąc tu- taj, przyglądałem się polom. Pszenica i winnice niszczeją. Zapowia- da się taki głód, że... — głos Godfreya głucho rezonował w jego po- tężnej piersi. — Być może myliłem się. Nadchodzi głód, za nim na- dejdzie zaraza, a śmierć i wojna już są obecne. To są Dni Ostatnie. Winniśmy wejrzeć w stan naszych dusz, a nie szukać zdobyczy po- śród ruin. — Chcę tej Wizygotki — powiedziała Asza, ignorując jego reflek- sje. — A ona też mnie szuka. —? Tak — Godfrey zawahał się, widząc, że Asza przepatruje salę. — Dziecko, nie zamierzasz chyba nas stąd odesłać, co? — Owszem, zamierzam. — Po twarzy przemknął jej szybki uśmiech. — Ciebie i Floriana. Zabierz ją. Jedź z Michaelem i Josse'em do Ro- berta. Do obozu. I nie ruszaj się stamtąd, dopóki nie prześlę ci jakichś wiadomości. Nie czujesz, jak cierpnie ci tu skóra? Jedź. * Mehmed II, zwany Fatih, sułtan turecki w latach 1444-1446 i 1451-1481. Jeśli chodzi o nawyk wydawania rozkazów, to jedna rzecz godna jest w tym uwagi: że tym, którym je wydajesz, wchodzi w nawyk ich słuchanie. Widziała pod kapturem, jak oblicze Godfreya Maxi- milliana wygładziło się w tej samej chwili, gdy powrócił do stanu po- bożnej beztroski. Ze zwodniczym pośpiechem podążył poprzez tłum ku drzwiom. „Tak więc zostaję ja i czteroosobowa eskorta" — wyliczyła sobie Asza. „Brawo! Teraz zobaczymy, która z nas jest nieufną suką". Możesz sobie stać gdzieś z tyłu tej sali i nikt ci nie podsunie ani tacy, ani zwilżonego ręcznika do obmycia rąk, nie mówiąc już o jakimś kawałku mięsa albo o jakichś dziwnych cudzoziemskich potrawach ułożonych na żółknących obrusach. „Możesz sobie czekać — myślała Asza — dopóki nie opadnie pierwszy zapał lokajów świeżo osadzone- go na urzędzie Daniela de Quesady. A to może potrwać całe dnie czy wręcz tygodnie". Patrzyła, jak mężczyźni z Francji i Savoy zbijają się w małe grupki, nerwowo dyskutując. — Chciałabym mieć do swojej dyspozycji tajny wywiad króla fran- cuskiego. Albo flamandzkich bankierów. — Odwróciła się do Thomasa Rochestera. — Guido i Simon — do kuchni, i spróbujcie coś pod- słuchać; Francis i ty, Thomasie — gdyby tu się w jakimś momencie zro- bił pieprznik, co koń wyskoczy pędzimy do Anselma, jasne? Rochester nie wyglądał na całkowicie przekonanego. — Szefie, to ryzykowne. — Wiem. Powinniśmy wyjechać już teraz. Ale... Bycie bękartem rodu Faridy może się łączyć z pewnymi przywilejami. Możemy z tego mieć więcej pieniędzy. — Pokręciła głową. Miała tak bladą skórę, że białe blizny na jej policzkach zdawały się ciemne. — Ja po prostu chcę wiedzieć. Przez jakiś czas kręciła się po sali. Dopadła jakiegoś kupca i targo- wała się z nim o cenę pewnych towarów, która by jej wyrównała utratę mułów i bagaży w pobliżu Genui. Była wstrząśnięta sumą, jaką by kosztowało wynajęcie zastępczych wozów, dopóki kupiec nie podał jej swojej ceny za ułożone i wyszkolone konie. Nie pierwszy raz w ży- ciu pomyślała: „Być może lepiej jest kraść, niż kupować". Przeszedł obok niej sznur służących, którzy przystąpili do wymia- ny wypalonych świec i wygasłych latarni. Ustąpiła im z drogi, przesu- 294 wając się pod ścianę, lecz zawadziła przy tym niechcący mieczykiem o czyjeś kolana. — Przepraszam... — Odwróciła głowę i stanęła jak wryta. Pa- trzyła na Fernanda del Guiz. — Ty sukinsynu! — Jak się miewa matka? — spytał łagodnym tonem. Prychnęła gniewnie, myśląc przy tym: „On naprawdę chciał mnie rozśmieszyć". Wstrząśnięta tym odkryciem, zaniemówiła. Gdy wydo- stali się z ciżby, wciąż się w niego wpatrywała: Fernando del Guiz w wizygockiej bojowej kolczudze i płaszczu, z krótko przystrzyżony- mi włosami, które — co dziwne — zdawały się go odmładzać. — Na pieprzonego Chrystusa Pana! Czego chcesz ode mnie? — Spostrzegła, że Thomas Rochester, który wciąż ustalał z kupcem szczegóły dostaw, patrzy na nią pytająco; pokręciła uspokajająco głową. — No nie, Fernando. Nie. Co ty mi jeszcze możesz mieć do powiedzenia? — Widzę, że jesteś bardzo zagniewana — zauważył. Jego głos spływał do niej z wysoka, gdyż cały wyprężony, rozglądał się ponad głowami tłumu; po czym nagle opuścił głowę i przeszył ją ostrym spojrzeniem. — Nie mam ci nic do powiedzenia, ty chłopko. — To się cholernie dobrze składa. Twoje szlachectwo jakoś nie prze- szkodziło ci przejść na stronę Wizygotów, prawda? Ty jesteś zdrajcą. A ja myślałam, że to kłamstwo. — Gotująca się w niej wściekłość prze- stała wrzeć i w mgnieniu oka ją opuściła. Przez dłuższą chwilę milczała. Fernando zaczął się od niej odwracać. — Dlaczego? — spytała. — Co, dlaczego? — Przecież ty... Wciąż nie potrafię tego zrozumieć. Jesteś wiel- kim panem. Nawet gdyby zamierzali cię wziąć do niewoli, to wyzna- czyliby okup za twoje uwolnienie. Albo przetrzymywaliby cię w jakimś zamku, gdzie byłbyś zupełnie bezpieczny. A poza tym, do jasnej cho- lery, towarzyszyli ci uzbrojeni i opancerzeni ludzie, z którymi mógł- byś się przebić, uciec... — Przed całą armią? Na jego twarzy pojawił się wyraz rozbawienia. Asza zastąpiła mu drogę opancerzonym ramieniem, tak że gdyby zechciał pójść w głąb sali, musiałby ją odepchnąć. — Ty wcale nie natrafiłeś na armię, Fernandzie del Guiz. To tylko tak zostało rozgłoszone. Od Godfreya dowiedziałam się prawdy. Na- 295 potkałeś oddziałek, złożony z ośmiu ludzi. Ośmiu. Nawet nie próbo- wałeś podjąć walki. Po prostu się poddałeś. — Moja skóra warta jest dla mnie więcej niż twoja dobra opinia o mojej osobie — odparł sardonicznym tonem. — Nie wiedziałem, że tak cię to obeszło, moja pani żono. — Wcale nie! Ja tylko... No dobra. Zyskało ci to miejsce na tym dworze. Pośród zwycięzców. — Ruchem głowy wskazała salę. — Sprytne. A przy tym musiałeś podjąć prawdziwe ryzyko. Ale cóż, wszyscy cesarscy szlachetnie urodzeni są politykami. Powinnam była o tym pamiętać. — To nie była...! Wbił wściekłe spojrzenie w jej twarz. Spostrzegła w blasku świecy, że nad jego górną wargą zgromadziły się krople potu. — Co nie było? — To nie była polityczna zdrada! Na jego twarzy pojawił się na chwilę jakiś dziwny wyraz; chyba że była to po prostu wina oświetlenia. Wytrzymał jej spojrzenie. — Zabili Matthiasa! Wbili mu włócznię w brzuch i z krzykiem spadł z konia! Otto zginął od pocisku z kuszy, a trzy konie... Asza zmusiła się do obniżenia głosu, który przeobraził się w chryp- liwy, wzgardliwy szept. — Jezu Chryste, Fernando! Coś cię odróżnia od twojego pieprzo- nego Matthiasa. Dali ci kwaterę, nie mówiąc już o eleganckim stroju. A przecież wtedy byłeś w pełnej zbroi, mając naprzeciw siebie wizy- gockich wieśniaków w tunikach! Nigdy mnie nie przekonasz, że nie byłeś w stanie wywalczyć sobie drogi ucieczki! Ty po prostu nawet tego nie próbowałeś! — Bo nie mogłem! — Przyjrzała mu się uważnie i dostrzegła na jego twarzy coś jak nagły przebłysk uczciwości. — Nie mogłem — powtórzył, tym razem spokojniej i ze szczególnego rodzaju uśmie- chem, który uczynił jego twarz starszą i pełną cierpienia. — Pod- ciągałem właśnie nogawice i spadłem z konia, i leżałem przed pochy- lonym nade mną chłopskim sierżantem, błagając go, żeby mnie nie za- bijał. Dałem mu ambasadora w zamian za swoje życie. — Ty...? — Poddałem się — przyznał Fernando — ponieważ się bałem. Asza nie zdejmowała wzroku z jego twarzy. 296 — Jezu Chryste! — I nie żałuję tego. — Wytarł twarz wierzchem dłoni, na której została wilgoć. — A jakie to ma dla ciebie znaczenie? — Ja... — Asza zawahała się. Opuściła rękę, nie blokując mu już przejścia. — Nie wiem. Żadnego. Tak sądzę. Jestem najemnikiem, a nie jednym z waszych dworzan czy samym królem. To nie mnie zdradziłeś. — To wszystko do ciebie nie dotarło, prawda? — Fernando del Guiz nie zamierzał jeszcze odejść. — Byli tam ludzie z kuszami. Stalo- we groty, grube jak mój kciuk. Widziałem, jak taki pocisk trafił w twarz Ottona. Trach! Prosto w oko i cała głowa eksplodowała! Matthias trzy- mał w rękach własne wnętrzności. Ludzie uzbrojeni we włócznie, jaki- mi ja zwykłem polować. Rozplątywałem brzuchy zwierzętom, a teraz oni chcieli rozpłatać mój brzuch. Byłem otoczony przez szaleńców. — Przez żołnierzy — poprawiła go odruchowo Asza, kręcąc w za- dziwieniu głową. — Każdy robi pod siebie, kiedy zanosi się na bitwę. Ja. Thomas Rochester, którego tam widzisz. I większość moich ludzi. To jest coś, o czym się nie pisze w pamiętnikach. Ale, do jasnej chole- ry, nie musisz się poddawać, kiedy jest szansa na zwycięstwo w boju! — Ty nie musisz. Napięcie, malujące się na jego twarzy, postarzało go: młodzieniec, który nagle stał się starcem. „Byłam w twoim łóżku — pomyślała niespodziewanie — a wy- gląda na to, że w ogóle cię nie znam". Fernando powiedział: — Bo ty masz fizyczną odwagę. Ja uczestniczyłem w rycerskich turniejach i tak dalej... Ale aż do tamtej chwili nie miałem pojęcia, że wojna to coś całkiem innego. Asza spojrzała nań, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. — Ależ oczywiście! — Wpatrywali się w siebie. — Czy chcesz mi powiedzieć, że postąpiłeś tak, bo jesteś tchórzem? Za całą odpowiedź Fernando del Guiz odwrócił się i odszedł, pozo- stawiając po sobie jedynie rozchwiane płomyki świec. Asza otworzyła usta, aby go przywołać z powrotem, ale nie wydo- była z siebie głosu; przez długich kilka minut nie przyszło jej do głowy nic, co chciałaby mu powiedzieć. Poprzez gwar rozmów i szelest podpisywanych papierów przebił 297 się do niej głos miejskiego zegara Bazylei, który wybił czwartą po południu. — Czekaliśmy wystarczająco długo. — Dała znak Rochesterowi i z całym zdecydowaniem usunęła z myśli Fernanda del Guiz. — Gdziekolwiek teraz jest Farida, to z całą pewnością tutaj nie przybę- dzie. Zbierz chłopców. Thomas znalazł członków eskorty w stajni, w kuchni i w łóżku pewnej pokojówki. Asza wysłała Guida po konie. Wyszła z ratusza, mając po bokach Rochestera i kusznika Francisa, dwumetrowego, tęgie- go mężczyznę, który wyglądał tak, jakby nie musiał używać mechani- zmu do naciągania kuszy, gdyż mógłby to zrobić na przykład zębami. Niebo nad podwórcem było puste. Czarne. Ani okrzyki stajennych, ani stukot końskich kopyt nie mogły wypełnić ciszy, która sączyła się z nieba. Francis przeżegnał się. — Chciałbym, żeby nadszedł Chrystus. Te wszystkie kłopoty prze- rażają mnie, ale Sądu Ostatecznego się nie lękam. Asza spostrzegła, że naramienniki zbroi pokryły się jakimiś żółtymi kropkami; padający na nie deszcz ze śniegiem spowodował podczas godzin spędzonych w cieple ratuszowej sali jej rdzewienie. Zmełła w ustach jakieś przekleństwo i czekając na konia, pocierała stal pal- cem obleczonym w płócienną rękawiczkę. — Kapitanie — odezwał się jakiś głos po łacinie, ale z wyraźnym wizygockim akcentem. Podniosła wzrok. Szybko odnotowała, że to 'arif, czyli dowódca czterdziestu żołnierzy, i że towarzyszyło mu dwu- dziestu ludzi, i wszyscy oni wyciągnęli już miecze z pochew. Cofnęła się i wyszarpnęła swój, przywołując krzykiem Thomasa Rochestera, ale zaatakowało ją od tyłu jakieś pół tuzina ludzi w kolczugach i po- waliło twarzą do ziemi. Jej salet i wizjer zderzyły się z brukiem, na skutek czego czoło bo- leśnie uderzyło o wykładzinę hełmu. Oszołomiona, zacisnęła lewą dłoń w pięść i na oślep wymierzyła cios do tyłu. Metalowa pięść w coś trafiła. Któryś z tych, co na niej leżeli, wrzasnął z bólu. Zgięła lewą rękę. Zbroja to też broń. Wielkie motylkowe płaty, które chronią zapew- niające zginanie wnętrze łokcia, na zewnątrz przyjmują w takim położe- niu postać ostrego kolca, zadała więc z kolei cios łokciem wstecz i do 298 góry; poczuła, że kolec przeszedł przez kolczugę i zagłębił się w ciele. Wrzask. Miotała się, próbowała zgiąć nogi, przerażona myślą, że napastnicy mogliby przeciąć odsłonięte pod kolanami ścięgna. Dwaj agresorzy zwalili się jej na prawą rękę, całkowicie ją unieruchamiając, włącznie z dłonią, w której trzymała rękojeść miecza. Wrzaski mężczyzn. Zwa- liło się ich na tylną płytę jej pancerza jeszcze dwóch czy trzech, całko- wicie ją obezwładniając. Choć nie doznała żadnego poważnego szwan- ku, to była jak przyszpilony do ziemi krab w stalowej skorupie. Słyszała ich ciężkie oddechy; unieruchomili ją na amen. „A więc nie kazano im mnie zabić". Ciężar czyjegoś ciała przytłoczył do bruku jej ramiona, tak że nie mogła nawet podnieść głowy. Całe pole widzenia ograniczało się teraz do kilkunastu centymetrów kamienia, trawy i martwych pszczół. Z od- ległości mniej więcej metra dobiegł ją odgłos cichego uderzenia, a po- tem krzyk. „Powinnam była zażądać liczniejszej eskorty. Albo odesłać Roche- stera...". Mocniej zacisnęła prawą dłoń wokół rękojeści miecza. Poczuła, że zelżał nacisk na lewą rękę, więc zacisnęła dłoń w pięść: zewnętrzna płytka okrywającego ją pancerza przesunęła się do przodu, tworząc ostrą, wystającą krawędź. Szarpnęła dłoń w stronę, w której domyślała się czyjejś twarzy. Nic z tego: trafiła w pustkę. Obcas okrytego stalową siatką buta przycisnął jej prawą dłoń, która w rezultacie znalazła się w swego rodzaju pułapce, między stalowymi płytkami rękawicy, ciężarem stojącego na jej dłoni mężczyzny i ka- mieniami bruku. Krzyknęła. Palce rozluźniły uchwyt. Ktoś kopnięciem wytrącił jej broń z ręki. Ostrze sztyletu wsunęło się do wnętrza wizjera, zatrzymując centy- metr od oka. IV zmniejszający się księżyc, usadowiony nad bazylejskim zamkiem, rozsiewał jedynie blade światło. Daleko od miasta i wysoko ponad miejskimi murami, na szczytach Alp skrzył się śnieg. Wysokie żywopłoty z hortus conclusus* srebrzył szron. „Przymro- zek w lecie?" — pomyślała Asza, która wciąż nie mogła wyjść ze zdu- mienia, potykając się w niemal zupełnych ciemnościach. Gdzieś w tym mroku pluskała fontanna; oprócz niej słychać było również stukot i pobrzękiwanie rynsztunku licznego oddziału żołnierzy. „Nie zdarli ze mnie zbroi, a zatem zamierzają mnie traktować z ja- kim takim respektem. Zabrali mi tylko miecz, czyli że niekoniecznie zamierzają mnie zabić". — Co to wszystko, do jasnej cholery, znaczy? — zapytała. Jej strażnicy milczeli. Ogródek był w istocie bardzo małym skrawkiem trawnika, otoczo- nym ośmiokątem żywopłotu. Po drewnianych ramkach wspinały się kwiaty. Porośnięty przystrzyżoną trawą nasyp zbiegał ku fontannie, której tryskający w górę strumień spadał do marmurowego baseniku. Powietrze przesycone było aromatem ziół, z których tylko dwa udało się Aszy rozpoznać; ich zapach maskował odór gnijących róż. „Za- miast aromatu smród zgniłego kwiatu" — skonstatowała i kontynu- owała marsz w głąb ogrodu, mając po bokach strażników 'arifa. U szczytu trawiastego nasypu, przy niskim, zasypanym papierami stole siedziała jakaś postać w kolczudze. Za plecami Aszy trzy ka- mienne postaci trzymały we wzniesionych rękach płonące pochodnie. Wzdłuż jednej z nich ściekał strumyk gorącej smoły, która gromadziła się na zaciśniętej dłoni golema; on jednak ani drgnął. * Ogród ozdobny z fontanną lub studnią pośrodku. 300 Płomienie pochodni rzucały żółtawe światło na rozpuszczone sre- brzyste włosy młodej Wizygotki. Z wrażenia Asza poślizgnęła się na zamarzniętej trawie i straciła równowagę. Kiedy ją odzyskała, stanęła wyprostowana i popatrzyła na Faridę. „To moja twarz; tak właśnie wyglądam. Czy jednak naprawdę wy- glądam tak samo, jak inni ludzie? Myślałam, że jestem wyższa". — Na miłość boską! Jesteś moim pracodawcą! — zakrzyknęła z oburzeniem i odrazą. — To jest absolutnie zbyteczne. Sama bym do ciebie przyszła. Wystarczyłoby, żebyś mnie wezwała! Dlaczego tak postąpiłaś? Farida podniosła na nią wzrok. — Ponieważ mogę sobie na to pozwolić. Asza z zastanowieniem pokiwała głową. Podeszła bliżej, czując, jak jej stopy zagłębiają się w sprężystą murawę. Dłoń 'arifa na jej na- ramienniku zatrzymała ją na jakieś dwa metry przed stolikiem Faridy. Jej lewa ręka odruchowo opadła wzdłuż boku, żeby poprawić położe- nie pochwy, lecz trafiła na pustkę. Rozstawiła nogi, żeby pozostawać w stanie pełnej równowagi; jej ciało gotowe było w każdej chwili się poruszyć, i to z taką szybkością, na jaką tylko pozwoli zbroja. — Posłuchaj. Dowodzisz tu całą najeźdźczą armią. Naprawdę nie wydaje mi się, żebyś musiała mi w ten sposób demonstrować swoją potęgę i wpływy! Usta Faridy lekko się wykrzywiły i po chwili Asza uświadomiła so- bie, że ułożyły się w przeznaczony dla niej uśmiech. — Myślę, że jeśli jesteś w jakimkolwiek stopniu podobna do mnie, to właśnie trzeba cię o wszystkim przekonywać w sposób, który nie pozostawia żadnych wątpliwości. Podniosła się energicznie zza stolika i usiadła na trójnogim stołku, odrzucając papiery na mały stoliczek na koziołkach. Przycisnęła je na- stępnie Mosiężną Głową, żeby nie porwała ich wieczorna bryza. Jej czarne oczy wpatrzone były w twarz Aszy, która powiedziała cicho: — Owszem, jestem bardzo podobna do ciebie. Ale niech ci będzie. Dopięłaś swego. Rzecz załatwiona. Gdzie jest Thomas Rochester i resz- ta moich ludzi? Czy któryś z nich został ranny albo zabity? — Nie powinnaś się spodziewać, że odpowiem ci na to pytanie. W każdym razie nie wcześniej, niż będziesz na tyle poważnie niespo- 301 kojna o ich los, że postanowisz rozmawiać ze mną otwarcie i szczerze. — Uniosła jedną z brwi i Asza doznała wstrząsu, uświadamiając so- bie, że to identyczny odruch jak u niej, tyle że jakby odbity w lustrze. Rewers własnego ,ja". Przebiegła jej przez głowę myśl, że ta niewia- sta może być demonem lub diabłem. — Mają się dobrze, ale są jeńca- mi — rzuciła Farida. — Raporty, które otrzymuję, bardzo dobrze mówią o twojej kompanii. Pomiędzy ulgą na wieść, że jej ludzie są— lub prawdopodobnie są — żywi, a dźwiękiem głosu Wizygotki, który nie całkiem był jej własnym, Asza musiała zewrzeć się wewnętrznie, aby nie doznać za- wrotu głowy, pozbawiającego ją jasności widzenia. Żółte światło po- chodni przez chwilę chwiało się niepewnie. — Pomyślałam sobie, że będziesz rozbawiona, kiedy to zobaczysz. — Farida podsunęła jej jakiś dokument, ozdobiony czerwonymi wo- skowymi pieczęciami. — To jest pismo paryskiego parlamentu, który domaga się, żebym wróciła do domu, ponieważ jestem sprawczynią licznych skandali. Wbrew sobie, Asza chrząknęła powątpiewająco. — Ponieważ co? — Czytaj. To ci się spodoba. Asza postąpiła o krok i wyciągnęła rękę. Ludzie 'arifa wyraźnie stężeli. Wciąż miała na dłoniach rękawice, których palce zaledwie na moment dotknęły dokumentu, a jednak gdy poczuła zapach swojego sobowtóra — mieszanka ostrych przypraw i potu; pod tym względem niczym się nie różniła od otaczających ją wizygockich żołnierzy — sprawiła, że jej ręka zaczęła lekko drżeć. Straciła ostrość widzenia. Po- spiesznie wpatrzyła się w pismo. „Ponieważ nie zostałaś ochrzczona i pozostajesz w stanie grzechu, i ponieważ nie przyjęłaś żadnego z sakramentów ani nie wybrałaś dla siebie imienia żadnej świętej osoby, niniejszym stanowczo nalegamy, abyś wróciła tam, skąd do nas przybyłaś" — czytała na głos. „Jako że nie dopuścimy do tego, aby nasze królowe i wdowy miały odra- żające stosunki z pospolitą konkubiną, ani żeby nasze dziewice, wier- ne małżonki i niezachwiane w swej cnocie wdowy narażone były na demoralizującą styczność z kimś, kto jest niczym więcej, jak tylko krnąbrną dziewką lub rozpustną połowicą; tedy nie wkraczaj na nasze ziemie ze swoją armią...". 302 — O niech mnie! „Krnąbrna dziewka"! Wizygotka wybuchła zaskakująco z męska brzmiącym, niskim śmie- chem. „Czy ja też tak brzmię?" — zadała sobie pytanie Asza. — Podpis samego Pająka* — mruknęła, z uciechą ponawiając lek- turę pisma. — Prawdziwy? — Z całą pewnością. Asza podniosła wzrok znad papieru. — A więc czyim jestem bękartem? Farida strzepnęła palcami i coś szybko powiedziała po kartagińsku. Jeden z jej ludzi dostawił do prowizorycznego stolika jeszcze jeden ta- boret, po czym wszyscy zbrojni odmaszerowali, wyrywając obcasami kępki darni, i wyszli przez furtkę w żywopłocie. „Jeśli rzeczywiście zostałyśmy sam na sam, to ja jestem królową Kartaginy". Zbroja jest bronią: rozważyła możliwość posłużenia się nią, lecz bardzo szybko dała spokój temu pomysłowi. Rozejrzała się po ota- czającej je ciemności, próbując wypatrzyć jakieś świetlne punkty, któ- re odbiłyby się w stali grotów ukrytych kusz. Zimne powietrze nocy owiewało jej twarz. — To miejsce przypomina mi ogrody w Cytadeli, gdzie dora- stałam — powiedziała Farida. — Nasze ogrody są oczywiście bardziej rozświetlone niż ten. Naturalne światło dodatkowo wzmacniamy za pomocą zwierciadeł. Asza oblizała wargi, próbując zwilżyć wyschnięte usta. Zgodnie z wymaganiami pań na zamkach, bardzo niewiele z zewnętrznego świata miało prawo przedostać się do wnętrza takich jak ten ogro- dów. Żywopłot tłumił dźwięki. Akurat w tym momencie panowała prawdziwa noc i ciemność też była prawdziwa, a wobec tego, iż zbroj- ni na jakiś czas wyszli — choć zostały golemy — Asza niepostrzeże- nie rozluźniła się i znowu zaczęła się czuć dowódcą kompanii najem- ników, a nie przestraszoną młodą niewiastą. — Naprawdę nie zostałaś ochrzczona? — Ależ przeciwnie! Tylko że w obrządku ariańskim, który uwa- * Król Francji Ludwik XI znany był w swoich czasach jako „król pająk", ze względu na swoje upodobanie do intryg. 303 żacie za heretycki. — Gościnnym ruchem ręki Farida wskazała jej miejsce. — Siadaj, Aszo. „To rzecz raczej nadzwyczajna, kiedy ktoś zwraca się do samego siebie po imieniu — pomyślała Asza — zwłaszcza gdy również głos można uznać prawie za identyczny z własnym". Fakt, że jej imię wy- powiedziane zostało z wizygockim akcentem, zjeżył jej jednak włoski na karku. Rozluźniła zapięcia saletu i zdjęła hełm. Nocne powietrze zdało się jej wilgotnym, posplatanym w warkoczyki włosom zgoła mroźne. Od- łożyła hełm na stolik, po czym wprawnie poluzowała rzemienie i pas- ki, które na sztywno spajały pancerz z nogawicami. Dzięki temu mog- ła usiąść na taborecie, choć obciskające jej tors płyty pancerza zmu- szały ją do zachowywania sztywno wyprostowanej postawy. — Nie w ten sposób zyskuje się sobie współpracę człowieka, któ- rego się najęło — rzuciła spokojnym tonem. — Naprawdę nie tak, sze- fowo. — Farida uśmiechnęła się. Miała bladą skórę, która tylko wokół oczu stawała się ciemniejsza, miodowobrązowa, bo opalona przez słoń- ce, któremu ani stalowy hełm, ani zwieszająca się z niego kolczugowa siateczka nie mogły tam wzbronić dostępu. Rękawiczki, sformowane w ten sam sposób, co kolczuga, zwisały z jej kiści. Asza przyjrzała się jej dłoniom: blade, ze schludnie przyciętymi paznokciami. Jakkolwiek prawdą jest, że kolczuga wsysa się w ciało, przywierając do watowa- nej warstwy odzienia i nadając mu pękato-przysadzisty kształt, to Asza uznała, że jej bliźniaczka zbudowana jest w bardzo podobny do niej sposób. Siedząc naprzeciw niej, miała przez chwilę wrażenie, że przenika ją niczym nie zmącona realność życia, oddychania, chłonię- cia w siebie ciepła, wydzielanego przez siedzące na wyciągnięcie ręki ciało, które wygląda tak podobnie. — Chcę zobaczyć Thomasa Roche- stera — powiedziała. Wizygocka przywódczyni bardzo nieznacznie podniesionym głosem wydała krótkie polecenie. Otwarła się furtka. Jakiś zbrojny wzniósł za- paloną latarnię i trzymał ją wystarczająco długo, żeby Asza przyjrzała się Thomasowi: ręce związane za plecami, twarz zakrwawiona, ale fakt, że stał o własnych siłach, dowodził, iż jest w nie najgorszej for- mie. Furtka zatrzasnęła się. — Zadowolona? — Raczej nie powiedziałabym o sobie, że jestem zadowolona, 304 a poza tym... Och, pieprzę cię! — Asza nie wytrzymała. — Nie spo- dziewałam się, że cię polubię! — Nie. — Jej rozmówczyni, która mogła być tylko niewiele od niej starsza, zacisnęła wargi, lecz nie oparła się narastającemu w niej rozbawieniu i uśmiechnęła się szeroko. Jej czarne oczy rozbłysły. — Nie! Ani ja się tego nie spodziewałam! Ani ten jund, twój przyjaciel. Ani twój mąż. Asza poprzestała na warknięciu: — Baranek nie jest żadnym moim przyjacielem. Wątek Fernanda del Guiz pominęła całkowitym milczeniem. W jej krwi zaczęło buzować znajome uczucie ożywienia: trzeba było abso- lutnej równowagi wewnętrznej, żeby wynegocjować nowe warunki wiarygodnego kontraktu, kiedy się miało do czynienia z ludźmi potęż- niejszymi od siebie (a tylko tacy zatrudniali najemników); trzeba było wiedzieć, co musi być powiedziane, a co należy przemilczeć. — Skąd te blizny? — spytała Farida. — Pamiątka z jakiejś bitwy? „To już nie rokowania, lecz czysta ludzka ciekawość" — pomyślała Asza. „A więc pewnego rodzaju słabość, którą może da się wykorzystać". — Kiedy byłam dzieckiem, doznaliśmy nawiedzenia. Przybył Lew. — Dotknęła policzka, co zdarzało się jej raczej rzadko, czując przez rękawiczkę poszczerbione krawędzie szram. — Oznaczył mnie swymi pazurami, przepowiadając w ten sposób, że w przyszłości będę lwicą na polu walki. — Już jako dziecko? No tak. Ja też zaczęłam ćwiczyć bardzo wcześnie. Asza powtórzyła swoje pytanie, rozmyślnie używając tych samych słów: — A więc czyim jestem bękartem? — Niczyim. — J... Jak to? Wizygotka sprawiała wrażenie, jak gdyby oceniała, do jakiego stop- nia ta odpowiedź wstrząsnęła jej rozmówczynią. „Powinnyśmy się wzajemnie bardzo dobrze rozumieć" — pomyślała Asza. „Ale czy tak jest? Skąd miałabym to wiedzieć? A gdybym się pomyliła?". — Co to znaczy — niczyim? Przecież to niemożliwe, żebyś mnie uważała za kogoś, kto jest prawowitego pochodzenia! Czyj to ród? Z czyjego rodu ty się wywodzisz? 305 — Z niczyjego. — W czarnych oczach tańczyły jakieś iskierki, lecz Asza nie wyczuwała w nich najmniejszej złośliwości; jeszcze chwila i jej bliźniaczka wydała z siebie głośne westchnienie, wsparła opancerzone ramiona na stole i pochyliła się ku niej. Światło trzyma- nych przez golemy pochodni migotało na jej srebrzystych włosach i gładkiej twarzy. — Twoje pochodzenie jest nie bardziej prawowite niż moje — powiedziała. — Jestem dzieckiem niewolników. Asza wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma. Doznany przed chwilą wstrząs był zbyt wielki, aby mogła go przyjąć do wiado- mości; tak wielki, że jej umysł odpowiedział nań czymś w rodzaju wzruszenia ramionami, swoistym „No i co z tego?", a jej świadomość ograniczyła się do poczucia, iż coś tam, jakoś tam dryfując, wpłynęło do jej umysłu. Farida mówiła dalej: — Kimkolwiek byli moi rodzice, to z całą pewnością byli niewol- nikami w Kartaginie. Turcy mieli formacje janczarów, czyli chrześci- jańskich dzieci, porwanych, a następnie wychowywanych na fanatycz- nych żołnierzy — obrońców kraju. Mój... ojciec... był właśnie kimś takim. — Po chwili dodała cicho: — Urodziłam się i wychowałam jako niewolnica. Przypuszczam, że ty również. Przykro mi, jeśli czu- jesz się zawiedziona. Smutek w jej głosie zdawał się całkiem szczery. Asza zaniechała wszelkiej myśli o rokowaniach czy negocjacyj- nych sztuczkach. — Nic z tego nie rozumiem. — Bo dlaczego miałabyś rozumieć? Nie sądzę, żeby emir Leofryk był zadowolony z tego, że ci to powiedziałam. Jego ród przez całe po- kolenia trzymał na swym dworze Faridów. Ja jestem ich osiągnięciem. Ty musisz być... — Wyrzutkiem — dokończyła za nią Asza. — Czyż nie tak? — Serce jej łomotało. Wstrzymała oddech, czekając na zaprzeczenie. Wi- zygotka pochyliła się nad stołem i napełniła winem dwa pucharki z je- sionowego drewna. Podała jeden Aszy. Czarne zwierciadło płynu drżało wraz z jej drżącymi rękami. Nie doczekała się zaprzeczenia. — Czy to było coś w rodzaju hodowli? — spytała. I po chwili, ostrym tonem: — Przecież powiedziałaś, że miałaś ojca! — Emira Leofryka. Lecz nie. Ja tylko przywykłam do... On oczy- 306 wiście nie jest moim prawdziwym ojcem. Nigdy by się nie zniżył do zapładniania niewolnic. — Choćby nawet pieprzył oślice, to nic by mnie to nie obchodziło! — warknęła Asza. — A więc to dlatego chciałaś się ze mną zobaczyć? To dlatego pokonałaś cały szlak, wiodący do Guizburga, prowadząc tę przeklętą wojnę? Dlatego, że jestem twoją... siostrą? — Siostrą, przyrodnią siostrą, kuzynką... Mniejsza o to. Popatrz tylko na nas! — Farida znowu wzruszyła ramionami, a gdy podnios- ła swój drewniany pucharek, także i jej ręka drżała. — Nie sądzę, żeby mój ojciec, emir Leofryk, zrozumiał, dlaczego musiałam cię zobaczyć. — Leofryk. — Asza przypatrywała się pustym wzrokiem swej bliźniaczce, podczas gdy część jej umysłu zajęta była przeszukiwa- niem tego, co jeszcze jej pozostało w pamięci z wiedzy o heraldyce. — To jeden z emirów na dworze króla-kalifa? Mąż o wielkiej władzy? Farida uśmiechnęła się. — Leofrykowie od niepamiętnych czasów byli przyjaciółmi królów- -kalifów. To my daliśmy im golemy-posłańców. A teraz — farydów. — Co dzieje się z... Powiedziałaś, że byli również inni. Że to był szeroko zakrojony projekt. A co czeka zwykłych ludzi, takich jak my? Jak wielu spośród nas... — W miarę upływu lat pewnie setki, jak sądzę. Nigdy o to nie za- pytałam. — Nigdy nie zapytałaś! — Zdumiona Asza opróżniła swój pucha- rek, nie zauważywszy nawet, czy wino było dobre, czy marne. — To dla ciebie żadna nowość, prawda? — Nie. Przypuszczam, że jeśli nie towarzyszy ci to od małego, to może zdawać się dziwne. — Co się z nimi dzieje? To znaczy z tymi, którzy nie są tobą. Co się z nimi dzieje? — Jeśli nie mogą rozmawiać z maszyną, to zwykle zostają zabici. Zresztą nawet jeśli to potrafią, to najczęściej popadają w szaleństwo. Nie masz pojęcia, jaka się czuję szczęśliwa na myśl, że w dzieciństwie nie straciłam zmysłów. Pierwsza refleksja, jaka pojawiła się w głowie Aszy, miała odcień sardoniczny. „Jesteś co do tego zupełnie pewna?". Jednakże po chwili dotarło do niej więcej z tego, co usłyszała. W najwyższym stopniu zbulwersowana, powtórzyła: 307 — Zabici? — Nim Farida zdążyła odpowiedzieć, w Aszy rozległo się spotęgowane echo przed chwilą wypowiedzianych przez bliźniacz- kę słów. Jeszcze przed sekundą nie zamierzała się odezwać, a teraz spytała, cała podniecona: — Co to znaczy „rozmawiać z maszyną"? Co to za maszyna? W czym rzecz? Farida objęła palcami drewniany pucharek. — Tylko mi nie mów, że nie słyszałaś o Kamiennych Golemach — zaczęła ironizującym tonem, który nie tylko był Aszy dobrze zna- ny, ale w tym akurat momencie zdał się jej rozmyślną parodią samej siebie. — Kiedyż to zadałam sobie tyle trudu, żeby rozpowszechnić tę plotkę? Ponieważ chcę, aby moi wrogowie byli za bardzo przerażeni, aby stanąć do walki ze mną. Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że w swo- im kraju rozporządzamy wielką machiną wojenną*, toteż wspominam o niej przy każdej sposobności, i kiedy tylko mam na to ochotę. Nawet w trakcie bitwy. Zwłaszcza w trakcie bitwy. „A więc to tak" — pomyślała Asza. „To dlatego zostałam tu spro- wadzona. Nie dlatego, że wyglądam prawie dokładnie tak samo jak ona. I nie dlatego, że najprawdopodobniej jesteśmy kuzynkami. Dlate- go, że ona słyszy głosy i chce się dowiedzieć, czy ja je również słyszę. Tylko że co, do wszystkich diabłów, zrobi, jeśli pozna prawdę?". Świadomość tego, że ryzykuje przedwczesną konkluzję, i że kon- kluzja ta może się okazać nieuzasadniona, sprawiła, iż pod wpływem paniki i niepewności serce zaczęło jej tak gwałtownie łomotać w pier- si, że gdyby nie metalowy kołnierz, otaczający jej szyję, Farida do- strzegłaby jej przyspieszony puls. Wiedziona odruchem, zrobiła coś, co zwykła robić już jako ośmio- latka: przecięła połączenie między sobą a swoimi lękami. Kiedy prze- mówiła, w jej głosie zabrzmiał bagatelizujący ton. — Aha, doszły mnie pewne pogłoski. Ale może to tylko zwykła ludzka gadanina. Że jakobyście mieli w Kartaginie coś w rodzaju Mo- siężnej Głowy... Bo to o głowę chodzi, nieprawdaż? * W łacińskim tekście Angelottiego mamy machina rei militaris („maszyna do prowadzenia wojny") ifabricari res militaris („wytwarzać coś do prowadzenia woj- ny"), natomiast Fraxinus mefecit daje określenia computare ars imperatoria i łaciń- sko-greckie computare strategoi w znaczeniu jakiejś maszyny (liczącej) przydatnej do sztuki rządzenia lub tworzenia strategii, czegoś w rodzaju współczesnego kompu- tera taktycznego. 308 — A widziałaś naszych glinianych piechurów? Ich praprzodkiem był Kamienny Golem. Ale — dorzuciła Farida — to, że rozgromiliśmy wojska Italii i Szwajcarii, to nie są jakieś tam pogłoski. — Italia! Dobrze wiem, dlaczego zburzyliście Mediolan. Chodziło wam o przecięcie szlaków handlu zbrojami. Wiem wszystko na ten te- mat: swego czasu terminowałam u pewnego mediolańskiego płatne- rza. — Zorientowawszy się jednak, że nie jest to wątek, który by wciągnął Wizygotkę, a nawet i ją samą, kontynuowała pospiesznie: — Co do Szwajcarów, to przyznaję ci rację. Ale dlaczego nie mielibyście być dobrzy? Ja na przykład uważam, że jestem dobra. Zamilkła, mając ochotę ugryźć się w język tak mocno, żeby po- ciekła krew. — Tak. Jesteś dobra — przyznała bezbarwnym tonem Farida. — I, o ile mi wiadomo, słyszysz głosy. — Jeśli o to chodzi, to nie jest to nawet pogłoska. To najzwyklej- sze kłamstwo. — Aszy udało się kpiąco zarechotać. — Za kogo ty mnie uważasz? Za Dziewicę Orleańską? A może jeszcze w ogóle za dziewicę, co? — A więc te głosy miałyby być tylko użytecznym kłamstwem? — Cóż, trudno się spodziewać, żebym akurat ja miała temu za- przeczyć, prawda? Im bardziej mnie widzą uduchowioną, tym więcej mam z tego korzyści. Nadała swemu głosowi — tym razem bardziej przekonywająco — ton zarazem sympatyczny i zawstydzony, gdyż dała się przyłapać na publicznym głoszeniu bujdy. Wizy go tka dotknęła palcami skroni. — Ja jednak jestem w stałym kontakcie z naszą inteligentną ma- szyną, która zarządza taktyką. Słyszę ją. Właśnie tu. Wpatrując się w nią, Asza mgliście zdawała sobie sprawę z tego, że zapewne sprawia wrażenie kogoś, kto nie wierzy w ani jedno słowo rozmówczyni i posądza ją o szaleństwo, podczas gdy w istocie w ogó- le nie wie, kim ta niewiasta jest. Mroźne powietrze wtargnęło do wnętrza ogrodu i owiało jej spo- coną twarz. Gdzieś za żywopłotem parskał koń, wydychając w czarne niebo kłęby pary. Słychać było stłumione przez odległość głosy roz- mawiających wizygockich żołnierzy. Asza niejako przywarła do tego, co widziała i słyszała, broniąc w ten sposób swej psychicznej równo- 309 wagi. Zrodziła się w niej myśl, w której było coś z absolutnej nie- uchronności: „Skoro zostałam wychowana tak samo jak ona, a ona słyszy głos taktycznej machiny, to znaczy, że głosy, które ja słyszę, pochodzą z tego samego źródła. Nie!". Otarła wilgotną górną wargę; jej oddech zamglił stalową płytę rę- kawicy. Otępiała, najpierw poczuła, jak wzbierają w niej wymioty, a potem zrodziło się w niej dziwne wrażenie, jakby była oderwana od samej siebie. Potrafiła tylko patrzeć, jak drewniany pucharek wysuwa się spomiędzy jej palców i odbija się od prowizorycznego stolika, roz- chlapując wino po całym blacie i zalewając wszystkie ułożone na nim papiery. Farida zaklęła i zerwała się na równe nogi, przywołując pomoc i przewracając stolik. Do ogrodu wbiegło kilku chłopców — wizygoc- kich paziów lub niewolników — którzy rzucili się do ratowania doku- mentów, wycierania stolika i ścierania wina z kolczugi ich pani. Asza nawet nie podniosła się ze stołka, przyglądając się temu zamieszaniu nieobecnym wzrokiem. „Niewolnicy wychowywani na żołnierzy. Czy tak to określiła? Ja zaś jestem po prostu dzieciakiem, którego jakimś przypadkiem nie za- bito? Jezu słodki, a ja zawsze myślałam o niewolnikach z pogardą! I ten mój głos nie jest... Nie jest czym? Nie jest Lwem? Ani świętym? Nie jest jakimś demonem? Chryste, Zbawicielu słodki, słodki, słodki mój Zbawicielu, to jest gorsze niż piekielne męki!". Asza wsunęła lewą rękę pod stół i tak mocno zacisnęła dłoń w pięść, że stalowe płytki wbiły się w ciało. Dopiero wtedy, otrzeźwiona przez ból, zdołała podnieść wzrok i wymamrotać: — Przepraszam. To skutek picia na pusty żołądek. Wino poszło mi do głowy. „Ty nie wiesz. Nie wiesz, że to, co ona słyszy, jest tym samym, co słyszysz ty. Nie wiesz, że słyszycie to samo". Spojrzała na swoją lewą dłoń. Na rękawiczce, która bezpośrednio ją okrywała, pojawiły się czerwone punkciki, wsiąkające w wypra- wioną skórę. „Ostatnia rzecz, na jaką miałabym teraz ochotę, to kontynuowanie rozmowy z tą Wizygotką. Och, pieprzyć to wszystko! Ciekawe jaka byłaby jej reakcja, gdybym po prostu jej to powiedziała? Że słyszę głos? Głos, który mówi mi, jaką taktyką mogę się posłużyć w walce? A jeśli 310 jej powiem, to co się zdarzy? Dopóki nie znam odpowiedzi na to pyta- nie, to z całą pewnością nie powinnam się z nim do niej zwracać!". Jak już nieraz w przeszłości, Asza zdała sobie sprawę z tego, że czas zwalnia bieg, gdy tylko życie zostanie wytrącone ze zwykłych kolein. Pucharek wina, wypity w lipcu w ogrodzie, to moment, który trwa niejako automatycznie, szybko przemija i natychmiast wylatuje z pamięci. Dziś jednak jej umysł drobiazgowo rejestruje wszystkie szczegóły: od tego, że jedna z trzech nóg stołka stopniowo zagłębia się w gęstą murawę, poprzez to, jak nasuwają się na siebie i wysuwają jedna spod drugiej płytki jej pancerza, kiedy wyciąga rękę po butelkę wina, aż po jakże długie, intensywnie przeżywane chwile, gdy mali niewolnicy osuszali z wina odzienie Faridy, która dopiero gdy skoń- czyli, ponownie zwróciła się ku Aszy. — To prawda — powiedziała tonem, jakiego używa się podczas niezobowiązującej konwersacji. — Ja rzeczywiście rozmawiam z na- szą wojenną machiną. Moi ludzie zwą ją Kamiennym Golemem. Nie jest ona z kamienia i nie porusza się o, tak — lekko wzruszywszy ra- mionami, wskazała na kamienno-mosiężne postaci, trzymające pochod- nie — ale wszystkim się to imię spodobało. Przypomniawszy sobie o niezbędnej ostrożności, Asza odstawiła butelkę i pomyślała: „Skoro nie wiem, jaki byłby skutek mojego wy- znania, że słyszę głos, to nie powinnam jej tego mówić, dopóki nie będę pewna tego skutku. A już na pewno powinnam na ten temat mil- czeć tak długo, jak długo sama sobie tego dogłębnie nie przemyślę i nie omówię z Godfreyem, Florianem i Robertem... Psiakrew, nie! Oni myślą, że prawdopodobnie jestem po prostu bękartem. Jak mam im powiedzieć, że urodziłam się jako niewolnica?". Z wargami zesztywniałymi od udawania stosownego wyrazu twa- rzy Asza powiedziała: — Jaki może być pożytek z tego rodzaju wojennej machiny? Ja równie dobrze mogłabym zabierać na pole bitwy swój egzemplarz Wegecjusza*, żeby go tam studiować, ale przecież nie pomogłoby mi to w odniesieniu zwycięstwa. — Ale gdybyś mogła tegoż Wegecjusza, żywego, mieć u swego * De re militari Wegecjusza było w późnym Średniowieczu i na początku Rene- sansu podstawowym podręcznikiem o sztuce wojowania. 311 boku i móc go prosić o radę, to może jednak byłoby ci to pomocne? — Farida ujęła w palce przód swej świetnej kolczugi, przyjrzała się jej i zauważyła: — Zardzewieje. Cholerny, wilgotny kraj! Smołowe pochodnie dopalały się, sycząc i pryskając iskrami. Golemy stały nieruchomo niczym zimne posągi. Smugi pachnącego sosną czarne- go dymu wznosiły się ku nocnemu niebu. Sierp zanikającego księżyca skrył się za krawędzią ogrodowego żywopłotu. Asza czuła ból w mięś- niach. Bolały ją wszystkie siniaki, które zarobiła podczas aresztowania. Wino musowało w głowie, sprawiając, że lekko chwiała się na stołku. Pomyślała: „Jeśli nie będę się pilnowała, a alkohol zacznie działać, to powiem jej prawdę i w jakim się wówczas znajdę położeniu?". — Siostry — odezwała się cokolwiek bełkotliwie. Stołek przechy- lił się do przodu. Aszy udało się wylądować na nogach, ale żeby nie upaść, wyciągnęła przed siebie opancerzoną rękę i chwyciła Wizygot- kę za ramię. — Chryste, dziewczyno! Mogłybyśmy być bliźniaczka- mi! Ile masz lat? — Dziewiętnaście. Asza zaśmiała się niepewnie. — Ot i kłopot. Gdybym ja wiedziała, w którym roku przyszłam na świat, to bym ci też powiedziała. Wygląda na to, że mam osiemnaście albo dziewiętnaście lat, ale kto wie, czy nie jestem już po dwudziestce. Może jednak jesteśmy bliźniaczkami? Co o tym myślisz? — Mój ojciec stosuje zasadę ciągłego krzyżowania swoich nie- wolników. Myślę, że przypuszczalnie wszyscy jesteśmy do siebie po- dobni. — Czarne brwi Faridy zmarszczyły się. Dotknęła palcami po- liczka Aszy. — W dzieciństwie widziałam paru innych, ale wszyscy utracili zmysły. — Utracili zmysły! — Na policzki Aszy wystąpiły rumieńce. Czu- ła ich gorąco. Ani trochę nie planowane, całkowicie szczere: jej twarz przybrała czerwoną barwę. — I co ja mam powiedzieć ludziom? Fari- do, co mam im powiedzieć?! Że jakiś szalony emir hoduje w Kartagi- nie niewolników niczym jakieś stado zwierząt? I że ja byłam jednym z tych wyhodowanych okazów? Wizy go tka odparła łagodnym tonem: — Wciąż istnieje możliwość, że to tylko zbieg okoliczności. Nie można pozwolić, żeby podobieństwo... — Do jasnej cholery, nie pieprz, dziewczyno! My jesteśmy bliź- 312 niaczka mi! — Asza patrzył a w oczy, które znajdo wały się dokład nie na tej samej wysok ości co u niej, i były tego samego koloru. Szukał a w twarzy Faridy rodzinn ego podobi eństwa: zarys warg, kształt nosa, kształt podbró dka, srebrzy stopło we włosy, ślady po nadmia rze słońca i blizny, pojedy ncze dowod y udziału w wojenn ych kampa niach. Słu- chała głosu, który — choć nie taki sam jak jej głos — być może (tak teraz o tym myślała) był taki sam w uszach innych. — Wolała bym nie wiedzie ć — powied ziała. — Bo jeśli to prawda, to nie jestem człowie - kiem. Jestem zwierz ęciem. Sztuką bydła. Nieuda ną sztuką bydła. Można mnie kupić i sprzeda ć — każdy ma do tego prawo — a ja nie mam nic do powied zenia. Zgodni e z prawe m. Ty też jesteś zwierzę - ciem hodowl anym. Czy jest ci to obojętn e? — To dla mni e nie now ina. Te słowa przywi odły Aszę do opamię tania. Zacisnę ła dłoń na okry- tym kolczu gą ramieni u Faridy i już nie wróciła do sprawy swego po- chodze nia. Wysok i żywopł ot hortus conclus us odcinał ją od Bazylei, od kompa nii, armii i świata ciemno ści. Przesze dł ją dreszcz; pomim o zbroi i wewnę trznej wykład ziny było jej zimno. — To, dla kogo walczę, jest dla mnie bez znacze nia — powie- działa. — Podpis ałam z tobą kontrak t i nie przypu szczam, żeby dzi- siejszy incyde nt mógł się stać przycz yną jego zerwan ia. Zakład ając rzecz jasna, że nie tylko Thoma s, ale wszysc y moi ludzie wyszli z tego bez szwank u. Ty wiesz, że jestem dobra, chociaż nie mam wa- szego Kamie nnego Golem a. — Kłamst wo zrodził o się w niej tak łatwo, jakby było przewi dziane, że właśnie w tym momen cie ma odegra ć swoją rolę, choć mogło być po prostu skutkie m umysło wego odrętwi enia. Tak czy inaczej Asza wiedzia ła, że nikogo nim nie zwiedzi e. A jednak brnęła dalej: — Wiem, że w Italii zrówna liście z ziemią pół tuzina miast, które miały podsta wowe znacze nie dla handlu. Wiem, że szwajc arskie kanton y zostały przez was unice- stwione jako siła militar na. I wiem, że wystarc zyło wam zastras zyć Fryder yka, żeby się poddał i oddał wam ziemie Germa nów. Jak rów- nież wiado mo mi, iż konstan tynopol ski sułtan nie spodzie wa się z wa- szej strony kłopotó w, co oznacz a, że twoja armia została sformo wana z myślą o świecie chrześc ijański m. O królest wach leżącyc h na północ stąd. — Nie spuszcz ała wzroku z twarzy Faridy, próbują c na niej wy- patrzyć odbicie jakichś emocji. Lecz miała przed sobą pozbaw ione ja- 313 kiegokolwiek wyrazu oblicze, po którym przebiegały jedynie cienie, rzucane przez pochodnie golemów. — Daniel de Quesada powiedział, że pociągniecie na Burgundie, ale domyślam się, że w istocie chodzi wam również o Francję. A potem rosbify? Rozciągniecie się na zbyt du- żym obszarze, nawet przy takiej masie wojska. Ja wiem, co robię, robiąc to od dawna, więc pozwól mi kontynuować. Zgoda? A w przy- szłości, kiedy już nie będę z tobą związana umową, znajdę stosowny moment, żeby dać do zrozumienia emirowi Leofrykowi, co myślę o jego hodowli bękartów. „I prawdopodobnie okaże się to skuteczne w odniesieniu do wszyst- kich innych" — stwierdziła, ale już tylko w myślach. „Na ile jest do mnie podobna? Czy potrafi się zorientować, kiedy kłamię? Jestem przekonana, że każdy uznałby to za blef, z wyjątkiem mojej siostry, o której istnieniu nie wiedziałam. Pieprz się, siostrzyczko". Wizygotka pochyliła się, podniosła Mosiężną Głowę, która pada- jąc, wryła się w murawę, potrząsnęła nią, po czym wzruszyła ramiona- mi i z powrotem położyła ją na wspartym na koziołkach blacie, obok hełmu Aszy. — Chciałabym ją zatrzymać przy sobie jako zastępcę. Asza otworzyła już usta, aby jej odpowiedzieć, lecz nagle dotarła do niej ta „ona". „Ją", a nie „ciebie". Kiedy połączyła to sobie z wyra- zistą wymową i z tym, że spojrzenie Faridy nie było skupione na ni- czym konkretnym, doznała wstrząsu: „Ona nie mówi do mnie!". Przez jej ciało przetoczyła się fala przerażenia. Cofnęła się o dwa kroki, poślizgnęła na oszronionej trawie i nie mogąc odzyskać równo- wagi, cofała się po pochyłości trawiastego nasypu, aby w końcu za- chwiać się bezradnie i upaść, boleśnie uderzając grzbietem o marmuro- we obramowanie fontanny. Usłyszała zgrzyt pancerza, który osłaniał plecy. W ustach poczuła smak miedzi. Na twarz wypłynęły jej czerwo- ne jak sam ogień i gorące rumieńce zawstydzenia, jakby obcy ludzie przyłapali ją w trakcie stosunku z mężczyzną. W jednej sekundzie czu- ła, że aż do tej chwili to nigdy nie było realne! W następnej: „Nigdy się nie spodziewałam, że zobaczę, jak to robi ktoś inny!". Golem patrzył w dół z grzbietu nasypu. Ten, który był teraz naj- bliżej Aszy, miał pajęczą sieć, która łączyła jego ramię z żywopłotem: oszronione białe pasemka, biegnące od przystrzyżonych ligustrów do błyszczącego, metalowego łokcia. Asza wpatrywała się w pozbawiony 314 rysów owal twarzy przylepionej do jajowatej głowy, obramowanej światłem pochodni. Farida powiedziała tonem sprzeciwu: — Ale ja wolałabym użyć jej i jej kompanii teraz, a nie później! „Ona nie mówi do mnie. Rozmawia ze swoimi głosami". Asza krzyknęła: — Podpisałyśmy kontrakt! Walczymy dla ciebie tutaj, a nie gdzie indziej. Taka była umowa! Wizygotka splotła ramiona i podniósłszy głowę, wpatrywała się w południową konstelację na niebie nad Bazyleą. — Jeśli wydasz mi taki rozkaz, to tak zrobię. — Ja nie wierzę, że ty słyszysz jakiekolwiek głosy! Jesteś cholerną poganką i to jest czyste udawanie! — Asza spróbowała z powrotem się wspiąć na wierzchołek stromego nasypu. Podeszwy jeździeckich bu- tów poślizgnęły się na zimnej trawie i znowu zjechała na dół z brzę- kiem metalu, po czym uniosła się na rękach i pozostając na czwora- kach, spojrzała w górę na stojącą nad nią Wizygotkę. — Ty mnie na- bierasz! To nie jest realne! Jej protesty przybrały formę słowotoku. Jąkała się, bełkotała, a w naj- tajniejszych zakątkach umysłu myślała: „Nie wolno mi słuchać! Cokol- wiek będę robiła, nie wolno mi rozmawiać z moim głosem i nie wolno mi go słuchać, na wypadek gdyby to był ten sam... na wypadek gdyby ona miała się o tym dowiedzieć". Pomiędzy wypływającym z jej ust potokiem protestów a stanowczą determinacją umysłu, Asza ani nic nie słyszała, ani nic nie czuła, podczas gdy Farida w dalszym ciągu prowadziła głośną rozmowę z pustką. — Tak jest. Poślę ją najbliższą galerą na południe. — Nie zrobisz tego! — ostrożnie, lecz szybko Asza stanęła na nogi. Wizygotka oderwała wzrok od czarnego nieba i spojrzała w dół. — Mój ojciec Leofryk chce cię widzieć — powiedziała. — Do- trzesz do Kartaginy w ciągu tygodnia. Jeśli nie zatrzyma cię na dłużej, to będziesz tu z powrotem, zanim słońce wejdzie w gwiazdozbiór Lwa*. My będziemy wówczas już dalej na Północy, ale twoja kompa- * 24 lipca. 315 nia mogłaby mi się przydać. Zaraz wyślę twoich ludzi z powrotem do obozu. — Baise mon cul!* — warknęła Asza. — Był to czysty odruch. Jak będąc dziewięcioletnią dziewczynką, umiała odgrywać rolę małej obozowej maskotki, tak jako dziewiętnastoletnia niewiasta umiała grać blefującego kapitana najemników. Lecz była całkowicie oszołomiona. — Tego nie było w kontrakcie! Jeśli będę musiała teraz wycofać mo- ich ludzi z pola, to będzie cię to sporo kosztowało. Trzeba ich przecież wykarmić. A jeśli chcesz, żebym w połowie waszej pieprzonej wojny udała się do pieprzonej Afryki Północnej — spróbowała lekceważąco wzruszyć ramionami — to tego też w kontrakcie nie było. „A kiedy tylko na chwilę spuścisz mnie z oka, już mnie tu nie bę- dzie". Wizygotka wzięła ze stołu salet Aszy i przesunęła obnażoną dłonią po metalowej krzywiźnie, od wizjera przez grzbiet, aż po koniec chro- niącego kark ogona. Asza odruchowo zamrugała powiekami, obawia- jąc się, że na lustrzanej powierzchni stalowego hełmu są plamki rdzy. Farida w zamyśleniu postukała knykciami w metal, po czym powoli opuszczała wizjer, aż usłyszała szczęknięcie zatrzasku. — W takie same wyposażam część moich ludzi. — Ich spojrzenia spotkały się i Asza odniosła wrażenie, że w oczach Wizygotki pojawił się przelotny błysk wesołości. — Nie wydałam rozkazu zrównania z ziemią Mediolanu, dopóki nie ewakuowałam mieszkańców. — Nie ma lepszych pancerzy niż mediolańskie. Być może dorów- nują im te, które wytwarzał Augsburg. Ale nie sądzę, żebyś zostawiła za sobą w południowej Germanii wiele czynnych warsztatów płatner- skich. — Asza wyciągnęła rękę i odebrała swój hełm. — Kiedy okręt będzie miał odpływać, przyślij mi do obozu wiadomość. Przez dobrą chwilę zdawało jej się, że osiągnęła swoje. Że wolno jej będzie teraz opuścić ten ogród, wyjechać z miasta, znaleźć się po- śród jej ośmiuset zbrojnych, noszących jej barwy, i powiedzieć Wizy- gotom, żeby sobie poszli prosto do ariańskiego odpowiednika piekiel- nych czeluści. Farida głośno zapytała: — Co mam zrobić z kimś, kogo chce wypytać mój ojciec, lecz * Baise mon cul (fr. lit.) — dosł. „Pocałuj mnie w dupę". 316 komu ja nie mogę zaufać, bo jeśli pozwolę mu stąd odejść, to uciek- nie? Asza nic na to nie odpowiedziała na głos. Tę część swego jeste- stwa, która mogła przemawiać, przeznaczyła na działanie. Nie była to świadoma decyzja, lecz instynktowny odruch, który nie liczył się z ry- zykiem zdemaskowania. Nic po sobie nie okazując, słuchała. Jakiś szept — najcichszy z szeptów — rozszedł się w jej głowie. Najspokojniejszy, najbardziej jak tylko można sobie wyobrazić znajo- my głos. — Odbierz jej zbroję i broń. Trzymaj ją pod nieustanną ścisłą strażą. Niezwłocznie wyślij ją na najbliższy okręt. V IN azir* i grupka jego żołnierzy ani na chwilę nie rozluź- nili uchwytu krępujących Aszę rąk, gdy prowadzili ją uliczkami mia- sta z zamkowego ogrodu do długiego szeregu czteropiętrowych do- mów, które jej zwiadowcy już wcześniej zidentyfikowali jako główną kwaterę Wizygotów w Bazylei. Okryte kolczugami ręce zaciskały się wokół jej ramion. Ponad pociągniętymi wapnem ścianami domów i dębowymi belka- mi, które wystawały ze szczytów ścian, mrok stopniowo pochłaniał gwiazdy. Zbliżał się świt. Asza nawet nie próbowała się wyrwać z kleszczy krępujących ją dłoni. Większość oddziału nazira stanowili młodzi, niewiele starsi od niej chłopcy o pomarszczonych od słońca twarzach, sprężystych cia- łach i długich nogach, ale słabo umięśnionych łydkach, jako że więk- szość czasu spędzali na końskich grzbietach. Popatrzyła po ich twa- rzach, gdy wpychali ją przez dębowe drzwi do najbliższego z mija- nych domów. Gdyby nie wizygockie tuniki i kolczugi, każdy z nich mógłby być szeregowcem w jej kompanii. — No już, dobra! — zatrzymała się jak przymurowana na kamien- nych płytach przedsionka i ułożyła wargi w kształt uśmiechu, przezna- czonego dla dowódcy. — Mam w sakiewce jakieś cztery marki. Po- winno wam to wystarczyć na godziwy napitek, chłopaki. A potem przyjdźcie i powiedzcie mi, jak sobie radzą moi ludzie. Dwaj żołnierze uwolnili jej ręce. Sięgając po sakiewkę, uświado- miła sobie, że jej dłonie jeszcze nie przestały drżeć. Nazir — mniej więcej w jej wieku, o pół głowy wyższy i oczywiście odmiennej płci — rzucił rzeczowym, zgoła koleżeńskim tonem: * Nazir — dowódca ośmioosobowego oddziału. 318 — Pieprzona najemna suka. — Asza w duchu wzruszyła ramiona- mi. Miała do wyboru albo pogodzić się z tym epitetem, albo sprowoko- wać żołdaka do stwierdzenia: „To sobowtór naszej szefowej!", i w re- zultacie narazić się na to, że będzie traktowana jako miejscowy de- mon. — Pierdolona frankońska cipa — dorzucił nazir. Do holu wkroczyli domowi strażnicy i służba ze świecami. Asza poczuła, że czyjaś ręka szarpie ją za pas, jak gdyby nakazywała jej iść dalej, ale od razu się domyśliła, że kiedy sięgnie po sakiewkę, to już jej na miejscu nie znajdzie. Jeszcze chwila i w tupocie obcasów, przy akompaniamencie wykrzykiwanych po kartagińsku rozkazów, popy- chana, kroczyła ku tyłowi domu, przechodząc przez komnaty pełne uzbrojonych mężczyzn i przez wyłożone kamiennymi płytami pasa- że. W końcu znalazła się w małym pomieszczeniu z wyposażonymi w żelazną sztabę, pięciocentymetrowej grubości dębowymi drzwiami i z maleńkim okienkiem. Dwaj bardzo przejęci zleconym im zadaniem paziowie w wizygoc- kich tunikach dali na migi do zrozumienia, że gotowi są jej pomóc w zdejmowaniu zbroi. Asza nie miała nic przeciwko temu. Kiedy zo- stała już tylko w rajtuzach i zakładanym pod zbroję dublecie z wszytymi pod pachy kawałkami kolczugi, spróbowała dać im do zrozumienia, że przydałoby się jej coś w rodzaju krótkiego szlafroka, ale bez skutku. Dębowe drzwi zatrzasnęły się. Szczęk rygli powiedział jej, że szta- by są już na swoich miejscach. Za całe oświetlenie służyła jedna świeczka w postawionym na pod- łodze lichtarzyku. W jej świetle Asza obejrzała dokładnie pokój, obchodząc go boso dokoła. Od dębowych desek podłogi ciągnął chłód. Żadnych mebli; na- wet stołu i krzesła. Otwór okienka zakratowany wpuszczonymi w mur, grubymi jak kciuk żelaznymi prętami. — Sukinsyny! — Kopnięcie drzwi mogło być nazbyt bolesne, więc zadowoliła się uderzeniem pięści. — Dajcie mi zobaczyć moich ludzi! — Odpowiedziało jej tylko odbite od ścian echo. — Wypuście mnie stąd, psie pomioty! — Drzwi były tak grube, że nie miała nawet pew- ności, czy stoi za nimi jakiś strażnik, a jeśli tak, to czy ją słyszy. Krzy- czała takim samym tonem, jakim zwykła wydawać rozkazy na polu walki. — Wstrętne pedały! Chryste słodki, przecież mogę wam za- płacić okup! Pozwólcie mi tylko przesłać na zewnątrz wiadomość! 319 Cisza. Asza rozprostowała ramiona i potarła bolące miejsca, które poob- cierał rynsztunek. Tak bardzo brakowało jej miecza i stalowej zbroi, że nieomal czuła w złożonych dłoniach kształt metalowej rękojeści. Cofnęła się od drzwi pod przeciwległą ścianę i osunęła na podłogę obok samotnej świeczki: blady wosk i pierwiosnkowa żółć płomyka. Ciarki przechodziły jej przez dłonie, jak gdyby przepływająca przez nie krew była równie zimna jak woda w alpejskich strumieniach. Za- tarła ręce. Jakaś część umysłu uporczywie powtarzała: „Nie, to nie- prawda, to jakaś zmyślona dziwaczna historia, a nie rzeczywistość. Je- steś bękarcim pomiotem jakiegoś żołnierza i tyle. To rezultat zbiegu okoliczności. Spłodził cię prawdopodobnie jakiś wizygocki nazir, któ- ry walczył w szeregach Złotego Gryfa, a twoja matka była dziewką. To wszystko. Nic, co by jakoś nadzwyczajnie odbiegało od normalno- ści. Po prostu podobna jesteś do Faridy". Równocześnie jednak druga, oszołomiona część jej umysłu nie przestawała powtarzać: „Ona słyszy mój głos". — Pieprzone piekło! — zaklęła na głos. — Ona nie może uczynić mnie swoim więźniem. Podpisałyśmy przecież ten chrzaniony kon- trakt. Chrystusie Zielony! Nie pojadę do Kartaginy. Oni mogliby... Umysł odmówił rozważania możliwości tego, co mogłoby ją spo- tkać. Spróbowała czegoś nowego: przymuszała myśli do rozważenia takiej oto sytuacji, że przewożą ją do Afryki Północnej, po czym zo- stawiają samej sobie. Znowu i znowu, i tak bez końca. „To tak, jakby się chciało zebrać węgorze w jedno stado" — pomyślała. Po jej twarzy przebiegł uśmiech, ale równocześnie zaszczekały zęby. „Być może Lew nigdy nie przybył. Nie. Nie, nasz kompanijny pisarz uczynił cud: Lew naprawdę przyszedł. Ale być może mnie nic się nie przydarzyło. Być może tak często i tak samo opowiadałam historię o ka- plicy, że utrwaliła się w mojej pamięci jako rzeczywiste zdarzenie". Ciałem Aszy wstrząsały dreszcze, a ręce i stopy miała zmarznięte. Poczuła się nieco lepiej, gdy objęła się ramionami, wsuwając dłonie pod pachy. „Farida. Wyhodowano ją tak, żeby mogła rozmawiać z taktyczną machiną. To jest ten sam głos. Jestem... kim? Siostrą. Kuzynką. Kimś tam. Bliźniaczką. Po prostu w trakcie jej hodowania czegoś tam zanie- chali. I wszystko, co robię, to... podsłuchiwanie. Czy to wszystko, co 320 kiedykolwiek zrobiłam? Mały bękart, słuchający przez drzwi taktycz- nej maszyny wojennej, która należy do kogoś innego, i podkradający odpowiedzi, dotyczące małych, brutalnych wojenek, których impe- rium Wizygotów nawet nie zauważa. Tą, której chcieli, była Farida. Choć ona również urodziła się niewolnicą". Po tych rozmyślaniach Asza długo siedziała w samotności pustego pokoju bez jedzenia i picia, patrząc, jak płomyk świeczki wydziela czarne pasemko, które pnie się do góry, aby w jakimś momencie roz- chwiać się w chaotycznych zawijasach i rozmazać po gipsie sufitu dym o barwie sepii, który zmiesza się z mrokiem. Jej serce odmierzało minuty, a potem godziny. Oparła łokcie na kolanach i złożyła czoło na skrzyżowanych przed- ramionach. Poczuła na policzkach gorącą wilgoć. Kiedy zostaje się rannym w bitwie, to szok przychodzi z pewnym, niekiedy bardzo du- żym, opóźnieniem; i oto tu, w tym małym pomieszczeniu, nagle docie- ra do niej świadomość, że Fernando del Guiz nie przybędzie. Wytarła nos o rękaw dubletu. Jakakolwiek mogłaby się jej trafić spo- sobność wywalczenia sobie wolności dzięki zapłaceniu okupu, wzbu- dzeniu litości lub użyciu siły, to na pewno nie teraz. „To był cesarski ślub, lecz on przy pierwszej sposobności, jaka mu się nadarzyła, umknął. Nie, to nie tak...". Asza czuje ból w piersi. Spłycający się z chwili na chwilę oddech chciałby przeobrazić się w łzy, ona na to jednak nie pozwala, podnosi głowę i mrugając powiekami, patrzy na płomyk świeczki. „.. .nie ma go tu, gdyż to nie przypadek sprawił, że był w sali ratu- sza przed moim porwaniem. Był tam po to, żeby mnie wskazać pory- waczom. Zrobił to dla nich. Dla niej. Cóż, przynajmniej go miałaś, pieprzyłaś się z nim. Dostałaś to, czego chciałaś, a teraz już wiesz, że to mały, oślizgły gówniarz. W czym problem? Chciałam więcej, niż tylko się z nim pieprzyć. Zapomnij o nim". Świeczka już prawie cała się stopiła. „Jestem więźniem. To nie żadna opowieść o Arturze lub Peredurze. Nie czeka mnie wspinanie się po murach, stawanie z gołymi rękami do walki z opancerzonymi rycerzami ani galopowanie prosto w słońce. Bezwartościowych jeńców wojennych czeka najpierw ból, potem po- łamane kości, a na koniec bezimienny i nie poświęcony grób. Jestem w mieście, które teraz należy do nich". 321 Przez wnętrzności przebiegło jej niespokojne, głośne bulgotanie. Nie zmieniła pozycji: ramiona na kolanach i czoło na ramionach. „Mogą się spodziewać, że moja kompania przybędzie tu z od- sieczą. I to już niedługo. Prawdopodobnie zaatakują nie konno, jak by to uczynili na ulicach, lecz pieszo. Lepiej, żebym właściwie oceniła sytuację". Domem wstrząsnął najgłośniejszy i najbardziej przeraźliwy huk, jaki kiedykolwiek słyszała. Zamarła. Kiszki jej skręciło. W tym samym ułamku sekundy uświa- domiła sobie, że leży na potrzaskanych dębowych deskach podłogi, i że usłyszany przed chwilą huk to wystrzał z działa. „To nasi!". Serce podskoczyło jej w piersi. Po oszołomionej twarzy pociekły łzy. Gotowa byłaby z wdzięczności całować ich po nogach. Następny huk wystrzału i eksplozja, której echo przetoczyło się pomiędzy kro- kwiami dachu. Na długie chwile znowu znalazła się pośród alpejskich grani, gdzie łoskot wodospadów jest tak głośny, że człowiek nie słyszy własnego głosu; aż z ciemności i pyłu wyłonili się mężczyźni z pochodniami w rękach, przestępując resztki ścian i krwawe szczątki żołnierzy. Czarne powietrze wirowało, kurz z wolna opadał. Pokój, w którym ją przetrzymywano, przekształcił się w stos połamanych belek i po- czerniałego wapna. Dom nie miał już tylnej ściany; została wysadzona. Jakaś gruba belka zatrzeszczała i zwaliła się na podłogę niczym stare drzewo, padające w gęstej puszczy. Kawałki tynku pobieliły jej twarz. Na zewnątrz, za wyrwą, oświetlone pochodniami, stały na otwartej przestrzeni dwa wózki i dwa zdjęte z lawet działa, których lufy jeszcze dymiły. Zmrużywszy oczy, Asza wypatrzyła jaśniejący owal kędzio- rów Angelottiego. Kroczył ku miejscu, w którym leżała, uśmiechając się szeroko, coś mówiąc, wreszcie wykrzykując, aż w końcu usłyszała:— Rozwaliliśmy ścianę! Wychodź! Wraz ze ścianą domu zawalił się również miejski mur. Cały szereg domów był od tyłu ufortyfikowany i osłaniał tę część miasta. Dalej rozciągały się czarne pola, a za nimi całuny lasów, okrywające oblane światłem księżyca wzgórza. Nadchodziło coraz więcej mężczyzn w zbrojach, którzy krzyczeli: „Asza! Asza!", zarazem wznosząc bojo- 322 wy okrzyk i identyfikując się wobec współtowarzyszy. Wygrzebała się z rumowiska. Dzwoniło jej w uszach i straciła poczucie równowagi. Rickard pociągnął ją za rękaw dubletu, drugą ręką podając jej wo- dze Godluca. Chwyciła za uzdę wielkiego wałacha i wtuliła twarz w jego cętkowaną łopatkę. Pocisk z czyjejś kuszy wbił się w starą rzymską cegłę, której odłamki obsypały ruiny domu. Krzyki najemni- ków. Fale mężczyzn w kolczugach i białych tunikach, przelewające się przez zwalone dębowe belki. Asza wsunęła stopę w strzemię Godluca i zaczęła wspinać się na siodło przy akompaniamencie pobrzękiwania luźnych elementów i łu- sek jej bojowego dubletu, który bez zbroi zdawał się jej zbyt lekki. Na- gle jakiś zwinny mały mężczyzna rzucił się na nią, chwycił ją w pasie i przerzucił przez grzbiet wierzchowca. Zwaliła się na ziemię, nawet nie czując gwałtowności zderzenia z twardym gruntem. Coś się stało. „Przygryzłam sobie język. Spadam. Gdzie jest Lew?". Obraz, jaki zarysował się pod jej powiekami, nie przedstawiał pro- porca Błękitnego Lwa, lecz coś płaskiego, złotawego i tchnącego odo- rem mięsa. Mróz przeszedł jej po palcach, dłoniach i stopach, wniknął głęboko w całe rozciągnięte na ziemi ciało. Spostrzegła czyjeś stopy, które ją okraczyły. Łydki osłonięte były dopasowanymi stalowymi płytkami; to europejska, a nie wizygocka zbroja. Kątem oka dostrzegła obok twarzy świetlisty błysk. Jakiś płyn rozprysnął się na jej policzku. Ogłuszył ją czyjś przeraźliwy wrzask: krzyk człowieka, w ułamku sekundy jednym cięciem miecza pozba- wionego życia, które stało się kałużą rozlaną na kamieniach bruku. — Boże mój, Boże, nie! Nie! — I po chwili: — Chryste, o Chry- ste, co ja takiego zrobiłem? Co ja zrobiłem? O Chryste, to boli! I znowu krzyki, i tak raz za razem. — Chryste! — to był głos Florii, wyrazisty, lecz jakby odległy. Asza poczuła, że chirurg podnosi jej głowę, wplatając palce pomię- dzy włosy. Nie miała czucia w połowie czaszki. — Bez hełmu, bez zbroi... I następny, męski głos, który mówi, stojąc nad nią: — ... stratowana w starciu... Asza przez cały czas była świadoma tego, co się dzieje, choć nie 323 wiedzieć czemu po upływie chwili nie mogła tego przywołać z pamię- ci. Galopowały opancerzone rumaki, samodzielni kanonierzy wystrze- liwali swoje ładunki, a potem uciekali w świetle księżyca. Była przy- wiązana do noszy — ile czasu minęło od jej krzyków i od krzyków in- nych? — a nosze były umocowane na wozie; na jednym z wielu wozów, jadących drogami, które były zamarznięte, błotniste i przeora- ne głębokimi koleinami. Lekko łopocący na wietrze kawałek materiału, którym przykryto jej oczy, zasłaniał księżyc. Wokół niej przejeżdżały wozy, ryczały juczne muły, których skrzekliwe głosy mieszały się z wykrzykiwany- mi rozkazami, a do oczu ściekał jej z czoła cienki strumyczek ciepłej oliwy. Godfrey Maximillian z zieloną stułą na szyi odmawiał nad nią ostatnią modlitwę. Tego już było dla niej za wiele. Odsłoniła oczy: grupa jeźdźców ru- szała w drogę jako straż przednia, w całym pakującym się obozie pa- nowała ożywiona krzątanina, a za jej plecami, stanowczo zbyt blisko, dźwięczały zderzające się miecze. Floria klęknęła nad nią, unieruchamiając jej głowę brudnymi palca- mi. Przez krótką chwilę Asza patrzyła na wydzielany przez niemytą skórę tłuszcz, który poczernił płócienne mankiety chirurga. — Nie ruszaj się! — wychrypiała Floria. — Leż nieruchomo! Asza przekręciła na bok głowę i zwymiotowała, potem wydała z siebie krzyk i na ile to było możliwe, zamarła w znieruchomieniu, podczas gdy głowa pękała jej z bólu. Popadła w nieznany jej dotąd stan dziwnego oszołomienia. Patrzyła na Godfreya, który klęczał przy niej na dennicy wozu i modlił się, ale modlił się z otwartymi oczami, które nie przestawały się wpatrywać w jej twarz. Czas to nic innego jak wymiotowanie i ból, i bolesne poruszenia wo- zu, który chwiał się i podskakiwał na wyżłobionych koleinach i bruz- dach drogi. Czas to światło księżyca, czarny dzień, przesłonięty chmurami księżyc i kolejna noc. Co sprawiło, że się ocknęła — może godziny, a może dni później? Choć w stanie owego sennego oszołomienia, to przynajmniej widziała świat i słyszała pomruki, okrzyki, które wymieniali pomiędzy sobą mężczyźni, słowa, kierowane przez niewiastę do mężczyzny i dziecka; tak się działo na całej długości kolumny, sformowanej przez jej kom- 324 panie. Usłyszała jakieś krzyki. Godfrey Maximillian uchwycił się burt wozu i wychylił do przodu, przed Rickarda, który powodził mułami. Asza w końcu zrozumiała, co wykrzykiwano: była to nazwa. Bur- gundia. „Najpotężniejsze z księstw" — podpowiedziała jej pamięć i chociaż nie mogła mówić, to nie zapomniała, że taki właśnie był jej zamiar, że taki wydała rozkaz, i że wtajemniczyła w swoje plany Ro- berta Anselma, zanim jeszcze wjechali z wojskiem Wizygotki w obręb murów Bazylei. Zabrzmiały trąbki. Nagła jasność podrażniła jej oczy. „A więc to wejście do czyśćca". Zaczęła się modlić. Oblało ją światło, które prześwitywało przez brezentowe pokrycie ciągniętego przez muły wozu i przez szorstkie białe płótno. Światło wydobyło z mroku grube dębowe deski dennicy. Wydobyło również zapadnięty policzek Florii del Guiz, która przycupnęła nad swoim wi- klinowym koszem z ziołami, odciągaczami, skalpelami i piłami. To nie była spijająca kolory srebrzystość księżyca, ale jaskrawe, żółte światło. Asza spróbowała się poruszyć. Jęknęła z ustami pełnymi śliny. Na jej piersi spoczęła męska dłoń o szerokich palcach, przymuszając ją, aby pozostała na niskim łóżku w pozycji leżącej. Światło ukazało brud pod jego paznokciami. Godfrey był od niej odwrócony; rozglądał się z tyłu wozu. Jego różowa skóra, mimo iż pokryta kurzem, promieniowała cie- płem, podobnie jak potargana broda barwy żołędzi. Ilekroć spojrzała w jego czarne oczy, widziała w nich wciąż narastającą, szaleńczą ja- sność. Nagle jakaś ostra linia przecięła na pół pokrytą ściółką podłogę furmanki i obwiązane łóżko. Cień na jej twarzy i torsie. Ciemność. Światło na jej okrytych pledem nogach i świetlna linia, poruszająca się wraz z poruszeniami wozu. Słońce. Wytężała siły, ale nie udało się jej podnieść głowy. Mogła jedynie poruszać oczami. W tylnym otworze wozu pojawiły się kolory: błękit- ny, zielony, biały i różowy. Łzy napłynęły jej do oczu. Poprzez warstewkę wody toczyła spoj- rzeniem po dalekich zielonych wzgórzach, po rzece i po białych mu- rach, które otaczały miasteczko. W jej nozdrza uderzyły niczym cios, 325 zadany pod żebra, zapachy róż i miodu, pomieszane z cierpkim ciepłem końskiego i mulego łajna, podgrzewanego przez promienie słońca. Światło słońca! Wezbrały w niej nudności. Zwymiotowała, ale niezbyt obficie; śmierdząca wydzielina spływała jej po brodzie. Ból, który jak obręcz zaciskał jej czaszkę, wzmógł łzawienie. Udręczona i przerażona myślą o tym, co ten ból mógłby zapowiadać, mimo wszystko przepełniona była tylko jedną myślą: „To dzień! To dzień! To słońce!". Najemnicy, którzy od dziesięciu lat przelewali krew na polach bitew, zeskakują z koni, całują wyżłobione koleiny i zanurzają twarze w oszro- nionej trawie. Niewiasty, które zszywały zarówno odzież, jak i rany swoich mężczyzn, klękają obok nich. Jeźdźcy ześlizgują się z siodeł. Wszyscy, ale to wszyscy klęczą na zmarzniętej ziemi, w świetle słońca, śpiewając: Deo gratias, Deo adiwante, Deo gratias!* * Deo gratias, Deo adiuvante, Deo gratias! (łac.) — dosł. „Dzięki Bogu, z boską pomocą, dzięki Bogu". [E-maile znalezione w kopii tekstu:] Wiadomość: nr 47 (Anna Longman/różne) Temat: Asza, odkrycia archeologiczne Wysłano: 2000-11-11, godz. 12:03 Od: Ngrant@ cz.cti AmycA tccAnitznytA wyniĄZĄna; inne I2.t2.cxbl* Aoitcfsne tytk-6 f>6 KŻ)(WK nic TBZ,iZ.y?rowancttti KĄIIA D&ofaitcto Anno, przepraszam za czterodniowe milczenie. Tutaj wcale nie wygląda to na minuty! Tyle się dzieje; mieliśmy tu nawet ekipy telewizyjne, które próbowały się dostać na teren wykopalisk. Za zgodą miejscowych władz dr Isobel ustanowiła dokoła coś w rodzaju kordonu bezpieczeń- stwa. Mogłaś — lecz nie musiałaś — zobaczyć jakieś kawałki dzięki telewizji satelitarnej. Gdybym był na miejscu Isobel, to nie nale- gałbym na obecność żołnierzy wokół archeologicznych stanowisk. Kiedy pomyślę o tym, co mogliby przez nieuwagę zniszczyć, to krew chłodnieje mi w żyłach, i nie jest to bynajmniej figura retoryczna... Zanim zrobię cokolwiek innego, muszę przeprosić za rzeczy, które napisałem podczas weekendu na temat dr Napier-Grant. Isobel i ja jesteśmy od bardzo wielu lat przyjaciółmi, jakkolwiek sporo było w tej przyjaźni kolców. Obawiam się, że niepohamowany entuzjazm, z jakim reaguję na tutejsze odkrycia, czyni ze mnie gadatliwego idio- tę. Mam nadzieję, że wszystko, co ci napisałem, potraktujesz jako in- formacje poufne. Nie mam doświadczenia Isobel, jeśli chodzi o technikę archeolo- giczną, ona jednak nalega, żebym tu został i wzbogacał ją o wiedzę na temat tła kulturowego. Wszystkie te znaleziska pochodzą z XV wieku, a to nie jej epoka, jako że jest klasycystką. Golem-posłaniec, którego tu mamy, został dokładnie zbadany i obmierzony za pomocą najnowo- cześniejszego sprzętu i wciąż wszystko, co ci mogę powiedzieć, Anno, to to, że w jakimś momencie przeszłości ta konstrukcja chodziła. Nie mogę ci za to powiedzieć, jak chodziła. Wydaje się, że golem nie był wyposażony w jakikolwiek napęd i nie było możliwości, aby taki napęd do niego przyłączyć. Isobel i jej ludzie są skonfundowani. Ona nie może uwierzyć, że opisy golema 327 zawarte w dokumentach Aszy to czysty przypadek lub średniowieczna bajka. Anno, ona NIE UWIERZY, że to przypadek. Ja również jestem zmieszany. Bo widzisz, w wielu znaczeniach tego słowa nie powinniśmy znajdować tego, co tu znajdujemy. Oczy- wiście, wierzę, iż mam dowody na to, że na wybrzeżu Afryki Północ- nej powstały późnogockie siedliska, ale zawsze wiedziałem, iż zawar- te w manuskryptach wzmianki o Kartaginie to tylko licentia poetica. NIE MA ŻADNEJ KARTAGINY! Po wojnach punickich Rzym dosz- czętnie zburzył Kartaginę. Kartagina Kartagińczyków przestała być zamieszkanym, potężnym miastem w 146 roku przed Chrystusem. Późniejsze wielkie siedlisko, stworzone na tym miejscu przez Rzy- mian, którzy również zwali je Kartaginą, zostało zrównane z ziemią przez Wandalów i Bizantyjczyków, oraz pod koniec VII wieku przez najeźdźców arabskich. Zachowane w pobliżu XX-wiecznego Tunisu ruiny przyciągają sporo turystów. Delenda est Carthago, jak zwykł przy każdej sposobności powta- rzać w rzymskim senacie Katon. „Kartagina musi być zniszczona!". I tak też się stało. Kiedy kartagińska armia pod wodzą Hannibala zo- stała unicestwiona przez Scypiona, Rzym deportował mieszkańców Kartaginy, zrównał miasto z ziemią, zaorał i obsiał cały teren solą, aby nigdy już nic tam nie wyrosło. Może się to wydać nieco przesadną reakcją, jednakże w tym punkcie naszej historii było to „albo-albo": Imperium Rzymskie albo Imperium Kartagińskie. A że Rzymianie wyszli z wojny zwycięsko, to chcieli mieć zupełną pewność, że z tej strony nigdy już nic im nie zagrozi. Kiedy historia coś wymazuje, to robi to bardzo dokładnie. Jesz- cze dziesięć lat temu nie wiedzieliśmy na pewno, które z ruin, rozsia- nych wzdłuż kilkunastokilometrowego odcinka wybrzeża w pobliżu Tunisu, były pozostałościami Kartaginy! Obecnie zmuszony jestem zastanawiać się nad hipotezą, iż to Wizygoci, którzy ruszyli z Iberii na wojenną wyprawę, na nowo zasiedlili to miejsce, podobnie jak przed- tem Rzymianie, i ZWALI JE Kartaginą, choć od prawdziwej Kartagi- ny dzieliła ich stosunkowo duża odległość. Gdyby nie zdarzyło się to dość późno — choć zapewne nie przed rozkwitem Średniowiecza — to mogłoby mieć znaczenie dla podsumowania skromnych liczebnie dowodów, że tak było. Dla poparcia tej tezy zamierzam znaleźć wię- cej dowodów, szukając ich w źródłach muzułmańskich. MYŚLĘ, że moja teoria trzyma się kupy. A teraz jeszcze mamy na jej poparcie techniczne znalezisko! Pierce 328 Wiadomość: nr 48 (Anna Longman/różne) Temat: Asza, projekty medialne Wysłano: 2000-11-11, godz. 12:27 Od: Ngrant@ «,« A«»ytH uchmcznyk tu LZ-czcąćly Aeucpw tytko pD n±y?in nit T0z.sz.ylT6tTmHŁA6 kutii tiofcUtff Anno, niczego nie zignorowałem. Kiedy ostatni raz przeglądałem te dokumenty w British Library, niecałe dwa miesiące temu, były sklasyfikowane w dziale, JTistoria Śred- niowiecza". ŻADNEJ sugestii, aby mogły być czymkolwiek innym. 337 Proszę cię: niczego nie rób w pośpiechu. Jeśli te dokumenty budzą aż tyle wątpliwości, to jak wytłuma- czyć fakt, iż ARCHEOLOGICZNE DOWODY je potwierdzają? Pierce CZĘŚĆ CZWARTA 13 sierpnia A.D. 1476 - 17 sierpnia A.D. 1476 OGRÓD WOJNY ^u ^ I v »/iało młodej niewias ty leżało na siennik u wypcha nym gęsim pierze m. Czy siennik był za miękki, czy też ona takiej miękko - ści niezwy czajna, trudno powied zieć. Wciąż była nieprzy tomna, nie- mniej kołysał a się z boku na bok, a gdy przekrę cała głowę, można było zobacz yć, że nad lewym uchem wygolo no jej włosy, i że odsłoni ęte miejsce spuchło. Widać też było, że zaczęła je już na nowo pokryw ać delikat na srebrzy sta szczeci nka. Żeb y się nie poruszy ła zbyt gwałto wnie, przywią zano ją płócien nymi pasami do ramy drewnia nego łóżka. Gorącz ka paliła jej czoło i twarz, ciało było niespok ojne. Ktoś umył jej włosy, rozczes ał je i zaplótł w dwa luźne warkoc ze, aby pot nie uczynił z nich wilgotn ej plątani ny. Od czasu do czasu rozbrz miewał y nad nią gniewn e głosy. Może były to przekle ństwa jakichś demon ów, a może zażarta kłótnia między piskliw ymi niewias tami. Ktoś skropił jej czoło oliwą, która teraz spły- wała po grzbiec ie nosa i po zeszpec onym blizna mi policzk u. Kiedy zdejmo wano z niej płócien ne prześci eradło, widać było, że połowa jej ciała pokryta jest czarny mi sińcami. Do prawej kostki i praweg o nad- garstka przyłoż ono okłady z kamfor y i gojącyc h ziół. Ktoś ją obm ył wod ą ze sreb rnej mis y. W rozświe tlonym powietr zu pomięd zy białymi ścianam i pokoju polatyw ały pszczoł y, aby po paru chwilac h wracać ponad zastawi o- nym kwiata mi parapet em na otwartą przestrz eń. Zza okna dobiega ło delikatn e, rytmicz ne gruchan ie gołębic. Umyta i obrócon a na bok ran- na patrzyła przez okno na pobłysk ujące w słońcu bielą ptaki, z których jeden miał na głowie, ogonie oraz wokół oczu złote strzałki i jedno złote oczko: Duch Święty, który zagnieź dził się w gołębni ku wraz z gołębic ami. A potem był ogień i ból, i krzyki, i z powrote m położon o ją na łóżku zasłany m świeżą pościel ą, i świat oddalił się, ponagla ny 341 gniewnym głosem, który przechodził w coraz wyższe rejestry: od kontr- altu, poprzez alt, aż do krzyku. Przez cały czas było światło. Zawsze pojawiało się jako pierwsze, żarząc się zimną różowością i żółcią, i przeświecając przez pozamykane na noc okiennice. Świeciło coraz intensywniej, śląc ukośne smugi jasności, takiej samej jak ta, która rozświetla ostrą krawędź miecza. Odbijało się od powierzchni wody, nalanej do dzbanka, który stał na dębowej szafeczce obok łóżka i tańczyło licznymi plamkami na białym tynku beczkowatego sufitu. Zdarzyło się raz, że otarło się o nią ptasie skrzydło, białe i sztywne jak pióro łabędzia, z tym że każda jego lotka obwiedziona była złotem, na podobieństwo kart manuskryptu. Słyszała nad sobą dwa głosy, dys- kutujące o aniołach i o tych wędrownych powietrznych duchach, które są w rzeczywistości diabłami albo może dawnymi pogańskimi boga- mi, których moc osłabła, odkąd nikt nie oddawał im czci. Ponad sufitem pobielonej celi zobaczyła wznoszące się w kształcie stosu, ułożone jeden na drugim kręgi, obrzeżone twarzami i skrzy- dłami, a za obliczami świętych — cienkie jak ostrze sztyletu złote pierścienie, promieniujące żarem płynnego metalu, wlewanego do for- my złotnika. Szukała Lwa, lecz nie mogła go znaleźć. Światło, którego smugi zmieniły już kierunek, oblało pokój złotem. Przeszedł ją dreszcz, a dłonie podciągnęły płócienne prześcieradła. Pochyliła się nad nią czyjaś ostro zarysowana, gładkoskóra twarz, okolona krótkimi włosami, które przybrały złocistoróżową barwę. — Cz... — Zdołała tylko cicho zachrypieć. Woda wyciekała z drewnianego kubka na jej wargi i brodę, mocząc pościel, sącząc się do ust i wypełniając strumyczkami pęknięcia w odwodnionej skórze. Przez krótką chwilę miała wrażenie, że słyszy ryk bólu, przedzie- rającego się przez jej ciało. Zraniona noga, zraniona ręka, poobijane ciało i drżenie drugiej ręki, tej bez bandaża, tylko owiniętej paskami płótna. Czyjeś palce przywróciły jej wolność. Obmacała swe ciało, dokąd tylko zdołała dosięgnąć. Jest cała. Na nodze i ręce tylko te rany, które odniosła już wcześniej. Nagły przypływ bólu w głowie. Do- tknęła policzka, który płonął bólem, po czym przesunęła językiem po zębach, natrafiając na pogruchotane korzenie dwóch trzonowych po lewej stronie górnej szczęki. — Czy Thomas... — Thomas Rochester żyje! Tak samo jak i pozostali. Dziecinko... 342 Znowu woda na wargach, tym razem wydzielająca odór jakiegoś zie- la. Wypiła. Czy może zechce teraz... Ale leżała, walcząc z sennością, której nie chciała się poddać, dopóki światło na nowo się nie odrodzi w chłodzie i w kropelkach rosy, przenikając przez szpary okiennic. Przytłoczyło ją wspomnienie ciemności, czarnego nieba i niekoń- czącej się nocy, i pól zamarzających w połowie żniw. — Pójdą śladem... — Ćśśś... Senność zagarnęła ją tak szybko, że to, co jeszcze zdążyła powie- dzieć, było bełkotem, którego nikt z obecnych nie zrozumiał. — Nie dam się zawieźć do Kartaginy! II V-Jbudziła się cała spocona. Było jej ciepło. Jakiś przera- żający sen opuszczał jej umysł na podobieństwo wsiąkającej w piasek wody. Otworzyła oczy i mętne wizje przeobraziły się w klarowny ob- raz realnego świata. „Psiakrew! Od ilu dni choruję? Ile jeszcze czasu minie, zanim Fari- da mnie dopadnie albo naśle na mnie bandę jakichś łotrów?". Nad jej głową rozległ się głos Florii del Guiz: — Stratował cię koń. — Taka to bitewna chwała. — Asza próbowała odzyskać ostrość widzenia. — Takie żołnierzy zabawy. — Chrzaniona idiotka! — Dodatkowo obciążone, drewniane łóżko zaskrzypiało. Czyjeś silne, ciepłe ramiona podźwignęły ją z poduszki. Jakieś krótkie rozbłyski odmierzały upływ czasu. Wydało się jej, że ktoś położył się obok niej na łóżku; po chwili zrozumiała, że osłonięte płócienną koszulą ciepłe piersi, które wtuliły się w jej policzek, nale- żały do Florii; że chirurg obejmował jej słabe jak słomka ciało. Cichy głos kobiety-chirurga zdawał się dudnić jej w uchu, lecz w istocie do- cierał do niej nie tyle jako dźwięk, co jako wibracja ciała i kości. — Domyślam się, że chciałabyś wiedzieć, jak poważnie jesteś ranna? Zwłaszcza że dowodzisz. — Nie. — I słusznie. „Powinnaś się umyć" — pomyślała mgliście Asza, czując ciepły odór zastarzałego potu, którym przesiąknięte było odzienie chirurga. Głowa opadła jej bezwładnie na piersi Florii; przed oczami przepły- wało jej jakieś jaskrawo białe pasmo. — Psiakrew! Ich ciała zsuwały się ku sobie po puchowym sienniku, aż spotkały 344 się w przebiegającym przez jego środek zagłębieniu. Asza patrzyła w pobielony sufit, śledząc poruszenia czarnej kropki, którą zdawała się zwiedzająca pokój pszczoła. Ciasne objęcie niewieścich ramion sprawiało jej niewyrażalną przyjemność. — Jesteś cholernie twarda — powiedziała chrypliwie Floria. — To ma większe znaczenie niż wszystko, co mogłabym dla ciebie zrobić. Do panującej w pomieszczeniu ciszy dotarły dźwięki śpiewającego gdzieś w oddali chóru licznie zgromadzonych niewiast. Pokoik prze- sycony był zapachem lawendy. Asza domyśliła się, że kwiat rośnie gdzieś niedaleko okna. Nic w tych czterech ścianach nie należało do niej. — Gdzie, do cholery, jest mój miecz? Gdzie jest zbroja?! — Proszę bardzo! Moja pacjentka wraca do zdrowia! Asza przeniosła spojrzenie na twarz Florii. — Wiem, że nie dożyję trzydziestki. Nie wszyscy możemy być Colleonimi* albo Hawkwoodami**. Jak bliska byłam śmierci? — Nie wydaje mi się, żeby doszło do pęknięcia czaszki. Pozszy- wałam cię. Powtarzaj sobie w myślach swoje najskuteczniejsze zaklę- cia. Jeśli zechcesz mnie posłuchać, to nie wstaniesz z łóżka przed upływem trzech tygodni. Ale przecież gdybyś mnie posłuchała, to byłby to pierwszy raz w ciągu pięciu lat! — Otaczające ją ramię wzmocniło uścisk. — Wierz mi, że nic więcej nie mogę już dla ciebie zrobić. Odpoczywaj. — Ile mil dzieli nas od Bazylei? I co się stało z kompanią? Floria del Guiz wydała z siebie głębokie westchnienie, które Asza wyczuła żebrami. — Czemu w odróżnieniu od wszystkich moich pacjentów nie za- częłaś od pytania: „Gdzie jestem?". Otóż jesteś w żeńskim klasztorze w pobliżu Dijon. W Burgundii. Twoja kompania obozuje mniej więcej pół kilometra stąd, w tamtym kierunku. Wyprostowała brudny palec przed nosem Aszy, wskazując nim w stronę okna. * Bartolomeo Colleoni (ok. 1404-1475) — zabity rok wcześniej słynny dowód- ca, najmowany stale od 1455 roku przez Wenecjan. ** Sir John Hawkwood (7-1394) — zmarły w podeszłym wieku, słynny angiel- ski najemnik i przywódca. 345 — Dijon! — Oczy Aszy zaokrągliły się ze zdumienia. — Toż to cholerny kawał drogi od kantonów! Jesteśmy po drugiej stronie Franche-Comte! Florianie, jako pieprzony Burgundczyk pomóż mi się w tym wszystkim rozeznać. Znasz tę miejscowość? — Powinnam znać. Ton głosu Florii miał zgryźliwy odcień. Usiadła, nie wypuszczając z objęć Aszy, która znalazła się w niewygodnej pozycji. — Dziewięć kilometrów stąd żyje moja ciotka Jeanne. W tej chwi- li prawdopodobnie gości na dworze, bo jest tam książę. — Książę Karol jest tutaj?! — Jak najbardziej. A razem z nim jego armia. I jego najemnicy. Wokół miasta jest tak gęsto od wojskowych namiotów, że nie widać trawy! — Floria wzruszyła ramionami. — Przypuszczam, że przybył tu prosto z Neuss. To jego południowa stolica. — Czy Wizygoci zaatakowali Burgundie? Co się dzieje w związku z inwazją? — A skąd mam to wiedzieć? Byłam zajęta utrzymywaniem cię przy życiu, ty głupia suko! Asza uśmiechnęła się bezradnie, nic nie mogąc począć na okazy- wane przez chirurga całkowite lekceważenie spraw militarnych. — Uważaj! Tak się nie mówi do swojego szefa. Floria przekręciła się na łóżku tak, żeby leżąc pod Aszą, móc jej spojrzeć prosto w twarz. — Chciałam powiedzieć: „Ty głupia suko, szefie". — To już zabrzmiało o wiele lepiej. Niech to wszyscy diabli! — Spróbowała napiąć mięśnie, żeby się podnieść, ale natychmiast z po- wrotem opadła na plecy z twarzą wykrzywioną bólem. — Cholernie dobry z ciebie chirurg. Czuję się na wpół nieżywa. — Kiedy tylko zechcesz, mogę się uporać również z tą drugą połową. Na czole Aszy spoczęła chłodna dłoń. Floria chrząknęła; był w tym chrząknięciu ton niezadowolenia. Powiedziała: — Codziennie przybywa tu cała pielgrzymka. Dobre trzy czwarte tych pątników próbuje się do nas dostać, żeby porozmawiać z tobą. Czy ci ludzie zwariowali? Nie potrafią rozpoznać klasztoru? I nie umieją sobie podetrzeć tyłków bez twojego rozkazu? — Tacy są żołnierze. — Asza zaparła się dłońmi o siennik, pró- 346 bując usiąść. — Psiakrew! Jeśli mówiłaś im, że nie mogę się z nimi zobaczyć, bo mam rozbity łeb... — Nic im nie mówiłam. To jest żeński klasztor, a oni są mężczy- znami. — Usta Florii wykrzywiły się w uśmieszku. — Siostrzyczki ich tu nie wpuszczą. — Chryste! Gotowi pomyśleć, że jestem umierająca albo już nie- żywa! Nim zdążysz powiedzieć: „Condotta"*, już będą podpisywali kontrakt z kim innym!— Nie sądzę. Z cierpiętniczym westchnieniem Floria del Guiz podniosła się z łóżka i podtrzymując plecy chorej, zaczęła układać poduszki na wysokości jej ramion i głowy. Asza zagryzła wargi, żeby nie zwymiotować. — Nie sądzisz? A niby dlaczego? — Bo jesteś bohaterem. — Floria wykrzywiła twarz w uśmiechu, podchodząc do okna celi. Światło dnia ujawniło zaczerwienienie skóry pod jej oczami i bruzdy w kącikach ust. — Jesteś Lwicą! Dzięki tobie nie wpadli w ręce Wizygotów. Wyprowadziłaś ich z Bazylei i po- wiodłaś do Burgundii. Uważają, że jesteś cudowna. — Uważają, że co? — Joscelyn van Mander ma maślane oczy. Zawsze mówiłam, że ci twoi żołdacy są za bardzo sentymentalni. — Cholerny pieprznik! — Opadając z zamętem w głowie na ple- cy, Asza poczuła, jak puchowe poduszki poddają się ciężarowi ciała. — Nie miałam prawa włóczyć się po Bazylei, szukając Faridy, a decy- dując się na to, wystawiłam swoich ludzi na niebezpieczeństwo. Wy- mień cokolwiek z tego, co zrobiłam, a okaże się, że zostało to przeze mnie spieprzone. Naprawdę spieprzyłam sprawę, Florianie, i oni mu- szą sobie z tego zdawać sprawę! — Gdybyś się dzisiaj udała do obozu, to rzucaliby ci pod stopy płatki róż. Ale uważaj — dodała Floria poważnym tonem. — Jeśli dzi- siaj odwiedzisz obóz, to jutro będę ci musiała urządzić pogrzeb. — Bohater! — powtórzyła Asza ironicznym tonem. — Nie zauważyłaś? — Kobieta-chirurg łagodnym gestem wska- zała sufit. — Słońce. Z powrotem przywiodłaś ich ku słońcu. * Condotta (wł.) — dosł. „najem, kontrakt"; stanowi podstawę słowa condotier- re („najemnik"). 347 — Ja przywiodłam... — urwała. — Kiedy słońce wróciło? Zanim wkroczyliśmy do Burgundii? — Jak tylko przekroczyliśmy granicę. — Floria zmarszczyła brwi. — Zdaje się, że mnie nie rozumiesz. Słońce świeci tylko tutaj. Nad Burgundią. Wszędzie indziej wciąż panuje ciemność. Asza poczuła suchość w ustach. Zwilżyła językiem wargi. „To niemożliwe! Niemożliwe, żeby tylko tu była jasność!". Zamyślona, odsunęła dłonie Florii, która chciała przyłożyć do jej warg drewnianą miseczkę; wzięła ją od niej i marszcząc brwi, małymi łyczkami siorbała płyn. „Najeźdźcy zabrali słońce. Ale nie tutaj. Dlaczego akurat nie Bur- gundii? Chyba że Wieczny Półmrok zapada tam, gdzie... Gdzie wtarg- nęły najeźdźcze armie Ziem Pokuty. Jak to możliwe? Być może nie tylko tu panowała jasność, ale i na wszystkich ziemiach, leżących na północ od podbitych terytoriów — we Francji, Niderlandach i Anglii — gdyż jeszcze nie ogarnął ich Wieczny Półmrok. Jasna cholera! Mu- szę stanąć na nogi i pogadać z kompanią!". — Jeśli moi ludzie uważają, Zielony Chrystus wie czemu, że to ja wyciągnęłam ich z kłopotów — Asza podążała za podjętym to- kiem myślenia — to nie będę temu zaprzeczała. Skoro mają mnie wspierać, to chcę, żeby ich morale było jak najwyższe. Jasna cholera, Florianie! Przecież jesteś Burgundczykiem, nie? Jakie miałbyś szan- se załatwienia nam tutaj kontraktu, wykorzystując fakt, że nie tak dawno zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy, żeby odczepić się od księcia? — Wilgotne od czystej źródlanej wody wargi Aszy uło- żyły się w kształt uśmiechu. — Czy twoja ciotka Jeanne wprowa- dziłaby nas na książęcy dwór? Wyraz twarzy Florii w jednej chwili zaczął przypominać zatrzaś- nięte drzwi. — Powinnaś się dziś zobaczyć z Robertem Anselmem — mruk- nęła. — To cię chyba nie zabije, podczas gdy jego zabiłoby niezoba- czenie się z tobą. Powieki Aszy drgnęły; jej myśli oderwały się od Wizygotów. — Z Robertem? Dlaczego? — Czyj koń twoim zdaniem nastąpił na ciebie w Bazylei kopytami? — Jasna cholera! Floria pokiwała głową. 348 • — Pewnie siedzi teraz pod klasztorną bramą. Spędzał tam całe noce. — Jak długo tu jestem? — Trzy dni. — A jak długo on tam tkwi? Nie. Nie musisz odpowiadać. Trzy dni. — Asza przyłożyła dłonie do skroni i skrzywiła się, gdy jej palce do- tknęły nieregularnie pulsujących bólem szwów na wygolonym miejscu nad uchem. Przetarła oczy. Dopiero w tym momencie spostrzegła, że ma na sobie tylko jakąś stęchłą koszulę nocną, a jednocześnie odczuła potrzebę nocnika. — Kto w takim razie dowodzi kompanią? — Ten pieprzony Walijczyk, Geraint. — Floria szeroko otworzyła swe tchnące niewinnością oczy. — Czy jak tam się on naprawdę nazy- wa. Pomaga mu ojciec Godfrey. Wydaje się, że panuje nad wszystkim. — Czyżby? Mój Boże! To by znaczyło, że dowodzi skuteczniej niż ja sama. Nie życzę sobie, żeby Lazurowy Lew stał się kompanią Gerainta ab Morgana, podczas gdy ja siedzę na dupie w jakimś chrza- nionym klasztorze! — Potarła twarz nasadą dłoni. — Pieprzę cię, ale przyznaję ci rację. Wstanę z łóżka nie dzisiaj, ale dopiero jutro. Wciąż czuję się tak, jakby deptał po mnie koń. Zobaczę się też z Robertem. I dobrze by było, gdybym porozmawiała z panią tego miejsca. A poza tym chcę się odziać. Floria obrzuciła ją sardonicznym spojrzeniem, ale ograniczyła się do jednej tylko uwagi: — Zapewne spodziewasz się, że będę pełniła rolę pazia, który krąży między tobą a twoimi chłopcami za murem, tak? — Nie byłoby źle. Lepiej zostań paziem, bo jako chirurg jesteś do niczego. Zaskoczona, Floria del Guiz zaśmiała się serdecznie, nie ograni- czając się, jak to miała w zwyczaju, do zjadliwego śmieszku. — Ty niewdzięczna krowo! — Nikt nie kocha uczciwej niewiasty. — Pod wpływem wspo- mnienia wargi Aszy ułożyły się w mimowolny uśmiech. — Choć moż- liwe, że jestem po prostu krnąbrną dziwką. — Kim? — Mniejsza o to. Chryste, jak się cieszę, że się z tego wygrze- bałam! „I że jestem tak daleko od Faridy, jak to tylko możliwe. Dobra. 349 Może naprawdę jesteśmy wystarczająco daleko, żeby mieć poczucie bezpieczeństwa. Przynajmniej w tej chwili. Ale co dalej? Moja wiedza o tej sytuacji jest absolutnie niewystarczająca!". Z trudem przesuwając nogi, usiadła na skraju łóżka. Dudnienie krwi w uszach zagłuszało dobiegające zza okna gruchanie gołębi. Lek- ko się chwiała. — Cholerny, biedny Robert. Powinnam się postawić na jego miej- scu. Znajdź mi jakieś krzesło, a przynajmniej stołek z oparciem. Nie chcę, żeby patrząc na mnie, lękał się, że Ponury Żniwiarz zaplanował następną audiencję właśnie dla mnie. — I po chwili dorzuciła tonem, w którym słychać było nutkę podejrzliwości: — To żeński klasztor? Nie mam zamiaru odziewać się w suknię! Floria, który przechodziła obok niej, zmierzając ku ustawionej pod przeciwległą ścianą dębowej skrzyni, roześmiała się i lekko, lecz z nie- skrywanym uczuciem przeciągnęła palcami po jej włosach; Asza nawet nie poczuła tego dotknięcia. — Posłałam Rickarda po twoje oporządzenie. Siostra przełożona nie pozwoliłaby na wniesienie miecza w obręb klasztornych murów, ale za to — Floria wychynęła ze skrzyni, przyciskając do piersi koszu- lę, dublet i rajtuzy — masz swoją srebrno-zieloną pelerynę. Czy szef jest zadowolony? — Szef uważa, że wszystko jest jak trzeba. — Mając już za sobą obrzydliwość nocnika i będąc na wpół odzianą, Asza zaczęła się przyzwyczajać do posiadania pazia tej samej płci. Uśmiechnęła się. — Dlaczego płaciłam ci przez wszystkie te lata jako chirurgowi, kie- dy... — Zamilkła, gdyż do celi wkroczyła jakaś mniszka. — Tak, siostro...? Postawna niewiasta w habicie złączyła dłonie na brzuchu. Długi, obcisły barbet pozbawiał jej twarz wszelkiego związku z otaczającą ją rzeczywistością, czyniąc z niej jedynie owal oświetlonego słońcem ciała. Miała chropowaty głos. — Jestem siostra Simeona. Wracaj do łóżka, córko. Asza przecisnęła dłoń przez rękaw dubletu i uchwyciła się oparcia krzesła, podczas gdy Floria dociągała rzemienie na ramionach. — Najpierw muszę się zobaczyć z moim zastępcą, siostro — po- wiedziała, nie dając po sobie poznać, iż wszystko wokół niej faluje. — Nie tutaj — wargi mniszki zacisnęły się w cienką linię. — Żad- 350 nych mężczyzn w murach tego klasztoru. A ty jesteś jeszcze zbyt słaba, żeby wyjść na zewnątrz. Asza poczuła, że Floria prostuje się na całą swą imponującą wyso- kość, a potem usłyszała ponad głową jej głos: — Pozwól mu wejść na parę minut, siostro Simeono. Przecież mnie na to pozwoliłaś, a ja wiem, co jest korzystne dla zdrowia mojej pacjentki. Dobry Boże, niewiasto! Jestem chirurgiem! — Dobry Boże, niewiasto! Jesteś białogłową! — odpaliła mnisz- ka. — Myślisz, że dlaczego pozwolono ci tu przebywać? Asza zachichotała, widząc, jak z niemal słyszalnym świstem z Flo- rii del Guiz uchodzi powietrze. — To, siostro, ma pozostać absolutną tajemnicą. Wiem, że mogę zaufać służce bożej. Asza położyła dłonie na udach i w miarę pewnie utrzymywała się w pozycji siedzącej. — Jeśli nie można inaczej, to przyprowadź tu Roberta, tylko tak, żeby żadna z sióstr go nie widziała. Ale go przyprowadź. Omówimy nasze sprawy najszybciej, jak się da. Mniszka, którą habit pozbawiał wieku, tak że można było jej dać równie dobrze trzydzieści, jak i sześćdziesiąt lat, zmrużyła powieki i przypatrzyła się uważnie pobielonej celi i jej lokatorce. — To już dość długo, odkąd przywykłaś do tego, że wszystko układa się po twojemu, prawda, córko? — Tak, siostro Simeono. I już za późno, żebym się pod tym wzglę- dem zmieniła. — Pięć minut — oznajmiła ponuro zakonnica. — I żeby stało się zadość wymogom przyzwoitości, będziecie rozmawiać w obecności jednej z naszych siostrzyczek. Ja tymczasem zorganizuję modły. Drzwi pobielonej celi zatrzasnęły się za barczystą mniszką. Asza ze świstem wytchnęła powietrze. — Co za ulga! Opuścił nas urodzony dowódca pułku*! — I kto to mówi! Floria del Guiz ponownie zaczęła grzebać w dębowej skrzyni, a kie- dy się wyprostowała, trzymała w rękach parę butów z krótkimi cho- lewkami. Klęknąwszy, wsunęła je na stopy Aszy, która wpatrywała się * W oryginalnym tekście łacińskim: dosł. „weteran legionu". 351 z góry w czubek jej złocistej głowy. Wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć włosów swej przebranej za mężczyznę towarzyszki, lecz za- raz ją cofnęła. — Mam okropnie skołtunione włosy — powiedziała. — Mogłabyś mi je rozczesać? Floria sięgnęła do torby po rogowy grzebień i stanęła za jej pleca- mi, rozdzielając pasma luźno splecionych warkoczy. Asza krzywiła się z bólu, gdy zęby grzebienia rozłączały pukiel po puklu zlepione przez pot srebrzystopłowe włosy. Wewnątrz czaszki zaczął pulsować ból. Zamknęła oczy, czując na twarzy ciepło słońca, którego promie- nie przenikały do pokoju przez otwarte okno, i delikatne poruszenia ciepłego letniego powietrza. „Najpierw muszę zapewnić kompanii środki, które pozwoląjej prze- żyć pobyt w Burgundii. Z czego my się utrzymujemy? Chryste, jakże fatalnie się czuję!". Grzebień zaprzestał rozczesywania metrowej długości włosów. Pal- ce Florii dotknęły jej policzka, po którym spływały słone łzy. — Boli? Obrażenia głowy muszą boleć. Mogłabym to wszystko odciąć. — Nie. — Już, już... Zgoda. Byłeś tylko nie pozbawiła mnie głowy! Czas znowu zaczął pulsować. Floria coś powiedziała do kogoś, kto wszedł do celi. Asza otwo- rzyła oczy i ujrzała jeszcze jedną mniszkę w zielonym habicie i białym barbecie, która zmierzyła ją wzrokiem, po czym podeszła do łóżka, podając jej w drewnianym kubku wodę. — Ja cię znam — powiedziała Asza, marszcząc brwi. — Trudno mi cię umiejscowić, kiedy nie widzę włosów, ale na pewno cię znam. Zgadza się? Floria, która wyglądała przez okno, zachichotała. Mała mniszka przedstawiła się: — Schmidt. Margaret Schmidt. Na policzki Aszy wystąpiły rumieńce. — I jesteś mniszką? — spytała niedowierzającym tonem. — Teraz tak. Floria przeszła przez pokój, obdarzając przelotnym muśnięciem ra- mię zakonnicy. Pochyliła się nad Aszą i dotknęła jej czoła. 352 — Jesteśmy w Dijon, szefie. Gościsz w wielkim klasztorze za mia- stem. — I na widok miny Aszy dodała: — To jest klasztor dla. filles de joie, które przeobrażają się w filles de penitence*. Wpatrując się w małą mniszkę, którą poprzednim razem widziała w bazylejskim burdelu, Asza zdobyła się jedynie na: „Aha". Margaret i Floria uśmiechnęły się. Asza w końcu przemogła się i przemówiła: — Margaret, gdybyś przed złożeniem ostatecznych ślubów zmie- niła zdanie, to chętnie powitamy cię w naszej kompanii. Na przykład jako asystentkę chirurga. Zerknęła na Florię, na której twarzy odmalował się wyraz czegoś pomiędzy zachwytem i cynizmem, z domieszką zaniepokojenia, ale nade wszystko zaskoczenia. Asza wzruszyła ramionami, co sprawiło jej ból, po czym przyłożyła rękę do czoła. Dziewczyna odparła uprzejmym tonem: — Nie zamierzam podejmować żadnych decyzji, dopóki nie po- znam dogłębnie klasztornego życia, panie. To znaczy, panienko. Na razie nie zdaje mi się ono bardzo różne od tego, jakie się wiedzie w domu rozkoszy. Ktoś zastukał do drzwi celi. — Wyjdź stąd! — warknęła Asza. — Sama potrafię spotkać się z Robertem. Na moment zamknęła oczy i poczuła, że są spokojne i pozwalają szeregowi widniejących przed nią drzwi otwierać się i zamykać bez jej udziału. Poznała ten objaw słabości już wcześniej, kiedy leczyła inne rany. Z grubsza wiedziała, ile czasu minie, nim zdoła otrząsnąć się z tego stanu. Za dużo. „Czym jestem? Farida mówi, że tylko kawałkiem niepotrzebnego śmiecia. Jak byczek, którego zarzyna się zaraz po przyjściu na świat, ponieważ jest bezużyteczny; potrzebna jest jałówka, która w przyszłości będzie dawała mleko. Ale słyszysz głos. I to wszystko? Jakaś mosiężna głowa gdzieś tam w Afryce Północnej, jakaś... jakaś machina, którą zbudowali, żeby pluła Wegecjuszem, Tacytem i wszystkimi starożyt- nymi, którzy pisali o wojnie? Po prostu coś... jak biblioteka? Nic, tyl- ko wyjęta z manuskryptów taktyka na użytek pytających?". * Filles de joie, filles de penitence (fr.) — dosł. „prostytutki", „pokutnice". 353 Asza zdusiła nabrzmiewający w niej chichot, nie chcąc, aby ktoś zobaczył napływające jej do oczu łzy. „Chryste słodki! I pomyśleć, że powierzyłam temu swoje życie! I te chwile, gdy czytałam kawałki De re militari i myślałam: »Nie, nie ma mowy o tym, żebyś zastosowała taką taktykę w takich okoliczno- ściach...« Czego wówczas słuchałam?". Odczuła silną pokusę, żeby głośno przemówić i zadać te pytania temu głosowi. Zwalczyła ten impuls, otwierając oczy. Stał przed nią Robert Anselm. Był bez zbroi, w połatanych na kolanach rajtuzach i rozpiętej pele- rynie okrywającej dublet, uszyty zgodnie z obowiązującą w Italii mo- dą z błękitnej wełny, i mocno pognieciony po licznych nocach spędzo- nych ostatnio pod gołym niebem, podczas których jego właściciel go z siebie nie zdejmował. U pasa miał pustą pochwę miecza, którą prze- puścił przez pętlę skórzanej sakiewki. — Nareszcie! — westchnął, po czym szybkim ruchem zerwał z gło- wy aksamitny kapelusz i zaczął go obracać w wielkich dłoniach; za każ- dym obrotem bezwiednie naciskał kciukiem cynową odznakę Lwa. Opuścił wzrok. — Czy jesteśmy bezpieczni? — spytała Asza. — Gdzie obozuje- my? Jaka tu jest sytuacja? Kto jest miejscowym wielmożą, który służy księciu? Anselm mruknął coś pod nosem i wzruszył ramionami. Kiedy odchyliła głowę, żeby przyjrzeć się jego twarzy, przez czasz- kę przebiegły ją ostre ukłucia bólu. Robert przykucnął przed nią z ra- mionami złożonymi na kolanach i ze spuszczoną głową. Pole widzenia Aszy zajęła jego łysina obramowana wianuszkiem rudosiwych włosów. „Mogłabym ci powiedzieć, że jesteś pieprzonym idiotą" — pomy- ślała. „Mogłabym cię uderzyć. Mogłabym powiedzieć: »Co ty, do jasnej cholery, sobie myślisz, pozwalając, żeby kompania sama się rządziła?!«". Zaburczało jej w żołądku; wracał apetyt. „Chleb, wino i najchętniej z pół jelenia na początek". Zakryła dłonią oczy, gdyż boleśnie zaczęło je razić jaskrawe świat- ło za oknem. Robiło się coraz goręcej. To musi być ta faza poranka, która już zdąża do południa. — Nie widziałeś tego, czego dokonałam pod Tewkesbury, prawda? Anselm podniósł głowę. Jego brudna twarz pokryta była białymi 354 i czerwonymi, nieprzyjemnie i niezdrowo wyglądającymi cętkami. Po- tarł dłonią kark. — Co? — Tewkesbury. — Nie. — Jego spięte ramiona zaczęły się rozluźniać. Żeby nie stracić równowagi, wsparł się jednym kolanem o ziemię. — Nie wi- działem tego. Byłem po przeciwnej stronie pola bitwy. Zobaczyłem cię dopiero na końcu, owiniętą w proporzec. Cała byłaś mokra. „Mokra od krwi" — przypomniała sobie Asza i niemal poczuła na skórze wilgoć tkaniny, wypukłość haftu i straszliwe zmęczenie, o jakie przyprawiło ją dźwiganie drzewca. Ostry jak brzytwa grot na czubku prawie dwumetrowej tyczki. Topór, który równie łatwo przecina metal i ludzkie ciało, jak kuchenna siekiera rozszczepia drewniane klocki. — To poskutkowało — powiedziała spokojnym, rzeczowym tonem. — Wiedziałam, że mając tyle lat, ile miałam, musiałam dokonać czegoś, co by zwróciło na mnie powszechną uwagę. Byłam o wiele za młoda, żeby dowodzić, ale gdybym czekała z jakimś nadzwyczajnym wyczy- nem, aż będę szesnastolatką czy siedemnastolatką, nie byłby on już taki nadzwyczajny. Więc na Krwawej Łące zdobyłam i utrzymałam sztandar Lancasterów. — Opuściła wzrok i zobaczyła wyraz udręki, który malo- wał się na twarzy Roberta. — Ten wyczyn kosztował życie dwóch moich najlepszych przyjaciół — ciągnęła. — Richarda i Kruczycy. Znaliśmy się od lat. Oboje są gdzieś na tamtej pochyłości. Pochowani w zbiorowej mo- gile, którą potem wykopali zwolennicy Białej Róży. A ty zupełnym przy- padkiem przejechałeś nade mną. To jest właśnie to, co robimy. Zabijamy znanych sobie ludzi i sami bywamy zabijani. I nie mów mi, że to cholerna głupota. Niemożliwością jest zostać zabitym w sensowny sposób! Anselm ryknął: — Ja się starzeję! — Asza zamilkła z szeroko otwartymi ustami. — Ci mali gówniarze już zaczęli mnie nazywać staruszkiem! — darł się dalej Anselm. — Jestem dwa razy starszy od ciebie. Jestem już za stary na to wszystko. Oto dlaczego zdarzyło się to, co się zdarzyło! — Nie pieprz, do jasnej cholery! — Chwyciła jego drżące dłonie i poczuła, że są wilgotne. Ścisnęła je z całej siły, ale ten uścisk okazał się o wiele słabszy, niż się spodziewała. — Nie bądź głupi, Robercie. Wyszarpnął gniewnie dłonie. Asza uchwyciła się krawędzi stołka. Kręciło jej się w głowie. — Przepraszam! Czy to wystarczy? — wrzasnął. — Przepraszam, przepraszam! To była moja wina! Krzyczał tak głośno, że Asza odruchowo przygryzła dolną wargę. Jej powieki zaciskały się z bólu; zatrzepotały, gdy gwałtownie otwarte drzwi celi grzmotnęły o ścianę i wpadła Floria del Guiz, chwytając An- selma za rękę i krzycząc; on jednak brutalnie odepchnął ją od siebie. — Dość tego! — Asza odjęła dłonie od uszu, odetchnęła głęboko i podniosła głowę. W progu stała Margaret Schmidt, rzucając niespokojne spojrzenia w głąb korytarza. Floria ponownie chwyciła obiema rękami ramię Ro- berta i z całych sił zapierając się nogami, usiłowała go wyciągnąć z celi, podczas gdy on szeroko rozstawił nogi i rozwarł ramiona, opuszczając głowę niczym gotujący się do ataku byk. „Trzeba by co najmniej sze- ściu mężczyzn, żeby go stąd wyrzucić" — pomyślała Asza. — Margaret, idź i powiedz siostrze przełożonej, że nic się nie stało. — Wycelowała wskazujący palec we Florię. — Puść go! — A do Roberta: — Zamknij ten pieprzony dziób i daj mi coś powie- dzieć! — Odczekała chwilę. — Dziękuję. — To ja już sobie pójdę — oznajmiła Floria; na jej twarzy malo- wał się niesmak, jaki zrodziło w niej jej własne zachowanie. — Jeśli przez ciebie Aszy się pogorszy, Robercie, to zrobię z ciebie wałacha. Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Margaret Schmidt i inne mnisz- ki były wyraźnie zadowolone ze zdarzenia, które urozmaiciło ich mo- notonny żywot. — No więc? Miałeś szansę wydrzeć się na mnie za to, że zostałam poturbowana — powiedziała Asza łagodnym tonem. — Ulżyło ci? — Spotulniały jak baranek wielkolud skinął potakująco głową, wpatrując się w skupieniu we własne stopy. — Czy naprawdę sypiałeś przed klasztorną bramą? Jego wygolona głowa pochyliła się ku piersi; potężne ramiona led- wie dostrzegalnie podniosły się i opadły. — W tym roku skończę czterdzieści lat — powiedział w podłogę. — Mam do wyboru tylko dwa wyjścia. Albo się wycofać, dopóki jesz- cze jestem żywy, albo dalej być najemnikiem. Zastępować niewiastę albo sformować własną kompanię. Chryste, dziewczyno! Zaczynam się czuć stary! I tylko mi nie przypominaj, że Colleoni jeszcze jako siedemdziesięciolatek wjeżdżał w sam środek bitwy! 356 Asza powstrzymała się od komentarza. — No cóż, zgadłeś. To właśnie chciałam powiedzieć. A więc oznaj- miasz mi, że się wycofujesz, tak? Butelka wysuszona do dna? — Tak. Nie zabrzmiało to jak wymuszone, ale całkowicie szczere wyznanie. — Dobra. Trudno. Chociaż stawia mnie to w gównianej sytuacji. Zrozum, Robercie, że jesteś mi potrzebny. Jeśli odejdziesz po to, żeby zebrać swoją własną kompanię, to w porządku, możesz odejść. Ale nie opuścisz mnie po prostu dlatego, że zaczynasz robić w portki ze stra- chu. Rozumiemy się? Robert uścisnął jej nalegająco wyciągniętą dłoń. — Aszo... — Połóż mnie do łóżka, bo zaraz znowu się porzygam. Jezu Chry- ste, jak ja nienawidzę ran głowy! Nie odchodź, Robercie. Wierz mi, że czasami myślę sobie, że bez ciebie nie byłabym w stanie dowodzić tą pieprzoną kompanią. Zacisnęła palce wokół jego dłoni. Wstała ze stołka. Nie musiała na- wet udawać, że uginają się pod nią nogi. Robert Anselm mruknął sarkastycznym tonem: — Rozumiem. Jesteś tylko biedną, słabą niewiastą. — Pochylił się i podłożywszy drugą rękę pod kolana Aszy, podniósł ją i po paru kro- kach, opierając się kolanem o siennik, ułożył na pościeli. — Po tym, co tu zaszło, nie będziesz mi już ufała. Będziesz tylko mówiła, że mi ufasz. Asza odprężała się w delikatnej miękkości puchu. Biały sufit zawi- rował i spadał na nią. Przełknęła gorzką ślinę, która wypełniła jej usta. To, że obejmowały ją czyjeś ramiona, przyniosło jej tak wielką ulgę, iż wydała z siebie głębokie westchnienie i zamknęła oczy. — Dobra. Powiedzmy, że tak to będzie. Przynajmniej na początku. Potem na nowo ci zaufam. Znamy się aż za dobrze. Słyszałeś? Zapo- wiedziała, że cię wykastruje, jeśli mnie zostawisz. Jesteśmy po szyje w gównie i trzeba się z niego wydostać! Ułożył ją w wygodnej pozycji i troskliwie okrył. Nie brakowało mu doświadczenia w obchodzeniu się z rannymi. Asza otworzyła oczy: przysiadł bokiem na krawędzi łóżka i przyglądając się jej, nagle zmarszczył brwi. — Ona? Ona zapowiedziała, że mnie wykastruje? 357 — Nie. Nie ona. Przecież to nie mniszka tak powiedziała, tylko chirurg. On. Florian. — Aha — bąknął Robert. Sposób, w jaki siedział, z rozsuniętymi rękoma i dłońmi wspartymi o ramę łóżka, okupując całą przestrzeń wokół siebie, był tak dla niego typowy, że Asza nie mogła się nie uśmiechnąć. — Wspaniale jest mieć taką pewność, prawda? — powiedziała. — A teraz wrócisz do obozu i będziesz dowodził kompanią. Jeśli ci się to uda, to będzie znaczyło, że ludzie nie stracili do ciebie zaufania. Jak tylko będę mogła ustać na nogach, dołączę do ciebie i zastanowimy się co dalej. Nie będziemy mieli wiele czasu na podjęcie decyzji. — Skinął głową i wstał. Nie czując już jego ciężaru na sienniku, Asza na- gle poczuła się w jakimś sensie osierocona. W głowie wciąż pulsował dotkliwy ból. — Spieprzaliśmy jak zające. Tu, w księstwie, nie mamy żadnego kontraktu. Jeśli jakoś tego nie załatwisz, to od jutra ludzie za- czną masowo dezerterować. A jeżeli zrujnujesz moją kompanię, to zapłacisz mi za to — ostrzegła go słabnącym głosem. Spojrzał na nią z góry. — Zajmę się wszystkim, jak trzeba. A następnym razem, niewia- sto — dorzucił sprzed drzwi celi — nie zapomnij włożyć pieprzonego hełmu! — Następnym razem nie zapomnij dać mi jakiś hełm! — odpaliła Asza, częstując go wulgarnym gestem. Przestępując próg, Anselm zatrzymał się. — Co ci powiedziała Farida? Wokół jej piersi zacisnęła się obręcz strachu, który po chwili rozlał się po całym ciele. Uśmiechnęła się, ale zaraz poczuła fałsz tego uśmiechu i pozwoliła, aby mięśnie twarzy same nadały jej odpowiedni wyraz, po czym wychrypiała: — Nie teraz! Później ci powiem. Na razie przyślij mi tego dupka Godfreya. Mam z nim do pogadania. To, co dotychczas było tylko nękającym gdzieś jakby w tle tępym bólem, teraz stało się pulsującą udręką, która napełniła jej oczy łzami. Była tylko częściowo świadoma tego, co się wokół niej działo. Ktoś przytknął jej do ust miseczkę i kiedy poczuła tchnący z niej aromat wina, pomieszany z zapachem ziół, opróżniła ją zachłannymi łykami, 358 po czym opadła na plecy i zaczęła się modlić. Po jakimś czasie — choć nie tak szybko, jak pragnęła — zapadła w narkotyczny sen. Minęła godzina i sen stał się niespokojny. Głowę przeszywał ból. Znieruchomiała, starając się zabronić zlane- mu zimnym potem ciału jakichkolwiek poruszeń i obrzucając przekleń- stwami Florię za każdym jej zbliżeniem. Kiedy światło zaczęło sza- rzeć, była przekonana, że przyczyną tego był ból dręczący jej czaszkę. Jakiś męski głos wielokrotnie zapewniał ją, że to po prostu wieczór, zachód słońca, nadejście nocy, rozświetlanej jedynie blaskiem księży- ca. Ona jednak miotała się w gorącej pościeli, czując bolesne ukąsze- nia kłów bólu, które wgryzały się w czaszkę, i zatykając usta pięścią, z której jej zęby zdzierały skórę. Kiedy przestała tłumić krzyk, ponie- waż ból przekroczył granice wytrzymałości, skurcz ciała wystrzelił ją w sferę, którą rozpoznała: w obszar dojmujących doznań fizycznych, obszar totalnej bezradności i braku jakiejkolwiek możliwości ucieczki. Przeniknięta była tym uczuciem tylko przez ułamek chwili, gdyż na- tychmiast o nim zapomniała; odłożone w pamięci, teraz stało się tylko wspomnieniem czegoś zapamiętanego. — Lwie! — Błaganie utknęło w jej krtani, wydostając się spomię- dzy warg jako ledwie słyszalny szept: — Na świętego Gawina... Na Kaplicę... Nic. — Ćśśś, dziecino. — Czyjś łagodny głos; nie wiedziała czy męski, czy niewieści. — Ćśśś... Wciąż tym samym chrypliwym szeptem warknęła: — Czy jesteś jedną z tych pieprzonych machin? Odpowiadaj! Go- lem... — Nie przedstawiono mi żadnego konkretnego problemu. Ani żad- nego osiągalnego rozwiązania. Głos, który przemawia w jej tajemnej duszy, jest spokojny, wyzby- ty z jakichkolwiek wyrazistych akcentów; zawsze był taki. Nic w nim drapieżnego, ani nic świątobliwego. Cierpienie wypełniało każdą komórkę jej ciała; wyszeptała roz- paczliwie: — Och, ten pieprzony ból! Usłyszała głos Roberta Anselma, który mówił: 359 — Daj jej jeszcze trochę tego świństwa. Nie umrze od tego. Na miłość boską, człowieku! Floria bez namysłu odpaliła: — Potrafisz to zrobić? No to zrób! — Ależ nie... Ja tylko chciałem... — Więc zamknij dziób. Nie zamierzam jej teraz pozwolić umrzeć! III I Dez wątpienia zapadła w sen, choć dopiero później zda- ła sobie z tego sprawę. Przedświt nakreślił jej przed oczyma szary prostokąt okna. Jęknęła. Dłonie miała mokre od zimnego potu. Pościel cuchnęła stęchlizną. Kie- dy poruszyła ramieniem, poczuła na policzku miękkość wełny i uświa- domiła sobie, że jej nie rozebrano. Ktoś tylko ją porozpinał, poluzo- wując odzienie. Za każdym oddechem, za każdym poruszeniem czy tylko drgnieniem ciała, w jej czaszkę wbijały się groty bólu. — Jeśli boli, to znaczy, że zaczyna się goić. — Co? — Pochylił się nad nią czyjś cień. Chłodny brzask oświet- lił Florię del Guiz. — Mówiłaś coś? — Powiedziałam, że jeśli zaczyna mnie boleć, to znaczy, że się goi. Dusiła się, brakowało jej powietrza. Floria przyłożyła jej do ust do- brze już znaną miseczkę. Piła, choć połowa każdego łyku spływała na żółtą pościel. Dotarł do niej jakiś dziwny dźwięk, który dopiero po chwili rozpo- znała jako skrobanie w drzwi celi. Zanim Floria zdążyła się podnieść, drzwi otwarły się i weszła postać z żelazną, podziurkowaną latarnią. Asza odwróciła głowę od promyków jaskrawego światła. Wstrzymała oddech; nieoczekiwane dźwięki wzmogły ból pod czaszką. Po chwili ostrożnie uniosła powieki i przez wąskie szparki spojrzała ku drzwiom. — A, to ty! — mruknęła, rozpoznając przybysza. — Zupełnie nie rozumiem gadania siostrzyczki. W tym pieprzonym klasztorze roi się od mężczyzn! — Jestem kapłanem, moje dziecko — usprawiedliwił się Godfrey Maximillian. — Dobry Boże! Czyżbym była aż tak chora? — Leż spokojnie — dłoń Florii przycisnęła ją do poduszki. Asza 361 z trudem powstrzymywała się od płaczu. — Wczoraj straciłaś za dużo sił — dodała. — Dziś na to nie pozwolę. Jeszcze raz ci opowiem nudną historyjkę, która ci się nie spodoba. Historyjkę o wodzu, który za wcześnie wstał z łóżka. Pamiętasz ją? — Owszem, pamiętam. — Na widok uśmiechu złotowłosej, wyso- kiej niewiasty Asza też się uśmiechnęła. — Ale cholernie się nudzę. Floria wpiła w nią surowe spojrzenie, które —jak się Asza domy- ślała — mówiło, że gdyby nie marny stan jej zdrowia, to zdrowo do- stałaby po uszach. „Może naprawdę nie jest ze mną dobrze?". — Przyprowadziłem ci gościa — oznajmił Godfrey. Floria spioru- nowała go wzrokiem i karcąco podniosła dłoń o szerokich palcach. — Wiem, co robię. Ona bardzo chce się widzieć z Aszą, a jeszcze tego ran- ka musi opuścić klasztor i udać się w dalszą drogę. Obiecałem jej, że bę- dzie mogła przez parę minut porozmawiać z kapitanem. — Stojąca po przeciwnej stronie łóżka Floria miała sceptyczną minę. Poranne światło wydobywało z mroku ich twarze: potężny brodacz i małomówny męż- czyzna, który był niewiastą. Przykuta do łóżka Asza przysłuchiwała się ich rozmowie. — To ciągle jestem ja, moje dziecko — powiedział God- frey. — Zawsze przyznawałaś, że jestem dość biegły w mej sztuce. — Kapłaństwo nie jest sztuką— odparła zgryźliwie Floria. — To oszustwo, które żeruje na ludzkiej naiwności. Ale niech ci będzie. Wprowadź swojego gościa. Asza nawet nie spróbowała usiąść na łóżku. Floria postawiła ażu- rową latarnię na podłodze, skąd jej światło mniej raziło w oczy. W pust- ce za oknem rozległ się głos kosa. Odpowiedział mu inny; po nim ode- zwał się drozd, a następnie zięba i po paru chwilach świt rozbrzmiewał głośnym śpiewem ptaków. Pod czaszką Aszy wciąż pulsował ból. Po- skarżyła się: — Pieprzone rozćwierkane ptactwo! Usłyszała wyrazisty niewieści głos: — Capitano... Podniosła wzrok i ujrzała obok łóżka niewiastę w wieku około trzydziestu lat. Okrywał ją biały pancerz wykuty w mediolańskim sty- lu, u pasa miała miecz z rękojeścią ozdobioną gałką, a pod pachą hełm tego samego wyrobu co zbroja. Asza przełknęła ślinę, która wypełnia- ła jej usta. — Siadaj. 362 — Nazywam się Onorata Rodiani*, capitano. Twój kapelan zabro- nił mi cię męczyć. — Zdjęła rękawice, po czym przeniosła stołek z oparciem na drugą stronę łóżka. Mały i serdeczny palec prawej ręki były skrzywione; zapewne kilkakrotnie je składano po złamaniach. Usiadła na stołku sztywno wyprostowana i przekręciła głowę we- wnątrz hełmu, żeby się upewnić, iż pochwa miecza nie rysuje białej ściany za jej plecami. Uspokojona, zwróciła się z uśmiechem ku Aszy. — Nigdy nie przepuszczam okazji do spotkania z inną wojowniczką. — Rodiani? — Asza spojrzała na nią z ukosa, żeby nie ruszać bolącą głową. — Słyszałam o tobie. Pochodzisz z Castelleone. Byłaś malarką, prawda? — Zauważyła, że jedna strona twarzy Onoraty jest uczerniona kropkami wbitego w ciało prochu, i że przez cały czas trzy- ma ona dłoń w pobliżu policzka; po chwili zorientowała się, że to kwe- stia słabego słuchu, i że powinna mówić głośniej. To od huku armat. — Byłaś malarką? — powtórzyła. — Dopóki nie zostałam najemniczką. — Onorata uśmiechnęła się szeroko, błyskając w półmroku bielą zębów. — Pierwszego mężczyz- nę zabiłam jeszcze jako malarka. To było w Cremonie; pracowałam wówczas nad freskiem przedstawiającym tyrana. Miał pecha. Chciał mnie zgwałcić. Potem doszłam do wniosku, że bardziej odpowiada mi walka niż malarstwo. Asza uśmiechnęła się, gdyż była to powszechnie powtarzana opo- wiastka. „To nie jest takie proste". Rozpuszczone ciemne włosy w peł- nym świetle dnia okazałyby się pewnie czarne. Kształt jej opalonej twa- rzy zapowiadał pulchność ciała, która objawi się w starszym wieku. „Je- śli go dożyje" — pomyślała Asza i wyjęła ręce spod prześcieradła. — Mogłabym obejrzeć ten hełm? — Proszę — powiedziała Onorata Rodiani. Asza zważyła hełm w dłoniach, co wzmogło przeszywający jej gło- wę ból, po czym położyła go na zagłówku. Ostukała wścibskim palcem rzemienie, nity i grzebień, i obwiodła twarzowy otwór w kształcie litery »-l • — Lubisz takie hełmy? Boja z nich za cholerę nic nie widzę. I wy- brałaś nity z główkami w kształcie różyczek. * Onorata Rodiani — postać historyczna, długoletnia najemniczką, która zginęła w 1472 roku podczas obrony rodzinnego Castelleone. 363 Rodiani pogładziła kciukiem gałkę miecza. — Lubię mosiężne nity. Łatwo nadać im połysk. Asza przetoczyła broń po pościeli, zwracając ją właścicielce. — A mediolańskie naramienniki? Ja zawsze używałam germańskich. — Lubisz gotyckie zbroje? — Dają mi większe możliwości ruchu. Ale co do reszty — te na- cięcia i fantazyjne kanty — nie. To pasuje do dworskiej kryzy. Pod drzwiami, gdzie Floria półgłosem rozmawiała z Godfreyem, rozległo się rozbawione parsknięcie. Asza rzuciła im karcące spoj- rzenie. — Chciałabyś obejrzeć także i mój miecz? — zaproponowała Ono- rata. — Chętnie pokazałabym ci też mego bojowego konia, ale zaraz muszę spieszyć do Francji, gdzie zaczęła się wojna. Popatrz. Wstała i wyciągnęła miecz z pochwy. Dźwięk ostrej stali, przesu- wającej się po delikatnym drewnie, którym wyłożone było wnętrze po- chwy, sprawił, że Asza aż podźwignęła się na łokciach. Z wysiłkiem spróbowała oprzeć się plecami o zagłówek, aż w końcu usiadła i sięg- nęła po rękojeść miecza, przemagając ból, który napełnił jej oczy łzami. „Francja? Tak. Wizygoci mieli więcej ludzi i zapasów, niż kiedy- kolwiek widziała; nie zatrzymują się tam, dokąd już dotarli. Po Szwaj- carii i krajach Germanów — Francja. To było do przewidzenia. Farida jest tak wyekwipowana, że stać ją na wielką krucjatę". — Iloma ludźmi dowodzisz? — spytała Asza, opukując miecz Ono- raty. Metrowej długości ostrze, szerokie przy rękojeści, ale z czubkiem niczym igła, prześlizgiwało się przez powietrze jak oliwa po powierzch- ni wody. Ostrze, które żyło: władanie nim warte było wszystkich ukłuć bólu pod czaszką. — Chryste, on jest wręcz cudowny! — Dwadzieścia drużyn. Prawda, że wspaniały? — Widzę, że zażądałaś płytkiego żłobienia. — Tak, tylko że musiałam przez cały czas stać płatnerzowi nad głową i pilnować, żeby to zrobił, jak należy! — Boże drogi! Płatnerze. Im nigdy nie wolno zaufać. — Asza opuściła miecz i bacznie przyjrzała się ostrzu na całej długości, aby dotarłszy wzrokiem do końca, natrafić na roześmianą twarz Godfreya Maximilliana. — Co z tobą? — Nic. Absolutnie nic... 364 — W takim razie przynieś mojemu gościowi wina! Chyba że chcesz, żeby pomyślała, iż nie obowiązują tu zasady grzeczności. Floria ujęła kapłana pod ramię. — Zaraz przyniesiemy wino, szefie — obiecała. — Za chwilkę będziemy z powrotem. Słowo. Asza ustawiła miecz w pozycji pionowej. Na poznaczonej rysami, lecz błyszczącej jak lustro stali, zamigotało srebrzyste światło świtu, które ukazało jej oczom wyraźne wklęśnięcie na ostrzu, w pobliżu rę- kojeści, gdzie ciosy nieprzyjaciół wyrąbały szczerby, wygładzone po- tem na szlifierskim kamieniu. Takim ostrzem mężczyzna mógłby się nawet golić. — Ładne te ozdoby na rękojeści — powiedziała z podziwem. — To mosiężny drut na aksamicie? — Złoty — sprostowała Onorata. Wychodząc z celi, jej kapelan powiedział do chirurga coś, czego nie zrozumiała. Floria z uśmiechem potrząsnęła głową. Asza opuściła miecz, owinęła dłoń kawałkiem prześcieradła i położyła broń na palcu wskazującym. — Ostrze przeważa o jakieś dziesięć centymetrów. Lubię, kiedy miecz jest właśnie tak wyważony. Na pewno tnie bardzo skutecznie. — Podniosła głowę i rzuciła gniewne spojrzenie Godfreyowi i Florii. — O co chodzi? — Zostawiamy cię sam na sam z twoim gościem. Madonno Ro- diani... Godfrey skłonił się nisko Onoracie. Za jego plecami Floria zaśmie- wała się z jakiegoś nieznanego Aszy powodu; coś jej mówiło, że lepiej o ten powód nie pytać. Godfrey obdarzył ją uśmiechem, który zdał się jej kpiąco-ironiczny. — Już odchodzę na paluszkach — powiedział. — I Florian też od- chodzi na paluszkach. Usłyszała, że Floria półgłosem powiedziała coś, co zabrzmiało jak: „Wszyscy odejdą na paluszkach! Boże drogi! Ta para mogłaby zanu- dzić całą Europę!". — Przeszkadzacie nam w profesjonalnej rozmowie — powiedzia- ła Asza wyniosłym tonem. — Spieprzajcie z mojej celi. Ale już! A sko- ro macie przynieść wino, to przy okazji znajdźcie mi coś na śniadanie. Do wszystkich diabłów! Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem jakąś inwa- 365 lidką! — Była to wielka przyjemność: choćby na bardzo krótko zapo- mnieć o wojskach na granicy i o koszmarze Bazylei. — Nie można całymi godzinami zajmować myśli wojną, bo kiedy naprawdę do niej dojdzie, to się jej nie wygra. — Uśmiechnąwszy się, Asza na jakiś czas pozostawiła wszystkie decyzje w stanie zawieszenia. — Zjesz ze mną śniadanie, Onorato? Byłaby to dla mnie dobra okazja, żeby cię zapytać o coś, co wyczytałam u Wegecjusza. Radzi on, żeby posługiwać się pchnięciami, gdyż parę centymetrów ostrza w brzuchu przeciwnika oznacza jego niechybną śmierć. Ale ten przeciwnik może się jeszcze utrzymać na nogach wystarczająco długo, żeby zabić ciebie. Jeśli cho- dzi o mnie, to często stosuję cięcie. Wprawdzie zabiera ono więcej czasu, ale może pozbawić nieprzyjaciela głowy, a wtedy już nie muszę się nim przejmować. A ty? Jak najchętniej używasz miecza? Naprawdę ani trochę nie obawiała się rany. Kiedy doszła do wniosku, że tego konkretnego dnia prawdopodob- nie nie zginie — mimo iż znała mężczyzn, którzy przez kilka dni po odniesieniu rany głowy normalnie żyli i poruszali się, aby nagle paść trupem bez żadnego zrozumiałego dla innych powodu (choć kompa- nijny chirurg w tajemnicy badał zawartość ich czaszek) — to nawet gdy spotkała ją nadzwyczajna nieprzyjemność utraty dwóch trzono- wych zębów, świadomie i z rozmysłem zapominała o odniesionej ra- nie, która stawała się po prostu jedną z wielu. W takiej sytuacji nie po- zostawało jej nic innego, jak tylko myśleć. Oparła łokcie na parapecie klasztornego okna i przyglądała się oży- wionej krzątaninie na otoczonym murem dziedzińcu. Był to dzień wy- znaczony na pranie. Powietrze przesycone było odorem Kukułczej Półkwarty. Uśmiechała się z politowaniem, patrząc na ten obraz spo- koju i poczucia bezpieczeństwa. Usłyszała, że ktoś wchodzi do celi. Nie odwróciła się, gdyż od razu rozpoznała kroki Godfreya Maximilliana. Podszedł do okna. Kątem oka spostrzegła, że patrzył na słońce z tak samo refleksyjnym wyra- zem twarzy jak Floria, Roberto i mała Margaret. Jego policzki były tak czerwone, jakby je sobie czymś poparzył. — Floria...n mówi, że jesteś całkiem niezła, jeśli chodzi o zała- twianie interesów. 366 — A ty mi to musiałeś powtórzyć? Jeśli tak myśli, to dobrze. Bar- dzo to miło z jej strony. — Jakiś wróbel zanurkował i chwycił w dzió- bek jeden z okruszków, które Asza trzymała w otwartej dłoni. Za- ćwierkała do niego, podczas gdy on stroszył brązowawe piórka, łypiąc na nią jednym z czarnych, pozbawionych źrenic oczek. Powiedziała: — Przypuszczam, że de facto jesteśmy skazani na zerwanie umowy z Wizygotami. Jest oczywiste, że Farida odstąpiła od wszystkiego, co ze sobą uzgodniłyśmy. Sądzę, że dokonaliśmy wyboru strony, po któ- rej nie będziemy podczas tej wojny. Godfrey rzekł: — Chciałbym, żeby to było takie proste. Ostry dzióbek uszczypnął jej dłoń. Podniosła głowę, żeby spojrzeć na twarz kapłana. — Wiem, że stanie z boku nie wystarczy. Tak czy inaczej Wizygo- ci maszerują na północ. — Doszli aż do Auxonne — kapelan wzruszył ramionami. — Mam swoje źródła informacji. Przechodziliśmy przez Auxonne w drodze po- wrotnej z Bazylei. Stąd jest tam nie więcej niż pięćdziesiąt-sześćdziesiąt kilometrów. — Pięćdziesiąt kilometrów! — Asza poruszyła ręką i wróbel po- spiesznie wzleciał w powietrze, a potem zanurkował, przemykając nad głowami tłoczących się na dziedzińcu niewiast. Asza słyszała głosy mniszek i plusk wody w miednicach. — To oznacza... Że znaleźliśmy się w punkcie, w którym coś będę musiała zrobić. Pytanie tylko, co? Najpierw kompania. Chcę, żeby wszyscy byli w gotowości do... — Jej uwagę przyciągnął nagły rozbłysk jaskrawego słonecznego światła na łupkowych dachach domów. Za klasztornym murem, za prosto- kątami pól i zagajnikami ukazały się w przezroczystej jasności połu- dnia błyszczące białe ściany i błękitne dachy miasta. Nad którym świeciło słońce. — Godfreyu, muszę cię o coś zapytać. Jako mojego sekretarza*. Możesz to uznać za spowiedź. Czy wolno mi prowadzić ich do walki, jeśli nie potrafię zaufać swojemu głosowi? — Rzut oka na jego zmarszczone czoło wystarczył jej za odpowiedź. — Tak! — zapewniła go, kiwając głową. — Farida naprawdę ma wojenną machi- nę. Machina rei militaris. Na własne oczy widziałam, jak z nią rozma- * W tamtych czasach wielu scholarów (sekretarzy) było równocześnie kapłanami. 367 wia. Gdziekolwiek ta machina jest — w Kartaginie czy gdzieś bliżej ?— to nie była w tym samym miejscu, z którego do niej mówiła. Ale słyszała jej głos. I ja... Ja też go słyszałam. To był mój głos, Godfreyu. Głos Lwa. Choć z trudem, to udało jej się powstrzymać łkanie, lecz nie mogła pohamować łez, które zbierały się pod powiekami. — Ach, moje dziecko! — Kapelan wziął ją w ramiona. — Moje drogie dziecko! — Potrafię to znieść. To był prawdziwy cud. Najprawdziwsza be- stia. Ale... dzieci wyobrażają sobie różne rzeczy. Może nawet mnie tam nie było i tylko słyszałam rozmawiających między sobą męż- czyzn? Może sama wymyśliłam sobie Lwa, kiedy zaczęłam słyszeć głosy? — Odsunęła się, uwalniając ramiona z uścisku jego dłoni. — Wizygoci, Farida... Będzie teraz podejrzliwa. Do tej pory nie mieli powodu przypuszczać, że ktoś inny oprócz nich może się posługiwać machiną. Teraz... być może zdolni mi są to uniemożliwić. Albo spra- wić, że machina będzie mi kłamała, podpowiadając podczas bitwy nie to, co trzeba, żeby nas wszystkich przywieść do zguby. Godfrey był wstrząśnięty. — Na Chrystusa i Drzewo! — Myślałam o tym tego ranka. — Na wargach Aszy pojawił się wymuszony uśmiech. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko wziąć się w garść. — Sam teraz widzisz, w czym problem. — Spodziewam się zobaczyć, że okażesz się na tyle mądra, żeby nikomu o tym nie powiedzieć! Mówię ci to Pod Drzewem. — Godfrey Maximillian przeżegnał się. — W obozie dochodzi do awantur. Ludzie są niespokojni. Nie wiadomo, co się stanie z ich morale. Dziecko, czy jesteś w stanie walczyć bez swojego głosu? Kątem oka widziała iskierki, krzesane przez słońce ze znajdujących się w murze kawałków krzemienia. Powiew wietrzyku przyniósł w noz- drza zapachy tymianku, rozmarynu, trybuli oraz ponownie Kukułczej Półkwarty wzmagający się w ziołowym ogródku. Patrzyła na God- freya wzrokiem bez wyrazu. — Zawsze wiedziałam, że będę musiała odpowiedzieć sobie na to pytanie. To dlatego podczas bitwy na polu Tewkesbury przez cały dzień nie przyzwałam mojego głosu. Jeśli miałabym poprowadzić lu- dzi do walki, w której mogliby zostać zabici, to nie chciałabym, żeby 368 to zależało od jakiegoś pieprzonego świętego czy Lwa zrodzonego z Dziewicy. Chciałabym, żeby to zależało ode mnie. Godfrey wydał z siebie taki dźwięk, jakby się zakrztusił. Asza spoj- rzała na niego ze zdumieniem. Na twarzy brodacza malowało się zma- ganie pomiędzy głośnym śmiechem, a czymś bardzo podobnym do płaczu. — Chryste i Matko Święta! — wykrzyknął. — Co jest? O co chodzi? — Nie chciałaby, żeby to zależało od Jakiegoś pieprzonego świę- tego"! Zadudnił jego basowy, dźwięczny śmiech; był na tyle głośny, że kilka piorących bliżej budynku mniszek podniosło głowy i spojrzało w stronę okna; ich oczy błyszczały w promieniach słońca. — Nie rozumiem, co... Godfrey nie pozwolił jej dokończyć. — Otóż to. Nie sądzę, żebyś to rozumiała. — Obdarzył ją ciepłym uśmiechem. — Cuda, to dla ciebie za mało! Ty musisz być przekona- na, że sama potrafisz czegoś dokonać. — Tak, kiedy ode mnie zależy los innych ludzi. — Wahała się przez chwilę. — To było przed pięcioma laty. Przed sześcioma. Nie wiem, czy teraz potrafię sobie poradzić bez mojego głosu. Wiem tyl- ko, że nie mogę mu już ufać. — Aszo... — Spotkała otrzeźwiające spojrzenie Godfreya. Wska- zał ręką odległe miasto. — Tam jest książę Karol. W Dijon. Ustanowił tam swój dwór po wycofaniu armii spod Neuss. — Tak, wiem to od Floriana. Myślałam, że poszedł na północ, na przykład do Brugii. — Książę jest tu, a razem z nim jego wojsko. — Położył dłoń na jej ramieniu. — I najemnicy. — To, co w pierwszej chwili wzięła za odległą kontynuację białych murów Dijon, teraz rozpoznała jako wy- blakłe od słońca namioty. Były ich setki, sądząc po gęstwie spicza- stych szczytów. Tysiące. Skrzące się w słońcu zbroje i działa. Rojowi- sko ludzi i koni; ich barw nie sposób było z tej odległości rozpo- znać, lecz domyślała się, że są to oddziały, którymi dowodzą Rossano, Hawkwood i Monforte, jak również własne wojsko Karola pod ko- mendą 01iviera de la Marche. Godfrey stwierdził ponuro: — Pod sztandarem Lazurowego Lwa masz ośmiuset zbrojnych, nie mówiąc 369 o taborach, i wszyscy oni rozmawiają między sobą. Wszyscy wiedzą, że byłaś z Wizygotami i utrzymywałaś kontakty z Faridą, ich przy- wódczynią. Sprawia to, iż bardzo wielu spośród tych ludzi niecierpli- wie czeka na sposobność porozmawiania z tobą, kiedy już wyzdrowie- jesz i opuścisz to miejsce. — Psiakrew! Niech to jasna cholera! — I nie wiem, jak długo jeszcze zechcą czekać. IV Upal następnego poranka pokrył odległe drzewa war- stewką błękitnego szkliwa i przekształcił niebo w gorącą, sproszko- waną szarość. Zrzuciwszy z siebie pelerynę i rękawy dubletu, Asza szła pośród kwiatów i ziół do odległego o trzysta metrów od klasztoru obozu Lazurowego Lwa. Zbliżyła się do niego nie spostrzeżona: naj- pierw krył ją brzozowy zagajnik, a potem przywiązane do palików kompanijne krowy i kozy, pasące się na bogatej w trawę, podmokłej łące. Podrapała jedną z okrągłych wiklinowych tarcz, przymocowanych do burty wozu, stojącego w pewnym oddaleniu od bramy głównej, od- notowując przy okazji fakt, że niestety zapomniano już o właściwych odległościach, w jakich zdaniem Gerainta należało rozmieszczać straże. — Nie powinnam być w stanie tego zrobić... Patrzyła na rozciągający się za wozami obóz: na wydeptane szero- kie odstępy między namiotami i na żołnierzy w barwach Lwa, roz- ciągniętych na ziemi w pobliżu wygasłych ognisk lub chłepcących owsiankę z drewnianych misek. „No i proszę. Co się zmieniło? Co jest inaczej? Kto...". — Asza! Przysłoniwszy oczy przed słońcem, obróciła głowę i spojrzała na wóz, z którego ją okrzyknięto. Upał ściągał jej skórę na nosie i policzkach. — Blanche? To ty?! Błysk przeskakujących ponad burtą białych nóg i Asza znalazła się w objęciach byłej ladacznicy, która klepała ją z rozmachem po ple- cach. Do oczu Aszy napłynęły łzy. — Hej! Opanuj się, dziewczyno! Nie chcesz mnie chyba zamordo- wać, zanim wejdę do obozu! — Jasna cholera! — Blanche była cała uszczęśliwiona. Białe świat- 371 ło słońca rozbłysło w dwóch strużkach, które spływały jej po policz- kach. — Myśleliśmy, że już umierałaś. Myśleliśmy, że będziemy ska- zani na tego walijskiego bękarta. Henri! Janie-Jacobie! Chodźcie tu! Asza podciągnęła się i przerzuciła ciało ponad burtą, lądując na po- krytej zdeptaną słomą dennicy; w tej części obozu, oddalonej od na- miotów rycerzy, słomy nie brakowało. Kiedy się wyprostowała, jej ręka znalazła się w serdecznym uścisku kompanijnego kwatermistrza, Henriego Branta, podczas gdy Jan-Jacob Clovet równocześnie próbo- wał zranioną ręką zawiązać klapkę, osłaniającą genitalia, a drugą tłukł ją po plecach. Córka Blanche, rudowłosa Baldina, obciągnęła zadarte suknie i podniosła się ze słomy, na której wyświadczała przysługę ja- kiemuś żołnierzowi. — Szefie! — zakrzyknęła chrypliwie. — Na dobre do nas wró- ciłaś? Asza przegarnęła płomieniste włosy ladacznicy. — Nie. Wychodzę za mąż za księcia Burgundii. Będziemy przez całe dnie opychali się żarciem i pieprzyli się na siennikach wypcha- nych łabędzim puchem. Baldina uśmiechnęła się szeroko. — To by nam pasowało. Możemy cię nawet uczynić wdową, że- byś to mogła zrobić. To znaczy, jeśli ten mały pokurcz ze zwiędłym kutasem, za którego wyszłaś, jeszcze jest żywy. Asza nic na to nie zdążyła powiedzieć, bo zagarnął ją w swe mu- skularne ramiona Walijczyk, Euen Huw, który natychmiast zasypał ją gradem komplementów i skarg. Zaraz potem otoczyła ją stale rosnąca ciżba kompanijnych paziów, muzykantów, praczek, kurew, stajennych, kucharzy i łuczników, która niczym fala powiodła ją — a o to jej właśnie chodziło — w stronę centrum obozu. Jako pierwszy spośród szeregowych żołnierzy wziął ją w ramiona Thomas Rochester, po którego szorstkich policzkach spływały łzy. — Typowy, sentymentalny rosbif! — Asza poklepała go po ple- cach. Wskoczyli na nią Josse i Michael, a za nimi chyba z połowa Ang- lików. Minął kwadrans i z bolącą głową, na wpół oślepła od wzmożonego bólu, witała się z Joscelynem van Manderem, który ze zwilgotniałymi oczami potrząsał jej ręką, tak mocno ściskając jej dłoń, że pozostały na niej czerwone odciski jego palców. 372 — Dzięki ci, Chryste! ?— wykrzyknął. Rozejrzał się po tłoczącym się ze wszystkich stron tłumie piechociarzy, łuczników i oszczepni- ków, w którym próbowali utorować sobie łokciami drogę rycerze; wszyscy chcieli znaleźć się w bliskości Aszy. — Pani, niech będą dzięki Chrystusowi! Żyjesz! — Jeśli tak dalej pójdzie, to długo nie pożyję — mruknęła pod no- sem Asza. Udało jej się uwolnić ręce. Jedną przyjacielskim gestem złożyła na ramieniu Euena, wspierając się na nim całym ciężarem, w drugiej zaś ściskała dłoń Baldiny, rudowłosej ladacznicy, która ani na chwilę się od niej nie oddaliła i tylko rąbkiem koszuli ścierała z po- liczków łzy. Ściszając głos do szeptu, owiewając jej twarz przesyconym odorem wina oddechem, Joscelyn van Mander oznajmił: — Rozmawiałem w imieniu naszej kompanii z wicehrabią-burmi- strzem; rycerze mają kłopoty ze wstępem do miasta. „Ach tak! Ty rozmawiałeś w imieniu kompanii? Ho-ho!". Obdarzyła Flamandczyka uśmiechem. — Ja to załatwię. Wciąż się uśmiechając, potoczyła spojrzeniem po cisnących się wokół niej twarzach. —- To szef! — Wróciła do nas! — No dobra. Gdzie jest ten walijski bękart, Geraint? — spytała, nadając głosowi żartobliwe brzmienie. Przy akompaniamencie głośnych śmiechów Geraint ab Morgan prze- ciskał się przez zgromadzony przed namiotem dowództwa tłum. Ol- brzym spiesznie wciskał w rajtuzy zwisającą mu na tyłek koszulę. Za- mrugał nerwowo, gdy jego przekrwione niebieskie oczy odnalazły Aszę w tłumie jej uszczęśliwionych admiratorów. Rozpychając się łokciami, przedarł się w końcu przez zwartą ciżbę i padł przed Aszą na kolana. — Wszystko to jest twoje, szefie! Asza uśmiechnęła się, słysząc w jego głosie ton szczerej ulgi. — Na pewno nie chcesz zachować tej posady? Z góry wiedziała, jaką usłyszy odpowiedź. Nie miał żadnego wybo- ru. Asza postanowiła zjawić się w dowództwie w otoczeniu pospolitej obozowej służby, której członkowie nie mieli i nie mieliby żadnych 373 szans w rywalizacji o jakąś liczącą się rangę. Swoją szczerą radością zarazili wszystkich innych i rycerzom nie pozostało nic innego — zwłaszcza po volte-face van Mandera —jak tylko zapomnieć o ewen- tualnych, nawet w pełni uzasadnionych ambicjach, jakie zaczęły się w nich rodzić podczas jej nieobecności, oraz o awansach i degrada- cjach, jakie nastąpiły bez jej akceptacji. Mogli jedynie przyłączyć się do radosnego chóru. Geraint powiedział w sprośnym walijskim: — Zabieraj sobie tę pieprzoną robotę, szefie, męcz się z nią i niech ci się powiedzie! — Dostarczycielka światła! — krzyknął ktoś za jej plecami, a ktoś inny, wydało się jej, że Jan-Jacob Clovet, ryknął: — Lwica! — Posłuchajcie mnie! — Asza rozluźniła uścisk i podniosła ręce do góry, domagając się ciszy. Uznała, że z krytyką stanu, w jakim za- stała obóz, może jeszcze poczekać. — No więc dobrze. Jestem tu, wróciłam i teraz udaję się do kaplicy. Kto chce złożyć podziękowanie za to, że uwolniliśmy się od ciemności, niech idzie za mną! Przez dobrą minutę nie mogła przekrzyczeć wrzasku kilkuset mę- skich głosów. W końcu zaniechała dalszych prób i klepnęła po plecach Euena Huwa, pokazując mu ręką kierunek. Ruszyli w stronę głównej bramy obozu w liczbie co najmniej czterystu. Asza odpowiadała na pytania, dowiadywała się nowin i gratulowała tym, których rany za- częły się już goić; wszystko to niemal na jednym oddechu i w lejącym się z nieba upale. Ponieważ patronem kaplicy był Mitra, było rzeczą naturalną, że wzniesiona została na gruncie, który nie przylegał do klasztoru. Asza poprowadziła pochód na wierzchołek pobliskiego pagórka, po czym tłum wessał ją w siebie. Gęste liście drzew osłaniały ich przed palącym słońcem. Asza na- pełniła płuca powietrzem i długo je wydychała, nie zdając sobie spra- wy z tego, jak bardzo była do tej chwili oszołomiona jaskrawym światłem słońca i upałem. Spojrzała przed siebie wzdłuż ścieżki, na której końcu, w pocętkowanym sepią cieniu czekali na nią—przed ni- skimi, grubo obramowanymi drzwiami — jej podkomendni: Floria, Godfrey, Robert i Angelotti. Ledwie dostrzegalnie skinęła im głową i zobaczyła, że natychmiast zaczęło z nich opadać napięcie. 374 Kiedy do nich doszła, Floria zrównała z nią krok, a Godfrey po- dążył u jej drugiego boku; Angelotti skłonił się ceremonialnie, kiedy go mijała, po czym wraz z Robertem Anselmem szedł z tyłu. Asza odwróciła głowę i przyjrzała się z zastanowieniem parze pod- władnych. W drzwiach kaplicy stali kapłani. Splotła ramiona z Florią i Godfre- yem. Za nimi, wiedząc, że w kaplicy jest bardzo mało miejsca, piechocia- rze i łucznicy zaczęli klękać na pokrytej grubą warstwą liści ziemi: tłum brudnych mężczyzn, którzy w przebijających się przez gęstwę listowia promieniach słońca zdejmowali z głów hełmy i kapelusze, głośno roz- mawiając i śmiejąc się. Młodsi kapłani Mitry odeszli od drzwi i wmie- szali się pomiędzy żołnierzy, aby obrządek sprawowany był nie tylko w kaplicy, ale i na zewnątrz. Pochyliwszy głowy pod niskim nadprożem, zeszli z Godfreyem po schodkach. Wilgotny chłód wydrążonego w ziemi tunelu zastąpił za- pach suchego lasu. — No więc? Co podsłuchałeś na dworze? Czy książę stanie do walki? — Krążą różne pogłoski, ale na żadną pewną informację nie natra- fiłem. Jasne, że Karol nie może ignorować armii, od której dzieli go już tylko kilkadziesiąt kilometrów, ale... Ale nigdy jeszcze nie wi- działem tak świetnego dworu! — rozentuzjazmował się Godfrey. — W jego bibliotece musi być co najmniej trzysta ksiąg! — Och, księgi... — Wspierając się na ramieniu kapłana, Asza zstąpiła z ostatniego stopnia schodów i wkroczyła do kaplicy Mitry. Z góry, przez zakratowane otwory, sączyło się słoneczne światło; ka- mienne wnętrze pocięte było na pasma jasności i mroku. Podzielo- na na małe pastelowe kwadraciki posadzka pokryta był rzymskimi mozaikami. Asza stąpała po postaciach dumnych piechurów i obra- zach kwietniowych deszczów. — Co mogłyby mnie obchodzić księgi księcia Karola? — Zapewne nic. Przynajmniej nie w obecnej sytuacji. — Godfrey pochylił głowę z uśmiechem, który zamaskowała broda. — Ale on ma w swoim posiadaniu cudowne wręcz psałterze. Jeden z nich zilustro- wany został przez samego Rogera van der Weydena! Ma również wszystkie Chansons de gęste, moje dziecko — Tristrama, Artura, Jaques'a de Lailanga... 375 — Tak? Naprawdę? Godfrey zaśmiał się. — Naprawdę — powiedział, naśladując jej ton. — Oto co jest złego w wojnie — powiedziała Asza z nutą zadumy w głosie, kiedy uklękli przed ołtarzem wielkiego Byka. — Słucham? Jaques Lailang jest tym, co jest złego w wojnie? — zdumiał się półgłosem Godfrey. — Dobry Boże! Moje dziecko, ten człowiek już od trzydziestu lat nie żyje! — Nie o to mi chodziło! — Poczęstowała go przyjacielskim kuk- sańcem. Kapłan Byka posłał jej od ołtarza karcące spojrzenie*. Ob- niżyła głos do szeptu, uświadomiwszy sobie, że wciąż jeszcze jest pod- ekscytowana entuzjastycznym przyjęciem, jakie zgotowała jej kompa- nia. Mężczyźni za jej plecami nie przestawali gadać między sobą. — Chciałam powiedzieć, że to, co mu się przydarzyło, jest przykładem zła, które niesie z sobą wojna. Ideał szlachetnej rycerskości, przez całe lata niepokonany na turniejach, obecny na polach wszystkich wa- żnych bitew, wzór wojownika — przecież wzniósł nad rzeką rycerski namiot i stawał z włócznią w ręku przeciwko każdemu, kto chciał przekroczyć bród** — i co mu się przydarzyło? Godfrey pogrzebał w pamięci. — Zginął podczas któregoś oblężenia Ghentu, tak? — Tak. Zabiła go kula armatnia. — Pomiędzy klęczącymi ludźmi krążyła misa z krwią. Przyszła kolej Aszy. Upiła łyk, skłoniła głowę i gdy otrzymała błogosławieństwo, powiedziała uroczystym tonem: — Składam podziękowanie za mój powrót do zdrowia i poświęcam swoje życie bezustannej walce o zwycięstwo Światła nad Mrokiem. — Pod- czas gdy dymiąca misa krążyła w ciasno zbitym tłumie członków kompanii, klęczących na posadzce kaplicy i tłoczących się na scho- dach oraz u wejścia, Asza mówiła cicho: — Oto co miałam na myśli, Godfreyu: uosobienie wszelkich wojennych cnót i co mu się przytra- fia? Jakiś pieprzony kanonier strąca mu głowę z karku! — Godfrey Maximillian ujął ją za ramię i pomógł podnieść się z kolan. Przyjęła tę pomoc bez cienia irytacji. — Nigdy nie myślałam o wojnie inaczej niż * Kobiety i żołnierze nie będący oficerami nie byli dopuszczani do uczestnic- twa w misteriach Mitry. ** W 1450 roku. 376 jako o brudnym interesie — dodała gorzkim tonem. — Godfreyu, dla- czego Robert i Angelotti mnie unikają? — Doprawdy? Coś podobnego! Asza zacisnęła wargi w cienką linię. Obrządek błogosławieństwa dobiegał już końca. Czekała, słuchając śpiewu odzianych w białe i zie- lone szaty chłopców. Kiedy wreszcie w otoczeniu swych dowódców wyszła z kaplicy na otwartą przestrzeń i zagłębiła się w las, podążył za nią tłum mężczyzn, odzianych w białe płótna i zamkniętych w błysz- czących stalowych skorupach. Opędzając się od natrętnych much, ci- snęli się do niej jeden przez drugiego z nadzieją, że obdarzy ich choć jednym krzepiącym słowem. Kompanijny weterynarz: — Bojowym koniom potrzebne są jazdy i ćwiczenia! Kucharz, Wat Rodway: — Miałem dwadzieścia świńskich tusz i dziewięć zniknęło! Wzburzony płowowłosy sierżant kopijników, Carracci, zwykle bar- dzo spokojny:— Łucznicy Huwa ciągle wszczynają bójki z moimi ludźmi! Euen Huw: — Bo te jego cholerne chłopaczki ciągle ich zaczepiają! Jedna z niewiast, służących w szeregach halabardników: — ...i połowa mojego pudru została w Bazylei! Asza zatrzymała się w pół kroku. — Poczekajcie! — Jej paź, Bertrand, wręczył jej aksamitny beret. Usłyszała parskanie koni i spojrzała przed siebie. Za brązowymi pnia- mi drzew i łukowatymi pędami zielonego wrzośca, na porośniętej trawą polanie, stajenni trzymali za uzdy osiodłane konie bojowe. — Później — rzuciła Asza. W cieniu pagórka stała jakaś konna grupa uzbrojonych mężczyzn. Ich proporzec zwisał wzdłuż drzewca i Asza nie mogła go z całą pew- nością rozpoznać, ale wydało się jej, że dostrzegła czerwone i zielone kwadraty z białymi pasami, pięcioramiennymi gwiazdami i krzyżami lub sztyletami. Mieli na sobie biało-ceglaste uniformy. Poczuła pod pachą czyjąś dłoń, która pomogła jej wydostać się z rozgadanej ciżby i powiodła o parę kroków od ścieżki, do miejsca, w którym czekał Robert Anselm. Nie patrząc na nią, powiedział: — Załatwiłem nam kontrakt. Poznasz naszego nowego szefa. 377 Asza znieruchomiała. — Szefa? Nie zdołała powstrzymać Anselma, a potężny Anglik uwolnił jej ramię i ku jej zdumieniu nagle padł przed nią na jedno kolano. Dwaj pozostali — Henri Brant i Antonio Angelotti — zrobili to samo. Asza patrzyła na kompanijnego kwatermistrza, na swojego zastępcę i na głównego kanoniera. Oparła dłonie na biodrach. — Wybaczcie, ale... Mój nowy kto? Od kiedy? Anselm i Angelotti wymienili szybkie spojrzenia. — Od dwóch dni? — bąknął niepewnie Robert. — Mamy nowego zleceniodawcę — wyjaśnił Henri Brant. — Mia- łem trudności z uzyskaniem kredytu w Dijon. Odkąd obca armia sta- nęła na granicy, ceny idą w górę. A ja nie potrafię wyżywić ośmiuset koni i całej kompanii za to, co nam zostało z pieniędzy Fryderyka! „To w takim razie ile byliśmy zmuszeni zostawić w Bazylei? Niech to diabli!". Przyjrzała się uważnie okrągłej twarzy kwatermistrza. „Wciąż woli się posługiwać prawą stroną ciała" — zauważyła w myślach. „Wska- zuje na to sposób, w jaki klęczy". — Wstań, idioto. Chcesz powiedzieć, że żaden kupiec nie da nam kredytu, dopóki nie podpiszemy z kimś formalnego kontraktu? — Pro- stując się, Henri przytaknął skinieniem głowy. „Świetny moment na to, żeby rozeszła się wieść, że nasz ostatni kontrakt wiązał nas z Wizy- gotami! Kimkolwiek jest ten zleceniodawca, to nie zwlekał z tym po- sunięciem". Asza kopnęła czubkiem buta w zasłaną liśćmi pochyłość pagórka. — Roberto... Jakże różnili się od siebie ci dwaj klęczący przed nią mężczyźni: Anselm w swoim błękitnym wełnianym dublecie, ze szczeciną zarostu na twarzy, i Angelotti z burzą złotych włosów, które opadały mu po- niżej ramion, w nieskazitelnie białej koszuli z kołnierzykiem, uszytej z najlepszej jakości lnu. Jedyne, co ich do siebie upodobniało, to ma- lująca się na ich twarzach obawa. — Powiedziałaś mi: „Idź i przejmij dowództwo kompanii". Więc dowodziłem. — Wciąż klęcząc, Robert wzruszył ramionami. — Po- trzeba nam pieniędzy! To jest dobry kontrakt i... — I to z kimś, kogo znamy... — Angelotti, co było u niego nie- 378 zwykłe, zająknął się. — Roberto dobrze znał już jego ojca, to zna- czy... — Och, tylko mi nie mówcie, że to jeszcze jeden cholerny Angol! — Spiorunowała ich wzrokiem. — Moja noga już nigdy nie postanie w ich kraju! Nic, tylko barbarzyńcy i deszcz. Roberto, za karę przybiję ci uszy do pręgierza! — On tu jest. Lepiej, żebyś się z nim spotkała. Anselm wstał, wyszarpując pochwę miecza z kolczastego krzaka. Wstał również Angelotti. — To jeden z tych waszych pieprzonych Lancasterów, tak? Słodki Boże! Jeszcze tylko tego brakuje, żebyście chcieli mnie wyprawić do Anglii i kazali bić się o tron króla Edwarda! Ani mi to w głowie. Urwała, skrzywiła się, po czym pomyślała w nagłym olśnieniu: „To by mnie o półtora tysiąca kilometrów i spory kawałek morza od- daliło od Faridy i jej armii! Może to więc nie taki zły pomysł. Jeśli udam się do Anglii, to w najgorszym razie zginę na polu walki. A kto wie, co się zacznie dziać w Kartaginie, jeśli odkryją, że ja również słyszę... Nie!". Mruknęła do siebie: — Kto nosi biało-ceglaste barwy? Zaczęła przepatrywać w pamięci heraldykę pozbawionych majątków Lancasterów, którzy musieli opuścić rządzoną przez Yorków Anglię. Robert Anselm chrząknął. — To John de Vere. Hrabia Oksfordu. Asza mechanicznym gestem ujęła przyniesiony jej przez Bertranda miecz, po czym pozwoliła mu go sobie przypasać. Świetlne cętki za- migotały na wytartej, czerwonej skórze pochwy. Jej zielono-srebrzy- sty dublet wciąż prezentował się jako kosztowne okrycie, ale też widać po nim było, że od blisko tygodnia nie był prany ani nawet czyszczo- ny, a w dodatku nie tylko nie okrywał go pancerz, ale nawet metalowe łuski. — Pieprzony hrabia pieprzonego Oksfordu, a ja wyglądam tak, jakby mi płacono dziesięć szylingów rocznie. Dziękuję ci, Robercie. Wielkie dzięki! — Potrząsnęła biodrami, żeby pas mieczowy ułożył się w wygodnej pozycji. Rzuciła Anselmowi gniewne spojrzenie. — Walczyłeś dla jego rodu, prawda? 379 — Dla jego ojca. I dla starszego brata. Potem, w 1471, dla niego. — Robert, wyraźnie zakłopotany, wzruszył ramionami. — Zdobyłem dla nas, co mogłem. Powiedział, że potrzebna mu tu będzie eskorta. Asza rozejrzała się za Godfreyem i zobaczyła, że rozmawia z jakimś żołnierzem w ceglastym uniformie. Nie wypadało jej w tej sytuacji po- dejść do niego i zapytać, jakie mogły być powody wizyty Lancastera na dworze Karola Burgundzkiego, do czego był mu potrzebny tak licz- ny oddział najemników i co myśli — to już było pytanie, które zadała sama sobie — o wizygockiej armii, stojącej w odległości około pięć- dziesięciu kilometrów. — Jego ojciec, twój były pracodawca, zginął w bitwie? — Nie. Został wraz z sir Aubreyem, czyli jego bratem, stracony. — Brawo! — wykrzyknęła Asza. — Zostałam zatrudniona przez człowieka wyjętego spod prawa! Bo przypuszczam, że jest w takim właśnie położeniu, prawda? — On już się tu zbliża, madonno — wtrącił cicho Angelotti. Asza odruchowo wyprostowała ramiona. Dokoła wciąż rozbrzmie- wało irytujące brzęczenie owadów, które niczym złotawe pyłki krąży- ły w słonecznych plamach pośród drzew. Parsknął czyjś koń. Mężczyź- ni z proporcem de Vere'a, w pelerynach narzuconych na cienkie kol- czugi, podjeżdżali z brzękiem uprzęży. Spod hełmów wyzierało parę spalonych słońcem twarzy. Asza pomyślała, że eskorta Anglika skła- dała się w większości z żołnierzy, którzy ostatnio popadli w niełaskę jakiegoś sierżanta. Nie widziała dokładnie mężczyzny, usytuowanego w środku grupy jeźdźców, niemniej zdjęła z głowy kapelusz i przy- klękła na jedno kolano; to samo zrobili jej oficerowie. Eskorta rozje- chała się na boki, otwierając drogę szefowi. — Witam, hrabio. Świadoma była, że większość jej żołnierzy przygląda się tej scenie sprzed kaplicy Mitry. Szczęściem dzieląca ich odległość nie pozwalała jej słyszeć ich komentarzy. Ziemia pod kolanem była twarda. Poczuła ukłucie bólu pod czaszką. Kiedy chłodno brzmiący głos rzekł po an- gielsku: „Madam captain", podniosła wzrok. Jego wiek mogła określić jako: między trzydziestką a pięćdzie- siątką. Miał jasne włosy, niebieskie oczy i ogorzałą od przebywania na powietrzu twarz. Na nogach miał buty dojazdy konnej z wygiętymi ku górze noskami, skierowanymi ku połom lnianego dubletu. 380 Podszedł do Aszy i wyciągnął rękę. Ujęła jego dłoń i poczuła, że jest bardzo koścista. Gdyby miała jakiekolwiek wątpliwości co do jego fizycznej siły, to rozproszyłaby je łatwość, z jaką postawił jąna nogi. Otrzepała ręce i przyjrzała mu się uważnie. Jego dublet skrojony był tak, jak to robią w Italii, a nie na barbarzyńską modłę, czego się spo- dziewała; i chociaż wyglądał tak, jakby jego właściciel przez cały dzień w nim polował na trudnym terenie, to z pewnością zaczął swą służbę jako nader kosztowna część odzienia. De Vere miał u pasa sztylet, ale był bez miecza. Udało się jej nie powiedzieć: „Szalony Anglik!". — Jesteśmy do twoich usług, hrabio — powiedziała i omal nie do- rzuciła: „Tak mi w każdym razie powiedziano". — Widzę, madam, że wróciłaś do zdrowia? — Tak, panie. — Twoi oficerowie zapoznali mnie z liczebnością kompanii. Chciał- bym poznać twój sposób dowodzenia. Hrabia Oksfordu odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę swoich koni. Asza rzuciła Anselmowi krótki rozkaz, zostawiając mu za- danie odprowadzenia ludzi do obozu, po czym szybkim krokiem po- dążyła za de Vere'em. Jego przekonanie, iż nie musi nikomu mówić, żeby za nim poszedł, zarazem ją rozbawiło i dało jej do myślenia, gdyż uświadomiła sobie, jak bardzo to zachowanie wydało się jej właściwe. Na skraju lasu czekała już jej służba i stajenni de Vere'a; walczyli pomiędzy sobą o cień. Asza mogła bez nadmiernej krzątaniny i wrzawy dosiąść Godluca, który przebierał pod nią kopytami, wyraźnie gotując się do galopu. Podjechała do gniadego wałacha hrabiego Oksfordu. Przy akompaniamencie pobrzękiwania uprzęży Anglik powiedział: — Niewiasta. To doprawdy niezwykłe. — I uśmiechnął się. Bra- kowało mu jednego z bocznych zębów, a mogąc mu się teraz przyjrzeć w pełnym świetle i z bliska, dojrzała szereg dawnych blizn, ciąg- nących się od nadgarstka aż po kołnierz koszuli. Na jednym z policz- ków widniało wgłębienie, ślad po grocie strzały. — Twoi ludzie naj- wyraźniej są ci oddani — rzekł po chwili. — Czyżbyś była dzie- wicą-kurwą? Asza skrzywiła się na jego angielskie tłumaczenie francuskiej pu- celle. Powiedziała pogodnym tonem: — Nie bardzo rozumiem, czemu miałby to być pański pieprzony interes, sir. 381 — Słusznie. — Skinął głową, wychylił się z siodła i ponownie wyciągnął do niej dłoń. — John de Vere. Używaj wobec mnie zwrotu „Wasza Łaskawość" albo „mój lordzie". „Maniery raczej obozowe niż dworskie" — pomyślała Asza. „Do- bra. Zawsze to jednak lepiej, jeśli mają jakieś pojęcie o żołnierce. Mu- siałam kiedyś spotkać jego ojca; te rysy wydają mi się znane". Potrząsnęła podaną jej dłonią. Jego uścisk był mocny i zdecydo- wany. „Trzeba odwlec chwilę, w której zacznie mi zadawać pytania. Mu- szę mieć czas, żeby się zastanowić nad odpowiedziami". — Jakie zadania chcesz zlecić moim ludziom, Wasza Łaskawość? — Przede wszystkim jestem tu po to, żeby postawić pewne żąda- nia Karolowi Burgundzkiemu. Jeśli spotkam się z odmową, będziecie stanowić część mojej eskorty w drodze do granicy, a następnie do Londynu. Tam otrzymacie zapłatę. — Jak duże jest prawdopodobieństwo tego, że spotka cię odmo- wa? — spytała Asza z namysłem. — Czyżby Wasza Łaskawość za- mierzał rzucić Lazurowego Lwa do walki z całą burgundzką machiną wojenną? W takim wypadku prawdopodobnie mogłabym doprowadzić cię do portów nad Kanałem, ale nie bardzo mam ochotę na to, żeby- śmy zostali wybici do nogi, a trzeźwo to oceniając, właśnie tym mu- siałoby się zakończyć takie przedsięwzięcie. John de Vere zwrócił ku niej swe niebieskie oczy. Gniadosz, które- go dosiadał, wyglądał na konia z temperamentem: miał potężną pierś i złośliwy błysk w oku. Jego pan dobrze trzymał się w siodle. Były to oznaki, które dawały Aszy pewność, że Anglik był żołnierzem. Książę na wygnaniu rzekł tonem niemal uroczystym: — Jestem tu po to, żeby znaleźć Lancastera, który by rościł sobie prawo do angielskiego tronu, gdyż sławnej pamięci Henry został za- mordowany, a jego syn zginął na polu Tewkesbury*. Yorkowie nie są tak bezpieczni, jak im się zdaje. Prawowity dziedzic mógłby ich usu- nąć z tronu. — Asza, która po krótkim angielskim epizodzie przed pię- cioma laty prawie nic nie wiedziała o dynastycznych sporach rosbi- fów, pamiętała jeden fakt. Rzuciła de Vere'owi skonfundowane spoj- * 4 maja 1471: książę Edward, jedyny syn i następca króla Henryka VI, został zabity w bitwie z Edwardem księciem Yorku pod Tewkesbury. 382 rżenie, on zaś rzekł spokojnie: — Tak. Zdaję sobie sprawę z tego, że książę Karol poślubił siostrę Edwarda z Yorku. — Który jest obecnie Karolem IV, z łaski bożej królem Anglii. De Vere poprawił ją tonem najwyższego autorytetu: — Królem-uzurpatorem. — Aha. Więc jesteś tutaj, na dworze księcia, ożenionego z siostrą króla-Yorka, i szukasz jakiegoś Lancastera, który by zechciał dokonać inwazji na Anglię i stanąć do walki o tron przeciwko królowi-Yorko- wi? Rozumiem. — Wygodnie usadowiła się w siodle, poskramiając Godluca, po którym wyraźnie było widać, że pragnąłby się położyć i wytarzać w soczystej, zielonej trawie. Zajęta koniem przez dobrą minutę nie spojrzała na hrabiego Oksfordu, a gdy znów mogła na niego zerknąć, nie udało się jej ustalić, czy de Vere się uśmiecha, czy też nie. — Gdyby do tego doszło, to przypomnij mi, Wasza Łaskawość, żebyśmy zmienili obecny kontrakt. Jestem całkiem pewna, że Anselm byłby przeciwny podjęciu się takiego zadania. „Czego naprawdę jestem całkiem pewna, to tego, że przeciwnie, byłby zachwycony. Cholerny Robert! Nigdy nie machnie ręką na te pie- przone angielskie wojny. Ale przynajmniej mnie do nich nie wciąga! Nie to, żebym nie chciała być w tej chwili o pół chrześcijańskiego świata stąd...". — Nie uważaj tego planu za przejaw szaleństwa, kapitanie — ogo- rzała twarz hrabiego Oksfordu zmarszczyła się w wyrazie rozbawie- nia. — Ja w każdym razie nie uważam go za większe szaleństwo niż zatrudnianie niewiasty-najemniczki dla wzmocnienia moich własnych oddziałów. Asza zaczęła się zastanawiać czy przypadkiem za żołnierską po- wierzchownością Johna de Vere nie kryje się niedojrzały mężczyz- na, lekkomyślny niczym piętnastoletni rycerz uczestniczący w swej pierwszej wojennej kampanii. „Wściekły niczym pies, któremu podpa- lono jaja" — pomyślała ponuro. „Robercie i kanonierze Angelotti — jesteście w bardzo, ale to bardzo trudnym położeniu". Hrabia powiedział: — Przybyłaś z południa, kapitanie, gdzie byłaś zatrudniona przez wizygocką przywódczynię. Jak mi to wyjaśnisz, pozostając w ramach zasad twojej condotty"? „No i proszę. A to dopiero pierwszy. Będą padały interesujące py- 383 tania, i to nie tylko z ust szalonych angielskich hrabiów, którym zda- rzy się mnie zatrudnić". — A więc? — przynaglił ją de Vere. Asza obejrzała się przez ramię na swoją eskortę, która podążała za nią pod wodzą Thomasa Rochestera i pod jej osobistym proporcem. Chłopcy zmieszali się z żołnierzami w biało-ceglastych barwach. Reszta kompanii — łucznicy, oszczepnicy i rycerze, wszyscy od- znaczający się taką samą rozwiązłością — pod przewodem oficerów szła i jechała z powrotem do obozu. — Tak, mój lordzie. — Asza zmrużyła powieki, patrząc pod słoń- ce na oddalającą się kolumnę. Widziana od tyłu i ze złudnej perspekty- wy, zdawała się stać w miejscu: ot, po prostu las tyczek, porusza- jących się nieznacznie na przemian w górę i w dół. Gęstwa stalowych hełmów i grotów błyszczała w promieniach burgundzkiego słońca. Po- wiedziała: — Gdybyś chciał przeprowadzić inspekcję kompanii, mój lordzie, to w moim namiocie jest wino. Zastanawiam się nad tym, co wolno mi ci powiedzieć, pozostając lojalną wobec twojego poprzedni- ka. — Po chwili wahania spytała: — Dlaczego chciałbyś się tego do- wiedzieć? Nie wyglądało na to, żeby się poczuł dotknięty, mimo iż pozwoliła sobie na wystarczająco wiele bezceremonialności, aby go sprowokować, gdyby na taką prowokację liczył. Pomyślała: „Zaraz się okaże, o co mu chodzi", i czekała z wodzami owiniętymi wokół palców, kołysząc się w siodle zgodnie z rytmem swobodnego kroku Godluca. — Dlaczego? Ponieważ po przybyciu tutaj zmieniłem zdanie w kwe- stii tego, co chciałem zrobić — de Vere przeszedł na burgundzką fran- cuszczyznę. — Wobec tego, że krucjata tych z Południa wkracza w głąb chrześcijańskiego świata, jakby szła po gładkim dywanie, a burgundzcy panowie i książęta żrą się z francuskimi, zamiast się z nimi zjednoczyć, sprawa Lancasterów musi zostać czasowo zawieszo- na. Jaki byłby pożytek z osadzenia naszego króla na angielskim tronie, skoro pierwszą rzeczą, jaką by z niego zobaczył, byłaby flotylla czar- nych galer płynących w górę Tamizy? — Asza nieznacznie spowolniła Godluca, żeby móc obserwować twarz Anglika. Jego zmrużone z po- wodu słonecznego blasku oczy ujawniły głęboko wyryte w kącikach kurze łapki. Nie patrzył ani na nią, ani na rozciągające się wokół niego hektary żyznej burgundzkiej ziemi. Jego głos docierał do niej poprzez 384 brzęk uprzęży i odgłosy wydobywającego się z nozdrzy Godluca od- dechu. — Ci Wizygoci to dobrzy żołnierze. Albo nas podbiją, bo nie uda się nam zjednoczyć, albo się zjednoczymy i mimo to również zo- staniemy pobici. To byłaby zła wojna. A tymczasem na Wschodzie przyczaili się Turcy, którzy mogą tu przyjść i odebrać zwycięzcy jego łupy. — Kostki jego cienkich, kościstych palców, trzymających wo- dze, zbielały. Gniadosz poderwał łeb do góry. — Spokojnie! — Wasza Łaskawość zatrudnił mnie po prostu dlatego, że akurat byłam w pobliżu. — Tak. — Anglikowi udało się zapanować nad koniem; jego jasno- niebieskie oczy, które zdawały się patrzeć w pustkę, ponownie skupiły się na twarzy Aszy. — Pani, jesteś jedynym najemnikiem w Burgundii, którego udało mi się znaleźć. Porozmawiam również z twoimi oficera- mi, zwłaszcza z głównym kanonierem. Przede wszystkim szczegółowo się dowiem, jaką dysponują bronią i jaką stosują taktykę walki. Potem powiesz mi, jakie rozpowiadają rzeczy o waszej przeszłości. Jak na przykład ta bzdura o bezsłonecznym niebie nad ziemiami Germanów. — To jest prawda. —- Hrabia Oksfordu spojrzał na nią z wyrazem zaskoczenia na twarzy. — To prawda, mój lordzie. — Uświadomiła sobie, że jeśli tak często używa jego tytułów, to dlatego, że skazany został na wygnanie. — Byłam tam. Widziałam, jak usunęli słońce z nieboskłonu. Dopiero kiedy dotarliśmy tutaj... — Dłonią, z której ściągnęła rękawicę, potoczyła po płachcie zielonej trawy, zbiegającej ku nadwodnym łąkom, po wozach, namiotach i powiewających pro- porcach Błękitnego Lwa, po iskrzącej się wodzie rzeki Suzon. Na ko- niec wskazała spiczaste dachy Dijon, pokryte niebieskimi dachówka- mi, które w słońcu lata lśniły jak zwierciadła. — ...Dopiero tutaj zno- wu zobaczyłam słońce. De Vere ściągnął wodze. — Zaręczysz swoim honorem, że to prawda? — Ręczę za to swoim honorem, tak samo jak ręczę nim za wy- wiązanie się z kontraktu. Sama była zaskoczona szczerością swych słów. Wsunęła wodze Godluca pod udo i podwinęła rękawy płóciennej koszuli. Skóra na przedramionach już była zaróżowiona po porannym nasłonecznieniu, ale Asza tak się cieszyła słońcem, że wciąż było go jej za mało, choćby nawet miało ją poparzyć. 385 — Czy słońce wciąż świeci nad Francją i Anglią? Powaga tonu, jakim zadała pytanie, bez wątpienia uderzyła hrabie- go Oksfordu, gdyż mężczyzna odparł po prostu: — Tak, madam, rzeczywiście. Godluc opuścił głowę. Na boki wystąpiła mu biała piana. Asza ob- rzuciła doświadczonym spojrzeniem rzędy koni, stojących w tej części obozu, gdzie rosły drzewa i płynęła rzeka, i na moment zadumała się nad cieniem i chłodem, z których korzystały zwierzęta. Bojowe ruma- ki, oddzielone od wierzchowców przez cierpliwych, milczących sta- jennych, popatrywały nerwowo. Dostrzegła jakąś postać. Człowiek ów biegł od obozu. Przekroczył pędem podmokłą łąkę i gnał ku nim — ku sztandarowi z Lazurowym Lwem Thomasa Rochestera, czyli, jak sobie pomyślała, ku niej. — A ta ich machina wojenna? — spytał De Vere, również obser- wując pędzącego mężczyznę. — Widziałaś ją? — Nie widziałam żadnej machiny — odparła ostrożnie. Biegną- cym okazał się Rickard. — Powiem ci, co wiem — zapewniła go sta- nowczo, po czym dorzuciła lżejszym tonem: — Zatrudniłeś mnie prze- cież ze względu na moją wiedzę, Wasza Łaskawość. Podobnie jak tych mężczyzn. I póki mogę, będę ci mówić prawdę. — Przy założeniu, że jesteś nie bardziej lojalna wobec mnie niż wobec ostatniego człowieka, który cię zatrudnił — zauważył hrabia Oksfordu. — Nie mniej lojalna — poprawiła go Asha, po czym uderzyła ob- casami w boki Godluca i pogalopowała ku długonogiemu Rickardowi, który przebijał się w jej stronę przez wysokie trawy i kaczeńce. Rickard zatrzymał się, pochylił do przodu i położył sobie dłonie na udach. Przez moment trwał w tej pozycji, oddychając szybko, w końcu się wyprostował. Rumiany na twarzy, wyciągnął ku niej zwinięty w ru- lon pergamin. Asha wzięła pismo. — Co to takiego? Ciemnowłosy chłopak oblizał spierzchnięte usta. — Wezwanie od księcia Burgundii — wysapał. V x\sza zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, że jej puls staje się coraz szybszy, w ustach jej zasycha i odczuwa pilną potrzebę udania się do latryny. Kurczowo zacisnęła palce wokół zwiniętego w rulon pisma księcia Burgundii. — Kiedy? — zapytała, nie mając zamiaru na oczach nowego pra- codawcy odczytywać słowo po słowie tekstu spisanego przez skrybę. Na widok oblanych jaskrawą czerwienią policzków Rickarda odwiąza- ła od siodła skórzany bukłak z wodą i podała go chłopcu. — Kiedy książę życzy sobie nas widzieć? Rickard zaspokoił pragnienie, polał wodą swe czarne loki i po- trząsnął głową, rozpryskując parę kropelek. — O piątej godzinie po południu. A to już prawie południe, szefie! Asza posłała mu krzepiący uśmiech. — Przyślij do mnie Anselma, Angelottiego, Gerainta ab Morgana i ojca Godfreya. Biegiem! — Głos odmówił jej posłuszeństwa. Pro- stując się w siodle, zobaczyła Roberta, który właśnie znowu wycho- dził z obozu w towarzystwie głównego kanoniera. Kiedy chłopiec ich dogonił, zawrócili i krocząc po gęstej, zielonej trawie, skierowali się w stronę Aszy i świty hrabiego. — Oto nadchodzą moi liliowo-biali chłopcy — mruknęła ponuro. „Robercie, w coś ty mnie wplątał?!". — Czy Wasza Łaskawość zechce skorzystać z mej gościny? Anglik zatrzymał swojego wierzchowca u boku Godluca i potoczył wzrokiem po obozie, który z tej perspektywy zaczął przypominać wy- wrócony przez wierzgającego osła ul. Asza uśmiechnęła się. „Hrabia Oksenfordu* powinien chyba oddalić się teraz na jakąś * Oksenford — od Oxenford, jednej z ówczesnych wersji nazwy miasta Oxford. 387 godzinkę i pozwolić ci przywołać twoich ludzi do porządku. Lecz nie". — Jesteś moim szefem, mój lordzie — w głosie Aszy wciąż po- brzmiewał ponury ton; skupiła wzrok na swoich dowódcach, którzy podążali w jej stronę. — To od ciebie zależy, czy posłucham tego we- zwania i udam się na spotkanie z naszym dzielnym księciem. A jeśli tak, to będziesz musiał mi powiedzieć, jak mam się tam zaprezento- wać i co mam mu rzec. Twój ruch, mój lordzie. Hrabia podniósł wyblakłe brwi. — Tak. Tak, pani. Możesz się z nim spotkać. Będę musiał posta- nowić, co mu powiesz. To godne pożałowania, ale wygląda na to, że podstępnie pozbawiłem cię kontraktu korzystniejszego niż ten, który ja mogę ci zaoferować, dopóki Ryszard z Gloucester* okupuje moje ziemie. „A ileż ty nam płacisz? Nawet nie jedną setną tego, co mógłby za- proponować Karol Temaraire**, to pewne. Niech to wszyscy diabli!". — Zostań i zjedz ze mną posiłek, mój lordzie. Musisz mi wydać rozkazy. Ugoszczę także twoją świtę — Asza wzięła głęboki oddech. — Zamierzam teraz zarządzić musztrę i zwołać apel, dzięki czemu będę ci mogła podać dokładną liczbę moich żołnierzy. Kapitan An- selm zapewne powiedział ci, że opuściliśmy Bazyleę w niejakim po- śpiechu. W każdym razie umowa stoi, Wasza Łaskawość. — Ubóstwo jest gorszym szefem niż ja, madam. Asza popatrzyła na jego postrzępiony dublet i wyobraziła sobie, jak to jest, kiedy się utraciło cały majątek i przebywa się na wygnaniu. — Mam taką nadzieję — mruknęła do siebie. A potem: — Wy- bacz mi, mój lordzie! Podczas gdy do hrabiego podjeżdżała jego skromna świta, Asza do- tknęła ostrogami boków Godluca i puściła go truchtem przed siebie. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że Floria trzyma się jej strzemie- nia, a koń rzuca ku niej łbem. Znowu zaczęła ją boleć głowa. Zatrzy- mała się przed Robertem Anselmem i Angelottim, którzy byli mocno * Siedem lat później Ryszard z Gloucester został koronowany na króla Anglii, jako Ryszard III. ** Temaraire — przydomek Karola Burgundzkiego, tłumaczony jako „śmiały" lub „pochopny". 388 zasapani. Właśnie dołączył do nich Geraint ab Morgan. Patrzyła ponad ich głowami na obóz, starając się wyłowić krytycznym spojrzeniem szczegóły panującego w nim chaosu. — Jezu Chryste na Drzewie! Oglądane w szczegółach, wszystko to wyglądało gorzej niż na pierw- szy rzut oka. Żołnierze upijali się, leżąc wokół szarych pagórków po- piołu, w które przekształciły się ogniska. Zarówno rycerze, jak i kopij- nicy siedzieli w przypadkowo utworzonych grupkach albo stali na chwiejnych nogach, opierając się o linki namiotów. Na wpół rozebrani szeregowcy skrobali poczerniałe kuchenne kotły. Dziewki siedziały na burtach i dennicach wozów, jedząc jabłka i co chwila wybuchając głośnym śmiechem. Żałosny widok ludzi Euena Huwa, którzy przy głównym wejściu usiłowali pełnić rolę wartowników, przyprawił ją o skurcz żołądka. Rozwrzeszczana dzieciarnia biegała stanowczo zbyt blisko koni. Ściana wozów ciągnęła się aż do płynącej w dole rzeki, której brzeg zajmowała gęstwa małych, prymitywnie skleconych sza- łasów, a najczęściej po prostu rozpiętych między tyczkami pledów. Ich użytkownikom ani było w głowie zabezpieczyć się przed pożarem lub napaścią nieprzyjaciela. — Geraint! — Tak, szefie? Skrzywiła się na widok jakiegoś kusznika w otwartych w kroku raj- tuzach i w niegdyś białym czepku, nałożonym na sztywne, sięgające ramion włosy: przysiadł na dennicy i usiłował zagrać jakąś melodię na gwizdku. — Co to jest? Jakiś pieprzony jarmark z okazji świętego Michael- masa? Doprowadź tę zgraję do porządku, zanim nas Oksford wywali! I zanim zjawią się Wizygoci, żeby z nas zrobić miazgę. Ruszaj tyłek! Walijczyk nie był przyzwyczajony do tego, aby nań krzyczano, ale szczere oburzenie Aszy sprawiło, że natychmiast odwrócił się i pokłu- sował między namiotami, nader zręcznie przekładając długie nogi nad linkami i wywrzaskując rozkazy każdemu, kogo mijał. Asza obserwo- wała go z siodła, z pięściami wspartymi na biodrach. — A co do ciebie — powiedziała do Anselma, patrząc ponad jego głową— to dałeś dupy. Zapomnij o obiedzie w towarzystwie twojego byłego pracodawcy. Zanim wyjdziemy z mojego namiotu, ten obóz ma wyglądać jak na rycinie Wegecjusza, a ci pieprzeni obszarpańcy mają 389 przypominać żołnierzy. Bo jeśli nie, to nie będzie tu dla ciebie miej- sca. Jasne? — Tak jest, szefie. — To było tylko pieprzone retoryczne pytanie, Robercie. Zorgani- zuj musztrę. Zwołaj apel. Chcę wiedzieć, kogo straciliśmy i kogo ma- my. Kiedy już znajdą się na terenie ćwiczeń, każ im wprawiać się w ob- chodzeniu się z bronią. Połowa tych ludzi wyleguje się tyłkami do słońca; to musi się skończyć. I to natychmiast! Chcę mieć eskortę, z którą będę się mogła pokazać w pałacu księcia Karola! — Anselm wzdrygnął się. — Masz na to godzinę — warknęła Asza. — Do roboty! Floria, która przez cały czas stała obok, trzymając się strzemienia Godluca, dała teraz upust wesołości, śmiejąc się rechotliwie. — Szef tylko szczeknie, a już wszyscy zrywają się na równe nogi! — Nie bez powodu nazywają mnie bojowym toporem. — Ach, więc jednak wiesz o tym! Nigdy nie miałam co do tego pewności. Asza śledziła wzrokiem Anselma, który kłusował do obozu. Wie- działa, że stale lękając się, iż jej ludzie nie są całkiem bezpieczni, a te- raz dodatkowo przytłoczona obawą przed wizytą na pierwszym dwo- rze Europy, mimo wszystko słyszy jakiś cichutki wewnętrzny głosik, który wykrzykuje: „Boże, jak ja kocham to zajęcie!". — Antonio, zostań tu. Chcę, żebyś pokazał temu angielskiemu lor- dowi nasze działa. A nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać lorda, którego nie ciekawiłoby działo. I trzymaj go z dala ode mnie przez go- dzinę. Gdzie jest Henri? — Kwatermistrz pojawił się przy uździe God- luca, kulejąc i wspierając się na ramieniu Blanche. — Henri, musimy ugościć w namiocie dowództwa tego angielskiego hrabiego i jego świ- tę. Każ rozsypać świeżą ściółkę, przygotuj srebrny serwis i przyzwoitą strawę, jasne? Zobaczymy, czy stać nas na wydanie uczty, godnej hra- biego Oksfordu. — Szefie! Z Watem jako kucharzem?! — wykrztusił wstrząśnięty Brant, lecz z wolna jego oblicze zaczęło nabierać wyrazu samozado- wolenia. — Aha. Anglik. To znaczy, że ani nie ma pojęcia o dobrej kuchni, ani nie zwraca uwagi na to, co mu dają do jedzenia. Daj mi go- dzinę. — Zgoda. Ruszaj, Angelotti! Naciskiem kolana zawróciła Godluca i wolno pojechała z powro- 390 przypominać żołnierzy. Bo jeśli nie, to nie będzie tu dla ciebie miej- sca. Jasne? — Tak jest, szefie. — To było tylko pieprzone retoryczne pytanie, Robercie. Zorgani- zuj musztrę. Zwołaj apel. Chcę wiedzieć, kogo straciliśmy i kogo ma- my. Kiedy już znajdą się na terenie ćwiczeń, każ im wprawiać się w ob- chodzeniu się z bronią. Połowa tych ludzi wyleguje się tyłkami do słońca; to musi się skończyć. I to natychmiast! Chcę mieć eskortę, z którą będę się mogła pokazać w pałacu księcia Karola! — Anselm wzdrygnął się. — Masz na to godzinę — warknęła Asza. — Do roboty! Floria, która przez cały czas stała obok, trzymając się strzemienia Godluca, dała teraz upust wesołości, śmiejąc się rechotliwie. — Szef tylko szczeknie, a już wszyscy zrywają się na równe nogi! — Nie bez powodu nazywają mnie bojowym toporem. — Ach, więc jednak wiesz o tym! Nigdy nie miałam co do tego pewności. Asza śledziła wzrokiem Anselma, który kłusował do obozu. Wie- działa, że stale lękając się, iż jej ludzie nie są całkiem bezpieczni, a te- raz dodatkowo przytłoczona obawą przed wizytą na pierwszym dwo- rze Europy, mimo wszystko słyszy jakiś cichutki wewnętrzny głosik, który wykrzykuje: „Boże, jak ja kocham to zajęcie!". — Antonio, zostań tu. Chcę, żebyś pokazał temu angielskiemu lor- dowi nasze działa. A nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać lorda, którego nie ciekawiłoby działo. I trzymaj go z dala ode mnie przez go- dzinę. Gdzie jest Henri? — Kwatermistrz pojawił się przy uździe God- luca, kulejąc i wspierając się na ramieniu Blanche. — Henri, musimy ugościć w namiocie dowództwa tego angielskiego hrabiego i jego świ- tę. Każ rozsypać świeżą ściółkę, przygotuj srebrny serwis i przyzwoitą strawę, jasne? Zobaczymy, czy stać nas na wydanie uczty, godnej hra- biego Oksfordu. — Szefie! Z Watem jako kucharzem?! — wykrztusił wstrząśnięty Brant, lecz z wolna jego oblicze zaczęło nabierać wyrazu samozado- wolenia. — Aha. Anglik. To znaczy, że ani nie ma pojęcia o dobrej kuchni, ani nie zwraca uwagi na to, co mu dają do jedzenia. Daj mi go- dzinę. — Zgoda. Ruszaj, Angelotti! Naciskiem kolana zawróciła Godluca i wolno pojechała z powro- 390 tern ku ceglasto-białemu proporcowi, który smętnie zwisał z drzewca w bezwietrznym upale. Ocienione hełmami czerwone twarze żołnierzy były mokre od potu. Pomyślała: „Nawet najpodlejszy wieśniak od południa do czwartej chroni się przed słońcem. Każdy kupiec w Di- jon siedzi sobie teraz w chłodzie kamiennych ścian i słucha przygry- wających mu muzyków. Idę o zakład, że nawet na dworze księcia jest to pora sjesty. A my? Niecałe pięć godzin na przygotowanie się do tej wizyty". — Madam captain! — krzyknął de Vere. Podjechała do niego. Posługując się powszechnym na terenie księstwa burgundzkim dialek- tem, hrabia oznajmił, potoczywszy ręką po szeregu swych młodych rycerzy: — Oto moi bracia — Thomas, George i Richard — oraz mój dobry przyjaciel, wicehrabia Beaumont. Bracia wyglądali na dwudziestoparołatków; szlachcic był o parę lat starszy. Wszyscy mieli długie do ramion, kręcone, jasne włosy oraz — zapewne wykute przez tego samego płatnerza — podniszczone opan- cerzenie nóg i takież brygantyny, a skóra, którą były owinięte rękoje- ści ich mieczy, była mocno wytarta. Ten z braci, który wyglądał na najmłodszego, wyprostował się w siodle i powiedział, posługując się angielszczyzną charakterystyczną dla wschodniej części wyspy: — John! Ona się ubiera jak mężczyzna! To dziwka. Nie potrzebu- jemy takich jak ona, żeby strącić z tronu fałszywego Edwarda! Drugi z braci, którego niebieskie oczy zezowały, dorzucił: — Popatrz na jej twarz! Kogo by mogło obchodzić, czym jest? Siedząc w swobodnej pozie na swym bojowym rumaku, Asza przyj- rzała się braciom de Vere z niezmąconym wyrazem twarzy, po czym obróciła głowę ku Beaumontowi. Przypominając sobie angielszczyznę, której liznęła, uczestnicząc w wyspiarskich wojnach, powiedziała: — Nic dziwnego, że o manierach Anglików mówią to, co mówią. Masz coś do dodania, wicehrabio? Szlachcic podniósł rękę na znak poddania, a w jego wzroku za- błysły iskierki uznania. — Absolutnie nic, madam. Brak przedniego zęba sprawiał, że wychodzące z jego ust słowa miały w sobie jakiś urok. Asza zwróciła się do hrabiego Oksfordu: — Mój lordzie, twój brat nie jest bynajmniej pierwszym żołnie- 391 rzem, który w ciągu dwudziestu paru lat znieważył mnie za samo to, iż jestem niewiastą! — Jestem zawstydzony okazanym przez Dickona* brakiem grzecz- ności — John de Vere skłonił się jej z siodła; był najwyraźniej pewny, że Asza poradzi sobie z tą sytuacją. — Madam captain, sama najlepiej wiesz, co czynić. — Ale to przecież słaba niewiasta! — wybąkał najmłodszy z de Ve- re'ów, obracając ku niej zdumione szare oczy. — Co może mi zrobić? — Ach, rozumiem... Sądzisz, że twój brat najął mnie nie dlatego, że umiem walczyć, tak? — wypaliła Asza. — Myślisz, że chodziło mu tylko o to, żeby mnie wypytać o wizygocką przywódczynię i o in- wazję, która zagraża Burgundii. Myślisz też, że na czele tej kompa- nii stoi Robert Anselm, i że to on nią dowodzi na polu walki. Mam rację? Jeden z pozostałych dwóch młodych braci, Tom albo George, po- wiedział: — Książę Karol z pewnością myśli tak samo. Jesteś niewiastą, co możesz robić innego, niż tylko gadać? Hrabia Oksfordu rzekł uprzejmie: — To mój brat George, madam. Asza obróciła Godluca, żeby znaleźć się twarzą w twarz z najmłod- szym de Vere'em. — Powiem ci, co potrafię robić, szanowny Dickonie. Potrafię my- śleć, potrafię mówić i potrafię wykonywać swój zawód: walczyć. Lecz jeśli jakiś mężczyzna nie wierzy, iż potrafię dowodzić albo uważa, że jestem słaba, lub też nie położy po sobie uszu, kiedy go pobiję w uczciwej walce — a zwykle tak postępuję z rekrutami — czy też wręcz jest przekonany, że jedyną odpowiedzią na jakikolwiek argu- ment niewiasty jest jej zgwałcenie, to potrafię go również zabić. Dickon poczerwieniał od szyi aż po włosy. Częściowo z zakłopota- nia, domyśliła się Asza, a częściowo dlatego, iż uświadomił sobie, że może to być prawda. — Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, ilu mi to oszczędziło kłopo- tów — dodała Asza z uśmiechem. — Kochasiu, nie muszę ci udowad- niać, że nie jestem marnym robakiem. Ja tylko muszę w miarę dobrze * Dickon — skrócona, uczuciowa forma imienia Richard. 392 walczyć z nieprzyjaciółmi twojego brata i przeżyć, żeby otrzymać zapłatę. — Sztywno wyprostowany w siodle Dickon de Vere, teraz dla odmiany pobladły, nie odrywał wzroku od jej twarzy. Asza odwróciła się od niego i powiedziała do hrabiego: — Oni nie muszą mnie lubić, mój lordzie. Muszą tylko przestać myśleć o mnie jako o córze Ewy. — Wicehrabia Beaumont zaśmiał się, a czterej bracia zaczęli ożywioną rozmowę, lecz po angielsku i tak szybko, że Asza nie mogła ich zrozu- mieć. W pewnej chwili najmłodszy zarumienił się i wybuchnął śmie- chem, ale dwaj pozostali w dalszym ciągu piorunowali ją wściekłym wzrokiem. Hrabia otarł usta dłonią; zapewne po to, aby ukryć uśmiech. Asza zmrużyła podrażnione jaskrawym światłem oczy, czując, jak jej włosy pod kapeluszem wilgotnieją od potu. Ostra woń Godluca i jego skórzanej uprzęży działała na nią krzepiąco. — Czas, żebyś wydał mi rozkazy, mój lordzie — powiedziała pogodnie, a gdy Anglik spojrzał na nią, dodała: — To moja kompania. Osiemdziesiąt drużyn. Ale nur- tuje mnie jedno: jest nas za dużo jak na eskortę i za mało jak na armię. Dlaczego więc nas nająłeś? — Wyjaśnię ci to podczas posiłku, madam. Do wizyty u księcia pozostaje jeszcze sporo czasu. Asza gotowa była nalegać, ale jej uwagę odwrócił widok Godfreya, który właśnie zakończył prowadzoną przy wejściu do obozu rozmowę z jakimiś paroma obdartusami i niewiastą w zielonym habicie. Drew- niany krzyżyk obijał mu się o pierś, gdy energicznym krokiem prze- mierzał murawę, a skraj szaty odsłaniał nagie pięty. — Zdaje się, że mój sekretarz mnie potrzebuje. Czy miałbyś ocho- tę, mój lordzie, zapoznać się z naszymi działami? Mój główny kano- nier chętnie ci je pokaże. Stoją tam, w cieniu. — Wskazała ręką rosnące nad brzegiem rzeki drzewa. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, zdała sobie sprawę z tego, że Anglik dokładnie przejrzał jej chytry plan, ale przyzwyczajony do tego rodzaju grzecznych wybiegów chęt- nie się na niego zgodził. Podniosła się w siodle i skłoniła mu się, pod- czas gdy Angelotti ujął za uzdę jego konia i poprowadził go w stronę obozu. — Godfreyu? — Tak, moje dziecko? — Chodź ze mną! Godluc ruszył wolnym krokiem, a kapelan szedł u jego strzemienia. — Chcę wiedzieć wszystko, czego się dowiedziałeś o sytuacji w Di- 393 jon. Opowiesz mi to podczas inspekcji obozu. Wszystko! Za cztery go- dziny mam stanąć przed obliczem księcia, a nie mam najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje na burgundzkim dworze! Kiedy weszła do dowódczego namiotu, zastała tam tłum sług, któ- rzy wbiegali i wybiegali, zastawiali stoły i przykrywali wydeptaną ściółkę świeżą i pachnącą. Asza udała się za zasłonę i przebrała się w wielkim pośpiechu, wiedząc, że w tym samym stroju, w którym za- siądzie do obiadu, uda się na książęcy dwór. — To Burgundia, Florianie! Nic lepszego nie jest tu potrzebne. Floria del Guiz siedziała na skrzyni ze skrzyżowanymi nogami, które szybko podciągnęła, żeby Asza mogła bez kłopotu przejść. — Nie masz nawet pewności, że będziesz walczyła u boku księcia. Ten szalony hrabia, którego sprowadził Robert, może nas poprowa- dzić Bóg wie dokąd. — De Vere chce się bić z Wizygotami. — Rozmawiając z chirur- giem, Asza trzymała przedramiona w pionowej pozycji, nie zwracając uwagi na Bertranda i Rickarda, którzy zawiązywali jej na przegubach rękawy dubletu. Zgodnie z aktualną modą, na wysokości ramion ręka- wy te były bufiaste. Bertrand łkał, co ją irytowało. — Nie będę wy- glądała tak świetnie, jak bym chciała. Ta suka nie oddała mi zbroi! Floria popijała wino ze srebrnego pucharu, który podkradła sługom Henriego Branta. — Och, odziej się, w co chcesz. Przecież to tylko jakiś tam książę! — Tylko... Do wszystkich diabłów, Florianie! — To moje dorastanie tam... — chirurg otarł pot z twarzy. — No więc nie masz swojej zbroi. I co z tego? — Nie pieprz! — Asza nie mogła znaleźć słów, którymi mogłaby opisać przeżycie, jakim jest dla niej przywdzianie zbroi, a tym bardziej przekazać je Florii. „Kiedy ją masz na sobie, czujesz się po prostu jak sam Bóg! A chcę, żebym stając przed tymi ludźmi, przed tymi pieprzo- nymi Burgundczykami, godnie zaprezentowała nie tylko samą siebie, ale i kompanię". — To była kompletna zbroja! Kosztowała mnie tyle, ile zarabiam przez dwa lata! Kiedy karbowana świeca pokazała, że upłynął kwadrans, wszystkie kufry i skrzynie były wybebeszone, Bertrand płakał na myśl o układa- 394 niu wszystkiego na nowo, Asza zaś miała już na sobie przymocowane do ud niemieckie osłony, mediolańskie nagolenniki, niebieską aksa- mitną brygantynę z błyszczącymi mosiężnymi nitami oraz napierśnik z wypolerowanej stali, który zakrywał ją od pasa aż po skraj metalo- wej kryzy. I w którym będzie się gotowała. — Psiakrew! — warknęła. — Niech to jasna cholera! Czeka mnie audiencja u Karola Burgundzkiego! Niech to wszyscy diabli! — Nie wydaje ci się, że podchodzisz do tego troszkę za poważnie? — To, co zobaczą, będzie świadczyło o mnie. A poza tym lepiej, żebym się przejmowała tym, niż... Otworzyła małe puzderko z umocowanym wewnątrz okrągłym zwierciadełkiem. Kiedy już przechyliła je pod takim kątem, żeby wi- dzieć odbicie swej twarzy, grzebień Bertranda szarpnął ją za włosy. Zaklęła, rzuciła w chłopca butelką, przygładziła włosy w miejscu, w którym ją bolało, po czym wpatrzyła się w ciemne oczy, podobne barwą do rozsianych po puszczy małych stawów. „Nie przejmuj się zbroją, bo przecież to nie jej chcą się przyjrzeć". Floria usunęła się z drogi dwu przybyłym do namiotu mężczyznom i obserwowała Aszę, która wydała im zwięzłe rozkazy i odesłała do żołnierzy. Uśmiech chirurga nabrał sardonicznego wyrazu. Spytała: — Pojawisz się na dworze z rozpuszczonymi włosami? Jesteś mę- żatką! Usłyszała odpowiedź, którą Asza obmyśliła sobie na łożu boleści: — To małżeństwo było udawane. Przysięgam Bogu, że jestem dziś dokładnie w tym samym stanie, w jakim byłam przed ślubem. Floria zareagowała na to długim, kpiącym jękiem. — O nie, szefie! Nawet nie próbuj im tego wmawiać, bo rozśmie- szysz samego Karola. — Zawsze mogę spróbować. — Nie. Zaufaj mi. Nie możesz. — Asza stała nieruchomo, podczas gdy Bertrand przypasywał jej na biodrach miecz. W ciszy słychać było, jak pokryte aksamitem metalowe płytki brygantyny zgrzytają w rytm jej oddechów. Floria powiedziała z rzucanego przez brezent namiotu półcienia o barwie sepii: — A co zamierzasz powiedzieć naszemu szla- chetnemu hrabiemu na temat twojego spotkania z Wizygotką? Więcej niż mnie powiedziałaś? Chryste, dziewczyno, czyżbyś posądzała mnie o to, że mogłabym zdradzić jakiś twój sekret? Wszyscy jesteśmy... 395 — Wszyscy? — przerwała jej Asza. — No... ja, Godfrey, Robert... „Jak długo twoim zdaniem możemy czekać?". Floria przesunęła brudnym kciukiem po krawędzi jednego z czterech srebrnych kielichów Aszy i spojrzała w górę skrzącymi się oczami. — Co się z tobą stało? Co ona ci takiego powiedziała? Czy nie ro- zumiesz, że twoje milczenie jest wręcz ogłuszające? — Tak — powiedziała Asza bezbarwnym tonem, nie reagując na wysiloną nonszalancję kobiety-chirurga. — Obracam to sobie w gło- wie. Nie ma sensu działać bez gruntownego zastanowienia. Mogłoby to zaszkodzić przyszłości kompanii i mojej. Kiedy będę już miała to wszystko dokładnie przemyślane, to zwołam w tej sprawie oficerów. Ale nie wcześniej. Na razie musimy uporać się z wielkim księciem i z szalonym angielskim szlachcicem. Wydała dwa rozkazy i w drugiej części namiotu zapanował po- rządek, a żołnierze uwolnili z uwięzi boczne płachty. Góra w dalszym ciągu dawała cień, a otwarte boki udostępniły wnętrze kłującym musz- kom, białym motylom i pikującym niczym zielone, metaliczne strzały ważkom, ale też i lekkiemu, ciągnącemu od oblężonej rzeki wietrzyko- wi, który owionął twarz Aszy. Dokonała krótkiej inspekcji stołu, który niestety przykryty był ja- kimś żółtym płótnem. Srebrna taca tak lśniła, że Asza jeszcze przez chwilę miała jej obraz pod powiekami. Szykownie odziani żołnierze van Mandera, którzy pełnili rolę straży, zajmowali stanowiska wokół centralnego placu. Trzy obozowe niewiasty grały na fletach zasłyszaną w Italii melodię. Henri i Blanche, złączywszy czoła, prowadzili jakąś burzliwą rozmowę. Widząc, że Asza na niego patrzy, kwatermistrz otarł rękawem ko- szuli zaczerwienioną i zlaną potem twarz, i skinął jej głową. Akurat w tym momencie słońce rozbłysło za jego plecami na złotych kędzio- rach: to był Angelotti, który prowadził hrabiego i jego świtę do namio- tu dowództwa. Zobaczyła, że John de Vere był zaskoczony obecnością Blanche, która miała podawać do stołu, jak też i tym, że towarzyszka Ludmiły, Katherine, stała z kuszą i mastyfami na smyczy jako członkini straży dowódczego namiotu. Nie zadając pytania wprost, hrabia zauważył: 396 — Wiele jest w pani obozie niewiast, madam. — Oczywiście. Za gwałt karzę śmiercią. — Po wyrazie twarzy Beaumonta widać było, że te słowa nim wstrząsnęły, lecz hrabia Oks- fordu tylko z namysłem pokiwał głową. Asza z pewną obawą przedsta- wiła mu Florię del Guiz, którą Anglik powitał jako mężczyznę, a na- stępnie Godfreya Maximilliana. — Zechciejcie usiąść, mości panowie — rzekła oficjalnym tonem. Słudzy poprowadzili każdego osobno na wyznaczone mu w zależności od rangi krzesło, podczas gdy ona sama oddała przysługujące jej główne miejsce przy stole Johnowi de Vere. Muzyka ucichła. Godfrey odmówił swoim dudniącym głosem modli- twę dziękczynną. Asza usiadła. Połowa jej myśli krążyła wokół pyta- nia, jak daleko mogą dojść Wizygoci w ciągu sześciu dni, podczas gdy druga zastanawiała się, jak najlepiej będzie zachować się na dworze księcia Karola wobec tego, że Burgundii groziła inwazja. Nagle do- znała olśnienia. Wróciła jej pamięć. — Dobry Boże! — wykrztusiła, podczas gdy Blanche wraz z kilkunastoma innymi dziewczętami poda- wała na stół pierwsze danie. — Ja cię przecież już wcześniej znałam, Wasza Łaskawość! Słyszałam o tobie. Ty jesteś tym Oksfordem! Hrabia dziwnie zaskrzeczał i dopiero po chwili Asza zrozumiała, że był to śmiech. — „Tym Oksfordem"? — Zamknęli cię w Hammes! Siedząca w przeciwległym końcu stołu Floria podniosła wzrok znad pieczonej przepiórki i zapytała: — Co to jest Hammes? — Takie jedno ściśle strzeżone miejsce — wyjaśniła jej Asza. Ru- mieńce wystąpiły jej na policzki i poczęła osobiście nakładać na talerz de Vere'a kąski, wypełniające dużą srebrną tacę, którą udało im się za- chować. — Zamek w pobliżu Calais. Z fosami, zaporami i... Mówią, że w całej Europie nie ma drugiej fortecy, z której tak trudno byłoby uciec! Hrabia wyciągnął rękę i serdecznym gestem poklepał po ramieniu Beaumonta. — I pewnie tylko potwierdziłbym tę opinię, gdyby nie ten czło- wiek. A także Dickon, George i Tom. Gdyż w jednym się pani myli, madam. To nie była ucieczka. Ja po prostu stamtąd wyszedłem. — Wyszedłeś?! 397 — Zabierając ze sobą głównego strażnika, Thomasa Blounta, któ- ry postanowił mi pomóc. Jego małżonka miała dowodzić zamkiem aż do chwili, gdy wrócimy z wojskiem Lancasterów*. — John de Vere uśmiechnął się. — Pani Blount to niewiasta, którą nawet wy uznaliby- ście za wspaniałą osobę. Ani trochę nie wątpię w to, że w którymkol- wiek momencie najbliższego dziesięciolecia udalibyśmy się do Ham- mes, to okazałoby się, iż zamek wciąż jest nasz! — Lord Oksenford jest sławny. Dokonał inwazji na Anglię — wy- jaśniła Asza chirurgowi, ze śmieszkiem, który nie był bynajmniej złoś- liwy, lecz przeciwnie: wyrażał uznanie. — Dwukrotnie. Raz w sojuszu z armiami Małgorzaty z Anjou i króla Henryka, a drugi raz na własną rękę. Ponowne rozbawione parsknięcie. — Na własną rękę! — Floria zwróciła zdumioną twarz ku hrabie- mu Oksfordu. — Zechciej wybaczyć mojej zwierzchniczce niedosta- tek dobrych manier, Wasza Łaskawość. Zdarza się czasem, że nie po- trafi nad sobą zapanować. — Bynajmniej nie byłem sam — oznajmił Anglik ze śmiertelną powagą. — Miałem ze sobą osiemdziesięciu ludzi. Floria del Guiz osunęła się na oparcie krzesła i ze swym zaraźli- wym uśmiechem wpatrywała się w niego błyszczącymi po wypitym winie oczami. — Osiemdziesięciu ludzi**, którzy mieli podbić Anglię. Rozu- miem. — Jego Łaskawość zdobył ich twierdzę na Górze Michaela w Korn- walii — powiedziała Asza. — I utrzymał się w niej... Jak długo? Rok? — Krócej. Od września 1473 do lutego 1474. — Hrabia spojrzał na swoich braci, którzy toczyli między sobą coraz głośniejszą rozmo- wę. — Ta trójka wiernie trwała u mego boku. Ale nie szeregowi żołnierze, odkąd stało się jasne, że z Francji nie nadejdą żadne posiłki. — A potem było Hammes. — Asza wzruszyła ramionami. — Ten hrabia Oksfordu. Oczywiście! — Za trzecim razem osadzę na tronie Anglii lepszego męża niż * Zdarzenia tu opisane wydarzyły się naprawdę, tylko osiem lat później w 1484 roku. ** Niektóre źródła podają, że czterystu. 398 Edward. — Anglik odchylił się na oparcie rzeźbionego, dębowego krzesła. John de Vere rzekł tonem, w którym pobrzmiewała stal: — Je- stem trzynastym hrabią linii, która wywodzi się wprost od księcia Wil- liama i czasów wybitnych wielmożów i kanclerzy królestwa Anglii. Odkąd jednak znalazłem się na wygnaniu, jestem ani trochę bliżej kró- la Lancastera niż ty papieżycy Joanny, madam; a odkąd stanęliśmy w obliczu najazdu Gotów — jestem „tym hrabią Oksfordu". Z poważnym wyrazem twarzy zwrócił w stronę Aszy swój srebrny kielich. „Boże! Więc to jest ten wielki angielski hrabia-żołnierz...". Podczas gdy popijała czerwone wino, które nie zachwycało jej swoim smakiem, umysł Aszy intensywnie pracował. — Przysłużyłeś się też pojednaniu „twórcy królów", Warwicka, z królową Małgorzatą. Dobry Boże! Z przykrością muszę ci wyznać, że w 1471, na polu Barnet, walczyłam po stronie twoich przeciwni- ków. Oczywiście nie z powodów osobistych. Płacono mi za to. — Rozumiem. A teraz, madam, przejdźmy do naszych spraw — zaproponował bezceremonialnie de Vere. — Tak, Wasza Łaskawość. Ponad jego ramieniem Asza spojrzała na zewnątrz, obejmując wzro- I kiem krąg namiotów, nad którymi w lejącym się z popołudniowego nieba bezwietrznym upale zwisały z masztów proporce. Zbroja zmu- szała ją do zachowywania sztywno wyprostowanej pozy. Nie doskwie- rał jej ciężar brygantyny, ale było jej pod nią tak gorąco, że pobladła i znowu poczuła pulsowanie bólu pod czaszką. Patrzyła na rysujące się pomiędzy namiotami Gerainta i Joscelyna van Mandera zbocze wzgórza, porośnięte zielonymi łąkami i drzewa- mi, które otaczały wodne oczka. W pewnej chwili jej wzrok przy- ciągnął jakiś odległy rozbłysk błękitu: na ćwiczebnym polu rozebra- ny do pasa Robert Anselm wrzeszczał na fechtujących się miecza- mi i pikami żołnierzy. Wzdłuż szeregów biegali chłopcy, roznosząc wodę. Chrypliwy ryk Gerainta ab Morgana przebijał się przez od- głosy głuchych uderzeń grotów strzał, trafiających w oplecione słomą tarcze. „Niech ćwiczą w tym pieprzonym upale! Jutro już nie będą się tak wałkonić. Najwyższy czas, żeby to miejsce zaczęło przypominać woj- skowy obóz. Bo jeśli nie, to żołnierze stracą poczucie tego, że tworzą 399 kompanię. Swoją drogą ciekawa jestem, ilu ich pozostało w burdelach Dijon?". Wedle karbowanej świecy zbliżała się trzecia po południu. Bagate- lizując pulsowanie w żołądku, które sygnalizowało narastające w niej napięcie oczekiwania, podniosła do ust kielich i wypiła parę łyków rozcieńczonego, ciepłego wina. — Czy mam zawezwać moich oficerów, mój lordzie? — Tak. Natychmiast. Asza obróciła się, żeby wydać polecenie Rickardowi, który stał za oparciem krzesła, trzymając jej miecz i zastępczy salet. Nieoczekiwa- nie odezwała się Floria: — Książę Karol kocha wojowanie. Będzie chciał zaatakować całą armię Wizygotów. — To zostanie unicestwiony — odparła ponuro Asza. Rickard instruował półgłosem jednego z licznych obozowych chłop- ców, którzy pełnili funkcję paziów. Otoczony sługami, paziami i paroma tuzinami żołnierzy z psami na smyczy, biesiadny stół zdawał się wyspą bezruchu. Nie zwracając uwagi na wilgotne plamy na obrusie, Asza położyła ręce na stole i zwróciła na siebie spojrzenie Johna de Vere'a. — Masz rację, mój lordzie. Nie mamy żadnej szansy na zwycię- stwo w bitwie z Wizygotami, dopóki książęta Europy się nie zjed- noczą. A na to się bynajmniej nie zanosi. Wprawdzie muszą wiedzieć, co się zdarzyło w Italii i w krajach germańskich, ale podejrzewam, iż nie uwierzą, żeby i ich miało spotkać to samo. — Wśród strzegących namiotu żołnierzy powstało jakieś poruszenie, a po paru chwilach wkroczył do środka zlany potem Robert Anselm, zaraz za nim Ange- lotti i nieco z tyłu Geraint. Asza ruchem ręki zaprosiła ich do stołu. Wicehrabia Beaumont, tak samo jak trójka młodszych braci de Vere, pochylił się nad stołem, żeby słyszeć, o czym będzie mowa. — Rapor- ty oficerów — wyjaśniła Asza, odsuwając talerz. — Dobrze by było, gdybyś i ty zechciał się im przysłuchać, Wasza Łaskawość. Nie mu- siałabym wówczas tracić czasu na ich powtarzanie. „A poza tym da ci to prawdziwy, nie upiększony obraz mojej kompanii. Bo niedobrze by było, gdybyś nie do końca wiedział, co kupujesz!". Geraint, Anselm i Angelotti zasiedli przy stole; kapitan łuczników łakomie zerkał na smakowitości, które pozostały na półmiskach. 400 — Przeformowaliśmy perymetr obozu. Robert Anselm wyciągnął długą rękę i podkradł z talerza Aszy płat sera. Żując go, spojrzał na Morgana. — Geraint? — Tak zrobiliśmy, szefie — obrzucił braci hrabiego nieufnym spojrzeniem. — Namioty twoich ludzi, Wasza Łaskawość, kazaliśmy przenieść na brzeg rzeki od strony obozu. Asza otarła pot z czoła. — Słusznie. A co z Joscelynem? Zwykle jest obecny na naradzie dowódców. — Został tam, żeby ich powitać w imieniu Lwa, szefie. Walijski kapitan łuczników powiedział to tonem osoby prostodusz- nej i naiwnej, po czym chrząknął z aprobatą, gdy na znak Aszy Ber- trand wręczył oficerom sporządzone z rogów kielichy z rozcieńczo- nym winem. Robert Anselm posłał jej znaczące spojrzenie. — Doprawdy? — mruknęła Asza pod nosem. A już głośno spy- tała: — Czy to przeformowanie zakładało, że wszyscy Flamandczycy znajdą się na tym samym odcinku? — Nie, szefie. To van Mander tak postanowił, kiedy udaliśmy się do ciebie. Doświadczonym okiem spostrzegła, że proporce, które znajdowały się w polu jej widzenia, dowodziły, iż cały tył obozu zajęty był przez flamandzkie namioty; nie kwaterowała tam żadna inna nacja. Wszę- dzie indziej, jak zwykle, rozmieszczono się bez zwracania uwagi na pochodzenie, co skądinąd dodatkowo sprzyjało rozwiązłości. Skinęła z zastanowieniem głową, odruchowo śledząc wzrokiem grupkę przechodzących kobiet, odzianych w płócienne kaftany i brud- ne spódnice. Zaśmiewając się, szły ku obozowej bramie, udając się najprawdopodobniej do miasta Dijon. — Niech tak na razie zostanie — postanowiła. — Ale skoro już o tym mowa, to chcę, żeby od tej chwili perymetr miał podwójną obsa- dę wartowników. Nie wolno dopuścić do tego, żeby się tu przekradali przebrani ludzie Monforte'a albo Burgundczycy, jak też nie wolno po- zwolić na to, żeby nasi swobodnie opuszczali obóz, kiedy tylko przyj- dzie im ochota na dziwki. Puszczajcie ich do miasta grupami, nie wię- cej niż dwudziestu naraz. Niech jak najrzadziej wdają się w potyczki, za które im się nie płaci. 401 Robert Anselm parsknął śmiechem. — Tak jest, kapitanie! — Dotyczy to również oficerów i dowódców drużyn, jasne? — Popatrzyła wokół stołu. — Jak obóz zareagował na możliwość podpi- sania tego angielskiego kontraktu? Godfrey otarł dłonią pot z twarzy, po czym rzucił Anselmowi prze- praszające spojrzenie i powiedział: — Ludzie byliby za tym, ale pod warunkiem, że to ty osobiście uzgodniłabyś warunki, kapitanie. Myślę, że wszyscy czekają, aż się okaże, w jakim kierunku zmierzasz. — Geraint...? Walijczyk rzekł bagatelizującym tonem: — Wiesz, jacy są łucznicy, szefie. Nareszcie nadarzyła im się oka- zja, żeby walczyć razem z takimi, którzy podobno, z przeproszeniem Waszej Łaskawości, klną lepiej od nich. John de Vere posłał kapitanowi łuczników dość ponure spojrzenie, ale nic nie powiedział. Asza dalej się dopytywała: — Żadnych protestów? — No więc... Ludzie Huwa uważają, że powinniśmy postarać się o kolejny kontrakt z Wizygotami. — Geraint omijał wzrokiem Angli- ka. — Ja zresztą też, szefie. Nie wygrywa się bitew, kiedy przeciwnik ma dużą przewagę liczebną. A Wizygoci mają pod tym względem ogromną przewagę nad księciem. Żeby otrzymać zapłatę, trzeba być po zwycięskiej stronie. Asza spojrzała pytająco na Antonia Angelottiego. — Znasz kanonierów — powiedział, popierając Gerainta. — Po- każ im tylko, co mają ostrzelać i wszyscy są szczęśliwi. Już teraz połowa moich ludzi jest u Burgundczyków i stara się o zatrudnienie. Większości z nich od dwóch dni nie widziałem w obozie. — Zawiodą się — stwierdził Geraint. — Wizygoci nie przepadają la działami. Na twarzy Angelottiego pojawił się charakterystyczny dla niego, aowściągliwy uśmiech. — Dużo by można powiedzieć na temat pożytku, jaki się ma z prze- rywania po tej samej stronie co działa. — A piesi? — spytała Asza. 102 — Powiedziałbym, że mniej więcej połowa z nich — odparł Ro- bert — Carracci i wszyscy najemnicy z Italii, Anglicy i ci ze Wschodu, jest z tego kontraktu zadowolona. Francuzików nie bardzo cieszy fakt, że są po tej samej stronie co Burgundczycy, ale jakoś się z tym po- godzą. Wszyscy są jednomyślni co do tego, że tym łachmaniarzom coś się należy za Bazyleę. Asza prychnęła. — Sprawdziłam w wojennym skarbcu. Oni nam są winni pie- niądze! — Przyjdzie chwila, kiedy się z sobą zżyją— ciągnął Anselm lek- ko rozbawionym tonem, lecz raptem zmarszczył brwi. — Nie mogę mówić za Flamandczyków. Kapitanie, nie mam w tej chwili możliwo- ści bezpośredniego dogadania się z di Contim i całą resztą. Ale muszę porozmawiać z van Manderem, który mi mówi, że będzie szybciej, je- żeli to on będzie im przekazywał rozkazy. — Aha — Asza skinęła głową doskonale rozumiejąc stan niepew- ności, jaki panował w umyśle Anselma. — Dobra. Dalej. Po raz pierwszy od początku narady odezwał się John de Vere. — Te oddziały, które protestują madam. Na ile poważny to będzie problem? — Żaden. Nastąpią pewne zmiany. Napotkała wzrok de Vere'a. Najwidoczniej w jej stanowczym spoj- rzeniu musiało być coś przekonywającego, gdyż szlachcic tylko skinął głową i powiedział: — W takim razie zajmij się tym, kapitanie. Asza uznała, że temat został już wyczerpany. — Dobra. Co jeszcze? — W dali, za siedzącymi przy stole męż- czyznami, za spiczastymi szczytami namiotów, lśniła zieleń porośnię- tych lasami zboczy wapiennych wzgórz, które otaczały Dijon. Poniżej linii drzew, na pochyłościach doliny dominowała zieleń zmieszana z brązem: rzędy dojrzewających w słońcu krzewów winnych. Asza zmrużyła powieki, chroniąc oczy przed jaskrawym blaskiem i pró- bując ustalić, czy słońce w znaku Lwa świeci tak samo mocno jak dzień wcześniej. — Następna sprawa — oznajmiła wreszcie — to kwestia tego, co teraz zrobimy. — Zerknęła na Anglika. Przyłapała się na tym, że bezmyślnie dziobie czubkiem noża w czarnej polewie wo- łowego steku i sernika, którego okruchy rozsypywały się po obrusie. 403 — Jak już powiedziałam Waszej Łaskawości, ta kompania jest sta- nowczo zbyt liczna, żeby ci mogła służyć tylko jako eskorta. A z dru- giej strony jest nas za mało, żeby się porywać na całą armię Wizy- gotów lub Burgundczyków. — Hrabia nieznacznie się uśmiechnął. W oczach jej oficerów pojawiło się zdziwienie. — Tak więc... Grun- townie się nad tym zastanowiłam, mój lordzie. — Ponad ramieniem wskazała kciukiem za siebie. Za łąką, z której usunięto ścianę namio- tów, rozciągało się wielkie, nachylone pastwisko, a za nim widać było miejski mur obronny i spiczaste dachy klasztoru. — Przebywając tam, miałam czas na myślenie. I wymyśliłam na wpół tylko gotowy plan, który mogłabym podsunąć księciu. Rzecz w tym, Wasza Łaskawość, czy oboje wpadliśmy na ten sam, do połowy gotowy plan? Robert Anselm przeciągnął wilgotną dłonią po twarzy, ukry- wając uśmiech. Geraint Morgan parsknął krótkim śmieszkiem. An- gelotti patrzył na Aszę spod dwuznacznie opuszczonych owalnych powiek. — Na wpół gotowy? — spytał niepewnie hrabia Oksfordu. — Jeśli wolisz, to szalony. — W Aszy narastało napięcie, które sprawiło, że zapomniała zarówno o dokuczliwym upale, jak i o skut- kach odniesionych obrażeń. Pochyliła się nad stołem. — Nie zaataku- jemy wizygockich wojsk inwazyjnych, prawda? Książę Karol stra- ciłby wszystko, co posiada, a jest tego wiele! Ale... Czemu mieliby- śmy ich zaatakować od czoła? De Vere przytaknął jej skinieniem głowy. — Wypad. Wbiła swój nóż w blat stołu. — Otóż to! Gdyby oddział w sile, powiedzmy, siedemdziesięciu lub osiemdziesięciu drużyn mógł odciąć ich czoło... Ośmiuset ludzi. Więcej niż eskorta, ale na tyle niewielu, żeby szybko się poruszać i szybko się oddalić w wypadku zetknięcia się z ich armią. A to jak ulał pasuje do nas, czyż nie? Oksford nieznacznie odchylił się od stołu; jego zbroja zadźwię- czała. Bracia zaczęli mu się uważnie przypatrywać. — To nie jest szalony pomysł — oświadczył. Wicehrabia Beaumont zaseplenił: — Ale tylko w porównaniu z niektórymi naszymi wyczynami. Nieprawdaż, Johnie? 404 — A jaki będzie miał z tego pożytek Lancaster? — zapytał naj- młodszy de Vere. — Cicho tam, łotry! — Hrabia Oksfordu klepnął w ramię Beau- monta i zwichrzył czuprynę Dickona. Jego zniszczona, poorana bruz- dami twarz wyraźnie się ożywiła, gdy z powrotem obrócił się ku Aszy. Nad ich głowami złociły się białe płachty namiotu, które po- wstrzymywały promienie gorącego południowoeuropejskiego słoń- ca. — Tak, madam — powiedział. — Podążamy podobnym tokiem myślenia. Wypad, którego celem byłoby pozbawienie ich dowódz- twa. Schwytanie Faridy. Przez chwilę Asza patrzyła nie na skąpany w słońcu obóz, lecz na pokryty warstewką szronu ogród: niewiasta w wizygockiej kolczudze, z peleryną na ramionach, ściera wino z rąbka jedwabnej szaty. Twarz tej niewiasty jest jej twarzą. Z jej ust właśnie wyszły słowa: „siostra", „przyrodnia siostra", „bliźniaczka". — Nie. Zobaczyła, że na twarzy hrabiego po raz pierwszy pojawiło się za- skoczenie. Powtórzyła rzeczowym tonem: — Nie. Nie może to być ich przywódczyni. Nie tu, w Europie. Wierzcie mi: Farida się tego spodziewa. Cholernie dobrze wie, że każ- dy spośród wrogich jej europejskich książąt chciałby w tej chwili mieć jej głowę nadzianą na ostrze włóczni, toteż jest bardzo dobrze strzeżona. I otoczona mniej więcej dwunastoma tysiącami żołnierzy. Zaatakowa- nie jej jest w tej chwili niemożliwe. — Rozejrzała się po twarzach słuchaczy i ponownie zwróciła się do de Vere'a. — Nie, mój lordzie. Kiedy powiedziałam, że mam na wpół gotowy plan, to wiedziałam, co mówię. Chcę przygotować atak na Kartaginę. — Na Kartaginę! — zakrzyknął de Vere. Asza wzruszyła ramionami. — Założę się, o co tylko zechcesz, że tego nie będą się spodziewali. — Bo nie mają żadnego cholernego powodu, żeby się tego spo- dziewać! — wtrącił jeden z braci. Godfrey Maximillian tonem najwyższego zdumienia powtórzył: „Na Kartaginę!". Angelotti szepnął coś do ucha Robertowi Anselmowi. Floria, brud- na i znieruchomiała niczym zwierzę, które wyczuło psa myśliwskiego, 405 patrzyła na Aszę wzrokiem, w którym malowało się osłupienie, po- mieszane z czymś w rodzaju pretensji. John de Vere, równie sceptyczny jak wówczas, gdy Asza rozma- wiała z nim o jego prawach do lancasterskiego tronu, powiedział: — Czyżbyś zamierzała, madam, poprosić Karola Burgundczyka, żeby ci zapłacił za atak na króla-kalifa w Kartaginie? Asza wzięła głęboki oddech. Odchyliła się na rozgrzane oparcie krzesła i podsunęła swój kielich Bertrandowi, który napełnił go roz- cieńczonym winem. — Trzeba rozpatrzyć dwie rzeczy, Wasza Łaskawość. Pierwsza, to fakt, iż król-kalif Teodoryk jest ciężko chory, a może nawet umierający. Wiem to z wiarygodnych źródeł. — Poszukała wzroku Florii, a potem Godfreya. — Martwy król-kalif byłby bardzo użyteczny. Zresztą, każdy martwy kalif jest użyteczny. Ale gdyby w ich kraju doszło do jakichś dynastycznych sporów, to nie sądzę, żeby równocześnie wizygocka ar- mia inwazyjna parła teraz na północ. Mogłaby nawet otrzymać we- zwanie do powrotu na terytorium Afryki Północnej. Zresztą, tak czy inaczej zatrzymałaby ich zima. Przypuszczam, że nie przekroczyliby granicy Burgundii. — Teraz rozumiem, dlaczego tak ci zależało na rozmowie z Karo- lem, madam — wtrącił de Vere z wyrazem zamyślenia na twarzy. Dickon coś powiedział, ale go nie zrozumiała. Korzystając z tego, że Anglicy zaczęli coraz głośniej między sobą rozmawiać, Floria del Guiz pochyliła się ku Aszy. — Czyś ty oszalała?! — De Vere jest żołnierzem, a nie wydaje mu się, żebym była sza- lona. — Po chwili poprawiła się: — W każdym razie nie całkiem. — To desperacki pomysł — oświadczył chłodno Robert Anselm, marszcząc brwi i ocierając pot z nagiej czaszki; wyraźnie było słychać w jego głosie, że ma liczne zastrzeżenia. — Desperacki i głupi. — Kartagina — powtórzył cicho Antonio Angelotti. Na jego twa- rzy malował się wyraz, którego Asza nie potrafiła zinterpretować. Martwiło ją to, gdyż musiała wiedzieć, jaką postawę Antonio przyjmie na polu bitwy. Godfrey Maximillian spojrzał na nią i rzucił ponaglająco: — I...7 — I... 406 Odsunęła krzesło i wstała. Rozmowa angielskich lordów przeobra- ziła się w głośną kłótnię: John de Vere raz za razem walił pięścią w stół. Żaden z nich nie zwracał na nią uwagi. Za to jej oficerowie wpatrywali się w nią wzrokiem buszujących w kukurydzy ptaków, które nagle coś zaniepokoiło. Rozglądając się wokół stołu, Asza pomyślała, że nikt, kto dobrze nie znał tych mężczyzn, nie wyczułby atmosfery narastającej nieufno- ści — w każdym razie Anglicy najwyraźniej nie zdawali sobie z tego sprawy — ale dla niej miała ona natężenie krzyku. — Szefie — odezwał się Geraint ab Morgan. — Powiesz nam, co ci chodzi po głowie? Powiedziała do swojej piątki: — Jeśli ich król-kalif umrze, to zyskamy trochę wytchnienia. — Na twarzy Godfreya malowała się niewiara. To przelało czarę gory- czy: Asza okręciła się na pięcie i odwrócona do nich plecami, opie- rając się o jeden z masztów, patrzyła poprzez pajęczą sieć namioto- wych linek i ich cieni na murawie, na maleńkie rozbłyski promieni słońca, które trafiały na srebrne półmiski, gałki sztyletów, ostrza mie- czy zgromadzonych na łące żołnierzy i metalowe zwieńczenie drzew- ca proporca, który wznosił się wysoko nad obozem Lazurowego Lwa. Odwróciła się. Słońce ją oślepiło: wnętrze namiotu stało się nieprzeni- kalnym brązowawym cieniem, z którego wyzierały białe owale twa- rzy. Wróciła do środka i z powrotem usiadła przy stole. — Dobra — powiedziała. — Daliście dowód rozsądku. Nie król-kalif. — Położyła dłoń na ramieniu Roberta Anselma i zacisnęła palce, czując szorst- kość ufarbowanego na niebiesko płótna jego uniformu i ciepło skryte- go pod nim ciała. Dorzuciła: — Chociaż mogłaby to być dodatkowa nagroda. Przeniosła wzrok z Godfreya, który przegarniał swoją brązowo- bursztynową brodę, na twarz Florii, potem na poważnego niczym bi- zantyjska ikona Angelottiego, a wreszcie na Gerainta, który miał minę zarazem zafrapowaną i zniecierpliwioną. Beaumont powiedział coś po angielsku. — Tak — zgodził się Oksford i odwrócił się ku Aszy oraz wice- hrabiemu, któremu skinął głową: — Powiedziałaś, pani, że trzeba roz- patrzyć dwie rzeczy. Jaka jest ta druga? Asza ruchem głowy wydała polecenie Brantowi, który natychmiast 407 przepędził z namiotu sługi i paziów. Ostrym tonem rozkazała kapita- nowi straży, żeby żołnierze, którzy otaczali kręgiem jej namiot, odsu- nęli się dalej, po czym uśmiechnęła się sama do siebie i pokręciła głową. „I tak zanim zapadnie noc, zaczną krążyć plotki". — Ta druga rzecz — jej twarz przybrała poważny, rzeczowy wy- raz — to Kamienny Golem. Położyła pięści na obrusie i potoczyła wzrokiem po twarzach swo- ich oficerów, włączając w to spojrzenie Hrabiego Oxfordu. — Machina rei militaris. Maszyna, która podczas bitwy podpo- wiada właściwą taktykę. To ona stanowi główny cel tego wypadu. Mówiąc to, obserwowała Godfreya. Jego powieki kilkakrotnie za- trzepotały, przesłaniając ciemne, błyszczące oczy, a na czole zaryso- wała się głęboka bruzda: lęku, potępienia czy zatroskania — tego nie potrafiła dociec. Zaczął: — Czy jesteś pewna, że... Ruchem ręki nakazała mu milczenie, lecz zdążyła jeszcze zauwa- żyć spojrzenie, jakie rzuciła kapelanowi Floria de Guiz. — Wiemy, że Farida słyszy jakiś głos — powiedziała Asza nieco ci- szej. — Wszyscy słyszeliście pogłoski o wizygockim Kamiennym Gole- mie. To on przemawia do niej z Kartaginy, podpowiadając jej, jak ma za- pewnić swoim wojskom zwycięstwo nad nieprzyjacielem. Musimy ich tego pozbawić. Nie kalifa. Chcę ich zaatakować, żeby rozbić, spalić i zniszczyć tę machinę, o której rozpowiada Farida. Chcę unicestwić tego Kamiennego Golema, żeby raz na zawsze przestał z nią rozmawiać. Na którejś z rosnących nad rzeką olch rozległo się postukiwanie dzięcioła, które rozchodziło się w wilgotnym powietrzu, dźwięcząc wyraziściej niż miecze ćwiczących żołnierzy. Po drugiej stronie rzeki rozciągało się pustkowie; nie było tam niczego, co by pozwalało od- różnić jasny popołudniowy widnokrąg od pozostałych trzech czwar- tych kompasu. Sepleniąc po swojemu, wicehrabia Beaumont zapytał: — W jakim stopniu jest ona uzależniona od tej machiny, a w jakim od swoich dowódców? Czy zniszczenie tego Kamiennego Golema oznaczałoby dla niej niepowetowaną stratę? Zanim Asza zdążyła mu odpowiedzieć, odezwał się John de Vere: — Czyż odkąd wkroczyłeś do Calais, nie słyszałeś o niczym in- 408 nym, tylko o tym golemie? Nawet jeśli ta machina istnieje wyłącznie w postaci plotki, to warta jest dla niej tyle, co jeszcze jedna armia. — Jeśli to tylko pogłoska — wtrącił George — to nie można jej zniszczyć, tak jak nie można rozłupać mieczem powietrza. Z kolejną wątpliwością wystąpił Tom de Vere: — A jeśli ta rzecz naprawdę istnieje, to czy jest w Kartaginie, czy też ta Wizy go tka ma ją z sobą? Albo może znajduje się jeszcze gdzie indziej, któż to wie? Dzięcioł przestał dziobać korę olchy. Pomiędzy namiotami i ponad palisadami Asza widziała zgromadzonych nad rzeką chłopców z pro- cami w rękach. Powiedziała: — Gdyby miała wojenną machinę ze sobą, to do tej pory dowie- dzielibyśmy się o tym, płacąc za informacje. Ona jej nie ma. A jeśli Wizygoci gdzieś ją przechowują, to mając dla nich nieocenioną war- tość, musi być ukryta pod nader liczną strażą w samym sercu ich im- perium, czyli w stolicy... -— Asza zrobiła pauzę i uśmiechnęła się. — W mieście, które proponuję zaatakować. Hrabia Oksfordu mruknął lakonicznie: — Jeśli. — A gdzie może być przechowywane coś tak unikalnego, Wasza Łaskawość? Wyobrażasz sobie, że król-kalif pozwoliłby na to, żeby wy- wieziono to z miasta? Ale możemy kupić tę informację oraz jej potwier- dzenie. Godfrey ma kontakty z członkami przebywającego na wygnaniu rodu Medici. Można się też wszystkiego dowiedzieć w banku. John de Vere skrzywił się i rzekł: — Z własnego doświadczenia wiem, że nie chcieli wspierać lanca- sterskich uchodźców, ale może ojciec Godfrey będzie miał więcej szczęścia. Powiedz mi, madam, jakie usługi oddaje Wizygotom ta ma- china rei militarisl Czy jest im niezbędna? — Tą inwazją kieruje Farida i to ona jest niezbędna, ale dotarcie do niej jest niemożliwe. Ona sama uważa, że musi mieć pomoc machi- ny. Jakkolwiek jest naprawdę — Asza z powrotem usiadła na krześle — jest przekonana, że to dzięki niej pokonała w polu armie Italii, Germanii i Szwajcarii. — Automatycznym gestem podstawiła do napełnienia je- den z brudnych kielichów i dopiero po chwili przypomniała sobie, że przecież odesłała paziów. Opuściła kielich i wyciągnąwszy na całą długość rękę, zdołała przyciągnąć do siebie gliniany dzban. Nalała so- 409 bie po brzegi rozcieńczonego wina i wypiła je duszkiem, zdając sobie sprawę z tego, że musi być tak samo zaczerwieniona od gorąca jak An- selm i Oksford. „Czy uda mi się tego dokonać bezkarnie?" — pomyślała. „Tylko tego i już niczego więcej?". — Bardzo ci spieszno tam się udać i zginąć — powiedział łagod- nym tonem hrabia. — Spieszno mi do walki, życia i zapłaty. W moim wojennym skarbcu zostało przerażająco mało pieniędzy, a za wiele jest miejsc — wskazała palcem widoczne u zbiegu dwóch rzek namioty Burgundczy- ków i ich najemników — do których mogą się udać nasi chłopcy, żeby podpisać korzystniejsze od moich kontrakty. Potrzebna nam jest wal- ka. Dostaliśmy po dupie w Bazylei, więc musimy się im odwdzięczyć. Hrabia nie rezygnował. — Walcząc o coś, co może być tylko pogłoską? Fantasmagorią? Czymś, co nie istnieje? „Nie. Nie uda mi się wyjść cało z tego »tylko to i nic więcej«". — No dobra. — Zakręciła winem w kielichu, przypatrując się deli- katnym zmarszczkom na powierzchni czerwonego płynu, po czym przeniosła spojrzenie na de Vere'a, dobrze wiedząc, iż rzucił jej mil- czące wyzwanie. — Jeśli mam dokonać tego, co planuję, to muszę mieć za sobą kogoś ważnego, kto mnie wesprze pieniędzmi. A prze- cież nie dałbyś mi ani swego poparcia, ani pieniędzy, dopóki nie byłbyś przekonany, że warto. Tak to funkcjonuje, mój lordzie. Brązowa dłoń Godfreya Maximilliana dotknęła Wrzoścowego Krzy- ża. Asza tak łatwo czytała z jego twarzy, iż nie mogła pojąć, dlaczego inni tego nie potrafią. Widziała, że tylko obecność Oksforda powstrzy- muje go przed pytaniem: „Powiesz mu, że słyszałaś jej głos? Że od małego dziecka słyszysz głosy?". Nieoczekiwanie przemówił jeden z młodszych de Vere'ów, Dickon: — Madam, twoi ludzie mówią, że słyszysz głosy. Jak ta francuska dziewica. Ostatnie słowa wymówił głośniej, przydając im intonacji pyta- jącej. John rzucił mu spojrzenie, po którym młodzieniec się zaczer- wienił. — Tak — przyznała Asza. — To prawda. Buchnęła wrzawa przekrzykujących się głosów. Coraz bardziej pod- 410 ekscytowani angielscy żołnierze wszyscy naraz próbowali się przeko- nać do swoich poglądów. Asza na chwilę zakryła twarz dłońmi. W sztucznej ciemności myślała: „A jeśli Kamienny Golem zosta- nie zniszczony, czy oznaczać to będzie koniec głosów i koniec mojego życia?". — Przyjrzyj mi się, Wasza Łaskawość. A gdy spełnił tę prośbę, powiedziała: — Jeśli ci się zdarzy spotkać Faridę, to będziesz patrzył na tę samą twarz. Jesteśmy tak do siebie podobne, że mogłybyśmy być bliźniacz- kami. — Jesteś bękartem jej ojca? — Oksford podniósł brwi. — Tak. Przypuszczam, że to możliwe. A jaki to ma związek z tą sytuacją? — Przez dziesięć lat myślałam, że przemawia do mnie Lew. — Asza odruchowo objęła się ramionami; jej palce otarły się o lśniący, dziurko- wany metal napierśnika. Przypatrywała się po kolei twarzom swojej gro- madki. Robert Anselm ze zmarszczonym w zastanowieniu czołem; An- gelotti, z którego oblicza nic nie można było wyczytać; Floria z chmurną miną i wyraźnie zakłopotany Geraint. A do tego przenikliwy, oceniający wzrok angielskiego hrabiego. Nie uciekła z oczami przed niczyim spoj- rzeniem. — Przez dziesięć lat słuchałam na polach bitew głosu Lwa, któ- ry przemawiał z głębi mej duszy. To dlatego niektórzy z moich ludzi na- zywają mnie Lwicą. Jak sobie o tym przypomną. — Jej wargi ułożyły się w krzywy uśmiech. — Były takie kampanie, kiedy gdzie się człowiek nie ruszył, to trafiał na jakiegoś natchnionego świątobliwego człowieka, któ- ry słyszał głosy świętych, to wcale nie taka rzadkość. — Wokół stołu przetoczyła się fala męskiego śmiechu. Asza skupiła całą swoją uwagę na angielskim wygnańcu. — Tę część historii chcę przemilczeć, jak długo się da — powiedziała. — Ale nie ma mowy o tym, żeby coś takie- go utrzymać w zupełnej tajemnicy. Sam wiesz, że wszystkie żołnierskie obozy są do siebie podobne. Mój lordzie, ja wiem, że Farida słyszy głos. Byłam świadkiem jej rozmowy z nim. To nie Lwa słyszałam. Słyszałam ich wojenną machinę. Ona słyszy ją dzięki temu, że z myślą o tym ją hodowano, a ja — dlatego, że jestem jej bliźniaczką. Oksford wpatrywał się w nią skupionym wzrokiem. — Madam... — Po czym, najwyraźniej odsuwając na bok wątpli- wości, zdecydowany zadawać tylko takie pytania, które uważał za istotne, zagadnął: — Oni o tym wiedzą?411 — Och tak, wiedzą — potwierdziła ponuro, z powrotem siadając na wysokim krześle i płasko kładąc dłonie na pancerzu. — To dlatego postanowili uczynić mnie w Bazylei więźniem. Oksford strzelił palcami, a jego twarz mówiła: „Oczywiście!". Dickon de Vere zapytał naiwnie: — Jeśli twoje głosy przeszły na jej stronę, to czy wciąż jesteś zdol- na do walki? Twarze jej oficerów natychmiast zareagowały na to pytanie. Asza odpowiedziała młodemu Anglikowi skąpym uśmiechem. — Bez względu na to, czy tak, czy też nie, mogę ci udowodnić, że jest to ten sam głos. Ta sama maszyna. Gdyby tak nie było — prze- niosła spojrzenie na Johna de Vere — nie byłoby im tak cholernie pil- no, żeby mnie dopaść w Bazylei. I nie przyszłoby im do głowy, żeby mnie ciągnąć do Kartaginy na przesłuchanie. — Od strony rzeki nad- ciągnął lekki powiew wilgotnego powietrza, przynosząc z sobą zapach wodorostów i chłodnej wody, który przytłumił odór potu i smród żołnierskiego obozu. Asza ujęła ramię Florii i rękę Godfreya Maximil- liana. — Jestem potrzebna Kartaginie — oświadczyła. — I nie będę uciekała. Mam przy sobie ośmiuset uzbrojonych mężczyzn. Tym ra- zem zdaję walkę bezpośrednio na nich. Jej oczy rozbłysły. Jest pełna zapału, nieskomplikowana jak ostrze miecza, nadto zaś idąc w bój, ma dodatkową broń: swój przerażający uśmiech. Przerażający, bo spokojny. Uśmiech kogoś, kto nie ma świa- tu nic do zarzucenia. — Potrzebna jestem Kartaginie? Więc pójdę do Kartaginy! 412 [Wydruki e-maili znalezione pomiędzy stronicami trzeciego wydania:] Wiadomość: nr 135 (Anna Longman/różne) Temat: Asza Wysłano: 2000-11-15, godz. 7:16 Od: Ngrant@ **4** Am^ck teeAwcznyA tvVH\t\zanA'/ inne tz.?Ze