14291
Szczegóły |
Tytuł |
14291 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14291 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14291 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14291 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ellis Peters
Kroniki brata Cadfaela
Tajemnica świętych relikwii
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego jasnego, rześkiego poranka gdzieś na początku maja, gdy nic nie
zapowiadało jeszcze nadejścia sensacyjnych i tajemniczych wydarzeń, brat Cadfael
na
długo przed prymą był już na nogach. Chciał okopać grządki kapusty, zanim do
ogrodu
wtargną ostre promienie wschodzącego słońca. Myśli mnicha błądziły wokół
narodzin,
wzrostu, urodzaju i wszelkiego bogactwa natury. Rozważania o grobach,
relikwiarzach,
nagłych i tajemniczych śmierciach, o świętych i grzesznikach, o marności i
ułomności
ludzkiego żywota - wszystkie te sprawy nie zaprzątały pogodnego umysłu Cadfaela.
Jedyną rzeczą, która mąciła jego spokój, była konieczność pójścia do kościoła na
mszę i
następujące po niej półgodzinne czytania, zwykle przeciągające się o jakieś
dziesięć
minut Cały ten czas, z dala od o tyle dlań cenniejszej pracy wśród warzyw w
ogrodzie,
uważał za zmarnowany, lecz nie było sposobu, by uniknąć przyjętych na siebie
obowiązków. W końcu świadomie i z własnej woli wybrał przecież życie klasztorne,
nie
mógł wiec teraz odrzucić tego, co w zakonie zdało mu się mało interesującym,
zwłaszcza,
że cała reszta znakomicie mu odpowiadała. Wyprostował pochylone nad grządkami
plecy
i, rozglądając się wokół, poczuł, że rozpiera go duma.
Wątpił, by w całym królestwie choćby jeden klasztor benedyktynów posiadał
równie piękny ogród, by w jakimkolwiek innym herbarium rosło takie bogactwo
przypraw i ziół o właściwościach leczniczych. Główne sady i pola opactwa św. św.
Piotra
i Pawła w Shrewsbury rozciągały się na północ od szerokiego traktu, z dala od
zabudowań. Lecz tutaj, w tym otoczonym murami ogrodzie, w bliskości stawów
rybnych
opata i młyna turkoczącego nad bystrym strumieniem, brat Cadfael panował
niepodzielnie. Szczególną jego chlubę stanowiło herbarium, którego stworzeniu
poświęcił
piętnaście lat wytrwałej pracy. Początkowo maleńki, zielnik rozrastał się, w
miarę jak
mnich znosił do niego coraz to nowe, egzotyczne rośliny, osobiście przezeń
wyhodowane.
Nasiona do tej hodowli zbierał przez całą swoją burzliwą młodość, kiedy to los
rzucał go
w miejsca tak odległe jak Wenecja, Cypr czy nawet Ziemia Święta. Albowiem brat
Cadfael, niczym okręt, który wiele już przebywszy morskich szlaków, na koniec
osiada
w zacisznej przystani, dosyć późno rozpoczął swoje spokojne, zakonne życie. Nie
było
zatem dziwnym, iż przez pierwsze lata służba zakonna i nowicjusze pokazywali go
sobie
palcami, szeptem opowiadając pełne grozy historie o jego dotychczasowym życiu.
- Widzisz tego brata pracującego w ogrodzie?—mówili. - Tego przysadzistego
jegomościa, który chodzi kołysząc się, niczym żeglarz? Czy to do pomyślenia,
przedstaw
sobie, że człowiek ten za swych młodych lat brał udział w wyprawach krzyżowych?
Ponoć walczył u boku Gotfryda de Bouillon, kiedy Saraceni oblegali Antiochię.
Później
zaś, kiedy król Jerozolimy zapanował nad całym wybrzeżem, ruszył na morskie
szlaki i
jako kapitan służył chrześcijanom, walcząc przez dziesięć lat z grasującymi tam
korsarzami. Ech, aż trudno dać wiarę!
Sam brat Cadfael w swojej burzliwej karierze nie znajdował niczego osobliwego.
O niczym nie chciał zapomnieć, niczego nie żałował. Nie widział żadnej
sprzeczności
między radością, jakiej dostarczały mu niegdyś bitwy i przygody, a przyjemnym
zadowoleniem, które dawało mu teraz życie w spokoju i ciszy. To prawda -lubił
mocne
przeżyciu, rozmiłował się w nich niemal tak samo, jak w pikantnych potrawach,
jednakże
nie miał nic przeciwko leniwie płynącemu życiu w klasztorze. Tak właśnie jak
okręt,
który dzielnie znosi każdą nawałnicę, lecz z radością wita lekki, spokojny plusk
fal
rozbijających się o portowe nabrzeża.
Zapewne niejeden z przyglądających mu się z taką ciekawością młodzieńców
przebąkiwał i o tym, że w tak bogatej przeszłości nie mogło zabraknąć miejsca
dla
niewiast I jakże na takich doświadczeniach budować cnotliwe życie zakonnika?!
Mieli rację ci, którzy szeptali o kobietach. Niegdyś, pośród czułych pożegnań i
zapewnień o wiernym oczekiwaniu, rozstawał się z Richildis, kiedy jednak po
dziesięciu
latach tułaczki powrócił do niej, okazało się, że wybranka niezbyt była gorliwa
w
wypełnianiu dawnych obietnic. Porzucił ją zatem i poślubiwszy solidną
szlachciankę
wraz ze sporym, rokującym duże nadzieje hrabstwem-postanowił już nigdy nie
uciekać na
wojenną tułaczkę. Pamiętał jednak spotykane w wielu krainach damy; spędzane z
nimi
chwile pozostawiły w nim radosne, pełne niezliczonych rozkoszy wspomnienia nie
skażone żadną raną, żadnym bólem. Bianca, czerpiąca wodę z kamiennej studni w
Wenecji. Arianna, grecka córa morza. Ma-riam, Saracenka, która zaledwie kilka
tygodni
wcześniej została wdową i w ramionach Cadfaela znalazła pocieszenie po stracie
męża.
Krótkie, przelotne miłostki i związki poważne, pełne głębokich uczuć. Myśląc o
nich,
Cadfael nie przypominał sobie ani jednej przykrej chwili. Były dla niego
spełnieniem i
uważał je za część owej harmonijnej równowagi, która sprawiała, że mógł teraz
czerpać
zadowolenie z kontemplacyjnego życia w klasztorze, że z cierpliwością i
zrozumieniem
podchodził do prostych duszek braci benedyktynów. Dla każdego z nich
przywdzianie
zakonnego habitu było decyzją na całe życie, podczas gdy dla niego stanowiło
chwilowy
odpoczynek. Pielęgnowanie i doskonalenie herbarium może być zajęciem miłym i
dającym wiele satysfakcji komuś, kto zakosztował już wszystkich innych radości i
trudów
tego świata. Jednak nie oznacza to bynajmniej, że brat Cadfael postanowił już
nigdy nie
opuszczać klasztornych murów.
Jeszcze pięć minut i trzeba pójść obmyć dłonie przed mającą się wkrótce
rozpocząć mszą. Chcąc odroczyć chociaż trochę ten moment, mnich wybrał ścieżkę
biegnącą wzdłuż jego własnego, pełnego bladego kwiecia królestwa. Po drodze
minął
dwóch młodych braci - Jana i Columbanusa - którzy zaledwie przed rokiem przyjęci
zostali do społeczności klasztornej. Pochyleni nad grządkami, pracowicie pełli
chwasty i
przycinali drobne gałązki. Zewsząd otaczały ich rośliny o najrozmaitszych
liściach -
grubych i wiotkich, lśniących i matowych, pokrytych delikatnym puchem; parada
wszystkich odcieni zieloności. Kwiatki miały raczej drobne, jakby nieśmiałe i
zalęknione,
o subtelnych, pastelowych barwach: blado-fioletowych i błękitnych - zamglonych i
nieco
szarawych, kremowożółtych. W końcu maleńkie te płatki stanowiły najmniej ważną
część
rośliny, służącą jedynie temu, by kiedyś zwiędnąć i wydać nasiona. Ruta i
macierzanka,
rozmaryn i szałwia, imbir i goździki, mięta, tymianek, zioła zwane „zielem
łaski",
gorczyca, kminek i bazylia - rosły tu niemal wszystkie gatunki ziół. Był też
koper i
wrotycz zwyczajny, i trybulka, i pietruszka, i wiele jeszcze innych. Brat
Cadfael uczył
swoich pomocników, jak stosować nawet te z nich, które były człowiekowi
nieprzyjazne,
ale zawsze mówił też o płynących stąd niebezpieczeństwach. „Błogosławiona moc
ziół -
powiadał - kryje się w tym, iż używamy ich we właściwych proporcjach, zaś skutki
podania ich w zbyt dużych dawkach mogą być gorsze niż sama choroba".
Zioła w jego herbarium, małe, nieśmiałe, o skromnych kolorach i kształtach,
zdawały się być teraz niemal niedostrzegalne. Dopiero, gdy ogrzane promieniami
słońca
zaczynały roztaczać wokół siebie przedziwnie słodką woń, przyciągały uwagę
przechodnia. Zaś tuż za ich wąskimi rzędami dumnie i wysoko wznosiły swoje głowy
peonie, których nasion używano jako przyprawy, wyniosłe maki o bladych liściach,
zwiniętych jeszcze w pąki, lecz już skrywających w swym wnętrzu maleńkie główki
czekające, by urosnąć i wypełnić' się białymi lub purpurowo-czamymi ziarenkami.
Ich
prosto stojące łodygi wzrostem dorównywały niskiemu mężczyźnie. Ojczyzną tych
roślin
była Azja i stamtąd brat Cadfael wiele lat temu przywiózł ich poprzedników -
maleńkie
nasionka, które zasiał w swoim ogrodzie. Pielęgnował je starannie, szczepił i
krzyżował,
aż wyhodował odmianę, z której otrzymać mógł lekarstwo uśmierzające ból, ów
największy z wrogów człowieka. Specyfik ten sprowadzał także sen, który wszak
jest
najlepszym remedium na każdą chorobę.
Dwaj młodsi mnisi w zakasanych do kolan habitach podnosili się właśnie znad
grządek, prostowali zgięte plecy i otrzepywali piasek z dłoni. Podobnie jak
Cadfael
spieszyli się, aby zdążyć do kościoła. Brat Columbanus za nic w świecie nie
opuściłby ani
cząstki należących doń obowiązków, nie zniósłby też takiego zaniedbania u
któregokolwiek ze swoich współbraci. Młodzieniec ów, przystojny, dobrze ułożony,
uczciwy i odpowiedzialny, odznaczał się potężną, arystokratyczną głową
Normandczyka,
pochodził bowiem z potężnej, arystokratycznej rodziny normandzkiej. Przysłano go
tutaj,
aby wiódł życie w murach klasztornych, gdyż był młodszym z synów i nie jemu
przypadało pierwszeństwo dziedziczenia dóbr rodzinnych. Młodą twarz o
niebieskich,
głębokich oczach otaczały mocne, płowe, starannie uczesane włosy. Zachowanie
młodzieńca było tak skromne, a oblicze tak niezwykle blade, że nikt prawie nie
dostrzegł,
jak silne i muskularne jest jego ciało. Brat Columbanus nie był łatwym
towarzyszem;
mimo potężnej sylwetki miewał często chwile, kiedy istniejąca w nim delikatna,
obdarzona niezwykłą wprost wrażliwością psychika odsłaniała się przed światem,
czyniąc
go zupełnie bezbronnym w trudnych, pełnych napięcia sytuacjach. Czasami zdawał
się
balansować między obłędem a świadomością, głosząc apokaliptyczne wizje, które
jakby
wymykały się zupełnie spod kontroli jego umysłu. Lecz był wszak jeszcze młody,
pełen
ideałów i wiele miał czasu, by przerwać ten krąg samoudręczenia. Brat Cadfael
pracował
z nim od paru miesięcy i pokładał w swym pomocniku wielkie nadzieje. Columbanus
był
bardzo energiczny, żwawy, zawsze skory do pomocy, niemal zbyt gorliwy, by prosić
go o
cokolwiek. Zapewne czuł wciąż tuż nad sobą potęgę swej arystokratycznej familii
i
obawiał się, by jakieś jego zaniedbanie czy potknięcie nie przyniosło ujmy
rodowi.
Szlachetnie urodzony człowiek, w którego żyłach płynie krew Normana, nie może
bowiem nie być doskonałym! Brat Cadfael współczuł każdej istocie, która znalazła
się w
podobnej pułapce i rozumiał ją.
On sam pochodził ze starożytnego, walijskiego rodu, którego antenaci
pretendowali niemal do roli bogów. Starał się zatem traktować Columbanusa jak
równego
sobie, zaś jego zdarzające się niekiedy wybryki przyjmował z filozoficzną
zadumą.
Zresztą wyciąg z maku nieraz już okazał się środkiem zdolnym szybko uspokoić
młodzieńca, gdy jego religijny zapał zaczynał przeistaczać się w szaleństwo.
Natomiast, czego by nie powiedzieć o drugim z mnichów, z pewnością nie było w
nim
ani krzty obłędu. Brat Jan był równie prosty i praktyczny jak jego imię.
Uczciwa, szczera
twarz z zadartym nosem tonęła w poskręcanych w loki, mocnych jak druty włosach o
rdzawym odcieniu, nigdy nie uczesanych porządnie i chyba niemożliwych do
opanowania. Był wiecznie głodny; spośród wszystkich hodowanych w ogrodzie roślin
najbardziej interesowały go te, które nadawały się do jedzenia i miały w miarę
znośny
smak. Było więcej niż pewne, iż z nastaniem jesieni znajdzie jakiś sposób, by
wkręcić się
pomiędzy braci wyznaczonych do pracy przy zbieraniu owoców w sadach. Póki co
jednak, z ochotą pomagał bratu Cadfaelowi w rozsadzaniu młodej sałaty i czekał
na
pierwsze, delikatne owoce lata. Brat Jan był człowiekiem przystojnym, krzepkim,
a
zarazem dobrodusznym. Zdawało się, że przez jakąś niepojętą pomyłkę ktoś rzucił
go
pomiędzy klasztorne mury, on zaś nie zdążył sobie jeszcze uświadomić, iż trafił
w
niewłaściwe miej sce. Brat Cadfael odczuwał te niewłaściwość niemal jak osobistą
krzywdę, mimo to jednak nigdy dotąd nie starał się kierować myśli chłopca ku
pokusom
szerokiego świata. Z pełną zaufania pewnością oczekiwał dnia, kiedy ten
szczególny ptak
o ognistych piórach uleci w przestworza. Tymczasem brat Jan umilał sobie zakonne
życie, starając się odkrywać w nim jakieś zabawne strony i znajdował je czasem w
najmniej oczekiwanych miejscach.
- Nie mogę się spóźnić - rzekł, opuszczając podkasany habit i starannie
wycierając ręce o
siedzenie. - W tym tygodniu ja jestem lektorem!
Istotnie tak było, przypominał sobie Cadfael, i musiał przyznać, że ów lektor
miał
szczególną koncepcję czytania Pisma. Choć wybierano dla niego najbardziej nudne
fragmenty, choć kazano mu prowadzić nabożeństwa ku czci najmniej znaczących
świętych i męczenników, brat Jan, mając duszę artystyczną i wrażliwą, potrafił
uczynić z
nich prawdziwe arcydzieła dramatu. Zapewne, gdyby pozwolić mu celebrować
męczeńską śmierć Jana Chrzciciela, zdołałby swoim pełnym tragizmu głosem
wzruszyć
nawet potężne, kamienne fundamenty kościoła.
- Czytając Pismo, czynisz to na chwałę Boga i świętych pańskich - upominał go
Columbanus pokornie, acz z nutką łagodnej przygany - nie zaś dla własnej sławy,
bracie.
- Pamięć o tym zawsze towarzyszy moim myślom — odrzekł brat Jan tonem, w którym
brzmiał szczery zapał. Jednak za plecami młodzieńca rzucił Cadfaelowi roześmiane
spojrzenie i znacząco mrugnął okiem. Potem z entuzjastycznym okrzykiem
przeskoczył
żywopłot dzielący go od bramy opactwa i żwawo podążył w stronę głównego
dziedzińca.
Za nim, spokojniej i bardziej statecznie ruszyli dwaj pozostali: przystojny,
smukły i gibki
młodzieniec oraz niewysoki, liczący sobie lat pięćdziesiąt siedem brat Cadfael o
tęgim
tułowiu osadzonym na chudych i krzywych nogach. Idąc wciąż jeszcze silnym,
rozkołysanym, marynarskim krokiem i patrząc na zwinnego, szczupłego Columbanusa,
zastanawiał się i pytał sam siebie:, Jakże to możliwe, że i ja kiedyś miałem tak
niewiele
lat, że byłem tak samo gorliwy i pełen powagi?" Przyglądał się tej młodzieńczej,
pobożnej i pełnej pokory twarzy i z trudem zdołał sobie uświadomić, że
Columbanus był
już mężczyzną dwudziestopięcioletnim i że pochodził z potężnego rodu o niemałych
ambicjach. Z rodu, którego członkowie nigdy nie omieszkali podkreślić swej
przynależności do „wielkiego świata" i którego fortuna z pewnością nie była
owocem
jakiejś szczególnej pobożności.
Msza, na którą spieszyli, trzecia z kolei w porządku dziennym, była nabożeństwem
zamkniętym i krótszym od pozostałych. Zgodnie z regułą opactwa benedyktynów w
Shrewsbury, po odśpiewaniu pieśni na wejście bracia ustawiali się w szereg i
ruszali
procesją ku lektorium, gdzie zajmowali miejsca w salach zgodnie z ustaloną
hierarchią.
Procesję prowadził opat Heribert. Był to człowiek stary, o łagodnym
usposobieniu,
obdarzony rzadką umiejętnością - życia w zgodzie ze wszystkimi. Ów siwowłosy,
szlachetny mnich o wyglądzie ascety nade wszystko pragnął wokół siebie spokoju i
harmonii. W całej jego postaci, niepozornej i nie rzucającej się w oczy, jedna
wszakże
rzecz zwracała szczególną uwagę — było to oblicze mnicha, pełne niezwykłej
słodyczy.
Nowicjusze i uczniowie szkoły zakonnej w obecności opata czuli się swobodnie i
bezpiecznie. Starali się też jak najczęściej przebywać blisko niego, co jednak
okazywało
się nader trudne, bowiem zawsze gdzieś w pobliżu wyłaniał się jak spod ziemi
groźny i
surowy przeor klasztoru, Robert Pennan. Mąż ów, pół-Anglik, pół-Walijczyk, miał
ponad
sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, lecz przy tym był mężczyzną raczej
wątłym,
choć nader przystojnym. Włosy, zupełnie już siwe mimo dopiero co ukończonych
pięćdziesięciu lat, otaczały jego bladą, pociągłą twarz o pięknych,
arystokratycznych
rysach i opadały na wysokie, gładkie niczym marmur czoło. Wyniosły i władczy w
swych
bogato zdobionych szatach dostojnika Kościoła, wyglądał z pewnością wspanialej
niż
ktokolwiek we wszystkich okolicznych hrabstwach. Ale też w całej Anglii nie było
człowieka, który lepiej niż on sam zdawałby sobie sprawę ze swej wysokiej
pozycji i
związanego z nią splendoru. Podkreślał to zresztą przy każdej nadarzającej się
okazji.
Kiedy kroczył dumnie przez lektorium, by zająć swoje miejsce w stallach, każdy
jego
ruch, każda poza były starannie wystudiowane, demonstrując autorytet i władzę
niemal
tej miary co papieskie.
Tuż za Robertem postępował brat Ryszard, jego prawa ręka i w hierarchii
klasztoru
- bezpośredni zastępca. Był całkowitym przeciwieństwem przeora: potężny i
niezgrabny,
przy tym sympatyczny i życzliwy. Natura obdarzyła go dość bystrym umysłem, był
jednak wyjątkowo leniwy i przez to sprawiał często wrażenie człowieka
bezmyślnego.
Wątpiono nawet, by mógł zajad miejsce przeora, gdy Robert osiągnie już kres
swych dni.
Było wszak wokół wielu młodszych mnichów, ambitnych i pracowitych, którzy z
nadzieją wypatrywali możliwości awansu i gotowi byli pokonać wiele trudów, by
ten cel
osiągnąć.
Po Ryszardzie do lektorium wchodzili pozostali bracia, ustawieni według
zajmowanych pozycji: brat Benedykt — zakrystian, brat Anzelm, który prowadził
chór w
opactwie, brat Mateusz pełniący obowiązki piwnicznego, brat Dennis zajmujący się
szpitalem i jego pomocnik, sanitariusz brat Edmund oraz brat Oswald, dbający o
środki
na utrzymanie lecznicy. Potem brat Jeremiasz, pisarz opata i brat Paweł,
przełożony
nowicjuszy. Za nimi malowniczą, bezwładną grupą weszli do lektorium pozostali
zakonnicy. Brat Cadfael znajdował się niemal na samym końcu tej grupy i gdy
tylko
wsunął się do środka, szybko dotarł do upatrzonego od dawna kąta, odległego i
słabo
oświetlonego, ukrytego za jedną z kamiennych kolumn podtrzymujących strop.
Miejsce
to znakomicie odpowiadało jego potrzebom. W czasie, kiedy nie jemu przypadała
uciążliwa funkcja lektora, kiedy komu innemu wręczano co dzień kłopotliwy
pergamin,
mało było prawdopodobne, by ktoś zwrócił się doń z jakimkolwiek poleceniem.
Kiedy
zatem czytania wydawały się Cadfaelowi nudne i niegodne uwagi, miał zwyczaj
wykorzystywać czas spędzony w lektorium na miłą drzemkę. Dzięki wieloletniej
praktyce
potrafił spać na siedząco, wyprostowany jak inni bracia, że zaś w jego kącie
panował
cień, Cadfael mógł być pewien, że nikt nie naruszy jego spokoju. Posiadał
zresztą szósty
zmysł, który w razie potrzeby alarmował go i sprawiał, że mnich budził się w
jednej
chwili, natychmiast odzyskując właściwą mu trzeźwość myślenia. Zdarzało się
nawet, że
kiedy zadane przez kogoś pytanie zastawało go pogrążonego we śnie, potrafił -
nie
budząc się nawet — udzielić na nie stosownej odpowiedzi.
Owego szczególnego poranka Cadfael przynajmniej na początku czytania starał się
czuwać, by móc nacieszyć się niezwykłym głosem brata Jana. Tematem czytań były
wprawdzie nudne sceny z życia jakiegoś pospolitego świętego, lecz młodzieniec
uczynił z
nich prawdziwą, pełną dramatyzmu sztukę. Lecz kiedy później brat piwniczny
zaczaj
objaśniać jakieś skomplikowane kwestie materialne, związane po części z ołtarzem
Najświętszej Panny, po części zaś z infirmerią, brat Cadfael uznał, że czas
uciąć sobie
drzemkę. Wszak zdawał sobie sprawę, że większość pozostałego czasu, jeśli nie
liczyć
paru pośledniejszych nudziarzy, zajmie przeor Robert ze swoim ględzeniem o
potrzebie
zdobycia dla klasztoru relikwii i opieki jakiegoś potężnego świętego — patrona
opactwa.
Od kilku miesięcy nie poruszano niemal żadnych innych tematów. W istocie,
przeora
mocno dręczył ten problem, zwłaszcza od czasu, gdy w domu kongregacji
kluniackiej w
Wenlock odkryto grób jego założycielki, świętej Milburgi. Z wielką dumą i
radością
odkopano jej trumnę, zaś kości złożono we wspaniałym relikwiarzu i umieszczono z
należną czcią w centrum ołtarza. I oto odosobniony, oddalony ledwie o parę mil
klasztor
posiadał już swoją własną, słynącą z wielu cudów świętą, podczas gdy wielki dom
zakonu benedyktynów w Shrewsbury miał nie więcej relikwii, niż znajdziesz w
ogołoconym skarbcu! Czegoś takiego nie mogła znieść duma przeora Roberta. Minął
już
rok, od kiedy nieszczęsny przeor przeszukiwał okoliczne krainy w poszukiwaniu
jakiegoś
zbywającego świętego. Z nadzieją spoglądał ku Walii, było bowiem powszechnie
wiadome i iż w przeszłości żyło tam tak wiele świętych ł mężów i niewiast, ile
rośnie
grzybów po jesiennych deszczach, ale też nie większym niż grzyby cieszyli się
oni
poważaniemm. Brat Cadfael nie miał jednak już zamiaru wysłuchiwać po raz kolejny
tych nie kończących się utyskiwań. Zasnął.
Oślepiające słońce oświetlało ostre załamania jasnych, niemal białych ścian.
Gorące promienie ogrzewały twarz mnicha, unoszący się w powietrzu pył palił
gardło. Z
ukrytego miejsca, w którym skulił się pomiędzy swymi towarzyszami, mógł widzieć
zwieńczenia długich murów, wieże strzelnicze i metalowe, lśniące w jaskrawym
blasku
hełmy strażników. Widok ten, malowany przez słońce wszystkimi odcieniami
czerwieni,
żłobiony głębokimi cieniami, gdzieniegdzie urywający się pionową ścianą,
wyglądał jak
wyrzeźbiony w ogniu. Ani jeden zielony liść nie łagodził surowości tego obrazu.
Oto
przed oczyma Cadfaela rysował się cel jego drugiego wędrowania, święte miasto
Jeruzalem, otoczone potężnymi murami, z koroną smukłych wież i okrągłych kopuł.
Tumany bitewnego pyłu wypełniały powietrze, kładły się mrocznym cieniem na
wyraźnie
wcześniej strzelnice i bramy. Do uszu Cadfaela dochodziły ochrypłe krzyki
walczących i
metaliczny szczęk broni. Czekał na dźwięk trąbki mającej obwieścić ostateczny
szturm,
tymczasem jednak pozostał w ukryciu, bowiem nauczył się już szacunku dla
krótkich,
zakrzywionych łuków, z których Saraceni potrafili wypuszczać strzały nigdy nie
chybiące
celu. Ze swojej kryjówki widział posuwające się naprzód, falujące w rozpalonym
powietrzu sztandary. Nagle dostrzegł błysk wznoszonej trąbki i zamarł,
nasłuchując
wyczekiwanego sygnału.
Odgłos, który wyrwał go z drzemki i w jednej chwili otrzeźwił, rozległ się - i
owszem - donośnie i przenikliwie, nie był to wszak metaliczny dźwięk, jakiego
się
spodziewał, ani też krzyk triumfu chrześcijańskich rycerzy, pokonujących
szturmem
mury Jeruzalem. Cadfael znajdował się ponownie w lektorium, w swoim mrocznym
kącie. Otaczający go mnisi, podobnie jak on zaalarmowani nagłym wrzaskiem,
zerwali
się na równe nogi i spoglądali po sobie z pełną trwogi konsternacją. Dziwny
odgłos
powtarzał się jeszcze, lecz już coraz ciszej. Przez chwilę słychać było jeszcze
słabe
pojękiwanie, z rzadka tylko przerywane głośniejszym krzykiem czy to ogromnego
bólu,
czy też najwyższej ekstazy. Na samym środku lektorium, na pustej kamiennej
podłodze
leżał zwrócony twarzą ku ziemi brat Columbanus. Całe jego ciało wiło się i
rzucało
niczym ryba wyjęta z wody, czoło i dłonie uderzały o twardą posadzkę, długie,
blade,
powykręcane i obnażone do kolan nogi gwałtownymi ruchami kopały powietrze. Wciąż
jeszcze z ust młodzieńca dawały się słyszeć niezwykłe wrzaski, zdające się
wskazywać,
że coś wprawiło go w nader silne podniecenie. Najbliżej stojący mnisi otoczyli
go
nieruchomym kręgiem, zbyt wstrząśnięci, by zdobyć się na jakakolwiek pomoc, zaś
ponad nimi, wzniósłszy do góry obie dłonie, przeor Robert wykrzykiwał nerwowo
słowa
napomnienia i przygany.
Cadfael i brat Edmund jednocześnie dotarli na środek lektorium, uklękli po obu
stronach nieszczęsnego zakonnika i starali się go jakoś unieruchomić, by nie
pogruchotał
sobie kości i nie roztrzaskał czaszki o kamienną posadzkę.
—Padaczka! - stwierdził krótko i stanowczo Edmund, po czym odwiązał opasujący go
graby sznur i wepchnął go pomiędzy wargi szczekającego zębami Columbanusa, by
ten
nie przegryzł sobie języka.
Diagnoza, z taką pewnością postawiona przez Edmunda, jakoś nie przekonywała
brata Cadfaela. Jęki Columbanusa nie były wszak typowym dla ataków epilepsji
bezradnym charczeniem, przypominały raczej krzyki kobiety w napadzie histerii
czy
szału. Nie mniej jednak doraźna pomoc okazała się skuteczna i młody mnich powoli
uspokajał się - ustały głośne wrzaski, nawet łagodniały wstrząsające nim
konwulsje, lecz
gdy tylko dwaj zakonnicy zwolnili uścisk, nasiliły się znowu.
- Nieszczęsny młodzieniec! - W głosie stojącego nieco z tyłu opata Heriberta
brzmiał
oczywisty niepokój. - Tak nagła, tak okrutna boleść! Unieście go, tylko
delikatnie! I
zanieście do naszej lecznicy. Módlmy się bracia o rychłe jego ozdrowienie!
W lektorium zapanował rozgardiasz. Brat Jan i ci nieliczni, którzy nawet w
trudnej
sytuacji zachowali właściwą im trzeźwość i rozwagę, zajęli się Columbanusem,
starając
się mu zapewnić wygodę i przede wszystkim — bezpieczeństwo. Związali mu zatem
nogi
i ramiona, tak by nie mógł uczynić sobie żadnej krzywdy. Uzna-wszy, że fałdy
materiału
wepchnięte między zęby chorego mogłyby zacząć go dusić, zastąpili je drewnianym
kołkiem. Przygotowawszy tak nieszczęśnika do transportu, umieścili go na noszach
naprędce skleconych z desek i ponieśli do klasztornego łoża. Dla pewności
przytwierdzili
doń Columbanusa szerokimi bandażami. Chory wciąż jeszcze jęczał i dyszał ciężko,
lecz
z każdą chwilą uspokajał się. Kiedy zaś zdołali wlać w jego ściśnięte gardło
łyżkę
makowej mikstury brata Cadfaela, głośne jęki ustały i przeszły w cichnące,
niezrozumiałe
mamrotanie. Ciało młodzieńca z wolna odprężało się i nieruchomiało.
- Otoczcie go należną opieką - rzekł przeor Robert. Na jego obliczu malował się
wyraz
niepokoju. - Trzeba, aby ktoś czuwał przy nim w razie, gdyby ataki miały się
powtórzyć.
Jednakże brat szpitalnik ma przecież pod opieką innych jeszcze chorych, nie może
ich
zaniedbać, siedząc dzień i noc przy łóżku tego oto jednego. Zatem, bracie
Jeremiaszu,
tobie powierzę obowiązek doglądania młodzieńca i dopóki będziesz tu potrzebny,
zwalniam cię z wszelkich innych powinności.
- Pozostanę przy nim z prawdziwą ochotą - odparł wskazany -i będę modlił się
żarliwie o
jego zdrowie.
Jeremiasz był najbliższym towarzyszem przeora i zarazem jego najwierniejszym
zausznikiem. Ilekroć pojawiła się jakaś sprawa, w której Robert wymagał
szczegółowych
raportów i bezwzględnego posłuszeństwa, wyznaczał do niej swego ulubieńca.
Uległość1
Jeremiasza była tak bezgraniczna, że wprawdzie wśród braci zakonnych mogło się
to
wydać uzasadnione, lecz poza murami klasztoru zapewne stałoby się przyczyną
plotek i
pomówień.
— Szczególnie nocą zwróć nań baczną uwagę - rzekł przeor -gdyż nocą ludzka
kondycja
słabnie i złe moce, które dręczyły jego ciało, mogą do niego powrócić. Jeśli
będzie spał
spokojnie i ty możesz nieco wypocząć, pozostań jednak w pobliżu; chory może
potrzebować twojej pomocy.
- Przez najbliższą godzinę pozostanie odurzony - wtrącił Cad-fael, pewny
działania
swojego leku - i być może uśnie potem naturalnym snem, który oby trwał do świtu.
W głębi duszy uważał jednak, że choroba Columbanusa niekoniecznie została nań
zesłana
przez Boga. Młody mnich, którego zalety ciała i umysłu nie były dotąd wśród
braci
specjalnie wyróżnione, mógł po prostu, może nawet nie w pełni świadomie, pragnąć
zwrócić na siebie uwagę. W istocie, nie brakło mu teraz zbytków, opieki i
powszechnego
współczucia. Takie to myśli błądziły w głowie Cadfaela, był jednak wystarczająco
rozważny, by zachować swoje wątpliwości dla siebie. Jakąż zresztą mógł mieć
pewność -
nie znając dostatecznie dobrze żadnego ze swych przybranych braci - że osąd jego
jest
właściwy? No, może nie wahałby się w przypadku Jana - tak, zapewne. Lecz czy to
w
obrębie klasztornych murów, czy też poza nimi, takich pogodnych, szczerych braci
Janów
było z pewnością niewielu.
Następnego ranka brat Jeremiasz pojawił się wcześnie w lektorium. Na jego
obliczu
malował się szczery zachwyt Był wręcz rozpalony, jakby chciał natychmiast
podzielić się
jakąś wiadomością o niezwykłym dlań znaczeniu. Usłyszawszy od opata Heriberta
łagodną wymówkę, iż bez pozwolenia opuścił swego podopiecznego, Jeremiasz ze
skruchą złożył dłonie i pokornie spuścił głowę, nie stracił jednak poprzedniego
uniesienia
i pewności siebie.
—Ojcze, przybywam tu z posłannictwem, które zdało mi się być pilniejsze niż moje
obowiązki. Pozostawiłem Columbanusa pogrążonego we śnie, choć był niespokojny,
gdyż z pozoru nawet sen jest dlań udręką. Czuwa jednak przy rum dwóch młodych
braci.
Jeślim źle uczynił, z pokorą przyjmę naznaczoną przez ciebie karę.
- Czyż nasz drogi brat wciąż jeszcze nie odzyskał zdrowia? — zapytał z
niepokojem opat
- Ciągle jeszcze dręczy go głęboka niemoc, gdy zaś budzi się -majaczy. Lecz
właśnie w
tej sprawie przybywam, Ojcze! To rzecz pewna, że Columbanus wyzdrowieje! Tej
nocy
miałem cudowne widzenie. Oto nawiedziła mnie święta istota i okazała mi łaskę,
teraz
zaś przychodzę, aby powtórzyć wam jej polecenia. O, Ojcze, siedząc przy łożu
cierpiącego Columbanusa, zasnąłem na chwilę i miałem tak cudownie słodki sen!
Teraz już wszyscy słuchali go z najwyższą uwagą, nawet Cad-fael rozbudził się
już
zupełnie.
- Cóż to, następny? - usłyszał tuż przy uchu bluźnierczy szept brata Jana. -
Widać zaraza
zatacza coraz szersze kręgi!
- Ojcze, zdało mi się nagle, że ściana pokoju rozsuwa się i rozjaśnia
przedziwnie jasnym
światłem, po chwili zaś w tym oślepiającym blasku dojrzałem niewiastę, młodą
dziewicę
niezwykłej piękności. Istota owa, wszedłszy do izby, stanęła przy łożu naszego
brata i
poczęła przemawiać do mnie. Rzekła, że imię jej brzmi Wi-nifreda. W Walii, w
miejscu
naznaczonym jej męczeńską śmiercią, znajduje się teraz święte źródło. Otóż
szlachetna
dziewica pouczyła mnie, iż trzeba, by Columbanus zażył kąpieli w tej cudownej
wodzie, a
z pewnością zostanie uzdrowiony i natychmiast odzyska zmysły. Następnie
pobłogosławiła nasz dom i zniknęła wraz z otaczającym ją blaskiem, ja zaś
zbudziłem się.
Ponad pomruk podekscytowanych szeptów wypełniających salę lektorium, wzniósł się
mocny głos przeora Roberta - pełen szacunku, lecz triumfujący:
— Wielebny opacie, ojcze, błogosławiona pani chce nam być drogowskazem i pomocą!
Tak długo szukaliśmy świętego patrona i oto los skierował ku nam ten znak łaski
jako
dowód, że słuszne były nasze starania!
- Winifreda! -rzekł cicho opat, pełen wątpliwości. -Wyznam, iż nie pomnę
dokładnie
historii tej właśnie świętej i męczennicy. W Walii było ich tak wiele! Z
pewnością trzeba
nam jednak wysłać brata Columbanusa do jej cudownego jffiSd^ niewdzięcznością
byłoby zlekceważenie tak oczywistej wróżby. Lecz gdzie właściwie znajduje się to
miejsce?
Przeor Robert spojrzał po otaczających go braciach w poszukiwaniu tych kilku,
którzy
pochodzili z Walii. Z jakimś szczególnym pośpiechem minął wzrokiem brata
Cadfaela.
Mnich ten nigdy nie należał do ulubieńców przeora, czego przyczyną mogła być
równie
dobrze osławiona światowa przeszłość Cadfaela, jak i pewna szczególna iskierka,
zapalająca się niekiedy w jego oczach. Zadowolona twarz przeora zwróciła się
zatem nie
ku niemu, lecz ku innemu Walijczykowi, sędziwemu mnichowi o imieniu Rhys.
Wprawdzie starość! poczyniła już duże spustoszenie w umyśle Rhysa, znacznie
nadwerężyła też jego pamięć, lecz przynajmniej tutaj Robert mógł nie obawiać się
żadnych doktrynalnych niespodzianek.
- Bracie, czy mógłbyś narn opowiedzieć historię tej świętej, a także, jak
odnaleźć jej
źródło?
Starzec powoli uświadomił sobie, że stał się nagle ośrodkiem zainteresowania
całej
wspólnoty. Był pomarszczony jak jabłko, zgarbiony niczym ogromny ptak, bezzębny
i
przywykł, że w klasztorze nikt prawie nie pamiętał o jego obecności. W nowej
dlań
sytuacji czuł się niepewnie, lecz że wszystkie oczy były na niego zwrócone,
przemógł się
i zaczął mówić:
- Święta Winifreda, rzekłeś, ojcze? Każdy zna świętą Winifre-dę. Miejsce,
którego
szukacie, nazywa się tak właśnie: Święte Źródło, od cudownej strugi, która się
tam
znajduje. To niezbyt daleko od Chester. Lecz ona sama tam nie spoczywa. Nie
znajdziecie jej grobu w Świętym Źródle.
- Zatem opowiadaj nam o niej - prosił przeor, tak niecierpliwy, że aż służalczy
wobec
starca. — Mów nam wszystko, co ci o niej wiadomo!
- Święta Winifreda - rozpoczął Rhys, który uświadomił już sobie, że oto
nieoczekiwanie
nadeszła dlań godzina sławy i uradował się tyra niezmiernie - była jedynym
dzieckiem
rycerza zwanego Tevyth, zamieszkującego tamte strony w czasach, gdy panowali
jeszcze
pogańscy książęta. Lecz ten właśnie rycerz i wszyscy jego domownicy zostali
nawróceni
przez świętego Beunona; dano mu wiec mieszkanie w siedzibie Tevytha i zbudowano
kościół, który nazwano jego imieniem. Młoda Winifreda była bardziej jeszcze
świętobliwa niż jej rodzice i postanowiła wieść cnotliwy żywot dziewicy i
poświęcić się
służbie Panu. Każdego ranka zaczynała dzień od wysłuchania mszy świętej. Lecz
oto
zdarzyło się pewnej niedzieli, iż spadła na nią choroba i dziewczę musiało
pozostać w
domu, podczas gdy inni domownicy udali się do kościoła. W tym właśnie czasie u
wrót
rycerskiej siedziby stanął Cradoc, syn króla i książę władający tamtymi
stronami.
Młodzian ów od dawna już darzył miłością córkę Tevytha. Trzeba bowiem zaznaczyć,
iż
była to istota bardzo piękna. Jej uroda była wprost niezwykła! -Przy słowach
tych głos
brata Rhysa zabrzmiał niemal pożądliwie; starzec zamilkł na chwilę i głośno
oblizał
wargi. Przeor Robert, acz wyraźnie poruszony nieprzystojnym zachowaniem mnicha,
nie
chciał jednak przerywać opowieści, toteż powstrzymał się od wymówek.
- Chcąc wytłumaczyć swą wizytę, Cradoc rzekł dziewczynie, iż wraca właśnie z
długiego
polowania - kontynuował Rhys tonem, w którym czaiła się groźba - i błagał o
kielich
wody dla zwilżeniu wyschniętego gardła. Przejęta współczuciem, Winifreda
pozwoliła
mu wejść i dała pić. Wkrótce - tu głos starca osiągnął piskliwe tony, zaś ciało
w
obszernym habicie gięło się i prężyło z stłą, jakiej nikt z obecnych nie
spodziewałby się
po sędziwym mnichu ^książę przestał udawać spragnionego myśliwego i począł
przymiląiE się do pięknej panny, schwycił ją nawet w ramiona, lecz ona szamotała
się i
walczyła. Tak właśnie! -Tu stary mnich urwał ponownie i przez moment zdawało
się, iż
długa wypowiedź była dlań próbą ponad siły. Przeor spojrzał na niego z
niepokojem, lecz
Rhys po chwili podjął opowieść:
- Świętobliwa dziewica zwróciła się do księcia łagodnymi słowy i odwróciwszy na
moment jego uwagę, uciekła do sąsiedniej komnaty. Tam wspięła się na parapet
okna i
skoczyła w dół, chcąc schronić się w kościele. Lecz Cradoc, spostrzegłszy, że
dziewczyna
zwiodła go, zbiegł czym prędzej na dziedziniec, dosiadł swego wierzchowca i
ruszył w
pogoń. Dopędził pannę, gdy ta był już niemal przy bramie kościoła, że zaś
obawiał się, by
Winifreda nie zdradziła jego haniebnych poczynań, dobył miecza i zamachnąwszy
się z
całej siły, jednym uderzeniem odrąbał jej głowę.
W ciszy, jaka po tych słowach nastała, dało się słyszeć w całym lektorium
zduszone
okrzyki przerażenia, litości i oburzenia. Sędziwy Rhys stał z rękoma
wzniesionymi jak do
modlitwy i wodził wzrokiem po otaczających go twarzach.
— A zatem, tym oto nieszczęsnym sposobem, Winifreda zakoń-
i V j czyła cnotliwy żywot i osiągnęła wieczne błogosławieństwo! -wykrzyknął
entuzjastycznie brat Jeremiasz.
- Nie całkiem tak rzecz się miała - odparł Rhys uszczypliwym tonem, jako że
nigdy nie
darzył sympatią brata Jeremiasza. - Święty Beuno i ci, którzy wraz z nim zebrali
się w
kościele, wyszli ze świątyni i ujrzeli, co się wydarzyło. Mordercę od razu
spotkała
zasłużona kara: święty rzucił nań straszliwą klątwę i ledwie przebrzmiały jego
słowa,
książę stoczywszy się z konia upadł na ziemię. Ciało jego poczęło topić się
niczym wosk
w ogniu i nie minęło wiele czasu, a zniknęło całkiem z oczu patrzących,
spływając gdzieś
pomiędzy wysokie trawy. Dokonawszy tego dzieła, święty Beuno zajął się martwą
dziewicą. Ujął w dłonie jej głowę i osadził na powrót na szyi, tak że ciało
zrosło się bez
śladu, ona zaś wyrwana z objęć śmierci, stanęła żywa pośród zgromadzonych. Owo
źródło, którego woda posiada cudowną moc, tryska z ziemi w tymże miejscu, gdzie
Winifreda powstała z martwych.
Mnisi milczeli jak zaczarowani, gdy Rhys przestał mówić. Starca zaś jakby
przestała
zajmować opowiadana przezeń historia. Ciszę przerwał przeor Robert:
- A później? - zapytał. - Cóż uczyniła święta, odzyskawszy życie?
- Udała się z pielgrzymką do Rzymu - odrzekł obojętnie Rhys - i przyłączyła się
do
wielkiego synodu świętych z całego świata. Wówczas ustanowiono ją przeoryszą
zgromadzenia sióstr-dziewic ;-w Gwytherin, nieopodal Llanwrst. Mieszkała wśród
nich
przez wiele, wiele lat i do końca życia czyniła wiele cudów. Choć może nie
powinno się
mówić: „do końca życia"? Wszak raz już zakończyła życie. Kiedy umarła po raz
drugi,
stało się to właśnie tam, w Gwytherin - zakończył Rhys z niedbałym wzruszeniem
ramion. Ta część życia świętej nie czyniła na nim żadnego wrażenia. Skoro
dziewczyna,
mająca widoki na doskonałą przyszłość u boku księcia Cradoca, pozwoliła takiej
okazji
wymknąć się, oczywistym było, iż natura nakazywała jej wybrać inny los - choćby
życie
przeoryszy wspólnoty dziewic - i cóż więcej można było o niej mówić?
Lecz przeor uparcie wypytywał dalej:
- Czy pochowano ją w Gwytherin? I czy także po śmierci czyniła cuda jak za
życia?
- Tak mi powiadano - odparł stary mnich. - Lecz upłynęło już dużo czasu, odkąd
po raz
ostatni ktoś wspomniał przy mnie o świę- tej Winifredzie. A więcej jeszcze lat,
od kiedy
ja sam bywałem w tamtych stronach.
Pomiędzy wspierającymi sklepienie lektorium kolumnami promienie słońca wpadały
do
sali, tworząc na podłodze świetlisty krąg. Stojący w jego centrum wyprostowany,
imponujący wzrostem przeor Robert zwrócił rozpromienioną twarz o przywykłych do
rozkazywania oczach w stronę opata Heriberta.
- Czy nie sądzisz i ty, ojcze, iż pokorne poszukiwania nasze patrona wielkiej
świętości i
mocy są w cudowny sposób prowadzone ku Gwytherin. Owa szlachetna, święta pani
sama we własnej osobie, poprzez brata Jeremiasza, nawiedziła nasz dom i
wyciągnęła ku
nam dłoń, byśmy przyprowadzili do niej naszego złożonego niemocą brata i
obiecała
uzdrowić go. Czy zatem nie możemy żywić nadziei, że wskaże nam także następny
krok?
Jeśli w istocie wysłucha modlitw, które wszyscy zanosimy do niej, i przywróci
bratu
Columbanusowi zdrowe ciało i umysł, czyż nie powinniśmy nabrać odwagi i pokornie
oczekiwać, by zechciała przybyć do naszego domu i zamieszkać pośród nas? Czyż
nie
moglibyśmy zwrócić się do Kościoła Świętego z błaganiem, by zezwolił nam zabrać
błogosławione relikwie Winifredy i umieścić je z należną czcią tutaj, w
Shrewsbury?
Przydałoby to wielkiej chwały świetności całemu opactwu!
-1 przeorowi Robertowi! - wyszeptał brat Jan do ucha Cadfaela.
- Istotnie - wydaje się, że święta okazuje nam swą szczególną łaskę - przyznał
opat
Heribert - A zatem, ojcze, mam twoje pozwolenie na wysłanie brata Co-lumbanusa i
kilku
niezbędnych do opieki nad nim mnichów do Świętego Źródła? Jeszcze dziś?
- Uczyń tak - odparł opat - Nasze modlitwy będą warn towarzyszyć. Oby brat
Columbanus powrócił od świętej Winifredy jako jej własny wysłannik - silny,
zdrowy i
pełen wdzięczności.
Obłąkany młodzieniec, którego umysł wciąż jeszcze błądził po bezdrożach
nieświadomości, dotąd poruszał ustami w bełkotli-wyrOj^niezrozumiałym
majaczeniu. Z
niebywałym pośpiechem za-raiyśtPpftłucfiiiowym posiłku wyruszono wraz z nim do
Świętego Źródła. ChcąeJąpewnić mu nieco wygody i uchronić przed upad-s -tiem,:
posadzono>go. na mule w wysokim, zamkniętym niczym koO "'•:,;/ ?j
łyska siodle. Tym sposobem można było nie obawiać się o jego bezpieczeństwo,
gdyby
ciało jego znów aległo gwałtownym paro-ksyzmom choroby. Z dwóch stron nad chorym
czuwali wyznaczeni mu do pomocy opiekunowie: brat Jeremiasz i jeden z braci
świeckich, człek miody i krzepkiej budowy. Columbanus rozglądał się wokół, lecz
jego
szeroko otwarte, wzruszające niczym u dziecka oczy zdawały się nie poznawać"
nikogo.
Ufnie i pokornie poddawał się jednak wszystkim zabiegom, które czyniono wokół
jego
osoby.
- Chętnie wyskoczyłbym i ja na krótką przejażdżkę do Walii -rzekł Cadfaelowi
brat Jan,
patrząc tęsknie za skromnym orszakiem, który skierował się w stronę mostu na
rzece i
rychło zniknął za załomem muru. -Lecz obawiam się, iż ujrzałbym zapewnię jakąś
niewłaściwą wizję. Jeremiasz daleko lepiej zna się na tych sprawach.
- Mniemam chłopcze - odparł Cadf ael pobłażliwym tonem - że w niedługim czasie z
niedowiarka stad się możesz heretykiem.
— Niesłuszne są to słowa, bracie! Gotów jestem bowiem, podobnie jak każdy z was,
z
wiarą przyjąć historię o błogosławionej Dziewicy i czynionych przez nią cudach.
Każdy
wszak wie, że świeci władni są pomagać ludziom i sprawiać, by byli szczęśliwi.
Ufam
też, że są nam prawdziwie przychylni. Lecz kiedy zdarza się , oto, że to właśnie
Jeremiasz, wierny pies przeora Roberta, ma cudowne widzenie, nie żądaj ode mnie,
bym
wierzył w jego szcze- " rość. To raczej Jeremiasz pragnął okazać się świętszym
od
samego opata. Poza tym, czyż nie sądzisz, że Winifredę i bez naszej pomocy
otacza
wystarczająca chwała i szacunek? Nie widzę powodu, by naruszać jej wieczny
spokój i
wykopywać czcigone szczątki świątobliwej pani. Zda mi się, iż jest to zadanie
grabarzy,
nie zaś sprawa Kościoła. I ty, bracie, myślisz dokładnie tak samo - zakończył
pewnym
głosem i spojrzał prosto w oczy starszego mnicha.
— Gdybym pragnął usłyszeć, jak echo odbija moje słowa — odparł na to Cadfael -
musiałbym wypowiedzieć je pierwszy. Tymczasem chodź" i zabierz ze sobą motykę.
Sadzonki kapusty czekają, by umieścić je w ziemi.
Pięć dni trwała pielgrzymka do Świętego Źródła, zaś ostatniego wieczoru mnisi
powracali
do opactwa - zmoczeni wiosennym deszczem, Jęcz w blasku chwały. Głośno śpiewając
modlitwy, trzej bracia przekroczyli bramę i znaleźli się na dziedzińcu. Brat
Columbanus
jechał pomiędzy dwoma towarzyszami, wysoki, piękny i triumfujący, jeśli można
tym
mianem określić kogoś tak skromnie i pokornie wyrażającego swą radość. W oczach
młodzieńca, czystych i pełnych blasku, znów dostrzec można było dawną jego
inteligencję i ciekawość świata. Zdawałoby się, że nie było na świecie
zdrowszego odeń
człowieka, tak jakby nigdy nie dotknęła go choroba i utrata zmysłów. Cudownie
uzdrowiony Columbanus udał się prosto do kościoła, by tam na kolanach
podziękować
Bogu i świętej Winifredzie za ocalenie. Za nim podążyli jego opiekunowie, gdy
zaś
odprawili dziękczynne modły, wszyscy trzej, jak nakazywał im obowiązek, poszli
spotkać
się z opatem i przeorem. Tam, w jednej z zajmowanych przez opata komnat, zdali
sprawę
ze swojej misji.
- Ojcze — zaczął brat Columbanus głosem pokornym, lecz pełnym radości. - Nie
wystarczy mi umiejętności i wiedzy, by opisać wydarzenia, które stały się moim
udziałem. Więcej dowiesz się od tych oto braci, troskliwie dbających o mnie, gdy
dręczony byłem obłędem. Pamiętam jedynie, lecz pozostało to w mym umyśle niczym
zły
sen, iż zabrano mnie w jakąś podróż. Bez świadomości, nie wiedząc co i dlaczego
czynić
mi wypada, a nie mając siły bronić się, jechałem tam, dokąd wiedli mnie moi
towarzysze.
Aż nagle zdało mi się, że wiosenny jasny poranek wyrwał mnie z nocnych koszmarów
i
oto stanąłem nagi na wilgotnej murawie tuż obok tryskającego z ziemi źródła, ci
zaś
szlachetni bracia oblewali mnie wodą, której krople, dotykając mojego ciała, z
każdą
chwilą przywracały mi siły i zdrowie. Rozpoznałem już i siebie, i mnichów,
którzy byli
przy mnie, zdumiewało mnie wszakże miejsce, w którym się znalazłem. Nie mogłem
też
pojąć, jakim sposobem dotarłem w nieznaną mi okolicę. Wkrótce troskliwi
opiekunowie
wyjaśnili mi te tajemnice. Wówczas udaliśmy się razem do pobliskiego kościółka,
a
towarzyszyli nam licznie zgromadzeni wokół źródła ludzie. Wszyscy odśpiewaliśmy
dziękczyną Mszę Świętą. Teraz wiem, że zawdzięczam swoje uzdrowienie łaskawości
świętej Winifredy i odtąd całym sercem będę wielbić ją i oddawać jej cześć, tak
jak
wielbię i czczę Boga Najwyższego. On to bowiem sprawił, że błogosławiona
dziewica
okazała mi swe współczucie. Resztę, ojcze, opowiedzą ci dwaj bracia, którzy byli
ze mną.
^.
Wskazani stali skromnie na uboczu. Pierwszy z nich, świecki członek wspólnoty,
był
mężem wysokim i potężnie zbudowanym, lecz znać po nim ogromne znużenie - wszak
na
niego spadły wszystkie związane z podróżą prace - zapewne dlatego też nie był
skory do
rozmowy. Zresztą wydawał się być dość znudzony całą tą aferą. Zdanie relacji z
wyprawy
pozostawił wiec w zdolnych rękach brata Jeremiasza, sam ograniczając się jedynie
do
wydawania w odpowiednich momentach stosownych okrzyków zdumienia czy zachwytu.
Brat Jeremiasz z prawdziwą ochotą począł snuć swą barwną opowieść. Przybywszy do
Świętego Źródła, poszedł dowiedzieć się od mieszkańców, gdzie znajduje się
cudowna
struga i prosić o pomoc. Zaraz też wskazano mu miejsce, w którym do dziś, na
pamiątkę
męczeńskiej śmierci i zmartwychwstania Winifredy, wytryska z ziemi srebrzysty
strumień. Miejscowi ludzie zbudowali wokół niego niewielkie, kamienne
ocembrowanie i
tam właśnie dwaj mnisi zawiedli bełkoczącego Columbanusa. Ściągnąwszy zaś habit,
koszulę i bieliznę, zaczęli oblewać jego nagie ciało wodą ze źródła. Już po
chwili
młodzieniec mógł stanąć o własnych siłach, wyprostowany, z rękoma wzniesionymi w
dziękczynnej modlitwie. Tak oto Columbanus odzyskał zmysły. Skończywszy się
modlić,
zapytał ciekawie, jakim to sposobem znalazł się w obcych dlań stronach i co się
z nim
wcześniej działo. Dowiedziawszy się wszystkich tych rzeczy, wielce się
zachwycił,
poczuł bowiem, iż jest oczyszczony, uwolniony od nękającej go choroby, zatem z
pokorą
oddał cześć swojej patronce, która stała się dla niego drogowskazem i
uzdrowieniem.
— O