Ellis Peters Kroniki brata Cadfaela Tajemnica świętych relikwii ROZDZIAŁ PIERWSZY Pewnego jasnego, rześkiego poranka gdzieś na początku maja, gdy nic nie zapowiadało jeszcze nadejścia sensacyjnych i tajemniczych wydarzeń, brat Cadfael na długo przed prymą był już na nogach. Chciał okopać grządki kapusty, zanim do ogrodu wtargną ostre promienie wschodzącego słońca. Myśli mnicha błądziły wokół narodzin, wzrostu, urodzaju i wszelkiego bogactwa natury. Rozważania o grobach, relikwiarzach, nagłych i tajemniczych śmierciach, o świętych i grzesznikach, o marności i ułomności ludzkiego żywota - wszystkie te sprawy nie zaprzątały pogodnego umysłu Cadfaela. Jedyną rzeczą, która mąciła jego spokój, była konieczność pójścia do kościoła na mszę i następujące po niej półgodzinne czytania, zwykle przeciągające się o jakieś dziesięć minut Cały ten czas, z dala od o tyle dlań cenniejszej pracy wśród warzyw w ogrodzie, uważał za zmarnowany, lecz nie było sposobu, by uniknąć przyjętych na siebie obowiązków. W końcu świadomie i z własnej woli wybrał przecież życie klasztorne, nie mógł wiec teraz odrzucić tego, co w zakonie zdało mu się mało interesującym, zwłaszcza, że cała reszta znakomicie mu odpowiadała. Wyprostował pochylone nad grządkami plecy i, rozglądając się wokół, poczuł, że rozpiera go duma. Wątpił, by w całym królestwie choćby jeden klasztor benedyktynów posiadał równie piękny ogród, by w jakimkolwiek innym herbarium rosło takie bogactwo przypraw i ziół o właściwościach leczniczych. Główne sady i pola opactwa św. św. Piotra i Pawła w Shrewsbury rozciągały się na północ od szerokiego traktu, z dala od zabudowań. Lecz tutaj, w tym otoczonym murami ogrodzie, w bliskości stawów rybnych opata i młyna turkoczącego nad bystrym strumieniem, brat Cadfael panował niepodzielnie. Szczególną jego chlubę stanowiło herbarium, którego stworzeniu poświęcił piętnaście lat wytrwałej pracy. Początkowo maleńki, zielnik rozrastał się, w miarę jak mnich znosił do niego coraz to nowe, egzotyczne rośliny, osobiście przezeń wyhodowane. Nasiona do tej hodowli zbierał przez całą swoją burzliwą młodość, kiedy to los rzucał go w miejsca tak odległe jak Wenecja, Cypr czy nawet Ziemia Święta. Albowiem brat Cadfael, niczym okręt, który wiele już przebywszy morskich szlaków, na koniec osiada w zacisznej przystani, dosyć późno rozpoczął swoje spokojne, zakonne życie. Nie było zatem dziwnym, iż przez pierwsze lata służba zakonna i nowicjusze pokazywali go sobie palcami, szeptem opowiadając pełne grozy historie o jego dotychczasowym życiu. - Widzisz tego brata pracującego w ogrodzie?—mówili. - Tego przysadzistego jegomościa, który chodzi kołysząc się, niczym żeglarz? Czy to do pomyślenia, przedstaw sobie, że człowiek ten za swych młodych lat brał udział w wyprawach krzyżowych? Ponoć walczył u boku Gotfryda de Bouillon, kiedy Saraceni oblegali Antiochię. Później zaś, kiedy król Jerozolimy zapanował nad całym wybrzeżem, ruszył na morskie szlaki i jako kapitan służył chrześcijanom, walcząc przez dziesięć lat z grasującymi tam korsarzami. Ech, aż trudno dać wiarę! Sam brat Cadfael w swojej burzliwej karierze nie znajdował niczego osobliwego. O niczym nie chciał zapomnieć, niczego nie żałował. Nie widział żadnej sprzeczności między radością, jakiej dostarczały mu niegdyś bitwy i przygody, a przyjemnym zadowoleniem, które dawało mu teraz życie w spokoju i ciszy. To prawda -lubił mocne przeżyciu, rozmiłował się w nich niemal tak samo, jak w pikantnych potrawach, jednakże nie miał nic przeciwko leniwie płynącemu życiu w klasztorze. Tak właśnie jak okręt, który dzielnie znosi każdą nawałnicę, lecz z radością wita lekki, spokojny plusk fal rozbijających się o portowe nabrzeża. Zapewne niejeden z przyglądających mu się z taką ciekawością młodzieńców przebąkiwał i o tym, że w tak bogatej przeszłości nie mogło zabraknąć miejsca dla niewiast I jakże na takich doświadczeniach budować cnotliwe życie zakonnika?! Mieli rację ci, którzy szeptali o kobietach. Niegdyś, pośród czułych pożegnań i zapewnień o wiernym oczekiwaniu, rozstawał się z Richildis, kiedy jednak po dziesięciu latach tułaczki powrócił do niej, okazało się, że wybranka niezbyt była gorliwa w wypełnianiu dawnych obietnic. Porzucił ją zatem i poślubiwszy solidną szlachciankę wraz ze sporym, rokującym duże nadzieje hrabstwem-postanowił już nigdy nie uciekać na wojenną tułaczkę. Pamiętał jednak spotykane w wielu krainach damy; spędzane z nimi chwile pozostawiły w nim radosne, pełne niezliczonych rozkoszy wspomnienia nie skażone żadną raną, żadnym bólem. Bianca, czerpiąca wodę z kamiennej studni w Wenecji. Arianna, grecka córa morza. Ma-riam, Saracenka, która zaledwie kilka tygodni wcześniej została wdową i w ramionach Cadfaela znalazła pocieszenie po stracie męża. Krótkie, przelotne miłostki i związki poważne, pełne głębokich uczuć. Myśląc o nich, Cadfael nie przypominał sobie ani jednej przykrej chwili. Były dla niego spełnieniem i uważał je za część owej harmonijnej równowagi, która sprawiała, że mógł teraz czerpać zadowolenie z kontemplacyjnego życia w klasztorze, że z cierpliwością i zrozumieniem podchodził do prostych duszek braci benedyktynów. Dla każdego z nich przywdzianie zakonnego habitu było decyzją na całe życie, podczas gdy dla niego stanowiło chwilowy odpoczynek. Pielęgnowanie i doskonalenie herbarium może być zajęciem miłym i dającym wiele satysfakcji komuś, kto zakosztował już wszystkich innych radości i trudów tego świata. Jednak nie oznacza to bynajmniej, że brat Cadfael postanowił już nigdy nie opuszczać klasztornych murów. Jeszcze pięć minut i trzeba pójść obmyć dłonie przed mającą się wkrótce rozpocząć mszą. Chcąc odroczyć chociaż trochę ten moment, mnich wybrał ścieżkę biegnącą wzdłuż jego własnego, pełnego bladego kwiecia królestwa. Po drodze minął dwóch młodych braci - Jana i Columbanusa - którzy zaledwie przed rokiem przyjęci zostali do społeczności klasztornej. Pochyleni nad grządkami, pracowicie pełli chwasty i przycinali drobne gałązki. Zewsząd otaczały ich rośliny o najrozmaitszych liściach - grubych i wiotkich, lśniących i matowych, pokrytych delikatnym puchem; parada wszystkich odcieni zieloności. Kwiatki miały raczej drobne, jakby nieśmiałe i zalęknione, o subtelnych, pastelowych barwach: blado-fioletowych i błękitnych - zamglonych i nieco szarawych, kremowożółtych. W końcu maleńkie te płatki stanowiły najmniej ważną część rośliny, służącą jedynie temu, by kiedyś zwiędnąć i wydać nasiona. Ruta i macierzanka, rozmaryn i szałwia, imbir i goździki, mięta, tymianek, zioła zwane „zielem łaski", gorczyca, kminek i bazylia - rosły tu niemal wszystkie gatunki ziół. Był też koper i wrotycz zwyczajny, i trybulka, i pietruszka, i wiele jeszcze innych. Brat Cadfael uczył swoich pomocników, jak stosować nawet te z nich, które były człowiekowi nieprzyjazne, ale zawsze mówił też o płynących stąd niebezpieczeństwach. „Błogosławiona moc ziół - powiadał - kryje się w tym, iż używamy ich we właściwych proporcjach, zaś skutki podania ich w zbyt dużych dawkach mogą być gorsze niż sama choroba". Zioła w jego herbarium, małe, nieśmiałe, o skromnych kolorach i kształtach, zdawały się być teraz niemal niedostrzegalne. Dopiero, gdy ogrzane promieniami słońca zaczynały roztaczać wokół siebie przedziwnie słodką woń, przyciągały uwagę przechodnia. Zaś tuż za ich wąskimi rzędami dumnie i wysoko wznosiły swoje głowy peonie, których nasion używano jako przyprawy, wyniosłe maki o bladych liściach, zwiniętych jeszcze w pąki, lecz już skrywających w swym wnętrzu maleńkie główki czekające, by urosnąć i wypełnić' się białymi lub purpurowo-czamymi ziarenkami. Ich prosto stojące łodygi wzrostem dorównywały niskiemu mężczyźnie. Ojczyzną tych roślin była Azja i stamtąd brat Cadfael wiele lat temu przywiózł ich poprzedników - maleńkie nasionka, które zasiał w swoim ogrodzie. Pielęgnował je starannie, szczepił i krzyżował, aż wyhodował odmianę, z której otrzymać mógł lekarstwo uśmierzające ból, ów największy z wrogów człowieka. Specyfik ten sprowadzał także sen, który wszak jest najlepszym remedium na każdą chorobę. Dwaj młodsi mnisi w zakasanych do kolan habitach podnosili się właśnie znad grządek, prostowali zgięte plecy i otrzepywali piasek z dłoni. Podobnie jak Cadfael spieszyli się, aby zdążyć do kościoła. Brat Columbanus za nic w świecie nie opuściłby ani cząstki należących doń obowiązków, nie zniósłby też takiego zaniedbania u któregokolwiek ze swoich współbraci. Młodzieniec ów, przystojny, dobrze ułożony, uczciwy i odpowiedzialny, odznaczał się potężną, arystokratyczną głową Normandczyka, pochodził bowiem z potężnej, arystokratycznej rodziny normandzkiej. Przysłano go tutaj, aby wiódł życie w murach klasztornych, gdyż był młodszym z synów i nie jemu przypadało pierwszeństwo dziedziczenia dóbr rodzinnych. Młodą twarz o niebieskich, głębokich oczach otaczały mocne, płowe, starannie uczesane włosy. Zachowanie młodzieńca było tak skromne, a oblicze tak niezwykle blade, że nikt prawie nie dostrzegł, jak silne i muskularne jest jego ciało. Brat Columbanus nie był łatwym towarzyszem; mimo potężnej sylwetki miewał często chwile, kiedy istniejąca w nim delikatna, obdarzona niezwykłą wprost wrażliwością psychika odsłaniała się przed światem, czyniąc go zupełnie bezbronnym w trudnych, pełnych napięcia sytuacjach. Czasami zdawał się balansować między obłędem a świadomością, głosząc apokaliptyczne wizje, które jakby wymykały się zupełnie spod kontroli jego umysłu. Lecz był wszak jeszcze młody, pełen ideałów i wiele miał czasu, by przerwać ten krąg samoudręczenia. Brat Cadfael pracował z nim od paru miesięcy i pokładał w swym pomocniku wielkie nadzieje. Columbanus był bardzo energiczny, żwawy, zawsze skory do pomocy, niemal zbyt gorliwy, by prosić go o cokolwiek. Zapewne czuł wciąż tuż nad sobą potęgę swej arystokratycznej familii i obawiał się, by jakieś jego zaniedbanie czy potknięcie nie przyniosło ujmy rodowi. Szlachetnie urodzony człowiek, w którego żyłach płynie krew Normana, nie może bowiem nie być doskonałym! Brat Cadfael współczuł każdej istocie, która znalazła się w podobnej pułapce i rozumiał ją. On sam pochodził ze starożytnego, walijskiego rodu, którego antenaci pretendowali niemal do roli bogów. Starał się zatem traktować Columbanusa jak równego sobie, zaś jego zdarzające się niekiedy wybryki przyjmował z filozoficzną zadumą. Zresztą wyciąg z maku nieraz już okazał się środkiem zdolnym szybko uspokoić młodzieńca, gdy jego religijny zapał zaczynał przeistaczać się w szaleństwo. Natomiast, czego by nie powiedzieć o drugim z mnichów, z pewnością nie było w nim ani krzty obłędu. Brat Jan był równie prosty i praktyczny jak jego imię. Uczciwa, szczera twarz z zadartym nosem tonęła w poskręcanych w loki, mocnych jak druty włosach o rdzawym odcieniu, nigdy nie uczesanych porządnie i chyba niemożliwych do opanowania. Był wiecznie głodny; spośród wszystkich hodowanych w ogrodzie roślin najbardziej interesowały go te, które nadawały się do jedzenia i miały w miarę znośny smak. Było więcej niż pewne, iż z nastaniem jesieni znajdzie jakiś sposób, by wkręcić się pomiędzy braci wyznaczonych do pracy przy zbieraniu owoców w sadach. Póki co jednak, z ochotą pomagał bratu Cadfaelowi w rozsadzaniu młodej sałaty i czekał na pierwsze, delikatne owoce lata. Brat Jan był człowiekiem przystojnym, krzepkim, a zarazem dobrodusznym. Zdawało się, że przez jakąś niepojętą pomyłkę ktoś rzucił go pomiędzy klasztorne mury, on zaś nie zdążył sobie jeszcze uświadomić, iż trafił w niewłaściwe miej sce. Brat Cadfael odczuwał te niewłaściwość niemal jak osobistą krzywdę, mimo to jednak nigdy dotąd nie starał się kierować myśli chłopca ku pokusom szerokiego świata. Z pełną zaufania pewnością oczekiwał dnia, kiedy ten szczególny ptak o ognistych piórach uleci w przestworza. Tymczasem brat Jan umilał sobie zakonne życie, starając się odkrywać w nim jakieś zabawne strony i znajdował je czasem w najmniej oczekiwanych miejscach. - Nie mogę się spóźnić - rzekł, opuszczając podkasany habit i starannie wycierając ręce o siedzenie. - W tym tygodniu ja jestem lektorem! Istotnie tak było, przypominał sobie Cadfael, i musiał przyznać, że ów lektor miał szczególną koncepcję czytania Pisma. Choć wybierano dla niego najbardziej nudne fragmenty, choć kazano mu prowadzić nabożeństwa ku czci najmniej znaczących świętych i męczenników, brat Jan, mając duszę artystyczną i wrażliwą, potrafił uczynić z nich prawdziwe arcydzieła dramatu. Zapewne, gdyby pozwolić mu celebrować męczeńską śmierć Jana Chrzciciela, zdołałby swoim pełnym tragizmu głosem wzruszyć nawet potężne, kamienne fundamenty kościoła. - Czytając Pismo, czynisz to na chwałę Boga i świętych pańskich - upominał go Columbanus pokornie, acz z nutką łagodnej przygany - nie zaś dla własnej sławy, bracie. - Pamięć o tym zawsze towarzyszy moim myślom — odrzekł brat Jan tonem, w którym brzmiał szczery zapał. Jednak za plecami młodzieńca rzucił Cadfaelowi roześmiane spojrzenie i znacząco mrugnął okiem. Potem z entuzjastycznym okrzykiem przeskoczył żywopłot dzielący go od bramy opactwa i żwawo podążył w stronę głównego dziedzińca. Za nim, spokojniej i bardziej statecznie ruszyli dwaj pozostali: przystojny, smukły i gibki młodzieniec oraz niewysoki, liczący sobie lat pięćdziesiąt siedem brat Cadfael o tęgim tułowiu osadzonym na chudych i krzywych nogach. Idąc wciąż jeszcze silnym, rozkołysanym, marynarskim krokiem i patrząc na zwinnego, szczupłego Columbanusa, zastanawiał się i pytał sam siebie:, Jakże to możliwe, że i ja kiedyś miałem tak niewiele lat, że byłem tak samo gorliwy i pełen powagi?" Przyglądał się tej młodzieńczej, pobożnej i pełnej pokory twarzy i z trudem zdołał sobie uświadomić, że Columbanus był już mężczyzną dwudziestopięcioletnim i że pochodził z potężnego rodu o niemałych ambicjach. Z rodu, którego członkowie nigdy nie omieszkali podkreślić swej przynależności do „wielkiego świata" i którego fortuna z pewnością nie była owocem jakiejś szczególnej pobożności. Msza, na którą spieszyli, trzecia z kolei w porządku dziennym, była nabożeństwem zamkniętym i krótszym od pozostałych. Zgodnie z regułą opactwa benedyktynów w Shrewsbury, po odśpiewaniu pieśni na wejście bracia ustawiali się w szereg i ruszali procesją ku lektorium, gdzie zajmowali miejsca w salach zgodnie z ustaloną hierarchią. Procesję prowadził opat Heribert. Był to człowiek stary, o łagodnym usposobieniu, obdarzony rzadką umiejętnością - życia w zgodzie ze wszystkimi. Ów siwowłosy, szlachetny mnich o wyglądzie ascety nade wszystko pragnął wokół siebie spokoju i harmonii. W całej jego postaci, niepozornej i nie rzucającej się w oczy, jedna wszakże rzecz zwracała szczególną uwagę — było to oblicze mnicha, pełne niezwykłej słodyczy. Nowicjusze i uczniowie szkoły zakonnej w obecności opata czuli się swobodnie i bezpiecznie. Starali się też jak najczęściej przebywać blisko niego, co jednak okazywało się nader trudne, bowiem zawsze gdzieś w pobliżu wyłaniał się jak spod ziemi groźny i surowy przeor klasztoru, Robert Pennan. Mąż ów, pół-Anglik, pół-Walijczyk, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, lecz przy tym był mężczyzną raczej wątłym, choć nader przystojnym. Włosy, zupełnie już siwe mimo dopiero co ukończonych pięćdziesięciu lat, otaczały jego bladą, pociągłą twarz o pięknych, arystokratycznych rysach i opadały na wysokie, gładkie niczym marmur czoło. Wyniosły i władczy w swych bogato zdobionych szatach dostojnika Kościoła, wyglądał z pewnością wspanialej niż ktokolwiek we wszystkich okolicznych hrabstwach. Ale też w całej Anglii nie było człowieka, który lepiej niż on sam zdawałby sobie sprawę ze swej wysokiej pozycji i związanego z nią splendoru. Podkreślał to zresztą przy każdej nadarzającej się okazji. Kiedy kroczył dumnie przez lektorium, by zająć swoje miejsce w stallach, każdy jego ruch, każda poza były starannie wystudiowane, demonstrując autorytet i władzę niemal tej miary co papieskie. Tuż za Robertem postępował brat Ryszard, jego prawa ręka i w hierarchii klasztoru - bezpośredni zastępca. Był całkowitym przeciwieństwem przeora: potężny i niezgrabny, przy tym sympatyczny i życzliwy. Natura obdarzyła go dość bystrym umysłem, był jednak wyjątkowo leniwy i przez to sprawiał często wrażenie człowieka bezmyślnego. Wątpiono nawet, by mógł zajad miejsce przeora, gdy Robert osiągnie już kres swych dni. Było wszak wokół wielu młodszych mnichów, ambitnych i pracowitych, którzy z nadzieją wypatrywali możliwości awansu i gotowi byli pokonać wiele trudów, by ten cel osiągnąć. Po Ryszardzie do lektorium wchodzili pozostali bracia, ustawieni według zajmowanych pozycji: brat Benedykt — zakrystian, brat Anzelm, który prowadził chór w opactwie, brat Mateusz pełniący obowiązki piwnicznego, brat Dennis zajmujący się szpitalem i jego pomocnik, sanitariusz brat Edmund oraz brat Oswald, dbający o środki na utrzymanie lecznicy. Potem brat Jeremiasz, pisarz opata i brat Paweł, przełożony nowicjuszy. Za nimi malowniczą, bezwładną grupą weszli do lektorium pozostali zakonnicy. Brat Cadfael znajdował się niemal na samym końcu tej grupy i gdy tylko wsunął się do środka, szybko dotarł do upatrzonego od dawna kąta, odległego i słabo oświetlonego, ukrytego za jedną z kamiennych kolumn podtrzymujących strop. Miejsce to znakomicie odpowiadało jego potrzebom. W czasie, kiedy nie jemu przypadała uciążliwa funkcja lektora, kiedy komu innemu wręczano co dzień kłopotliwy pergamin, mało było prawdopodobne, by ktoś zwrócił się doń z jakimkolwiek poleceniem. Kiedy zatem czytania wydawały się Cadfaelowi nudne i niegodne uwagi, miał zwyczaj wykorzystywać czas spędzony w lektorium na miłą drzemkę. Dzięki wieloletniej praktyce potrafił spać na siedząco, wyprostowany jak inni bracia, że zaś w jego kącie panował cień, Cadfael mógł być pewien, że nikt nie naruszy jego spokoju. Posiadał zresztą szósty zmysł, który w razie potrzeby alarmował go i sprawiał, że mnich budził się w jednej chwili, natychmiast odzyskując właściwą mu trzeźwość myślenia. Zdarzało się nawet, że kiedy zadane przez kogoś pytanie zastawało go pogrążonego we śnie, potrafił - nie budząc się nawet — udzielić na nie stosownej odpowiedzi. Owego szczególnego poranka Cadfael przynajmniej na początku czytania starał się czuwać, by móc nacieszyć się niezwykłym głosem brata Jana. Tematem czytań były wprawdzie nudne sceny z życia jakiegoś pospolitego świętego, lecz młodzieniec uczynił z nich prawdziwą, pełną dramatyzmu sztukę. Lecz kiedy później brat piwniczny zaczaj objaśniać jakieś skomplikowane kwestie materialne, związane po części z ołtarzem Najświętszej Panny, po części zaś z infirmerią, brat Cadfael uznał, że czas uciąć sobie drzemkę. Wszak zdawał sobie sprawę, że większość pozostałego czasu, jeśli nie liczyć paru pośledniejszych nudziarzy, zajmie przeor Robert ze swoim ględzeniem o potrzebie zdobycia dla klasztoru relikwii i opieki jakiegoś potężnego świętego — patrona opactwa. Od kilku miesięcy nie poruszano niemal żadnych innych tematów. W istocie, przeora mocno dręczył ten problem, zwłaszcza od czasu, gdy w domu kongregacji kluniackiej w Wenlock odkryto grób jego założycielki, świętej Milburgi. Z wielką dumą i radością odkopano jej trumnę, zaś kości złożono we wspaniałym relikwiarzu i umieszczono z należną czcią w centrum ołtarza. I oto odosobniony, oddalony ledwie o parę mil klasztor posiadał już swoją własną, słynącą z wielu cudów świętą, podczas gdy wielki dom zakonu benedyktynów w Shrewsbury miał nie więcej relikwii, niż znajdziesz w ogołoconym skarbcu! Czegoś takiego nie mogła znieść duma przeora Roberta. Minął już rok, od kiedy nieszczęsny przeor przeszukiwał okoliczne krainy w poszukiwaniu jakiegoś zbywającego świętego. Z nadzieją spoglądał ku Walii, było bowiem powszechnie wiadome i iż w przeszłości żyło tam tak wiele świętych ł mężów i niewiast, ile rośnie grzybów po jesiennych deszczach, ale też nie większym niż grzyby cieszyli się oni poważaniemm. Brat Cadfael nie miał jednak już zamiaru wysłuchiwać po raz kolejny tych nie kończących się utyskiwań. Zasnął. Oślepiające słońce oświetlało ostre załamania jasnych, niemal białych ścian. Gorące promienie ogrzewały twarz mnicha, unoszący się w powietrzu pył palił gardło. Z ukrytego miejsca, w którym skulił się pomiędzy swymi towarzyszami, mógł widzieć zwieńczenia długich murów, wieże strzelnicze i metalowe, lśniące w jaskrawym blasku hełmy strażników. Widok ten, malowany przez słońce wszystkimi odcieniami czerwieni, żłobiony głębokimi cieniami, gdzieniegdzie urywający się pionową ścianą, wyglądał jak wyrzeźbiony w ogniu. Ani jeden zielony liść nie łagodził surowości tego obrazu. Oto przed oczyma Cadfaela rysował się cel jego drugiego wędrowania, święte miasto Jeruzalem, otoczone potężnymi murami, z koroną smukłych wież i okrągłych kopuł. Tumany bitewnego pyłu wypełniały powietrze, kładły się mrocznym cieniem na wyraźnie wcześniej strzelnice i bramy. Do uszu Cadfaela dochodziły ochrypłe krzyki walczących i metaliczny szczęk broni. Czekał na dźwięk trąbki mającej obwieścić ostateczny szturm, tymczasem jednak pozostał w ukryciu, bowiem nauczył się już szacunku dla krótkich, zakrzywionych łuków, z których Saraceni potrafili wypuszczać strzały nigdy nie chybiące celu. Ze swojej kryjówki widział posuwające się naprzód, falujące w rozpalonym powietrzu sztandary. Nagle dostrzegł błysk wznoszonej trąbki i zamarł, nasłuchując wyczekiwanego sygnału. Odgłos, który wyrwał go z drzemki i w jednej chwili otrzeźwił, rozległ się - i owszem - donośnie i przenikliwie, nie był to wszak metaliczny dźwięk, jakiego się spodziewał, ani też krzyk triumfu chrześcijańskich rycerzy, pokonujących szturmem mury Jeruzalem. Cadfael znajdował się ponownie w lektorium, w swoim mrocznym kącie. Otaczający go mnisi, podobnie jak on zaalarmowani nagłym wrzaskiem, zerwali się na równe nogi i spoglądali po sobie z pełną trwogi konsternacją. Dziwny odgłos powtarzał się jeszcze, lecz już coraz ciszej. Przez chwilę słychać było jeszcze słabe pojękiwanie, z rzadka tylko przerywane głośniejszym krzykiem czy to ogromnego bólu, czy też najwyższej ekstazy. Na samym środku lektorium, na pustej kamiennej podłodze leżał zwrócony twarzą ku ziemi brat Columbanus. Całe jego ciało wiło się i rzucało niczym ryba wyjęta z wody, czoło i dłonie uderzały o twardą posadzkę, długie, blade, powykręcane i obnażone do kolan nogi gwałtownymi ruchami kopały powietrze. Wciąż jeszcze z ust młodzieńca dawały się słyszeć niezwykłe wrzaski, zdające się wskazywać, że coś wprawiło go w nader silne podniecenie. Najbliżej stojący mnisi otoczyli go nieruchomym kręgiem, zbyt wstrząśnięci, by zdobyć się na jakakolwiek pomoc, zaś ponad nimi, wzniósłszy do góry obie dłonie, przeor Robert wykrzykiwał nerwowo słowa napomnienia i przygany. Cadfael i brat Edmund jednocześnie dotarli na środek lektorium, uklękli po obu stronach nieszczęsnego zakonnika i starali się go jakoś unieruchomić, by nie pogruchotał sobie kości i nie roztrzaskał czaszki o kamienną posadzkę. —Padaczka! - stwierdził krótko i stanowczo Edmund, po czym odwiązał opasujący go graby sznur i wepchnął go pomiędzy wargi szczekającego zębami Columbanusa, by ten nie przegryzł sobie języka. Diagnoza, z taką pewnością postawiona przez Edmunda, jakoś nie przekonywała brata Cadfaela. Jęki Columbanusa nie były wszak typowym dla ataków epilepsji bezradnym charczeniem, przypominały raczej krzyki kobiety w napadzie histerii czy szału. Nie mniej jednak doraźna pomoc okazała się skuteczna i młody mnich powoli uspokajał się - ustały głośne wrzaski, nawet łagodniały wstrząsające nim konwulsje, lecz gdy tylko dwaj zakonnicy zwolnili uścisk, nasiliły się znowu. - Nieszczęsny młodzieniec! - W głosie stojącego nieco z tyłu opata Heriberta brzmiał oczywisty niepokój. - Tak nagła, tak okrutna boleść! Unieście go, tylko delikatnie! I zanieście do naszej lecznicy. Módlmy się bracia o rychłe jego ozdrowienie! W lektorium zapanował rozgardiasz. Brat Jan i ci nieliczni, którzy nawet w trudnej sytuacji zachowali właściwą im trzeźwość i rozwagę, zajęli się Columbanusem, starając się mu zapewnić wygodę i przede wszystkim — bezpieczeństwo. Związali mu zatem nogi i ramiona, tak by nie mógł uczynić sobie żadnej krzywdy. Uzna-wszy, że fałdy materiału wepchnięte między zęby chorego mogłyby zacząć go dusić, zastąpili je drewnianym kołkiem. Przygotowawszy tak nieszczęśnika do transportu, umieścili go na noszach naprędce skleconych z desek i ponieśli do klasztornego łoża. Dla pewności przytwierdzili doń Columbanusa szerokimi bandażami. Chory wciąż jeszcze jęczał i dyszał ciężko, lecz z każdą chwilą uspokajał się. Kiedy zaś zdołali wlać w jego ściśnięte gardło łyżkę makowej mikstury brata Cadfaela, głośne jęki ustały i przeszły w cichnące, niezrozumiałe mamrotanie. Ciało młodzieńca z wolna odprężało się i nieruchomiało. - Otoczcie go należną opieką - rzekł przeor Robert. Na jego obliczu malował się wyraz niepokoju. - Trzeba, aby ktoś czuwał przy nim w razie, gdyby ataki miały się powtórzyć. Jednakże brat szpitalnik ma przecież pod opieką innych jeszcze chorych, nie może ich zaniedbać, siedząc dzień i noc przy łóżku tego oto jednego. Zatem, bracie Jeremiaszu, tobie powierzę obowiązek doglądania młodzieńca i dopóki będziesz tu potrzebny, zwalniam cię z wszelkich innych powinności. - Pozostanę przy nim z prawdziwą ochotą - odparł wskazany -i będę modlił się żarliwie o jego zdrowie. Jeremiasz był najbliższym towarzyszem przeora i zarazem jego najwierniejszym zausznikiem. Ilekroć pojawiła się jakaś sprawa, w której Robert wymagał szczegółowych raportów i bezwzględnego posłuszeństwa, wyznaczał do niej swego ulubieńca. Uległość1 Jeremiasza była tak bezgraniczna, że wprawdzie wśród braci zakonnych mogło się to wydać uzasadnione, lecz poza murami klasztoru zapewne stałoby się przyczyną plotek i pomówień. — Szczególnie nocą zwróć nań baczną uwagę - rzekł przeor -gdyż nocą ludzka kondycja słabnie i złe moce, które dręczyły jego ciało, mogą do niego powrócić. Jeśli będzie spał spokojnie i ty możesz nieco wypocząć, pozostań jednak w pobliżu; chory może potrzebować twojej pomocy. - Przez najbliższą godzinę pozostanie odurzony - wtrącił Cad-fael, pewny działania swojego leku - i być może uśnie potem naturalnym snem, który oby trwał do świtu. W głębi duszy uważał jednak, że choroba Columbanusa niekoniecznie została nań zesłana przez Boga. Młody mnich, którego zalety ciała i umysłu nie były dotąd wśród braci specjalnie wyróżnione, mógł po prostu, może nawet nie w pełni świadomie, pragnąć zwrócić na siebie uwagę. W istocie, nie brakło mu teraz zbytków, opieki i powszechnego współczucia. Takie to myśli błądziły w głowie Cadfaela, był jednak wystarczająco rozważny, by zachować swoje wątpliwości dla siebie. Jakąż zresztą mógł mieć pewność - nie znając dostatecznie dobrze żadnego ze swych przybranych braci - że osąd jego jest właściwy? No, może nie wahałby się w przypadku Jana - tak, zapewne. Lecz czy to w obrębie klasztornych murów, czy też poza nimi, takich pogodnych, szczerych braci Janów było z pewnością niewielu. Następnego ranka brat Jeremiasz pojawił się wcześnie w lektorium. Na jego obliczu malował się szczery zachwyt Był wręcz rozpalony, jakby chciał natychmiast podzielić się jakąś wiadomością o niezwykłym dlań znaczeniu. Usłyszawszy od opata Heriberta łagodną wymówkę, iż bez pozwolenia opuścił swego podopiecznego, Jeremiasz ze skruchą złożył dłonie i pokornie spuścił głowę, nie stracił jednak poprzedniego uniesienia i pewności siebie. —Ojcze, przybywam tu z posłannictwem, które zdało mi się być pilniejsze niż moje obowiązki. Pozostawiłem Columbanusa pogrążonego we śnie, choć był niespokojny, gdyż z pozoru nawet sen jest dlań udręką. Czuwa jednak przy rum dwóch młodych braci. Jeślim źle uczynił, z pokorą przyjmę naznaczoną przez ciebie karę. - Czyż nasz drogi brat wciąż jeszcze nie odzyskał zdrowia? — zapytał z niepokojem opat - Ciągle jeszcze dręczy go głęboka niemoc, gdy zaś budzi się -majaczy. Lecz właśnie w tej sprawie przybywam, Ojcze! To rzecz pewna, że Columbanus wyzdrowieje! Tej nocy miałem cudowne widzenie. Oto nawiedziła mnie święta istota i okazała mi łaskę, teraz zaś przychodzę, aby powtórzyć wam jej polecenia. O, Ojcze, siedząc przy łożu cierpiącego Columbanusa, zasnąłem na chwilę i miałem tak cudownie słodki sen! Teraz już wszyscy słuchali go z najwyższą uwagą, nawet Cad-fael rozbudził się już zupełnie. - Cóż to, następny? - usłyszał tuż przy uchu bluźnierczy szept brata Jana. - Widać zaraza zatacza coraz szersze kręgi! - Ojcze, zdało mi się nagle, że ściana pokoju rozsuwa się i rozjaśnia przedziwnie jasnym światłem, po chwili zaś w tym oślepiającym blasku dojrzałem niewiastę, młodą dziewicę niezwykłej piękności. Istota owa, wszedłszy do izby, stanęła przy łożu naszego brata i poczęła przemawiać do mnie. Rzekła, że imię jej brzmi Wi-nifreda. W Walii, w miejscu naznaczonym jej męczeńską śmiercią, znajduje się teraz święte źródło. Otóż szlachetna dziewica pouczyła mnie, iż trzeba, by Columbanus zażył kąpieli w tej cudownej wodzie, a z pewnością zostanie uzdrowiony i natychmiast odzyska zmysły. Następnie pobłogosławiła nasz dom i zniknęła wraz z otaczającym ją blaskiem, ja zaś zbudziłem się. Ponad pomruk podekscytowanych szeptów wypełniających salę lektorium, wzniósł się mocny głos przeora Roberta - pełen szacunku, lecz triumfujący: — Wielebny opacie, ojcze, błogosławiona pani chce nam być drogowskazem i pomocą! Tak długo szukaliśmy świętego patrona i oto los skierował ku nam ten znak łaski jako dowód, że słuszne były nasze starania! - Winifreda! -rzekł cicho opat, pełen wątpliwości. -Wyznam, iż nie pomnę dokładnie historii tej właśnie świętej i męczennicy. W Walii było ich tak wiele! Z pewnością trzeba nam jednak wysłać brata Columbanusa do jej cudownego jffiSd^ niewdzięcznością byłoby zlekceważenie tak oczywistej wróżby. Lecz gdzie właściwie znajduje się to miejsce? Przeor Robert spojrzał po otaczających go braciach w poszukiwaniu tych kilku, którzy pochodzili z Walii. Z jakimś szczególnym pośpiechem minął wzrokiem brata Cadfaela. Mnich ten nigdy nie należał do ulubieńców przeora, czego przyczyną mogła być równie dobrze osławiona światowa przeszłość Cadfaela, jak i pewna szczególna iskierka, zapalająca się niekiedy w jego oczach. Zadowolona twarz przeora zwróciła się zatem nie ku niemu, lecz ku innemu Walijczykowi, sędziwemu mnichowi o imieniu Rhys. Wprawdzie starość! poczyniła już duże spustoszenie w umyśle Rhysa, znacznie nadwerężyła też jego pamięć, lecz przynajmniej tutaj Robert mógł nie obawiać się żadnych doktrynalnych niespodzianek. - Bracie, czy mógłbyś narn opowiedzieć historię tej świętej, a także, jak odnaleźć jej źródło? Starzec powoli uświadomił sobie, że stał się nagle ośrodkiem zainteresowania całej wspólnoty. Był pomarszczony jak jabłko, zgarbiony niczym ogromny ptak, bezzębny i przywykł, że w klasztorze nikt prawie nie pamiętał o jego obecności. W nowej dlań sytuacji czuł się niepewnie, lecz że wszystkie oczy były na niego zwrócone, przemógł się i zaczął mówić: - Święta Winifreda, rzekłeś, ojcze? Każdy zna świętą Winifre-dę. Miejsce, którego szukacie, nazywa się tak właśnie: Święte Źródło, od cudownej strugi, która się tam znajduje. To niezbyt daleko od Chester. Lecz ona sama tam nie spoczywa. Nie znajdziecie jej grobu w Świętym Źródle. - Zatem opowiadaj nam o niej - prosił przeor, tak niecierpliwy, że aż służalczy wobec starca. — Mów nam wszystko, co ci o niej wiadomo! - Święta Winifreda - rozpoczął Rhys, który uświadomił już sobie, że oto nieoczekiwanie nadeszła dlań godzina sławy i uradował się tyra niezmiernie - była jedynym dzieckiem rycerza zwanego Tevyth, zamieszkującego tamte strony w czasach, gdy panowali jeszcze pogańscy książęta. Lecz ten właśnie rycerz i wszyscy jego domownicy zostali nawróceni przez świętego Beunona; dano mu wiec mieszkanie w siedzibie Tevytha i zbudowano kościół, który nazwano jego imieniem. Młoda Winifreda była bardziej jeszcze świętobliwa niż jej rodzice i postanowiła wieść cnotliwy żywot dziewicy i poświęcić się służbie Panu. Każdego ranka zaczynała dzień od wysłuchania mszy świętej. Lecz oto zdarzyło się pewnej niedzieli, iż spadła na nią choroba i dziewczę musiało pozostać w domu, podczas gdy inni domownicy udali się do kościoła. W tym właśnie czasie u wrót rycerskiej siedziby stanął Cradoc, syn króla i książę władający tamtymi stronami. Młodzian ów od dawna już darzył miłością córkę Tevytha. Trzeba bowiem zaznaczyć, iż była to istota bardzo piękna. Jej uroda była wprost niezwykła! -Przy słowach tych głos brata Rhysa zabrzmiał niemal pożądliwie; starzec zamilkł na chwilę i głośno oblizał wargi. Przeor Robert, acz wyraźnie poruszony nieprzystojnym zachowaniem mnicha, nie chciał jednak przerywać opowieści, toteż powstrzymał się od wymówek. - Chcąc wytłumaczyć swą wizytę, Cradoc rzekł dziewczynie, iż wraca właśnie z długiego polowania - kontynuował Rhys tonem, w którym czaiła się groźba - i błagał o kielich wody dla zwilżeniu wyschniętego gardła. Przejęta współczuciem, Winifreda pozwoliła mu wejść i dała pić. Wkrótce - tu głos starca osiągnął piskliwe tony, zaś ciało w obszernym habicie gięło się i prężyło z stłą, jakiej nikt z obecnych nie spodziewałby się po sędziwym mnichu ^książę przestał udawać spragnionego myśliwego i począł przymiląiE się do pięknej panny, schwycił ją nawet w ramiona, lecz ona szamotała się i walczyła. Tak właśnie! -Tu stary mnich urwał ponownie i przez moment zdawało się, iż długa wypowiedź była dlań próbą ponad siły. Przeor spojrzał na niego z niepokojem, lecz Rhys po chwili podjął opowieść: - Świętobliwa dziewica zwróciła się do księcia łagodnymi słowy i odwróciwszy na moment jego uwagę, uciekła do sąsiedniej komnaty. Tam wspięła się na parapet okna i skoczyła w dół, chcąc schronić się w kościele. Lecz Cradoc, spostrzegłszy, że dziewczyna zwiodła go, zbiegł czym prędzej na dziedziniec, dosiadł swego wierzchowca i ruszył w pogoń. Dopędził pannę, gdy ta był już niemal przy bramie kościoła, że zaś obawiał się, by Winifreda nie zdradziła jego haniebnych poczynań, dobył miecza i zamachnąwszy się z całej siły, jednym uderzeniem odrąbał jej głowę. W ciszy, jaka po tych słowach nastała, dało się słyszeć w całym lektorium zduszone okrzyki przerażenia, litości i oburzenia. Sędziwy Rhys stał z rękoma wzniesionymi jak do modlitwy i wodził wzrokiem po otaczających go twarzach. — A zatem, tym oto nieszczęsnym sposobem, Winifreda zakoń- i V j czyła cnotliwy żywot i osiągnęła wieczne błogosławieństwo! -wykrzyknął entuzjastycznie brat Jeremiasz. - Nie całkiem tak rzecz się miała - odparł Rhys uszczypliwym tonem, jako że nigdy nie darzył sympatią brata Jeremiasza. - Święty Beuno i ci, którzy wraz z nim zebrali się w kościele, wyszli ze świątyni i ujrzeli, co się wydarzyło. Mordercę od razu spotkała zasłużona kara: święty rzucił nań straszliwą klątwę i ledwie przebrzmiały jego słowa, książę stoczywszy się z konia upadł na ziemię. Ciało jego poczęło topić się niczym wosk w ogniu i nie minęło wiele czasu, a zniknęło całkiem z oczu patrzących, spływając gdzieś pomiędzy wysokie trawy. Dokonawszy tego dzieła, święty Beuno zajął się martwą dziewicą. Ujął w dłonie jej głowę i osadził na powrót na szyi, tak że ciało zrosło się bez śladu, ona zaś wyrwana z objęć śmierci, stanęła żywa pośród zgromadzonych. Owo źródło, którego woda posiada cudowną moc, tryska z ziemi w tymże miejscu, gdzie Winifreda powstała z martwych. Mnisi milczeli jak zaczarowani, gdy Rhys przestał mówić. Starca zaś jakby przestała zajmować opowiadana przezeń historia. Ciszę przerwał przeor Robert: - A później? - zapytał. - Cóż uczyniła święta, odzyskawszy życie? - Udała się z pielgrzymką do Rzymu - odrzekł obojętnie Rhys - i przyłączyła się do wielkiego synodu świętych z całego świata. Wówczas ustanowiono ją przeoryszą zgromadzenia sióstr-dziewic ;-w Gwytherin, nieopodal Llanwrst. Mieszkała wśród nich przez wiele, wiele lat i do końca życia czyniła wiele cudów. Choć może nie powinno się mówić: „do końca życia"? Wszak raz już zakończyła życie. Kiedy umarła po raz drugi, stało się to właśnie tam, w Gwytherin - zakończył Rhys z niedbałym wzruszeniem ramion. Ta część życia świętej nie czyniła na nim żadnego wrażenia. Skoro dziewczyna, mająca widoki na doskonałą przyszłość u boku księcia Cradoca, pozwoliła takiej okazji wymknąć się, oczywistym było, iż natura nakazywała jej wybrać inny los - choćby życie przeoryszy wspólnoty dziewic - i cóż więcej można było o niej mówić? Lecz przeor uparcie wypytywał dalej: - Czy pochowano ją w Gwytherin? I czy także po śmierci czyniła cuda jak za życia? - Tak mi powiadano - odparł stary mnich. - Lecz upłynęło już dużo czasu, odkąd po raz ostatni ktoś wspomniał przy mnie o świę- tej Winifredzie. A więcej jeszcze lat, od kiedy ja sam bywałem w tamtych stronach. Pomiędzy wspierającymi sklepienie lektorium kolumnami promienie słońca wpadały do sali, tworząc na podłodze świetlisty krąg. Stojący w jego centrum wyprostowany, imponujący wzrostem przeor Robert zwrócił rozpromienioną twarz o przywykłych do rozkazywania oczach w stronę opata Heriberta. - Czy nie sądzisz i ty, ojcze, iż pokorne poszukiwania nasze patrona wielkiej świętości i mocy są w cudowny sposób prowadzone ku Gwytherin. Owa szlachetna, święta pani sama we własnej osobie, poprzez brata Jeremiasza, nawiedziła nasz dom i wyciągnęła ku nam dłoń, byśmy przyprowadzili do niej naszego złożonego niemocą brata i obiecała uzdrowić go. Czy zatem nie możemy żywić nadziei, że wskaże nam także następny krok? Jeśli w istocie wysłucha modlitw, które wszyscy zanosimy do niej, i przywróci bratu Columbanusowi zdrowe ciało i umysł, czyż nie powinniśmy nabrać odwagi i pokornie oczekiwać, by zechciała przybyć do naszego domu i zamieszkać pośród nas? Czyż nie moglibyśmy zwrócić się do Kościoła Świętego z błaganiem, by zezwolił nam zabrać błogosławione relikwie Winifredy i umieścić je z należną czcią tutaj, w Shrewsbury? Przydałoby to wielkiej chwały świetności całemu opactwu! -1 przeorowi Robertowi! - wyszeptał brat Jan do ucha Cadfaela. - Istotnie - wydaje się, że święta okazuje nam swą szczególną łaskę - przyznał opat Heribert - A zatem, ojcze, mam twoje pozwolenie na wysłanie brata Co-lumbanusa i kilku niezbędnych do opieki nad nim mnichów do Świętego Źródła? Jeszcze dziś? - Uczyń tak - odparł opat - Nasze modlitwy będą warn towarzyszyć. Oby brat Columbanus powrócił od świętej Winifredy jako jej własny wysłannik - silny, zdrowy i pełen wdzięczności. Obłąkany młodzieniec, którego umysł wciąż jeszcze błądził po bezdrożach nieświadomości, dotąd poruszał ustami w bełkotli-wyrOj^niezrozumiałym majaczeniu. Z niebywałym pośpiechem za-raiyśtPpftłucfiiiowym posiłku wyruszono wraz z nim do Świętego Źródła. ChcąeJąpewnić mu nieco wygody i uchronić przed upad-s -tiem,: posadzono>go. na mule w wysokim, zamkniętym niczym koO "'•:,;/ ?j łyska siodle. Tym sposobem można było nie obawiać się o jego bezpieczeństwo, gdyby ciało jego znów aległo gwałtownym paro-ksyzmom choroby. Z dwóch stron nad chorym czuwali wyznaczeni mu do pomocy opiekunowie: brat Jeremiasz i jeden z braci świeckich, człek miody i krzepkiej budowy. Columbanus rozglądał się wokół, lecz jego szeroko otwarte, wzruszające niczym u dziecka oczy zdawały się nie poznawać" nikogo. Ufnie i pokornie poddawał się jednak wszystkim zabiegom, które czyniono wokół jego osoby. - Chętnie wyskoczyłbym i ja na krótką przejażdżkę do Walii -rzekł Cadfaelowi brat Jan, patrząc tęsknie za skromnym orszakiem, który skierował się w stronę mostu na rzece i rychło zniknął za załomem muru. -Lecz obawiam się, iż ujrzałbym zapewnię jakąś niewłaściwą wizję. Jeremiasz daleko lepiej zna się na tych sprawach. - Mniemam chłopcze - odparł Cadf ael pobłażliwym tonem - że w niedługim czasie z niedowiarka stad się możesz heretykiem. — Niesłuszne są to słowa, bracie! Gotów jestem bowiem, podobnie jak każdy z was, z wiarą przyjąć historię o błogosławionej Dziewicy i czynionych przez nią cudach. Każdy wszak wie, że świeci władni są pomagać ludziom i sprawiać, by byli szczęśliwi. Ufam też, że są nam prawdziwie przychylni. Lecz kiedy zdarza się , oto, że to właśnie Jeremiasz, wierny pies przeora Roberta, ma cudowne widzenie, nie żądaj ode mnie, bym wierzył w jego szcze- " rość. To raczej Jeremiasz pragnął okazać się świętszym od samego opata. Poza tym, czyż nie sądzisz, że Winifredę i bez naszej pomocy otacza wystarczająca chwała i szacunek? Nie widzę powodu, by naruszać jej wieczny spokój i wykopywać czcigone szczątki świątobliwej pani. Zda mi się, iż jest to zadanie grabarzy, nie zaś sprawa Kościoła. I ty, bracie, myślisz dokładnie tak samo - zakończył pewnym głosem i spojrzał prosto w oczy starszego mnicha. — Gdybym pragnął usłyszeć, jak echo odbija moje słowa — odparł na to Cadfael - musiałbym wypowiedzieć je pierwszy. Tymczasem chodź" i zabierz ze sobą motykę. Sadzonki kapusty czekają, by umieścić je w ziemi. Pięć dni trwała pielgrzymka do Świętego Źródła, zaś ostatniego wieczoru mnisi powracali do opactwa - zmoczeni wiosennym deszczem, Jęcz w blasku chwały. Głośno śpiewając modlitwy, trzej bracia przekroczyli bramę i znaleźli się na dziedzińcu. Brat Columbanus jechał pomiędzy dwoma towarzyszami, wysoki, piękny i triumfujący, jeśli można tym mianem określić kogoś tak skromnie i pokornie wyrażającego swą radość. W oczach młodzieńca, czystych i pełnych blasku, znów dostrzec można było dawną jego inteligencję i ciekawość świata. Zdawałoby się, że nie było na świecie zdrowszego odeń człowieka, tak jakby nigdy nie dotknęła go choroba i utrata zmysłów. Cudownie uzdrowiony Columbanus udał się prosto do kościoła, by tam na kolanach podziękować Bogu i świętej Winifredzie za ocalenie. Za nim podążyli jego opiekunowie, gdy zaś odprawili dziękczynne modły, wszyscy trzej, jak nakazywał im obowiązek, poszli spotkać się z opatem i przeorem. Tam, w jednej z zajmowanych przez opata komnat, zdali sprawę ze swojej misji. - Ojcze — zaczął brat Columbanus głosem pokornym, lecz pełnym radości. - Nie wystarczy mi umiejętności i wiedzy, by opisać wydarzenia, które stały się moim udziałem. Więcej dowiesz się od tych oto braci, troskliwie dbających o mnie, gdy dręczony byłem obłędem. Pamiętam jedynie, lecz pozostało to w mym umyśle niczym zły sen, iż zabrano mnie w jakąś podróż. Bez świadomości, nie wiedząc co i dlaczego czynić mi wypada, a nie mając siły bronić się, jechałem tam, dokąd wiedli mnie moi towarzysze. Aż nagle zdało mi się, że wiosenny jasny poranek wyrwał mnie z nocnych koszmarów i oto stanąłem nagi na wilgotnej murawie tuż obok tryskającego z ziemi źródła, ci zaś szlachetni bracia oblewali mnie wodą, której krople, dotykając mojego ciała, z każdą chwilą przywracały mi siły i zdrowie. Rozpoznałem już i siebie, i mnichów, którzy byli przy mnie, zdumiewało mnie wszakże miejsce, w którym się znalazłem. Nie mogłem też pojąć, jakim sposobem dotarłem w nieznaną mi okolicę. Wkrótce troskliwi opiekunowie wyjaśnili mi te tajemnice. Wówczas udaliśmy się razem do pobliskiego kościółka, a towarzyszyli nam licznie zgromadzeni wokół źródła ludzie. Wszyscy odśpiewaliśmy dziękczyną Mszę Świętą. Teraz wiem, że zawdzięczam swoje uzdrowienie łaskawości świętej Winifredy i odtąd całym sercem będę wielbić ją i oddawać jej cześć, tak jak wielbię i czczę Boga Najwyższego. On to bowiem sprawił, że błogosławiona dziewica okazała mi swe współczucie. Resztę, ojcze, opowiedzą ci dwaj bracia, którzy byli ze mną. ^. Wskazani stali skromnie na uboczu. Pierwszy z nich, świecki członek wspólnoty, był mężem wysokim i potężnie zbudowanym, lecz znać po nim ogromne znużenie - wszak na niego spadły wszystkie związane z podróżą prace - zapewne dlatego też nie był skory do rozmowy. Zresztą wydawał się być dość znudzony całą tą aferą. Zdanie relacji z wyprawy pozostawił wiec w zdolnych rękach brata Jeremiasza, sam ograniczając się jedynie do wydawania w odpowiednich momentach stosownych okrzyków zdumienia czy zachwytu. Brat Jeremiasz z prawdziwą ochotą począł snuć swą barwną opowieść. Przybywszy do Świętego Źródła, poszedł dowiedzieć się od mieszkańców, gdzie znajduje się cudowna struga i prosić o pomoc. Zaraz też wskazano mu miejsce, w którym do dziś, na pamiątkę męczeńskiej śmierci i zmartwychwstania Winifredy, wytryska z ziemi srebrzysty strumień. Miejscowi ludzie zbudowali wokół niego niewielkie, kamienne ocembrowanie i tam właśnie dwaj mnisi zawiedli bełkoczącego Columbanusa. Ściągnąwszy zaś habit, koszulę i bieliznę, zaczęli oblewać jego nagie ciało wodą ze źródła. Już po chwili młodzieniec mógł stanąć o własnych siłach, wyprostowany, z rękoma wzniesionymi w dziękczynnej modlitwie. Tak oto Columbanus odzyskał zmysły. Skończywszy się modlić, zapytał ciekawie, jakim to sposobem znalazł się w obcych dlań stronach i co się z nim wcześniej działo. Dowiedziawszy się wszystkich tych rzeczy, wielce się zachwycił, poczuł bowiem, iż jest oczyszczony, uwolniony od nękającej go choroby, zatem z pokorą oddał cześć swojej patronce, która stała się dla niego drogowskazem i uzdrowieniem. — Ojcze - rzekł Jeremiasz na koniec - tamtejsi ludzie powiadali nam, że istotnie święta Winifreda spoczywa w Gwytnerin, tam gdzie po wielu latach cnotliwego życia służebnicy bożej zmarła. Miejsce, w którym pochowano jej ciało, dotąd słynie z wielu cudów. Lecz, jako nam rzekli, grób jej jest zaniedbany, opuszczony i jakby zapomniany. Bardzo być może, iż święta pragnęłaby znaleźć więcej uznania w obecnych i przyszłych czasach, że życzyłaby sobie spoczywać w miejscu, do którego licznie przybywaliby pielgrzymi i gdzie okazywano by jej należyty szacunek. Gdyby stworzyć takie sanktuarium, sława Winifredy rozniosłaby się szeroko i święta pani mogłaby łaską swą i błogosławieństwem dosięgnąć wielu potrzebujących, dotąd nieświadomych nawet jej istnienia. - Byliście świadkami cudu i napełni! on wasze umysły ideą prawdziwie szlachetną - odparł na to przeor Robert, z którego wspaniałej, wyniosłej postaci biła pewność, iż jego głęboka wiara została nareszcie nagrodzona — a w słowach waszych odnajduję to, co czuło moje serce, gdym słuchał tej opowieści. To pewne, iż święta Winifreda wzywa nas, byśmy uratowali ją od zapomnienia, jak ona przyniosła Columbanusowi ratunek w nieszczęściu. Wielu jest takich, którzy podobnie jak brat nasz - potrzebują jej boskiej opieki, a nie znają nawet jej imienia! My zaś wynieślibyśmy ją do godności i chwały należnej tak wielkiej pani. Każdy człowiek w niedoli czy chorobie wiedziałby, dokąd się udać, by błagać o pomoc. Pragnę prosić cię, ojcze, byś wyznaczył ludzi i wysłał ekspedycję do Gwytherin, jak chce tego nasza patronka. Czy otrzymam twoje pozwolenie, by błagać Kościół Święty o zgodę i błogosławieństwo i by przywieźć relikwie Winifredy tu, gdzie pośród nas znalazłaby wieczny spokój, będąc największą chlubą tego opactwa? Albowiem wierzę, iż taka jest wola i życzenie świętej. - W imię Boże przychylam się do twej prośby - odparł nabożnie opat Heribert — i modlić się będę o błogosławieństwo dla naszych poczynań. —Pewien jesterh, że zaplanowali sobie to wszystko dużo wcześniej - Głos brata Jana pochylonego nad grządką mięty zdradzał zarazem zawiść i pogardę. - Jego zaciekawienie i zachwyt, odpytywanie się, kim była święta Winifreda i gdzie ją można odnaleźć - to wszystko nic więcej niż teatralne przedstawienie. Od dawna już znał całą tę historię. Spośród wielu zapomnianych walijskich świętych wybrał Winifredę i stwierdził, że właśnie ona będzie dlań najbardziej użyteczną, rzecz jasna, aby przydać jego osobie świetności i blasku. Ale musiał użyć tych sztuczek z cudami, żeby jego szlachetne zamiary stały się wiadome wszystkim braciom. I zdarzy się jeszcze wiele dziwów, którymi Robert osłaniać będzie swoją żądzę sławy, zanim zdoła uzyskać relikwie, przybyć tu z nimi i umieścić je bezpiecznie w kościele, by świadczyły o jego wielkości. Zaiste, podjął się trudnego zadania i zapewne ma nadzieję, że dzięki tej sprawie zajdzie wysoko. Zaczął więc od wizji Jeremiasza, cudownego uzdrowienia i opowieści o łasce bożej, która kieruje każdym jego krokiem. Tak się cała rzecz przedstawia - to dla mnie jasne jak słońce na niebie. r - Powiadasz zatem - rzeki łagodnie brat Cadfae! - że brat Columbanus został wciągniąty do spisku podobnie jak Jeremiasz i że tamten jego upadek, drgawki, caia choroba, wszystko to były tylko sztuczki? Co do mnie, musiałbym być pewien nagrody w niebie, zanim zdecydowałbym się rozbijać sobie głowę o kamienie, nawet po to, by dostarczyć przeorowi upragnionego przezeń cudu. Brat Jan zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Nie twierdzę bynajmniej, by Columbanus był oszustem. Wiemy to wszyscy, że brat nasz, zazwyczaj łagodny niczym owca, ła- '•• two ulega emocjom o niezwykłej sile: czyniąc pokutę, przeżywa prawdziwe horrory, podczas postu czy nocnego czuwania wpada w ekstatyczne uniesienie. Polewanie go lodowatą wodą ze Świętego Źródła istotnie mogło przywrócić mu rozum. Równie dobrze można było zanurzyć go po prostu w naszych stawach rybnych! Lecz on sam z pewnością wierzy w to, co mu powiedziano, i wszystko przypisuje świętej Winifredzie. Jakże by miał nie wierzyć w cud, który stał się jego wielką szansą?! Nie, nie mógłbym powiedzieć, że Columbanus brał udział w spisku - przynajmniej nie był tego świadom. Jednak dla tamtych „uzdrowienie" było wręcz wymarzonym pokazem działania łaski. Zauważ, bracie, że do nocnego czuwania przy Columbanusie wybrany został nie kto inny, a właśnie Jeremiasz! Zaszczyt otrzymania cudownej wizji mógł przypaść w udziale tylko jednemu z nas, lecz ten jeden musiał być człowiekiem właściwym. - Brat Jan zgniótł trzymaną w dłoni zieloną gałązkę i wkrótce intensywny, ziołowy zapach wypełnił rześkie, poranne powietrze. -1 właśnie ten jeden będzie właściwym człowie- . kiem, by towarzyszyć przeorowi do Walii. Przekonasz się, że mam rację! - dodał z niezachwianą pewnością. Bez wątpienia młodzieniec ten wciąż jeszcze tęsknił do świata, do swobodnego oddechu poza otaczającym go murem. Dumając nad tym, brat Cadfael z sympatią spoglądał na swego pomocnika. Także i w jego duszy tęsknota za światem poruszała znajome struny. Istotnie, rzadko nadarzała się tak wspaniała okazja wyrwania się na jakiś czas z klasztornego życia. Podobna sytuacja nieprędko mogła się powtórzyć. Cadfael rzekł w zamyśleniu: — Zgadzam się z tobą. Być może powinniśmy poczynić jakieś kroki, by zyskać wpływ na rozwój wydarzeń. Nie można przecież pozostawić Walijczyków w przekonaniu, iż Jeremiasz jest najzna- komitszym z braci opactwa Shrewsbury. W tej kwestii całkowicie podzielam twoje zdanie. - Masz nie większe niż ja szansę na zaproszenie do udziału w wyprawie - odparł brat Jan ze zwykłą mu szczerością. - Jeremiasz pewien jest swego miejsca, wszakże przeor Robert musi mieć przy sobie swoją prawą rękę. Columbanus, nieświadom niczego szaleniec, i tym razem służyć im będzie jako narzędzie łaski świętej Winifredy. Brata subprzeora muszą zaś zabrać - choćby dla zachowania form. Jakże zatem możemy wymyślić jakiś sposób, aby przyłączyć się do tej kompanii? Tymczasem przez parę dni muszą tu jeszcze pozostać, bowiem stolarze i snycerze wciąż pracują nad owym wspaniałym relikwiarzem, w którym postanowiono umieścić czcigodne szczątki. Lecz lada dzień ukończą już swoje dzieło. Rusz no głową, bracie! Jeśli trochę pomyślisz, z pewnością znajdziesz coś, czemu nikt nie będzie mógł się przeciwstawić! Wszystko jedno, przeor czy nie-przeor! - Dobrze już, dobrze. Czyżbym rzekł kiedykolwiek, żeś jest człowiekiem małej wiary? — zastanowił się głośno Cadfael, zachwycony i rozbrojony podziwem, jaki dlań żywił młody pomocnik. - Ja sam mógłbym oczywiście jakoś się tam wkręcić, są na to sposoby, lecz wskaż mi, jak mianowicie miałbym zarekomendować tak bezczelnego łotra jak ty? Czy jest coś, na czym znasz się na tyle dobrze, by być przydatnym w tak ważnej wyprawie? - Mam dobrą rękę do mułów - odparł brat Jan z nadzieją w głosie. - A wszak nie sądzisz chyba, że przeor Robert zamierza udać się w drogę pieszo? Lub też, że zechce osobiście zająć się oporządzaniem zwierząt i dawaniem im paszy? Że własną dłonią będzie wyrzucał gnój? Potrzebny jest ktoś, kto wykonałby cięższe prace i usługiwał szlachetnym mnichom podczas podróży. Czyż nie mogę to być ja? Istotnie, było to coś, o czym - jak się zdawało - nikt dotąd nie pomyślał! Po co zabierać jednego z braci świeckich, gdy jest ten oto młody zakonnik o słodkim głosie, potrafiący pięknie śpiewać mszę i na dodatek gotów jeszcze ciężko się napracować w zamian za udział w pielgrzymce? Cadfael był zdania, iż skoro chłopiec postanowił tak drogo okupić wymarzoną przyjemność, godzien był w pełni, by mu jej nie odmawiać. Zresztą rzeczywiście mógłby okazać się niezwykle użytecznym. Jeśli nawet nie dla przeora, to dla niego - Cadfaela. - Zobaczymy zatem - rzekł w końcu 5 z tymi słowy wrócił wraz ze swym buntowniczym protegowanym do przerwanej pracy. Skoro jednak po obiedzie nastała pora sjesty, pól godziny odpoczynku dla najstarszych i zabaw na powietrzu dla nowicjuszy, Cadfael udał się prosto do komnat opata. — Ojcze, wciąż trapi mnie myśl, iż podejmujemy pielgrzymkę do Gwytherin bez należytych przygotowań. Powinniśmy najpierw wyjednać zgodę biskupa Bangora, w jego bowiem władaniu znajduje się ta wioska. Bez przychylności biskupa nic nam nie wolno czynić w naszej sprawie. Nie jest wprawdzie koniecznym, by misji tej towarzyszył człowiek biegły w języku Walii, bowiem dostojnik Kościoła winien bez przeszkód porozumiewać się po łacinie. Zważ jednak, iż umiejętności tej nie posiadają zapewne prości, wiejscy kapłani, a przecież jeśli biskup udzieli nam błogosławieństwa, trzeba będzie jeszcze rzecz całą przedstawić pastorowi Gwytherin. Lecz przede wszystkim, ojcze, pamiętać należy, iż suwerennym władcą całej diecezji Bangoru jest król G wyneddu, jak zwą tamte ziemie, z pewnością więc jego dobra wola i pozwolenie ważniejsze są od zgody biskupa. Książęta w Gwynedd - aczkolwiek uczono ich sztuki pisania - posługują, się jednak wyłącznie mową walijską. Rzecz jasna, przeor Robert posiada pewną znajomość tego języka, lecz... — Słuszne to słowa, bracie - rzekł opat prawdziwie skonstero-wany. — Istotnie zna on go jedynie powierzchownie. Zaś najważniejsza jest zgoda króla. Bracie, język walijski Urnowa twych przodków, znasz ją najlepiej, nie ma dla ciebie tajemnic. Czy zatem mógłbyś... Ogród, mam tego świadomość, nie może pozostać bez opieki... lecz z twoją pomocą łatwo doprowadzilibyśmy sprawę do pomyślnego końca. — Wszystkie bieżące prace w ogrodzie są już ukończone - odparł Cadfael - a nawet zrobiliśmy sporo naprzód, nie stanie się więc krzywda, gdy wyjadę na dziesięć czy nawet więcej dni. Z prawdziwą przyjemnością służyć będę jako tłumacz, a żywię nadzieję, iż umiejętności moje przydadzą się także w Gwytfaerin. — Niech zatem tak się stanie! - Opat odetchnął z ulgą. - Ruszaj z przeorem Robertem i bądź głosem naszym w rozmowach z wa- lijskim ludem. Powierzam ci to zadanie osobiście i niech imię moje będzie dla ciebie listem polecającym wszędzie, dokąd się udasz. Heribert, będąc w podeszłym już wieku, wielce doświadczony przez życie, pozostał szlachetny i pełen ludzkich uczuć. Bogobojność i prawość, a zarazem śmiałość i stanowczość uchroniły go od pychy i niezdrowych ambicji. Zwrócić się doń w sprawie brata Jana można było w dwojaki sposób. Cadfael wybrał drogę prostszą i bardziej uczciwą. - Ojcze, jest w opactwie pewien młody brat, którego powołanie jest dla mnie sprawą wątpliwą, lecz prawość i dobroć jego nie budzą moich zastrzeżeń. Jest mi bardzo bliski i pragnąłbym, aby odnaleźć mógł swą prawdziwą drogę, tylko wtedy bowiem całym sercem pozostanie jej wierny. Lecz możliwe jest, iż nie będzie to życie pośród nas. Błagam, byś pozwolił mi zabrać go ze sobą. Będzie nam służył własną pracą, rąbiąc drwa i nosząc wodę, sam zaś zyska dość czasu, by rozważyć tę tak dlań istotną kwestię. Opat Heribert wyglądał na nieco zaniepokojonego niezwykłą prośbą, lecz odniósł się do niej przyjaźnie. Zapewne pamiętał jeszcze, że wiele lat temu i jego duszą szarpały burze niepewności i zwątpienia. Po chwili namysłu powiedział: - Złe by się stało, gdybym odmówił prawa wyboru, być to bowiem może, iż gdzie indziej człowiek ten potrafiłby lepiej niż tutaj służyć Bogu. Kto z nas rzec się odważy, że nigdy w życiu nie spoglądał wstecz za siebie? - Tu przerwał i choć twarz jego pozostała nieporuszona, widać było, że jakaś sprawa w istotny sposób niepokoi jego myśli. Po chwili zapytał delikatnie: - Jednakże nie poruszyłeś jeszcze tej kwestii z przeorem Robertem? - Nie, ojcze - odparł Cadfael pewnym głosem. - Mniemałem, iż nie byłoby właściwym obarczać go odpowiedzialnością za decyzję tak błahą, skoro i tak prawdziwie wielkie obowiązki spoczęły na jego barkach. — Bardzo to słuszna decyzja - poparł go opat serdecznie. — W tak ważnej chwili nie należy odwracać jego myśli od celu, który wszyscy pragniemy rychło osiągnąć. Nie będę wspominał mu, dla jakiej przyczyny włączyliśmy młodzieńca do wyprawy. Przeor Robert, sam będąc człowiekiem niewzruszonej wiary, gotów by surowym okiem patrzeć na tego, kto wziąwszy ziarno do ręki i wszedłszy na pole, zaraz potem zawraca i porzuca swoje dzieło. - Lecz przecież, ojcze, nie każdemu z nas przeznaczone jest być siewcą. Są i tacy, którzy trudzą się inną pracą, pożyteczniej służyć mogą Bogu i ludziom. - Prawda to! - odrzekł opat i uśmiechnął się powściągliwie, rozmyślając nad tą często zapomnianą, a wciąż powracającą zagadką, jaką stanowiła dlań osoba brata Cadfaela. - Często zastanawiam się, wyznaję... Lecz mniejsza o to! Bardzo dobrze. Powiedz mi tylko imię tego młodego brata i możesz go zabrać ze sobą. ROZDZIAŁ DRUGI Przeor Robert przyjął z kamiennym spokojem wiadomość o tym, jakie to osoby mają wspomóc swą obecnością wyprawę do Walii. Jedynie jego piękne i zimne oczy zdradzały niepokój, którego główną przyczyną był brat Cadfael. Ten nieokrzesany mnich o szczerym wejrzeniu, postanowiwszy wziąć udział w pielgrzymce, nawet nie zwrócił się doń z żadnym słowem prośby o zgodę. Przeor czuł, że jego godność jest przez osobę Cadfaela poważnie zagrożona. Kimże był ten człowiek, zawsze — jak się zdawało — wystarczający samemu sobie, u nikogo nie szukający poparcia? Co do brata Jana - właściwie nie można było powiedzieć o nim nic złego, lecz ta jego płomienna czupryna, zdrowe, muskularne ciało i głębokie, uduchowione spojrzenie, ten dziwny sposób czytania Pisma, który - zdawało się - przywraca życie dawnym męczennikom i świętym - wszystko to było dla przeora przykre, raniło jego poczucie piękna. Jednakowoż, skoro opat Heribert w tajemnicy przed nim zarządził, że ci dwaj mają przyłączyć się do pielgrzymki, i skoro stało się jasne, iż człowiek biegle władający walijską mową będzie w pewnym momencie naprawdę potrzebny, przeor Robert pogodził się z losem i postanowił wyciągnąć jak najwięcej korzyści z takiego obrotu sprawy. Wkrótce też wyruszyli. Wzięli ze sobą wykończony już relikwiarz - kunsztowną skrzynię z polerowanego dębu, o misternych, srebnych okuciach. W niej zamierzano złożyć kości Winifre-dy, zaś wspaniałością swą świadczyć miała o niebywałych zaszczytach, jakie czekały świętą w nowym miejscu spoczynku. W trzecim tygodniu maja przybyli do Bangoru i spotkawszy się z biskupem Dawidem, opowiedzieli mu swą historię. Biskup był człowiekiem wielce sympatycznym, zaraz też zgodzi! się na zamierzone przez benedyktynów przeniesienie relikwii. Miał wszelako wątpliwości, czy zdołają uzyskać poparcie ksiecia-regenta Owaina, który teraz - gdy stary król, jego ojciec, leżał złożony chorobą - sprawował w Gwynedd pełnię władzy. Udali się jednak do przebywającego w Aber księcia, ten zaś okazał im wielką uprzejmość, nie tylko bowiem dał upragnione pozwolenie, lecz posłał wraz z nimi swego pisarza i kapelana, jedynego, który na dwo rze jego ojca znał język Anglików. Człowiek ten wyruszył, by pokazać mnichom najlepszą i najkrótszą zarazem drogę do Gwytherin, zaś po dotarciu tam miał w imieniu księcia przedstawić miejscowemu kapłanowi sprawę, z którą doń przybywali. Takim oto sposobem, z biskupim i królewskim błogosławieństwem, przeor Robert wraz ze swą nieliczną świtą wyruszy} na ostatni etap wyprawy, który -jak mniemał z nieco wygórowaną pewnością - bez żadnych problemów doprowadzić miał do triumfalnego końca. W Llanwrst skręcili z drogi wiodącej doliną Conway i oddalając się od rzeki, poczęli piąć się w górę krętymi, leśnymi ścieżkami. Przeprawili się przez Elwy, która tutaj była jeszcze niewielkim, bystrym strumykiem i ruszyli dalej na południowy wschód przez gęste lasy. Wkrótce wyszli na zwieńczający kolejne pasmo wzgórz płaskowyż, by po chwili znów schodzić doliną i przeprawić się przez bystre wody górskiego strumienia. Wzdłuż jego krętych brzegów pojawiały się gdzieniegdzie niewielkie bagniste łąki, zaś na stromych zboczach dolinki widać było wąskie pasy pól uprawnych i pastwiska odcinające się soczystą zielenią od okalającej je czarnej niemal puszczy. Przed pielgrzymami rozciągała się kraina wzgórz porośniętych gęstym lasemi i ukrytych pośród drzew, porozrzucanych niczym zabawki drewnianymi chatami. Na zaoranych polach zieleniły się już pierwsze kiełki, zaś tu i ówdzie wzrok odnajdywał jasne plamy kwitnących sadów. U stóp zbocza, nad którym zatrzymali się mnisi, las ustępował miejsca rozległej polanie. Stał tam niewielki kamienny kościółek, w którego bielonych wapnem ścianach jasno odbijały się promienie wiosennego słońca, i zbudowany tuż obok mały, drewniany domek. - Oto macie przed sobą cel waszej pielgrzymki - odezwał się książęcy kapelan, Urien. Był to człowiek niewysoki, barczysty, o gładko wygolonej twarzy, odziany w strojne szaty; wyglądem przypominał bardziej ambasadora jakiegoś bogatego kraju niż skromnego nadwornego pisarza. - Zatem to jest Gwytherin? - spytał przeor Robert - Widzisz tu, panie, kościół w Gwytherin i dom miejscowego księdza. Obejścia wieśniaków ciągną się wiele mil wzdłuż brzegów rzeki, znajdziesz je w całej dolinie. Tutaj, w Walii, ludzie nie zwykli żyć gromadnie, w małych wsiach, jakie zazwyczaj widzi się u Anglików. Kraina nasza dostarcza nam zwierzyny i obfituje w leśne bogactwa, lecz niewiele tu terenów zdatnych pod uprawę. Każdy zatem człowiek osiedla się tam, gdzie znajdzie najodpowiedniejsze dla siebie pola ł tereny łowieckie. — Bardzo to piękna okolica - rzekł brat subprzeor. I tak było w istocie, bowiem ciągnące się łagodnymi łukami, pokryte gęstym lasem pasma wzgórz i lśniące zakola płynącej w dole rzeki tworzyły prawdziwie zachwycający krajobraz, szczególnie wiosenną porą, gdy drzewa i pola barwiły się. przeróżnymi odcieniami zieleni, zaś podmokłe łąki lśniły w słońcu niczym naszyjnik z lazurytu i srebra. - Widok jest piękny, lecz ciężko tu żyć i pracować - odparł Urien. - Spójrz, tam, daleko na zboczu widać zaprzężone do pługa woły. Poniżej ciemną barwą odcina się zaorane pole, a człowiek wspierany siłą potężnych zwierząt karczuje następny pas puszczy. Tak oto, w ciągłych zmaganiach z dziką przyrodą, zdobywa się tu codzienny chleb. Popatrz, z jakim trudem woły pną się pod górę, a zrozumiesz, jaką wagę dla tych ludzi ma każda piędź ziemi. Po drugiej stronie rzeki, nieco poniżej miejsca, w którym stali, na zboczu pomiędzy brązowym płatem pola a pniami drzew pojawiła się nowa, głęboka bruzda, a dwa zaprzęgniąte do pługa woły, dysząc ciężko i nisko pochylając łby, z mozołem żłobiły kolejną warstwę ziemi. Idący za nimi oracz z całej siły napierał na lemiesz. Drugi mężczyzna szedł przed zaprzęgiem i łagodnymi ruchami dłoni wskazywał zwierzętom właściwą drogę. Długi, służący do popędzania wołów pręt w jego rękach przypominał raczej czarodziejską różdżkę, bowiem - choć mężczyzna ani razu nie dotknął nim spoconych, brązowych grzbietów - zwierzęta szły posłusznie niczym owce. Donośny, czysty głos tego niezwykłego przewodnika niósł się daleko w wiosennym, rześkim powietrzu, pełen pochwały dla wysiłku potężnych karków i nóg, które z taką ochotą i gotowością postępowały za nim krok w krok. Bruzda odrzuconej lemieszem brunatnej, świeżej i wilgotnej ziemi była coraz dłuższa, - Surowy to kraj - rzekł Urien, lecz słowa jego brzmiały tak, jakby była to rzecz najzwyklejsza w świecie, nie zaś ciężki, pożałowania godny los. - Jedźmy - dodał po chwili. - Chciałbym przedstawiać was oj cu Huw, tak brzmi bowiem imię tutejszego księdza. Bez wątpienia spotkacie się z serdecznym przyjęciem. To powiedziawszy, spiął konia i ruszył zboczem w dół, w stronę kościółka. Mnisi podążyli za nim, zjeżdżając powoli wąską, zieloną ścieżką; wkrótce też stracili z oczu rozległy widok doliny ubarwionej białymi kwiatami owocowych drzewek. Czasem gdzieś z boku mignął im jakiś drewniany domek z niewielkim ogródkiem, by wkrótce zniknąć w gęstwinie potężnych drzew. Prowadzący jucznego muła brat Jan zrównał się z Cadfaelem i szeptem zapytał: — Widziałeś to? Widziałeś, jak te potężne bestie, ciągnące z takim wysiłkiem pług, szły za tym chłopcem? I wcale nie po to, by uniknąć bata, lecz by spełnić oczekiwania człowieka, by swoim posłuszeństwem sprawić mu przyjemność! A przecież jaka to straszna praca! Oto sztuka warta tego, bym się jej nauczył! - Dla człowieka nie mniejszy to wysiłek niż dla zwierząt — odparł brat Cadfael. - Ale podejmowany ze szczerej ochoty! Woły po prostu chciały iść za nim i robić to, co jemu było potrzebne. Bracie, czyż można w piękniejszy sposób okazać przywiązanie? A może powiesz mi, że twoim zdaniem człek ten żadnej nie czerpał radości z tego, co robił? - Nie, lecz radość ta jest wyłącznie jego udziałem - z namysłem, cierpliwie odparł brat Cadfael. - I nikomu z ludzi, a nawet Bogu samemu nie jest dane jej dzielić. Tymczasem postaraj się pohamować emocje. Wszak dopiero co przybyliśmy tutaj. Będziemy mieli dosyć okazji, by dokładniej rozejrzeć się po okolicy. Zjechali na dół i znaleźli się na niewielkiej, wolnej od drzew polanie, obok starannie utrzymanego warzywnego ogródka odgrodzonego od bujnie rosnącej trawy. Nie opodal stał kamienny kościółek o bielonych ścianach, z niewielką wieżyczką i widocznym w niej małym dzwonem. W promieniach wiosennego słonica mury budowli odcinały się oślepiająco jasną plamą od soczystej zieleni lasu. Zaś na ścieżce za grządką świeżo posadzonej kapusty, w cieniu drewnianej chatki stał niewysoki, barczysty mężczyzna w brązowym, przypominającym pokutne worki habicie. Prosty ten ubiór zakasany był powyżej kolan, że widać było spalone słońcem, mocne nogi. Szeroka twarz mnicha niemal ginęła w pasmach krzaczastej brody i gęstwinie kasztanowych, poskręcanych włosów. Dwo- je ciemnoniebieskich oczu spoglądało ciekawie w stronę przybyszów. Otrzepując ubrudzone ziemią dłonie, mężczyzna szybkim krokiem podszedł bliżej. Teraz jego oczy wydawały się większe i bardziej niebieskie niż wcześniej, pełne ogromnego zdumienia, a zarazem nieśmiałe i bojaźliwie jak u samy. - Dobrego dnia ci życzę, ojcze Huw - rzekł Urien, zatrzymując przy nim wierzchowca. - Przywożę szlachetnych gości, którzy przyjechali tu aż z Anglii w sprawie ważnej dla Kościoła, a popartej słowem biskupa i naszego księcia. Kiedy przybysze znaleźli się na polanie, jak okiem sięgnąć nie było na niej nikogo oprócz księdza w brunatnym habicie. Lecz nim przebrzmiało wypowiedziane przez Uriena powitanie, nim zapadła cisza, zewsząd, jakby wyrosłe spod ziemi, zaczęły pojawiać się postacie wieśniaków. Zgromadziwszy się wokół swego pasterza, patrzyli na obcych z ostrożną ciekawością. Ojciec Huw roztargnionym wzrokiem wodził po orszaku benedyktynów, najwyraźniej niepokojąc się, jak wielu 'z nich będzie mógł należycie ugościć w swej skromnej chatce, gdzie zamieszkają ci, dla których nie wystarczy miejsca, czy w jego spiżarni dość jest zapasów, by przygotować posiłek dla tak licznej grupy, do kogo mógłby się zwrócić, gdyby jednak zabrakło jedzenia? Lecz nie mogło być wszak mowy, by nie przyjąć podróżników. „Gość w dom, Bóg w dom" - głosiło stare powiedzenie, zatem nie należało nawet pytać, jak długo obcy pragną się u nich zatrzymać, jakkolwiek nawet kilkudniowy ich pobyt był dla ojca Huw rujnujący. - Mój ubogi dom jest do waszej dyspozycji, szlachetni bracia -rzekł - a także wszystko to, czym mogę was ugościć. Czy przybywacie prosto z Aber? — Tak - odparł Urien. - Jedziemy od księcia Owaina, ja zaś jeszcze tej nocy muszę tam powrócić. Jestem jedynie heroldem tych oto braci benedyktynów, gdy zatem wyjaśnię, jaki jest cel ich świętej misji, odjadę, a ufam, że pozostawiam mnichów w dobrych rękach. Po tych słowach zaczął przedstawiać gości, zaczynając od przeora Roberta i po kolei wymieniając ich imiona. Na koniec rzekł jeszcze: " - Nie obawiajcie się, że pojadę i pozostawię was bez pomocy, gdyż obecny tu brat Cadfael sam pochodzi z Gwynedd i zna naszą mowę równie dobrze jak każdy z was. Słowa te sprawiły, że wzrok ojca Huw, dotąd pełen dręczącego niepokoju, w jednej chwili rozjaśnił się. By do końca rozwiać jego obawy, Cadfael podszedł doń i powitał go serdecznie w swym ojczystym języku; spostrzegł przy tym z niemałym zadowoleniem, że w patrzących nań szarych oczach przeora pojawił się cień podejrzenia i nieufoności. Tymczasem ojciec Huw, w którym osoba Cadfaela wzbudziła zaufanie, pozbył się uczucia niepewności i rzekł głośno: — To dla mnie prawdziwy zaszczyt móc zaprosić was w skromne progi mego domu. Potem zaś rzucił okiem na konie i ciężko obładowane muły i bez namysłu wywołał imiona kilku spomiędzy stojących za nim ludzi. Jakiś mężczyzna z ogromną czupryną i spaloną słońcem twarzą i może dziesięcioletni chłopiec natychmiast wysunęli się naprzód, z gotowością oczekując poleceń duszpasterza. Ten zaś powiedział: - lanto, pomóż temu dobremu bratu napoić zwierzęta, potem zaś zaprowadź je na mały wybieg, by mogły paść się swobodnie, zanim znajdziemy stajnię najbardziej dla nich odpowiednią. Ed-win, biegnij do Marared i powiedz, że mamy gości. Trzeba nam tutaj wody i wina, pomóż jej więc dźwigać stągwie. Wezwani zaraz ruszyli w drogę i wkrótce skryła ich gęstwina drzew. Ci, którzy pozostali, mężczyźni o bosych stopach, wiotkie i smukłe niewiasty i półnagie dzieci zebrali się razem i przez chwilę naradzali się przyciszonymi głosami, potem zaś kobiety oddaliły się do swych domów, by na paleniskach i w piecach, jak nakazywała tradycyjna w Gwytherin gościnność, przygotować przybyszom godny poczęstunek. - Dzień jest przyjemny i ciepły - odezwał się Huw, stojąc nieco z boku i gestem wskazując mnichom ścieżkę wiodącą w głąb okolonego płotem ogródka. - Sądzę tedy, iż z przyjemnością odpoczniecie nieco w sadzie, pośród kwitnących drzew; mam tam drewniany stół i ławy, bowiem letnią porą sam pracuję i jadam tutaj właśnie, nie w domu. Nim zapadnie zmrok, mamy dość czasu, by rozkoszować się wiosennym słońcem. Potem zaś, gdy nadejdzie wieczorny chłód, możemy schronić się w zacisznej izbie przy kominku. Obejście księdza było skromne, on sam wiódł ubogie, prosts życie, lecz sad swój pielęgnował nadzwyczaj starannie, znać też było, że jest wybornym ogrodnikiem. Brat Cadfael dostrzegł to od razu i szczerze w duchu pochwalił. Zresztą jak na kogoś, kto wbrew panującym wśród wiejskich księży obyczajom celtyckim pozostawał w stanie bezżennym i - co więcej - zdawał się być z tego powodu szczęśliwy, miał on domek nader schludny, choć ubogi; obejście utrzymane w czystości, spiżarnię dobrze zaopatrzoną -tak dzięki własnej pracy, jak i ofiarności wieśniaków - wyszorowany do białości stół z desek, a na nim zawsze świeży chleb i proste, lecz zgrabne kielichy, w których nigdy nie brakło cierpkiego, czerwonego wina władnego wyrobu. Znając obowiązki gospodarza, godnie podejmował szlachetnych mnichów i usługiwał im, starając się w niczym nie uchybić prastarym tradycjom gościnności. Chłopiec o imieniu Edwin powrócił wkrótce wraz z mieszkającą nie opodal żwawą, starszą już kobietą, niosąc jedzenie i napitki. Przez cały czas, gdy przybysze posilali się w rozświetlonym słońcem sadzie, to ten, to ów z mieszkańców Gwytherin pojawił się gdzieś na polanie, szukając okazji, by - znalazłszy się niby to przypadkiem w pobliżu - przyjrzeć się dokładnie całej kompanii, lecz tak, by nikt tego nie zauważył. Istotnie szczególna to była sposobność, nie co dzień bowiem, a nawet nie co roku widywano w Gwytherin tak znakomitych gości. Nim zapadła noc, każdy mieszkaniec okolicy wiedział nie tylko to, że ojciec Huw podejmuje u siebie benedyktyńskich mnichów ze Shrewsbury, lecz także ilu ich jest, jak wyglądają, jak piękne mają wierzchowce i jak silne muły. Zaś nade wszystko starano się dociec, jaki też powód skłonił bogatych zakonników do przybycia w ubogie rejony Gwytherin. Lecz mimo, iż miejscowi ludzie wciąż obserwowali Anglików i przysłuchiwali się rozmowom, czynili to wszystko z zachowaniem absolutnej dyskrecji i wszelkich zasad należnej gościom uprzejmości. Tymczasem - gdy przybysze posilili się, uprzątnięto stoły i wszyscy rozsiedli się wygodnie pośród kwitnących drzew - ojciec Huw zwrócił się do nich tymi słowy: - Teraz jeszcze, nim przyjdzie nam pożegnać mistrza Uriena, rad byłbym dowiedzieć się od niego, w jakiej to szczególnej sprawie mogę służyć pomocą braciom ze Shrewsbury. Tym sposobem, dzięki pośrednictwu Uriena, zyskamy pewność, że zrozumiemy się właściwie. Jeśli tylko będzie w mojej mocy spełnić prośbę szlachetnych gości, z całą pewnością to uczynię. Najpierw wiec Urien powtórzył księdzu usłyszaną od benedyktynów opowieść. Kiedy skończył, przeor Robert wygłosił przygotowaną wcześniej mowę, tak długą i monotonną, że brat Jan, coraz bardziej tym wszystkim znudzony, przestał zwracać nań uwagę. Wzrok jego błądził po okolicy, spostrzegając od czasu do czasu jakąś" przemykającą wzdłuż płotu postać, bacznie nastawiając ucha i rzucając w stronę sadu nieśmiałe, acz bystre spojrzenia. Wszyscy ci ludzie czynili to jednak nader dyskretnie, podczas gdy brat Jan nawet nie starał się ukryć swojej ciekawości i bezceremonialnie mierzył wzrokiem każdą, zbliżającą się osobę. Zwłaszcza, że były wśród nich dziewczęta niezwykle wprost urodziwe! Choćby ta, która właśnie przechodziła nie opodal - najpewniej wiedziała, że ktoś na nią patrzy, gdyż zwolniła kroku, co jeszcze bardziej podkreślało jej pełne wdzięku ruchy. Smukłą szyję dziewczęcia okalał gruby, ciężki warkocz lśniących włosów o barwie jasnego dębu, z delikatnymi pasemkami ciemnego brązu, podobnymi żyłkom rysującym słoje na przeciętym dębowym pniu... —Ipowiadasz, że biskup pobłogosławił waszym planom? - spytał Huw po długiej chwili milczenia. Głos jego zdradzał zarazem wątpliwości i zaciekawienie. — Otrzymałem zgodę i biskupa, i księcia Owaina - przeor Robert był niespokojny, jak gdyby przeczuwając, że niemal już osiągnięty cel zaczyna wymykać mu się z rąk. - Wszak wróżby nie zawiodły nas na manowce? To tu znajduje się święta Winifreda? Tutaj przeżyła swe cudem przywrócone życie i w tym miejscu została pochowana? Ojciec Huw przyznał, że istotnie tak właśnie było. Jednak wypowiedział to z wyraźną rezerwą, wręcz z niechęcią. Brat Cadfael, który zwrócił uwagę na tę szczególną nutę w głosie księdza, doszedł do wniosku, że Huw po prostu nie pamięta, gdzie dokładnie spoczywa święta, której szukają, zapewne też nie ma pojęcia, w jakim stanie znajdą stary grób teraz, kiedy nikt nie zajmował się nim od wielu lat. - Czy znajdziemy ją tutaj, na tym cmentarzu? - spytał, wskazując ręką lśniące w promieniach słońca, bielone ściany kościółka, stojące dumnie niczym wyzwanie rzucone żądaniom Anglików. - Nie, nie tutaj. - Tym razem głos ojca Huw zdradzał prawdzi- wą ulgę, gdyż zyskał dość czasu, by zastanowić się nad miejscem, w którym spoczywała święta. — W czasach, gdy Winifreda mieszkała w Gwytherin, nie było jeszcze tego kościoła. Jest pochowana na starym cmentarzysku przy drewnianej kaplicy na wzgórzu, jakąś milę stąd. Od dawna już nie chowa się tam zmarłych. To prawda, że wróżby sprzyjają waszym planom, i ponad wszelką wątpliwość święta Winifreda znajduje się w Gwytherin. Lecz... - Lecz cóż? — Przeor Robert nie krył niezadowolenia. -1 biskup tych ziem i wasz książę błogosławili naszej misji, tobie zaś pora-czyli pomyślne jej zakończenie. Co więcej, słyszeliśmy - a obaj dostojnicy rzekli nam, że to prawda - iż zaniedbaliście grób świętej, a nawet ją samą skazaliście na zupełne zapomnienie. Zatem bardzo być może, że życzeniem Winifredy jest znaleźć się w miejscu, w którym odzyska należną jej chwałę. - W moim kościele - odparł Huw z pokorą - nie słyszałem nigdy, jakoby święci żądali od kogoś szczególnej czci i uwielbienia. Wszak dlatego zwiemy ich świętymi, że każdym swym uczynkiem wielbili i czcili najwyższego Boga. Czemu zatem miałbym przypuszczać, że Winifreda w tej właśnie sprawie ma odmienne zdanie? Że opactwo wasze życzyłoby sobie właśnie ją wynieść do szczególnej godności to inna kwestia, choć nie wątpię, że tak właśnie jest. Lecz... To właśnie tutaj, nie gdzie indziej, błogosławiona dziewica chciała poświęcić Bogu swe cudem odzyskane życie. Tutaj umarła po raz drugi i tu została pochowana, zaś nawet jeśli prawdą jest, że mieszkańcy Gwytherin zaniedbali jej grób, nie należy zapominać, że i oni -jak każdy z nas - mają swe ludzkie słabości. Wiedzcie jednak, że pamięć świętej Winifredy zawsze pozostawała żywa w naszych sercach. Wszyscy ci ludzie czują jej obecność w swojej pracy i troskach i wiedzą, że w razie potrzeby mogą liczyć na pomoc i opiekę. Myślę, że dla walijskiej świętej nie jest to bez znaczenia. I biskup, i nasz książę, mimo całego szacunku, jaki jestem im winien, zdają się jednakowoż nie rozumieć, że wierni moi odczuwaj ą boleśnie odkopanie ich najświętszej pani i zabranie jej gdzieś do Anglii. A przecież święty zawsze pozostanie świętym, gdziekolwiek by nie umieścić jego relikwii, i doprawdy wystawne korony, relikwiarze czy pastorały niewiele tu zmienią. Poza wszystkim, mówię jednak otwarcie, że mieszkańcom Gwytherin nie spodoba się cel waszej misji! r Brat Cadfael, poruszony do głębi tym tak dlań bliskim, przywodzącym na myśl lata dzieciństwa wybuchem walijskości, uprzedził Uriena i sam ze swadą, śpiewnie niczym bard, zaczął tłumaczyć Anglikom mowę księdza. Słowa płynęły gładko niczym strumień i tylko zwrócone ku niernu, pełne napięcia twarze zakłócały swobodny bieg myśli. Cadfael odwrócił wiec wzrok. Napotkał jednak oblicze, które wprawiło go w jeszcze większą konsternację. Była to młoda dziewczyna o gęstych włosach barwy jasnego dębu, przetykanych gdzieniegdzie pasmami brązu, ta sama, która już wcześniej pojawiła się przy płocie okalającym sad. Usłyszawszy walijską mowę, na moment zatrzymała się i ze zdziwieniem stwierdziła, iż tym, kto wygłasza zdania w jej własnym języku, jest jeden z przybyłych mnichów. Odkrycie to tak ją zaskoczyło, że otworzyła szeroko oczy i wbiła zdumiony wzrok w zakłopotanego Cadfae-la. Zaraz jednak jej rumiana twarz rozjaśniła się i piękna panna, rozchyliwszy różane usta, roześmiała się z dziecinną niemal uciechą. Stojący nie opodal brat Jan wpatrywał się w nią z takim zafascynowaniem, z jakim ona śledziła każdy ruch mówcy. Cadfael, olśniony niezwykłym widokiem, przyglądał się tym dwojgu. Trwało to ledwie parę chwil, bowiem dziewczyna, spostrzegłszy skierowane ku niej twarze, nagle poderwała się i z gwałtownym rumieńcem wstydu uciekła, rychło ginąc im z oczu. Lecz brat Jan długo jeszcze wpatrywał się w puste miejsce przy drewnianym płocie. Tymczasem przeor Robert, wysłuchawszy przemowy ojca Huw, zwrócił się doń, głosem łagodnym, acz pełnym ukrytej groźby: — Z pewnością opinia ludzi jest raczej nieistotna, czyż nie tak? Wasz biskup i wasz książę dostatecznie jasno wyłożyli swój pogląd na sprawę relikwii. Zatem naradę z wieśniakami uważam za zbyteczną. Cadfael przetłumaczył i tę kwestię. Urien wolał zachować bezstronność i milczeć. — To niemożliwe! - odparł twardo ojciec Huw, czując, że stoi na pewnym gruncie. - W sprawie tak wielkiej wagi, a dotyczącej całej społeczności Gwytherin, nie można uczynić nic, dopóki nie zwoła się zgromadzenia wszystkich wolnych mężczyzn z wioski. Staniecie przed nimi, by jasno i otwarcie przedstawić cel swojego przybycia. Nie wątpię, że wola biskupa i księcia okaże się decydująca. Aby jednak tutejsi ludzie mogli przyjąć ją lub odrzucić, trze- ba, by ją najpierw poznali. Zwołam zgromadzenie na jutrzejsze popołudnie. Będziecie mogli wyłożyć wasze racje, jeśli zaś wszyscy uznają je za słuszne, otrzymacie to, po co przybyliście. - Huw mówi prawdę - wtrącił Urien, nie zrażony spoczywającym nań wzrokiem przeora, surowym i pełnym urazy. - Słusznie uczynicie, nie lekceważąc dobrej woli mieszkańców Gwytherin, tym bardziej, że sporo racji jest po waszej stronie. Tutejsi ludzie wielce poważają biskupa, są też zadowoleni ze swego króla i jego synów. Nie przypuszczam, byś miał, panie, żałować tej krótkiej wszak zwłoki. Przeor Robert, doceniwszy ukryte w słowach Uriena ostrzeżenie, czerpiąc też otuchę z ostatnich jego zapewnień, przystał w końcu na stawiane warunki. Czuł, że trzeba mu teraz spokoju i ciszy, by przygotować mowę, która obroniałby jego misję przed zgromadzeniem, a także, by postanowić, jakimi sposobami najpewniej dopnie upragnionego celu. Misja Uriena była zakończona. Kapelan wstał, nadszedł bowiem czas, kiedy musiał udać się w stronę powrotną. Wstał też przeor Robert, o głowę wyższy od najwyższego z obecnych, i w geście pokornej rezygnacji złożył białe dłonie. - Zostały nam jeszcze dwie godziny, może nieco więcej, do wieczornego nabożeństwa - rzekł, patrząc na schodzące coraz niżej słońce. - Pragnąłbym spędzić ten czas w zaciszu kościoła, by oddać się rozmyślaniom i w modlitwach błagać o wskazanie nam właściwej drogi. Bracie - zwrócił się do Cadfaela. - Sądzę, iż lepiej będzie, jeśli pozostaniesz z ojcem Huw i pomożesz mu we wszelkich związanych z naszym przyjazdem sprawach. Ty zaś, bracie Janie, zaprowadzisz konie w miejsce, które wskaże ci proboszcz, i zajmiesz się nimi w należyty sposób. Co do reszty, proszę, aby towarzyszyli mi w mojej modlitwie, a nie tracę nadziei, że Bóg pokieruje każdą naszą myślą i czynem. Po tych słowach odszedł - wyniosły i majestatyczny w złotych promieniach zachodzącego słońca. Przechodząc pod niskim, zwieńczającym wejście do kościoła łukiem, musiał pochylić głowę. Trzej pozostali mnisi: Ryszard, Jeremiasz i Columbanus pospieszyli za nim, niknąc w mrocznym wnętrzu. Mylił się jednak ten, kto mniemał, iż cały spędzony wspólnie czas poświęcili pobożnej modlitwie. Ledwie znaleźli się sami, poczęli obmyślać, jakie to argumenty najpewniej poparłyby ich spra we przed wolnym zgromadzeniem ojca Huw lub też jak wykorzystać prawo kanoniczne, by - może nieco zmieniając zapisane tam, a z pewnością nieznane tutejszym mnichom reguły - zastraszyć ich i zmusić do uległości. Brat Jan spoglądał na oddalającą się, wysoką i dumną postać przeora. Kiedy zaś ten stanął przed zbyt niskim dlań przejściem i pochylił siwą głowę, wciąż jednak starając się zachować pełną godności postawę - z ust młodego mnicha wyrwał się dźwięk brzmiący trochę jak westchnienie, choć w istocie był to stłumiony, złośliwy śmieszek. Można by pomyśleć, że w duchu brat Jan modlił się, by dostojni benedyktyni, przeceniwszy siły, przegrali całą sprawę. Nie znaczy to oczywiście, że był przeciwnikiem wyprawy. Widać było, że praca i ruch dodają mu zdrowia i sił, dzięki czemu tryskał radością życia. - Od chwili wyjazdu miałem nadzieję dosiąść choć raz tego jabłkowitego - rzekł Cadfaelowi, wskazując stojącego obok wierzchowca. - Brat Ryszard trzęsie się na nim jak źle wypchany worek. Oby ojciec Huw umieścił nas nie mniej niż milę drogi stąd! Zdawało się wprawdzie, że ojciec Huw chce prosić paru najbliżej mieszkających wieśniaków o przyjęcie gości, lecz i tak oznaczało to dość daleką wędrówkę. W tej bowiem osadzie - podobnie jak wszędzie w Walii - gospodarstwa porozrzucane były po całej rozległej dolinie i okolicznych lasach. - Rzecz jasna, mój dom oddam do dyspozycji przeora i sub-przeora -rzekł w końcu proboszcz - sam zaś przeniosę się na stryszek nad tamtą oborą. Lecz obejście moje jest zbyt małe, by pomieścić wasze zwierzęta. Niedaleko jednak mieszka kowal Bened, do którego należy duży wybieg położony na zboczu, nad moczarami. Tam także znalazłoby się miejsce do spania, jeśli ten oto młodzieniec zgodziłby się zamieszkać prawie milę od swoich współbraci. Pozostajesz jeszcze ty - zwrócił się do Cadfaela - i dwaj twoi towarzysze. Jakieś pół mili stąd znajduje się dom Cadwallona, a trzeba wam wiedzieć, że ma on jedną z największych posiadłości w tych stronach. Jeśli zechcielibyście udać się tam, Cadwallon z radością przyjmie was pod swój dach. Lecz brat Cadfael nie bardzo był kontent z czekającej go kompanii Jeremiasza i Columbanusa. Odparł więc dyplomatycznie: - Skoro ja jeden pośród benedyktynów znam walijską mowę, może byłoby słusznie, abym pozostał u boku przeora. Za twoim przyzwoleniem mógłbym dzielić z tobą miejsce na stryszku; nie narzekałbym na brak wygód. - Jeśli taka jest twoja wola - odparł ojciec Huw - przyjmę z radością twoje towarzystwo. Tymczasem muszę wysłać tego młodzieńca w drogę do domu kowala. - Ja zaś - odrzekł Cadfael - mam nadzieję, że nie będę ci na razie potrzebny, gdyż ręczę, że nasz chłopiec - jeśli tylko zechce -gotów jest zrozumieć każde polecenie wydane w dowolnym języku. Pragnąłbym zatem przebyć wraz z Urienem część prowadzącej do Aber drogi. Jeśli mam jutro spotkać się z mieszkańcami Gwyt-herin, przyda mi się ta wycieczka, .gdyż zyskam sposobność, by już wcześniej poznać nieco waszą dolinę i jej mieszkańców. Zza ogrodzenia wybiegu dla zwierząt wysunął się brat Jan, prowadząc dwa smukłe wierzchowce, za którymi posłusznie postępowały juczne muły. Ojciec Huw pieszczotliwym wzrokiem przyglądał się wspaniałym, muskularnym sylwetkom, a w oczach jego malował się prawdziwy podziw. Po chwili rzekł z tęsknotą w głosie: - Jak wiele już lat minęło od czasu, kiedym ostami raz dosiadł dobrego konia! - Chodź więc, ojcze Huw. - Brat Jan, jeśli nawet nie zrozumiał słów, właściwie odczytał spojrzenie i ton głosu proboszscza. -Wskakuj! Jeśli podoba ci się ten deresz, proszę, oto pomocna dłoń. - Złożył ręce tak, by Huw mógł na nich oprzeć stopę, i pomógł mu usiąść w siodle. Był przy tym wprawdzie zachwycony swoim pomysłem. - Poprowadź mnie do zagrody kowala, a czeka cię wspaniała przejażdżka! - zawołał, wsiadając na upatrzonego rumaka i podjeżdżając bliżej księdza, by w razie potrzeby silną ręką pomóc mu prowadzić konia. Ojciec Huw jednak radził sobie znakomicie. Opalone nogi mocno ściskały koński grzbiet, widać pamiętały jeszcze, jak należy to robić. - Brawo! - rozległ się głos brata Jana, pełen radosnego śmiechu. -Powinniśmy stawać razem do rycerskich gonitw. Powiadam ci, że wspaniałą tworzylibyśmy parę! Dociągając popręg przy swoim siodle, Urien patrzył, jak tamci dwaj oddalają się i nikną pośród mrocznej puszczy. - Oto prawdziwie szczęśliwi ludzie - rzekł w zamyśleniu. Cadfael również spoglądał za odjeżdżającymi. - Coraz bardziej zastanawia mnie, czy to możliwe, że nasz młodzieniec chciał kiedykolwiek sam, z własnej woli podjąć trudy i wyrzeczenia zakonnego życia. - A ty, bracie? - rzucił cicho Urien, wkładając stopę w strzemię i dosiadając wierzchowca. -Jedźmy już. Jeśli chcesz obejrzeć okolicę, wyruszymy drogą, która wiedzie przez środek doliny. Potem zaś opuszczę cię i skręcę na wzgórza. Rozstali się na wyniosłym płaskowyżu, oddzielającym osadę Gwytherin od pagórkowatych, porośniętych dziką puszczą ziem, przez które wiódł trakt do Aber. To tutaj właśnie przybysze zatrzymali się tego ranka, skąd obserwowali rozległą dolinę ł pracujące na przeciwległym zboczu woły. Zwierzęta nadal z mozołem ciągnęły pług, a za nimi zaś nowy, ciemny pas zaoranej ziemi rysował się coraz dłuższą, wyraźnie widoczną kreską. Zaiste, jak na jeden dzień, zaprzęg dokonał olbrzymiego dzieła. Urien, zbierając się do odejścia, rzekł jeszcze na pożegnanie: - Przeor wasz postąpiłby mądrze, gdyby zamiast patrzeć z góry na młodego Jana, zechciał brać zeń przykład. Chociaż... Wysokie funkcje, życie wśród przepychu i pochlebstw z pewnością mogą dać przeorowi więcej korzyści niż wyprawa w te strony. Tobie zresztą nie muszę tego mówić, jesteś wszak Walijczykiem jak ja sam. Jeszcze chwilę Cadfael spoglądał za oddalającym się Urienem - niemłodym już, lecz postawnym, prosto i pewnie trzymającym się w siodle mężczyzną. Wkrótce jego wdzięczna postać zniknęła pomiędzy drzewami. Mnich zatem zawrócił i ruszył ku Gwytherin, nie chcąc jednak jechać tą samą drogą, skręcił prosto w dół, ku brzegom płynącej u stóp wzgórza rzeki, dotarłszy do granicy lasu, przystanął pod rozłożystym dębem, pod którego gęstymi liśćmi panował miły, zielony półmrok. Miał stąd widok na opromienione zachodzącym słońcem łąki i srebrzyste zakola rzeki, ku której zmierzały spracowane woły, natężając siły i karczując ostatnią skibę ziemi. Od oranego pola dzieliła Cadfaela odległość tak niewielka, że wyraźnie dostrzegł lśniące na grzbietach zwierząt krople potu, zagłębiający się w glebę lemiesz pługa i świeżą, wilgotną bruzdę. Mógł też przyjrzeć się oraczowi. Ciemnoskóry ów człowiek, choć niewysoki i krępej postury, był jednak mężczyzną o ogromnej sile. A wszakże znać już było po nim, że wchodzi w jesień życia: twarz miał pomarszczoną, zaś pasma siwych włosów gęsto przetykały jego niemal czarną, poskręcaną w loki czuprynę. Prowadzący zaprzęg przewodnik o mocnym głosie, ten sam, który rankiem tak zachwycił brata Jana, zdawał się być zupełnym przeciwieństwem oracza. Był wysoki i smukły, jego długo wijące się kędziory, które gładko przylegały do mokrego od potu czoła, z tyłu zaś okręcały się wokół szyi i spadały na ramiona, lśniły jak wybielony w słońcu len. Szedł tyłem, nie oglądając się za siebie, a mimo to mocne, bose stopy bezbłędnie wyczuwały właściwą drogę, jak gdyby natura obdarzyła go drugą parą oczu. Chrapliwy głos przewodnika zdradzał już znużenie po całym dniu wytężonej pracy, lecz wciąż jeszcze brzmiał czysto i donośnie, pełen radosnych, szczęśliwych tonów. Wesołe, mocne okrzyki pochwały i zachęty prowadziły zwierzęta ku krańcowi pola i z pewnością lepszy odnosiły skutek, niż gdyby karcący, spadający raz po raz na mokre grzbiety bat popędzał poczciwe stworzenia. Przewodnik nawoływał, wabił i sławił potężne bestie, mówił im, iż szczerze podziwia dzieło, którego dokonały, obiecywał zasłużoną nagi odę i odpoczynek po zakończeniu pracy. Zapewniał, że jeszcze tylko parę chwil, a zejdą z pola i wrócą do domu. Powtarzał wołom, że kocha js i jest z nich dumny. Wszystko tak, jakby rozmawiał z istotami, które posiadają duszę podobną ludzkiej. Zwierzęta wytrwale pochylały głowy i mozolnie szły naprzód. Masywne ciała natężały się, by ciągnąć ciężkie jarzmo dalej i dalej. Wpatrzone w postać przewodnika wielkie, mądre oczy zdawały się mówić, że woły gotowe są poświecić wszystkie swe siły i umiejętności, byle tylko sprawić mu radość. Zaprzęg dociągnął pług do krańca pola i zatrzymał się. Znad potężnych, brunatnych grzbietów unosiły się kłęby pary. Młodzieniec podszedł bliżej i objął ramieniem spocony kark, pierwszego zwierzęcia, drugi zaś gładził wolno dłonią po zmierzwionej grzywie. Cadfael rzekł do siebie: - Oto zuch prawdziwy. Lecz ciekaw jestem, przyjacielu o obcym wyglądzie, jakim to sposobem zabłąkałeś się w sam środek Walii? Jakiś mały, twardy, kulisty przedmiot przeciął gwałtownie gąszcz liści nad głową zakonnika - i widać rzucony z dużą wprawą — trafił go w sam środek okrągłej łysiny. Mnich odruchowo pod r niósł dłoń ku ciemieniu, zaś ściągnięte gniewem usta mamrotały słowa, które dla człowieka noszącego benedyktyński habit z pewnością wielce były niestosowne. Lecz, jak się okazało, spadła nań tylko zeszłoroczna, wyschnięta żółądź, która przez zimę stała się twarda jak kamień. Cadf ael podniósł głowę i przyglądał się soczystej zieleni szumiących nad nim, gęstych niczym gruby kobierzec liści, które traciły już powoli swą wiosenną barwę, by przybrać pełniejszy, głębszy kolor lata. Pomyślał, że teraz, gdy powietrze stało nieruchomo, nie zmącone najmniejszym choćby powiewem, owo nagłe drżenie gałęzi miało zapewne inne, warte wyjaśnienia przyczyny. Wszak niemożliwym było, by mała kulka, wspomnienie pogrzebanego już roku, mogła spaść ot tak sobie, bez żadnego powodu i to robiąc tyle hałasu. Zaraz zresztą zrobiło się dziwnie cicho, a ów nienaturalnie nagły spokój zdawał się ostrzegać i nakazywać ostrożność. Cadfael cofnął się o kilka metrów, jak gdyby chciał właśnie ruszyć w dalszą drogę, po czym, ukradkiem obchodząc dąb dookoła, dotarł do pobliskiej kępy krzewów i tam przystanął spodziewając się, że uda mu się przyłapać schowanego w gałęziach szkodnika. Najpierw dostrzegł drobną, bosą, nieco przybrudzoną od mchu i wilgotnej kory stopę, która wynurzyła się spomiędzy liści i po omacku szukała dogodnego oparcia, by zejść na ziemię. Zaraz jednak tajemniczy ktoś jakby zmienił zamiar: z gęstwiny wysunęły się długie, szczupłe chłopięce nogi i przez chwilę wisiały w powietrzu, najwyraźniej szykując się do skoku. Brat Cadfael porzucił na razie fascynujący widok, nie zamierzał jednak odjechać. Z uśmiechem na twarzy okrążył pas rozłożystych krzewów i znikną] po drugiej stronie, nie dostrzeżony przez owego szczególnego ptaka, który właśnie sfrunął z gniazda na zielone poszycie. Nie był to chłopiec, jak wcześniej mniemał Cadfael, lecz dziewczyna i to bardzo piękna. Stanęła wdzięcznie na miękkiej trawie, o-dziana w wilgotną, opinającą szczelnie ciało sukienkę, tak długą, że skrywała nawet drobne stopy, i z godnością uniosła głowę. Cadfael miał ją teraz niemal w zasięgu ręki. W milczeniu, nie tracąc ciekawości, przypatrywali się sobie nawzajem, bynajmniej nie zażenowani niezwykłością sytuacji. Dziewczyna miała nie więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat, acz było możliwe, iż dumnie wyprostowaną postawą i wyniosłym spojrzeniem chciała dodać powagi młodemu stworzeniu, które dopiero co skakało po rozłożystych gałęziach dębu. Nade wszystko jednak Cadfael pewien był, że piękna, bosonoga istota o długich, spadających ciemną kaskadą włosach przebywając tu nie żywiła wobec niego żadnych złych zamiarów. Widać było, że wcale nie lęka się obcego przybysza i dobrze wie, j ak wielkie zrobiła na nim wrażenie. B o też w istocie nikt nie mógł zaprzeczyć, że była prawdziwie piękna. Błękitna, uszyta z delikatnej wełny suknia z rękawami zdobionymi haftem podkreślała jeszcze jej subtelną urodę. Prosty, koronkowy kołnierz odsłaniał smukłą białą szyję, zaś owalną twarz o niepospolitych, regularnych rysach otaczały długie, niesforne, potargane włosy, niemal zupełnie czarne, lecz gdzieniegdzie lśniące miedzianą czerwienią jak gdyby uwięzły w nich zagubione promienie wieczornego słońca. Wielkie, ciemne, błyszczące oczy, niczym dwa czarne kryształy obsypane srebrzystymi okruchami miki, patrzyły na Cadfaela z nieskrępowaną ciekawością. - Jesteś jednym z mnichów ze Sherwsbury - dziewczyna wyrzekła te słowa bez cienia wątpliwości i ku zdumieniu zakonnika wypowiedziała je czystą, płynną angielszczyzną. — I owszem - odparł. - Lecz jakim sposobem dowiedziałaś się tak szybko o naszym przybyciu? Co prawda widziałem dziś wielu, którzy zdawali się nie mieć ważniejszych zajęć niż wędrowanie wzdłuż sadu ojca Huw i podsłuchiwanie naszych rozmów. Pamiętam nawet pewną śliczną dzieweczkę, aż dwa razy pojawiła się na polanie, lecz tamta miała złote włosy, nie zaś czarne jak twoje. Dziewczyna rozchyliła usta w szerokim, promiennym uśmiechu, który uczynił ją jeszcze piękniejszą. - Och, to pewnie AnnesL Lecz każdy w Gwytherin wie już wszystko o was i o waszych planach. - Nagle spoważniała. - Rację miał ojciec Huw, gdy rzekł, że wśród tutejszych ludzi nie znajdzie poparcia. Jakże mamy cieszyć się wizytą, skoro przybyliście, by zabrać stąd świętą Winifrede? Dlaczego właśnie teraz chcecie to uczynić? Wszak przez tyle lat była tu pochowana, a czy kiedykolwiek ktoś chciałby zapytać o nią? Nie dziw się tedy, panie, że sądzę, iż w sprawie tej kryć się musi jakaś nieuczciwość. Jakże starannie dobierała słowa, jak pięknie brzmiały w jej ustach okrągłe, gładkie zdania, wypowiadane najczystszą angielską mową! Brat Cadfael pełen był zachwytu, a zarazem zdumienia. . Ta młoda walijska dziewczyna władała językiem Anglików, jakby słyszała go od dziecka. Albo... jakby poznała go poprzez miłość?... Może to było wyjaśnienie intrygującej zagadki? Tymczasem Cad-fael nie pytał o nic. Odparł jedynie głosem, w którym zabrzmiała jakaś smutna nuta: -1 ja sarn, prawdę rzekłszy, zastanawiam się nad prawdziwym obliczem naszej szlachetnej misji. Gdy ojciec Huw wygłaszał mowę w obronie swoich wiernych, wierzaj mi, że całym sercem skłaniałem się ku jego racjom. Wyznanie to sprawiło, że spojrzenie dziewczyny w jednej chwili straciło poprzednią łagodność i stało się twarde, ostrożne i zimne. Zaufanie, jakim dotąd zdawała się darzyć Cadfaela, ustąpiło miejsca pełnej dystansu podejrzliwości. Człowiek, który opowiadał jej o tym, co działo się tego dnia w sadzie proboszcza, musiał chyba być świadkiem całego spotkania, skoro żaden szczegói nie umknął jego uwadze. Piękna panna zawahała się chwilę, jak gdyby rozważała, co powinna uczynić, po czym nieoczekiwanie odezwała się po walijsku: - Tyś jest człowiekiem, który włada naszą mową, tym, który tłumaczył Anglikom słowa ojca Huw. -Fakt ten zdawał się niepokoić ją o wiele bardziej, niż byłoby to uzasadnione. - Znasz walijski! Rozumiesz wszystko, co do ciebie mówię. - Więc cóż z tego? Jestem Walijczykiem, jak i ty, moje dziecko - rzekł łagodnie Cadfael - a przy tym prostym mnichem, benedyktynem, który dożył już połowy swoich lat, lecz nie zapomniał jeszcze języka swych ojców. Jednakowoż zdumiewa mnie, że żyjąc tutaj, w sercu krainy Rhys, zdołałaś poznać angielski tak dobrze, jak ja sam nim władam. - Och, nie - zaprzeczyła żywo, jak gdyby broniąc się przed czymś. - Umiem niewiele i chciałam tylko spróbować, czy wystarczy tego, byś mnie zrozumiał -~ mniemałam bowiem, że jesteś Anglikiem. Skąd mogłam wiedzieć, że jesteś tym właśnie mnichem? Jeśli prawdą są jej słowa, zastanawiał się Cadfael, czemu fakt, że rozmawia z kimś, kto zna równie dobrze obydwa języki, wprawia ją w taki niepokój? Dlaczego rzuca wciąż pośpieszne, zatrwożone spojrzenia w tył ku błyszczącym zza drzew zakolom rzeki? Podążając za jej wzrokiem, Cadfael dostrzegł w dole znajomą postać: wysokiego, pięknego młodzieńca, który nie wyglądał na Wa- lijczyka, za to z pewnością był najlepszym poganiaczem wołów w całym Gwynedd. Pozostawiwszy zwierzęta przy wodopoju, w spokojnym i bezpiecznym zakątku, chłopak przeprawił się teraz przez rzekę, w miejscu, gdzie woda sięgała mu ledwo do kolan, i najwyraźniej zmierzał w stronę owego potężnego dębu. Zapewne nie po raz pierwszy dziewczyna zaszywała się pośród gałęzi tego drzewa, skąd widać było znakomicie zaprzęg na przeciwległym zboczu. Zaś gdy tylko oracze kończyli pracę, zsuwała się na ziemię i kryła w gęstwinie rozłożystych krzewów. Przypadek zrządził, że i Cadfael pozna! owo tajemne miejsce. Dziewczyna zwróciła ku niemu czarne oczy i rzekła zatrwożonym, błagalnym głosem: - Nie śmiem nikomu mówić, że władam angielską mową. I ty, ojcze, zechciej zachować to dla siebie! Poprosiła go, by odszedł jak najprędzej, a przy tym ufała, że nie zdradzi jej sekretu. Mnich sam zresztą czuł, że teraz obecność jego byłaby niepożądana. -1 ja w swoim czasie podobne miewałem kłopoty -rzekł łagodnym tonem - kiedym po raz pierwszy próbował rozmawiać w języku Anglików. Nie obawiaj się więc, że wyjawię komuś twą tajemnicę. A teraz najlepiej będzie, jeśli wrócę do naszej kwatery, nie chciałbym bowiem spóźnić się na nieszpory. — Bóg z tobą, ojcze - odparła z ulgą dziewczyna. -1 z tobą, moje dziecko. Cadfael ruszył z powrotem, a starał się przy tym taką obrać drogę, by jasnowłosy młodzieniec nie spostrzegł jego obecności. Piękna panna jakiś czas jeszcze patrzyła za oddalającym się mnichem. Potem odwróciła się szybko i -jak gdyby zapomniawszy o całym zajściu - z niecierpliwością wyglądała oczekiwanego przyjaciela. Ten zaś zwinnie wspiął się na stromy brzeg i chwilę później znalazł się obok wielkiego dębu. Cadfael, upewniwszy się, że pozostanie niewidoczny za zasłoną gęstych krzewów, odwrócił się i ujrzał, jak młodzieniec w milczeniu podchodzi do dziewczyny. Widział ich radość, gdy stali naprzeciw siebie, nie dotykając się nawet, jak gdyby sobą nawzajem zawstydzeni. Mnich pomyślał, iż młoda Walijka z pewnością wiedziała, jak wiele zobaczył i pojął z jej tajemnicy, że jednak zachował dyskretne milczenie, pozbyła się dręczącego niepokoju. Była mu wdzięczna za to, że o nic nie pytał. Panna wysokiej kondycji, odziana w bogatą, zdobioną haftem suknię, miała zapewne ważne powody, by zachować w sekrecie spotkania z młodzieńcem, który — jak mniemał Cadfael — nie pochodził z Walii, był zatem obcy w tych stronach, pośród tutejszych ludzi. Bez korzeni i bez dziedzictwa, zapewne nie zyskał praw należnych wolnym mieszkańcom wioski. Przybywając z daleka, nie miał tu krewnych, a zatem nie miał także majątku. A był przecież tak urodziwy, tak dobrze znał się na swojej pracy, z tak wielkim wyczuciem prowadził swe zaprzęgnięte do pługa woły! Lecz widać, mimo tych przymiotów, w Gwytherin nie wolno mu było związać się z panną ze znacznej walijskiej rodźmy. Cadfael spiął konia i - nie odwracając się już - ruszył w stronę kościoła i domu ojca Huw. Po drodze rzekł do siebie: - Teraz przydałby mi się człek, który zna tutaj każdego mężczyznę - każdą niewiastę i każde dziecko, a przy tym nie zaprząta sobie głowy zbawieniem ich duszy. Dzban wina i taki zdrowo myślący kompan - oto, czego mi trzeba! Stało się lepiej nawet, niż pragnął tego Cadfael: od razu znalazł niejednego, lecz trzech godnych towarzyszy. Jeszcze tego wieczoru, po komplecie, szedł wraz z bratem Janem ku położonej na zboczu doliny zagrodzie kowala. Księżyc jasnym blaskiem oświetlał im drogę. Na polanie, w chatce proboszcza, przeor Robert i brat Ryszard ułożyli się już do snu, Jeremiasz i Columbanus wędrowali przez las do oczekującego ich Cadwallona. Któż zatem przypuszczałby, że brat Cadfael, miast udać się na spoczynek u boku ojca Huw, zamierza spędzić noc, gawędząc poufale z Benedem i poznając miejscowe plotki? Osobna, oddzielona od współbraci kwatera, wybornie odpowiadała potrzebom mnicha. Łagodny spokój wieczornych godzin bynajmniej nie usposabiał go do snu, tyra bardziej, że tutaj nie musiał zrywać się w środku nocy i pędzić na jutrznię. Brat Jan był szczerze zachwycony perspektywą przedstawienia przyjaciołom swego opiekuna, a i ojciec Huw, z sobie tylko znanych powodów, nie sprzeciwiał się nocnym wędrówkom Cadfaela. Pragnął bowiem, by jego własny głos nie był jedynym w o-bronie Winifredy, a miał nadzieję, że słowa Beneda, który wszak cieszył się we wsi ogromnym poważaniem, zyskają ich sprawie dwóch nowych popleczników. Przybywszy na miejsce mnisi zastali trzech mężczyzn siedzących na ustawionej przed domem ławie. Toczyli oni ożywioną rozmowę, a między nimi krążył dzban pitnego miodu. Słysząc zbliżające się kroki, wszyscy trzej podnieśli głowy i w jednej chwili zamilkli, by pokazać przybyszom, że wśród tutejszych ludzi nie są pożądanymi gośćmi. Zaraz jednak spostrzegli brata Jana, który — jak się zdawało - zdążył już wkupić się do tej kompanii. Kiedy zaś usłyszeli z ust Cadfaela walijską mowę, przyjęli go z serdecznością daleką od zimnej kurtuazji, z jaką zapewne spotkałby się inny angielski zakonnik. Dzięki Annest, dziewczynie o złoto-brązo-wych włosach, wieść o tym, że Cadfael wywodzi się z Gwynedd, rozniosła się szeroko po całej dolinie. Zaraz też przystawiono drugą ławę, a po chwili dzban miodu znów wędrował z rąk do rąk, tym razem już nie między trzema, a pięcioma mężczyznami. Daleko za ciemną linią wzgórz złoci się jeszcze niknący po blask zachodu, zaś w dole coraz ciemniejszą, przechodzącą w czerń zielenią rysowały się plamy łąk i gęstych drzew z mieniącą się pomiędzy nimi nitką rzeki - srebrzystą i krętą. Bened był człowiekiem w średnim wieku, przysadzistym i muskularnym, o brodatym, opalonym na brąz obliczu. Młodszy z dwóch jego towarzyszy zdawał się Cadfaelowi znajomy. Po chwili mnich przypomniał sobie tę postać: był to oracz, którego widział na zboczu nad rzeką. Teraz, zmęczony całodzienną ciężką pracą, korzystał z wolnego czasu, by w gronie przyjaciół zwilżyć wyschnięte gardło. Trzeci mężczyzna był tu chyba najstarszy — miał gęste, siwe włosy i długą, starannie utrzymaną brodę. Jego prosta, obszerna suknia z pewnością przeżyła już dni swojej świetności, być może na innym właścicielu. Szerokie rękawy opadały na szczupłe, żylaste dłonie. Wyglądał na człowieka godnego najwyższego szacunku i tak też był traktowany. Bened rzekł o nim: — To Padrig, poeta i pieśniarz wędrowny. Pisze piękne strofy, a przy tym znakomicie gra na harfie. Prawdziwe to szczęście dla Gwytherin, że zechciał on czas jakiś pozostać wśród nas. Zatrzymał się w domu Rhisiarta. To dość daleko stąd; jeszcze za gospodarstwem Cadwallona,- w miejscu, gdzie Rhisiart sam wykarczo-wał spory kawał lasu. A trzeba wam wiedzieć, że w całej okolicy on właśnie najrozleglejsze posiada tereny, do niego należy bowiem nie tylko dorn i ogromne gospodarstwo, ale i ziemie wzdłuż brzegów rzeki, po tej i po tamtej stronie. W Gwytherin niewielu jest ludzi, którym wolno posiadać harfę. Gdyby było inaczej, być może więcej wędrownych bardów zechciałoby zaszczycić nas swoją wizytą. Ja sam mam w domu małą harfę - to mój przywilej - lecz ta, którą zobaczyć możecie u Rhisiarta, daleko jest piękniejsza i lepsza. Słyszałem niekiedy, jak gra na niej jego córka. — Kobieta nie może być bardem - rzekł Padrig lekceważącym tonem. — Potrafi jedynie wydobyć dźwięk z instrumentu i dbać, by był w dobrym stanie, oto, co wam powiem. Lecz ojciec tej dziewczyny to patron wszelkiej sztuki, człek szczodry, o otwartym sercu. Nie było jeszcze pieśniarza, który poznawszy gościnne progi domu Rhisiarta, odjechał stamtąd zawiedziony, gdy zaś pragnął odejść, nalegano zawsze, by pozostał dłużej. Wielce to zacne domostwo i szlachetny jego gospodarz! Po krótkim milczeniu Bened rzekł znowu: — Ten oto człowiek zwie się Cai i jest Rhisiarta oraczem. Przybyliście tu traktem z Aber, zatem bez wątpienia widzieliście dziś ze wzgórza zaprzęg jego wołów, gdy na zboczu zarzeka orał nowy pas ziemi. - Owszem. I widok ten napełnił mnie szczerym podziwem -odparł serdecznie Cadfael. - Pierwszy raz w życiu dane mi było oglądać pracę tak doskonałą. Masz dobry zaprzęg, panie, i wielce zdolnego poganiacza. - Jest najlepszy - odparł Cai bez wahania. — Niejednego już miałem do pomocy, lecz Engelard jest pierwszym, który prawdziwie zna się na rzeczy. Ma świetną rękę do zwierząt, a one poszłyby za nim wszędzie, choćby w ogień. Nie gorzej zresztą radzi sobie z wszelkim bydłem: umie zaradzić chorobom, pomaga krowom cielić się, potrafi zrobić, co tylko zechcecie. Rnisiart żałowałby ogromnie, gdyby kiedyś miał stracić tego chłopca. Ech, powiadam, że mieliście dziś naprawdę dobry dzień! — Słyszeliście już od ojca Huw - odezwał się Cadfael — że jutro po Mszy Świętej wszyscy wolni mężowie z osady zebrać się mają przy kościele, by wysłuchać, z jaką prośbą przybywa do was nasz przeor. Nie wątpię, że zobaczymy tam Rhisiarta. - Nie tylko zobaczymy, ale i usłyszymy - odparł Cai i uśmiechnął się. -To człowiek, który zawsze mówi to, co myśli. Otwarty, szczery i uczciwy, łatwo wybucha, lecz szybko się uspokaja. Nigdy też nie chowa w sercu urazy, lecz spróbuj zmusić go, by zmienił raz powzięty zamiar, a możesz nawet postradać życie. - Cóż, sądzę, że cenną jest rzeczą, jeśli człowiek potrafi dążyć do celu, który zda mu się słusznym. I nawet ten, kto głosi odmienne poglądy, winien szanować przeciwnika za jego wytrwałość. Co zaś do harfy: czyżby synów Rhisiarta nie ciekawił ten instrument, skoro oddają go swej siostrze? — On nie ma synów - odpowiedział Bened. — Żona zmarła mu już dawno i nigdy nie związał się inną z kobietą. Jedyną jego następczynią jest córka. - Czyżby nawet wśród dalszych krewnych nie było żadnego męskiego potomka? Wszak rzadko się zdarza, by po ojcu dziedziczyła dziewczyna. — W całej rodzinie Rhisiarta nie znajdziesz młodzieńca, który mógłby zająć miejsce u jego boku - odrzekł Cai - i wielka to szko da. Żyje wprawdzie jeszcze brat jego zmarłej żony, lecz wedhig naszej tradycji nie ma on żadnych praw do majątku szwagra, ponadto żal jest już stary. Sioned to najlepsza partia w całej dolinie, nic zatem dziwnego, że młodzi mężczyźni latają za nią jak pszczoły. Da Bóg, dziewczyna zdąży jeszcze zostać szczęśliwą żoną i Khisiart ujrzy ją z synem na kolanach, nim odejdzie do swych ojców. - Dobry mąż dla córki i piękny wnuk - oto marzenie, którego nie powstydziłby się i najpotężniejszy władca - odezwa! się Pa-drig, po czym pociągnął spory łyk miodu i podał dzban dalej. - Nie zrozumcie mnie źle, szlachetni goście. Chód nie pochodzę z Gwyt- herin, chciałbym, by wolno mi było wyrzec to, co przyjaciele moi zachowali w milczeniu. Wy macie obowiązki względem waszego przeora, tak jak Cai wobec swego pana czy też ja — wobec sztuki i moich dobroczyńców. Lecz nie szukajcie drogi, która łatwo prowadzi do sukcesu, i nie chowajcie urazy, jeśli decyzja tutejszych ludzi przeszkodzi waszym planom. Ja sam uważam was za przyjaciół. Lecz jeśli kroczyć będziecie nieuczciwą drogą, wolne zgromadzenie Gwytherin nazwie was szalbierzami i nie zawaha się, by przepędzić stąd tak niecnych oszustów. — Gdyby tak się stało, żałowałbym tego szczerze—odrzekł Cad-fael po chwili. -1 ja pragnąłbym wielce dla naszej misji uczciwego i pięknego finału, tak by w niczyim sercu nie pozostał po nas smutek i żal. Mniemam, że oprócz Rhisiarta ujrzymy jutro i innych szlachetnych mężów. Słyszeliśmy o Cadwallonie, który zechciał ugościć u siebie dwóch naszych braci. Czy posiadłość jego graniczy z ziemiami Rhisiarta? — Tak, są sąsiadami, choć gospodarstwa ich dzieli spory szmat puszczy. Przyjaźnią się zresztą od czasów młodości. Cadwallon to mąż cichy i spokojny. Chętnie poluje, lecz ceni też wygodne życie w swym pięknym domu. Zazwyczaj nie sprzeciwia się poleceniom księcia i biskupa, z drugiej jednak strony zwykł zgadzać się z tym, co sądzi Rhisiart. Jeśli zaś mowa o waszych żądaniach - wyznał Bened, sięgając po dzban - wiem nie więcej, niż wy sami. Trudno powiedzieć, kto jeszcze zechce jutro wygłosić mowę. Wszyscy ci, którzy mówili ze mną w tej sprawie, wierzą we wróżby, które przywiodły was tutaj i błogosławią waszej misji. Jeśli głos zgromadzenia poprze prośbę przeora - cóż, wtedy zabierzecie świętą Wi-nifredę do waszej Anglii i tak się rzecz cała zakończy. Tymczasem skończył się również miód. Że zaś pora była późna, Bened zwrócił się do Padriga, który wraz z innymi wstał, by udać się w drogę do domu: - Zechciej spędzić tuiaj noc. Nim odjedziesz jutro, może posłuchalibyśmy twojej muzyki? Trzeba mej małej harfie zręcznego grajka, by przypomniała sobie, że pięknie potrafi śpiewać. Trzymałem ją w dobrym stanie z nadzieją, że zgodzisz się zagrać na niej pewnego dnia. - Bardzoś uprzejmy dla prostego barda. Jeśli taka twoja wola, zostanę — odparł Padrig i pożegnawszy się z pozostałymi, wszedł do mrocznego wnętrza. Cai i brat Cadfael, ramię przy ramieniu, ruszyli ciemną, leśną ścieżką. Oracz odprowadził mnicha aż do bram obejścia ojca Huw, stamtąd zaś Cadfael, gwoli zasadom uprzejmości, przemierzył z nim połowę drogi dzielącej polanę do domu Rhisiarta. Dopiero tam, w środku lasu, mężczyźni rozstali się. Przedtem jednak zakonnik dowiedział się wielu ciekawych rzeczy. - W obecności Beneda nie mogłem powiedzieć ci wszystkiego — rzekł konfidencjonalnie Cai. - No i Padrig, rozumiesz, choć to poczciwy człek -jak zresztą i Bened! - lecz podróżnik, nie wywodzący się z naszej ziemi. Ta Sioned, córka Rhisiarta... Prawda jest taka, że sam kowal stara się o jej rękę, a wszyscy znamy jego rzetelność i dobroć. Z pewnością więc dziewczyna mogłaby trafić gorzej, ale... Bened, wdowiec, człek prosty i lata całe starszy od Sioned, niewielkie ma u niej szansę. Wszakże ty nie widziałeś jej jeszcze! Brat Cadfael zaczął podejrzewać, że w istocie spotkał już młodą córkę Rhisiarta, a nawet zobaczył więcej, niż komukolwiek tutaj dane było widzieć. Jednak nie rzekł ani słowa. - To panna niczym dzika wiewiórka! Tak samo zwinna, prędka, tak czarna i tak płomienna! Gdyby została w jednej jeno sukni, mężczyźni ze wszystkich stron nadal przebywaliby całe mile, by ją zobaczyć! Ona zaś posiadać będzie majątek, który dla każdego stanowi pokusę nie lada, choć Sioned krzywo na to patrzy. Z drugiej zaś strony biedny Bened, trzymający swe zamiary w sekrecie, żyje własnym milczeniem i wciąż ma nadzieję, że zdobędzie pannę. Przyznać trzeba, że kowal szanowany jest przez wszystkich, którzy go znają. I, by oddać mu sprawiedliwość, powiem, że pragnie on poślubić Sioned dla niej samej, nie dla jej przyszłych bogactw. Uj rzawszy ją, sam pojmiesz to wszystko. W każdym razie—dodał Cai z westchnieniem, gdyż żal mu było przyjaciela -jej ojciec ma już upatrzonego na zięcia chłopca i to od dawna. Syn Cadwallona jest u Rhisiarta częstym gościem i czuje się tam nader swobodnie; od kiedy nauczył się chodzie, traktuje jego służbę jak swoją własną, tak samo jego sokoły i konie. Poza tym wychował się razem z Sioned. Prócz tego zaś jest jedynym spadkobiercą sporego majątku i to graniczącego z ziemiami Rhisiarta. Czyż może istnieć Człowiek, który lepiej odpowiadałby pragnieniom kochającego ojca? Już całe lata temu młodzi zostali zaręczeni. Zda się, że będzie to idealna para, przecież dzieci znają się na wylot, jak brat i siostra. - Wątpię, czy naprawdę nazwałbym to idealną parą - wyznał uczciwie Cadfael. — Wydaje się, że i Sioned tak myśli - głos Caia stał się oschły. - Jak dotąd opiera się wszelkim naciskom i nie zgadza się oddać swej ręki Peredurowi - tak zwie się chłopiec. A wiedz bracie, że syn Cadwallona to młodzian wesoły, pełen życia, przy tym bardzo urodziwy, lecz do cna zepsuty. Jest jedynakiem i przywykł, że wszyscy skaczą wokół niego. Pokaż mi choćby jedną pannę, która nie przybiegnie natychmiast, gdy tylko Peredur skinie na nią palcem - uczyni to każda prócz tej jednej! Och, nie jest mu ona wrogiem - po prostu lubi go, to wszystko. O zamążpójściu nie chce nawet słyszeć, wciąż gra przed ojcem niewinne, swobodne dziecko. —Jak zatem Rhisiart radzi sobie z nią? - spytał Cadfael, starając się być delikatnym. - Jego także jeszcze nie zdążyłeś poznać. Miłość do córki zaślepia go i trudno się temu dziwić. Ona zaś darzy go prawdziwą czcią i poważaniem, i w tym też nie ma nic dziwnego. Gdzie znajdziesz miedzy nimi miejsce dla kogokolwiek z zewnątrz? Rhisiart nie będzie narzucał dziewczynie swego wyboru. Nie traci żadnej okazji, by podkreślić zalety Peredura, Sioned zaś nigdy nie zaprzecza. Stad też Rhisiart ma wciąż nadzieję, że w stosownej chwili panna zmieni zdanie. - A czy uczyni to? - spytał Cadfael w odpowiedzi na dostrzeżoną w głosie oracza szczególną nutę. Sam przy tym mówił tonem łagodnym, udając całkowitą nieświadomość. - Nikt nie dojdzie - odparł powoli Cai - co się naprawdę dzieje w dziewczęcej główce. Może mieć co do swej osoby własne plany. Jest dzielna, śmiała, nie lęka się niczego, z uporem kroczy wybraną przez się drogą. Czy mogę przewidzieć, co zechce uczynić? Albo ty? Lub ktokowiek z ludzi? - Być może jest ktoś, kto to wie - rzekł brat Cadfael pozornie obojętnym tonem. Gdyby Cai nie spostrzegł rzuconej przynęty, Cadfael udałby, że nie rzekł nic szczególnego. W końcu nie powinien zdradzać sekretu Sioned, zwłaszcza, że tylko przypadek zrządził, iż było mu dane go poznać. Nie zdziwił się jednak, gdy oracz znaczącym gestem ścisnął jego ramię i rzucił mu równie znaczące spojrzenie. Ktoś, kto pracował całe dnie tak blisko młodego poganiacza, nie mógł nie dostrzec faktów aż nadto oczywistych. Choćby dzisiejszego popołudnia - wędrówka przez łąki i przeprawa przez rzekę, pośpiech prowadzący chłopca w jakimś dobrze mu znanym celu ku wielkiemu dębowi na skraju lasu - bystremu oraczowi dość było tego wszystkiego, by pojąć sprawy, które miały pozostać w ukryciu. Skoro zaś nie rzekł nikomu ani słowa, stało się jasne, że całym sercem sprzyja swemu pomocnikowi. - Bracie Cadfaelu nie należysz do ludzi gadatliwych, przynajmniej nie wtedy, gdy lepiej jest zachować milczenie. Poza tym, jako że jesteś tutaj gościem, nie muszę obawiać się, że w sporze dotyczącym obcych sobie spraw weźmiesz tę czy inną stronę. Nie ma zasię żadnych powodów, dla których miałbyś nie wiedzieć tego, co wiem ja. Mówiąc między nami, Sioned znalazła już swego wybrańca. Ten zaś pragnie jej bardziej nawet niż stary Bened, choć ma mniejsze niż on szansę, by ją kiedykolwiek poślubić. Pomnisz może, jak rozmawialiśmy o chłopcu, prowadzącym mój zaprzęg, tym, który zwie się Engelard? Młodzieniec ten świetnie sobie radzi z wszelkim bydłem, zaś dla swego pana żywi najwyższy szacunek. Rhisiart wie o tym dobrze i docenia zalety chłopca. Lecz Engelard nie jest wolnym człowiekiem -jest banitą! — Saksończyk? - spytał Cadfael. - Te jego jasne włosy! Prawda, widziałeś go już! Zatem spostrzegłeś też, jak jest smukły i zwinny. Tak, pochodzi z Saksonii, z Cheshire. Mieszkał gdzieś na krańcach Maeloru, zbiegł zaś stamtąd, kryjąc się przed rządcami lorda Arnulfa z Cheshire. Och, nie myślę, że ścigano go za morderstwo czy jakieś bandyckie wyczyny, nic podobnego! Chłopiec był po prostu kłusownikiem, że zaś polował niemal pod bokiem Jego Lordowskiej Mości i ofiarami jego strzałów padały jelenie z całego hrabstwa — a trzeba ci wiedzieć, że Engelard czuje się w lesie jak ryba w wodzie i w swoim fachu był prawdziwym mistrzem - rządcy lorda otrzymali rozkaz, by schwytać szkodnika. Ten jednak zawsze wymykał im się z rąk, często wywodząc ich daleko w puszczę. Pewnego razu jednak wpadli na jego trop i nie mógł ich zgubić. Kiedy więc dotarł do granic Gwynedd, gdzie nie sięga prawo Cheshire, przekroczył je i tak znalazł się tutaj. Minęło już sporo czasu, lecz i tak za wcześnie jeszcze, by mógł powrócić do swego kraju. Ty zaś sam wiesz dobrze, jak trudno jest cudzoziemcowi wieść życie pośród zamkniętych w sobie Walijczyków. Istotnie, Cadfael rozumiał jasno, w czym tkwi problem. W kraju, gdzie każdy rodowity obywatel miał swą dobrze znaną, niewzruszoną pozycję w jednym z rodzinnych klanów, zaś wszelkie kontakty między ludźmi od wieków już określone były tradycją, której nikt nie śmiał się przeciwstawiać, wszyscy — czy to bogaci gospodarze, czy zwykli poddani - stanowili jakąś zamkniętą całość. Tylko obcy przybysz, nie posiadający żadnej ziemi, wszędzie przyjmowany jak intruz, od początku pozbawiony był wszystkiego, na czym oprzeć można szczęśliwe życie. Prawo stanowiło, iż mógł się osiedlić jedynie za zgodą miejscowego władcy, który zawierał z nim kontrakt i zatrudniał go wedle jego umiejętności. Pan ten dawał przybyszowi pewną sumę, za którą on mógł postarać się o dach nad głową i którą spłacił później własną pracą. Układ był ważny przez trzy pokolenia; przybysz mógł wprawdzie opuścić nowy kraj, kiedy zechciał, przedtem musiał jednak wykupić się, zaś nowemu swemu władcy winien był oddać cały posiadany przez się majątek, ruchomy i nieruchomy. Przypomniawszy sobie to wszystko, Cadfael rzekł: - Prawdą są twoje słowa. Zatem powiadasz, że Rhisiart przyjął na służbę tego chłopca i zatrudnił go przy gospodarstwie? - Tak właśnie uczynił. Było to dwa lata temu, może trochę więcej. Nigdy też nie słyszałem, by którykolwiek z nich narzekał na taki stan rzeczy. Rhisiart, władca wyrozumiały i sprawiedliwy, potrafi zaufać tym, którzy dobrze wypełniają swe obowiązki. Jednakowoż, jak bardzo by nie szanował i nie cenił Engelarda, rzeknij mi, czy widziałeś kiedy, by dumny, walijski bogacz zgodził się wydać swą córkę za banitę? - Nigdy! - wykrzyknął Cadfael. - Nie jest to możliwe! Postępek taki byłby sprzeczny z jego prawami, jego obyczajem, z każdą jego świadomą myślą. Wszyscy krewni długo pamiętaliby mu tak znaczne sprzeciwienie się tradycji. -Niech skonam, jeśli tak nie jest! - westchnął Cai ze smutkiem. - Lecz spróbuj rzecz tę przedstawić upartemu, dumnemu młodzieńcowi, jakim jest Engelard! On ma odmienne prawa i inne zwyczaje, przywiezione z kraju, w którym ojciec jego włada sporym majątkiem i ze swych feudalnych dóbr nie mniejsze ciągnie zyski niż tutaj Rhisiart - Czyżbyś chciał powiedzieć, że chłopak prosił już gospodarza o rękę Sioned? - zdumiał się Cadfael, nie tając podziwu dla czynu tak śmiałego. — Owszem, i zapewne domyślasz się, jaką otrzymał odpowiedź. Życzliwą i bez cienia złośliwości, ale i bez żadnej nadziei. Engelard jednak trwa przy swoim i ciągle stara się dowieść swych racji. Gdy tylko nadarzy się okazja, wraca do sprawy, by przypomnieć Rhisiartowi, że nie porzucił myśli o Sioned i nigdy ich nie zaniecha. Powiem ci coś: tamci dwoje są z jednej gliny ulepieni. Oboje w gorącej wodzie kąpani, oboje wytrwali i uparci, a przy tym tak uczciwi i otwarci, że podobnej pary ze świecą szukać! Darzą się nawzajem ogromnym szacunkiem i zda się, że nie dotyka ich żadna złośliwość, że nic nie jest w stanie ich rozdzielić. Zawsze jednak, gdy Engelard wraca do tej sprawy, Rhisiart wybucha, aż skry lecą! Pewnego razu zdarzyło mu się nawet uderzyć chłopca, gdy ten nalegał zbyt natarczywie, i mało brakowało, a młodzian odpowiedziałby tym samym. Któż wie, co by się wtedy stało? Nie słyszałem nigdy, by zdarzyła się taka historia z banitą, lecz jeśli niewolnik podniesie rękę na wolnego człowieka, ta ręka zostaje mu odcięta. Szczęśliwie jednak Engelard powstrzymał się w porę, acz nie sądzę, że powodował nim strach — raczej świadomość, że nie miał racji. Zaś niespełna pół godziny później Rhisiart nie tylko sam poszedł do młodzieńca, ale wręcz błagał go o przebaczenie! Rzekł, że postępek jego był grubiański, nierozważny, iż zachował się jak łajdak niegodny miana Walijczyka, że nigdy nie powinien był go uderzyć. Ci dwaj wciąż zmagają się ze sobą i nie mogą dojść do pojednania, lecz niech tylko ktoś w obecności Engelarda powie choćby słowo przeciw Rhisiartowi, wnet ciężka pięść młodzieńca wtłoczy mu tę obelgę z powrotem do gardła. Kiedy zaś ktoś ze służby chce w oczach gospodarza poniżyć Saksończyka mniemając, iż zdoła tym sposobem przypochlebić się swemu pana, zaraz usłyszy od niego, że choć banita, Engelard jest człekiem uczciwym i pracowitym, wartym dlań więcej, niźli dziesięciu takich oszczerców. I tak mijają dni i tygodnie. Wyznam ci, że nie wróżę temu wszystkiemu pomyślnego końca! - A dziewczyna? - chciał wiedzieć Cadfael. - Cóż ona powiada w tej sprawie? - Niewiele i w oględnych słowach. Może to być, że z początku starała się dowieść swych racji i wybłagać u Rhisiarta zgodę. Nikt jednak nie wie tego na pewno, gdyż jeśli nawet Sioned rozmawiała z ojcem w tej kwestii, uczyniła to, gdy byli bez świadków. Teraz już nie tłumaczy, nie prosi^ tylko czeka lepszych czasów, a tymczasem stara się, jak potrafi, by dwaj mężczyźni nie skakali sobie do oczu. ,J pod dębowym drzewem czy też w jednym z wielu innych sekretnych, ukrytych przed ludzkim okiem miejsc - pomyślał Cadfael - spotyka się z ukochanym, gdy tylko jego praca daje mu chwilę wytchnienia. Więc w ten sposób, przez całe dwa lata, odkrywając przed Saksończykiem tajniki walijskiej mowy, nauczyła się władać angielskim!" Teraz Cadfael rozumiał też, dlaczego Sioned, zwróciwszy się doń w języku, który - jak mniemała - był jego własnym, przestraszyła się wielce, gdy odkryła, że obcy mnich mówi także po walijsku. Dziewczyna obawiała się, że nieświadomy niczego przybysz mógłby mimochodem rzec komuś we wsi o jej talencie do nauki języków, czym zdradziłby tak starannie skrywaną tajemnicę. A Sioned doprawdy nie bardzo by sobie życzyła, żeby ktokolwiek dowiedział się o ukradkowych spotkaniach z Enge-lardem. I tak z trudem przychodziło jej starać się ciągle, by między Rhisiartem a ukochanym nie dochodziło do waśni, czekać i liczyć na to, że pewnego dnia uda jej się pogodzić posłuszeństwo, jakie winna była ojcu, i miłość do młodego Saksończyka. Czy jednak można się było spodziewać, by któreś z tych trojga zechciało ustąpić pierwsze, skoro -jak dotąd - każde zdawało się być niewzruszonym w swych planach? Otrząsnąwszy się z zamyślenia, Cadfael rzekł: - Zdaje się, że i bez sprawy, która przyniosła nas tutaj, macie w Gwytherin dość własnych kłopotów. - Bóg wie najlepiej, jak wykorzystać mamy czas, który został nam dany - odparł filozoficznie Cai i pożegnawszy się zniknął pośród ciemności. Cadfael także zawrócił i ruszył wiodącą ku polanie ścieżką. Przez całą zaś drogę powrotną dręczyło go nieznośne uczucie, że Bóg może jednakowoż potrzebować czasem nieco ludzkiej pomocy, to zaś, co najczęściej od człowieka otrzymuje, zazwyczaj przeszkadza jego zamiarom. Nazajutrz wszyscy mieszkańcy Gwytherin zaczęli schodzić się na mszę, zaś po jej zakończeniu przed kościołem pozostać mieli wolni mężyczyźni z osady, by radzić nad sprawą, z którą przybyli benedyktyni. Wnet pojawiła się niewielka grupa ludzi z człowiekiem, którego ojciec Huw nazwał starszym gromady: - Ten oto mąż, szlachetni bracia - przedstawił go mnich - zwie się Rhisiart, a jest wraz z nim jego córka, rządca jego majątku oraz służba dziewczyny. Rhisiart był potężnym mężczyzną o surowym wyglądzie, szczerym obliczu, rumianej cerze i ciemnych włosach. Krótka, kędzierzawa broda okalała twarz o śmiałych rysach i czarnych oczach, które mogły być radosne lub wściekłe, ciskać gromy lub śmiać się, słowem wyrażały wszelakie uczucia, acz gdzieś głębiej kryły jakieś tajemne znaczenia. Szedł długim, zdecydowanym krokiem - choć szerokim, jasnym uśmiechem, którym odpowiadał na powitalne gesty i słowa znajomych, zdawał się przeczyć gwałtowności jaką sugerował energiczny chód. Odziany był w szaty, które wyróżniały go spośród innych stojących przed kościołem gospodarzy, bowiem - mirno iż nader proste i skromne - uszyte były z niezwykle delikatnej i wytwornej materii. Sadząc po przyjaznym, promiennym spojrzeniu, Rhisiart przybył na spotkanie bez uprzedzeń, gotów wysłuchać wszystkich poglądów i ocenić je wedle własnego sumienia. Cadfael pomyślał, że jak na kogoś, komu pokrzyżowano rodzinne plany, gospodarz wyglądał na człowieka prawdziwie szczęśliwego i bez wątpienia dumnego ze swej ukochanej córki. Piękna dzieweczka podążała skromnie za ojcem, unosząc głowę i spoglądając pogodnie dookoła. Tym razem nie była już boso i starannie uczesała czarne włosy, splatając je w warkocz, który niczym lśniąca kolia otaczał jej smukłą szyję. Fryzurę tę wieńczył zgrabny czepek, lecz mimo odmiany Cadfael rozpoznał bez trudu urodziwą pannę. Była to ta sama figlarna istota, którą widział pod rozłożystym dębem, a która okazała się najbogatszą dziedziczką, a zarazem najbardziej upragnionym celem mężczyzn ze wszystkich stron tej rozległej krainy. Rządca - człowiek niemłody - miał siwe, mocno przerzedzone włosy i łagodne, wesołe oblicze. Huw szeptem rzekł o nim: - Człowiek ten jest krewnym Rhisiarta, a to za sprawą swej młodszej siostry, która była Rhisiartowi poślubiona. - A tamta dziewczyna, to służka Sioned, czyż nie? - spytał Cadfael. Nie musiał nawet pytać o jej imię, gdyż poznał je już. Annest -uśmiechnięta, ze ślicznymi dołeczkami w policzkach - drobnym krokiem podążała za przyjaciółmi w głąb kościoła. Jasne promienie słońca delikatnie muskały jej długie włosy, złote niczym łan dojrzałego zbożu. Patrząc na nią, ojciec Huw powiedział Cadfaelowi: —Jest bratanicą kowala. To dziewczę o poczciwym sercu; teraz, gdy Bened pochował swą żonę, panna odwiedza go często, a także piecze dlań chleby i ciasta. - Bratanica Beneda? - Brat Jan pilniej nastawił ucha, nie odrywając oczu od smukłej kibici i wijących się loków. Zapewne marzył teraz o tym, by zanim opuści dom kowala, mógł jeszcze uczestniczyć w pieczeniu. Z pewnością jakiś* duch natchnął proboszcza, podpowiadając mu, by właśnie w tamtynl domu dał młodemu bratu kwaterę. Lecz miało się dopiero okazać, czy duch ten by! złośliwym chochlikiem czy aniołem. - Spuść wzrok, bracie - zabrzmiał z boku karcący głos Jeremia-sza. - Nie przystoi, by człek twej kondycji patrzył na niewiastę w ten sposób. - Skąd też brat wiedział, że przechodzą koło nas kobiety - wyszeptał zawsze buntowniczy Jan - skoro przez cały czas spoglądał pokornie w ziemię? Jeden Columbanus zachował się w obecności dziewcząt tak jak nakazywała mu reguła zakonu: białe dłonie złożył jak do modlitwy i ani razu nie podniósł wzroku z rosnącej u jego stóp soczyście zielonej trawy. — A oto nadchodzi Cadwallon - odezwał się ojciec Huw, wskazując zbliżającego się ku nim mężczyznę. - Rzecz jasna - dodał, patrząc na Jeremiasza i Columbanusa - ci szlachetni bracia znają go już, a także jego żonę i syna, Peredura. Młodzieniec podążał za rodzicami sprężystym krokiem niczym roczny jeleń na rykowisku, rzucając wokół dumne, zuchwałe spojrzenia. Zatem to właśnie on został wybrany na męża Sioned, która wprawdzie znała go od najmłodszych lat i darzyła sympatią, lecz bynajmniej nie miała zamiaru go poślubić. Cadfael uświadomił sobie, że nie zapytał nawet, co sam Peredur sądzi o planowanym mariażu, lecz by to zrozumieć, dość było zobaczyć, jakim wzrokiem młodzian patrzył na piękną Sioned. Otóż był węzeł trudny do rozwiązania! Nawet jeśli dziewczyna była już wyczerpana nieustanną walką o prawo do własnej miłości, Peredur z pewnością nie miał podobnych problemów. Patrzył na wybrankę z pobladłą twarzą, a jego przymrużone oczy płonęły pożądliwym blaskiem. Rodzice chłopca nie wyróżniali się niczym szczególnym. Znać było po nich dostatnie, wygodne życie, a brak ruchu sprawił, że ciała ich obrosły solidną waYstwą tłuszczu. Patrzyli w przyszłość ze spokojną pewnością, iż rzeczy będą się toczyć utartym torem, bez wstrząsów i zachwiań jak zawsze dotąd. Cadwałlon miał okrągłą, nalaną, uśmiechniętą twarz, zaś jego żona była gruba, prosta i zapewne skora do kłótni. Peredur niechybnie wdał się w któregoś z przodków o ciekawym, może nawet awanturniczym życiu. Z prawdziwą przyjemnością patrzyło się na jego wdzięczne, sprężyste ruchy. Doskonała, klasyczna proporcjonalna postać sprawiała, że - choć w rzeczywistości był średniego wzrostu - zdawał się znaczenie wyższy. Krótko przycięte włosy młodzieńca tworzyły istny gąszcz czarnych, mocno poskręcanych loków. Dyskretny rumieniec barwił gładko wygolone policzki, zaś śmiało zaznaczone rysy twarzy dodawały Peredurowi urody i elegancji. Padające z ukosa promienie słońca kładły się rdzawym blaskiem na jego wysokim czole, a pełnym, purpurowym wargom nadawały jeszcze głębszą barwę. Takiemu chłopcu z pewnością trudno było znieść myśl, że ukochana dziewczyna miast jemu oddać serce, wybrała innego i to cudzoziemca. Każdym swoim ruchem, każdym spojrzeniem Peredur obwieszczał wszem i wobec, że - jak dotąd - jego wdzięk skłaniał wszystkich do służalczej uległości. Kiedy kościół był już pełen ludzi, w drzwiach zakrystii pojawiła się wysoka, majestatyczna i starannie wypielęgnowana postać przeora r Roberta, za nim zaś stanęli pozostali benedyktyni. Jeden po drugim zajęli przeznaczone dla nich miejsca i msza rozpoczęła się. W radzie wolnych mężów Gwytherin nie było oczywiście miejsca dla niewiast Nie brał też w niej udziału żaden z poddanych, a przecież i oni mieli swój wpływ na decyzje zgromadzenia. Wszak wśród wolnych mężczyzn mieli wielu przyjaciół, którym sądy ich nie były obojętne. Jednak gdy nabożeństwo skończyło się, przed kościołem pozostali tylko ci, których miejscowe prawa uznawały ludźmi prawdziwie wolnymi. Reszta mieszkańców Gwytherin rozproszyła się dookoła. Spacerowali powoli i dostojnie po całej polanie w odległości na tyle stosownej, by nie widzieć i nie słyszeć, co dzieje się przed świątynią, lecz zarazem dostatecznie blisko, by instynktownie wyczuć, jaki obrót przybiorą ważne dla nich sprawy. Mężczyźni zebrali się na dziedzińcu przed kamiennym kościółkiem. Słońce stało już wysoko, choć do południa brakowało jeszcze ponad godziny. Wystąpiwszy naprzód, ojciec Huw powtórzył wszystkim opowieść benedyktynów i wyjaśnił, z jaką misją opactwo w Shrewsbury przysłało sześciu mnichów, a potem przedstawił każdego z nich. Był duszpasterzem tej wioski, winien więc był powiedzieć swym wiernym wszystko, co wiedział o tej sprawie, niczego nie tając. Lecz z drugiej strony był sługą Kościoła, któremu ślubował wierność i posłuszeństwo. Zatem przyznał, że biskup i książę Owain poparli żądanie benedyktynów, ci bowiem, by dowieść prawdziwości swych słów, przedstawili niezbite dowody. Reszt? dopowiedzieć miał przeor Robert, zatem ojciec Huw cofnął się i stanął pośród swoich. Nigdy dotąd przeor nie wyglądał tak świątobliwie, a przynajmniej nigdy jeszcze nie był tak pewien, że każdy z obecnych nazwałby go świętym. Posiadał szczególny dar wyczuwania sytuacji i bez wątpienia był to jego pomysł, by dzisiejszą radę zwołać właśnie tutaj, w miejscu, gdzie słońce mogło złotym blaskiem przydać świetności jego nadzwyczajnej urodzie. Przez głowę Cadfaela przemknęła myśl, że przeor postarał się tym razem wyglądać mniej wyniośle niż zwykle, by wydać się bardziej sprawiedliwym. Zazwyczaj pokazywał wszystkim, że on, człek niezwykły, przewodzi sprawom niezwykłej wagi, lecz teraz postanowił przedstawić rze czy takimi, jakimi były w istocie, o ile w ogóle można to było uczynić w tak wątpliwie słusznej kwestii. ir Brat Jan nachylił się do ucha Cadfaela i wyszeptał: - Ci ludzie nie wyglądają na szczęśliwych! -Lecz słychać było, że on sam daleki jest od smutnych myśli. Bywały takie chwile, kiedy nawet młody mnich stawał się nieczuły na troski innych. Tymczasem otaczające ich twarze Walijczyków istotnie nie zdradzały nawet cienia entuzjazmu dla wszystkich tych angielskich cudów, które jakoby były dziełem ich własnej świętej. Choć przeor starał się, jak mógł najlepiej, nie udało mu się pozyskać słuchaczy. Chłopi kręcili się niespokojnie, to ten, to ów mamrotał coś" pod nosem. Co chwila któryś zerkał na sąsiada, lecz gdy tylko tamten odwracał się ku niemu, zaraz spuszczał wzrok. - Jeśli taka jest wola księcia Owaina - zaczął niepewnie Ca-dwallon - a biskup błogosławił waszym żądaniom, my, będący wiernymi sługami kościoła, a przy tym widząc, co winniśmy Gwy-nedd, ziemi ojców naszych, nie moglibyśmy chyba... -1 biskup, i książę, obaj dali nam zgodę i błogosławieństwo -wtrącił wyniośle przeor. - Lecz dziewica jest tutaj, w Gwytherin - odezwał się nagle Rhisiart głosem głębokim, potężnym i melodyjnym, takim właśnie, jakiego można się było spodziewać po człowieku jego postury. Był to głos uczucia, po którym dopiero przychodziła trzeźwa myśl, zwykle po to tylko, by potwierdzić podyktowane emocją słowa. -Jest nasza, nie zaś biskupa Dawida! Nie należy do Owaina! Przeżyła tu resztę swoich dni i nikt nigdy nie słyszał z jej ust, by pragnęła opuścić to miejsce! Mam zatem uwierzyć, że chce to uczynić teraz, po tak długim czasie? Dlaczego nie powiedziała nam o tym ni razu? Dlaczego? Przeor odparł: - Nam ukazała to całkiem jasno, poprzez liczne wskazówki i cuda, tak właśnie, jak to wam opowiedziałem. - Lecz nam nie rzekła ni słowa! - krzyknął oburzony Rhisiart. — Czy właśnie to zwiecie szczególną łaską? I każecie nam przyjąć z wiarą, że tak uczyniła święta, która obrała sobie Gwytherin za swój dom, a przodków naszych nazywała braćmi? Byli z nim całym sercem, ci wszyscy prości ludzie, w których jego pewność siebie rozpalała ledwie się dotąd tlącą niechęć do An glików. Zewsząd rozbrzmiewały ich okrzyki potwierdzające, że lwięta Winifreda należy do mieszkańców Gwytherin i tylko do nich. - Czyżbyście ośmielali się twierdzić - wysoki, czysty głos przeora zdołał przebić się przez narastający gwar - że odwiedzaliście jej grób? Że zanosiliście do niej modły? Że wzywaliście jej pomocy i oddawaliście jej należną każdemu świętemu cześć? Czy istnieje choćby jeden powód, dla którego Winifreda miałaby życzyć sobie, by mogła pozostać między wami? A może nie jest prawdą, że zaniedbaliście miejsce jej spoczynku? - Jeśli zaś rzecz istotnie tak wygląda - rzekł Rhisiart już bardziej radosnym tonem, bowiem pewien był słuszności swojej racji - to przypuszczacie, iż dziewica nasza dziwi się temu? Wielu z was nigdy nie mieszkało z nami i nie zna naszego życia, lecz ona je znała. Jesteście Anglikami, a ona była Walijką, która żyła naszą codziennością, a nie wydawało się, by cierpiała z tego powodu i chciała nas opuścić. Wszyscy wiemy, że święta nadal przebywa wśród nas, i nie sądzę, byśmy musieli krzyczeć o tym głośno czy robić tyle hałasu wokół tego faktu. Gdy ktoś z nas jest w potrzebie, Winifreda wie o tym i nie żądała nigdy, by człowiek ten przychodził do niej z modlitwą i łzami, by padał przed nią na kolana. Gdyby było inaczej, znalazłaby sposób, by nam o ty powiedzieć. Nam, nie zaś jakimś benedyktynom z dalekiej Anglii! Okrzyki wieśniaków przybrały teraz radosne tony, głośno obwieszczając to wszystko, o czym przedtem tylko szeptali między sobą. Wygłaszając niczym kaznodzieja swą poetycką mowę, Rhisiart stał się dla Anglików groźnym rywalem. Tylko Cadfael, przyglądając się całemu zajściu, radował się w głębi serca. I to nawet nie dlatego, że opór Walijczyków doprowadził przeora do furii. Cadafael cieszył się, że to właśnie walijski głos wypowiedział wojnę jako pierwszy. - Czy zatem wątpicie w prawdziwość naszych słów? — zagrzmiał Robert, prostując wyniośle całą swą ascetyczną, długą postać. - Czyżbyście nie wierzyli w znaki i cuda, o których wam powiadałem, w to, że święta własną swą dłonią przywiodła nas tutaj? - Nie, tak nie jest! - odparł Rhisiart szczerze. - Nie twierdzimy wcale, że nie było żadnych wróżb, że ich nie doświadczyliście. Lecz i wróżby, i cuda jednako mogą być dziełem Boga lub szatana. Jeśli zaś niebiosa zesłały wam te właśnie objawienia, czemuż i my nie zostaliśmy pouczeni, co nam czynić trzeba? Święta dzieweczka jest tutaj, nie w Anglii, dlaczego wiec miałaby nam, swoim współbraciom, tak wielką okazać niewdzięczność? Kto z was ośmieli się rzec wprost, że Winifreda nas zdradziła? Wszak była służebnicą tego samego Kościoła, którego i my jesteśmy dziećmi, Kościoła celtyckiego w Walii, a o waszym, angielskim, nie wiedziała nic zgoła. Nie, nie wierzę, że poruczyła wam misję tak ważną, skoro ani słowem nie dała nam tego poznać. Padliście ofiarą szatańskich sztuczek! Winifreda nigdy was tu nie wzywała! Stojący przy Rhisiarcie mężczyźni podchwycili to wyzwanie, inni wykrzykiwali pochwały dla najlepszego spośród nich mówcy, który potrafił wybrać odpowiednią chwilę, najwłaściwsze słowa, by obronić ich przed żądaniem obcych. Dla nich, gorliwych synów starego, świętego Kościoła celtyckiego, nawet bogactwo biskupa tej ziemi było czymś, co drażniło umysły i serca. Ich Kościół nie szukał przepysznych skarbów, nie zasiadał na tronach i nie dzierżył władzy, lecz raczej w świątobliwej modlitwie i kontemplacji chronił się przed zgiełkiem tego świata. Gwar głosów narastał, aż wkrótce słutmiony pomruk zabrzmiał niczym ryk burzy. Przeor Robert podniósł głos, by przekrzyczeć tę wrzawę. Lecz słowa, które wyrzekł, nie były zbyt rozważne: — Święta Winifreda nie zwróciła się do was z tą sprawą, gdyż pozwoliliście, by pozbawiona należytych honorów odeszła w zapomnienie. Skoro więc nie otrzymała od was nic prócz lekceważenia, tedy w naszym domu szukać poczęła lepszych, wiemiejszych opiekunów. — To nieprawda - wybuchnął Rhisiart. - Choć wy w naszej niewiedzy możecie wierzyć w te brednie. Nasza święta jest wierną córką walijskiej ziemi, a mieszkańcy tej krainy są bliscy jej sercu. Dla nas, Walijczyków, bogactwo nie jest wartością, nieskorzy jesteśmy szanować je i czcić. Gdy ktoś przybywa do nas po to jedynie, by obnosić się ze swą zuchwałą pychą, nie zwykliśmy czapkować mu i kłaniać się w pas. Nawet w pochwałach jesteśmy otwarci i szczerzy - obdarzamy nimi tych, którzy prawdziwie są ich godni. Jeśli coś stanowi dla nas istotę wartości, zapisujemy to w sercach naszych, a walijska święta zna uczucia walijskiego ludu. Choćbyśmy zaniedbali grób Winifredy i pozwolili mu zniszczeć, ona sama nigdy nie opuściłaby ziemi, którą wybrała na miejsce swego wie r jak gdyby Walijczyk nic jeszcze nie rozumiał. Przeor zdjął z szyi woreczek z miękkiej skóry i położywszy go na stole, popchną} łagodnie w kierunku spoczywającej po drugiej stronie prawej dłoni Rhisiarta. Posuwając się po sękatych deskach, sakiewka wydawała ciche brzęczenie. Rhisiart spojrzał na nią podejrzliwie, po czym podniósł zakłopotany wzrok na przeora. - Nie rozumiem. Co to jest? - Należy do ciebie - odparł Robert. - Jeżeli tylko przekonasz parafian, by oddali nam świętą. Kiedy poczuł nagły chłód, jaki zapanował w powietmi i zrozumiał swój niewybaczalny błąd, było już za późno. Chcąc jeszcze pospiesznie naprawić chociaż w części tę straszną omyłkę, powiedział: - Sam wiesz, jak najlepiej wykorzystać te pieniądze dla dobra Gwytherin - to spora gotówka... - Lecz jego wysiłki nie zdałyby się na nic, i Cadfael nie przetłumaczył nawet ostatnich słów. - Pieniądze! -rzekł Rhisiart tonem zaiste niezwykłym, zdradzającym jednocześnie ciekawość, szyderstwo i bunt Rzecz jasna słyszał 0 istnieniu pieniędzy i rozumiał nawet, do czego się ich używa, lecz sądził, że mogą one jedynie popsuć związki między ludźmi. Na wsi walijskiej, a prawie całą Walię stanowiły wsie, nikt nie używał pieniędzy i nikomu nie były one potrzebne. Wszystkie towary można było otrzymać, ofiarując w zamian własne dobra 1 umiejętności, dlatego nikt nie był tak biedny, by zostać bez środków do życia. Nigdzie w Waliii nie było żebraków. Wspólnota troszczyła się o tych, którzy nie mogli sami pracować, a w każdym domu drzwi zostawiano zawsze otwarte. Brzęczące krążki, podawane z rąk do rąk na wielkich targach, tutejszym ludziom wydawały się nieuzasadnionym dziwactwem. Kiedy Rhisiart upewnił się co do prawdziwych zamiarów Roberta, gdy minęła pełna lekceważenia i wzgardy ciekawość, gospodarz wiedział już, że oto znieważono go śmiertelnie. Nie tylko jego, ale i wszystkich mieszkańców wioski. Wstrząśnięty tym odkryciem do głębi, gwałtownie cofnął dłoń, aby nie dotknąć wstrętnego woreczka, a rumieniec na jego twarzy stał się purpurowy, pokrywając nawet powieki i czoło. — Pieniądze? Ośmielasz się proponować mi, że kupisz naszą świętą? Że kupisz mnie? Do tej pory, gdym myślał o tobie i o tym, jak powinienem postąpić, pełen byłem sprzecznych uczuć. Lecz teraz, na Boga żywego, wiem już, co mam sądzić! Wy mieliście już swoje znaczące wróżby. Teraz ja otrzymałem swoją! — Źle mnie zrozumiałeś! - wykrzyknął przeor, chcąc zatuszować fatalny błąd, lecz widział, że możliwość taka oddala się od niego z każdą chwilą. - Nikt nie może kupić tego, co jest święte, ja chciałem tylko złożyć to w darze dla Gwytherin, by wynagrodzić poniesioną przez was ofiarę. - Powiedziałeś, że pieniądze będą moje - przypomniał mu Rhisiart, a w oczach jego pojawiły się wściekłe błyski. - Moje, jeśli się nie przesłyszałem...! To nie jest dar! To przekupstwo! Nie myśl, że za te głupie kółka, które są ci droższe niż własny honor, możesz kupić rnoje sumienie. Teraz wiem, że miałem rację, gdy wątpiłem w prawdziwość waszych słów. Powiedziałeś mi, co chciałeś powiedzieć, ja zaś teraz pójdę i obwieszczę ludziom na polanie to, co postanowiłem. A ty nie będziesz mi w tym przeszkadzał, tak jak obiecałeś. - Nie, poczekaj - przeor był tak wzburzony, że nie panując nad sobą, wyciągnął rękę i złapał przeciwnika za kołnierz. - Nie czyń niczego w pośpiechu! Naprawdę źle oceniasz moje intencje, a jeśli się mylę chcąc ofiarować Gwytherin jałmużnę, przepraszam za to z głębi serca. Lecz proszę, nie nazywaj tego... Rhisiart odepchnął go ze złością i by przerwać natychmiast ten żałosny protest, zwrócił się do Cadfaela: - Powiedz mu, że nie musi się obawiać. Wstydziłbym się powiedzieć moim ludziom, że przeor opactwa w Shrewsbury próbował przekupić mnie garścią złotych moent Takiego wyzwania nie podejmę nigdy. Lecz jaka jest moja decyzja - tego dowiedzą się i mieszkańcy wioski i wy także. - Z tymi słowy Rhisiart wielkimi krokami ruszył w stronę drzwi, zaś ojciec Huw ostrzegawczo położył dłonie na ramionach pozostałych w izbie braci. Gest ten oznaczać miał, że ksiądz nie pozwoli, by którykolwiek z mnichów próbował powstrzymać gospodarza bądź poszedł za nim. Powiedział cicho: — Zostawcie go teraz! Jest zbyt rozpalony. Być może jutro zdołacie uczynić coś, by zbliżyć się do niego, nie w tej chwili. Musicie pozwolić mu powiedzieć to, co chce. — Zatem przynajmniej bądźmy przy tym obecni - poprosił przeor, odzyskując dawną wyniosłość i próbując uratować choć część tego, co zniszczył. Potem wyszedł z chaty i wrócił na swoje miejsce przy drzwiach kościoła, pomiędzy pozostałymi zakonnikami. Stal tam z podniesioną głową i złożonymi nabożnie dłońmi przez cały czas, gdy Rhisiart ogłaszał społeczności Gwytherin swoje postanowienie. - Wysłuchałem wszystkiego, co ci oto mężowie ze Shrewsbury mieli mi do powiedzenia, i osądziłem to wedle naszych praw i własnego sumienia. Teraz chce wam przekazać mój sąd. Wiecie, jakie było moje zdanie, nim udaliśmy się na naradę. Tysiąc i więcej razy rozmowa ta potwierdziła, że miałem rację, stając na drodze świętokradczych pragnień. Powiadam wam, że miejsce świętej Winifredy jest tutaj, pomiędzy nami, tak jak to dotąd było. Byłoby śmiertelnym grzechem pozwolić, by ktoś zabrał ją i wywiózł w obce strony, gdzie nie mogłaby nawet słyszeć modlitw w swym własnym języku, gdzie cudzoziemcy nie warci tego, by choć zbliżyć się do niej, stanowiliby jedyne jej towarzystwo. Daję wam moje słowo, że jestem gotów, nawet za cenę własnego życia, stawić opór wszelkim próbom naruszenia jej wiecznego spokoju i oczekuję, że wy także przyjmiecie to za swój obowiązek. Zebranie rady jest zakończone. Tak powiedział i tak się też stało. Nie było już żadnej możliwości, żeby przedłużyć dysputę. Przeor zmusił się, by zachować kamienną twarz i opanować drżenie rąk, gdy Rhisiart, odwróciwszy się doń tyłem, ruszył ku leśnej ścieżce, a za nim wszyscy mieszkańcy wioski. Odchodzili w znaczącej, pełnej ukrytej groźby ciszy i jeden po drugim rozpływali się niczym tajemnicze cienie podążające ku własnym sobie tylko znanym sprawom. Nie upłynęła nawet chwila, a na zielonej, zdeptanej setkami stóp polanie zrobiło się pusto. ROZDZIAŁ CZWARTY — Powinniście byli uprzedzić mnie, co zamierzacie zrobić — rzekł ojciec Huw z nieśmiałym wyrzutem. - Powiedziałbym wam przecież, że to szaleńczy pomysł, najgorszy z możliwych. Naprawdę sądziliście, że takiemu człowiekowi jak Rhisiart pieniądze mogą wydawać się czymś pociągającym? Nawet gdyby był przekupny, a wszak nie jest, mogliście znaleźć lepsze sposoby, by zdobyć jego przychylność. Sadziłem, że oceniacie rzecz całą jego własną miarę. Że powiecie mu, by pomyślał, jak smutny jest los angielskich pielgrzymów, którzy nie mają swoich własnych potężnych świętych, a tak bardzo potrzebując ich opieki i nie znajdując jej wokół siebie, pogrążeni są w rozpaczy. Rhisiart wysłuchałby przecież tego, kto licząc na jego wspaniałomyślność zwróciłby się doń z takim błaganiem. —Przybyłem tu z poparciem duchowych i świeckich władz tego kraju - odparł gwałtownie przeor, choć i jemu samemu obrzydło już ciągłe powtarzanie tej kwestii. - Nie mogą przecież sprzeciwiać się woli tutejszych dostojników. Czy tutaj, w Waliii prawa mojego zakonu nie znaczą nic zgoła? -Jeśli znaczą, to niewiele-powiedział Cadfael szczerze. -Moi rodacy z natury swej mają w wielkim poważaniu nie mnichów, a raczej pustelników. . Ta gorąca dysputa ciągnęła się do nieszporów, nawet samo nabożeństwo pełne było goryczy i żalu, a sprawił to przeor Robert swym przerażającym kazaniem. Wszelakie znaki i wróżby powtórzone zostały raz jeszcze, by zaświadczyć, że święta Winifreda pragnie nade wszystko znaleźć się w świętych murach Shrewsbury. Proroczy głos z ambony ogłaszał klęskę wszystkim tym, którzy ośmieliliby się powstać przeciw jej woli. Przepowiadał, że zuchwałość taka ściągnie na siebie straszny zaiste gniew Winifredy. Potem przeor oznajmił, że koniecznym jest, by ułagodzić wzburzonego Rhisiarta. Lecz choć Cadfael starał się tłumaczyć jego słowa tak, by złagodzić najostrzejsze tony, było jednak wśród zgromadzonych kilku, którzy na tyle rozumieli angielską mowę, by pojąć prawdziwe intencje Roberta. Widział to po ich twarzach - nieruchomych, zamkniętych, milczących. Teraz każdy z nich, odszedi szy, mógł opowiadać" tym, których nie było w kościele, przypominane przez przeora historie. O tym, co spotkało bezbożnego księcia Cradoca, którego ciało rozpłynęło się po ziemi niczym strugi deszczu i zniknęła bez śladu z powierzchni tego świata, zaś losów jego duszy nie przeczuwała nawet najbardziej śmiała wyobraźnia. O tym, że to samo zdarzyć się może każdemu, kto teraz ośmieli się sprzeciwić świętej Winifredzie. Wkrótce całe Gwytherin powtarzałoby te opowieści. Ojciec Huw, znużony i pełen niepokoju, rozmyślał nad jak najlepszym, jak najbardziej uczciwym sposobem, który pogodziłby i zadowolił zwaśnione strony. Większą część wieczoru zajęło mu przekonanie przeora, by zechciał go wysłuchać, aż po wielu wyczerpujących próbach zdołał w końcu osiągnąć pozorny spokój. — Rhisiart nie jest bezbożnikiem... - Nie jest bezbożnikiem! - oburzył się brat Jeremiasz, wzniesionym wzrokiem wzywając pomocy niebios. - Wielu ludzi eks-komunikowano i za mniejsze przewinienia! - Zatem nie dla ich nieprawości wyklęto ich z Kościoła Świętego - odparł mocnym głosem ksiądz. - A wierzę prawdziwie, że czasem tak właśnie było. Nie, powiadam wam, że Rhisiart to człek o otwartym sercu, uczciwy, szczery, pełen skromności i wiary. Prawem jego jest oburzyć się, gdy ktoś znieważy go czy opacznie pojmie jego intencje. Jeśli ma kiedykolwiek zaniechać oporu, to właśnie ty, bracie przorze, musisz zrobić pierwszy krok i winien to być krok uczciwy, inny niż dotąd. Nie proszę i nie doradzam, byś od razu sam szedł do niego, lecz mógłbym tam pójść na przykład ja z bratem Cadfaelem, którego wszyscy tu mienią dobrym Walijczykiem; iść i prosić Rhisiarta, by zechciał zapomnieć wszystko to, co powiedziano i uczyniono w mym domu i aby zgodził się przyjść tu i na nowo, bez urazy podjąć przerwaną dysputę. Sądzę, że nie odmówiłby. Co więcej - fakt, że pierwszy wyciągasz doń rękę, rozbroiłby go, gdyż doprawdy mąż ten szlachetne ma serce. Nie twierdzę z całą pewnością, że w jednej chwili zmieniłby zdanie - to zależy od tego, czy przemyślał już tę kwestię - lecz mogę obiecać, iż wysłucha was z uwagą. — Daleki jestem od tego - rzekł wyniośle przeor Robert - by pominąć jakąkolwiek sposobność zbawienia ludzkiej duszy przed wiecznym potępieniem, nie życzę nikomu nic złego, jeśli tylko po- hamuje się i przestanie siać zgorszenie wśród braci. Nikt wszak nie poniża się, kierując grzesznika na drogę zbawienia. - O, cudowna łaskawości! - wykrzyknął brat Jeremiasz. - Świętobliwa szlachetność tego, który wyciąga rękę ku źle czyniącym! Brat Jan zwrócił się ku niemu z nagłym błyskiem w oku, a jego noga zakołysała się niespokojnie pod stołem, jak gdyby z trudem powstrzymywała się, by nie kopnąć służalca. Ojciec Huw, rozpaczliwie próbując zachować życzliwe stosunki z księciem, biskupem, przeorem i własną swą trzódką, rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie i zakończył pospiesznie: - Zatem dziś jeszcze udam się do Rhisiarta z prośbą, by zechciał jutro przybyć do mego domu. Potem, jeśli dojdziecie do pojednania, możemy zwołać następną radę, by wszyscy mogli dowiedzieć się, że zapanował pokój. - Bardzo dobrze! - stwierdził przeor po zastanowieniu. Idąc tą drogą nie musiał otwarcie uznawać swej winy ani głośno wychwalać czynów i słów Rhisiarfa. Nie potrzebował też dociekać zbyt głęboko, co też proboszcz zechce ze swej strony powiedzieć upartemu chłopu. - Bardzo dobrze, uczyń tak, a żywię nadzieję, że twoja misja powiedzie się. - Jeśli wysłannicy twoi pojadą konno - podsunął Cadfael poważnym głosem - będzie to widomym znakiem twej potęgi, a także potwierdzi doniosłość twego gestu. Nie jest jeszcze ciemno, a i koniom przyda się mała przejażdżka. - Prawda - zgodził się przeor mile połechtany.'- W ten sposób pokażemy wszystkim, że zachowaliśmy naszą godność, a poselstwo to jest dla nas sprawą wielkiej wagi. Niech zatem brat Jan przywiedzie tu konie. - To właśnie nazywam przyjaźnią! - westchnął brat Jan z głębi serca. Wszyscy trzej siedzieli już w siodłach, ojciec Huw i Jan na dwóch wysokich wierzchowcach, a Cadfael na najlepszym z mułów. Przedwieczorny zmierzch okrywał leśną ścieżkę zielonym półmrokiem. - Jeszcze dziesięć minut, a niechybnie przy najbliższej spowiedzi otrzymałbym pokutę na co najmniej miesiąc. Teraz zaś, gdy razem jedziemy z posłaniem tak szlachetnym, prawdziwie raduję się spokojem tych późnych godzin. - Nie przypomianm sobie, bym rzek! cho<5by słowem, że masz wyruszyć z nami - wtrącił przebiegle Cadfael. - Powiedziałem tylko, że konie przydadzą blasku wysłanej przez przeora misji. Lecz twierdzić, że i twoja obecność podobny da efekt - nie, tak daleko nie posunąłem się nigdy. - Jadę z końmi, nie z wami. A zresztą, czy ktoś kiedy słyszał, by poseł ruszał w drogę bez służącego? Podczas gdy wy w domu Rhi-siarta radzić będziecie nad waszą sprawą, ja pozostanę na zewnątrz i będę gra! rolę poczciwego sługi. A poza wszystkim tej nocy Bened tam właśnie urządza spotkanie przyjaciół przy dzbanie miodu. Każdy wieczór innego ma gospodarza i dziś przypada kolej Cala. - Jakim sposobem zdołałeś dowiedzieć się tak wiele — zdziwi! się Cadfael - nie znając ni słowa walijskiej mowy? - Och, przyjaciele jakoś wkładają mi do głowy sens swoich zamysłów i takoż ja im. Poza tym rozumiem już niejedno walijskie słowo, a jeśli zostaniemy tu jeszcze czas jakiś i jeśli trochę pokręcę się wśród miejscowych ludzi, bardzo być może, że nauczę się też kowalskiej sztuki. Dziś rano pomagałem Benedowi w kuźni. - To zaszczyt W Walii nie każdy może być kowalem. Huw spostrzegł po prawej stronie pierwsze słupki drewnianego płotu, ciągnącego się daleko przed nimi, wzdłuż ścieżki. - To zagroda Cadwallona - objaśnił mnichom. - Jeszcze kilometr lasu dzieli nas od obejścia Rhisiarta. Gdy dotarli do granicy lasu, tam gdzie drzewa ustępowały miejsca zaoranej ziemi, wciąż jeszcze panował szary półmrok zmierzchu. Gospodarstwo Rhisiarta otoczone było drewnianą palisadą. W powietrzu unosił się zapach jałowcowego dymu, zaś w otwartych drzwiach domostwa migotał blask płonących wewnątrz pochodni. Stajnie, stodoły i zagrody dla bydła przylegały do ogrodzenia. Wokół nich widać było mężczyzn i kobiety uwijające się żwawo, by zakończyć na czas wszystkie wieczorne prace tego wielkiego gospodarstwa. - Proszę, proszę! - Głos oracza Caia dobieg! ze stojącej przy ścianie obory drewnianej ławy. - A więc nos podpowiedział ci, gdzie tego wieczoru poleje się nasz wyborny miód, bracie Cadfae-lu! - I przesuną] się, by zrobić dla gościa miejsce między sobą & Benedem. - Padrig bawi domowników Rhisiarta swym muzycznym kunsztem, a z tego, co słyszę, jest dziś w wojowniczym na stroju. Lecz niebawem dołączy do nas. Witaj w naszej kompanii, bracie, i spocznij pośród nas. Nikt tutaj nie jest ci wrogiem. Prócz Beneda i Caia był tam już trzeci mężczyzna, wysoki młodzian siedzący nieco głębiej w cieniu. Człek ten, rozparłszy się wygodnie, wyciągnął przed siebie długie nogi, zaś jego w!osy nawet w mroku lśniły jasną plamą. Młody cudzoziemiec, Engelard, bowiem on to był właśnie, podniósł się ze swego miejsca i podszedł bliżej, by przyłączyć się do pozostałych. Rozchyli! usta w żywym, szczerym uśmiechu, ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. Gdy przybysze zsiedli z koni, a jeden ze służących Rhisiarta podbiegł, by zająć się zwierzętami, Cadfael powiedział: - Chcąc położyć kres waśniom, przybyliśmy tu z poselstwem od przeora. Ojciec Huw jest tym, który dzierży słowa pokoju, ja zaś mam tylko osądzić uczciwość i szczerość obu stron. Niestety jednak bracia oczekują naszego powrotu i to zaraz, gdy tylko spotkamy się z waszym panem. Lecz brat Jan byłby uszczęśliwiony, gdybyście zechcieli zająć się nim do czasu, aż załatwimy sprawę. Engelard mógłby rozmawiać z Janem po angielsku, a to cenna i rzadka sposobność dla kogoś, kto żyje z dala od swego ludu. Okazało się jednak, że brat Jan w tej właśnie chwili nie wykrztusiłby słowa w żadnym języku. Stał zapatrzony w jeden punkt, nawet nie drgnął, gdy służący wyjął z jego nieruchomych rąk lejce i zabrał konie - zupełnie jak człowiek pogrążony w głębokim śnie. Nie rzucił nawet okiem na Engelarda, za to wbił wzrok w otwarte drzwi domostwa, z których wysunęła się wdzięczna dziewczęca postać i ruszyła ku drewnianym ławom, dzierżąc w obu dłoniach ogromny dzban miodu. Brązowe, żywe oczy dzieweczki zatrzymały się na przybyszach, na widok księdza i Cadfaela rozjaśniły się przyjaznym uśmiechem, spostrzegłszy zaś brata Jana — błysnęły zdumieniem i ciekawością. Młody mnich wciąż stał bez ruchu niczym posąg o płomiennych włosach. Spalone słońcem oblicze było niemal całkowicie ukryte w mroku, tylko oczy świeciły blaskiem pełnym najszczerszego podziwu. Cadfael, zerknąwszy na co też patrzy piękna Annest, ujrzał wysoką i silną, nieco niezgrabną, acz wielce urodziwą postać młodzieńca, rok czy dwa starszego od dziewczyny. Benedyktyński habit, na czas jazdy zakasany powyżej kolan i później zapomniany, wyglądał teraz jak robocza tunika Walijczyków, co zaś do tonsury, to nawet jeśli ktoś wiedziałby 0 jej istnieniu i tak nie zauważyłby jej w gąszczu poskręcanych, ognistych loków. — Spragnieni jesteście wszyscy, zatem proszę. - Annest, wciąż jednym okiem spoglądając na Jana, postawiła przyniesiony ciężar na lawie obok Caia. Sama zaś, zbierając szerokie fałdy sukni i odrzucając w tył lśniące, złociste wiosy, usiadła z drugiej strony 1 wzięła z rąk Beneda napełniony kielich. Brat Jan ciągle trwał w niemym zachwycie. — Chodź do nas, chłopcze - rzekł doń Bened i zrobił mu miejsce między sobą a Caiem, zaledwie krok od ślicznej panny. I brat Jan, wciąż jak w uśpieniu, postąpił naprzód ku ławie, na którą go zaroszono. - Dobrze, przyjdę -rzekł Rhisiart posłannikom przeora. Przyjął gości w niewielkiej komnacie, urządzonej skromnie, lecz ze smakiem. - Oczywiście, że przyjdę. Żaden człowiek nie powinien odbierać drugiemu prawa, by ten mógł swobodnie wyrazić swe zdanie. Nikt nie może być do końca pewien, że nigdy nie zbłądzi i zawsze osądzi wszystko sprawiedliwie. Przebacz mi, Boże, jeśli bym kiedyś miał odmówić komuś szansy naprawienia błędów. Często zdarzało mi się mówić w gniewie, a potem żałować wypowiedzianych słów. Przyznaję, żem się omylił, jak i przeor wasz wyznał swoją winę. A przecież przor nie uczynił tego ani też Huw nie twierdził, że tak było. Słowa, które wyrzekł raczej podyktowane były zawstydzeniem księdza i jego własną skruchą, lecz kiedy Rhisiart uczucia te przypisał przeorowi, Huw nie miał dość siły, by pozbawić go złudzeń. —Powiadam ci jednak - ciągnął dumny Walijczyk—że nie spodziewam się wiele po tym spotkaniu. Dzieli nas przepaść zbyt wielka! Tobie mogę rzec to, czego ze wstydu nie umiałem powtórzyć ludziom przed kościołem, żadnemu z nich. Ten człowiek, przeor Robert, chciał dać mi pieniądze. Teraz powiada, że oferował je w darze dla Gwytherin. Lecz jakże to być może? Wszak Gwytherin nie kończy się na mojej osobie. Jestem tylko jednym z wielu podobnych mi ludzi. Obowiązki swoje staram się wypełniać najlepiej, jak potrafię, jednak mimo to stanowię jedynie cząstkę mojej wioski. Nie, to, co mi oferował, było przekupstwem. Chciał przeciągnąć mnie na swoją stronę, bym potem przekonał do jego zamiarów całą radę. Rozumiem, że pragnie mówić ze mną jeszcze, że chce przedstawić mi sprawę świętej Winifredy tak, jak sam ją widzi. Na to się zgadzam. Jednak już na początku pokazał mi, czym naprawdę była dla niego msza święta: towarem, jak ja i całe Gwytherin, rzeczą, którą można dostać za pieniądze. Tego nigdy mu nie zapomnę! Jeśli zatem chce, bym zmienił zdanie, tedy niech pierwej sam się zmieni i niech pokaże mi tę odmianę. Wdzięczny jestem szczerze, ojcze Huw, żel powtórzył mi wiernie pogróżki przeora - bo tylko tak mogę nazwać to, com tu od ciebie usłyszał - ale wyznam, że nie obchodzą mnie one wcale. Potrafię czuć i szanować naszą świętą nie gorzej niż Robert czy ktokolwiek z ludzi. Myślisz, ojcze, że ona o tym nie wie? - Jestem pewien, że wie - odparł ksiądz. - A jeżeli prawdą jest, że bracia benedyktyni chcą jedynie głosić jej chwałę, dlaczego nie mieliby tego czynić w miejscu, gdzie spoczywa? Czy nie mogli chociaż przyozdobić jej grobu kwiatami, jeśli tak bardzo przeszkadzało im, że-pozwoliliśmy sobie go zaniedbać. - To dobre pytanie -rzekł na to Cadfael - i często sam je sobie zadawałem. Skoro nawet zwykły śmiertelnik ma prawo, by nie przerywano mu snu, o ileż bardziej powinniśmy szanować wieczny odpoczynek świętej! Rhisiart przyjrzał mu się swoim czystym, wciąż jakby wyzywającym wzrokiem. Oczy jego były zaledwie o ton jaśniejsze od czarnych źrenic Sioned. Po chwili uśmiechnął się i powiedział: - Mimo wszystko przyjdę i dziękuję, że zadaliście sobie tak wiele trudu. Przybędę w południe lub może nieco później, by spożyć wraz z wami posiłek i wysłuchać wszystkiego, co bracia będą mieli mi do powiedzenia. Z ustawionych przy oborze drewnianych ław dobiegły radosne śmiechy wesołej kompanii i chwila spędzona pośród biesiadników wydała się Cadfaelowi niezwykle kusząca. Cai już dostrzegł wychodzącego z domu zakonnika i zapraszającym gestem wskazał mu wolne miejsce i pełen kielich miodu. Bened, dbając o to, by puchary nie stały puste, podniósł się i sięgnął po gliniany dzban. Zaś brat Jan milczący, z rumieńcem na twarzy, promieniał szczęściem, teraz bowiem nie było już nikogo, kto oddzielałby go od pięknej dzieweczki. Siedziała tak blisko niego, że rękaw jej sukni dotykał jego dłoni, a gdy ciekawie pochylała ku niemu głowę, złote włosy ciężką falą odpadały na ramię młodzieńca. - Powiadaj, jak powiodła się wasza misja? - spytał Cai, podsuwając nowo przybyłym napełnione kielichy. - Czy Rhisiart zgodził się raz jeszcze podjąć dysputę z przeorem? - Obiecał, że przyjdzie - odparł Cadfael. - Wątpię jednak, by rozmowa ta przyniosła jakieś owoce, bowiem pierwsze spotkanie było dla Rhisiarta prawdziwie ciężką zniewagą. Mimo to przybędzie do nas na obiad, a to już coś. - Zanim jeszcze zdążycie wrócić na polanę, już cała osada będzie o tym mówić - zaśmiał się Cai. - W tych stronach wieści mkną szybciej niż wiatr, a po tym, co stało się dziś rano, wszyscy chcą wiedzieć wszystko o Rhisiarcie i jego zamiarach. Mówię wam, jeśli pan nasz zmieni zdanie i zaniecha oporu, tutejsi ludzie uczynią to samo. Nie dlatego nawet, że sami nie mieli wątpliwości, lecz że ufają jego mądrości. Skoro raz już podjął decyzję, nie porzuci jej dla błahej przyczyny i w Gwytherin wie o tym nawet najmłodsze dziecko. Lecz jeśli zdołacie go ułagodzić, możecie dopiąć swego i ruszać w drogę powrotną. - Bynajmniej nie jest to moim marzeniem - rzekł Cadfael. — Nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu człowiek nie potrafi czcić swych umiłowanych świętych bez otaczania przepychem ich kości, ale w obecnych czasach opactwa toczą między sobą prawdziwe boje o lepsze, cenniejsze relikwie. Doprawdy, cóż za wyborny miód — zwrócił się nagle do Caia. — To zasługa naszej Annest — odezwał się Bened najwyraźniej dumny ze swojej bratanicy. Opiekuńczym gestem położył dłoń na ramieniu dziewczyny i serdecznie przyciągnął ją ku sobie. - Lecz ma ona także wiele innych talentów. Gdyby zechciała wyjść za mąż, szczęśliwy wybraniec zyskałby w niej prawdziwy klejnot, lecz ja bolesną poniósłbym stratę. - Wszak mogę ci przywieść pomocnika i godnego następcę, którego nauczysz wszystkich tajników kowalskiej sztuki. - Na uśmiechniętym obliczu dziewczyny znów pojawiły się śliczne do-łeczki. - Gdzie zatem strata? Tymczasem zapadła już noc i choć goście całym sercem pragnęli pozostać dłużej wśród miłych kompanów, wiedzieli, że czas im ruszać w drogę. Ojciec Huw kręcił się niespokojnie, myśląc o przeorze oczekującym ich z rosnącą niecierpliwością. Widział już, jak jego wysoka postać wędruje tam i z powrotem po ogrodzie, wypatrując powrotu posłanników. Wstał zatem i rzekł: - Musimy już jechać. Mogą zacząć nas szukać. Chodź bracie, trzeba się już pożegnać. Posłuszny jego słowom brat Jan podniósł się niezwłocznie. Chłopiec stajenny przyprowadził już konie. Młody mnich miał twarz spokojną i tylko błyszczące oczy zdradzały przepełniające go uczucie. Wstając powiedział wszystkim dobranoc i pożegnał się w unię Boże. Wszystko to rzekł ostrożnie, lecz poprawnie — po walijsku! Długo jeszcze echo powtarzało odprowadzające jeźdźców aż do bramy pozdrowienia ł śmiechy. Pośród tego gwaru słychać było wyraźnie jasny głosik dziewczyny i okrzyki Engelarda, wołającego po angielsku „Niech was Bóg prowadzi!" — I kto cię zdążył tego nauczyć w tak krótkim czasie, od zmroku do zapadnięcia nocy? - sp*ytał Cafael, patrząc z ciekawością na brata Jana. - Bened czy Cai? - Żaden z nich - brzmiała odpowiedź. W głosie młodzieńca słychać było głębokie zadowolenie. Na niewiele by się zdało dociekać, w jaki sposób dziewczyna zdołała - skoro nie znała angielskiej, a on walijskiej rnowy - nauczyć Jana tak długiej kwesti. Widać rozmówili się w języku, do którego żadne z nich nie potrzebowało tłumacza. - Nie możesz nazwać zmarnowanym dnia - rzekł sentencjonalnie Cadfael - w którym zdołałeś się czegoś nauczyć. A esy poza tym udało ci się czegość jeszcze dowiedzieć? - Tak - odparł cicho Jan i zarumienił się. — Pojutrze u Beneda będą piec chleb. — Możesz udać się na spoczynek, ojcze przeorze - rzekł Huw, patrząc na bladą, pociągłą i zimną twarz Roberta, przy której jego własne oblicze, brązowe i pełne, zdawało się jaśnieć jakąś szczególną dobrocią. - Rhisiart obiecał, że przyjdzie i wysłucha twych racji. Poselstwo nasze przyjął uprzejmie i z rozwagą. Będzie tu jutro w południe, może nieco później. Z ust przeora wyrwało się ostrożne, stłumione westchnienie ulgi, lecz relacja księdza zbyt była lakoniczna, by zaspokoić jego ciekawość. Nim więc pozwolił wszystkim odejść i ułożyć się do snu, zażądał nowych szczegółów: - Ale czy Rhisiart pojął już, iż złą kroczy drogą, opierając się naszym żądaniom? Czy przemyślał rozsądnie rzecz całą i postanowił zmienić błędne swe postanowienie? Nikły blask migoczących świec ledwie rozświetlał mrok panujący w izbie. W kącie, słabo widoczne pośród tej ciemności, rysowały się dwie skulone, drżące z zimna i lęku postacie. Byli to bracia Jeremiasz i Columbanus, którzy - obawiając się czekającej ich nocnej wędrówki przez las - modlili się w duchu, by przeor nie kazał irn wracać do domu Cadwallona. Potężny brat Ryszard wysunął się zza pleców Roberta i stanął u jego boku. I na jego dobrotliwej twarzy malował się niepokój. Brat Cadfael bez ogródek rzekł: - Potrzebne ci będą racje naprawdę przekonujące i co ważniejsze - szczere, jak i Rhisiart jest szczery wobec ciebie. Co do mnie, nie przypuszczam, by było to łatwe zadanie. - Był już zmęczony ciągłym sileniem się na czcze frazesy i mówił teraz otwarcie to, co myślał. - Ojcze przeorze, w dzisiejszej z nim rozmowie popełniłeś ogromny błąd. Jeśli chcesz to naprawić, trzeba teraz, byś miał odwagę przyznać się do pomyłki lub skłonić do tego Rhisiarta. Kiedy tylko skończyła się poranna msza, przeor Robert wydał braciom starannie przemyślane polecenia: - Tylko ja, ojciec Huw, brat subprzeor i Cadfael jako tłumacz będą obecni dziś przy rozmowach. Ty, bracie Janie, pójdziesz do kuchni i zobaczysz, w czym mógłbyś okazać się pomocny, a jeśli będzie potrzeba, zajmiesz się także bydłem ojca Huw i dopilnujesz jego kurnika. Zaś co do was dwóch - zwrócił się do Columbanusa i Jeremiasza - wyznaczyłem wam specjalną misję. Podczas gdy my zasiądziemy do dysputy o relikwiach świętej, wy udacie się do świątyni. Będziecie modlić się i błagać Boga, by zatwardziałe serca otworzyły się na głos niebios i aby misja nasza dobiegła wreszcie pomyślnego końca. Chciałbym, by miejscem waszego czuwania była stara kapliczka poświęcona Winifredzie, zbudowana na tym cmentarzu, na którym dziewica została pochowana. Weźcie nieco jadła, trochę wina i zaraz ruszajcie w drogę. Chłopiec o imieniu Edwin wskaże wam drogę. Jeśli pozyskamy Rhisiarta dla na- szej sprawy - a ufam, iż z pomocą świętej pani zdołamy to osiągnąć -przyślę wam wiadomość, że możecie wrócić. Lecz dopóki nie otrzymacie mojego wezwania, pozostańcie tam i trwajcie w pobożnym skupieniu. Trzej bracia posłusznie rozeszli się do wyznaczonych im obowiązków. Brat Jan pospieszył ochoczo do Marared, tam zaś pilnował ognia i wypełniał sumiennie wszystkie polecenia staruszki. Niewiasta ta, będąc od wielu lat wdową i matką dorosłych już synów, radowała się wielce, iż ma do towarzystwa chłopca tak bystrego i pełnego życia, toteż - co rychło spostrzegł siedzący obok kuchennych drzwi Cadfael - obdarzyła go specjalnym przywilejem. Zanim jeszcze potrawy trafiły na stół, brat Jan dostawał z każdego dania najsmakowitsze kąski. Tymczasem z kuchni wysunął się mały Edwin, a za nim dwaj bracia, Jeremiasz i Columbanus. W zawieszonych na piersiach skórzanych sakwach mieli mięso i chleb, zaś Columbanus niósł jeszcze dużą butlę wina i drugą, mniejszą, w której zabrał dla siebie czystą, źródlaną wodę. - Ofiara to wprawdzie niewielka - rzekł swym cichym i łagodnym głosem - lecz postanowiłem nie jeść nic i pić jedynie wodę, dopóki sprawiedliwość, której bronimy, nie odniesie zwycięstwa. —To czyste szaleństwo - roześmiał się Jan. - Wszak łacno może się okazać, żeś przysiągł nie tykać wina do końca swoich dni! Tego wiosennego poranka pogoda była piękna, acz kapryśna, jak to się często w maju zdarza. Przeor Robert zasiadł wraz z trzema towarzyszami w cieniu owocowych drzewek, lecz wkrótce na sad spadły rozmigotane w słońcu pierwsze krople deszczu i w chwilę potem, pośród lejących się z nieba strumieni wody, czterej mężczyźni uciekali ku otwartym drzwiom chatki księdza. Ulewa trwała niemal pół godziny, a zbliżało się południe, pora, na którą Rhisiart zapowiedział swe przybycie. Spodziewano się więc, że przy idzie przemoczony. Było też możliwe, że po drodze zatrzymał się u Cadwallona i poczekał, aż znowu wyjdzie słońce. W takim razie dotarłby do domu ojca Huw nieco spóźniony. Uznawszy takie przypuszczenie za wielce prawdopodobne, mnisi nie zastanawiali się dłużej na nieobecnością oczekiwanego gościa. Tak przeszły dwa kwadranse, potem następne dwa, czas płynął dalej, a Rhisiart nie pojawiał się, przepadł gdzieś bez śladu. Na twarzy przeora Roberta - dotąd zawziętej i ponurej - odmalował się jeszcze niepewny, acz wyraźny triumf. - Widać pój ął j ak wielki jest jego grzech, a że słyszał już wcześniej moją przestrogę, teraz nie ma odwagi przyjść tu i spojrzeć mi w twarz - powiedział głośno. - Istotnie, słyszał twoje ostrzeżenie - spojrzenie ojca Huw stało się ciężkie niczym ołów - lecz nie dostrzegłem w nim żadnych oznak lęku. Rozmawiał z nami nader spokojnie i pewnie. Poza tym jest to człek, który zawsze dotrzymuje słowa. Nic z tego nie rozumiem, to niepodobne do Rhisiarta. - Jedzmy zatem, ale bez pośpiechu - postanowił przeor - i nie pozbawiajmy go sposobności wypełnienia wczorajszej obietnicy, jeśli zdarzyło się coś, co go zatrzymało. Wszak każdemu może się to przytrafić. Możemy na niego czekać aż do nieszporów, potem będziemy musieli zająć się swymi obowiązkami. - Pójdę kawałek drogą, do domu Cadwallona i z powrotem — zaofiarował się brat Ryszard. - Stamtąd wiedzie na polanę tylko jedna ścieżka. Zobaczę, może spotkam go i przyniosę wam jakieś wieści. Nie było go długo, ponad półtorej godziny, a powróciwszy samotnie, rzekł: - Poszedłem jeszcze dalej wzdłuż drogi, lecz nigdzie nie dostrzegłem ani śladu Rhisiarta. Gdym wracał, zajrzałem do Cadwallona, lecz jego ludzie kręcący się koło bramy rzekli mi, że nie widzieli, by ktokolwiek prócz dwóch naszych braci mijał tego dnia ich obejście. Obawiałem się już, że może Rhisiart wybrał krótszą drogę, podczas gdy ja skręciłem do jego sąsiada. - Poczekamy na niego do nabożeństwa, nie dłużej — stwierdził przeor, a jego zacięty głos brzmiał teraz pewniej niż poprzednio. Nie spodziewał się już swego gościa, nie obawiał się, że wróg przybędzie, by przekonać go o jego winie. Wiedział, że nieobecność Rhisiarta niemałą stanowi dla niego korzyść. Jednakowoż czekał aż do rozpoczęcia nieszporów, do piątej godziny po południu. Nikt w Gwytherin nie mógłby zarzucić mnichom, że nie dali Rhisiarto-wi dość czasu. - Więc tak kończy się ta historia - rzekł przeor, wstając i otrzepując dłonie, jak ktoś, kto chce pozbyć się wątpliwości czy też odpędzić nękające go zmory. - Nasz bohater położył uszy po sobie, a jego sprzeciwy dla nikogo nie mają teraz znaczenia. Chodźmy! Słońce stało jeszcze wysoko, lecz w miejscu, gdzie znajdował się kościółek, kładły się już głębokie, zielone cienie. Na polanie zebrało się sporo ludzi czekających na nabożeństwo. Zaś tam, gdzie zaczynała się leśna ścieżka i gdzie panował największy półmrok, pojawił się nie Rhisiart, lecz jego córka. Wyszła z zieleni lasu na zalaną słonecznym blaskiem przestrzeń, a jej czarne włosy splecione w warkocz, lecz tak dzikie, że wymykały się gładkiemu uczesaniu, zalśniły teraz miedzianym blaskiem. Była to Sioned we własnej, wędrującej do kościoła osobie, z podążającym za nią Pe-redurem, którego ręka zaborczo przytrzymywała jej łokieć, choć ona zdawała się wcale tego nie zauważać. Ujrzawszy wychodzących z domu księdza zakonników, zatrzymała się i patrzyła na tę milczącą procesję. Wzrok jej wędrował od człowieka do człowieka; zatrzymał się nieco dłużej na ostatnim z nich - Cadfaelu - i powrócił, jak gdyby brakowało mu w tej kompanii kogoś, kogo spodziewała się tam zobaczyć. Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas niezadowolenia. - Gdzie jest mój ojciec? - spytała, a w jej dużych oczach pojawił się błysk zaskoczenia, choć Sioned nie wyglądała jeszcze na zaniepokojoną. - Czy nie został tu z wami? Czyżbym minęła go po drodze? Jechałam konno aż do domu Cadwallona, on zaś szedł pieszo, więc jeśli opuścił was więcej niż godzinę temu, teraz powinien być już w domu. Przyszłam, żeby dotrzymać mu towarzystwa w kościele i wrócić wraz z nim po zakończeniu nabożeństwa. Przeor Robert spojrzał na nią ze zdumieniem i nozdrza poczęły mu lekko drżeć, jak gdyby poczuł się nieswojo. - Cóż ona mówi? Twierdzisz, że pan Rhisiart wyszedł na umówione z nami spotkanie? — Oczywiście - odparła Sioned zdziwionym głosem. — Tak właśnie mi powiedział. - Lecz nie przyszedł tutaj - rzekł Robert - Czekaliśmy na niego od południa, lecz on nie dał znaku życia. Brat subprzeor wyszedł mu nawet na spotkanie, lecz na próżno. Nie widział go nigdzie po drodze. Dziewczyna pojęła znaczenie tych słów bez pomocy Cadfaela. Błądziła wzrokiem od twarzy do twarzy, wciąż nie dowierzając, gotowa wybuchnąć złością. - Mówisz mi prawdę? A może zamknąłeś go gdzieś na klucz i zamierzasz trzymać mego ojca w niewoli, aż uda ci się wykopać z grobu szczątki świętej Winifredy i wy wieźć" je do Shrewsbury? Wszak tylko on był wam przeszkoda. A ty mu groziłeś! Peredur ze złością zacisnął palce na jej ramieniu i przyciągnął ją do siebie. — Cicho, nie wolno ci mówić takich rzeczy. Ci pobożni bracia nie okłamią cię przecież. - Która była godzina - zapytał Cadfael - gdy twój ojciec wyszedł z domu? Spojrzała na niego nieco już pewniejszym wzrokiem. Wokół dziewczyny zacieśnił się krąg milczących wieśniaków, gotowych w razie potrzeby wziąć ją w obronę. - Do południa brakowało jeszcze przynajmniej godziny. Chciał najpierw pójść na pole do przesieki, a potem dotrzeć najkrótszą drogą, przecinając milowy las. Miał aż nadto czasu, by znaleźć się tutaj przed południem. Do skraju przesieki miał z nim iść Engelard, który wybierał się dp obór na wzgórzu. Dwie krowy mają się tam wkrótce cielić. - Mówimy prawdę, dziecko - rzekł ojciec Huw głosem równie jak jej smutnym i niespokojnym. - Czekaliśmy na niego, lecz nie przyszedł. - Cóż mogło się z nim stać? Gdzie on teraz jest? — Minęliśmy się z nim po drodze i z pewnością jest już w domu -niecierpliwił się Peredur, ciągnąc ją rozpaczliwie za ramię. -Musimy wracać, bez wątpienia zastaniemy go już na miejscu. — Nie! Po cóż miałby wracać, skoro szedł tu na obiad? A jeśli nawet, to dlaczego tak późno? Jeśliby zmienił zamiary, byłby z powrotem na długo, zanim uczesałam włosy i wyszłam mu na spotkanie. Poza tym, nigdy by tego nie uczynił. - Sądzę - zdecydował ojciec Huw - że rzecz ta jest sprawą wszystkich moich parafian i najlepiej będzie, jeśli odłożymy wszelkie inne zajęcia, nawet kościelną posługę, dopóki nie znajdziemy Rhisiarta i nie upewnimy się, iż nic złego mu się nie przytrafiło. Prawdziwie może to być, że zaszło po prostu jakieś nieporozumienie co do czasu, lecz trzeba to najpierw zbadać, a zastana? wiać si? nad tym będziemy później. Jest nas wystarczająco wielu. Podzielimy się zatem na grupy, aby móc szukać na wszystkich drogach, jakie być może obrał, a Sioned pokaże nam, którędy w jej mniemaniu nasz przyjaciel szedł przez las od strony pól do ścieżki wiodącej tutaj. Nie ma wprawdzie w tych stronach dzikich zwierząt, lecz nie jest wykluczone, że przewrócił się gdzieś i odniósł rany, które uniemożliwiły mu dalszy marsz lub sprawiły, iż nie jest w stanie iść dość szybko. Czy pójdziesz z nami, ojcze przeorze? - Pójdę, gdyż z całego serca pragnę wam pomóc - odparł przeor Robert. -1 nie tylko ja, lecz my wszyscy. Ci, których siły i możliwości były mniejsze, poszli otwartą, konną drogą z poleceniem, by rozproszyć się po obu stronach i przeszukać przydrożne zarośla, zaś bardziej sprawni fizycznie obrali wąską ścieżkę zaczynającą się za ogrodzeniem gospodarstwa Cadwallona. Drzewa nie tworzyły tu jeszcze zbyt wielkiej gęstwiny, ziemię porastała bujna trawa, a krzewy nie rozrosły się na tyle, by nie można było przejść. Poszukujący utworzyli półkole i posuwali się naprzód w odległości kilku kroków od siebie nawzajem. Sioned szła w górę ścieżki zdecydowanym krokiem, z zaciśniętymi mocno ustami i wzrokiem utkwionym w jednym punkcie; tuż za nią kroczył zrozpaczony niemal Peredur, cały czas mrucząc do niej słowa ponaglenia, choć ona nie zwracała nań najmniejszej uwagi. Niezależnie, czy sam wierzył w swe uspokajające zapewnienia czy też nie, bez wątpienia był młodzieńcem głęboko zakochanym i gotowym uczynić wszystko, by tylko usłużyć i ochronić Sioned, podczas gdy ona widziała w nim jedynie chłopca z sąsiedniego gospodarstwa, przy tym nieco meczącego. Od domu Cadwallona dzieliło ich już dobre pół mili, gdy ojciec Huw niespodziewanie pociągnął brata Cadfaela za rękaw. - Zapomnieliśmy o braciach Jeremiaszu i Columbanusie! Wzgórze, na którym stoi kaplica, jest niezbyt daleko stąd, na prawo od ścieżki. Spytaj przeora Roberta, czy nie byłoby słusznym, aby posłać po nich? - W istocie, zapomniałem - przyznał zapytany przeor. - Tak, z całą pewnością należy kogoś posłać. Najlepiej poproś któregoś z twoich parafian, oni wszak znają drogę. Jeden z młodych mężczyzn posłusznie zszedł ze ścieżki między drzewa i puścił się biegiem. Reszta grupy - niby powolna, wielka kosa - zagłębiała się w coraz bardziej gęsty las. - Idąc z przesieki - rzekła Sioned zatrzymując się - musiał dotrzeć w to mniej więcej miejsce. Jeśli skręcimy teraz na skos w pra wo i rozproszymy się jak poprzednio, powinniśmy pójść drogą, którą prawdopodobnie i on obrał. Teren wznosił się, drzewa rosły tu bliżej siebie, a zarośla stały się niemal nie do przebycia. Zaczęli przedzierać się przez krzaki, zmuszeni dzielić1 się co kilka metrów, tracąc niekiedy z oczu nawet najbliżej idących. Uszli w ten sposób zaledwie kawałek drogi, kiedy kowal Bened, posuwając się przez zarośla na lewo od brata Cadfaela, wydał wielki okrzyk przerażenia, na dźwięk którego wszyscy zatrzymali się natychmiast, wstrząśnięci brzmieniem tego głosu. Cadfael odwrócił się w stronę, z której dobiegł krzyki przedarłszy się przez cierniste gałęzie, wyszedł na wąską, owalną polankę porosłą trawą i otoczoną ze wszystkich stron przez gęste krzewy zjedna tylko długą ścieżką szerokości zaledwie ludzkich ramion. Tam właśnie, dokładnie w miejscu w którym musiał wyjść z zarośli, leżał na plecach Rhisiart, prawym biodrem gniotąc trawę pod sobą, z rękoma szeroko rozłożonymi na ziemi. Nogi miał podciągnięte pod brzuch, skrzyżowane i spętane w kolanach. Jego krótka broda wyzywająco sterczała ku niebu - podobnie jak pokryta piórami lotka strzały, pod tym samym kątem wystającej spomiędzy żeber. Niczym stado spłoszonych jeleni biegli, przedzierając się przez gęste chaszcze w stronę, skąd dochodziło wołanie kowala. Tak dotarli na niewielką, wolną od drzew polanę i tam zatrzymali się. Milczące, pobladłe twarze ciasnym kręgiem otoczyły leżące w trawie ciało. Cadfael ukląkł przy nim i zbliżywszy twarz do rozchylonych ust mężczyzny starał się wyczuć choćby cień oddechu. Położył dłoń na zimnej szyi i szukał tętna, drugą zaś ręką sprawdzał, czy pierś unosi się choć trochę. Nie znalazł jednak żadnych oznak życia. W tej krótkiej chwili wszystko na polanie jakby zamarło i tylko Cadfael poruszał się w nieruchomej, martwej, przytłaczającej ciszy. Zdawało się, że nawet otaczający go ludzie przestali oddychać. Potem hałas i ruch wybuchły naraz ze zdwojoną siłą. Sioned przedarła się przez gęstą ciżbę i ujrzawszy ciało ojca, krzyknęła przeraźliwie, a więcej było w tym okrzyku furii niż rozpaczy. Rzuciła się ku leżącemu. Peredur zdążył uchwycić jej dłonie i zatrzymać z dala od Rhisiarta. Otoczył ją ramionami i zmusił, by ukryła twarz na jego piersi. Dziewczyna nie przestawała zawodzić. Z całej siły odepchnęła młodzieńca i uwolniwszy się z jego objęć, padła na kolana tuż obok Cadfaela. Wyciągnęła szczupłe ręce, jakby chciała przytulić się do nieruchomego ciała, lecz mnich zdołał ją w porę powstrzymać. - Nie! Nie dotykaj niczego! Nie teraz! Zostawmy go tak, jak jest, ma on nam bowiem kilka rzeczy do powiedzenia! Jakaś przyrodzona bystrość umysłu, która nie opuściła Sioned nawet w tej chwili, nakazała jej wysłuchać tego polecenia, nim jeszcze dotarły do niej wypowiedziane słowa. Spojrzała na mnicha pytającym wzrokiem szeroko otwartych oczu i z wolna usiadła na trawie, obie ręce kładąc na swoim łonie. Jej wargi bezgłośnie powtórzyły: „Kilka rzeczy do powiedzenia!" Przeniosła wzrok z twarzy Cadfaela na oblicze zmarłego. Wiedziała, że nie żyje. Wiedziała także, że zmarli przemawiają często głosem grzmotu. Dla członków dumnego walijskiego rodu, z którego pochodziła, więzy krwi były czymś świętym, nakładały poczucie obowiązku silniejsze nawet niż rozpacz. Toteż kiedy pozostali podeszli bliżej, a jeden z nich wyciągnął rękę, chcąc dotknąć ciała, to ona właśnie zasłoniła ramieniem doczesne szczątki swego ojca i rzekła rozkazującym tonem: — Nie! Niech tak zostanie! Cadfael, który uprzednio oparł się o trawę, podniósł rękę i zastanowił się przez chwilę, gdyż coś go zaniepokoiło. Teraz wiedział już co. Kiedy klęczał, czuł wyraźnie poprzez habit, że trawa jest mokra po porannej ulewie. Zaś miejsce pod prawym ramieniem Rhisiarta było całkiem suche, na dłoni mnicha nie pozostała nawet kropla wody. Dotknął raz jeszcze i przejechał palcami wzdłuż boku zmarłego w tę i z powrotem. Dopiero w okolicach kolan wyczuł wilgoć, a jego nozdrza wyłapały świeży zapach zmoczonej trawy. Dziwne! Bardzo dziwne! Póki co zanotował w myślach te spostrzeżenia, gdyż chciał sprawdzić jeszcze kilka innych rzeczy - wszak nie miał na razie żadnej pewności. Za jego plecami zamajaczyła wysoka, nieruchoma sylwetka; mógł to być jedynie przeor. W istocie, był to Robert, który w obecnym swym stanie dogłębnego zdumienia, bliższy był teraz niż kiedykolwiek ekstatycznego transu, tak naturalnego u Columbanu-sa. Przez cichy, spazmatyczny szloch Sioned przedarł się jego wysoki głos: — Czy on nie żyje? - Nie żyje - odparł Cadfael bezbarwnym tonem i spojrzał w szeroko otwarte, suche oczy dziewczyny, przyrzekając jej w duchu coś, czego nie potrafił określić. Cokolwiek miało to oznaczać, ona zrozumiała i uspokoiła się. Wszak ten zakonnik także był Walijczykiem, także wiedział, czym są więzy krwi. A ona była przecież jedyną dziedziczką, jedyną bliską krewną zamordowanego mężczyzny. Spoczywał na niej obowiązek, wobec którego żal i smutek straciły na znaczeniu. Niespodziewanie rozległ się bolesny, lecz podniosły głos przeora: - Oto widzimy zemstę świętej! Czyż nie powiedziałem, że zniszczy ona każdego, kto ośmieli się stanąć na przeciw jej żądaniom? Przetłumacz im, co rzekłem! Niech ujrzą, jak spełnia się moja przepowiednia, i niech dla wszystkich innych opornych serc będzie to ostrzeżeniem. Święta Winifreda pokazała nam swoją moc i niezadowolenie. Wszyscy natychmiast pojęli sens tych słów i bez pomocy tłu macza. Kilkunastu stojących najbliżej ludzi cofnęło się w przerażeniu, z kilkunastu ust padły wymruczane ciche obietnice poddania się woli świętej. Nikt za nic w świecie nie sprzeciwi się już tak potężnej dziewicy. - Człek bezbożny zbiera to, co zasiał - wygłosił Robert. - Rhi-siart otrzymał ostrzeżenie i nie posłuchał go. Ci najbardziej przestraszeni padli już na kolana. W istocie święta Winifreda nie znaczyła dla nich zbyt wiele, dopóki ktoś inny nie upomniał się o nią, Rhisiart zaś wygłaszał swoje poglądy w imieniu całej parafii. A teraz ten człowiek był już martwy, zgładzony w niewiarygodny sposób w swoim własnym lesie. Sioned i Cadfael patrzyli na siebie ponad przebitym sercem gospodarza. Dziewczyna była bardzo dzielna, nie rzekła nic, choć słowa same cisnęły jej się na usta, a może raczej ochota, by splunąć w tę bladą, arystokratyczną, alabastrową twarz przeora. I to nie ona, lecz Peredur odezwał się pierwszy. - Nie wierzę w to! - rzekł czystym, gniewnym głosem, rozbrzmiewającym pod sklepieniem z gałęzi. - Czyż łagodna święta dziewica mogłaby zemścić się w ten sposób na dobrym człowieku? Tak, dobrym, choć idącym błędną drogą! A jeśli byłaby tak nieli- tościo wa, żeby aż karać śmiercią - w co nie wierzę! -po cóż byłyby jej łuk i strzała? Wszak ogień z niebios wystarczyłby do wypełnienia jej woli i tym bardziej zaświadczyłby o jej potędze. Widzisz tu, ojcze przeorze, zamordowanego człowieka. Ludzka to ręka założyła strzałę, ludzka ręka naciągnęła łuk i dla ludzkich powodów tak się stało. Komuś jeszcze poza świętą Winifreda Rhisiart widać przeszkadzał w realizacji zamiarów. Dlaczegóż ją mamy obarczać winą? Robert pojął, iż Peredur nie zgadza się z nim, lecz nie uchwycił sensu słów, więc Cadfael przetłumaczył mu to, co młodzieniec powiedział. - Ten młody człowiek ma rację - dodał od siebie. - Strzała nie została wysłana z niebios. Spójrz, pod jakim kątem utkwiła między żebrami. Wystrzelono ją z ziemi! Może przez kogoś wyposażonego w krótki łuk i skrytego w zaroślach? To prawda, teren tutaj opada, tak że napastnik mógł stać nawet niżej od Rhisiarta, ale i wtedy... — Święci, gdy pragną zemścić się, mogą korzystać także z ziemskich środków - przerwał Robert — Lecz ów ziemski instrument nie przestaje mimo to być mor dercą -rzekł Cadfael. -Walia także ma swoje prawa. Musimy posłać wiadomość do sądu książęcego. Przez cały ten czas Bened stał wpatrując się ponuro w ciało niewielką plamę krwi wokół rany i sterczące drzewce pokryte piórami. Nagle rzekł powolnym głosem: - Znam tę strzałę. Znam jej właściciela, a przynajmniej człowieka, którego znak na niej widnieje. Młodzi mężczyźni, którzy żyją blisko siebie w jednym gospodarstwie, zwykli oznaczać swoją własność jakimś znakiem, aby nie było sporów, do kogo dana rzecz należy. Spójrzcie, końce piór po jednej stronie zabarwione są na niebiesko. - Gdy to powiedział, kilku zebranych westchnęło ciężko, gdyż znali ten znak tak samo dobrze, jak i on. - To znak Engelarda - powiedział otwarcie Bened, a trzy czy cztery przyciszone głosy potwierdziły jego słowa. Sioned, zaskoczona, uniosła wzrok. W jej zimnym spojrzeniu po chwili pojawił się błysk złości i strachu. Rhisiart nie żył i nic prócz wdziania żałoby, zrobić dla niego nie mogła. Lecz Engelard był wciąż żywy i wystawiony na wszelkie ciosy, zwłaszcza, że jako obcy nie miał tu żadnych krewnych, którzy wstawiliby się za nim. Podniosła się gwałtownie z ziemi, smukła i wyprostowana, i jęła wodzić od twarzy do twarzy przenikliwym spojrzeniem, - Engelard jest najbardziej godnym zaufania spośród wszystkich ludzi mego ojca i raczej dałby uciąć sobie prawą dłoń, niż nastałby na jego życie. Któż ośmiela się twierdzić, że on popełnił tę zbrodnię? - Nie mówię tego wcale - odparł spokojnie Bened. - Rzekłem jedynie, że strzała nosi jego znak, a on sarn w całej okolicy najsprawniej włada krótkim łukiem. -1 wszyscy w Gwytherin wiedzą - dodał któryś z Walijczyków tonem nie oskarżającym, lecz stwierdzającym fakt - że nierzadko spierał się srodze z Rhisiartem o pewną sprawę, która stanęła między nimi. — O mnie - rzekła twardo Sioned. - Rzeknij wyraźnie, co masz na myśli! To ja najlepiej znam całą sprawę. Lepiej niż ktokolwiek z was! Tak, zdarzało się wiele razy, że ostre padały między nimi słowa, zresztą w tej jednej tylko kwesti, lecz poza wszystkim rozumieli się dobrze i żaden z nich nigdy nie wyrządziłby drugiemu krzywdy. Czy sądzicie, że ta, o którą toczy się spór, może takich rzeczy nie wiedzieć? Powtarzani: tak, spierali się, lecz o sobie nawzajem wyższe mieli mniemanie, niż ktokolwiek i kiedykolwiek o was. I nie działo się tak bez przyczyny. - Lecz któż jest w stanie orzec - odezwał się niski głos Peredura - jak dalece człek potrafi odejść od swych zasad i natury, gdy rozkwitnie w jego sercu miłość do niewiasty? Odwróciła się ł spojrzała na niego z pogardą. - Sądziłam, że jesteś jego przyjacielem! - Jestem nim - odparł z przekonaniem Peredur i pobladł na twarzy. - To, co rzekłem, w nie mniejszym stopniu i do mnie się odnosi. —Dlaczego mówi się tu o Engelardzie? - spytał Robert, który — jako że nie znał języka - wyłączony był z dysputy. - Powiedz mi, o czym oni rozmawiają. - A gdy Cadfael przetłumaczył mu treść rozmowy w słowach tak zwięzłych, jak tylko było to możliwe, nie zważając na to, iż nie ma tu żadnego prawa, by wydawać sąd w tej kwestii, powiedział: - Widzę stąd więc, iż riależy zażądać od owego młodzieńca co najmniej zdania sprawy z tego, co robił dziś przez cały dzień. Może się okazać, że byli z nim inni, którzy zaświadczą o jego niewinności, lecz jeśli nie... - Dzisiejszego ranka Engelard wyruszył wraz z twoim ojcem -rzekł Huw, niemal z rozpaczą patrząc na nieruchomą i wyzywającą twarz dziewczyny. - Tak nam powiedziałaś. Poszli razem aż na skraj pola w przesiece. Wtedy ojciec twój skręcił i poszedł swoją drogą, aby spotkać się z nami, a Engelard miał przybyć jeszcze milę i dotrzeć do obór, gdzie cielą się krowy. Trzeba nam dowiedzieć się, czy ktoś widział Rhisiarta już po jego rozstaniu się z młodzieńcem. Czy ktoś z was mógłby powiedzieć coś" o tym? Odpowiedziało mu milczenie. Otaczających ich ludzi wciąż przybywało. Kilku spośród szukających na konnej drodze, nie znalazłszy tam żadnych śladów, dołączyło do tych, którzy odkryli przerażające rozwiązanie zagadki. Inni, usłyszawszy o zaginięciu gospodarza, przybyli wprost z wioski. Dotarł już także wysłannik ojca Huw wraz z braćmi Columbanusem i Jeremiaszem, których odszukał w kaplicy. Nikt jednakże nie widział tego dnia Rhisiarta. Nikt też nie spotkał Engelarda. — Trzeba go przesłuchać - rzekł przeor Robert. — A jeśli jego odpowiedzi okażą się niezadowalające, zamknąć i odesłać do ksią- żęcego sądu. Z tego bowiem, co zostało powiedziane, wynika niezbicie, iż człowiek ten miał powód, by chcieć usunąć Rhisiarta ze swej drogi. - Powód?! - Skrywane dotąd oburzenie Sioned wybuchło teraz z całą mocą, tak jak ledwie się tlący żar, gdy natrafia na suche gałązki, strzela w górę wysokim płomieniem. Choć wykrzyknęła to słowo w języku Walii, dla wszystkich stało się jasne, że dziewczyna uważnie śledziła wszystko to, o czym rozprawiano wokół po angielsku i rozumiała każde zdanie. W jednej chwili okrutny los kazał Sioned zapomnieć o głównej przyczynie, dla której przez tak długi czas skrywała swą znajomość angielskiej mowy. — Nie tak ważki, jak sądzisz, ojcze przeorze! Każda istota w tej biednej osadzie wie, jak ogromnie zależało ci na tym, by odebrać nam świętą Winifredę. Chciałeś zawieźć ją do Śhrewsbury, by przyniosła chwałę nie tylko twemu opactwu, lecz także - a może przede wszystkim - tobie. Czy ktokolwiek prócz mego ojca był ci przeszkodą? Tobie on zawadzał, nie Winifredzie! Wskaż mi lepszy powód, by życzyć sobie jego śmierci! Przez te wszystkie lata nikt nie pomyślał nawet, by podnieść na niego rękę! Aż przybyliście wy, z waszym żądaniem świętych relikwii, i cóż się oto stało? Owszem, Engelard poróżnił się z Rhisiartem, lecz spór ten ciągnie się już od wielu miesięcy, a przyczynę jego każdy pojmie bez trudu. Twoja sprawa wynikła nagle i nieoczekiwanie. Nasze pragnienia mogą poczekać, oboje wszak jesteśmy młodzi. Ty czekać nie chciałeś! Któż zaś wiedział tak dobrze jak ty sam, o której godzinie ojciec mój powinien był iść przez ten las, spiesząc na umówione spotkanie? Kto miał większe powody sądzić, iż Rhisiart nie zmienił zdania? Ojciec Huw, przerażony, już od dłuższego czasu wyciągał rękę, by ją uciszyć, lecz ona nie zamierzała milczeć. -Dziecko, dziecko, nie wolno ci rzucać tak strasznego oskarżenia na wielebnego przeora, to śmiertelny grzech. - Przypominam jedynie fakty, niech one sarnę mówią - odparła ostro Sioned. - Gdzie tu oskarżenie? Przeor Robert może wskazać nam fakty, które świadczą na jego korzyść, ja zaś mówię o tych, które z pewnością nie są po jego myśli. Mój ojciec był jedyną zawadą na jego drodze i został z niej usunięty. -Dziecko, każdy, kto mieszka w tej dolinie, wiedział, że ojciec twój ma przybyć do mego domu, każdy znał godzinę, o której miało odbyć się spotkanie i wielu też znało wszelkie możliwe drogi daleko lepiej, niż ci oto szlachetni bracia ze Śhrewsbury. Taka okazja mogła więc skusić kogoś, kto z całkiem innych przyczyn niechętny był naszemu przyjacielowi. Trzeba ci też wiedzieć, iż przeor Robert przez cały dzień od rana spędził wraz ze mną, bratem Ryszardem i bratem Cadfaelem. - Huw załamał ręce i zwrócił się do Roberta z błagalną prośbą: - Ojcze przeorze, proszę cię pokornie, byś nie miał za złe tej dziewczynie jej nieroztropnych słów. Jest pogrążona w głębokim smutku, straciła ojca... Nie może dziwić, że oskarża nas wszystkich. - Nie mam jej za złe niczego - powiedział chłodno przeor. -Rozumiem, że rzuca podejrzenia na mnie i moich towarzyszy, lecz wszak odpowiedziałeś jej na te zarzuty. Powiedz tej młodej niewieście w moim imieniu, że zarówno ty sam, jak i inni obecni tutaj, mogą zaświadczyć, iż cały dzień spędziłem razem z tobą lub w zasięgu twego wzroku. Dziękują Bogu za tę jedną chociaż pewną rzecz, ojciec Huw zamierzał już powiedzieć to wszystko dziewczynie raz jeszcze, gdy ona, z pośpiechem i mocą, zapominając, że nie powinna zwracać się do Roberta bez pośrednictwa tłumacza, wykrzyknęła po angielsku: — Mogło tak być, ojcze przeorze, zresztą nie wydaje mi się prawdopodobnym, abyś potrafił dobrze strzelać z łuku. Lecz człowiek, który usiłował kupić sobie zgodę mego ojca, może również bez trudu kupić kogoś, kto wykona dla niego każdą niegodziwą pracę. Masz wszak jeszcze swoją sakiewkę! Rhisiart nią wzgardził! - Zważaj dzieweczko! - wrzasnął Robert, którego cierpliwość się wyczerpała. - Skazujesz swą duszę na potępienie! Pozwoliłem ci na wiele, mając na względzie twój ból, lecz zaczynasz posuwać się zbyt daleko! Wpatrywali się w siebie niczym uczestnicy pojedynku przed rozpoczęciem walki. On - wysoki, sztywny i chłodny, jak bryła lodu, ona delikatna, lecz dzika i bardzo piękna. Swój czepek dawno już zgubiła gdzieś w krzakach i pierścienie czarnych włosów opadały jej teraz swobodnie na ramiona. I kiedy już miała wyrzucić z siebie kolejne, gorące jak ogień słowa, lub on cisnąć w nią straszliwsze jeszcze przekleństwo, wszyscy usłyszeli przybliżające się wśród lasu głosy, na przemian męski i dziewczęcy, i coraz bliższy szelest gałęzi, jak gdyby tych dwoje posłyszało podniesione tony, groźby i hałas czyniony przez wielu ludzi, którzy zebrali się tak daleko w głębi lasu, i jakby owi nieznani przybysze pragnęli dotrzeć tu jak najszybciej, by zobaczyć, co się stało. Dwoje przeciwników także usłyszało te głosy i wytrąciły ich one z tego stanu podobnego do transu, w którym uwaga każdego z nich skupiona była tylko na stojącym naprzeciw wrogu. Sioned wiedziała, kim są ci nowi przybysze, i przez jej twarz przebiegł cień nagłego strachu i rozpaczy. Rozejrzała się wokół siebie dzikim wzrokiem, lecz nie znalazła ratunku. Dziewczęca ręka rozsunęła krzaki broniące dostępu do polanki, na której stali. Na trawie obok nich stanęła Annest i zaskoczona popatrzyła na zebraną tu w niewiadomym celu tak wielką gromadę ludzi. Ścieżka była wąska niczym trop jelenia, a dziewczyna niespodziewanie zatrzymała się w miejscu; to dało Sioned ostatnią szansę. Odważnie postanowiła ją wykorzystać. - Wracaj do domu, Annest — rzekła głośno. — Ja nie przyjdę sama, idź więc szybko i przygotuj wszystko, co potrzeba dla gości. Masz niewiele czasu. Mówiła to głosem wysokim i natarczywym. Annest nie zdążyła jeszcze spojrzeć w dół, poza tym trawa i cienie przysłaniały nieco ciało Rhisiarta. Wysiłki Sioned okazały się próżne. Kiedy Annest stała, wahając się, co ma uczynić, jakaś duża dłoń spoczęła na jej ramieniu i łagodnie odsunęła na bok. - Towarzystwo zda się być nieco głośne i zagniewane — odezwał się wysoki i czysty, męski głos - więc poczekamy na ciebie, Sioned, i pójdziemy wszyscy razem. Engelard objął Annest obiema rękami, tak jak mógłby to uczynić jej brat, i odsunąwszy ją wszedł na polankę. Cały czas patrzył tylko na nią, szedł ku niej, jakby po swoją własność, a w jego twarzy odbiły się nagle niby w zwierciadle wszystkie uczucia odmalowane w oczach ukochanej: napięcie, rozpacz, ogień i lód. Zmarszczył brwi, początkowy uśmiech znikł z jego ust, oczy pociemniały i stały się bardziej niebieskie niż płatki chabrów. Minął przeora Roberta, tak jakby zakonnika w ogóle tu nie było lub był jedynie martwym pniem drzewa, stojącym na środku ścieżki. Rozłożył ręce, a Sioned dotknęła ich swymi dłońmi i na chwilę zamknęła oczy. Nie było już nadziei, stał tutaj pośrodku całkiem bezbronny. Krąg ludzi, niekoniecznie nawet mu wrogich, zamknął się wokół chłopca. Trzyma! jeszcze jej dłonie, gdy nagle spostrzegł ciało Rhisiarta. Zaskoczenie uderzyło go równie niespodziewanie, jak niespodziewanie celna strzała przecięła życie Rhisiarta. Cadfael widział go dobrze i zauważył, że wargi młodzieńca poruszają się bezdźwięcznie, szepcząc słowa: „Chryste, dopomóż". Później gestem wyraził więcej, niż zdołałby wypowiedzieć słowami. Jedną dłonią uchwycił łagodnie obie ręce Sioned, drugą powoli położył na jej włosach, gładził policzek dziewczyny, podbródek i szyję, a wszystko z takim szczególnym mistrzostwem, z takim uczuciem, że - jak się wydawało - zdołał uśmierzyć jej przestrach i ból, mimo że sam ledwie opanował drżenie ciała wywołane tak strasznym widokiem. Objął ją ramieniem i mocno przyciągnął do siebie. Potem powoli rozejrzał się po twarzach otaczających go ludzi aż wreszcie opuścił wzrok na ciało swego pana. Na jego twarzy pojawił się wyraz wściekłości. - Kto to uczyni!? Ponownie rozejrzał się, szukając kogoś, kto odpowie na to pytanie, i zawahał się pomiędzy przeorem Robertem, który wszędzie, gdzie się znalazł, uzurpował sobie prawa władcy, a ojcem Huw, obdarzonym powszechnym zaufaniem. Powtórzył pytanie po angielsku, lecz nikt mu nie odpowiedział, nikt się nawet nie poruszył, żadnego gestu, nic. Wtedy odezwała się Sioned; ostrożnie, lecz wyraźnie ostrzegała chłopca: - Są tutaj tacy, którzy twierdzą, że to ty uczyniłeś. - Ja?! - krzyknął, zaskoczony raczej, niż przerażony, i odwrócił się gwałtownie, aby spojrzeć w jej skupioną i niespokojną zarazem twarz. Samym tylko spojrzeniem przekazała mu bezgłośne ostrzeżenie: „Uciekaj! Oni winią cię za tę zbi-odnię!" Tylko tyle mogła zrobić, lecz on zrozumiał, istniało bowiem między nimi coś, co pozwalało im porozumiewać się w milczeniu, samym jedynie wzrokiem. Szybko oszacował ilość swoich ewentualnych wrogów i odległość, jaka go od nich dzieliła, lecz nie poruszył się. —Kto mnie oskarża? - zapytał. — I na jakiej podstawie? Zda się, że to raczej ja mógłbym oskarżyć was wszystkich, stojących tu nad ciałem mojego pana, gdyż sam cały dzień spędziłem w oborze przy krowach. Kiedym wrócił do domu, zastałem tam Annest bardzo niespokojną o Sioned, która powinna była już dawno powrócić. Chłopiec od kóz powiedział jej, że wieczorne nabożeństwo w kościele nie odbyło się. Wyszliśmy, aby was odszukać i udało nam się to dzięki hałasowi, jaki tu czyniliście. Pytam raz jeszcze i będę pytać, dopóki się nie dowiem: -Kto to uczynił? - Wszyscy o to pytamy - rzekł ojciec Huw. - Synu, nikt tutaj cię nie oskarża. Są jednak powody, które dają nam prawo, aby cię przesłuchać, a wszak człek, czyste mający sumienie nie powinien wstydzić się lub bać, lecz odpowiadać zgodnie z prawdą. Czy przyjrzałeś się już strzale, która zabiła Rhisiarta? Zrób to teraz! Engelard zmarszczył brwi, postąpił krok do przodu, spojrzał poważnie ze smutkiem na nieżyjącego mężczyznę, a potem przeniósł wzrok na strzałę. Gdy zobaczył niebieski ślad na piórach, ciężko westchnął. - To jedna z moich strzał! - Popatrzył podejrzliwie na otaczających go ludzi. - Albo też ktoś podrobił mój znak. Lecz nie, należała do mnie. Poznaję po wykończeniu. Mam ją zaledwie od tygodnia. - Mówi, że należała do niego? - spytał Robert, który starał się jak mógł zrozumieć wszystko, o czym była mowa. - A więc przyznaje, że to jego strzała? - Przyznaję? - wykrzyknął po angielsku Engelard. - Cóż tu można przyznawać? Ja to po prostu m ó w i ę ! O tym, jak się tu znalazła i kto ją wystrzelił, wiem nie więcej niż wy, lecz z pewnością jest to moja własność. Na Boga? - krzyczał z wściekłością. — Czy sadzisz, że gdybym miał cokolwiek wspólnego z tą zbrodnią, zostawiłbym w ranie strzałę zaznaczoną moim kolorem? Masz mnie za głupca dlatego tylko, że jestem obcy na tej ziemi? I czy uważasz, że mógłbym wyrządzić krzywdę Rhisiartowi? Człowiekowi, który stał mi się przyjacielem i dał środki do życia, gdym zbiegł z Cheshire? - Nie chciał jednak widzieć w tobie kandydata do ręki swej córki - rzekł Bened z niemal wyraźną niechęcią. - Niezależnie od tego, jak dobry rnógł dla ciebie być we wszystkich innych sprawach. - W istocie, tak było i zgodnie z tradycją miał do tego prawo. Wiem o tym, gdyż nauczyłem się już wiele o Walii ł jej mieszkańcach i jeśli nawet bolało mnie to, rozumiałem, iż postępował tak nie bez powodu i wedle obyczaju. Nigdy jednakże nie uczynił wobec mnie niczego, co mógłbym nazwać nieuczciwością. Wytrzymywał wszystkie moje złości i niecierpliwości. W całym Gvynedd nie ma nikogo, komu okazywałbym większy szacunek i kogo lubiłbym bardziej niż jego. Równie dobrze jak zadawać ranę Rhisiartowi, sobie samemu mógłbym podciąć gardło. - A on wiedział i wie o tym nadal - dodała Sioned. - Podobnie jak ja. - Lecz strzała z twojego pochodzi kołczanu - rzekł zbolałym głosem Huw. — A wszak po dokonaniu takiego czynu szybka ucieczka może okazać się daleko ważniejsza niż odzyskanie broni, czy też zatarcie śladów. - Gdybym zamierzał rzecz taką uczynić - odaprł Engelard - choć Bóg nie dopuścił nigdy, aby choć myśl podobna zrodziła się w mojej głowie, mógłbym wszak postąpić jak ów diabeł, który rzeczywiście popełnił zbrodnię - użyć strzały należącej do kogoś innego. - Jednakże, mój synu, bardziej w twojej naturze leżałoby - nalegał ze smutkiem ksiądz - gdybyś czyn taki popełnił bez uprzedniego przygotowania i z pomocą własnego łuku i strzał. Wystarczyłaby kolejna sprzeczka, nagły atak złości! Nikt nie twierdzi, iż rzecz była wcześniej zaplanowana. - Przez cały dzisiejszy dzień nie miałem ze sobą łuku. Po cóż byłby mi potrzebny w oborze? -Rzeczą sądu książęcego będzie rozważenie wszystkich możliwości - rzekł przeor Robert, chcąc odzyskać przewodni głos w dyspucie. - Teraz zaś powinniśmy dowiedzieć się od młodzieńca jedynie, gdzie był przez cały dzień, co robił i w czyim przebywał towarzystwie. - Nie było ze mną nikogo. Obory za Bryn znajdują się w miejscu odosobnionym, dobre są tam pastwiska, lecz odległe od uczęszczanych dróg. Ocieliły się tam dzisiaj dwie krowy, jedna w południe, druga nieledwie przed wieczorem. Ciężki był to poród i przysporzył mi wielu kłopotów. Lecz potomstwo jest żywe i chodzi o własnych siłach. Oto com robił przez cały dzień. - Czy po drodze rozstałeś się z Rhisiartem na jego polu? - Tak było; a później udałem się wprost do czekającej na mnie pracy. Od tamtej chwili nie widziałem go już więcej. - Czyś z kimś rozmawiał tam, w waszych oborach? Czy jest ktoś,'kto mógłby poświadczyć, że istotnie spędziłeś dzień cały w miejscu, o którym mówisz? - Robert był teraz w swoim żywiole i za nic na pozwoliłby, by inicjatywa przeszła w inne ręce. Enge- lard spojrzał bystro na otaczających go ludzi i las za nimi; próbował wyważyć, czy warto mu podjąć" ryzyko. Annest cicho podeszła bliżej i stanęła obok Sioned. Brat Jan. wzburzonym, pełnym niepokoju wzrokiem obserwował te dyskretne manewry, dotąd przez niego jedynie zauważone. Lecz przy tym całym sercem podziwiał Annest, która tak odważnie postanowiła okazać swej pani przywiązanie i wierność. - Engelard przyszedł do domu zaledwie po! godziny temu -rzekła mocnym głosem. - Dziecko - odparł ojciec Huw -jeżeli nie było go w domu tak długo, żadną miarą nie potwierdza to jeszcze tego, że istotnie przebywał wtedy tam, gdzie twierdzi, że przebywał. Krowy mogły wszak ocielić się o wiele prędzej, niż on utrzymuje, skąd możemy to wiedzieć? Nie jest wykluczone, że starczyło mu czasu, aby przyjść w to miejsce, dokonać dzieła i wrócić do obór nie zauważonym. Dopóki nie znajdzie się ktoś, kto zaświadczy, że widział go gdzie indziej w czasie, kiedy prawdopodobnie popełniono zbrodnię, obawiam się, iż będziemy Hiiuszeni zatrzymać Engelarda w zamknięciu i poczekać na orzeczenie książęcego sądu. Mieszkańcy Gwytherin mruczeli do siebie, niezdecydowani, niektórzy przekonani, inni zezłoszczeni, gdyż Rhisiart był człowiekiem nader lubianym, wielu jeszcze wahało się, lecz wszyscy raczej zgodni byli co do tego, że cudzoziemiec powinien zostać uwięziony do czasu, aż ustali się jego niewinność bądź dowiedzie winy. Z wolna ich głosy zaczynały brzmieć zgodnie. - Racja to - odezwał się Bened, a wszyscy mu przytaknęli. - Jaką szansę może mieć ten samotny Anglik - wyszeptał brat Jan do ucha Cadfaela - skoro nie ma tu nikogo, kto zawierzyłby jego słowom? A to, co on mówi, jest ponad wszelką wątpliwość prawdą! Czyż tak zachowuje się morderca? Przez cały ten czas Peredur stał nieruchomy niczym skala i aie-mal nie odrywał wzroku od twarzy Engelarda, chyba jedynie'po to, by na krótką chwilę rzucić rozpaczliwie spojrzenie na Sioned. Gdy Robert władczym gestem położył dłoń na ramieniu nieszczęsnego chłopca, a wszyscy podeszli bliżej, by uczynić to samo, Peredur postąpił nieco w tył aż do skraju polany i Cadfaei zauważył, jak spogląda na Sioned wzrokiem prawie dzikim i potrząsa głową, jakby dawał znak. Mimo wyczerpania i żalu dziewczyna odpowiedziała mu również samym tylko krótkim spojrzeniem, po czym nagle wychyliła się i szepnęła coś Engelardowi na ucho. - Spełnijcie wszyscy swoją powinność -rozkazał Robert. - Powinność względem waszych praw, waszego księcia i Kościoła. Trzeba uwięzić tego człowieka! Wszyscy w milczeniu podeszli jeszcze bliżej; w ich szeregach brakowało jedynie Peredura, który ciągle trzymał się z tyłu. Nagle Engelard rzucił się w bok, jak gdyby z zamiarem przedarcia się przez gęstą zasłonę krzaków, lecz zamiast tego podniósł z trawy zeschniąty konar i począł nim wymachiwać, zakreślając wokół siebie krąg. Przewrócił dwóch starszych mężczyzn, którzy nie byli dość ostrożni i nie odskoczyli w porę, a innych zmusił do cofnięcia się. Zanim zdołali na powrót ustawić się w szyk, zmienił kierunek, przeskoczył przez jednego z leżących, przebiegł przez sam środek rozproszonej gromady, odepchnął kogoś, kto niemal już uchwycił go za rękę, i uciekł, korzystając z wolnego miejsca, z którego wcześniej wycofał się Peredur. Ojciec Huw podniesionym głosem zawołał do tego ostatniego, by zatrzymał uciekiniera, więc młodzian skoczył, chcąc zagrodzić Engelardowi drogę. Tego, co stało się później, nigdy do końca nie wyjaśniono, choć Cadfael miał na ten temat pewne przypuszczenia. Dokładnie w chwili, gdy wyciągnięta ręka prawie już dotykała rękawa zbiega, Peredur stanął na leżącej na ziemi spróchniałej gałęzi, ta zaś potoczyła się po trawie i chłopak upadł na twarz prosto w krzaki. Nie uczynił żadnego ruchu, by się podnieść, dopóki Engelard nie minął go i nie zniknął w gąszczu drzew i zarośli. Nie by! to jeszcze koniec, bowiem ci, którzy stali po drugiej stronie polanki, widząc, jaki sprawy przybierają obrót, także rzucili się w pogoń. Od lewej strony nadbiegł długonogi parobek CadY/al-lona, gnając jak chart na polowaniu, a od prawej powiewając habitem pędził brat Jan. Był to prawdopodobnie pierwszy, a na pewno ostatni przypadek, kiedy młody mnich cieszył się pełnym poparciem przeora Roberta. Nikt poza nimi trzema nie pobiegł i chód Engelard potrafił poruszać się z szybkością zaiste zdumiewającą, wydawało się, iż ów długonogi mężczyzna przetnie mu drogę, zanim nieszczęśnik zdąży zniknąć całkiem z pola widzenia. Drogi trzech młodych ludzi miały się lada moment przeciąć, a przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. Parobek wyciągnął do przodu ręce niemal tak długie jak jego nogi. To samo uczynił biegnący z drugiej strony brat Jan. Potężna dłoii niebezpiecznie zbliżyła się do fałdu tuniki Engelarda. Brat Jan także był już nadzwyczaj blisko. Przeor odetchnął z ulgą, spodziewając się, że więzień zostanie schwytany jednocześnie z dwóch stron. Nagle Jan pochylił się i złapał parobka za kolana tak, że ten runął na ziemię, zaś Engelard wyszarpnąwszy skraj tuniki z jego uchwytu, skoczył w krzaki i zniknął. Trzask łamanych gałęzi oddalał się i stawał coraz słabszy, aż w końcu zapanowała całkowita cisza. Połowa z obecnych, raczej z powodu podniecenia niż naprawdę wrogich uczuć, rzuciła się w pogoń za zbiegiem, lecz teraz już bez wielkiego przekonania. Nikła była szansa, że uda się go jeszcze schwytać. Prawdopodobnie zresztą nie mieli wcale ochoty tego robić, lecz na podobieństwo psów gończych raz zwęszywszy trop musieli podążać. Sedno prawdziwej tragedii zostawili już za sobą - na polance. Tam sprawiedliwość mogła sycić się chociaż jednym niewątpliwym przestępcą. Brat Jan puścił kolana swej ofiary, usiadł na trawie i zgrabnie uchyliwszy się przed wymierzonym w niego przez parobka ciosem, powiedział po angielsku, a więc niezrozumiale dla tamtego: - Ostawmyż go w pokoju, chłopcze! Cóż on ci kiedykolwiek złego zrobił? Przepraszam, że obaliłem cię na ziemię w tak gwałtowny sposób. Nie myśl zresztą, że ciężko zostałeś doświadczony. Mnie zapewne przyjdzie zapłacić znacznie więcej niż tobie. Zadowolony z siebie rozejrzał się wokół i wstał, otrzepując liście i gałązki, które przyczepiły mu się do habitu. Tuż przy nim stał przeor Robert, który nie zdąży! jeszcze ochłonąć po straszliwym rozczarowaniu, jakie go spotkało; wysold, poszarzały na twarzy pan i władca, obmyślał karę dla zdrajcy. Lecz stalą tam także Sio-ned, zmęczona i wyczerpana emocją, ale spoglądająca już nieco żywiej oczyma, w których znowu zaczynały zapalać się dawne ogniki. Była i Annest; opiekuńczym gestem obejmowała swą panią, lecz przepiękną twarz zwróciła w stronę Jana. Na niewiele zdały się gromy i błyskawice w oczach przeora wobec uśmiechu, wdzięczności i uwielbienia, którymi promieniowało oblicze tej dziewczyny. Bracia Ryszard i Jeremiasz pojawili się niczym posłańcy losu; sunęli po obu stronach młodego mnicha. - Bracie Janie, jesteś pozwany. Ciąży na tobie bardzo poważne oskarżenie. Z rezygnacją ruszył za nimi. Nigdy jeszcze w życiu nie czuł się tak wolny jak teraz. I nie mając już nic do stracenia poza szacunkiem dla siebie samego, twardo postanowił zachować godność. - Niewierny i niegodny bracie - wysyczał przeor Robert poruszony do samej głębi swej istoty - cóżeś uczynił? Nie zaprzeczaj temu, czego wszyscy byliśmy świadkami. Nie dość, że patrzyłeś z pobłażaniem na ucieczkę zbrodniarza, przeszkodziłeś jeszcze lojalnemu shidze, który chciał go schwytać. Powaliłeś na ziemię tego dobrego człowieka rozmyślnie, aby pozwolić Engelardowi zbiec. Jesteś zdrajcą prawa i Kościoła, sam wykluczyłeś się ze wspólnoty sług bożych. Jeśli pragniesz powiedzieć cokolwiek na swoją obronę, rzeknij to teraz. — Uważałem, że dręczyliście tego chłopca bez powodu lub też z powodów wysoce wątpliwych — odparł śmiało brat Jan. — Rozmawiałem z Engelardem i mam na jego temat własne zdanie. W moim przekonaniu jest to człowiek dobry i otwarty, który nie zadałby ukradkowej śmierci nikomu, a cóż dopiero Rhisiartowi, cenionemu przezeń tak wysoko. Nie wierzę, aby miał jakikolwiek udział w tej zbrodni i - co więcej - myślę, że nie odejdzie stąd daleko, póki nie dowie się, kto ją popełnił, a kiedy to odkryje, wtedy biada mordercy! Dałem mu więc szansę i życzę szczęścia! Dwie dziewczyny przywarły do siebie policzkami na znak kobiecej solidarności i słuchały w milczeniu z roziskrzonymi oczyma, więcej odczuwając z tonu głosu Jana niż z jego słów. Przeor Robert nie miał żadnych szans i choć on o tym nie wiedział, brat Cadfael rozumiał to doskonale. - Bezwstydny! - grzmiał Robert, porzucając już wszelkie pozory łagodności, jakie dotąd zachowywał. - Potępiłeś się sam poprzez swoje słowa i niewdzięczność, jaką okazałeś naszemu zako nowi. Walijskie prawo nie daje mi tutaj żadnej władzy sądzenia, więc to sąd książęcy musi rozpatrzyć tę wołającą o pomstę zbrodnię. Lecz ponieważ rzecz dotyczy mojego podwładnego, który przekroczy! prawo kraju, gdzie jesteśmy tylko gośćmi, grożą ci, bracie Janie, aż dwie kary. Za Gwyneddyjczyków mówić mi nie wolno, ale za siebie mogę. Twój czyn domaga się czegoś więcej niż kościelnej tylko kary. Zostaniesz uwięziony do czasu, gdy zdołam porozumieć się z tutejszymi władzami świeckimi, a do tej chwili będziesz pozbawiony wszelkich wygód oraz pociechy ze strony Kościoła. Popatrzył wokół siebie i zamyślił się. Ojciec Huw wyglądał wielce nieszczęśliwie. - Bracie Cadf aelu, zapytaj ojca Huw, gdzie znajduje się tu bezpieczne więzienie, w którym moglibyśmy go zamknąć. To przekroczyło już wytrzymałość brata Jana, jego postanowienia nie szły aż tak daleko, wiec choć nie żałował niczego, jako człek praktyczny począł rozglądać się za jakąś możliwością ratunku. Obejrzał sobie drogę, którą chwilę wcześniej obrał Engelard, rozstawił szeroko nogi i na próbę poruszył ramionami, jakby przymierzał się do uderzenia brata Ryszarda w brzuch, kopnięcia Jere-miasza w nogi i wyswobodzenia się z ich uchwytu. Powstrzymał się w chwili, gdy usłyszał, jak brat Cadfael odpowiada przeorowi: - Ojciec Huw utrzymuje, że jest tylko jedno wystarczająco bezpieczne miejsce. Jeśli tylko Sioned zgodzi się, abyśmy wykorzystali jej posiadłość, tam możemy umieścić więźnia. Usłyszawszy to, brat Jan stracił chęć do natychmiastowej ucieczki. - Mój dom jest do dyspozycji przeora Roberta - rzekła po wa-lijsku Sioned. Powiedziała to tonem spokojnym, ale bardzo szybko. - Mamy tam składy i stajnie. Jeśli chcecie je wykorzystać, obiecuję, że nie będę zbliżać się do więźnia ani trzymać klucza do jego więzienia. Ojciec przeor może dobrać strażników spośród ludzi, których uważa za odpowiednich. Służba będzie dostarczać im strawy, gdyż obawiam się, że po tym, co zaszło, ja sama na niewiele się przydam. Dobra dziewczyna, pomyślał Cadfael, tłumacząc jej słowa bratu Janowi raczej, niż przeorowi. Na tyle sprytna, by działać rozważnie w sytuacji, gdy nieszczęścia spadają na nią jedno po drugim, i na tyle dobrego serca, by myśleć jeszcze o pragnieniach innych. Zaś obok niej, ramię przy ramieniu, stała druga istota, ta, która zgodziła się dźwigać ciężar strzeżenia brata Jana w domowym więzieniu i żywienia go nie wiadomo jak długo. Dwie panny, ta złotowłosa i ta o miedziano-czarnych lokach - otóż była para prawdziwie groźnych przeciwników! Lecz gdyby nie bezżeimy stan wiejskiego księdza, w niewinności swojej nieświadomego wszystkich dziewczęcych tajemnic, mogłyby nigdy nie odkryć tak niespodziewanie obiecującego rozwiązania. - Zda rni się, że to najlepsze wyjście - rzekł przeor Robert chłodno, acz uprzejmie. - Dziękuję ci, córko, za tę propozycję ' świadczącą o poczuciu odpowiedzialności. Nie porażaj mu w niczym, dbaj, aby miał to, co potrzebne do życia, lecz nic ponadto. Jego dusza jest w stanie ciężkiego grzechu, wiec ciało powinno przyjąć pokutę. Jeśli pozwolisz, pójdziemy przed tobą i powiadomimy twego wuja o tym, co zaszło, by mógł kogoś po ciebie wysłać. Ja sam nie chciałbym być dłużej intruzem w domu okrytym żałobą. - Pokażę wam drogę - zaproponowała Annest, robiąc krok naprzód. - Piklujcie go dobrze! - ostrzegł przeor Robert, kiedy ruszyli za dziewczyną pod górę. Mógł sam doglądać więźnia podczas drogi, lecz przyjrzawszy się uważnie, przekonał się, iż nastrój rezygnacji u brata Jana przerodził się w swoiste zadowolenie i że młody mnich dotrzymując kroku strażnikom raczej dbał o to, by nie stracić z oczu Annest, jej smukłej kibici i delikatnych ramion, niż myślał o ucieczce. Dobrze więc. pomyślał Cadfael i odwrócił głowę, by spojrzeć w spokojne oczy Sioned. Niechaj Bóg zaprowadzi w tym wszystkim porządek! Jak niewątpliwie czyni to zawsze! Mieszkańcy Gwytherin pościnali pewną ilość młodych gałęzi, by sporządzić z nich zielone mary i zanieść ciało Rhisiarta do jego domu. Kiedy podniesiono zwłoki, okazało się, że na trawie pod nimi zostało znacznie więcej krwi, niż wokół rany z przodu, chociaż ostrze niezbyt głęboko wbiło się pod ubranie i skórę. Cadfael chętnie zbadałaby dokładnie tunikę i samą ranę, lecz musiał odłożyć to na później, gdyż w obecności Sioned, wobec jej cierpienia i głębokiego smutku, nie można było czynić nic, co nie należało do uświęconego ceremoniału. Prócz tego wkrótce przybyli wszyscy słudzy Rhisiarta, aby zabrać swego pana do domu, gdzie przed bramą czekał już rządca wraz z płaczkami i bardami, którzy mieli powitać zmarłego po raz ostatni w jego gospodarstwie, i nie o wyjaśnianiu tajemnic tej zbrodni teraz myślano, lecz o pierwszych obrzędach wielkiego pogrzebu. Nie było też nadziei, by dało się kontynuować śledztwo najbliższej nocy. Nawet przeor Robert przyjął do wiadomości, że wraz z innymi zakonnikami nie powinien mieszać się do żałobnego rytuału wspólnoty, w której nikt z nich nie miał żadnych praw. Kiedy nadszedł czas podniesienia z ziemi mar i zmarłego, którego nogi rozpętano teraz ł wyprostowano, a ręce ułożono wzdłuż obu boków, Sioned poczęła rozglądać się w poszukiwaniu jeszcze jednego człowieka, uznanego przez nią godnym, by wraz z innymi ponieść ciało; nie znalazła go jednak. - Gdzie jest Peredur? Co się z nimi stało? Nikt nie widział, jak odchodził, lecz najwyraźniej nie było go. Żaden z obecnych nie zwracał już na niego uwagi od chwili, gdy brat Jan dokończył dzieła rozpoczętego przez Peredura. Wycofał się bez słowa, jak gdyby uczynił coś, czego powinien się wstydzić, za co mógł oczekiwać potępienia raczej niż wdzięczności. Mimo większego cierpienia, Sioned poczuła, że boli ją także i ta nieobecność. - Sądziłam, że zechce pomóc mi zanieść ciało ojca do domu. Wszak był jego ulubieńcem i kochał go bardzo. Od chłopięcych lat traktowany był u nas jak jeden z domowników. - Być może wątpił, że będziesz chciała go widzieć -rzekł Cad-fael - po tym, co powiedział o Engelardzie, a co tobie tak się nie podobało. — A czyż to, co uczynił później, nie wystarczyło aż nadto, by wymazać tamte słowa? - odparła tak cicho, by nikt poza zakonnikiem jej nie usłyszał. Nie należało wspominać wobec wszystkich tego, o czym wiedziała tak dobrze: że Peredur umożliwił jej umiłowanemu ucieczkę. - Nie, nie pojmuję, dlaczego zniknął tak bez słowa. Nie rzekła już nic więcej, tylko dała mu znak, żeby poszedł za nią i sama ruszyła w stronę domu. Przez pewien czas szli w milczeniu. Potem, nie patrząc na niego, zapytała: - Czy mój ojciec powiedział ci już te rzeczy, o których mówiłeś? - Niektóre. Nie wszystko jeszcze. - Czy jest coś, co powinnam uczynić lub coś takiego, czego robić nie należy? Muszę to wiedzieć. Tego wieczora trzeba go przygotować. - Do rana nieboszczyk stanie się sztywny i dziewczyna wiedziała o tym. — Jeśli jestem ci do czegoś potrzebna, powiedz mi to teraz. — Zatrzymaj dla mnie ubranie, które dzisiaj z niego zdejmiecie, i zapamiętaj, które części odzienia były zmoczone dzisiejszym deszczem, a które pozostały suche. Jeśli zauważysz coś, co wyda ci się dziwne, zapamiętaj to także. Przyjdę do ciebie jutro tak wcześnie, jak będę mógł. - Muszę znać prawdę - powiedziała. - Ty wiesz dlaczego. - Tak, wiem. Lecz tej nocy po prostu śpiewaj dla niego, troszcząc się jedynie o to, czy słyszy twój śpiew. - Tak - odparła, odetchnąwszy głęboko świeżym powietrzem. - Dobrym jesteś człowieka. Cieszę się, żeś tutaj przybył. Ty nie wierzysz, że to Engelard jest mordercą. - Jestem pewien, że to nie on. Po pierwsze i najważniejsze - nie leżałoby to w jego naturze. Chłopak taki jak on mógłby zaatakować, jeśli doprowadzić go do pasji, lecz używa wtedy własnych pięści, nigdy zaś broni. Po drugie, jeżeli byłby to on, to bez wątpienia zrobiłby to daleko lepiej. Widziałaś kąt, pod jakim wbita była strzała. Engelard jest wedle mojej oceny o trzy palce wyższy od twojego ojca. Jakże mógłby wycelować pod żebra niższego od siebie człowieka, nawet zakładając, że znajdował się niżej od niego? Wątpię, czy byłoby to możliwe także, gdyby klęczał lub leżał na trawie. A poza tyrn po cóż próbować pozycji tak niewygodnych? Nie, to niedorzeczne przypuszczenie. A jak można twierdzić, że najlepszy strzelec w tych stronach nie potrafiłby przeszyć strzałą swej ofiary na wylot, zwłaszcza, że musiał wszak stać w odległości najwyżej pięćdziesięciu metrów od Rhisiarta? Co gorsza, czemu dobry łucznik wybrać by miał miejsce tak zarośnięte krzakami? Ci, którzy wygadywali podobne głupstwa, z pewnością nie przyjrzeli się dość uważnie okolicy. Nade wszystko zaś, ten młody człowiek zbyt jest otwarty i uczciwy, by zabić po kryjomu nawet kogoś, kogo nienawidzi. A on nie darzył Rliisiarta nienawiścią. Nie musisz mi tego mówić, sam to wiem. Wiele z tego, co powiedział, mogło ją zranić, lecz tak się nie stało. Szła przy nim krok w krok przez całą drogę i na jej dziewczęcej twarzy raz po raz zakwitał rumieniec, kiedy słyszała tak pochlebne słowa o swym umiłowanym. - Wydajesz się nie być wcale zdziwiony - rzekła - że nie martwię się teraz o Engelarda, ani nie zastanawiasz się, gdzie przepadł. - Nie - odparł Cadfael i uśmiechnął się. - Wszak wiesz, gdzie jest i jak do niego dotrzeć, kiedy tylko będziesz go potrzebowała. Mniemam, że wy dwoje macie dwa lub trzy sekretne miejsca lepiej ukryte niż tamten dąb i że Engelard odpoczywa teraz w jednym z nich albo przybędzie tam niebawem. Zdajesz się być pewna, że jest bezpieczny. Nie zdradzaj mi waszego sekretu, jeśli nie potrzebujesz mojej pomocy jako posłańca. - Jeżeli chcesz, możesz być moim posłańcem do kogoś innego - odparła. Wynurzyli się z lasu na skraj Rhisiartowego pola. Z dala od ich ścieżki stał tam przeor Robert, wysoki i posępny, a za nim w dyskretnym oddaleniu reszta kompanii. Jego ręce, rysy twarzy i pochylenie głowy - wszystko wskazywać miało, jak wielki szacunek dla śmierci i jak głębokie jest jego współczucie. Więzień znajdował się już w bezpiecznym miejscu i przeor czekał tylko na ostatnią zabłąkaną owieczkę ze swojego stada, aby zarządzić odwrót i to taki, który wywoła odpowiednio duże wrażenie. — Powiedz Peredurowi, że brakowało mi go wśród tych, których mój ojciec pragnąłby mieć przy sobie podczas ostatniej drogi do domu. Powiedz, że to, co uczyni!, było wspaniałe i że jestem mu za to wdzięczna. Przykro mi, jeśli kiedykolwiek w to wątpił. Zbliżali się już do bramy. Na spotkanie wyszedł im wuj Meuri-ce, rządca o miłej, łagodnej twarzy, teraz jednak wykrzywionej grymasem głębokiego bólu i zaskoczenia. — I przyjdź jutro - niemal bezgłośnie dodała Sioned i wszedłszy przez bramę za zwłokami swego ojca, zostawiła Cadfaela samego. Wydawało się, że wiadomość od Sioned nieprędko trafi do a-dresata, nie było bowiem sprawą łatwą skręcić ot tak sobie do domu Cadwallona. Należałoby wprzód zwrócić się do przeora z prośbą o pozwolenie, wytłumaczyć mu choć słowem, po co się tarn idzie... Lecz kiedy mnisi przejeżdżali obok drewnianych pali wyznaczających granicę obejścia Cadwallona, Cadfael zauważył w gęstniejącym mroku postać, w której rozpoznał Peredura. Na widok Anglików młodzieniec cofnął się w cieil - najpewniej nie chcąc, by obecność jego została dostrzeżona - i ruszy! ścieżką wiodącą w głąb lasu. Nie pytając nikogo o zgodę, Cadfael cichutko podążył za Peredurem. Ten nie spodziewał się chyba, że ktoś pójdzie za nim, bowiem odszedł tylko kawałek, tak by nie obawiać się spotkania z przeorem i jego ludźmi. Gdy znalazł już stosowne miejsce, usiadł na zwalonym pniu, oparł się o młode drzewo i pogrążony w rozmyślaniach rozrzucał nogą stertę zeszłorocznych liści. Słysząc trzask złamanej pod stopą gałązki, chłopiec podniósł wzrok i zerwał się , jakby zamierzał odejść pragnąc uniknąć rozmowy z obcymi. Zaraz jednak zastanowił się i stanął - nieruchomy, niechętny Cadfaelowi, pełen milczącej rezygnacji. - Chcę przekazać ci kilka słów — odezwał się mnich łagodnym głosem. - To wieści od Sioned. Kazała mi przyrzec, że wszystko ci powtórzę. Mówiła, iż chciała dzisiaj prosić ciebie właśnie, byś pomógł nieść do domu ciało jej ojca, a twoja nieobecność wielce ją zasmuciła. Pragnie też, abyś wiedział, iż czyn twój uważa za prawdziwie szlachetny i że jest ci bardzo wdzięczna. Peredur niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Cofnął się nieco w głębszy cień. - Było tam mnóstwo jej własnych ludzi — odparł wreszcie po dhigiej pauzie, która, jak sądził Cadfael, wynikła raczej z zakłopotania niźli z dręczącego smutku. — Bynajmniej nie byłem jej potrzebny. - Och, owszem, było tam dosyć rąk i dość silnych ramion -potwierdził mnich - a jednak Sioned szukała właśnie ciebie. Jeśli się nie mylę, dziewczyna stawia cię ponad wszystkich swoich przyjaciół i domowników. Od najmłodszych lat byłeś dla niej nie mai bratem. Teraz, w tych trudnych chwilach oczekuje, że posłużysz jej takąż braterską pomocą. Młodzieniec znieruchomiał. Nawet w gęstniejącym mroku można by!o dostrzec, że całe jego ciało napięte jest do ostatnich granic. Siląc się na swobodę, wykrztusił z trudem: - Bratem... Nie tym chciałem być dla niej. - Wiem i pojmuję to jasno. Wszelako dziś, gdy nadszedł czas próby, postąpiłeś wobec Sioned tak, jakbyś bratem jej właśnie był, a w Engelardzie widział ukochanej swej siostry wybrańca. Słowa, które miały przynieść ukojenie i pochwałę, miast tego okazały się boleśniejszym jeszcze ciosem. Peredur pogrążył się w milczeniu coraz bardziej posępnym. Powiedział jedynie: - A zatem ona czuje, że winna mi jest wdzięczność, i pragnie odpłacić mi za to, com dla niej uczynił. Nie za moją miłość. Ona mnie nie chce. - Cóż - głos Cadfaela był pełen spokoju - przekazałem ci już wszystko. Jeśli tam pójdziesz, Sioned wyjaśni ci to, czego ja wyjaśnić nie potrafię. Jest w tym domu jeszcze ktoś, kto choć nigdy już nie przemówi - także pragnąłby mieć cię przy sobie. - O, daruj mi panie! - zakrzyknął z rozpaczą Peredur i odrzucił w bok głowę, jakby ostatnie słowa Cadfaela były dlań ciosem ponad siły. — Proszę, nie mów już więcej... - Wybacz, wiem od Sioned, że to dla ciebie sprawy nie mniej bolesne niż dla niej. Lecz zechciej mnie jeszcze wysłuchać. Panna rzekła mi tak: „Peredur był ulubiericem ojca, bardzo przezeń ukochanym..." Chłopiec jęknął cicho i, odwróciwszy się gwałtownie, pobiegł na oślep w las. Wkrótce też zniknął za zasłoną drzew i Cadfael pozostał sam, pogrążony w rozmyślaniach. Zaraz też ruszył z powrotem ku swym towarzyszom. - Tej nocy, przyjacielu - rzekł Bened, kiedy Cadfael po komplecie był już w drodze do kuźni — przyjdzie nam we dwóch tylko zasiąść przy dzbanie wina. Huw nie powrócił jeszcze z domu Rhi-siarta, a Padrig śpiewać będzie przy zmarłym do samego rana. Dobrze, że nie zabrakło go tutaj właśnie teraz. Lepiej to dla człowieka, jeśli nad jego grobem śpiewa tak doskonały poeta i harfiarz, a i dla jego dzieci wielka i niezapomniana to rzecz. Zaś co do Caia - nie zobaczymy go tu, dopóki sąd nie odbierze więźnia z jego rąk. - Chcesz powiedzieć przez to, że Cai jest strażnikiem brata Jana? - spytał Cadfael. - Sam się tego podjął. Sądzę, że to moja panna zachęciła go do tego, choć pewnie nie potrzebował wielkiej zachęty. Pod nadzorem tej pary nie stanie się bratu Janowi żadna krzywda. Nie musisz się 0 niego niepokoić. - Ach, nie martwię się wcale - odparł Cadfael. - I to właśnie Cai trzyma klucz do jego więzienia? - Właśnie tak. A jako że książę Owain przebywa teraz na południu, nie myślę, by jego sędzia miał czas na zajmowanie się sprawą tak nikłej wagi, jak czyjeś nieposłuszeństwo w Gwytherin. -Bened westchnął ciężko nad swym pucharem pełnym już czerwonego wytrawnego wina. - Martwi mnie, że zwróciłem uwagę na ten niebieski znak na piórach, a w każdym razie, że uczyniłem to w obecności tej dziewczyny. Ktoś jednak i tak musiał o tym powiedzieć. Prawdą jest, że teraz, gdy dziewczyna za jedynego stróża ma swego wuja Meurice'a, z łatwością obierze własną drogę. Owinie go wokół palca i nie pozwoli, żeby stał na przeszkodzie jej zamierzeniom. Ogarniają mnie wątpliwości; wszak nikt nie byłby na tyle głupi, by zostawiać własny znak na strzale wbitej w nieboszczyka, tak aby wszyscy to widzieli. Chyba, że ktoś mu przeszkodził 1 zmusił go do ucieczki. Lecz wystarczyłoby wszak obciąć same końce piór, a ileż to może zabrać czasu, jeśli ma się ze sobą nóż? Nie, trudno to zrozumieć. Ale mogło być i tak. Zachmurzone oblicze kowala zdradzało, że także inne troski zaprzątały jego umysł. Oto gdzieś w nim rozbrzmiewał pełen wątpliwości głos, który pytał, czy teraz, gdy najgroźniejszy rywal zniknął z Gwytherin, Bened może z większą nadzieją rozmyślać o poślubieniu pięknej Sioned. Nie wydawało się, by zyskał wiele na tym wydarzeniu. Potrząsnął głową ze smutkiem i rzekł: - Uradowałem się prawdziwie, gdym widział, jak Engelard wymknął -się z rąk przeora, ale byłbym się bardziej jeszcze cieszył, gdyby, zatrwożony tym, co się stało, wrócił do Cheshire. A mimo to wciąż z trudem przychodzi mi myśleć, by postępek tak niegodny mógł być dziełem jego ręki. - Wytężmy zatem nasze umysły i zastanówmy się nad tym -zaproponował Cadfael. - Przyda się tutaj wszystko, co wiesz. A niechybnie wiesz więcej niż ja o Gwytherin i jego mieszkań- cach. Przyjmijmy, że podejrzenia Sioned, którymi dziś obciążyła przeora, są zaledwie cząstką tego, co dziewczyna naprawdę myśli, choćby nawet miało to pozostać tajemnicą, Oto my, benedyktyni ze Shrewsbury, przybywamy do waszej osady i zaraz zaczyna się wielki spór o relikiwie, dysputy, którą za cale Gwytherin wiedzie z Robertem jeden tylko człowiek, Rhisiart. Mniejsza teraz o to, który z nich ma rację. Walijczyk ten jest ostatnią przeszkodą na drodze do wypelniena naszej misji, aż nagle umiera zgładzony w tajemniczy sposób. Cóż bardziej naturalnego, niż posądzić o to właśnie nas, wszystkich razem? - Nawet sama myśl taka o świątobliwych zakonnikach jest bluźnierstwem! - zaprotestował wstrząśniąty Bened. — Król czy opat, obaj jednakowo są tylko ludźmi i -jak każdy człowiek - miewają swoje upadki. Rozważmy tedy, czymże my, mnisi, zajmowaliśmy się dzisiejszego dnia. Aż do końca Mszy Świętej byliśmy wszyscy razem lub przynajmniej tak blisko siebie, by jeden mógł widzieć drugiego. Potem przeor Robert, brat Ryszard i ja pozostaliśmy z ojcem Huw na polanie, początkowo w sadzie, lecz niedługo po południu weszliśmy do domu, by schronić się przed deszczem. Niemożliwe, by ktoś z naszej, czwórki mógł pójść niepostrzeżenie do lasu. Podobnie brat Jan, który pomagał Marared w kuchni i w obejściu. Staruszka może poręczyć za niego i rny także. Jedynym, który wyszedł stamtąd, nim razem udaliśmy ssę na nieszpory, był brat Ryszard. Rzeki nam, że spróbuje odszukać Rhisiarta lub choćby dowiedzieć się czegoś o nim. Wyruszył godzinę po południu i nie było go ponad półtorej godziny, a mimo to wrócił z pustymi rękoma. Co ważne, przez cały tea czas węciro-wa! po lesie, lecz do końca pozostanie tajemnicą, w którą udał się stronę, gdyż - jak nam powiadał — nie spotka! po drodze nikogo. Dopiero gdy wraca! - tak twierdził później - skręcił ku bransie obejścia Cadwallona i pytał tam o Rhisiarta. Byłoby to gdzieś pół godziny po pierwszej. Porozmawiam z tamtymi ludźmi, by przekonać się, C2y prawdziwe były słowa Ryszarda. Pozostali jeszcze dwaj bracia, Jeremiasz i Colurabanas, lecz nieobecność ich żadnej nie kryje w sobie zagadki. Przeor polecił im, by razem pozostali w kaplicy Winifredy i tam trwali w błagalnym skupieniu, modląc się do świętej o rychłe, a pomyślne dla nas zakończenie sporu. Widzieliśmy to wszyscy, jak braciszkowie nasi odchodzili, a że pora była wczesna, mniemam, iż zdążyli do kościółka na długo praed południem. Zatem nim jeszcze Rhisiart wyroszy! z domu, obaj mnisi powinni byli od dawna już klęczeć przed obliczem świętej. Przebywali tara niemal do wieczora; dopiero ojciec Huw pchną! do nich posłańca z wieścią, że mają już wracać. Z tych dwóch każdy poręczyć może, że towarzysz jego cały czas był przy nim obecny. - Jest zatem, jako rzekłem - odparł na to wszystko Bened. - Człek świątobliwy nigdy nie byłby w mocy porwać się na czyjeś życie. - Wszelako nie tyiko w klasztornych murach, ale i wśród osób świeckich spotkać możesz tych, których Pan nasz powołał do życia w świętości. - Cadfael mówił to głosem pełnym powagi. - A nie skłamie nawet, jeśli powiem, że w niechrześcijańskim świecie nie mniej jest dobrych ludzi, niż wśród synów i córek naszego Kościoła. Bywałem niegdyś w Ziemi Świętej i tam, pomiędzy Saracena-mi, wielu poznałem mężów o niebywałej odwadze i szlachetności, a przy tym uczciwych i prawych. Najszczerszym darzyłem ich zaufaniem, widziałem bowiem, że godność i honor wynoszą ich ponad przepychania, drobne intrygi czy jarmarczne targi o tytuły i władzę tak częste wśród niektórych chrześcijan. Każdego przyjąć trzeba takim, jakim jest naprawdę, gdyż w istocie - czyśmy w habit odziani, czy też w strojne szaty - z jednej zostaliśmy ulepieni gliny. Niektórzy może lepiej udali się Stwórcy, inni gorzej, lecz pierwowzór był jeden, ten sam dla wszystkich ludzi. Do rzeczy jednak. Jak do tej pory widzę, że tylko jednemu z.nas, brata Ryszaidowi mogła nadarzyć się sposobność zawędrowania w okolice, gdzie znaleźliśmy ciało Rhisiarta. Lecz z całej naszej szóstki on właśnie najmniej nadawałby się na mordercę. Skoro zatem odrzuciliśmy po kolei wszystkich zakonników, musimy uznać, że ktoś inny skorzystał z powstałego sporu o relikwie Winifredy i postanowił pozbyć się Rhisiarta, zaś winą za tę zbrodnię obarczyć nas - lub świętą. Czy wiesz może, by twój zmarły przyjaciel miał w okolicy jakiegoś wroga? Kogoś, kto może nigdy nie wystąpiłby przeciw niemu, gdyby rozpętana przez nas burza nie stworzyła po temu bezpiecznej okazji? Sącząc powoli wino, Bened zastanawiał się poważnie, nim w końcu rzekł: - Wszędzie na ziemi znaleźć możesz ludzi, którzy choć raz w życiu życzyli komuś nieszczęścia czy ciężkiej choroby. Dalej, wiem także, że Rhisiart nieraz do sądów wnosił o rozstrzygniecie spraw spornych - zresztą słyszałeś kiedy o walijskim gospodarzu, który by nie procesował się najmniej z dwiema osobami naraz? Tak więc Rhisiart prawował się z Rfaysem herbu Cynan o graniczne ziemie, z innymi zaś o własne swe zwierzęta, zabłąkane na obce, do tamtego należące ziemie. Myliłby się jednak ten, kto by mniemał, że Rhisiart należał do ludzi kłótliwych. Występował tylko wtedy, gdy pewien był swoich racji, nigdy zaś po to, by komuś zaszkodzić czy krwi napsuć. My, Walijczycy, staramy się zawsze zachowywać przepisy prawa. Lecz dość o tym. Jedno jest pewne: wywołaliście tu niemałą sensację i w promieniu paru mil nie masz nikogo, kto by nie wiedział, że Rhisiart przyrzekł był stawić się w południe u ojca Huw. Zatem tym, kto zasadził się nań po drodze, mógł być ktokolwiek z mieszkańców doliny. Istotnie tak było, choć stwierdzenie to w niczym nie przybliżyło ich do rozwiązania zagadki. Skoro zabójcą mógł być każdy, więc także Engelard, choćby Cadfael całym sercem wierzył, że chłopiec ten nie potrafiłby popełnić czynu tak haniebnego. Każdy - zatem nawet ktoś z sąsiadów zmarłego, na przykład Cadwallon. Bądź którykolwiek gospodarz z wioski. Albo ktoś z domowej służby. Lecz nie - przekonywał sam siebie Cadfael, wędrując pośród pogrążonej w mroku zieloności ku zagrodzie księdza - z pewnością nie mógł to być ten obcy młodzian, ulubieniec Rhisiarta, darzący go najszczerszym szacunkiem, człowiek, dla którego dom gospodarza stał się jego własnym, jak gdyby wychował się w nim od dziecka! Chłopiec, z którym mnich rozmawiał tego wieczoru, rzekł mu o Engelardzie, o sobie, że natura ludzka zdolna jest po wielokroć przekroczyć samą siebie - dla miłości. I właśnie miłość powodowała nim, gdy tegoż dnia ułatwił Engelardowi ucieczkę, co Cadfael widział na własne oczy. A teraz unikał Sioned, jej wdzięczności i uczuć - czy dlatego, że nie kochała go, a tylko tego od niej oczekiwał? Czy też dla jakiejś innej, w mrokach duszy ukrytej przyczyny? Gdy odchodził cicho w gęstwinę drzew, jego wzrok lśnił dziwnym blaskiem, jakby pojawił się w nim demon. Lecz przecież nie mógł to być ten demon? Zabierając Rhisiarta, śmierć ukradła chłopcu najwierniejszego sprzymierzeńca, tego, który wciąż przypominał i cierpliwie czekał dnia, kiedy Sioaed wraz z przeznaczonym jej kawalerem stanie na ślubnym, kobiercu. Czy więc młodzian mógłby mieć powody, by życzyć mu źle? Nie, jakkolwiek by na Peredura nie spojrzeć, pozostawał on postacią tajemną i niepokojącą. Tej nocy ojciec Huw nie powrócił był do domu Rhisiarta, więc Cadfael aż do rana był na stryszku sam. Teraz, gdy brat Jan siedział pod kluczem gdzieś w piwnicach domostwa Sioned, nie było nikogo, kto zrobiłby śniadanie i zająłby się pozostawionymi u Beneda końmi. Cadfael zatem wstał wcześniej i przygotował posiłek, a później zaszedł do kowala. Poranek był pogodny, powietrze rześkie i mnich z prawdziwą radością poświęcił się tym zwyczajnym pracom, o wiele dlań przyjemniejszym, niźli gnuśne siedzenie u boku przeora. Jednak wkrótce musiał powrócić, by nie spóźnić się na nabożeństwo poranne, z polecenia Roberta odprawiane codziennie -jak w klasztorze. Spotkali się w sadzie, a było ich teraz tylko pięciu. Tym razem przeor Robert celebrował modlitwę niezwykle dostojnie i uroczyście. Czytanie przepisanych na ten i następny dzień lekcji przypadło bratu Ryszardo wi. Jeremiasz, przybrawszy zwykłą swą pozę służalczego pochlebcy, pełnym głosem wykrzykiwał liturgiczne teksty. Cadfael obserwował ich wszystkich, a zdało mu się, że Columbanus stojący ze spuszczoną głową nieco z tyłu, jakby szukając ukrycia, niezwykle jest czymś skłopotany. Kontrast pomiędzy jego atletyczną sylwetką i twarzą o rysach władcy a łagodnym spojrzeniem budził najgłębsze współczucie. Widać było, że dusza jego, przygnębiona jakimś grzechem urojonym czy prawdziwym, ciężkie przeżywa katusze. Cadfael bacznie obserwował zakonnika, obawiając się, że choroba, która dała początek poszukiwaniom świętych relikwii, może teraz nowym atakiem przypomnieć o swym istnieniu. Któż potrafił przewidzieć, co może uczynić człek o umyśle tak rozchwianym, ów półidiota, półświęty? - Przybyliśmy tu dla jednej tylko sprawy - mówił właśnie przeor, a głos jego brzmiał twardo i pewnie. - Sądzę, że powinniśmy dążyć do rychłego jej zakończenia. Zamierzam tedy z większą niż dotąd stanowczością nalegać, by uznano nasze prawa do relikwii świętej, i zabrać je do Shrewsbury. Jednakże musimy otwarcie przyznać, że jak dotąd nie udało nam się pozyskać tutejszych ludzi dla naszych zamysłów. Wczoraj jeszcze żywiłem wielkie nadzieje, że wszystkie problemy szybko znajdą pomyślne rozwiązanie. Wszak przygotowując się do tej świętej misji, nieustannie okazywaliśmy Yv7inifredzie najgłębszą cześć i szacunek, chyba więc zasłużyliśmy na nagrodę... Nagle zamilkł, bowiem z miejsca, gdzie siedział Columbanus, dobiegł go ledwie słyszalny szloch. Oczy wszystkich zwróciły się w kierunku młodego mnicha. Ten zaś, drżąc na całym ciele, wsta! i składając dłonie jak do modlitwy, stanął ze spuszczoną głową przed Robertem. -Ojcze przeorze, meaculpa, o, j a nieszczęsny! Zawiniłem ciężko! Zgrzeszyłem przeciw wierze! Szczerze pragnę przystąpić do spowiedzi świętej. Już kiedy szedłem na nabożeństwo, postanowiłem jak najszybciej oszyścić swą duszę i błagać o naznaczenie mi pokuty. Chcę to uczynić zaraz, gdyż właśnie przez moje niedopatrzenie trudności nasze tak się przedłużają. Czy wolno mi mówić? „Wiedziałem, że coś się tu szykuje - pomyślał brat Cadfael, zrezygnowany i pełen odrazy. - No, ale przynajmniej tym razem obyło się bez tarzania się po trawie i walenia głową w ziemię". - Mów, synu - zgodził się przeor, raczej przychylnie usposobiony. - Nigdy nie zdarzyło się, byś lekce sobie ważył własne przewinienia, sądzę zatem, iż nie musisz obawiać się, że zostaniesz potępiony. Zwykle sam sobie jesteś najsurowszym sędzią. -I tak było w istocie, aczkolwiek Columbanus miał w owym starannie przy-myślanym samooskarżaniu określony cel - sposób ten pozwala} mu wymykać się osadzeniom przez innych, uprzedzając je. Młodzieniec ukląkł na miękkiej, porośniętej trawą ziemi. Przyglądający się temu Cadfael przyznać musiał, że nawet w tak pokornej pozie Columbanus wyglądał niezwykle dystyngowanie. Nie pierwszy to już raz starego mnicha zaskakiwał wdzięk tego młodego ciała, jego nadzwyczajna siła, łagodne, płynne niczym u dziewczęcia ruchy. Chłopiec tymczasem zaczął mówić: - Ojcze, poleciłeś rni, a było to wczoraj rano, bym z bratem naszym Jeremiaszem udał się do kaplicy świętej Winifredy. Prosiłeś, abyśmy podjęli pobożne czuwanie. Trwając w modlitewnym skupieniu, błagać mieliśmy o to, abyście w przyjaźni i pokoju spotkali się z Rhisiartem i aby misja nasza upragnionym zakończyła się sukcesem. Ojcze, dotarliśmy tam o czasie, było jeszcze przed jedenastą, jak sądzę. Posililiśmy się nieco, weszliśmy do kapliczki i ujrzeliśmy dwa klęczniki, za nimi zaś ołtarz, utrzymany czysto i schludnie. Zajęliśmy zatem miejsca i rozpoczęliśmy ciche modlitwy. O, ojcze, dusza moja z ochotą podjęła czuwanie, lecz ciało okazało się słabe. Nie minęło i po! godziny od chwili, gdym ukląkł do modlitwy, a zasnęłem z głową wspartą na rękach - ku wiecznemu mojemu pohańbieniu. Nic nie umniejsza tej winy: ani to, że źle spałem, ani też fakt, że od chwili powrotu gnębiła mnie myśl o niecnym postępku. Modlitwa powinna zająć umysł bez reszty i oczyścić go. Ja tymczasem miast czuwać, klęczałem tak bez świadomości, przez co i modły nasze słaby odniosły skutek. Przespałem chyba całe popołudnie, bowiem nie pomnę nic zgoła aż do chwili, gdy Jeremiasz schwycił mnie za ramię ł potrząsając nim mocno, powtarzał, że przybył posłaniec z wezwaniem do powrotu. Wtem przerwał, jak gdyby tchu mu zabrakło, a po policzku spłynęła wielka łza. - Och, błagam, nie patrzcie złym wzrokiem na brata Jeremia-sza, gdyż z pewnością ani przez chwilę nie przypuszczał on, żem pogrążony był we śnie, a czyż można obarczać go winą za to, że nie spostrzegł mego zaniedbania i nie doniósł o tym? Gdy dotknął mojego ramienia, przebudziłem się, wstałem i wyszedłem razem z nim. Miał więc pewność, że podobnie jak on sam pogrążony byłem w żarliwej modlitwie. Nie podejrzewał niczego złego. ; Zapewne, nim Columbanus wyrzekł te słowa, nikomu nie przyszło do głowy patrzeć złym wzrokiem na jego towarzysza. Tylko Cadfael, człek o najbystrzejszym pośród nich umyśle, bacznie śledził każdy gest Jeremiasza, i był chyba jedynym, który uchwycił nagły grymas przestrachu wykrzywiający jego twarz, tak zwykle pewną siebie. Zaraz zresztą Jeremiasz opanował emocje i oblicze jego odzyskało dawny, buńczuczny wyraz. Najpewniej nie rozglądał się wokoło tak uważnie, jak to czynił Cadfael, w przeciwnym bowiem razie nie byłby tak z siebie zadowolony. Co zaś do Colum-banusa, młodzieniec ów zajęty własną jedynie osobą, zdawał się niczego nie dostrzegać, choć mimo woli podważy! panujące dotąd przekonanie, iż towarzyszący mu mnich spędził cały poprzedni dzień w kaplicy świętej Winifredy. Nie było to już tak oczywiste, czy Jeremiasz istotnie tkwił bez ruchu przy swoim klęczniku i modli! się pokornie o szczęśliwe rozstrzygnięcie sporu. Skoro jedyny jego poręczyciel przez cały czas spał głębokim snem, on sam mógł w każdej chwili wymknąć się niepostrzeżenie i pójść, dokądkolwiek zechciał. — Synu - odezwał się przeor głosem pełnym pobłażania, jak z pewnością nie zwróciłby się nigdy do brata Jana—zbłądziłeś, lecz to rzecz ludzka, albowiem Bóg uczynił naturę naszą słabą i kruchą. Teraz zaś, stając w obronie brata swego, odkupiłeś już tę winę. Wytłumacz jednak, czemu nie powiedziałeś nam o tym wczoraj? - Ojcze, jakże to miałem uczynić? Od czasu, gdy dowiedzieliśmy się o śmierci Rhisiarta, żadnej nie było ku temu sposobności. t Dość" już ciężkie brzemię przyszło ci dźwigać, czy zatem mogłem obarczać cię jeszcze i tą sprawą? Zachowałem ją na to modlitewne spotkanie wśród braci, gdzie zabłąkana dusza może ukorzyć się i przyjąć nałożoną na nią pokutę. Takoż i ja, niegodzien powołania na bożego sługę, w pokorze klękam przed tobą, ojcze, i błagam, byś zechciał postępek mój osądzić, gdyż całym sercem pragnę odpokutować za to, com uczynił. Przeor słuchał wszystkich wyjaśnień Columbanusa z niezwykłą u niego cierpliwością. Szczera, pełna oddania uległość młodzieńca i jego głębokie, świadome poczucie winy rozbrajało nawet dumnego Roberta Pennanta. Już miał otworzyć usta, by ogłosić wyrok, gdy naraz od strony płotu dobiegł go głośny trzask zamykanej gwałtownie drewnianej furtki. Na ścieżce pojawił się ojciec Huw, a ujrzawszy zakonników, skręcił i ruszył ku nim przez trawę. Jego włosy i broda, zwykle rozwichrzone i potargane, teraz w większym jeszcze były nieporządku, powieki ciążyły mu i opadały po bezsennej nocy, lecz pobladłe ze zmęczenia oblicze wyrażało spokój i zdecydowanie. Stanąwszy przed nimi, ozwał się w te słowa: - Ojcze, przybywam tu prosto ze zgromadzenia wszystkich wiernych z mojej parafii. Cadwallon, Rhys, Meuiice i inni zebrali się, aby wspólnie opłakiwać Rhisiarta. I choć przyczyna owego spotkania ogromnym bólem napełniała moje serce, jedyna to była sposobność, by zwołać radę Gwytherin. Wie to każdy człek tutaj, że Rhisiart został zabity, i kto przepowiedział mu taki los... — Wybacz mi, Boże — Robert przerwał księdzu w pół słowa — jeślibym kiedy miał życzyć komukolwiek gwałtownej śmierci. Rzekłem jedynie, że przyjdzie dzień, kiedy święta Winifreda osądzi tego, kto stanął na wskazanej nam przez nią drodze. - Jednak kiedy zginął Rhisiart, cgłcsiieś wszem i wobec, iż śmierć jego była zemstą świętej. Słyszeli to wszyscy, którzy stali wtedy wokół nas, a wielu z nich uwierzyło. Dziś miałem rnoże118 ;?i bność raz jeszcze rozważyć z nimi tę sprawę. Ludzie ci nie chcą czynić niczego, co stałoby w niezgodzie z wolą niebios, nie pragną także waśni ze zgromadzeniem benedyktynów i ich opactwem w Shrewsbury. Dlatego nie oskarżają was i nie wydają o was sądów. Po tym, co się wydarzyło, myślę, iż nie byłoby rzeczą mądrą ani słuszną narażać na niebezpieczeństwo kogokolwiek z Gwytherin, czy to mężczyznę czy kobietę, czy też dziecko. Przysłano mnie tutaj, ojcze przorze, abym powiedział ci, że odtąd nikt z nas nie będzie przeciwstawiać się waszym planom. Relikwie świętej Wi-nifredy należą do was i możecie wywieźć je stąd. Przeor Robert, radosny i triumfujący, odetchnął z prawdziwą ulgą. Oto wszystkie jego marzenia spełniły się i - co więcej - w jednej chwili zyskał pewność, że czegokolwiek nie byłby zrobił dla osiągnięcia upragnionego celu, nie spotka go za to najlżejsza nawet kara. U stóp Roberta, wciąż jeszcze klęcząc, brat Columbanus zwrócił ku niebu roziskrzony wzrok i wzniósł ręce w geście dziękczynienia. W jakiś niepojęty sposób sprawiał wrażenie, jakby on sam sprowadził braciom upragniony sukces, jak gdyby niebiosa, widząc, że żałuje popełnionej niegodziwości i szczerą okazuje skruchę, zesłały ową radosną wieść, by wynagrodzić mu ból i cierpienie. Brat Jeremiasz, pragnąc, by osoba jego, religijna i pełna oddania, została dostrzeżona przez przeora i księdza, i aby odpowiednie wywarła na nich wrażenie, rozłożył szeroko ręce i zaintonował pieśń łacińską sławiącą Boga i Świętych pańskich. Gdy przebrzmiały ostatnie tony, Robert zaczął mówić: - Wierzyłem zawsze, że w głębi serc swoich mieszkańcy Gwytherin nigdy nie pragnęli sprzeciwiać się nam, którzy objaśnialiśmy im wolę świętej. Ludzie ci mądrzy są i pełni rozwagi. Z przesłania twego wnoszę, iż dzieło nasze uznać możemy zakończonym, to zasię wielką napełnia mnie radością, widzę bowiem, że pamięć opactwa Shrewsbury przyjaznymi tony zapisze się pośród walijskiego ludu. Niemała jest w tym twoja zasługa, ojcze Huw, wiedz tedy, iż każdy z nas głęboką żywi dla ciebie wdzięczność. Także wierni twoi, jak mniemam, uznają, żeś uczynił, co dla nich najlepsze. - Utrata umiłowanej świętej bynajmniej nie czyni tu nikogo szczęśliwym - odparł uczciwie ksiądz. - Niemniej pragniemy wszyscy zaniechać sporów i poddać się waszej woli, jeśliby zaś pragnieniem braci benedyktynów było dziś jeszcze zabrać stąd Wi nifredę, gotowi jesteśmy choćby i zaraz wskazać miejsce, gdzie spoczywają doczesne jej szczątki. - Odprawimy pierwej Mszę Świętą, a potem ruszymy z uroczystą procesją do grobu świętej - przeor odzyskał już dawną stanowczość i wypowiadając te słowa, oblicze miał surowe i niewzruszone, zazwyczaj bowiem nawet w chwili zwycięstwa nie zwykł by! zdradzać swych uczuć najlżejszym bodaj uśmiechem. —Nim zasię klękniemy wszyscy przed ołtarzem świętej Winifredy i hołdy jej złożymy, każdy z braci winien nie przyjmować jadła i napoju, krom odrobiny wody, tyle jeno, by zwilżyć usta. - Tu spojrzenie dostojnika zatrzymało się na Columbanusie, który nadal pokornie klęczał u jego stóp i patrzył nań wzrokiem wiernego psa, wciąż chyba nie do końca pewien, czy istotnie wina jego została mu wybaczona. W pierwszym momencie na twarzy przeora odmalowało się zdumienie, jak gdyby zapomniał już był o istnieniu młodego mnicha. Zaraz jednak opanował się i rzekł: - Powstań, bracie, uspokój skołatane serce, widzisz bowiem, że oto niebiosa zesłały ci przebaczenie. Stojąc w obliczu niezamierzonego blasku chwały, w którym przybywa do nas święta dziewica, poniechaj rozpaczy za swe przewinienia i oddaj pokłon prześwietnej pani. - Nie otrzymamże więc pokuty? - nalegał penitent pełen nie złagodzonej niczym skruchy. Columbanus należał bowiem do tych osób, których łagodne, świątobliwe usposobienie nie wolne było od nutki żelaznego uporu. - Jako pokutę wyznaczam ci przejęcie tych wszystkich powinności, które spoczywały dotąd na niegodnym Janie. Masz więc doglądać zwierząt i usługiwać każdemu z nas, dopóty triumfalnie nie wkroczymy w bramy naszego opactwa. Jednakowoż, jako że znaczny był udział twój w naszym chwalebnym zwycięstwie, chcę, byś dostąpił zaszczytu i wraz ze współbraćmi niósł na swoich barkach zdobny relikwiarz, w którym doczesne szczątki świętej wieczny znajdą odpoczynek. Wniesiemy go do świątyni i tam, przed ołtarzem, stać będzie do chwili, gdy przyjdzie czas odkopania grobu. Cokolwiek zaś czynić będziemy w tej sprawie, mniemam, że zyska nam u świętej pochwałę. Błogosławieństwo jej spocznie na nas, co widzieć będzie każdy uczestnik prześwietnej ceremonii. - Czy odkopywać chcecie dziś jeszcze grób Winifredy? — W głosie ojca Huw słychać było niespokojne tony. Starzec nie krył bynajmniej, że z radością puściłby w niepamięć" całą wizytę benedyktynów i pragnie, by po ich odjeździe Gwy&erin mogło powrócić do swych dawnych, od wieków niezmiennie powracających zajęć i problemów. By mieszkańcy wioski - choć jaz bez tego, którego cenili najbardziej - odzyskali bezpieczeństwo i spokój. Tymczasem przeor Robert po namyśle odparł: - Nie dzisiaj. Życzeniem moim jest, by wszyscy zobaczyli, iż dia żądań naszych wola świętej prawdziwym jest przewodnikiem. Cośmy wam powiadali, nie było kłamstwem jeno, gdyż niezaprzeczalnym jest fakt, iż to Winifreda właśnie misję naszą do życia przywiodła. Zarządzam tedy, aby przez trzy noce mnisi oddali się pobożnym rozmyślaniom i modlitwie, klęcząc przed poświęconym dziewicy ołtarzem. Tak oto zyskamy potwierdzenie, iż cokolwiek czynimy, błogosławieństwo świętej towarzyszy nam od początku starań naszych. Jest nas sześciu - o ile zechcesz, ojcze Huw, dołączyć do braci benedyktynów. Każdej zatem nocy dwóch z nas czuwać może w kapliczce i prosić, byśmy prowadzeni byli właściwą drogą. Podniósłszy relikwiarz ciężki, srebrem zdobiony, ruszyli procesją poprzez leśne ścieżki. Minęli domostwo Cadwallona i zaraz potem na prawo się skierowali, jak gdyby mimochodem obchodząc z dala owo tragiczne miejsce, w którym Rhisiart znalazł śmierć tak nagłą. W końcu dotarli na zbocze wzgórza, gdzie otworzyła się przed nimi wolna od drzew, z trzech stron gęstymi zaroślami okolona polanka. Stała tam drewniana kapliczka, pociemniała od deszczów padających na nią przez wieki. Nad głównym wejściem wznosiła się niewielka, od lat pozbawiona już dzwonu i dziwnie przez to pusta wieżyczka, we wnętrzu zaś maleńkiego kościółka panował pełen spokoju półmrok. Dookoła rozciągał się stary cmentarz, a gęsta, wysoka trawa, przetykana kwitnącymi gałązkami ziół i wysokimi łodyżkami dzikiego zboża, pokrywała zapomniane groby grubym, barwnym kobiercem. Odkąd tylko mnisi ruszyli w stronę kaplicy, zewsząd zaczęli podążać za nimi miejscowi chłopi, a z każdą chwilą było ich coraz więcej. Kiedy zaś dotarli na polanę, spora już grupa postępowała ich śladem, chcąc zobaczyć, co też się tu odbędzie, a u wszystkich te samą widać było ciekawość, zarazem jednak dystans, jak gdyby wieśniacy bali się angielskich braci. Nie sposób było powiedzieć, czy wciąż jeszcz czuli do przybyszów urazę. Wpatrzone w zakonników oczy zdawały się nie wyrażać niczego, a przecież dostrzegały każdy szczegół, gotowe niczego nie pominąć - i niczego nie zapomnieć. Zbliżywszy się do prowadzącej na tereny kapliczki drewnianej, na wpół zmurszałej bramy, przeor Robert przystanął i szerokim, pełnym powagi gestem uczynił znak krzyża. Gdy zaś ojciec Huw podszedł doń, chcąc wskazać drogę, powstrzymał go i rzekł: - Poczekaj, ojcze! Pozwól, byśmy poznali, czy modlitwa powiedzie me kroki ku właściwemu miejscu, o to bowiem po wielokroć błagałem Boga Najwyższego i prześwietną Jego służebnicę. Nie pokazuj mi grobu świętej Winifredy. Jeśli ona sama zechce mi być przewodnikiem, ja pokażę go tobie! Z tymi słowy ruszył przed siebie, tamci zaś stali nieporuszeni, milczący, patrząc na jego wysoką postać, starannie odmierzającą kroki, jak gdyby stopy przeora wyczuwały, w którą należy iść stronę. Długa, ciemna suknia benedyktyna niczym tren ciągnęła się za nim, znacząc jego drogę pośród kwiecia i bujnej trawy. Bez pośpiechu, ale i z niezachwianą pewnością skierował się ku wschodniej ścianie kaplicy, wzdłuż której ziemia wznosiła się ledwie widoczną linią i tworzyła niewielki pagórek, a dotarłszy tam, padł na kolana i cicho powiedział: - Oto jest miejsce, w którym pochowano Winifredę. Tegoż popołudnia, wędrując przez las w stronę domostwa Rhi-siarta, Cadfael rozpamiętywał owo poranne wydarzenie. Wielu ludzi sądzić mogło już wcześniej, że przeor Robert jest osobą niezwykłą, lecz zaiste dzisiejszy cud był prawdziwie mistrzowskim posunięciem. Cadfael wciąż jeszcze słyszał stłumione okrzyki zachwytu i pełne poruszenia, szeptem wymieniane uwagi mieszkańców Gwytherin. Widział ich zdumione i zalęknione twarze, zwrócone ku człowiekowi, który na ich oczach dostąpił niezwykłej łaski. Bez wątpienia wieść o tym poruszyła całą okolicę, od najuboższego sługi do największego w dolinie włościanina. Mnisi z opactwa w Shrewsbury dowiedli swych racji. Święta Winifreda poprowadziła ich przeora prosto do miejsca, w którym znajdował 122 t się jej grób. Nie, niemożliwym było, by człek ten znał wcześniej drogę, wszak nigdy jeszcze nie był na starym cmentarzu; zresztą pagórek, który wskazał, niczym nie wyróżniał się spośród innych, z całą pewnością nikt nie wyciął tam trawy ani też nie oznaczył go innym jakimś sposobem. Był, jako i przedtem, niepozorny, zarośnięty, a przecież rozpoznał go od razu. Nie warto było tłumaczyć, powtarzać w ten bezmyślny, kipiący emocjami tłum, że nawet jeśli istotnie przeor nie był nigdy przedtem przy starej kapliczce, to przecież inni mnisi dotarli tam zaledwie dzień wcześniej. Miejscowy chłopiec, Edwin, przyprowadził w to miejsce Columbanusa i Jeremiasza, a więc tych braci, którzy największym cieszyli się zaufaniem Roberta. Że zaś młody Edwin wiedział doskonale, gdzie spoczywają kości Winifredy, o ileż trafniejsze zdawało się być przypuszczenie, iż jeden z zakonników poprosił go o wskazanie jej grobu? Tymczasem teraz, uzyskawszy triumfalne potwierdzenie swojej władzy, przeor Robert'wciąż nie był w pełni zadowolony. Trzy dni zwłoki, które ogłosił, miały być czasem kolejnych sztuczek, prostych jak ta poprzednia, zarazem zaś utwierdzających całe Gwytherin w przekonaniu, iż osoba przeora niezwykłością swą przewyższa najwybitniejszych nawet mieszkańców doliny. Owszem, śmiały to był pomysł, lecz przecież Robert należał do ludzi odważnych, umiejących zawsze taki obrać sposób działania, by wygrać w każdej, nawet z pozoru niekorzystnej sytuacji. W istocie, wszystko, co się dotąd działo, nie wyłączając cudów, było jedynie grą, potyczką, w której dumny mnich nie obawiał się spotkać godnego siebie przeciwnika, myślał więc ze spokojem, że opuści Gwytherin wioząc ze sobą to, po co przybył. Nie chciał wy-' jeżdżąc stąd jak złodziej, w pośpiechu uwożący zagarnięte relikwie. Nie, Robert Pennant mógł być jedynie triumfalnym wykonawcą okazanej mu wobec wszystkich woli niebios, człowiekiem, który choć przyjęty z niechęcią, odniósł się łaskawie do mieszkańców wioski, w końcu zaś dowiódł im, że winni poniechać wrogich uczuć i traktować go z należną mu przychylnością. Lecz pomimo wszystko przeor nie byłby zdolny zabić Rhisiarta - tego Cadfael był pewien. Pozostało pytanie: czy posunąłby się tak daleko, by zlecić to komuś...? Dopuściwszy taką możliwość, mnich postanowił uczciwie rozważyć ją w swoim sercu. Najpierw zatem wyobraził sobie tego Roberta, którego nie cierpiał i którym gardził, później pomyślał o tym, którego podziwiał i szczerze szanował, a każdą z owych postaci próbował umieścić w wyobrażanej sobie sytuacji. Jednakże z rozważań owych jedną tylko wyniósł refleksję. Doszedł mianowicie do wniosku, że w wieku brata Jana zapewnię potępiłby przeora i jego knowania, lecz człek tak stary i tak doświadczony jak ona sam patrzył na świat o wiele łagodniej i nie spieszył się już dzielić rzeczy na czarne i białe. Z zadumy wyrwał go widok odgradzającej dom Rliisiarta drewnianej palisady. Doszedłszy do ukrytej w rogu płotu, splecionej z gałązek furtki, pozdrowił pilnującego jej mężczyznę, ten zaś, pamiętając go z poprzedniego wieczoru, żadnych mu przeszkód nie czynił i zaraz wpuścił mnicha do środka. Z daleka już dostrzegł Caia, który rozchyliwszy usta w przyjaznym uśmiechu szedł przez dziedziniec, by powitać gościa. Oblicze jego, jako i twarze innych domowników, było bardziej przyga-szone, surowsze i posępniejsze niż niegdyś, choć w kącikach oczu czaiły się iskierki dawnej, figlarnej wesołości. - Cóż to sprowadza cię do nas? Zali chciałbyś uwolnić sługę swego? - spytał Cai i nie czekając na odpoY/iedź mówił dalej: — Obawiam się, że nie usłyszałbyś odeń s!ów podzięki. Chłopiec leży sobie wygodnie przez całe dnie, żywią go niczym tuczone prosię; nie trapią go żadne troski, gdyż sędzia książęcy, jeśli nawet przybędzie tutaj, zapewne długo każe na siebie poczekać... Zresztą, gdyby nawet przybył, czegóż ma się obawiać nasz młody mnich? Ojciec Huw nieskory jest rzucać niepewne oskarżenia, co zaś do niej, możesz być pewien, że nie rzeknie przeciw Janowi ni słowa. Mniemam, że zanim przeor zajmie się tą sprawą - choć, mówiąc między nami, nic mu do tego - marny jeszcze parę dni czasu. Kiedy zaś to nastąpi, będziemy zawczasu ostrzeżeni: nasi chłopcy zdążą przynieść wieści, nim jakikolwiek konny dotrze do bram domu. Zaprawdę, brat Jan jest w dobrych rękach. Więc taki był człowiek, który przez tyle miesięcy pracował wespół z Engelardem i znał go jak nikt inny! Brat Jan, zaprzyjaźniwszy się ze swym strażnikiem, istotnie nie musiał obawiać się czegokolwiek, bowiem Cai, miast starać się, by świat nie ucierpiał od nieprawości mnicha, dbał raczej o to, by uchronić chłopca przed nieprawościami świata, Cadfael zyskał pewność, iż do póki człek tak uczciwy dzierżył klucze od Janowego wiezienia, dopóty w każdej chwili gotów był użyczyć ich dla dobrej i słusaiej sprawy. - Strzeż raczej swej własnej głowy - rzekł prędko do Caia, lecz w głosie jego nie było niepokoju. Widział wszak, że wszyscy ci ludzie dobrze wiedzą, co i jak czynić im trzeba. - Może to być, że wasz książę zechce szukać sprawcy zabójstwa i wraz z benedyktynami obsadzić granice prowincji, by nikt jej opuścić nie zdoła!. - Och, nie ma obawy! Nikogo nie można obciążyć winą za to, że złoczyńcy udało się zbiec. Wszyscy jednakowo padlibyśmy ofiarą jego przebiegłości, nikomu nijakiej nie przyniosłoby to korzyści. Poza tym, czyż nie zdarzyło ci się nigdy, żeś nader gorliwie i z wielką starannością przestrząsał wszystkie znane ci - cóż, że niewłaściwie wybrane - kryjówki w poszukiwaniu tego, czego ze wszech miar pragnąłeś nie odnaleźć? - Nie rnów więcej ni słowa - Cadfael udał oburzenie - inaczej zmuszony będę natychmiast przestać cię słuchać. I przekaż chłopcu, że nie pytałem nawet o niego, wiem bowiem, że o los jego nie potrzebuję się martwić. - Czy nie życzyłbyś sobie porozmawiać z nim na osobności? -zaproponował usłużnie Cai. - Umieściliśmy go w małej, przytulnej stajence, tam za oborami. Domek ten, od dawna już pusty, jest schludny i całkiem przyjemny. Powiadam ci, braciszek wasz mieszka i jada iście po królewsku! — Nie zdradzaj mi zbyt wiele, gdyż zdarzyć się może, że będą mnie o to wypytywać. Czasami oczy ślepca i uszy, które nie słyszą, okazują się mieć swoje dobre strony. Chciałbym spędzić jeszcze parę chwil z tobą, pierwej jednak do niej pospieszę. Mamy do załatwienia pewną sprawę, którą zachowam na razie w tajemnicy. Nie zastawszy Sioned w wielkiej izbie przy wejściu, Cadfael poszedł dalej i znalazł dziewczynę w sypialni Rhisiarta, niewielkim pokoju o oknach zasłoniętych teraz szczelnie kotarami z ciężkiej, ciemnej materii. Tutaj Rhisiart mógł spoczywać w spokoju, sam ze swą ukochaną córką. Ciało jego ułożono na długiej, dębowej ławie, dziewczyna zaś przykryła je białym płotem lnianym, opadającym fałdami aż do ziemi. Ona sama siedziała przy ojcu, ubrana w szaty, jakie przywdziewało się w tych stronach na znak żałoby, starannie uczesana i bardzo poważna. Wyglądała teraz na dużo starszą, niż była w istocie; może świadomość, że stalą się panią na tak znacznych włościach, przydawała jej stateczności i dostojeństwa. Czekała widać na Cadfaela, zaraz bowiem wstała, by go powitać. W ciemnej, długiej sukni zdała się mnichowi znacznie szczuplejszą i wyższą. Lecz choć oczy jej były pełne smutku, uśmiechnęła się, jak dawniej, szczerym, promiennym uśmiechem dziecka, ufnie oczekującego rady i pomocy. — Sadziłam, że przyjdziesz wcześniej nieco. Lecz mniejsza o to. Radarn gościć cię w moim domu. Mam tu odzienie ojca, tak, jak prosiłeś. Nie zwijałam go w obawie, by całe nie przesiąkło wilgocią i sądzę, że choć trochę już podeschło, zdołasz jeszcze wyczuć różnicę. - To powiedziawszy, rozłożyła przed mnichem spodnie, koszulę i dłuższą nieco tunikę gospodarza. Cadfael dotykał ich po kolei, starannie badając palcami każdy skrawek tkaniny. Gdy skończył, dziewczyna rzekła cicho: — Oblicze twoje zdradza, że wiesz już, co o tym sądzić. Koszula Rhisiarta wciąż jeszcze była z tyłu mocno wilgotna, podobnie jak nogawki spodni. Przód zaś ubrania pozostał suchy; jedynie po bokach widać było ciemniejsze, mokre plamy. Tak samo rzecz się miała z tuniką: plecy i ramiona nosiły wyraźne ślady wilgoci, lecz na piersiach, prócz rozdartego strzałą materiału, Cadfael nie znalazł najmniejszej choćby plamki. W miejscu, gdzie grot strzały wyszedł z ciała, koszula i tunika powalane były krwią i brudne od ziemi. - Pamiętasz, moje dziecko, jak leżał Rhisiart wtedy, gdyśmy znaleźli go na polanie? - spytał Cadfaeł. - Widoku tego nie zapomnę do końca moich dni. —Dziewczyna wzdrygnęła się na myśl o tamtej straszliwej chwili. - Twarz miał zwróconą ku niebu, ręce rozrzucone szeroko, lecz... jego biodra były nieco uniesione, skręcone w prawą stronę, leżał bowiem ze skrzyżowanymi nogami, a noga lewa była podkurczona i cofnięta, jak gdyby... — Sioned zawaha2a się i, powoli uświadamiając sobie znaczenie tego, co mówiła, zadrżała gwałtownie. - Było to tak, jakby człowiek śpiący na brzuchu przekręcił się na bok, a potem na wznak i natychmiast zasnął znowu. - Lub też - podpowiedział Cadfael - jak gdyby ktoś, zobaczywszy mężczyznę leżącego twarzą ku ziemi, schwycił go za lewe ramię i odwrócił na plecy, jednak nie do końca... Potem zaś istotnie ofiarował mu długi, śmiertelmy sen! Dziewczyna wpatrywała się w mnicha z napięciem; jej ciemne, głęboko zapadnięte oczy nagle zdały się Cadfaelowi podobne do dwóch otwartych ran. Gdy w końcu odezwała się, glos jej brzmią! stanowczymi tony: - Proszę, powiedz mi, co kryje twoje serce. Trzeba, bym znała całą prawdę. Muszę wiedzieć! - Skoro tak, nie będę taił niczego. Primo: miejsce, gdzie zdarzyło się nieszczęście, wydało mi się szczególnym, zauważ bowiem, że sama polanka jest niezwykle mała, lecz zarośla wokół niej tworzą gąszcz prawdziwy, wymarzony wprost na kryjówkę. W którąkolwiek nie spojrzeć by stronę, wszędzie są krzaki, od których dzielić może nie więcej niż pięćdziesiąt kroków. Czy sadzisz, że dobry łucznik wybrałby tak trudny dlań teren? Ja sam nie bardzo w to wierzę. Nawet gdyby zależało mu na tym, by przez długi czas nikt nie znalazł ciała, mógł wybrać dziesiątki innych miejsc nie mniej odludnych, a bardziej sprzyjających wypuszczeniu celnej strzały. Ten zaś, kto w łucznictwie prawdziwym jest mistrzem, nie stara się znaleźć blisko swej ofiary, lecz raczej szuka przestrzeni, by z dala już dostrzec cel i aby mocno naciągnięta cięciwa posłała strzałę w obrany zawczasu punkt - Wszystko to prawda - zgodziła się Sioned. - A skoro tak, wówczas przyjąwszy nawet, że Engelard potrafiłby zabić człowieka, trzeba go jednak wykluczyć z całej sprawy, gdyż w całej okolicy nie masz lepszego odeń łucznika. - Co więcej, ktokolwiek jest zręczny w posługiwaniu się bronią, tym samym wszelkie zarzuty od siebie oddala. Gdyby zaś przyjąć mimo wszystko, że ktoś w miejscu tak ze wszech stron zarośniętym przymierzał się jednak do strzału, łatwo można by dowieść, że najpewniej chybiłby celu. Nie podoba mi się ta strzała. Oto dowiedliśmy właśnie, że na przestrzeni tak niewielkiej nie da się użyć łuku, a przecież strzała była tam! Jeśli słusznym jest to, cośmy rzekli do tej pory, mogła się tam znaleźć w jednym tylko celu: by winą za zbrodnię obciążyć Engelarda. I tak zapewne było. Jednakowoż, intuicja podpowiada mi, że być może człowiek, który przyniósł tam strzałę, inne jeszcze znalazł dla niej zastosowanie... - Zabił nią mego ojca! - dokończyła Sioned z ciemnym błyskiem w oku. - Może wszystkie te przypuszczenia brzmią jak wymysły szaleńca. Ale... Spójrz, gdzie grot przebił pierś i gdzie wyszedł z ciała. potem zaś przypatrz się plamom krwi i powiedz, czemu są na plecach koszuli, a nie masz ich z przodu, chód rany są z obu stron jednakie? Wspomnij także, cośmy mówili o wilgoci na odzieniu Rhi-siarta: było mokre z ty!u, chód on sam leżał twarzą ku górze. Wczoraj, gdym klęczą! przy nim, odkryłem, że pod ciałem twego ojca trawa była wilgotna, lecz tuż obok - zupełnie niemal sucha. Pamiętam to dobrze, iż tego właśnie przedpołudnia spadł silny deszcz, a nie trwało i pół godziny, jak minął bez śladu. Mniemani tedy, że nim zaczęło padać, ojciec twój leżał twarzą do ziemi i w owym czasie nie żył już. Jakże inaczej wytłurnaczyd można dziwną suchość trawy, jeśli nie tak, że własnym przykrył ją ciałem? - Później zaś, jako rzekłeś - Sioned mówiła to powoli i cicho, lecz wyraźnie - ktoś schwycił go za ramię i przewrócił na plecy. Tak też pozostał, niczym człek pogrążony we śnie. Zaiste, głęboki to był sen! - Otóż, moim zdaniem, tak właśnie wyglądało całe to zdarzenie! - Lecz jedno jest dla mnie niejasna. Wszak strzała przebiła pierś mego ojca? Jakże zatem stad się mogło, że padł on twarzą do ziemi? - Tę sprawę wyjaśnid nam trzeba. I jedno jeszcze: czemu rany Rhisiarta jedynie z tyłu krwawiły, z przodu zaś nie znajdziesz ni plamki? Wiemy z całą pewnością, iż tajemniczy człek, który odwrócił ciało zabitego, zrobid to musiał między wpół do dwunastej, wtedy bowiem spadły pierwsze krople, a dwunastą, gdy znów zaświeciło słońce. Sioned, moje dziecko, czy mógłbym, z całym należnym zmarłemu szacunkiem, obejrzeć z bliska ciało twego ojca? - Użyć wszelkich możliwych sposobów, by odnaleźć zabójcę i pomścić śmierć szlachetnego - otóż najpiękniejsza droga okazania szacunku temu, który odszedł - brzmiała odpowiedź dziewczyny. - Jeśli więc może to pomóc w czymkolwiek, proszę, zbadaj wszystko dokładnie, ja zaś służyć ci będę pomocą. Lecz poza nami niech nikt nie waży się go tknąć! Ty i ja mamy przynajmniej pewność - dodała z bladym uśmiechem - że ciało Rhisiarta nie zacznie krwawić pod nassymi dłońmi, by wskazać mordercę. Cadfael, trzymający już w rękach płótno przykrywające zwłoki i gotów zrzucić je na podłogę, zatrzymał się nagle, jak gdyby ostatnie słowa dziewczyny przywiodły mu na myśl wspaniałą jakąś ideę. - Prawda to! - wykrzyknął. - Niewielu znam ludzi, którzy stary ten przesad za fałsz mają. Lecz rzeknij mi, czy tutejsi ludzie wierzą w to? - Czyżby w Anglii było inaczej? Zali ty sam znak ten zwiesz niemądrym zabobonem? - Była wyraźnie zdumiona. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, niczym dziecko nie mogące pojąć trudnej jakiejś kwestii. - Współbracia moi w Panu... cóż, wyznam, że wszyscy oni — lub też większość z nich - wierzą, iż sposób ten najpewniej wska-zad może mordercę. Zaś ja sam... Córko, widziałem w życiu zbyt wielu ludzi zabitych i po wielokrod potem dotykanych przez tych ludzi, którzy pozbawili ich życia, nigdy zaś nie zdarzyło się, by na ciele którejkolwiek z ofiar pojawiły się plamy świeżej krwi, chyba że nie byli jeszcze martwi. Jednakowoż, czy wątpię w to, czyli za prawdę uważam, opinia moja nie jest w tej chwili istotną. Ważne natomiast, by człek, który zabił Rhisiarta, pewien był, iż sposób ten nieomylnie dowieść może jego winy. Dziecko moje, zbyt wiele już przyszło ci wycierpieć. Pozwól, że sam obejrzę ciało twego ojca. Jednakowoż, kiedy Cadfael ściągnął płótno, Sioned nie odwróciła wzroku. Przewidziała zapewne, iż mnich będzie musiał dokładniej jeszcze zbadad zmarłego, gdyż zdjąwszy zeń mokre odzienie, pozostawiła go nagim. Obmywszy zakrwawione miejsca, ułożyła go z rękoma skrzyżowanymi na opalonej piersi. Poniżej żeber widad było wyraźnie otwartą, poszarpaną ranę, wokół której strzępy ciała tworzyły istną miazgę, tak nabrzmiałą, że na nic nie zdały się próby zamknięcia krwistoczerwonej dziury. — Muszę go odwrócid - rzekł Cadfael po chwili. - Chcę zobaczyć także ranę na jego plecach. Bez chwili wahania dziewczyna podeszła do zmarłego i z wielką czułością, jak gdyby matką mu była, nie córką, wsunęła ramię pod jego plecy, wolną zaś ręką uniosła biodra Rhisiarta i delikatnie ułożyła bezwładne ciało na boku, tak że głowa ojca spoczywała teraz na jej ramieniu. Cadfael obszedł ławę dookoła i zbliżywszy twarz do otworu widocznego po lewej strome pleców mężczyzny, począł dokładnie badać każdy szczegół. — Musiałaś mieć nie lada kłopot z wyciągnięciem strzały. — Oz wał się po jakimś czasie. - Mniemam, że trzeba było wyrwać ją razem z ciałem. - Tak. - Sioned zadrżała gwałtownie, gdyż istotnie wyjęcie strzały było dla niej najcięższą z prób. - Grot nie wystawał z tej strony; nie było sposobu uciąć go czy odłamać i uwolnić drzewce. - Wstyd rni, że tak okrutnie obeszliśmy się z nieszczęsnym mym ojcem, cóż jednak mieliśmy uczynić? Trudne to było zadanie. Ado tego jeszcze ta krew! Istotnie, na plecach Rhisiarta, Cadfael dostrzegł jedynie niewielkie pęknięcie skóry w miejscu, gdzie znajdowało się stalowe ostrze. Plama zakrzepłej, poczerniałej krwi wyrańiie znaczyła ten punkcik. Po chwili jednak mnich odszukał to, co spodziewał się znaleźć: ledwie widoczne, czyste, zasklepione już nacięcie. Ranka była wąska niczym paznokieć Cadfaela, lecz mnich nie wątpił ani przez chwilę, ze oto odnalazł prawdziwą przyczynę śmierci gospodarza. Z tak niewielkiej rany nie mogło ujść wiele krwi, ta zaś, która wypłynęła, zlała się w jedno z plamką wokół przebitej strzałą skóry. To właśnie sprawiło, że tajemniczy ów ślad nie został wcześniej dostrzeżony. - Zrobiłem już wszystko. - Z tymi słowy Cadfael pomógł dziewczynie ułożyć ojca na plecach i przykryć go płótnem, by odtąd nikt nie zakłócał jego wiekuistego snu. Uczyniwszy to wszystko, usiadł i powiedział jej o swoim odkryciu. Sioned otworzyła szeroko oczy i wpatrywała się w mnicha z namysłem. Kiedy zaś rozważyła już usłyszaną nowinę, rzekła w te słowa: - Pomnę teraz, żem widziała ślad, o którym mówisz, lecz wtedy zdał mi się on bez znaczenia. Jeśli jednak myliłam się, powiedz mi, czemu maleńkiej tej rance tak wiele poświęcacz uwagi? - To nie strzała, lecz owo nacięcie sprawiło, że Rhisiart stracił życie. Jeśli słuszne są moje przypuszczenia, rana ta powstała od ciosu zadanego sztyletem, narzędziem cienkim, długim i bardzo ostrym, innym niż zwyczajny nóż. Dlatego właśnie znak ten jest tak mały i ledwie widoczny, zwłaszcza, że rozcięta skóra zamknęła się niemal bez śladu, gdy tylko ostrze wyciągnięto z ciała. Bardzo być może, iż krwawa plama na plecach znaczyła nie miejsce, gdzie przebił je grot strzały, lecz punkt, w który trafił sztylet Sądzić zatem można, że strzałę wbito w pierś Rhisiarta wtedy, gdy był on już martwy, a uczyniono to, aby ukryć fakt, że ktoś zaszedł go od tyłu i zabił w tak haniebny sposób. Morderca urządził zasadzkę tam, gdzie niewielką polankę ze wszystkich stron otaczały gęste chaszcze, mógł bowiem ukryć się pośród nich i obserwować swą ofiarę, w stosownej zaś chwili niepostrzeżenie podejść bliżej i zadać cios w plecy. Oto rozwiązanie pierwszej naszej zagadki. Inne niejasności równie proste znajdują wyjaśnienie: Rhisiart, ugodzony sztyletem, upadł twarzą do ziemi, potem zaś przewrócono go na wznak, by wbić mu w piersi strzałę Engelarda. Pojmuję teraz, co wcześniej wydawało mi się nieprawdopodobne, czemu strzała przeszyła ciało pod tak dziwacznym kątem. Żaden łucznik nie potrafiłby jej wystrzelić w taki sposób, lecz ten, kto użył jej tym razem, nie miał ze sobą łuku! Wcisnąć grot strzały w ludzkie ciało — zaiste, mozolna to praca, acz mniemam, że sztylet mógł nieco ułatwić trudne zadanie. - Ten sam sztylet, którym wcześniej zabito podstępnie mego ojca, być może służył potem, by zatrzeć ślad ohydnej zbrodni -wyszeptała Sioned, blada jak śmierć. - Wszystko na to wskazuje. Zwłaszcza ta strzała. Na pewno wepchnięto ją w pierś Rhisiarta, kiedy ten był już martwym. Dlatego właśnie tkwiła tak płytko, nie przeszywszy ciała na wylot. Od początku zdawało mi się, że jest w tym coś nienaturalnego. Gdyby istotnie Engelard był tym, który zasadził się na twego ojca, zapewne przygotowałby sobie parę dębowych patyków, takich, by zdały się na drzewce strzały i, posławszy ich kilka w stronę ofiary, umknąłby co prędzej. Tak samo zresztą uczyniłby każdy dobry łucznik godzien takiego miana. Lecz wpychać strzałę w ciało leżącego? Nie, tego nie potrafiłby zrobić. Z kolei, czy mógłby rzecz taką ' uczynić człek o delikatnych dłoniach, na przykład podobnych twoim? Niemożliwe! Musiało to być potężne, silne ramię kogoś, kto bez wahania i bez wstrętu ważył się podjąć czynność tak haniebną i tak bezmyślnie okrutną. Przynajmniej jednak starał się zachować prawdopodobnie linię strzału - niewprawne oko nie odróżniłoby drzewca posłanego z łuku od tego, które tkwiło w piersi zabitego. Zaprzeczyć nie mogę, iż nieznany ów ktoś jest człekiem o bystrym wzroku i wrażliwych, pełnych wyczucia dłoniach... -1 o sercu diabła! - dokończyła Sioned, po chwili zaś dodała: - Do tego posiadał strzałę Engelarda! Ktoś, kto wiedział, gdzie ją znaleźć i pewien był, że w miejscu owym nie spotka jej własciela, który mógłby przeszkodzić niecnej kradzieży. - Mimo, że obarczona ciężarem, dziewczyna zachowała jasny, trzeźwy umysł i z właściwą sobie przenikliwością łączyła fakty w logiczną całość. —Dziwi mnie jedna jeszcze kwestia. Czemu po zadaniu śmiertelnego ciosu zabójca zwlekał tak długo, nim począł czynić coś, by zataić swą zbrodnię? Ojciec mój nie żył już, nim w dolinie spadły pierwsze krople deszczu. Słowa twoje przekonują mnie, że tak było. Lecz póki trwała ulewa, leżał przez cały czas na brzuchu i potem dopiero ktoś odwrócił go na plecy, by pierś jego przeszyć strzałą Engelarda. Więcej niż pół godziny. Jakże to tłumaczyć? Czyżby ktoś spłoszył mordercę i sprawił, że ów czekać musiał, aż niefortunny przechodzień znajdzie się dość daleko? A może przyczaił się pośród zarośli, nim zyskał pewności, iż ofiara jego jest naprawdę martwa? Czy też pierwej myślał tylko, by zabić Rhisiarta, zaś szatański ów pomysł później dopiero przyszedł mu do głowy? Musiał zatem odejść i zdobyć potrzebną mu strzałę? Skąd ta dziwna zwłoka? - Tego wyjaśnić nie umiem - odparł Cadfael uczciwie. - Cóż dotąd wiemy? Otóż kimkolwiek był ten człowiek, chciał winą za swą zbrodnią obarczyć Engelarda. Byłbyż to jedyny powód morderstwa? Zali mój ojciec posłużył jako osoba przydatna komuś, kto pragnął usunąć stąd Engelarda? Czy też może właśnie Rhisiart miał zginąć, zaś dopiero później mordercy przyszło do głowy, iż za jednym razem pozbyć się może dwóch osób? - Wiem nie więcej, niż ty sama - odrzekł Cadfael, jednak zaraz pomyślał o czymś, co wstrząsnęło nim do głębi, acz z całego serca pragnął, by owo podejrzenie okazało się nieprawdziwym. Przypomniał sobie bowiem rozmowę z młodzieńcem spotkanym w lesie, nerwowe ruchy tamtego, gdy kręcił się w miejscu, z jakimś pełnym udręczenia uporem rozgniatając stopą zwiędłe liście. I rozbiegane oczy, kiedy mnich mówił mu o zaufaniu, jakim Sioned darzyła chłopca, jak gdyby ów chciał za wszelką cenę uciec od takich dowodów przyjaźni. Wyglądał wtedy jak człowiek zraniony śmiertelnie i pewien rychłego końca. - Mniemam, że zabójca dokonawszy okrutnego dzieła, umknął co prędzej. Lecz potem zatrzymał się, wpadł bowiem na pomysł, jak w łatwy sposób odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia. Wrócił zatem, aby swe zamierzenia przeistoczyć w czyn. Jednakowoż, moje dziecko, dziękujmy Bogu za wszystko to, cośmy zdołali dotąd ustalić. Pewnym jest, iż Engelard padł ofiarą podstępu, sam zaś wolny jest od winy. Nie traćmy więc wiary i czekajmy, co przyniesie jutro. - Być może zdołamy odnaleźć tego, kto naprawdę dopuści! się zbrodni. Jeśli jednak tak się nie stanie, a trzeba będzie, by człek godny zaufania wystąpił w obronie Engelarda, zechcesz to uczynić, ojcze? —Zrobię tak i wierzaj mi, całym sercem gotów jestem go bronić. Tymczasem chciałbym, byś nie mówiła nikomu o naszych domysłach, pamiętaj bowiem, że my, którzy zburzyliśmy spokój w Gwytherin, wciąż jeszcze mieszkamy pomiędzy wami. Wiedz, że nie sądziłem nigdy, by bracia benedyktyni byli w tej sprawie zupełnie bez winy. Dopóki nie znamy tego, kto zabił Rhisiarta, nie wiemy też, kto zbrodni tej nie popełnił, czy byłby to człek tutejszy, czy też przybysz z Anglii. - Zachowam wszystko w sekrecie - przyrzekła Sioned. -1 nie wyjawię nikomu, nawet wasz przeor nie usłyszy ode mnie ni sjowa o naszym spotkaniu. - Skądinąd wiem to na pewno, że Robert nie mógł był zabić Rhisiarta. Wszak przez cały dzień tamten byłem przy nim, on zaś nigdzie się nie oddalał. - Wierzę, iż nie jego ręka wbiła morderczy sztylet. Lecz to on właśnie ponad wszystko pragnął zdobyć święte relikwie, a pomnę przecie, że nie zawahał się nawet przekupstwem próbować cel swój osiągnąć. Wiadomo mi, że teraz, gdy ojca mego zabrakło, przeor otrzymał w końcu to, po co przybył. Miał więc powody starać się, by przeciwnik nagle postradał życie. Sam nie podniósłby ręki na bliźniego swego, ale... Jako w Anglii, tak i pośród Walijczyków znajdziesz ludzi, których kupić można pieniędzmi i złotem. Modlę się, by nie było ich wielu, lecz wszakże i ci nieliczni wystarczą. - Prawdę powiadasz - odparł na to Cadfael. - Trzeba nam o tym pamiętać. - Któż to być może? Kto? Człek, któremu znany był każdy krok mego ojca. Który wiedział, gdzie znaleźć strzałę Engelarda. Jeden Bjjg zna przyczynę, dla której człowiek ów zbrodnię popełnił, lecz pewnym jest, że wina za śmierć tak nagłą obciążyć miała Engelarda; tym samym zabójca zamierzał był oddalić od siebie wszelkie podejrzenia. Któżby to mógł być, bracie Cadfaelu? — Z pomocą niebios - odpowiedział mnich - odnajdziemy już, mam nadzieję, owego człeka. Tymczasem nie możemy ni sądów wydawać, ni próżnych wygłaszać domysłów. Pojmuję to jasno, że ojciec twój został zabity, lecz z czyjej zginął ręki i jaka była morderstwa tego przyczyna, tego nie wie żaden z nas. Jest jednak coś, co mogłoby się okazać przydatne w naszej sprawie. Pomnij, żeś mi mówiła o starym sposobie, który niezawodnie wskaże sprawcę każdej śmierci. Obyczaj ów powiada, że gdy zabójca dotknie dłonią piersi swej ofiary, wówczas w miejscu, w którym palce jego dotknęły martwego ciała, pojawia się zaraz plama świeżej krwi. Skoro Rhisiart wyjawił nam dotąd tak wiele, czyż nie jest możliwym, że zechce odsłonić do końca tajemnicę swojej nagłej śmierci? Zaraz też Cadfael rzekł dziewczynie o zarządzeniu przeora, wedle którego przez trzy kolejne noce mnisi, a ojciec Huw razem z nimi, czuwać mieli do świtu w małej kapliczce i zanosić do świętej Winifredy dziękczynne modły. Każdego dnia dwóch zakonników miało z nastaniem zmierzchu klękać przed ołtarzem i trwać tak aż do pierwszego brzasku. Wtem przyszło Cadfaelowi do głowy, że kiedyś już, a było to w dniu, w którym zginął Rhisiart, dwaj zakonnicy podobne otrzymali zadanie, następnego zasię poranka Columbanus wyznał przeorowi, jak to uchybił obowiązkom. Tak był przy tym przejęty własnym swoim przewinieniem, że - nieświadomie zapewne - towarzyszącego mu w kaplicy brata kolejnym uczynił podejrzanym. Tak oto powiększyło się grono tych, którzy mogli, przez nikogo niepostrzeżeni, zaczaić się w lesie i podstępnie napaść na ojca Sio- ned. Wizja brata Jeremiasza, który z łukiem i założoną już nań strzałą ściga swą ofiarę pośród gęstej puszczy, zdawała się Cadfaelowi czymś tak nieprawdopodobnym, że z miejsca był ją odrzucił. Ale Jeremiasz przyczajony ze skrywającym go dobrze gąszczem krzewów, podstępnie podkradający się z tyłu, do idącego przed nim mężczyzny i wznoszący do ciosu rękę uzbrojoną w ostry sztylet.. Cadfael nie wspomniał dziewczynie ni słowem o nowym swym przypuszczeniu. Starał się odsunąć od siebie podobne myśli, czuł jednak, że wciąż powracają uparcie. Zaiste, musiał przyznać, choć żadną nie było to dlań satysfakcją, iż nowa jego koncepcja wydawała się szczególnie jakoś wiarygodna... - Dzisiaj jeszcze - rzekł do Sioned — a takoż jutrzejszej i nastę- pnej nocy, dwóch spośród braci podejmie czuwanie przed ołtarzem świętej. Przybędę tam po komplecie, pozostanę aż do porannej prymy. Wszyscy - oprócz Jana - będziemy w modlitwach owych uczestniczyć, tak bowiem nakazał nam przeor. Kiedy zaś miną owe trzy dni, zobaczymy, co robić dalej. A teraz posłuchaj, gdyż powiem ci, jak będziesz musiała postąpić... ROZDZIAŁ SIÓDMY Po komplecie, w słabym wieczornym świetle przebijającym jeszcze gdzieniegdzie przez zieloną gęstwinę młodych liści, cała szóstka udała się na samotny cmentarz do drewnianej kapliczki, gdzie pierwsza para pielgrzymów miała rozpocząć czuwanie. A tam, na polanie przed bramą, czekała już na nich inna procesja — ośmiu rządców i służących Rhisiarta, niosących swego zmarłego pana na ramionach oraz córka nieboszczyka, która odtąd miała być panią ich gospodarstwa, a teraz szła przed nimi wyprostowana i pełna godności, ubrana w ciemny płaszcz i woal żałobny skrywający długie włosy. Jej oblicze było spokojne i nieruchome, a wzrok utkwiony w jakimś odległym punkcie. Mogła onieśmielać, a nawet przestraszyć każdego, nie wyłączając samego opata. Przeor Robert zatrzymał się na jej widok. Cadfael był dumny z tej dziewczyny. Ona zaś, widząc go, nie zwolniła nawet kroku. Bez chwili wahania szła teraz ku niemu, jakby z pewną nadzieją, a już na pewno ze ścisłe określonym zamiarem. Stanęła wreszcie w niewielkiej od niego odległości i patrzyła mu prosto w oczy bez słowa i ze spokojem, ,który przeor - jeśli nie miałby dość rozumu - wziąć mógł za przejaw pokory i oddania. Robert nie był jednak głupcem; również w milczeniu mierzył swym spojrzeniem tę niewiastę, a właściwie jeszcze dziewczynę, która przybyła tu, aby stanąć przeciwko niemu. Na razie nie rozpoznawał w niej jednak przeciwnika. — Bracie Cadfaelu - rzekła, nie przestając patrzeć na przeora -stań obok mnie i przetłumacz moje słowa, tak by stały się wiadome wielebnemu przeorowi, bowiem chciałabym przekazać mu coś, co dotyczy mego ojca. Rhisiart był teraz tuż za nią. Nie złożono go w trumnie, lecz owinięto w pasy białego płótna tak ciasno, że widać było pod nim każdy szczegół twarzy i całego ciała, leżącego na noszach wykonanych z gałęzi pełnych jeszcze liści, ułożonych z kolei na prostym, drewnianym katafalku. Ciemne, tajemnicze oczy niosących zmarłego Walijczyków świeciły niby małe latarnie - nie zdradzając niczego — widziały wszystko. A dziewczyna wydawała się taka młoda i taka osamotniona. Przeor Robert mimo swej pozycji czuł się niespokojny, może nawet poruszony. - Mów, córko — rzekł. - Dotarła do mnie wieść, że zamierzacie przez trzy dni czuwać przy relikwiach świętej Winifredy, zanim odjedziecie, zabierając je ze sobą. Zatem w imię spokoju duszy mego ojca: jeśli zawinił wobec niej, a z pewnością nie było to jego zamiarem, pozwól, aby przez te trzy noce zwłoki jego spoczywać mogły obok jej ołtarza pod pieczą tych, którzy odprawiać tam będą czuwanie. Błagam też, by jedną ze swoich modlitw, tylko jedną w ciągu całej długiej nocy, zmówili w intencji przebaczenia i zbawienia jego duszy. Czy nie jest to zbyt wielka prośba? - Jest to uczciwe i szczere błaganie wiernej córki — odparł Robert, który, jako że sam pochodził ze szlacheckiego rodu, wiedział, co znaczą więzy krwi i urodzenia, i nie był w tej chwili do końca fałszywy. - O ileż większą mam nadzieję, że ujrzę znak łaski—powiedziała Sioned - skoro ty, ojcze,, przychylasz się do mojej prośby. Nie sposób, by takie żądanie mogło posłużyć czemuś jeszcze, poza przydaniem mu chwały w oczach wszystkich. Oto przychodzi doń spadkobierczyni i jedyna córka jego przeciwnika i prosi go o poparcie oraz opiekę. Czuł się usatysfakcjonowany, więcej nawet - olśniony. Wspaniałomyślnie udzielił zgody, wiedząc, że poza domownikami Rhisiarta patrzy nań wielu innych jeszcze mieszkańców Gwytherin. Wszak teraz wszędzie, dokądkolwiek udawali się przybysze z Anglii, zawsze obserwowało ich wiele par oczu. Jaka szkoda, że nie pilnowano tak dobrze Rhisiarta, kiedy jeszcze żył! Zielony katafalk ustawiono na podwyższeniu przed ołtarzem, obok relikwiarza, który czekał tam na kości świętej Winifredy. Ołtarz był bardzo prosty i niewielkich rozmiarów, tak że katafalk niemal go przysłaniał, tym bardziej, że mimo wczesnej godziny światło padające z małego, wschodniego okienka zbyt było słabe, by rozproszyć panujący w kaplicy mrok. Drewniany kozioł, który służył za podwyższenie pod katafalk, przykryto obrusem przeznaczonym do dekoracji ołtarza, przyniesionym przez przeora. Kiedy to uczyniono, ludzie, którzy przybyli z ciałem Rhisiarta, pozostawili swego pana spoczywającego w tym cichym i świętym miejscu, i ruszyli w drogę powrotną do domu. Sioned, nim odeszła, powiedziała jeszcze: -Przyjdę tu rano, aby podziękować tym, którzy dzisiejszej nocy prosić będą o łaskę dla mego ojca. To samo czynić będę każdego ranka, dopóki go nie pochowamy. Oddała pokłon należny przeorowi Robertowi, szczelnie owinęła głowę woalem i wyszła, nie mówiąc już nic więcej, nie spojrzawszy nawet na brata Cadfaela. Jak do tej pory wszystko szło doskonale! Próżność Roberta i zainteresowanie własną jedynie osobą, jeśli już nie jego skrucha, upewniały ją, że szansa rzeczywiście istnieje i pozostaje tylko obserwować rozwój wypadków. Kolejność, w jakiej mnisi mieli odprawiać czuwanie, ustalił Robert po rozmowie z samym ojcem Huw, który nalegał, by pozwolono mu spędzić w kaplicy pierwszą noc i jak najszybciej otworzyć duszę na nadprzyrodzone światło łaski świętej, naturalnie jeśli zechciałaby objawić swą obecność. Towarzyszyć miał mu brat Jeremiasz, który zdołał już znużyć przeora swoją obrzydliwą służalczością. Taki przypadkowy przecież wybór znakomicie odpowiadał Cadfaelowi. Przynajmniej pierwszego ranka nikt nie będzie wiedział, czego może oczekiwać. Następnie będą już niejako ostrzeżeni, lecz tego nie sposób uniknąć. Riedy rankiem przybyli do kaplicy, zastali na miejscu sporą liczbę mieszkańców Gwytherin, którzy czaili się za drzewami na skraju lasu i za głogowym żywopłotem. Jednak gdy tylko przeor wraz z towarzyszami wszedł do środka, powychodzili z ukrycia i zebrali się w pobliżu, a pierwszą, która podeszła całkiem blisko, była Sioned oraz Annest, idąca z nią pod rękę. Droga stała przed nimi otworem i za dziewczętami podążyli wieśniacy, wypełniając wejście do kaplicy i zasłaniając wczesne promienie słońca tak, że teraz jedynym oświetleniem katafalku pozostał nikły blask ołtarzowych świec. Ojciec Huw podniósł się z klęczek, wsparłszy się uprzednio na skrzypiącej, lecz solidnej desce, na której leżał przed nim otwarty brewiarz; wyprostowanie starych nóg nie było ani łatwe, ani natychmiastowe. Klęczący obok Jeremiasz poderwał się gwałtownie. Cadfaelowi przemknęło przez głowę podejrzenie, że strażnicy, ułożywszy się najwygodniej, jak tylko było to możliwe, po prostu zasnęli, lecz w tej chwili nie miało to znaczenia. Raczej nie przypuszczał, by niebo się otworzyło i na znak udzielonej łaski przebaczenia spuściło deszcz płatków róży, a w każdym razie nie spo- dziewał się, by rzecz-taka mogła się zdarzyć w wyniku modlitw Jeremiasza. - Spokojne to było czuwanie -rzekł ojciec Huw - i żadne wielkie doświadczenie mistyczne nie stało się moim udziałem, lecz wizje takie nadzwyczaj rzadko nawiedzają pokornych, wiejskich księży. Ale modliliśmy się, dziecko, i ufam, że usłyszano nas. - Jestem wam wdzięczna - odparła Sioned. - Czy zanim odejdziecie, moglibyście jeszcze jedną wyświadczyć mi przysługę? Cierpieliście wszak z przyczyny wszystkich tych złości i niezgody, czy więc nie chcielibyście okazać też i miłosierdzia? Modliliście się za niego, ja zaś teraz proszę, by każdy z was na znak ukojenia i przebaczenia położył dłoń na sercu mego ojca. Ludzie z Gwytherin stali w drzwiach, spokojni niczym drzewa, lecz równie jak one żywi, i choć nikt z nich nie wydał najcichszego bodaj dźwięku, ich oczy nie pominęły żadnego gestu, żadnego poruszenia. - Z ochotą! - rzekł ojciec Huw i podszedłszy do katafalku, łagodnie położył swą potężną dłoń na nieruchomej piersi zmarłego, a jego usta okolone fałdami brody znów zaczęły poruszać się, szepcząc słowa modlitwy. Oczy wszystkich zwróciły się tedy na brata Jeremiasza, lecz ten wahał się. Nie wydawał się być szczególnie zaniepokojony, lecz wyglądało na to, że pragnie wykpić się jakoś od spełnienia prośby Sioned. Jego zwrócona ku dziewczynie twarz wyrażała życzliwość, była wręcz pełna słodyczy; spojrzawszy na nią ze starannie wypracowanym współczuciem, przeniósł ufny wzrok na przeora Roberta. - Ojciec Huw dba o swojego parafianina i posłuszny jest swym obowiązkom. My zaś mamy własne. Rhisiart niewątpliwie z wiarą wypełniał religijne powinności, lecz śmierć przyszła nań niespodziewanie, nie dając czasu na wyznanie grzechów i przyjęcie sakramentów, a to zawsze rodzi wątpliwości co do losów duszy. Nie jestem powołany, by wyrokować w tej sprawie. Modliłem się, lecz nie leży w mojej władzy udzielanie takich błogosławieństw. Z ochotą spełnię to, o co mnie proszono, jeśli tylko przeor Robert uzna to za słuszne i da mi swoje pozwolenie. Cadfael słuchał tych wykrętów mnicha ze zdumieniem i mocnym powątpiewaniem. Gdyby przyjąć, że przeor Robert sam zade cydował o śmierci Rhisiarta i wykonanie tego zamiaru zlecił swemu zausznikowi, Jeremiasz wybrał doprawdy najprostszy sposób na wyplątanie się z kłopotliwej sytuacji i uwikłania w nią swego zwierzchnika. Z drugiej jednak strony, znając Jeremiasza można było sadzić, że jego wypowiedź stanowić miała rodzaj układnego pochlebstwa, skoro nadarzyła się dogodna po temu sposobność. A jeśli Robert da swoją zgodę, czy oznacza to, że zamierza go ochraniać i pozwala mnichowi bezkarnie dotknąć ofiary? Nie byłaby to rzecz aż tak wielkiej wagi, gdyby Cadfael wierzył, że ciało zamordowanego zaczyna krwawić, gdy dotyka go ręką mordercy, tak jednak nie było. Uważał natomiast, że skoro wierzy w to większość ludzi, sama ta wiara i strach mogą przywieść zabójcę do wyznania zbrodni. Może zresztą ten właśnie paniczny strach mógłby spowodować niewielki upływ krwi, choć zakonnik wątpił w to i -jak zaczynało mu się wydawać - Jeremiasz także w to nie wierzył. Oczy wszystkich spoczęły teraz na postaci przeora. Ten zaś, zanim się odezwał, zmarszczył czoło i namyślał się przez chwilę. - Ze spokojnym sumieniem możesz uczynić to, czego pragnie dziewczyna. Wszak prosi ona nie o rozgrzeszenie, lecz o wybaczenie, a tego udzielić może każdy człowiek. I brat Jeremiasz, wiedząc teraz, co mu czynić wypada, podszedł do katafalku i położył spokojną dłoń na przebitym strzałą sercu. Na okrywających zmarłego szatach nie pojawiła się najmniejsza nawet plama czerwieni, która oskarżałaby mnicha w oczach zebranych. Następnie Jeremiasz odwrócił się i podążył za przeorem do wyjścia, a wszyscy w milczeniu rozsunęli się, by zrobić mu przejście. I cóż stąd wynika? - myślał Cadfael idąc za nimi. Czy to, że Jeremiasz nie wierzy w tego rodzaju próby, czy też uważa, że niezależnie od tego, jaki był jego udział w tej sprawie, cała wina spadła na najbardziej winnego? A może nie było w tym morderstwie żadnego jego udziału? Człek ten byłby wszak w stanie odmówić dziewczynie, skoro w spełnieniu jej prośby żadnych nie widział dla siebie korzyści. Ujrzymy jutro, rozumował dalej, co uczyni sam Robert, gdy zostanie poproszony o wybaczenie zmarłemu i nie będzie już miejsca na wspaniałomyślność kosztem innych. Jednakowoż rzeczy przybrały obrót nieco inny, niż tego oczekiwał. Na najbliższą noc przeor wyznaczył do czuwania siebie i brata Ryszarda. Lecz kiedy ci właśnie dwaj mnisi mijali gospodarstwo Cadwallona idąc do kaplicy, zatrzymał ich sam Cadwallon wraz z jakimś dobrze ubranym Walijczykiem w krótkiej, jeździeckiej tunice. Cadfael dowiedział się o tym, zobaczywszy, że Robert z nieznajomym u boku cofa się do ogrodu ojca Huw, A działo się to dokładnie o godzinie, w której powinien klęknąć w słabo oświetlonej kaplicy i rozpocząć czuwanie przy zwłokach RhSsarta, co mogłoby dnia następnego dostarczyć interesujących nowych wskazówek odnośnie tajemniczej śmierci. Lecz miast tego przeor pojawił się w obejściu księdza ł to w momencie, kiedy Cadfael już wybierał się do kuźni, aby przy dzbanie wina wymienić z Benedem najświeższe wieści. Najwyraźniej nie wyglądał też na zmartwionego faktem, że przeszkodzono mu w wypełnieniu owej nocnej po-, sługi. - Bracie Cadfaelu, mamy oto gościa; będzie mi potrzebna twoja pomoc. Jest to Griffith herbu Rhys, sędzia księcia pana Owaina w Rhos. Cadwallon posłał po niego w związku ze śmiercią pana Rhisiarta, będę zatem musiał wygłosić przed nim własne zdanie w tej kwestii oraz przedyskutować, co wypada nam czynić. Przesłuchiwani będą wszyscy, którzy mają w owej sprawie coś do powiedzenia, lecz sędzia pragnie, abym ja złożył swe świadectwo jako pierwszy. Byłem więc zmuszony wysłać brata Ryszarda do kaplicy samego. Jeremiasz i Columbanus mieli już udać się do swych łóżek w domu Cadwallona, lecz słysząc to ociągali się jeszcze. - Pójdę tam za ciebie, ojcze przeorze - zaofiarował się Jeremiasz pewien, że oferta nie zostanie przyjęta. - Nie. Miałeś już jedną bezsenną noc - (Czy w istocie tak było? Jak można to stwierdzić w tak ciemnym wnętrzu, nawet będąc podejrzliwym jak ojciec Huw. A wszak Jeremiasz nie należał do tych, którzy lubią przemęczać się bez potrzeby.) - Potrzebujesz teraz odpoczynku. - Ja chętnie zajmę twoje miejsce, ojcze -równie gorąco zaproponował Columbanus. — Twoja kolej przyjdzie jutro. Uważaj bracie, byś nie brał na siebie zbyt wiele, gdyż pycha nierzadko chodzi w przebraniu pokory. Nie, tej nocy brat Ryszard podejmie samotnie czuwanie. Wy obaj możecie teraz poczekać, aż przyjdzie wasza kolej składania zeznań, co czyniliście i widzieliście przedwczoraj, potem zaś musicie iść spać. Przesłuchanie było długie i nużące, a dla Cadfaela także trudne, gdyż mnich, tłumacząc wprawdzie wiernie zeznania, lecz dodając do nich własny punkt widzenia na to, co wydarzyło się w lesie, usiłował wyłożyć swoją koncepcję. Nie przemilczał niczego, co powiedział Robert, ale oddzielił fakty od przypuszczeń, czyste obserwacje od wniosków, do których prowadziły. Któż z obecnych, poza samym Griffithem, znał na tyle dobrze walijski, by zarzucić Cadfaelowi cokolwiek? Zaś doświadczony i sceptyczny urzędnik szybko okazał się być nie tylko uważnym słuchaczem, lecz także umiejętnie wyławiał wszelkie uczucia i pobudki. W końcu Walijczyk do szpiku kości, a walijskich właśnie kwestii dotyczyła ta zagadka. Kiedy przesłuchiwał już Columbanusa i Jeremiasza, owych dwóch strażników, z których jeden, jak się okazało, zasnął podczas pełnienia swoich obowiązków (choć ani oni, ani przeor nie uznali za stosowne wspomnieć o tym!), Cadfael zaczął czuć, że może oprzeć się na ro7satdku'książęcego sędziego i nie musi kłopotać się nadmiernie o właściwe przedstawienie swojej wersji. Co więcej, stwierdził w końcu, że rzeczą, której najbardziej mu teraz potrzeba, jest czas, i ten dzień czy dwa, kiedy Griffith przesłuchiwać będzie mieszkańców osady, mogą wystarczyć, by udało mu się dojść samemu do konkretnych wniosków. Oficjalny wymiar sprawiedliwości nie drąży spraw zbyt głęboko, lecz zatrzymuje się na ich powierzchni i na niej opiera swoje sądy. Ceną, jaką płaci się za taki pośpiech, są nieustające wątpliwości, a Cadfael nie chciał żadnych wątpliwości, które miałyby dotyczyć Engelarda czy brata Jana. Nie, lepiej po swojemu prowadzić śledztwo i dopiero ostateczne jego rezultaty przedstawić sędziemu i księciu. Tak więc kiedy następnego dnia Sioned pojawiła się w kaplicy, pozostało jej tylko prosić brata Ryszarda o położenie rąk na ciele jej ojca. Człek ten, nade wszystko miłujący pokój i harmonię wokół siebie, uczynił to chętnie i odszedł, nie uświadamiając sobie ani tego, co zrobił, ani też tego, od jakiego zarzutu został tym samym uwolniony. — Brakowało mi ciebie - rzekł Bened, kiedy Cadfael, na krótką zresztą chwilę, odwiedził go między mszą a obiadem. - Był tu Pa drig; rozmawialiśmy o dawnych czasach, kiedy Rhisiart by! jeszcze młody. Padrig pojawia się tu od wielu lat i ma nas wszystkich. Pyta} o ciebie. - Powiedz mu, że napijemy się jeszcze razem wina w najbliższych dniach. Rzeknij też, że zajmuję się sprawą Rhisiarta. — Przywykliśmy do ciebie - uśmiechnął się Bened. - Mógłbyś z nami zostać; znalazłoby się tu miejsce. - Mam już swoje miejsce - odparł Cadfael. - Nie martw się o mnie. Wybrałem dla siebie mnisi kaptur i szeroko otwarte oczy. Wiem dobrze, że co uczyniłem, słusznym jest postanowieniem. - Spotkałem w życiu kilku mnichów, lecz całkiem do ciebie niepodobnych - powiedział Bened, odkładając trzymany w ręku młotek. - Ach, takie same pozostają jedynie mury; bracia i przełożeni przychodzą i odchodzą ze swymi kłopotami, nie innymi niż te, które są udziałem zwykłych ludzi. Zapewniam cię, że jest wśród nas nieco takich, którzy pogubili się na' swej drodze. Zwłaszcza dotyczy to młodych, dla których dziewicza odpowiedź - „nie" - stała się końcem wszystkiego. Niektórzy z nich mogliby zostać wielce zręcznymi rzemieślnikami. Rzecz jasna zakładając, że byliby ludźmi wolnymi i mogliby na przykład - w kowalskim terminować fachu... — Ten akurat chłopiec dobrą ma rękę i wie, co mu robić wypada, kiedy wezwie go do pomocy człowiek, który zna się na rzeczy. A jest to już pierwszy krok w niełatwej naszej profesji - odrzekł Bened. - Gdyby nie był pozwolił zbiec zabójcy Rhisiarta, nie mielibyśmy tu bardziej odeń pożądanego cudzoziemca. Lecz teraz nie wiem, jak będzie, choć dziewczyna ma na ten temat własny, odmienny sąd. Jednak jeśli myli się, co wtedy? Może ty wiesz? — Jeszcze nie - powiedział Cadfael - lecz daj mi nieco czasu, a obiecuję, że wkrótce poznamy prawdę. Trzy dni minęły, odkąd brat Jan został uwięziony, gdy nagle poważna groźba zawisła nad jego głową. Rozniosły się już wieści, że w wiosce przebywa sędzia, który przesłuchuje wszystkich w związku ze śmiercią Rhisiarta. Odbył on długie spotkanie z przeorem i niewątpliwie był przezeń nagabywany, by zajął się sprawą popełnionej przez Jana zbrodni. Jak dotąd, młody mnich nie musiał narzekać na złe traktowanie, niesmaczne jadło bądź uciążliwe to warzystwo; przeciwnie, nieczęsto zdarzało się, by tak wielce był kontent ze swej sytuacji. Przez dwa dni, z wyjątkiem krótkich momentów, kiedy wskazana była większa ostrożność, od świtu do zmroku poruszał się po całym obejściu, pomagał przy zwierzętach, układał sterty desek, pracował w ogrodzie warzywnym i nie miał czasu ani ochoty, by martwić się, co przyniesie następny dzień. Teraz jednak, gdy zamknięto go na dobre w stajni, rzeczywistość stała się niepokojąca nawet dla człowieka takiego jak Jan, a nieznajomość mowy Walijczyków i brak kontaktu z Cadfaelem zaczynały być nie do zniesienia. O tym, czy stary mnich z pomocą Sioned rozwikłał zagadkę zabójstwa, nie wiedział nic zgoła. Ciekaw był ogromnie, cóż dzieje się z przeorem i innymi braćmi. Zastanawiał się, czy Gwytherin przystało w końcu na ich żądanie i czy zechce oddać im relikwie świętej Winifredy. Nie znał dalszych losów En- gelarda i nie miał pojęcia, jak ma oczyścić się z zarzutów, które coraz gęstszym otaczały go murem. Wiedziony wrodzonym mu poczuciem solidarności, młodzieniec martwił się, gdzie też przebywać może po ucieczce i czy miejsce to dostatecznie jest dlań bezpieczne. Pragnął szczerze, by jasnowłosy ów cudzoziemiec, od wszelkich uwolniony podejrzeń, mógł spokojnie powrócić i z ukochaną swą szczęśliwej dożyć starości. Lecz dziewczyna, zgodnie z danym słowem, nie zbliżała się do niego, a w gospodarstwie nie było nikogo innego, z kim młody mnich mógłby się porozumieć. Umiał wprawdzie dogadać się wcale nieźle, gdy chodziło o rzeczy proste; jednak nie miał sposobu, by wypytać o wszystko, co chciał czy powinien był wiedzieć. Tak oto trwał pełen dobrych chęci, lecz przecież zupełnie bezsilny, zamartwiający się o losy przyjaciół i z poczuciem, że nie jest w stanie uczynić czegokolwiek, aby im pomóc. Ta sama, niespełniona potrzeba słów we wspólnym języku dręczyła Annest, kiedy dziewczyna przynosiła więźniowi obiad i siadała patrząc, jak się ten posila. Łatwo było uczyć go prostych walijskich słów, dotykając danej rzeczy i wypowiadając jednocześnie jej nazwę, lecz jak przekazać chłopcu wszystko to, co powiedzieć mu chciała? Jak opowiadać o zdarzeniach w kaplicy, o tym, co mówią i myślą mieszkańcy wioski? Tak oto niemożność porozumienia się sprawiła, że spotykając się, zazwyczaj milczeli oboje, choć niekiedy rozmawiali głośno: on po angielsku, ona w walijskiej mo wie; wypowiadali wtedy słowa, które - wiedzieli o tym — mogli zrozumieć dopiero w jakiejś odległej przyszłości, lecz brzmienie owych obcych zdań, ton głosu przekazywały to, co najważniejsze: wyznanie wzajemnej przyjaźni. Wiedli tak dwa monologi, co dawało im poczucie, że wymieniają myśli, a nade wszystko - że są razem. Czasem zdarzało się, że - choć nie wiedzieli o tym -jedno odpowiadało na pytanie drugiego. - Zastanawiam się, kirn była ta - rzekła miękko i z wahaniem Annest - która przywiodła cię do mnisiego stanu. Sioned, a i ja także, obie nie potrafimy wytłumaczyć sobie, jakże się stało, że chłopiec taki jak ty poświecił się życiu w klasztorze. - Gdyby znał walijski, nigdy nie powiedziałaby mu czegoś takiego. - Jakże mógłbym kiedykolwiek pomyśleć, że Margery okaże się istotą tak wielkiej piękności - dziwił się Jan. — I że odmową swoją zrani mnie tak dotkliwie! Lecz w istocie nie wiedziałem wtedy, czyni jest prawdziwe piękno: nie znałem jeszcze ciebie! — Wszystkim nam złą wyrządziła przysługę - westchnęła Annest. - Przez nią włożyłeś habit na resztę swoich dni. - Dobry Boże - powiedział Jan - i pomyśleć, że mógłbym ją poślubić! Choć jednak zawdzięczam jej wielce, wszak powiedziała „nie". Teraz dzieli mnie od ciebie jedynie habit, nie zaś żona, jak mogło było się zdarzyć. Wtedy właśnie przyszła mu do głowy oszałamiająca myśl, że ucieczka od zakonnych ślubów nie jest bynajmniej niemożliwą. To sprawiło, że podniósł głowę i z większą niż dotąd uwagą przyjrzał się zwróconej ku niemu pięknej twarzy, która była teraz tak blisko, iż wystarczyło wyciągnąć rękę... Dziewczyna miała policzki gładkie i okrągłe niczym dwa jabłka, a oczy jej, kryształowo czyste, lśniły jak obmywane srebrzystą wodą, skąpane w promieniach słońca kamyki w górskim potoku. - Czy wciąż myślisz o niej? - szeptała Annest. - O tej niemądrej pannie, która nie potrafiła rozpoznać dobrego człowieka, choć był przecież tuż obok. Och, żyć u boku kogoś takiego jak ty! Albowiem Jan był w istocie wysokim, urodziwym i zawsze uśmiechniętym młodzieńcem o długich nogach, silnych dłoniach i wspaniałych, gęstych, ciemnych włosach; dziewczyna, która sądziła, że wszystko to dla niej zbyt mało, musiała być zaiste po prostu głupia. - Nienawidzę jej! - wykrzyknęła Annest, pochylając się nad nim. Usta, które tak niepojęty wywoływały w nim niepokój, znalazły się niespodziewanie nadzwyczaj blisko jego warg. Zdesperowany, uciekł się do specjalnego rodzaju języka znaków, który nie potrzebuje tłumaczy. Od czasu, gdy Margery, córka sukiennika, porzuciła go, kiedy jej ojciec został sędzią w Shrewsbury, Jan nie pocałował żadnej dziewczyny i zdawało się, że zapomniał już, jak się to robi. Tymczasem Annest znalazła się w jego ramionach i trzeba przyznać, że było mu z nią daleko lepiej, niż z ciężarem zbyt pośpiesznych ślubów zakonnych. - Och, Araiest - wyszeptał Jan, który w całym swoim życiu nigdy nie czuł się mnichem mniej niż w tej chwili - myślę, że cię kocham! Cadfael i Columbanus szli razem leśną ścieżką, by podjąć trzecią z kolei noc czuwania. Wieczór był przyjemny i cichy, nie było nawet zimno, choć pod drzewami panował już zielony mrok. Do ostatniej chwili zdawało się możliwym, że przeor Robert, który stracił był sposobność odbycia nocnych modłów, zechce wykorzystać jednak tę ostatnią okazję, lecz nie rzeki o tym ni słowa i, po prawdzie, Cadfael zaczynał podejrzewać, iż owo długie spotkanie z sędzią nie było wcale tak bardzo potrzebne; że stało się po prostu dogodną wymówką pozwalającą uniknąć udziału w czuwaniu i -co ważniejsze - porannej rozmowy ze Sioned. Nie dowodziło to jeszcze, że Robert był winny czemukolwiek poza tym, iż stale odmawiał Rhisartowi prawa do własnej godności. Dlatego nie chciał się spotkać z jego córką: wszak Cadfael wiedział, że ani pokora, ani wspaniałomyślność nie były zaletami, które można by przeorowi przypisać. Człek ten był zawsze pewien swoich racji i nie przebaczał nigdy temu, kto ośmielał się poddać je w wątpliwość. — To nocne czuwanie, bracie - rzekł Columbanus, którego młode nogi bez trudu dotrzymywały kroku mocnym stopom Cadfaela, człowieka morza - to wielki dla nas zaszczyt i przywileje. Nasze imiona pozostaną na zawsze zapisane w historii opactwa, a przyszłe pokolenia mnichów będą nam zazdrościć. - Słyszałem już -powiedział sucho Cadfael - że przeor Robert chce, by spisano historię życia świętej Winifredy i uzupełniono ją o dzieje przeniesienia jej relikwii do Shrewsbury. Czy sądzisz, że zanotuje on imiona wszystkich swych towarzyszy? „O tobie - myślał — z pewnością może wspomnieć, jako o mni- chu, który pierwszy poczuł niemoc i, wysłany do świętej, cudownego doznał uzdrowienia. Podobnie o Jeremiaszu, którego sen sprawił, że znalazłeś się tutaj. Lecz ja bez wątpienia pozostanę nieznany, i tym lepiej!" -Trzeba jeszcze, abym odpokutował swoją winę-przypomniał Columbanus. - W tej samej kaplicy dopuściłem się strasznej zdrady, ja, który więcej niż inni winienem okazywać wiarę i wdzięczność. Znaleźli się już przy zewnętrznej bramie i wkroczyli na niknącą w trawie ścieżkę, wiodącą przez środek trójkątnego cmentarza. - Czuję, że duszy mej dosięga jakieś światłe tchnienie - rzekł młodzieniec z nagle pobladłą twarzą i drżącymi usty. - Wypełnia mnie światło. Dostrzegam, że czeka nas spotkanie z cudowną, zadziwiającą łaską. Wielkie to miłosierdzie okazane mnie, zdrajcy, który zasnął podczas modlitwy! I pośpiesznie wszedł przez otwarte drzwi, wyciągając przed siebie ręce, jakby raczej chciał przytulić damę swego serca niż złożyć hołd świętej. Cadfael podążył za nim ponury i zrezygnowany, gdyż mimo że przywykł już był do podobnych wybuchów entuzjazmu, nie radowała go wcale myśl o spędzeniu długiej nocy w małej kaplicy, w towarzystwie tego oto niezrównoważonego młodzieńca. Oprócz modlitwy czekało na niego sporo spraw, które musiał przemyśleć, a Columbanus nie nadał się wcale na kompana do podobnych działań. Powietrze wewnątrz kaplicy było ciężkie, przesiąknięte wonią starego drewna i nieco wilgotnej materii, na której spoczywał relikwiarz; wszędzie unosił się delikatny zapach minionych wieków, kurzu, tak właściwy temu opuszczonemu przez ludzi miejscu. Na ołtarzu płonęła mała lampka naftowa; Cadfael odpalił od jej żółtego płomienia dwie świece i ustawił je po obu stronach. Leciutki podmuch wpadającego przez niewielkie, wschodnie okienko wiatru wnosił do środka orzeźwiającą woń lasu i sprawił, że płomyki tańczyły niespokojnie przez kilka minut. Ich światło odbijało się od najbliższych przedmiotów, lecz nie sięgnęło odleglejszych zakątków kapliczki. Wnętrze kościółka tonęło w brązowym półmroku, dającym przedziwne poczucie spokoju i ciepła. Przez chwilę mnisi stali pośród tych ciemności, mając przed sobą jedynie dwa nikłe ogienki, w których blasku rysowały się kontury pustej trum ny, spoczywającego w niej ciała i ustawionych obok siebie klęcz-ników, nieco oddalonych od katafalku. Rhisiart leżał bliżej nich, a srebno-czamy relikwiarz rzucał cień na jego ciało. Brat Columbanus skłonił się pokornie przed ołtarzem i zajął miejsce przy prawym klęczniku. Cadfaelowi pozostał więc pulpit po lewej stronie. Mnich z dużą sprawą wyszukał najwygodniejsze miejsce dla kolan. Łagodnie spłynęła na nich cisza. Zakonnik przygotował się wewnętrznie na długie czuwanie i zmówił modlitwę za duszę Rhisiarta, jak zresztą był już to czynił wiele razy. Głęboka, ledwie rozproszona nikłym blaskiem ciemność, powolny upływ czasu zrodzonego gdzieś daleko, poza zasięgiem wyobraźni i zmierzającego ku nieogarniętej przyszłości, otaczające go osamotnienie i pełen ludzi, niespokojny świat jego ducha - wszystko zajmowało powoli miejsce w odwiecznej mozaice, ustalonym rytmie tak bardzo skłaniającym do snu. Nie myślał już o Columbanu- sie, zapomniał o jego istnieniu. Jego modlitwa była jak oddech, bez słów, bez specjalnych próśb, wypełniała serce i otaczała wszystkich tych ludzi, których sprawa świętej Winifredy przywiodła do smutku czy niepokoju; skoro on cierpiał tak bardzo z ich powodu, o ileż więcej ona musiała współczuć im w ciężkim strapieniu. Świece, wypalając się, odmierzały upływające godziny; obserwując je odruchowo, Cadfael wiedział, kiedy nadeszła północ. Myślał właśnie o Sioned, której rankiem mógł ofiarować jedynie siebie samego ł swoją niewinność - tak niewiele - kiedy nagle z miejsca, gdzie klęczał pochłonięty modlitwą Columbanus, dobiegły go najcichsze i zarazem najdziwniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszał. Młody mnich nie miał już twarzy ukrytej w dłoniach, jak poprzednio, lecz był wyprostowany, a blade światło świec wydobywało z mroku niewyraźny profil jego jasnego oblicza. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się gdzieś poza ścianę kaplicy, a jego wykrzywione w ekstazie usta poruszały się nieznacznie - Columnabus śpiewał łacińską pieśń, pochwałę dziewictwa. Melodia, choć ledwie słyszalna, była wyraźna niby senne marzenie. Zanim Cadfael zdołał w pełni uświadomić sobie, czym jest ten głos, zakonnik rzucił się do przodu i zatrzymany przez pulpit, stanął wyprostowany przed ołtarzem. Pieśń ucichła. Niespodziewanie Columbanus odchylił się w tył, popatrzył w górę —jak gdyby dach był dlań przezroczysty i nie przesłaniał roziskrzonego nieba - i roz- postarł szeroko obie ręce niczym człowiek wiszący na krzyżu. Wydał z siebie rozdzierający krzyk, który był zarazem i triumfujący, i przepojony bólem. Potem całym ciężarem zwalił się na podłogę z rozkrzyżowanymi wciąż ramionami. Leżał teraz w milczeniu z czołem przyciśniętym do skraju materii, na której spoczywał Rhisiart. Cadfael, czując z jednej strony niepokój, z drugiej żal pełną niesmaku rezygnację, wstał pośpiesznie i podążył ku młodemu bratu. „Oto, czego należało spodziewać się po idiocie"-pomyślał, klęcząc już przy nim i układając mu pod głowę skraj serwety, która leżała na ołtarzu. Odwrócił głowę Columbanusa, by ten mógł swobodnie oddychać. „Widząc oznaki, powinienem był od razu się zorientować! Przyjdzie dzień, w którym szaleniec ten podąży za tym swoim wewnętrznym światłem i nie będzie już umiał wrócić. Potrafi jednak paść całym ciężarem na twarz, nie czyniąc sobie przy tym żadnej krzywdy, a choć ciałem jego wstrząsają dreszcze, gdy duszę dręczą wizje rzeczy wielkich, czy też własnych grzechów, nigdy nie zdarzyło mu się uderzyć w jakiś ostry czy twardy przedmiot Nie przygryzł sobie nawet języka. Dba widać o Columbanusa ta sama Opatrzność, która bierze w opiekę pijaków". I Cadfael doszedł do przekonania, że musi w tym być jakiś morał, myśl przewodnia, która zbierze w całość wszystkie ostatnie wydarzenia. Tym razem obyło się bez konwulsji. Młodzian wyglądał po prostu tak, jak gdyby ujrzał coś nagle lub pomyślał i padł na twarz przed tym czymś. Cadfael potrząsnął go za ramię, najpierw łagodnie, potem bardziej stanowczo, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Czoło chłopca było zimne i gładkie rysy, choć słabo widoczne, zdawały się pogodne i wyrażały radosny spokój. Sztywność ciała i przywodzące na myśl człowieka rozpiętego na krzyżu ułożenie kończyn wskazywały, że mnich pogrążony jest w jakimś przypominającym głęboki sen odrętwieniu. Cadfael nie mógł tu już wiele zrobić. Zdołał jedynie odwrócić głowę młodzieńca tak, by prawy policzek spoczął na leżącej obok miękkiej tkaninie, lecz nic więcej. Nie udało mu się odsunąć prawej ręki i ułożyć młodzieńca nieco wygodniej na boku. „Cóż zatem powinienem teraz uczynić! Zrezygnować z czuwania ł iść do przeora? A co takiego mogą zrobić dla niego inni, czego ja nie potrafię? Jeśli nie mogę go podnieść, oni także nie uczynią tego. Wyjdzie z tego we właściwym czasie, nie prędzej. Nie wy rządził sobie krzywdy, jego oddech jest głęboki i spokojny. Serce bije mocno i miarowo, nie stwierdziłem też gorączki. Po co odbierać człowiekowi przyjemności, choćby nawet szczególnego były rodzaju. Skoro nie są one groźne dla zdrowia? Nie jest zimno i za przykrycie wystarczy mu jeden z obrusów z ołtarza. Nie, przybyliśmy tu razem na czuwanie i dopełnimy obowiązku, ja - jak zwyczaj nakazuje - na kolanach, a on tam, dokąd przywiodły go wizje. Przykrył Columbanusa, poprawiając jeszcze materiał, by uczynić z niego poduszkę pod głowę, i wrócił do swojego klęcznika. Lecz po tym, co się stało, nie potrafił już zebrać myśli i skoncentrować się należycie. Im bardziej starał się skupić na modlitwie czy rozmyślaniu 0 Sioned i o tym, co jeszcze można by uczynić, tym więcej coś go zmuszało do spoglądania na to leżące ciało i nasłuchiwania, czy oddech brata nie zmienił się zbytnio. Ta noc miała przynieść wiele korzyści, tymczasem jednak zdawało się, że będzie jedną z najdłuższych 1 najbardziej męczących nocy, jakie zdarzyły mu się w życiu, gdyż nie był w stanie ani modlić się należycie, ani też rozmyślać. Pierwsza poranna szarość przedzierająca się przez nocne niebo nadeszła jak wybawienie i przyniosła wielką ulgę. Skrawek nieba widoczny przez małe okienko zmieniał barwę z szarej na bladą, potem zielonkawą, wreszcie złotą. Ranek był bezchmurny; pierwszy promień słońca wpadł przez okno i omiótł ołtarz, ciało Rhi-siarta i całą kaplicę, jedynie leżącego Columbanusa pozostawiając w ciemności. Ten zaś wciąż pozostawał sztywny, oddychał głęboko i miękko, nieczuły na dotyk i słowa. Trwał jeszcze w tym stanie, kiedy nadszedł przeor z towarzyszami, Sioned i Annest oraz ludzie z okolicznych posiadłości, którzy przybyli tutaj, by ujrzeć, jak zakończy się trzecia noc czuwania. Pierwsza weszła Sioned. Zatrzymała się w drzwiach, czekając, aż oczy przyzwyczają się do panującego wewnątrz mroku. Przeor Robert stał tuż za nią. W końcu dostrzegła odwrócone podeszwy sandałów Columbanusa, oświetlone już delikatnym blaskiem słońca, podczas gdy reszta jego ciała była jeszcze w cieniu. Otworzyła szeroko oczy, pełne zdziwienia i przerażenia, i zanim Cadfael zdążył powiedzieć jakieś uspokajające słowa, głośno krzyknęła: - Co się stało? Czy on nie żyje? Przeor odsunął ją ł szybkim krokiem podszedł do Columbanusa. - Co tu się stało? Columbanus! Bracie! - Zatrzymał się i poło żył dłoń na sztywnym ramieniu; mnich ani drgnął. — Bracie Cad-faelu, cóż to znaczy? Co go tak powaliło? - Nie umarł — odparł Cadfael, poczynając od sprawy najważniejszej - i nie sądzę, by groziło mu jakieś niebezpieczeństwo. Oddycha jak ktoś, kto spokojnie śpi. Nie jest zbyt blady i nie odniósł ran. Po prostu około północy stanął nagle przed ołtarzem, rozkrzy- żował ręce i jak w upojeniu padł na ziemię. Leżał tak przez całą noc, lecz cały czas w spokoju. - Powinieneś był wezwać nas na pomoc - rzekł przeor poruszony do głębi. - Moim obowiązkiem było - odparł krótko Cadfael - zostać tutaj i czuwać na modlitwie. Prócz tego, czy można było zrobić dlań coś więcej, niż ja uczyniłem: położyć poduszkę pod głowę i okryć przed chłodem? Nie sądzę, żeby był zadowolony, gdybyśmy zabrali go stąd przed oznaczonym czasem. A tak dopełnił czuwania z wiarą i skoro nie potrafimy go obudzić, możemy wszak przenieść go do łóżka, nie zadając gwałtu jego poczuciu obowiązku. - Słusznie powiadasz - rzekł gorliwie brat Ryszard - gdyż, jak wiemy, Columbanus już kilkakrotnie miewał wizje i uczynilibyśmy być może rzecz wielce niewłaściwą, zabierając go z miejsca, w którym tak znacznej doznał łaski. Byłby to także afront wobec świętej, skoro raczyła ona ukazać mu się osobiście. Jeśli tak właśnie rzeczy się mają, nasz brat ocknie się we właściwym czasie i wyrządzilibyśmy mu jedynie krzywdę, usiłując przypieszyć nadejście tej godziny. - Prawda to - odparł przeor, nieco bardziej już przekonany. — Wygląda, iż dostąpił pokoju, nie jest zbyt blady i nie widać po nim śladów cierpienia czy choroby. Dziwne. Być może, iż przez tego młodego brata raz jeszcze zdarzy się cud, taki jak ten, który przywiódł nas do stóp świętej Winifredy. — Skoro raz stał się on narzędziem łaski - odezwał się Ryszard - może się to zdarzyć ponownie. Najlepiej przenieśmy go do łóżka w domu Cadwallona, dopilnujmy, aby leżał tam w cieple i spokoju, i czekajmy. A może powinniśmy raczej zabrać go do ojca Huw, aby przebywał w pobliżu kościoła? Nie jest wykluczone, że najpierw zapragnie podziękować Bogu. Z nakrycia ołtarza i pasów wykonali nosze i podnieśli z podłogi Columbanusa, wciąż sztywnego niczym gałąź. Położyli go na plecach, a. on pozwalał robić ze sobą wszystko, nie wydając najmniejszego bodaj dźwięku ani nie czyniąc żadnych innych znaków. Kilku miejscowych, tych najbardziej poruszonych widowiskiem, poszło za nimi, by pomóc nieść mnicha przez las do domu ojca Huw. Cadfael został w kaplicy. Odwrócił się i spojrzał na Sioned, która także patrzyła nań wzrokiem pełnym powątpiewania. - Tak, jaw każdym razie mam się wcale nieźle i pragnę uczynić to, o co mnie nie prosiłaś. -1 podszedłszy do ciała Rhisiarta, położył rękę na jego sercu, a drugą dłonią uczynił znak krzyża na czole. Potem ruszyli razem w powolnej procesji ku wiosce. - Cóż więcej możemy zrobić? Jeśli tylko wiesz cokolwiek, powiedz mi. Nas nie spotkała podobnie wielka łaska. A dziś ma być jego pogrzeb. - Wiem o tym - rzekł Cadfael i zamyślił się. — Po zdarzeniach ostatniej nocy waham się w wyborze jednej z dwóch dróg. Powinienem uznać za możliwe, iż wcześniej wszystko to zostało zaplanowane w celu przypieczętowania naszej racji kolejnym cudem, lecz dwie rzeczy tu nie pasują. Podług mnie zdziwienie przeora Roberta i jego troska były szczere, jakkolwiek bym na nie nie patrzył. Columbanus już wcześniej zdradzał podobnie niezwykłe skłonności, biorąc zaś pod uwagę wielce gwałtowny sposób, w jaki biorą one nad nim górę, wątpię, żeby udawał. Żaden jarmarczny błazen, który żyje z pokazywania ludziom, jak duszę jego opętuje diabeł, nie byłby w stanie doścignąć Columbanusa. Nie potrafię wydać tu sądu. Myślę, że są ludzie, którzy wewnętrznie żyją jakby na ostrzu noża i co pewien czas, za sprawą nieba czy piekła, mózgi ich ogarnia rodzaj obłędu. — Wszystko, co wiem - rzekła Sioned z gwałtownym rumieńcem na twarzy - to tyle, że ojciec mój został zamordowany, Nie pragnę krwawej zemsty, lecz sprawiedliwości dla zabójcy. Żaden gwałt nie powinien być odpowiedzią na przemoc, jakiej doznał Rhisiart. - Wiem, wiem - odparł Cadfael. - Jestem Walijczykiem nie mniej niż ty. Lecz nie zapominaj także o litości, gdyż kto wie, kiedy ty lub ja będziemy jej potrzebować. Czy rozmawiałaś z Enge-lardem? Nie trzebaż mu jakiejś pomocy? Dziewczyna zadrżała i zarumieniła się niczym kwiat, który przywiędły z zimna, w cudowny sposób ożywiony został powiewem południowego wiatru. Nie odpowiedziała jednak. Jej twarz powiedziała już wszystko. - Ach, życie twoje ułoży się tak, jak tego pragnęliście oboje — westchnął Cadfael zadowolony. -Nawet jeśli twój ojciec, jako prawdziwy walijski gospodarz, sprzeciwiał się temu, odnalazłaś w końcu swoją drogę i racja jest po twojej stronie. Słuchaj teraz; myślałem o dwóch jeszcze rzeczach, które powinnaś uczynić. Musimy spróbować wszystkiego, co możliwe. Nie wracaj jeszcze do domu. Niech Annest zaprowadzi cię do kuźni Beneda, gdzie odpoczniesz i skąd potem udasz się na mszę. Któż wie, co ujrzymy, gdy święta przywróci Columbanusowi zmysły? Na pogrzebie twojego ojca pojawi się także Peredur ze swoim rodzicem. Być może nie będzie chciał przyjść, skoro unikał cię do tej pory, lecz jeśli go poprosisz, z pewnością nie odmówi. Wciąż nie mam jeszcze jasnego zdania co do osoby mistrza Peredura. Pierwszym wrażeniem, jakie dotarło w końcu do świadomości brata Columbanusa, był słaby dźwięk dzwonka wzywającego na mszę. Trudno byłoby rzec, że odgłos obudził go, lecz z pewnością sprawił, iż mnich otworzył oczy, zadrżał i rozluźniwszy sztywne ręce, przycisnął je do piersi. Mimo to wyraz jego twarzy nie zmienił się i nic nie wskazywało na to, by młodzieniec zdawał sobie sprawę z obecności tych wszystkich, którzy zebrali się, pełni niepokoju wokół jego łóżka. Mogłoby ich w ogóle nie być. Umysł brata Columbanusa nie zarejestrował niczego poza dzwonkiem. Młodzieniec poruszył się i usiadł. Potem wstał z łóżka, lecz chód dobrze trzymał się na nogach i był rozpromieniony, zdawał się pozostawać poza wszystkim w swoim wewnętrznym świecie. - Szykuje się, by zająć swe zwykłe miejsce pośród nas -rzekł przeor Robert mocno poruszony. - Chodźmy stąd i nie próbujmy mu w żaden sposób przeszkadzać. Kiedy odmówi modlitwę dziękczynną, sam powróci do nas i opowie o tym, czego doświadczył. Z tymi słowy ruszył w stronę kościoła, za nim zaś pozostali. Brat Columbanus stanął tam, gdzie z racji wieku stanąć mu wypadało - był najmłodszy od chwili, gdy odsunięto Jana — skromnie i cicho uczestniczył w nabożeństwie, wciąż sprawiając wrażenie człowieka uśpionego. Kościół był przepełniony, a więcej jeszcze ludzi ustawiło się na zewnątrz. Szybko rozniosła się wieść, że w kaplicy świętej Wini-fredy zdarzyły się rzeczy cudowne i dziwne, wszyscy więc spodziewali się, ze i podczas mszy tajemnicze owe zjawiska zobaczą. Aż do końca nabożeństwa Columbanus wciąż był spokojny, lecz jakby nieobecny duchem. Gdy jednak przeor powoli i z pewnością kogoś, kto przekręciwszy klucz w zamku, otwiera dobrae sobie znaną bramę, uczynił pierwszy krok w stronę wyjścia, Columbanus zerwał się z miejsca i wydał cichy okrzyk, wpatrując się ze zdziwieniem w otaczające go, tak dobrze mu przecież znane twarze. Widać było, że powraca wreszcie do życia, uśmiechnął się nawet Wyciągnął rękę, jakby chciał zatrzymać przeora i rzekł wysokim głosem: - Och, ojcze, jak wielkiej dostąpiłem łaski, jak niewypowiedziane rozkosze stały się moim udziałem! Jakże mogłem przybyć tutaj ja, któremu dane było przebywać wszędzie i wyjść z ciemności nocy w tak potężne światło chwały? A to, jak mniemam, jest świat, który wtedy opuściłem! Świat z pewnością dobry, lecz ja znalazłem się w o ileż lepszym, z dala od pustyni mego ducha. Ach, gdybym umiał o tym opowiedzieć! Wszystkie oczy skierowały się na niego, nikt nie chciał stracić ani jednego słowa. Nikt też nie wyszedł z kościoła - przeciwnie, każdy pragnął podejść jak najbliżej. - Synu - rzekł przeor Robert tonem pełnym szacunku i uprzejmości. - Jesteś tu pomiędzy swoimi braćmi, wspólnie czcimy jedynego Boga i nie ma powodu, by bać się czy też żałować czegokolwiek. Wizja, której dostąpiłeś, niewątpliwie miała dać ci moc, być szedł nieustraszenie przez ten niedoskonały świat z nadzieją na doskonalsze życie wieczne. Odbyłeś z bratem Cadfaelem nocne czuwanie w kaplicy świętej Winifredy - czy pamiętasz? W nocy jakaś siła powaliła cię na ziemię i sprawiła, że duch twój przebywał z dala od nas i z dala od ciała, które jednak żadnego nie doznało uszczerbku, lecz spoczywało uśpione snem niewinnego dziecka. Przynieśliśmy cię tutaj wciąż nieobecnego duchem, lecz teraz znów jesteś z nami i wszystko jest tak, jak być powinno. Dostąpiłeś wielkiego przywileju. - Ocli, większego, niż możesz sobie wyobrazić - zanucił Columbanus, a jego oblicze jaśniało niczym latarnia. - Stałem się posłańcem niewypowiedzianego dobra, narzędziem pojednania i po\ koju. Ach, ojcze... Ojcze Huw... Bracia... Pozwólcie mi powiedzieć to wam wszystkim, bowiem przesłanie, które w sobie noszę, dotyczy każdego z ludzi. „Nic go nie powstrzyma - pomyślał Cadfael - tak dalece jego niebieskie posłannictwo przerasta wszelkie wątpliwości, jakie żywić może przeor czy ksiądz." Robert zaś nie sprzeciwiał się wcale temu zachwianiu swego dotychczasowego autorytetu. Albo więc wiedział już wcześniej, że głos z nieba przychylny będzie jego planom i potwierdzi jego chwałę, albo też sytuacja wywarła na nim prawdziwie wielkie wrażenie i szczerze, jak wszyscy obecni, nakłonił swe serce i uszy, by usłyszeć, co młody mnich ma do powiedzenia. - Mów otwarcie, bracie - rzekł. - Pozwól nam dzielić twoją radość. — Ojcze, o północy, kiedy klęczałem przed ołtarzem, dane mi było usłyszeć głos o niewypowiedzianej słodyczy, wzywający mnie po imieniu, wstałem wiec i podszedłem bliżej, by posłuchać tego wezwania. Nie wiem, co się stało z moim ciałem; jako mi powiadacie, wtedy, gdy przybyliście, leżało ono na ziemi, jakby uśpione. Mnie zaś zdawało się, że kiedym podszedł do ołtarza, wszystko zalał nagle miękki, złoty blask, a pośród owego światła, w cudownym deszczu białych płatków, ukazała się najpiękniejsza dziewica, z której sukni i długich włosów spłynęła na mnie prze-wspaniała woń. Dumna ta istota przemówiła do mnie; rzekła, że imię jej brzmi Winifreda i że przybyła, by pochwalić nasze starania, a także przebaczyć wszystkim tym, którzy z powodu błędnie pojętej lojalności i szacunku stanęli im na przeszkodzie. A wtedy, o, niepojęta dobroci!... położyła dłoń na piersi Rhisiarta, jak jego córka i prosiła o to nas niegodnych, a przebaczenia swego udzieliła z mocą i doskonałością, której nędzne me usta nie są w stanie opisać. — Ach, synu - rzekł w zachwycie przeor, przekrzykując wypełniające kościół murmurando licznych, a poruszonych do głębi głosów -Nie ośmieliliśmy się nawet mieć nadziei na tak wiele. A więc i zagubione owce znalazły ocalenie! - Tak, ojcze! I więcej jeszcze! Gdy położyła na nim rękę, kazała mi, bym powiedział wszystkim, miejscowym i obcym, jaka jest wola miłosiernej pani. A oto ona:„Kiedy kości moje wyjęte zostaną z ziemi, niechaj w tak otwartym grobie spoczną doczesne szczątki Rhisiarta. Jego dusza zazna wiecznego spokoju, a moja potęga stanie się wszystkim wiadoma". Takie były słowa świętej dziewicy. - Cóż mogłam uczynić - rzekła później Sioned -jak tylko podziękować za dobrą przepowiednię o losach duszy mego ojca? A przecież to dla mnie zniewaga. Powinnam raczej wstać i powiedzieć, że nigdy ani przez chwilę nie wątpiłam, że dostąpił on łaski wiecznego zbawienia, gdyż był dobrym człowiekiem, który nie uczynił nikomu nic złego w ciągu całego swego życia. Z pewnością wielka to uprzejmość ze strony świętej Winifredy, że użyczyła mu swojego miejsca spoczynku i łaskawie udzieliła przebaczenia — lecz cóż takiego mu wybaczyła? Z czego rozgrzeszyła? Mogła była raczej pochwalić go, gdy żył jeszcze i powiedzieć, że to on ma rację, nie zaś błądzi i potrzebuje usprawiedliwienia. - Wielce to znaczące przesłanie - przyznał Cadfael - miało upewnić nas w tym, co robimy, uspokoić mieszkańców Gwytherin, wszędzie wokół zaprowadzić spokój... -1 ułagodzić mnie, nakłonić, bym zaprzestała poszukiwania zabójcy mego ojca - dodała Sioned. - Pogrzebać sam czyn wraz z ofiarą. Tylko że ja nie spocznę, póki nie będę znała prawdy. -... i przydać blasku chwały przeorowi Robertowi. To właśnie zamierzałem powiedzieć. Chciałbym wiedzieć, w czyjej głowie zrodził się ten pomysł! Widzieli się przez chwilę w kuźni Beneda, dokąd Cadfael przyszedł, by pożyczyć kilof i łopatę potrzebne do świętych obrządków. Kilku ludzi z Gwytherin także prosiło, by pozwolono im wziąć udział w odkopywaniu grobu świętej. Choć wciąż jeszcze nie pozbyli się wszystkich wątpliwości, uznali, że jeśli taka właśnie była wola Winifredy, nie należy się jej sprzeciwiać. Wszyscy przecież widzieli owe cudowne i zdumiewające zjawiska, i daleko bardziej pragnęli zyskać błogosławieństwo świętej, niż stać się celem jej strzał. - Zda mi się - powiedziała Sioned - że największa część chwały spłynęła ostatnimi czasy na brata Columbanusa. Przeor zaś przyjął to z dużą skromnością i nie próbował mu tej łaski odjąć. Ta jedna właśnie rzecz sprawia, iż jestem skłonna wierzyć w jego uczciwość. Rzekła coś, co zmusiło Cadfaela, by zatrzymał się i spojrzał na nią uważnie; po chwili jednak mnich z powątpiewaniem podrapał się w nos. - Możliwe, że masz słuszność. Poza tym jednak historia ta pojedzie wraz z nami do Shrewsbury, a ponieważ powrócimy jako zwycięzcy, stanie się znana w wielu innych domach naszego zakonu. Tak, niewątpliwie osoba Columbanusa otrzyma dar przepowiadania. - Powiadają, że człek ambitny może w zakonie niejednego dostąpić zaszczytu. Niewykluczone, że Columbanus przygotowuje sobie drogę do urzędu przeora, który mógłby objąć, kiedy Robert zostanie opatem. Albo czeka go właśnie godność opata, podczas gdy Robertowi jedynie wydaje się, że jemu jest ona pisana! Wszak nie jego to imię stanie się sławnym w okolicznych hrabstwach, nie on jest wizjonerem, którego ustami świeci wolę swą obwieszczają. - Na razie - zgodził się Cadfael - istotnie blask chwały nie spocznie na osobie przeora, lecz stanie się tak później, gdy przeminie czas trwogi. Jego to właśnie obowiązkiem jest spisanie historii ży cia świętej i uzupełnienie jej o dzieje naszej pielgrzymki. Colum- banus może zatem z łatwością skończyć jako anonimowy brat, przez którego przeor otrzymywał przesianie od swojej patronki. Kronikarze pomijają imiona z łatwością, z jaką wizjonerzy czynią je powszechnie wiadomymi. Zapewniam cię jednakowoż, że młodzieniec ten pochodzi ze znakomitej normandzkiej familii, która nawet młodszych swych synów nie posyła do benedyktyńskiego klasztoru po to, by wykonywali tam pośledniejsze prace, jak na przykład ogrodnictwo. - Lecz nie posunęliśmy się tym sposobem ani o krok do przodu - rzekła gorzko Słoned. - Nie, ale nie skończyliśmy jeszcze. - Jednakże z tego, co widzę, rzecz cala zmierza już do zakończenia w duchu powszechnego pojednania, jak gdyby wszystkie wątpliwości zostały rozproszone. Lecz one rozwiane wcale nie zo-stały! Bowiem gdzieś na tej ziemi żyje człowiek, który napadł mego ojca zdradziecko, a od nas wymaga się, byśmy poniechali poszukiwać w imię jedności i pokoju. Ja zaś chcę, by człowiek ten został odnaleziony, pragnę zdjąć piętno zbrodniarza z Engelarda, pomścić ojca i nie spocznę ani nikomu spocząć nie pozwolę, póki tak się nie stanie. A teraz rzeknij mi, co mam czynić. — To, o czym ci już mówiłem - odparł Cadfael. — Zbierz wszystkich swych domowników ł przyjaciół na uroczystości otwarcia grobu i upewnij się, czy Peredur weźmie w niej udział. -Posłałam już Annest, by poprosiła go o przybycie. Jednak cóż wtedy? Co mam powiedzieć Peredurowi, jak się wobec niego zachować? - Chodzi o ten srebny krzyż, który nosisz na szyi. Czy zgodziłabyś się rozstać z nim w zamian za kolejny krok ku odkryciu prawdy? — Nie tylko z nim, lecz ze wszystkimi kosztownościami, jakie posiadam. Wszak wiesz o tym. - A zatem - rzekł Cadfael - oto, co winnaś uczynić... Wśród modłów i psalmów przybyli wraz z narzędziami na cmentarz przy kaplicy, oczyścili ziemię z chwastów, dziko rosnących kwiatów i wysokiej trawy, i z czcią zagłębili łopaty w miejscu, gdzie mały pagórek przykrywał doczesne szczątki świętej Wi- nifredy. Pracowali na zmianę, tak, by każdy mógł dostąpić tego zaszczytu. Większość mieszkańców Gwytherin zebrała się wokół, porzuciwszy zajęcia w polu i w obejściu, by na własne oczy ujrzeć zakończenie wielkiego sporu. Nie myliła się Sioned mówiąc, że sprawa jej ojca odchodzi w niepamięć. Ona i jej domownicy przybyli wprawdzie na cmentarz odziani w żałobne szaty, by przenieść ciało Rhisiarta na miej sce wiecznego spoczynku, lecz zdało się, iż obecność ich, jako też śmierć gospodarza, były jedynie pobocznym wątkiem historii świętej Winifredy, i to wątkiem już zakończonym. Przyszedł Cadwallon, wuj Meurice, Bened i wszyscy sąsiedzi. Przy boku swego ojca stał także młody Peredur, zamyślony i jakby nieobecny. Ściągnął swe gęste, ciemne brwi, jak gdyby cierpiał na ból głowy, i choć wzrok jego wciąż błądził wokoło, ani razu nie spoczął na Sioned. Przybył tu wprawdzie na wyraźną jej prośbę, lecz uczynił to niechętnie i nie był w stanie, czy też nie chciał spojrzeć jej w oczy. Przez cały czas zaciskał zęby z taką siłą, że jego zuchwałe, czerwone usta stały się blade jak kreda. Patrzył na coraz głębszą jamę w ziemi, oddychając przy tym ciężko, jak człowiek, który cierpi straszliwy jakiś ból. W niczym nie przypominał owego zepsutego młodzieńca p długim, pewnym kroku i zuchowatym uśmiechu, przekonanego, że nikt na świecie nie oprze się jego wdziękom. Wszystkie demony Peredura wyznaczyły sobie spotkanie w jego duszy. Choć wilgotna gleba była miękka i nie sprawiała trudności kopaczom, praca trwała długo, gdyż grób okazał się głęboki. W jamie można się było już skryć do wysokości ramion, a kiedy wczesnym popołudniem najniższy ze wszystkich Cadfael podjął swą ostatnią zmianę, zniknął pod ziemią niemal całkowicie. Nikt nie ośmielił się na glos wyrazić wątpliwości, czy kopią we właściwym miejscu, lecz kilka osób zaczynało poważnie się nad tym zastanawiać. Cadfael nie widział żadnej przyczyny, by wątpić. Dziewczyna była tutaj. Po krótkim męczeństwie i cudownym powstaniu z martwych, żyła na tej ziemi przez wiele lat, będąc ksienią zgromadzenia sióstr, lecz on wolał myśleć o niej jako o tamtej młodej pannie, zakochanej w świętości i dziewictwie, która uciekła przed zalotami księcia Cradoca niby przed samym szatanem. Jakieś diabelskie rozdwojenie ducha sprawiło, że czuł teraz to, co wtedy przeżywała ona, a zarazem i to, co targało duszą nieszczęsnego kochanka, tak brutalnie zgładzonego. Czy kiedykol wiek znalazł się ktoś, kto zmówił za niego choć jedną modlitwę? Wszak potrzebował tego daleko bardziej niż Winifreda. Być może jedynie ona wznosiła modły o jego wieczny odpoczynek. Była Wa-lijką, nieobce jej były delikatność i odosobnienie. Wystarczyłoby przecież jedno jej słowo, a ciało księcia zmaterializowałoby się powtórnie w ludzkiej postaci. Powstałby z martwych, oczyszczony z grzechów, lecz bez wątpienia ten sam. Nawet święta może czerpać przyjemność ze wspomnienia, że niegdyś pożądano jej ciała. Nagle łopata uderzyła o coś zakopanego w czarnej ziemi, col, co nie było kamieniem ani też zeschniętą gliną. Cadfael przerwał prace, sadząc, iż może to być przedmiot nadzwyczaj stary i krachy. Odłożył narzędzie ł gołymi rękoma począł odgarniać miękką glebę skrywającą nieznany przedmiot Po chwili pod warstwą czarnej przesypującej się miedzy palcami ziemi ukazała się owa rzecz o bladej barwie przedświtu, znaczona gdzieniegdzie ciemnymi punktami. Mnich wydobył kość pochodzącą z ramienia, małego, jak u dziecka, i otrząsnął ją z ziemi, którą była oblepiona. Pod spodem leżały pozostałe części szkieletu, nie połączone wprawdzie ze sobą, lecz wszystkie razem. Bardzo pragnął nie uszkodzić żadnej z nich. Podniósł łopatę i wyrzucił z otwartego grobu. - Jest tutaj. Znaleźliśmy świętą panią. Teraz ostrożnie, pozwólcie, bym sam się tym zajął. Kilka głów pochyliło się nad wykopanym dołern. Przeor Robert niemal płonął z pragnienia, by osobiście wydobyć szczątki świętej, wstrzymywała go jednak myśl o tym, iż białe jego dłonie powalałyby się czarna jak smoła ziemią. Tuż obok grobu, wysoki i majestatyczny, stał brat Columbanus. Młody zakonnik odwrócił głowę, jednakże nie patrzył w miejsce, gdzie spoczęły kolei Winifredy, lecz raczej ku niebiosom, skąd święta przybyła do niego z cudownym przesłaniem. Widząc jego rozjaśnione triumfem oblicze, nie sposób było wątpić, że mnich traktuje relikwie jak swoją własność. Niezwykła wyniosłość jego opromienionej sławą postaci, przyćmiewająca nawet dostojeństwo przeora i subprzeora zadziwiała nawet tych, którzy stali w pewnej odległości. Brat Columbanus wiedział, że w tej oto pamiętnej godzinie imię jego na zawsze zapisane zostaje w dziejach świętej. Cadfael klęczał. Fakt, że w tej właśnie chwili on jeden padł na kolana, można by nawet odczytać jako znaczący omen. Oceniał, że od szkieletu dzieli go odległość stopy. Mimo, iż dziewica leżała tu przez kilka stuleci, ziemia była dla niej łaskawa i zdawało się, że zachowały się wszystkie, bądź prawie wszystkie, kości. Nie prą-' gnał wcale naruszać tego grobowca; teraz zaś, kiedy rzecz już się stała, chciał uszkodzić ciało możliwie jak najmniej. Nadzwyczaj ostrożnie, dłońmi i koniuszkami palców odsłonił je na całej długości, nie czyniąc przy tym żadnej szkody. Dziewica była nieco tylko wyższa niż średniego wzrostu, lecz smukła, jak siedemnastoletnia panna. Z czułością odgarnął otaczającą ją jeszcze ziemię. Odnalazłszy czaszkę, pochylił się nad nią i palcami oczyścił oczodoły, dziwiąc się zarazem niezwykłej elegancji kości policzkowych i szlachetnemu kształtowi sklepienia. Nawet teraz święta zachowała niezwykłą urodę. Pochylony nad jej ciałem, mnich był dla niej niby tarcza - zarazem jednak jak krzywdziciel. - Podajcie mi płócienne prześcieradło - powiedział — ł kilka pasów, na których zdołamy podnieść ją i wydobyć na górę. Nie powinniśmy wyjmować pojedynczych kości, lecz od razu całe ciało, tak jak zostało pochowane. Kiedy podano mu płótno, zakonnik rozprostował je obok delikatnego szkieletu, i podniósłszy go z sypkiej ziemi, z nieskończoną delikatnością począł po centymetrze przesuwać kości w stronę białego materiału. Potem położył na właściwym miejscu oderwane ramię. Owiniętą pasami dziewicę wydobyto na powierzchnię i niezwykle ostrożnie ułożono przy brzegu grobowca. - Musimy opłukać jej kości z resztek ziemi - rzekł przeor Robert, z uszanowaniem spoglądając na relikwie, których zdobycie kosztowało go tyle trudu. -1 owinąć je, kiedy będą oczyszczone. - Są wysuszone i niezwykle kruche - ostrzegł z niecierpliwością Cadfael. - Skoro zrabowano je z walijskiej ziemi, z łatwością mogą do niej powrócić, rozpadając się w twoich rękach. A w każdym razie, jeśli pozwolimy, by zbyt długo przebywała na powietrzu i słońcu, bez wątpienia rozsypie się jak proch. Jeżeli nie zbywa ci na mądrości, ojcze przeorze, zawiń ją jak tu leży i umieść w relikwiarzu, by jak najdokładniej ochronić jej szczątki przed świeżym powietrzem; i uczyń to najprędzej, jak tylko można. Słuszne to były słowa i przeor posłuchał przestróg, choć niezbyt zachwycił go gwałtowny sposób, w jaki powiedziano mu, co czynić powinien. By nie poruszać kruchych szczątków ponad niezbędną potrze-:bę, przeniesiono lśniącą trumnę w pobliże świętej damy. Ceremo-*ńii tej towarzyszyły pośpieszne, lecz z radością wypowiadane modlitwy. Przy pomocy dodatkowych płóciennych bandaży złączono kości i ostrożnie umieszczono je w ozdobnej skrzyni. Bracia, którzy ją wykonali, wiedzieli, jak cenny będzie zawierała skarb, włożyli więc wiele wysiłku w to, wykańczając ją jak najstaranniej. Wyściełająca wieko atłasowa tkanina tak ściśle przylegała do szkieletu, że wyglądała z dala jak skóra; całe dno skrzyni wypełnione było ołowiem. Nim przeniesiono świętą WSnifredę do kaplicy na nabożeństwo dziękczynne, relikwiarz został zamknięty, długie zaś gwoździe umocowały wieko. Na koniec przeor założył jeszcze pieczęcie. Tak oto święta, w ciasnej uwięziona skrzyni, powędrować miała do obcej ziemi, tam bowiem potrzebowano jej patronatu. Wszyscy Walijczycy, którym udało się dostać do kaplicy lub stanąć w drzwiach na tyle blisko, by wszystko dokładnie widzieć, zachowywali całkowite milczenie. Tylko z ich oczu, uważnych, podążających za każdym ruchem, można było wyczytać sprzeciw, którego obawiali się wypowiedzieć głośno. - Teraz, gdyśmy już dopełnili świętego obrządku -rzekł ojciec Huw z wyraźną ulgą - czeka nas inna jeszcze, przez samą Winifre-dę zlecona posługa: musimy z należnym zmarłemu szacunkiem pochować Rhisiarta w grobowcu, który przeznaczyła dla niego dziewica. Chcę, żeby wszyscy pojęli, jak wielka wynika stąd łaska i ogromny to honor. Zaiste w tych okolicznościach nie mógł jaśniej wyłożyć swojego sądu o Rhisiarcie. Sympatia zaś wszystkich zgromadzonych Walijczyków była po jego stronie. Obrządek trwał krótko, a po jego zakończeniu sześciu najstarszych, najbardziej zaufanych służących Rhisiarta przeniosło na cmentarz splecione z gałęzi, nieco już podeschnięte, lecz jeszcze zielone mary. Te same pasy, na których wyciągnięto Winifredę, teraz posłużyć miały do opuszczenia ciała Rhisarta; ten sam grób, w którym przedtem spoczywała święta, miał stać się jego ostatnim schronieniem. Sioned stała przy boku swojego wuja. Rozejrzawszy się po twarzach otaczających ją przyjaciół i sąsiadów, odpięła z szyi srebny krzyż. Stanęła w takim miejscu, że Cadwallon i Peredur znaleźli się bardzo blisko, jakże zatem łatwą i naturalną rzeczą było odwrócić się ku nim! Peredur unikał jej wzroku, lecz kiedy niespodziewanie spojrzała na niego, nie mógł odwrócić już głowy. - Jeszcze jeden podarek pragnę ofiarować memu ojcu. Chcę też, żebyś to ty, Peredurze, przekazał mu ten dar. Byłeś dla niego jak syn. Czy położysz ten krzyż na jego piersi, w miejscu, gdzie przebiła ją strzała. Chcę, by został pogrzebany wraz z nim. Jest to ostatnie moje pożegnanie ; niechajże będzie i twoim. Peredur stał jak rażony piorunem, przenosząc wzrok z jej wyzywającej twarzy na wszystkich, tak dobrze mu znanych i tak dobrze znających go ludzi. Dziewczyna mówiła cicho, lecz wyraźnie, każdy zatem słyszał jej słowa. Oczy zgomadzonych spoglądały na chłopca, wszyscy też, choć nie znali tego przyczyny, widzieli, jak krew odpływa z jego twarzy, a wzrok napełnia się przerażeniem. Nie mógł odmówić jej prośbie, lecz nie mógł też jej spełnić, nie dotykając przy tym ciała zmarłego w miejscu, w którym dosięgła go strzała. Z bolesną powolnością "wyciągnął rękę i wziął od dziewczyny krzyż. Zostawić ją tak stojącą z wysuniętą dłonią - to było więcej, niż potrafił znieść. Nie patrzył na przedmiot, który mu podawała, lecz z desperacją spoglądał na jej twarz, pełną zdumienia i odrazy, gdyż teraz Sioned nie wątpiła, że zna całą prawdę, a prawda ta gorsza była niż wszystko, co mogła sobie wyobrazić. Lecz tak jak on nie potrafił już wymknąć się z pułapki-jaką nań zastawiła, tak samo ona nie mogła go z niej uwolnić. Machina poszła w ruch i młodzieńcowi pozostało jedynie walczyć najlepiej jak potrafił. Ludzie zaczynali się już zastanawiać, dlaczego Peredur nie porusza się, i szeptać między sobą za jego przygarbionymi plecami. Ogromnym wysiłkiem woli zebrał się w sobie. Zrobił kilka niepewnych kroków w stronę grobu i znów zatrzymał się w miejscu, niczym spłoszony koń. Teraz sytuacja była dlań daleko gorsza, przyszło mu bowiem stać samotnie pośród otaczających go ludzkich spojrzeń, nie mogąc ani postąpić naprzód, ani też cofnąć się. Cadfael dostrzegł na jego ustach i czole wielkie krople potu. - Idź, synu - rzekł łagodnie ojciec Huw, ostatni człowiek, który podejrzewałby coś złego. - Nie każ umarłemu czekać, nie narażaj się na grzech. Wiem, że, jak powiedziała Sioned, człek ten był dla ciebie niczym drugi ojciec, dzielisz z nią zatem los sieroty. Tak jak my wszyscy. .j Peredur zadrżał na dźwięk imienia „Sioned" i słowa „Ojciec"; raz jeszcze spróbował ruszyć do przodu, lecz nie był w stanie zrobić kroku. Stopy odmówiły mu posłuszeństwa, nie pozwalając zbliżyć się do zawiniętej w materiał, leżącej obok otwartego grobu postaci. Promienie słońca oświetlały go dokładnie, wystawiając na spojrzenia, pod których ciężarem uginał się ku ziemi. Nagle padł na kolana i w jednej dłoni wciąż ściskając krzyż, drugą zakrył twarz. - On nie może! - krzyknął z pobladłym obliczem. — Nie może mnie oskarżyć! Nie jestem winien morderstwa! To, com zrobił, uczyniłem, kiedy Rhisiart był już martwy! Przez cmentarz, niby nagły podmuch wiatru, przeszedł głośny szmer poruszonych głosów. Potem zapadła cisza. Dopiero po dłuższej chwili ojciec Huw przerwał milczenie. Chodziło tu przecież o owieczkę z jego, nie zaś do przeora należącego stada! O owo dziecko szczęścia, które nagle oskarżyło siebie o jakiś straszliwy grzech, nie wyjawiony jeszcze, lecz najwidoczniej związany z gwałtowną śmiercią gospodarza. - Synu- rzekł twardo - nikt poza tobą samym nie oskarżył cię o nic złego. Czekaliśmy wszyscy tylko, aż uczynisz to, o co prosiła Sioned, gdyż prośba jej jest wyrazem wielkiej łaski. Spełnij więc to żądanie, lub też wytłumacz nam, lecz spróbuj powiedzieć jasno, dlaczego uczynić tego nie możesz. Słuchając tego, Peredur uspokajał się. Przez krótką chwilę, klęcząc, dochodził do siebie. Potem odsłonił pobladłe, lecz już nie tak napięte oblicze. Nie zamierzał więc ukrywać prawdy, był wszak człowiekiem odważnym. Wstał i popatrzył zebranym prosto w oczy. — Ojcze, chcę wyznać pewną rzecz i wstydzę się tego, co przyjdzie mi powiedzieć. Nie chodzi jednak o morderstwo. Nie zabiłem RMsiarta. Kiedy go znalazłem, był już martwy. - O której godzinie? - zapytał brat Cadfael; wtrącać się ł przerywać chłopcu nie miał najmniejszego prawa, lecz nikt z obecnych nie zaprotestował. - Wyszedłem, kiedy przestało padać. Pamiętacie przecież ten deszcz. - Tak, pamiętali, mieli wszak ku temu istotną przyczynę.-Było to wcześnie po południu. Szedłem na pastwisko po naszej stronie Bryn i zobaczyłem go, jak leżał twarzą do dołu, w miejscu, w którym widzieliśmy go potem wszyscy. Nie żył jaz! Przysięgam! Wielce tym byłem strapiony, lecz w sercu moira pojawiła się także pokusa. Dla Rhisiarta nie mogłem już nic uczynić, pomyślałem jednak o czym innym.... - Peredur przełknął ślinę i wziął głęboki oddech. - Dostrzegłem mianowicie sposób pozbycia się rywala. Niebezpiecznego rywala. Rhisiart odmówił wprawdzie En-gelardowi ręki swej córki, ale nie odmówiła mu Sioned i z tego, co wiem, żadnej nie było dla mnie nadziei, choć ojciec nalegał na nią przez cały czas, gdy Engelard stał pomiędzy nimi. Ludzie z łatw-ścią uwierzyliby, że to on właśnie zabił Rhisiarta, jeśli.-.jeśli tylko znalazłby się tylko jakiś dowód... - Ale ty w to nie wierzyłeś - rzekł Cadfael tak cicho, że mało kto zwrócił na to uwagę; mimo to jego pytanie natychmiast doczekało się odpowiedzi. - Nie - niemal pogardliwie odparł Peredur. - Znałem go, nigdy by tego nie uczynił. - Niemniej jednak pragnąłeś, aby go zatrzymano i oskarżono 0 morderstwo. Zabić Engelarda nie chciałeś, jedyny to zatem sposób, abyś usunąć go mógł ze swej drogi. I- zaiste-pomysł ten udał się wybornie. -Nie! - zaprotestował Peredur żywo, choć teraz stracił poprzednią swą butę i skulił się, jak gdyby za zbrodnię swoją spodziewał się chłosty. - Niesłuszne są twe posądzenia! Wierzyłem szczerze, iż umknąć zdoła i pozostać tutaj nie mogąc, do ojczyzny swej powróci. Nikt już wtedy nie odebrałby mi Sioned. Nie chciałem, aby z mojej winy gorsze jakoweś czekać go miały tarapaty. Mniemałem, że gdy Engelard na zawsze Walię opuści, ukochana moja zechce w końcu wypełnić to, co zawsze było życzeniem jej ojca 1 zgodzić się mnie poślubić. Och, mógłbym na nią poczekać! Wszak czekałem już lata całe... Nie powiedział jednak, a pośród tych, którzy stali wokół, dwie przynajmniej pamiętały osoby to dobrze, że właśnie Peredur pomógł był rywalowi swemu w ucieczce. On był tym, który przerwał zacieśniający się zamknięty krąg wrogich twarzy ł otworzywszy Engelardowi przejście w stronę lasu, wraz z bratem Janem postarał się, by nikt nie zdążył powstrzymać zbiega. Świadomie i z własnej woli taki w tłumie zamęt spowodował, że nikt zrazu nawet nie pomyślał o pościgu. W ciszy ozwał się głos Cadfaela, surowy i pełen powagi: — Lecz prawdą jest, iż nie zwahałeś się skraść należącą do nie szczęsnego młodzieńca strzałę i sprawić tym sposobem, że oczy wszystkich na niego się skierowały, winę jego uznając za oczywistą. -Nie ukradłem tej strzały, chód cel, w jakim ją później użyłem, taką mnie hańbą okrywa - że nikt już zapewne nie ufa mym słowom. Mówię jednak prawdę, by zaś dowieść" tego, opowiem dokładnie rzecz całą. Otóż zdarzyło się, a było to może tydzień przed tamtą śmiercią, że zyskawszy pierwej przyzwolenie Rhisiarta, stanąłem z Engelardem do łuczniczego turnieju. Strzelaliśmy na przemian, raz on, a raz ja, stąd strzały nasze pomieszały się i gdyśmy poszli później, żeby je pozbierać, jedna z tych, które należały do niego, przez pomyłkę znalazła się w moim kołczanie. Od tego czasu miałem ją u siebie. Peredur wyprostował się i podniósł głowę, po chwili jednak przygarbił się znowu i stał tak, pełen rezygnacji, z opuszczonymi ramionami i zaciśniętą w pięść dłonią, w której wciąż jeszcze trzymał srebrny krzyż. Nim pochowano Rhisiarta, w dolinie, zapadł już wieczór, było zatem zbyt późno, aby przeor Robert mógł tego jeszcze dnia zabrać zdobyte relikwie i z towarzyszami swymi wyruszyć w drogę powrotną. Zdawał sobie wprawdzie sprawę, iż po wszystkim, co zaszło, obecność Anglików nie jest tutejszym ludziom szczególnie miła, nie mając jednak wyboru, na tę jeszcze noc pozostać musiał. Uznał zresztą, że czas ten dobrą stanowi sposobność, aby wszystkim tym, którzy gościli ich w swoich domach, należne złożyć podziękowania, nadto zaś tak przygotować odejście świętej Winifredy, by Gwytherin mogło ją uroczyście pożegnać. Rzekł zatem głośno: - Pozostaniemy tutaj przez całą noc, nim jednak udamy się na spoczynek, pragnąłbym pójść razem z wami do kościoła. Tam odśpiewamy wspólnie nieszpory i kompletę, zaś po modlitwie chcę w obliczu Boga powiedzieć wszystkim mieszkańcom wioski, jak bardzo zakon nasz wdzięczny jest za ich trud i ofiarną pomoc. Słusznym jest i właściwym, by także i tej nocy jeden z nas czuwał przed ołtarzem świętej. Być może odjedziemy stąd jutro, jeśli jednak urzędnik księżecy zechce, byśmy dłużej pozostali, uczynimy, czego zażąda. Wciąż bowiem nie roztrzygnęliśmy sprawy brata Jana, który, ujmę przynosząc honorowi opactwa w Shrewsbury, postąpił wbrew obowiązującym prawom. - Tymczasem jednak - przerwał mu ojciec Huw, a słowa jego wskazywały wyraźnie, iż przewinienie obcego mnicha jest w istocie czymś nader błahym wobec wydarzeń w dolinie - sędzia zajmuje się tylko mordersrwem Rhisiarta. Wiedz bowiem, że chociaż o wypadku tym wielu już dowiedzieliśmy się szczegółów, choć niejedna tajemnica nie jest już dla nas zagadką, ciągle przecież nie znamy tego, który ośmielił się czynu okrutnego dokonać. Dzisiejszy dzień jedną nam tylko przyniósł nowinę: widzieliśmy to wszyscy, że jeden z tych, którzy mogli byli dopuścić się owej zbrodni, okazał się człowiekiem nie wolnym wprawdzie od grzechów, lecz w sprawie zabójstwa niewinnym. - Ciężką jest dla mnie świadomość - choć nie takie były intencje Roberta, w głosie jego prawdziwa zabrzmiała pokora - że bez złych tu przybywszy zamiarów, staliśmy się przyczyną kłopotów jeno i smutków. Boleję nad tym szczerze. Lecz większą jeszcze troską przejmuje mnie myśl o rodzicach owego grzesznego młodzieńca, którzy, nic tu nie zawiniwszy, cierpieć teraz muszą daleko bardziej niźli on sam. - Właśnie się do nich wybieram - powiedział Huw. - Zechciej, proszę, uczynić mi tę przysługę, ojcze przeorze, i zamiast mnie nabożeństwo rozpocząć, albowiem mogę spóźnić się nieco. Trzeba, bym uczynił wszystko, co w mojej mocy, i przyniósł pokój temu, nieszczęściem dotkniętemu domowi. Zgromadzeni wokół kapliczki mieszkańcy Gwytherin rozchodzili się już powoli, odpływali ścieżkami w głąb lasu i spieszyli, by do najdalszych zakątków doliny ponieść wieści o wydarzeniach minionego dnia. Pośród wysokiej, zdeptanej wieloma stopami trawy cmentarza, świeży grób Rhisiarta odcinał się niczym ciemna, głęboka blizna. Dwaj służący zmarłego skończyli właśnie zasypywać dół i teraz wyrównywali ziemię wokół niego. Ceremonię zakończono. Sioned odwróciła się i ruszyła ku bramie, za nią zaś wszyscy towarzyszący jej ludzie. Cadfael dołączył do owej niewielkiej, w smutku pogrążonej procesji i odprowadził Sioned aż do bram jej domostwa. — Cóż, warto było spróbować — ozwał się po chwili zrezygnowanym tonem. - Nie można wszak twierdzić, że nic nam to wszystko nie dało. Wiemy przynajmniej, komu mniejszą ze zbrodni przypisać, nawet jeśli fakt ów nie zbliżył nas ani o krok do odkrycia prawdziwego zabójcy Rhisiarta. Dzieło, które, jak mniemaliśmy dotąd, jedną tylko dokonane zostało dłonią, okazało się z innej pochodzić ręki. Zatem to, co zdawało rjam się być bezsensowne, zyskało na koniec logiczne wyjaśnienie. Poza wszystkim zaś wypędziliśmy szatana, który opętał duszę chłopca i jego ciało. Zali wszystkie te wydarzenia nie poruszyły twego serca? Tak, jak wstrząsnęły i Peredurem? - Dziwne to - odparła Sioned - lecz nie zdaje mi się, by zbrodnia jego szczególne miała wywrzeć na mnie wrażenie. Zbyt okrutnie przeraziłam się w chwili, gdym pomyślała, że to Peredur ojca mego pozbawił życia. Kiedy zaś okazało się, że tak nie jest, jedynie ulgę poczułam ogromną, i więcej nic. Widzisz, ojcze, znam tego chłopca od dziecka i pomnę, że czegokolwiek zapragnął, zawsze wszystko dostawał. Do czasu, gdy poprosił o moją rękę. - Lecz widać to właśnie było prawdziwie upragnione — powiedział Cadfael, wspomniawszy czasy, gdy i jemu podobne zdarzały się kłopoty. — Wątpię nawet, by kiedykolwiek zapomnieć miał o tym, o czym wszak marzył tak długo. Zapewne, i całym secem życzę mu tego, urządzi kiedyś huczne wesele, a żona jego urodzi mu dzieci, urodziwe jak on sam. Myślę też, że w istocie kontent będzie ze swojego życia. Dzisiejsze wydarzenie zmieniło go bardzo i zaprawdę nie może na brak szczęścia narzekać ta, która stanie wraz z nim na ślubnym kobiercu. Lecz kobietą tą nigdy nie będzie Sioned! Zmęczone, zalęknione oblicze dzieweczki ożywiły się po tych słowach, rysy złagodniały i oto wędrująca u boku Cadfaela Sioned uśmiechnęła się, jak gdyby odzyskiwać zaczęła utracone siły. Widać było, że znowu czuje się bezpieczna. - Masz dobre serce, bracie Cadfaelu — rzekła ciepło. - Wiesz, w jaki sposób pojednać zwaśnionych i uspokoić skołataną duszę. Nie obawiaj się jednak o moje dla Peredura uczucia! Zali sądzisz, że nie dostrzegłam dzisiaj, jak wielką było dlań męką przejść przez próbę tak ciężką i jak odchodził potem, by odważnie, z podniesioną głową stawić czqła czekającej go karze? Gdyby nie Engelard, pewnie i tamtego chłopca pokochać bym mogła... trochę. I tylko trochę! - Dzielna z ciebie dziewczyna - powiedział Cadfael tonem serdecznym i cispłym. - Gdybym był o trzydzieści lat młodszy, wtedy, powiadam ci, sporo by się napocić musiał Engelard, nim otrzymałby swoją nagrodę, Peredur winien dziękować Bogu, że chociaż siostrą mu być zechciałaś. Powróćmyż jednak do rzeczy większej wagi. Nie zbliżyliśmy się*ni na jotę do tego, co chcecmy i powinniśmy wiedzieć. - Nie masz już więc nijakiej dla nas nadziei? - spytała żałośnie. -A pułapka, którą zastawiliśmy dzisiaj, ostatnią była z możliwych? Wszakże dobre i to, że złapawszy nieszczęsnego Peredura w sidła własnych jego występków, uwolnić zdołaliśmy jego biedną duszę. Cadfael, w głębokim pogrążony zamyśleniu, nic na to nie odpowiedział. Sioned zaś ciągnęła ze smutkiem: - Jutro przeor Robert zabierze swoją świętą i wszystkich swych braci benedyktynów, a ciebie wraz z nimi, i ruszy z powrotem do domu. Tak oto pozostanę tu sama, bez nijakiej w poszukiwaniach pomocy. Ojciec Huw na nic się tu przydać nie może, wędruje bowiem własną swą, cichą i skromną ścieżką ku świętości i - wierzę - nie dalej jest od niej, niż niegdyś była Winifreda. Zaś wuj Meu-rice, choć miły to człek i zna się wybornie na wszystkim, co prowadzenia majątku dotyczy, o niczym innym nie ma pojęcia. Pragnie przy tym nade wszystko z dala od wszelkich się trzymać kłopotów i nic nie czynić takiego, co wymagałoby odeń wysiłku. Pozostaje Engelard, ten jednak ukrywać się musi, zresztą wiesz o tym dobrze. Wszyscy już wprawdzie wiedzą, że Peredur uknuł był spisek przeciw niemu; czyż jednak miałoby to dowodzić, iż Engelard nie jest zabójcą ojca mego? Któż może mieć pewność, że nie doszło między nimi do gwałtownej sprzeczki, po której, powodowany gniewem młodzieniec wzniósł sztylet i morderczy cios zadał? - Cios w plecy? - Cadfael wątpił widać, by rzecz taka była możliwa. Sioned uśmiechnęła się i odrzekła: - Znasz go, więc wiesz, że nigdy by tak nie postąpił. Nie wszyscy jednak mają podobne o nim mniemanie. Zdarzyć się może, iż po rym, co dzisiaj się wydarzyłop, ten i ów przyjmie za prawdę podejrzenia, których dostarczył był czyn Peredura, choćby nawet chłopiec twierdził nieustannie, że w istocie nie pragnął wcale oskarżać Engelarda o zabójstwo i że cudzoziemiec ów jest w tej sprawie bez winy. „Syn Cadwallona - pomyślą - miał jednak rację, chociaż szykując podstęp - a i potem nawet - nie był tego świadomy". Cadfael rozważał słowa dziewczyny i wzbierał w nim żal, wiedział bowiem, że słuszne są jej obawy. Zaiste, o czym przekonać mógł ludzi fakt, że ktoś chciał winą za zbrodnię obciążyć Engelarda? Z pewnością nie o tyrn, że ten, który wskutek intrygi stał się podejrzanym o zabicie gospodarza, naprawdę morderstwa owego nie popełnił. Cadfael pamiętał przecież, jak niezbyt dawno jeszcze sam skory był sądzić, iż wie na pewno, kogo uznać odpowiedzialnym za tamto zabójstwo. - Pozostaje sprawa młodego brata Jana - przypomniała Sioned. Osoba więzienego mnicha stanęła jej bowiem przed oczyma zaraz, gdy tylko spojrzała na idącą skromnie z tyłu urodziwą Annest - Pamiętam o nim nieustannie - zgodził się Cadfael. - Mniemam jednakowoż, że książęcy sędzia nie będzie dlań zbyt surowy. Gdyby brat Jan opuścił wioskę i razem z wami wyruszył do Shrewsbury, dostojnik ów zapewne przymknąłby oko na jego występek lub też uwagę swoją innym poświęciłby kwestiom. Ma wszak i bez tego wiele do rozwikłania zagadek, wątpię tedy, by przewinienia przeciw obcemu prawu zdały się mu godne rozważenia, - Jeśli dobrze pojmuję, wystarczyłoby stworzyć wrażenie, że Jan do Anglii odjechał, i gdyby tak właśnie przedstawić jego zniknięcie sędziemu, ów łatwo pogodziłby się z tym faktem? I nie pytałby o nic, kiedy w Gwytherin, u jednego z miejscowych włościan, nowy, z obcych pochodzący stron pojawiłby się służący? - Zawsze w lot odgaduję twoje myśli. - Twarz dziewczyny rozjaśniła się radośnie; znów przypominała dawną, żywą niczym iskra, Sioned. - Czy jednak przeor Robert zechce mu wybaczyć? Cóż zrobi, gdy się dowie, że Jan umknął z naszego więzienia? Nie sądzę, by serce jego zdolne było darować urazy. - I tak jest w istocie, jakże jednak miałby sprawić, by sędzia postąpił w tej sprawie zgodnie z jego wolą? Prawo zakonu benedyktynów przez nikogo nie jest w Walii uznawane. Wiedząc o tym, a nie wątpię, że przeor jest tego świadom, będzie musiał rzecz ową własnemu zostawić biegowi. Że zaś zdobył już to, po co przyjechał był w wasze strony, nie zmartwi go chyba zdarzenie tak w istocie małej dlań wagi. Bardziej obawiam się o Engelarda. Pozostaw mi, dziecko moje, tę ostatnią noc do namysłu, a jedno jeszcze zechciej dla mnie uczynić! Wysławszy do domu swych ludzi, weź Annest i razem pospieszcie do Beneda. Pozostańcie w jego posiadłości, dopóki i ja tam nie przyjadę. Gdy tylko Bóg dozwoli, by nowy jakiśkoncept przyszedł mi do głowy - nie zapominaj nigdy, że zbrodnia w Gwytherin przejmuje serce Pana większym nawet cierpieniem niż to, którego doświadczamy my sami! - zaraz zamysły ci swoje przedstawię. - Uczynię, o co prosisz - zgodziła się Sioned - a wiem to na pewno, że niebawem do nas przybędziesz. By móc rozmawiać bez przeszkód, oboje zwolnili byli kroku, tak że wszyscy wyprzedzili ich znacznie. Teraz, gdy prowadząca do domu Cadwallona brama była już niedaleko, orszak przeora niknął właśnie pośród drzew, mnisi spieszyli bowiem, by rozpocząć nieszpory o właściwej porze. Sioned i Cadfael zostali sami, jako że i służący dziewczyny znaleźli się daleko z przodu. Toteż ojciec Huw, który dostrzegłszy brata Cadfaela ruszył szybko w jego stronę, zawahał się, gdy zobaczył, że zakonnik poufną toczy z córką Rhisiarta rozmowę. Po chwili jednak podszedł ku nim, pilna bowiem przywiodła go tutaj sprawa. Natychmiast potrzebował kogoś do pomocy i - chód w obecności Sioned stara! się ni gestem, ni słowem żadnym nie zdradzić niepokoju - nie potrafił przecież ukryć zatroskanej twarzy i rozwichrzonych w pośpiechu włosów. - Bracie Cadfaelu - rzekł tonem prośby - byłbyś może łaskaw poświęcić nieco swego cennego czasu i zajść że mną do owego cierpieniem dotkniętego domostwa? - Tu wskazał na gospodarstwo Cadwallona. - Znasz się wszak na lekach i ziołach rozmaitych, być może mógłbyś nam co doradzić... - Jego matka! - wyszeptała Sioned, domyślając się w jednej chwili, co się tam wydarzyło. - Wpada w szał, kiedy cokolwiek staje na drodze jej własnych przekonań i planów. Domyślam się, że wyznanie Peredura musiało poruszyć ją do głębi. Biedny ten chłopiec zapewne teraz już odprawia swą pokutę! Czy mogę tam pójść? - Lepiej będzie, jeśli zostaniesz. - Cadfael powstrzymał ją najdelikatniej, jak potrafił, i podążył za starym księdzem. Mimo wszystko to Sioned sprawiła - chociaż nie takie miała zamiary - że Peredur potępiony został przez całą wioskę. Była więc ostatnią osobą, która mogłaby matkę jego przywieść do opamiętania, a wszystkim domownikom dostarczyć kojącego spokoju. Pojmując tu dobrze, Sioned pozostawiła owe zadania Cadfaelowi i odeszła, tak spokojna, jak gdyby wiedziała, że wybuch pani domu, choć gwałtowny, żadnych tragicznych skutków nie przyniesie. Odkąd dziecięciem była, widziała już w domu Cadwallona niejedno i nauczyła się, że różne wzloty i upadki jego małżonki przyjmować trzeba z filozoficznym wręcz humorem, podobnie jak Cadfael traktował doświadczane przez Columbanusa stany to ekstazy, to znów upodlenia. Pomyślawszy o młodym mnichu, Cadfael drugi już raz uświadomił sobie, że ilekroć ów pogrążył się w swych urojeniach, nigdy ciało jego żadnej nie poniosło szkody, choć nieraz upadał czy wił się w konwulsjach. Zaiste, dziwna to była właściwość! Nim jednak zdążył się nad tym zastanowić, z rozmyślań wyrwał go głos ojca Huw: - Pani Branwen wielce jest niespokojna — staruszek skierował się pospiesznie ku otwartym drzwiom salonu i ponagli! mnicha, by szedł za nim. - Obawiam się, czyli nie postradała zmysłów. Widziałem już wcześniej, jak wybuchała niekiedy gniewem i wiem, że zawsze trudno ją było uspokoić, lecz teraz... jedyne jej dziecko... i taki wstrząs... Jeśli nie uda nam się szybko temu zaradzić, gotowa wyrządzić sobie jakową krzywdę! Istotnie, krzyki i płacze pani Branwen w całym rozbrzmiewały domu, doszedłszy zaś do małej jej komnaty, duchowni ujrzeli spoczywającą na sofie damę. Cadwallon z synem wciąż bezowocne czynili starania, by jakoś ukoić jej żale, lecz głośne lamenty i szlochy zagłuszały wszystkie ich prośby. Pani domu, osoba korpulentna, z pozoru uczciwa, porządna wiejska gospodyni, zawsze jednak sprawiała wrażenie, jakoby spokój jej stanowił jedynie wygodną maskę. Teraz zaś, gdy rozpaczała pół leżąc, pół siedząc pośród miękkich poduszek, powierzchowne owo opanowanie zniknęło bez śladu i cała jej cielesna istota miotała się w przesadnie wydumanych, nieszczęśliwych gestach. To zakrywała dłońmi swe głupawe, okrągłe oblicze, to znów wyrzucała w górę ramiona, co znamionować miało, jak bardzo strapioną jest i z wszelkiej odartą nadziei, ani na chwilę przy tym nie przestawała krzyczeć, jęczeć i wyć o cierpieniu i hańbie. Słowa padały z jej ust nieustannie, ciężką przypominając ulewę, każdemu zaś z nich nowy wtórował spazm i nowe strumienie spływających po krągłych policzkach !ez. Siedząc przy niej, Cadwallon po jednej, Peredur zaś po drugiej stronie, mężczyźni gładzili jej włosy i mokrą od płaczu twarz i na próżno starali się ją uspokoić. Gdy tylko ojciec próbował powiedzieć cokolwiek o przewinieniu chłopca, niewiasta zaraz rzucała się ku niemu, krzycząc dziko, że brak mu wiary w prawość własnego potomka, inaczej bowiem nigdy by nie pomyślał, iż prawdą jest opowieść o straszliwym jego uczynku, że syn jej został tajemnym opętany urokiem i zmuszony w ten sposób do fałszywego wyznania, że w końcu on, głowa rodu, powinien był stanąć przed wszystkimi i nie dopuścić, aby ludzie tak łatwo przyjęli ową wymyśloną przeciw Peredurowi bajkę, jest bowiem rzeczą pewną, iż są to sprawki wstrętnej jakiejś czarownicy. Kiedy zaś syn próbował przekonać matkę, że na cmentarzu powiedział samą prawdą, że postanowił naprawić wyrządzoną niegodziwość i że musi się ona z tym faktem pogodzić, odpowiadała na to nowym potokiem łez i rozpaczała, jak to przez występek syna i ona, i on sam znaleźli się w niełasce, pozbawieni czci i honoru, albo też oznajmiała mu pośród wrzasków, że dziwi się, jak po czymś takim chłopak ośmiela się w ogóle zbliżyć do jej szacownej osoby, że teraz nigdy już nie będzie mogła, nie odważy się spojrzeć w oczy znajomym, że on, Peredur, okazał się być plugawym potworem... Biedny ojciec Huw usiłował swym autorytetem nakazać pani Branwen, by ustąpiła przed mocą pra\vdy i postępek syna przyjęła z pokorą, jak to sam Peredur uczynił, szczerze spowiadając się ze swej winy i godząc się na każdą karę. Niewiasta jednak i księdza obdarzała histerycznym krzykiem, twierdząc, że całe swe życie przeżyła w bojażni bożej i w zgodzie z prawem, a dziecię, jednego syna, wedle tych samych wychowywała zasad, teraz nie może pogodzić się z myślą o tak straszliwym przewinieniu, które hańbę okrywa jej dobre imię. - Matko moja - mówiła Peredur, drżący i bardziej spocony, niż kiedy zbliżyć się miał do ciała Rhisiarta - nikt nie obwinia cię o moje grzechy i nikt tego robić nie będzie. Com uczyni!, uczyniłem i sam ponieść muszę wszelkie swego grzechu konsekwencje. Nie masz w Gwytherin niewiasty, której nieszczęście twoje nie przejmowałoby szczerym współczuciem. Słowa te, miast uspokoić spazmy, nowy wywołały wybuch. Trzęsąc się z niepokoju, dama przyciągnęła chłopca do obfitej piersi i wyjęczała, że przysięga, iż nie pozwoli, by cierpiał okrutną jakąś karę, że jej dziecko należy do niej i że poświęci wszystko, aby go chronić. Kiedy zaś młodzieniec próbował cierpliwie i delikatnie wyswobodzić się z mocnego uścisku, poczęła znów krzyczeć i zarzucać mu, że pragnie pozbawić ją życia. Potem nazwała go nieczułym < jtrem, nikczemnikiem bez serca i nagle wybuchnęła śmiechem histerycznym, piskliwym, wwiercającym się w uszy. Brat Cadfael łagodnie ujął ramię Peredura i odciągnąwszy go w kąt pokoju, rzekł doń szeptem: - Okaż choć trochę rozumu, młody człowieku, i nie pokazuj się jej na oczy. Dolewasz tylko oliwy do ognia. Gdyby nikt nie był jej przypomniał, co zaszło, uspokoiłaby się już dawno. Teraz jednak do takiego doprowadziła się stanu, że sama nie potrafi tego przerwać. Nie wiesz może, czy dwaj z moich braci zatrzymali się byli w waszym domu, czy też od razu poszli za przeorem? Peredur, wstrząśnięty wszystkim, co się dotąd stało, i bardzo już tym zmęczony, nabrał jednak otuchy, gdy ktoś wreszcie zwrócił się doń z tak trzeźwymi słowy. Zaraz też odparł: - Nie było ich tutaj, w przeciwnym razie byłbym się z nimi spotkał. Musieli udać się prosto do kościoła. Rzecz jasna, ani Jeremiasz, ani Colurnbanus nie przypuszczali nawet, że w dniu tak znaczącym Cadfael mógłby opuścić nieszpory. -Mniejsza z tym, sam możesz pokazać mi ich kwaterę. Colurnbanus zabrał mój flakonik z syropem sprządzonym z maku, na wypadek, gdyby lek ten okazał się mu potrzebnym. Myślę, że znajdę go pośród jego rzeczy, gdyż rzadko go nosi przy sobie. Jak daleko sięgnę pamięcią, nie przypominam sobie, by miał okazję używać specyfiku; dolegliwościom jego służy widać walijski klimat, bowiem nigdy go tu nie nękały. Teraz za to syrop ten bardzo się okaże przydatnym. - Cóż on takiego robi? -Peredur otworzył szeroko zdumione oczy. - Łagodzi namiętności, ucisza gniew i uśmierza każdą boleść, i tę zewnętrzną, cielesną, i tę, która zadręcza ludzką duszę. -1 mnie przydałoby się zażyć coś takiego - chłopiec uśmiechnął się z wysiłkiem i powiódł Cadfaela w głąb domostwa, ku tej części, w której zatrzymali się zakonnicy. Cadwallon oferował im najlepszy pokój, jaki tylko posiadał, w nim zaś ustawić kazał dwa niskie, lecz wygodne łoża i niewielką skrzynię drewnianą na bagaże; wisiała tam także lampka, dość jasna, by dokładnie oświetlić izbę. Kuferek był pusty, mnisi bowiem niewiele mieli ze sobą osobistych rzeczy, te zaś, które posiadali, doskonale mieściły się w dwóch małych sakwach skórzanych, które wisiały na wbitych w ścianę gwoździach. Cadfael otworzył jedną z nich, a po chwili drugą i w tej właśnie znalazł rzecz, której potrzebował. Wyciągnął flakon z torby i uniósł do światła, by lepiej widzieć zawartość przez grube, zielone szkło. Już kiedy wziął buteleczkę do ręki, wydawała mu się dziwnie jakoś lekka; zaciekawiło go to bardzo, zaraz też sprawdził, co było przyczyną. Istotnie, syrop, który dotąd wypełniał naczynie niemal po brzegi, teraz zajmował ledwie czwartą jego część. Reszta była pusta!... Ściskając flakonik w dłoni, Cadfael stał przez chwilę nieruchomo i wpatrywał się weń osłupiałym wzrokiem. Mogło się oczywiście zdarzyć, iż pewnego dnia Columbanus, nie potrafiąc w inny sposób uporać się z dręczącym duszę jego niepokojem, a czując przy tym, że przykry ów stan narasta i staje się nie do zniesienia, postanowił uciec się do pomocy ofiarowanego mu przez Cadfaela leku. Stary mnich nie pamiętał jednak, by chłopiec ów wspominał chód słowem o takich kłopotach, co więcej, nigdy nie spostrzegł u niego najmniejszych nawet oznak niezwyczajnego spokoju i łagodności, które to objawy niechybnie po zażyciu mikstury wystąpić musiały. Z buteleczki ubyło dość płynu, by można go było używać dwa albo i trzy razy, a przy tym ilość ta wystarczyłaby z pewnością, aby uśpić człowieka na długie godziny. Cadfael znowu sięgnął myślą do minionych dni i oto znalazł coś, co mogło wiązać się z tajemniczym ubytkiem. Wszak nie tak znowu dawno zdarzyło się, że ktoś, komu polecono czuwać na modlitwie, obowiązki swoje zaniedbał i cały czas, od rana aż do zmierzchu prawie, przespał snem głębokim. Właśnie wtedy, gdy zginał Rbisiart!... a przestępcą owym był nie kto inny, lecz sam Columbamis, który zresztą dzień później publicznie winę swoją wyznał i tak uparcie nalegał, by surową mu wyznaczyć pokutę. Columbanus, człek posiadający na własność flakon makowej mikstury i umiejący w razie potrzeby należyty z niej zrobić użytek... - Co teraz zrobimy? - spytał Peredur, zaniepokojony przedłużającym się milczeniem mnicha. - Jeśli specyfik ten nie jest zbyt dobry w smaku, obawiam się, że trudno ci będzie skłonić matkę moją do wypicia choćby małej porcji. - Syrop jest smaczny i słodki - odparł na to Cadfael. Zaraz jednak pomyślał, że skoro w butelce pozostało tak niewiele, zapewne trzeba będzie wzmocnić działanie leku czymś, co podobne dawałoby skutki. - Idź* teraz i przynieś mi kielich mocnego wina - polecił chłopcu. - Zobaczymy niebawem, czy obie te rzeczy razem spełnią swoje zadanie. Wtedy także, przypomniał sobie, zakonnicy wzięli gąsiorek wina na cały dzień, a było w nim tyle napoju, by wystarczyło go dla obydwu. Gdy wychodzili, Columbanus niósł był i ów dzban, i osobno jeszcze wodę źródlaną dla siebie, a tłumaczył to złożeniem ślubu, wedle którego do chwili pomyślnego zakończenia misji obiecywał nie brać do ust ni kropli wina. Zdawało się wówczas, że Jeremiasz, prosząc wcześniej o podwójną rację szlachetnego trunku, wyszedł na tym niezgorzej. Brat Cadfael otrząsnął się z owego natłoku myśli, tymczasem bowiem pilniejsze sprawy wymagały jego uwagi. Peredur powrócił nadzwyczaj szybko, lecz zamiast wina przyniósł kielich miodu. . - Matka daleko bardziej lubi ten oto napitek—wyjaśnił zaraz. — Większa to dla nas szansa, że wypije wszystko do dna, nim zdoła spostrzec podstęp. A przy tym miód mocniejszy jest niżli wino. - Lepiej też smak syropu ukryje - przytaknął Cadfael. - Dobrze więc. Teraz znajdź sobie spokojny jakowyś kątek i pozostań tam, a bacz pilnie, byś nie pokazał się matce na oczy. Nie kłopocz się już tym, co się stało i nie troszcz się o dzień jutrzejszy. Tak oto odpoczniesz i nabierzesz ducha. Po takich ciężkich przeżyciach bardzo ci to potrzeba, a pomnij też, że Bóg mi świadkiem, nie masz teraz lepszej rzeczy, którą mógłbyś dla nieszczęsnej owej niewiasty uczynić. I jedno jeszcze ci rzeknę: poniechaj zbytniego nad grzechem swoim rozpaczania, choć bowiem straszna twa wina, wierzaj mi, że każdy w tym kraju spowiednik gorszych już wysłuchiwał historii, nigdy zasię słów rozgrzeszenia nie odmówił. Nie jest li jakimś rodzajem pychy twierdzić, że przez postępek swój na wieczne skazałeś się potępienie? Zali ty postanawiasz, kto ma dostąpić zbawienia, a kto cierpieć męki piekielne? Peredur przyglądał się, jak syrop spływa cienką strużką do pełnego miodu kielicha i zakręciwszy się na kształt spirali, rozpływa się, niknąc bez śladu. Milczał. Dopiero po chwili odezwał się bardzo cicho: - Jakież to dziwne! Nigdy nie dopuściłbym się takiej podłości wobec człowieka, którego nienawidzę. - Nie ma w tym nic dziwnego - odrzekł Cadfael, mieszając miksturę. - Kiedy bowiem wielkie gnębi nas strapienie, daleko ośmielamy się posunąć, lecz tylko względem tych, których przebaczenia jesteśmy pewni. Peredur przygryzł wargi aż do bólu. - A czy przebaczenie jest rzeczą pewną? - Nie mniej niż jutrzejszy poranek, mój chłopcze! A teraz nie przeszkadzaj mi więcej i przestań zadawać niemądre pytania. Ojciec Huw nie będzie miał dziś dla ciebie czasu, czekają nań sprawy daleko pilniejsze. Peredur odszedł posłusznie, jak dziecko zadumany, lecz w lepszym już nastroju; Cadfael nie widział go więcej tego dnia. Był chłopcem o dobrym sercu, a owo nagłe doświadczenie własnej ni-kczemności i zazdrości ukazało mu prawdę o nim samym i to taką, która wielce była mu wstrętna. Dlatego też trudno było wątpić, że •L modlitwy, zadane mu przez ojca Huw za pokutę, młodzieniec odmówi z żarliwością, która niczym błyskawica rozplomieni niebiosa, zaś najcięższą nawet pracę wykona tak, by dala mu siłę i moc potężnego dębu, trwającego niezachwianie aż do końca swoich dni Wziąwszy ze sobą lekarstwo, Cadfael ponownie udał się do wciąż targanej nieopanowanymi spazmami pani Branwen, która, chód do granic wyczerpana, nie umiała położyć kresu dręczącym ją Koszmarom. Wykorzystując znużenie chorej, mnich podsuną! jej kielich, gdy tylko dotarł na miejsce, zanim jeszcze kapryśna natura nieszczęsnej damy zdążyła się w niej obudzić i przeszkodzić w kuracji. — Proszę to wypić - polecił. Pierwszą połowę zawartości kielicha wypiła całkiem bez namysłu, pod wpływem zaskoczenia, drugą zaś dlatego, iż uświadomiła sobie nagle, jak bardzo wyschło jej w ustach po wszystkich tych przejściach i jak słodka i wyborna w smaku jest mikstura Cadfaela. S ama już czynność połykania płynu przerwała serię niepohamowanych westchnień, które dla kondycji jej ciała i duszy gorsze były niemal niż spazmy. Nim pani Branwen znów była w stanie wylać wszystkie swe żale, biedny ojciec Huw zdążył przynajmniej skrajem rękawa otrzeć sobie pot z czoła. W porównaniu z tym, co działo się wcześniej, skargi rozhisteryzowanej damy brzmiały teraz 0 połowę łagodniej. - My, kobiety, matki, składamy całe życie w ofierze naszym dzieciom, one zaś, gdy dorastają, przynoszą nam jedynie wstyd 1 hańbę. Czymże sobie zasłużyłam na taki los? - Ależ on jeszcze spłaci pani swój dług - zapewnił żarliwie Cadfael. - Proszę tylko nie pomniejszać jego win, lecz być przy nim nieustannie, aż do końca odbędzie swą pokutę, a z pewnością wielkie zyska pani u niego poważanie. Słowa te przeszły mimo jej uszu niczym powiew wiatru, choć być może przypomni je sobie później. Monolog, ograniczający się z początku do bolesnych słów samooskarżenia, stopniowo przemieniał się w na wpół świadomą paplaninę, a następnie przybrał tony łagodniejsze i ciepłe, jak u kogoś, kto znalazł się już na granicy jawy i snu, aż w koricu całkiem ucichł. Cadwallon odetchnął głęboko, lecz jeszcze ostrożnie, i spojrzał na przyjaciół. - Powinieneś teraz wezwać służące i przenieść ją na łoże—rzekł Cadfael. - Będzie spała całą noc i przyniesie jej to sam tylko poży tek. — „A jeszcze więcej przyniesie go tobie", pomyślał, lecz nie powiedział tego głośno. -Niech twój syn także odpocznie, a zanim pierwszy nie zacznie mówić, nie wspominaj o jego kłopotach w jakiś szczególny sposób, lecz jedynie przy okazjach, tak, jak o wszystkich innych codziennych sprawach. Ojciec Huw zajmie się nim z wielkim oddaniem. - Istotnie, tak właśnie uczynię, bowiem wart on jest naszego wysiłku. Pani Branwen posłusznie poszła tam, dokąd ją poprowadzono i w całym domu zapanował wreszcie błogi spokój. Cadfael i Huw razem opuścili posiadłość Cadwallona, a wdzięczny gospodarz odprowadził ich do bramy. Kiedy uszli już spory kawałek drogi i znaleźli się u podnóża wzniesienia, niebo zakryły chmury i powoli zaczęło się robić ciemno. - Już czas na wieczerzę, jeśli nie na nieszpory - powiedział zmęczonym głosem Huw. - Cóż poczęlibyśmy bez ciebie, bracie Cad-faelu? Nie umiem wcale postępować z niewiastami i zawsze wprawiają mnie one w niemałe zakłopotanie. Zdumiewa mnie, że ty, brat zakonny, tak wielkie masz w tym względzie doświadczenie. Cadfael pomyślał o Biance, Ariannie, Mariam i tylu, tylu innych. Niektóre z nich znał tak krótko, a wszystkie tak dobrze. - Mężczyźni i niewiasty po równo dzielą między siebie tę samą ludzką naturę. W żyłach jednych i drugich płynie krew. Oto widzieliśmy nieszczęsną, głupią kobietę, moglibyśmy jednak znaleźć na świecie wielu równie nieszczęsnych i głupich mężczyzn. Istnieją też niewiasty nie mniej silne niż każdy z nas. — Pomyślał o Mariam, a może to była Sioned? - Idź teraz na wieczerzę i wybacz, jeśli nie wrócę wcześniej niż przed kompletą. Muszę najpierw w pewnej sprawie udać się do kuźni Beneda. Pusta fiolka ciążyła mu w kieszeni ukrytej w prawym rękawie, przypominając o swoim istnieniu. Mnich wciąż zadawał sobie pytanie, co z tego wszystkiego wynika. Nim dotarł do zagród Beneda, miał już w głowie jasny plan tego, co należy czynić, choć w dalszym ciągu nie wiedział, jak się do tego zabrać. Cai siedział z Benedem na ławie pod okapem, między nimi zaś. stał dzban mocnego wina. Nie rozmawiali ze sobą, czekali na zakonnika, gdyż Sioned powiedziała im, że Cadfael wybiera się do kuźni. - W niemałe wpadliśmy tarapaty - rzekł Bened, potrząsając głową. - A wy odjedziecie teraz i zostawicie nas z tym wszystkim. Trudno was za to winić, udajecie się tam, dokąd wzywa was obowiązek. Lecz cóż my mamy począć ze sprawą Rhisiarta po waszym odjeździe? Więcej niż połowa parafian sądzi, że to wy, benedyktyni, zabiliście go, inni zaś uważają, iż jakiś nieznany wróg wykorzysta! dogodną sposobność, by zrzucić winę na kogo innego, a samemu pozostać w cieniu. Zanim przybyliście tutaj, nasza wspólnota żyła w pokoju, i nikt z nas nie myślał o zabijaniu kogokolwiek. —Bóg świadkiem, że nie było naszym zamiarem popsuć ten stan rzeczy - odparł Cadfael. - Lecz do naszego wyjazdu została jeszcze cała dzisiejsza noc, a ja nie powiedziałem jak na razie ostatniego słowa. Muszę pomówić z Sioned. Niewiele mamy czasu, a czeka nas dużo pracy. - Wychyl z nami kielich wina, zanim do niej pójdziesz - nalegał Cai. - Nie zabierze ci to czasu, a oczyści umysł i wielką stanie się pomocą w myśleniu. Usiedli zatem pospołu, trzech mężów prostych, uczciwych i prawych, napełniony zaś kielich właśnie miał rozpocząć swą wędrówkę pomiędzy nimi, gdy wtem usłyszeli skrzypnięcie bramy i ujrzeli bosą jakąś postać, w wielkim pośpiechu ku nim biegnącą. Po chwili osoba ta znalazła się przy nich i poznali Annest, której furkoczące spódnice łopotały niczym rozpostarte skrzydła, oddech był krótki, urywany, wielkie znamionujące zmęczenie, zarumienione zaś od wysiłku oblicze wyrażało zarazem podniecenie i konsternację. A także... Dziewczyna, nie speszona skierowanymi w jej stronę, pełnymi ciekawości i rozbawienia twarzami, gotowa była chyba piekielną zrobić biesiadnikom awanturę! Zapewne o to, że z takim spokojem siedzą tu sobie przy winie, podczas gdy naokoło dzieją się najwyraźniej straszne jako"weś sprawy. - Jakże wam nie wstyd, moi panowie - krzyknęła z nagłym błyskiem w oku. - Biegnę tu prosto spod domu ojca Huw, gdziem starała rozeznać się, jak też nasze sprawy stoją. Marared i Edwin także przez cały czas mieli uszy i oczy szeroko otwarte i proszę, czegośmy się dowiedzieli! Zali zgadniecie, kto wraz z ojcem Huw i benedyktynami zasiada teraz przy wieczerzy? Sam sędzia książęcy! Może zasię wiecie, gdzie się potem pan sędzia wybiera? Otóż zamiaruje on udać się prosto do naszego domu, by zabrać brata Jana do więzienia! Ledwie domówiła tych słów, wszyscy trzej zerwali się na równe nogi, choć Bened zdawał się wątpić w usłyszane wieści. - Jakże to możliwe - spytał - że przebywa on teraz u ojca Huw? Wszak dopiero co słyszałem o nim, iż wybrał się w odwiedziny do młynarza. - Owszem, był tam z wizytą dziś rano, a teraz, powiadam ci, ucztuje przy winie razem z przeorem Robertem i resztą. Widziałam to wszystko na własne oczy, nie mów mi więc, że tak być nie może. Tak ważne dzieją się sprawy, a wy siedzicie tu sobie nad tym waszym okropnym napitkiem, jak gdyby można było czekać z decyzją aż do skończenia świata! ',-Czemu jednak sędzia załatwić chce wszystko w takim pośpiechu, jeszcze tej nocy? - Bened nie krył zdumienia i niedowierzania. - Może to przeor posłał po niego, gdyż pragnie wraz z braćmi jutro rano wioskę naszą opuścić? - Toż to diabeł prawdziwy! Już kiedy szli na nieszpory - a ojciec Huw nie mógł tym razem nabożeństwa odprawić, był bowiem potrzebny w domu Cadwallona - kiedy więc do kościoła się udali, ksiądz nasz poprosił przeora, by ten zechciał zastąpić go przy ołtarzu. Robert, zda się, dostrzegł był w wyświadczeniu owej przysługi jakąś dla swoich planów szansę, bowiem kiedy ojciec Huw powrócił do domu, zaraz z nim zaczaj o bracie Janie rozmawiać. Mówił, że on sam pospieszył księdzu z pomocą, teraz zaś wszystko zależy od tego, czy i Huw zechce pomóc benedyktynom. Powiadał także, N że więzień musi być tej jeszcze nocy odstawiony do prawdziwego lochu, gdyż mnisi nie odjadą z wioski, dopóki nie będą wiedzieli na pewno, iż niegodny ich brat został bezpiecznie oddany w ręce sprawiedliwości. Na koniec rzekł jeszcze, że kiedy Jan zostanie osądzony za świeckie swoje przewinienie i karę w więzieniu odbędzie, wówczas sędzia winien odesłać go do Shrewsbury, gdzie czeka go jeszcze sąd za naruszenie panuj ącej w zakonie dyscypliny. Jeśli zaś tutejsze władze nie mogłyby winowajcy do Anglii odwieźć, wtedy przeor sam przyśle po niego odpowiednią eskortę. Na to wszystko cóż sędzia może postanowić prócz tego, że na żądanie przeora przystanie? Wszak przedstawiono mu sprawę w taki sposób, że wywikłać się z niej nie sposób. A wy sobie tutaj siedzicie! - Już dobrze, dziecko, już dobrze — uspokajał ją Cai. — W tej chwili jestem gotów działać i ręczę ci, że nim jeszcze sędzia dotrze do bram naszego domu, brat Jan zniknie stamtąd i w dość oddalonej kryjówce bezpieczne znajdzie schronienie. Wezmę jednego z twych koni, Benedzie - rzucił w stronę kowala. - Osiodłajcie i dla mnie wierzchowca - głos Annest by! stanowczy, jak nigdy dotąd. - Pojadę z tobą, Cai odszedł, by przyprowadzić' z wybiegu dwa konie, tymczasem zaś dziewczyna dostrzegła w jego kielichu pozostawione w pośpiechu wino, wzięła więc puchar i duszkiem do dna wychyliła. Teraz, gdy najgorsze wieści zostały już powiedziane, czuła się spokojniejsza, a i oddech jej odzyskał normalny swój rytm. Otarła usla wierzchem dłoni i uniósłszy głowę, rozejrzała się wokół mądrym, rezolutnym spojrzeniem osóbki bardzo pewnej siebie. -Najlepiej będzie, jeśli znikniemy stąd jak najszybciej -rzekła - gdyż młody zakonnik, który teraz ma pieczę nad końmi, zapewne przybędzie tu po wieczerzy, by zabrać zwierzęta. Przeor zapewne pojedzie wraz z sędzią, chce bowiem sam zobaczyć, jak zabierają Jana, i zyskać pewność, że nie zdoła umknąć. Sam zresztą powiedział był: „Mamy jeszcze dość czasu, by przed kompletą zdążyć załatwić tę sprawę". Wspomniał też coś o tobie, bracie Cadfaelu; zdaje się, że chciał, abyś tłumaczył jego z sędzią rozmowy, inaczej bowiem jedynie po łacinie porozumieć się mogą, a i to nie najlepiej. Boże Przenajświętszy, jakiż to ciężki dzień! „I jaka jeszcze noc przed nami!" -pomyślał Cadfael, głośno zaś spytał: - Czy więcej jeszcze coś dzieje się na polanie? Słyszałaś może cokolwiek, co mogłoby pomóc mi chociaż trochę? Prawdziwie bowiem potrzeba mi teraz pomocy! - Kiedym odchodziła, rozważali właśnie, który z nich podjąć ma tej nocy czuwanie w kaplicy świętej Winifredy. Ten sam młodzian, który doświadczył był cudownego widzenia, wstał i modlił się głośno, by zaszczyt ten jemu mógł przypaść w udziale. Rzekł, że raz już zaniedbał powierzoną mu powinność, od tego zaś czasu wciąż pragnie błąd dawny naprawić. Przeor nie sprzeciwił się błaganiom mnicha, co, zdaje mi się, pojmuję dobrze. Skoro bowiem mógł zamiast siebie wysłać kogoś do kaplicy, sam zyskał czas, by spokojnie zająć się rozwiązaniem kłopotów, których przysporzył mu występek brata Jana. Tamten młody mnich -jakże brzmi miano, którym go nazywacie? - Columbanus - odpowiedział Cadfael. - Otóż to on właśnie,-Columbanus! Ostatnimi czasy tak się napuszył, jak gdyby sam na własność posiadał naszą świętą. Wcale nie cieszy mnie, że Winifreda odjechać musi, lecz przynajmniej przeor, który to wymyślił, nie zadziera tak nosa do góry! Tamten zaś czyni wszystko, by zaszczyty z relikwiami związane tylko jego ozdobiły głowę. Gniewne te słowa sprawiły, że niejasne dotąd przypuszczenia brata Cadfaela nagle zaczęły w jakąś logiczną układać się całość. Mimo iż dzieweczka nie wiedziała o tym, jej spostrzeżenia były dla mnicha pomocą, której tak potrzebował. - Więc dziesiejszej nocy tym, który będzie czuwa! przed ołtarzem świętej, sam jeden aż do rana, wyznaczony zosta! Columbanus? - spytał, chcąc się upewnić. - Tak słyszałam - odparła Annest pospiesznie, bowiem Cai przyszedł już z powrotem i przyprowadził osiodłane konie. Dziewczyna wstała żywo i zarzuciwszy na ramiona szeroką chustę, ruszyła w stronę oracza. Zaraz jednak przystanęła na chwilę i zwracając się do zakonnika, cichutko spytała: -Nie myślisz chyba, ojcze Cadfaelu, iż jest coś złego w tym, że kocham Jana? Lub też, że on mnie miłuje? Nie dbam o to, co inni 0 nas pomyślą, lecz byłoby to smutne, gdybyś ty uważał, że oboje czynimy coś bardzo zdrożnego. Zaraz, nie czekając nawet na odpowiedź, odeszła. Cai, sam wybierając jazdę na oklep, osiodłał jedynie wierzchowca dla Annest. Brat Cadfael, który poszedł był za dziewczyną, pochylił się teraz 1 złączywszy dłonie, utworzył z nich stopień, skoro zaś panna stanęła na nim, podsadził ją w górę i zgrabnie w siodle usadził. Bliskość jej pięknego ciała, przyjemny chłód skóry, gdy małą, bosą stopą dotknęła szorstkich rąk mnicha, wdzięczne, młodzieńcze ruchy, gdy dosiadła wierzchowca - wszystko to sprawiło, że chwila owa zdała się Cadfaelowi najpiękniejszą z całego minionego dnia, jakże długiego i chaotycznego. Nim jeszcze wdzięczna panna odjechała, zakonnik zdążył odpowiedzieć na jej pytanie: — Jak długo żyję - rzek! - nie sądzę, bym kiedykolwiek widział dwie osoby, których uczucie równie by było niewinne i czyste. Nie masz w nim ani krzty bezbożności! Jan popełnił był już w życiu jeden istotny błąd i winno to być dla każdego przestrogą, by nie wybierać zbyt pochopnie swej życiowej drogi. Pierwsza decyzja nie zawsze musi być" słuszną- i zazwyczaj nie jest Tymrazem jednak myślę, ze chłopiec nie pomylił się i dobrego dokonał wyboru. Patrzył jeszcze potem na jej oddalającą się postać. Dziewczyna ruszyła zaraz szybko i - choć droga wiodła pod górę - ciągle ponaglała wierzchowca, Cai zaś, najwyraźniej w dobrym będąc humorze, ze śmiechem starał się dogonić ją w i równym jechać tempie. Szczęśliwie było jeszcze dość czasu do przybycia Columbanu-sa; Cadfael nie spodziewał się go wcześniej, niż za dziesięć czy więcej nawet minut, zaś" nawet wtedy, oporządziwszy konie, zakonnik musiał zostawić je w zagrodzie Beneda i zapewne nie pozostałby długo. Pomyślał, że dobrze byłoby pokazać się już przeorowi i zająć się obowiązkiem tłumaczenia jego rozmów z książęcym arbitrem. Uznał jednakowoż, że przyjdzie odpowiedniejsza na to chwila, tymczasem zaś przede wszystkim musiał spotkać się z Sioned, gdyż tej nocy wszystko musiało być zaplanowane w najdrobniejszych detalach. Gdy tylko Annest i Cai zniknęli w ciemnościach, Cadfael prześliznął się w stronę stodoły i bezszelestnie wsunął się do środka. Z cienia wynurzyła się cicho wysoka postać Sioned i pospieszyła mu na spotkanie. — Spodziewałam się, że Annest przybędzie tutaj wcześniej niż ty - powiedziała. - Poszła przedtem na polanę, by rozeznać się, co też dzieje się w domu ojca Huw. Ja sama wolałam pozostać z dala od ludzkich spojrzeń; pomyślałam bowiem, iż lepiej będzie, jeśli ludzie nie spostrzegą, że nie wróciłam z innymi do domu. Nie widziałeś się z Annest? — Przeciwnie, rozmawiałem z nią i znam wszystkie nowiny — odrzekł Cadfael, potem zaś uprzedziwszy dziewczynę, jaka groźba zawisła nad bratem Janem, powiedział o zamiarach Caia i o tym, dokąd wraz z Annest pojechał. - Nie martw się o Jana - uspokoił ją zaraz. -Nim ktokolwiek wyciągnie ku niemu karzącą dłoń, chłopiec będzie już daleko, bezpieczny od wszelkich sądów i wyroków. My za to inną musimy zająć się sprawą, a nie mamy ni chwili do stracenia, obawiam się bowiem, że wkrótce będę potrzebny przeorowi, by towarzyszyć mu w drodze do waszego domu. Myślę poza tym, iż powinienem znaleźć się tam w chwili, gdy rozstrzygnie się kwestia Jana, i zobaczyć, jak też się rzecz ta odbędzie. Jeśli zaś my poradzimy sobie z naszym problemem równie dobrze, jak - mam nadzieję - Annest i Cai swoją wypełnią powinność, wówczas dowiemy się tego, co od początku wiedzieć pragniemy, nim jeszcze pierwszy brzask rozjaśni ciemności nocy. - A zatem odkryłeś coś, ojcze - rzekła bez cienia wątpliwości. - Mówisz teraz zupełnie inaczej niż przedtem. Znasz już prawdę! Cadfael opisał jej więc wszystko, co wydarzyło się w domu Ca-dwallona, powiedział o swoim odkryciu, którego w żaden sposób nie potrafił był wykorzystać ani właściwego dlań w całej historii znaleźć miejsca, wreszcie o tym, jak słowa nieświadomej niczego Annest niespodziewanie stały się światłem, które rozjaśniło mroki tajemnicy. Na koniec wyjaśnił odważnej pannie, jakie tej nocy czekają ją zadania: - Wiem, dziecko, że wybornie władasz angielskim; dziś będziesz musiała wykorzystać tę umiejętność. Pomysł mój nie wolny jest od niebezpieczństw; prawdę mówiąc, trudniejszy jest niźli wszystko, czegośmy podejmowali się do tej pory. Przez cały jednak czas będę blisko, gotów pomóc ci, gdyby taka zaszła potrzeba. Mogłabyś wezwać Engelarda, jeśli młodzieniec obieca, że - póki nie okaże się to konieczne - pozostanie w ukryciu. Lecz, moje dziecko, jeśli teraz już ogarniają cię wątpliwości i obawy, jeśli wolałabyś, bym działał sam i innego spróbował sposobu, powiedz mi 0 tym i niech się tak stanie. - Nie - odparła. - Ufam ci i niczego się nie obawiam. Uczynię, cokolwiek będzie trzeba. Nie ma takiej rzeczy, której nie podjęłabym się w tej sprawie. - Usiądźmy więc i słuchaj mnie uważnie, byś dobrze nauczyła się swojej roli. Czasu mamy mało. Nim jednak zaczniemy plan nasz przygotowywać, czy mogłabyś przynieść rni nieco chleba 1 gałkę sera? Nie miałem ani chwili, by zjeść kolację. Przeor Robert i brat Ryszard jechali przez las ku zagrodzie Rhi-siarta; pomiędzy nimi postępował wierzchowiec sędziego, z tyłu zaś podążali dwaj służący książęcego wysłannika oraz brat Cadfael. Zakonnik trzymał się blisko przeora, by móc tłumaczyć jego z arbitrem rozmowę. Było pół godziny po siódmej. Las wypełnił się łagodnym, ciepłym powietrzem wiosennego zmierzchu. Wszystko działo się ze szczególną jakąś powolnością, jak gdyby Griffith wiózł raczej posłanie od świętego Benedykta, niżby miał w imieniu Owalna reprezentować surowe oblicze prawa. Istotnie, sędzia nie bardzo przejmował się owym niefortunnym sporem, którym musiał się zająć, bowiem przeor ze swymi żądaniami nie pozostawił mu wyboru. Skoro ktoś wystąpił przeciw walijskiemu prawu, on zaś, tego prawa przedstawiciel, został o wszystkim powiadomiony, musiał zbadać dokładnie rzecz całą, by ustalić, gdzie i w jakich okolicznościach popełniono przestępstwo. Stanowczo wolałby jednak odesłać kłótliwą, benedyktyńską delegację z powrotem do Shrewsbury, gdzie mnisi mogliby do woli zajmować się sądami nad własnym swym winowajcą i wymierzaniem mu kar, nie kłopocząc tym i tak już nader zapracowanego człeka, który i bez obcych niesnasek dosyć miał ważnych spraw na głowie. Nieszczęsny potomek Cadwallona, a także długonogi cudzoziemiec, ten, któremu brat Jan tak wiarygodnej udzielił pomocy - te oto kwestie koniecznie należało rozstrzygnąć, choć daleko łatwiej byłoby sędziemu pozostawić rzeczy własnemu biegowi. Przy bramie Rhisiartowego domostwa nie było nikogo, kto by piklował wejścia, co zdało się przybyszom dziwne i nieco niepokojące. Jakoż kiedy znaleźli się na dziedzińcu, ujrzeli wielką liczbę ludzi biegających bezładnie tu i tam, jak gdyby w majątku wydarzyło się nagłe jakoweś nieszczęście, zaś samozwańczy przywódcy owej niecodziennej krzątaniny wykrzykiwali w jednej chwili dziesiątki sprzecznych poleceń. Nikt nie podszedł, aby przywitać gości. Przeor Robert wielce był niezadowolony, zaś Griffith herbu Rhys patrzył na wszystko z rosnącą ciekawością. W końcu ktoś zauważył przybyłych, a była to młoda, urodziwa istota w zieloną suknię odziana. Trzymając w dłoniach długie swe spódnice, ruszyła ku nim biegiem, zaś jasne, długie kędziory wymknęły się spod jej czepka i złotą falą opadły na ramiona. - Och, musicie wybaczyć nam, szlachetni panowie, cały ten nieporządek, gdyż tak wielki przydarzył się kłopot, że nie ma teraz czasu na nic innego. Człek piklującej bramy został wezwany do pomocy i inni także ścigają... Wyznaję z prawdziwym wstydem, że zamieszanie to mogło ujmę przynieść gościnności, jaką winniśmy mężom tak znakomitym. Pani moja odpoczywa po ciężkim dniu i prosiła, aby jej nie przeszkadzać, jeśli jednak pozwolicie, służę wam swoją osobą. Zechcecie może zsiąść z koni? Czy mam powiedzieć, by przygotowano dla was pokoje? - Nie w gościnę tu przybywamy - odparł sędzia, który zaczynał już podejrzewać, cóż to za kłopot przytrafił się tutaj, i prawdziwie ujął go sprytny sposób, w jaki dziewczyna odgrywała przed nimi swoją rolę. — Nie zamierzamy też pozostać długo. Przyjechaliśmy, aby zabrać stąd młodzieńca, którego więzicie, i zwolnić was Z obowiązku czuwania nad nim. Widzę, że dość macie teraz własnych spraw, przykro mi tedy, że i nasz dokładam do nich problem. Nie chciałbym jednak niepokoić twej pani, szczególnie, że ciężkie przyszło jej przeżyć dziś chwile. - Pani - zwrócił się do dzieweczki przeor. Głos jego był suchy i oficjalny. - Rozmawiasz z arbitrem książęcym, ja zasię jestem przeorem opactwa benedyktynów w Shrewsbury. Jeden z braci owego opactwa znajduje się w waszym domu, pod ścisłą trzymany strażą. Sędzia królewski przybywa, aby do prawdziwego więzienia zabrać złoczyńcę. Cadfael przetłumaczył Annest wszystkie słowa przeora, powoli i bardzo dokładnie; twarze obojga pozostały nieporuszone. - Ach, szlachetni panowie! - Panna otworzyła szeroko oczy. Spoglądała przy tym uparcie prosto w oblicze sędziego, omijając starannie wzrok przeora Roberta. — To prawda, że jeden z waszych braci był w tym domu więźniem... - Był? - spytał ostro przeor, gdyż nagle począł podejrzewać, skąd taki w gospodarstwie panował zamęt - Był? - Głos Griffitha pełen był zamyślenia. - Ależ on uciekł! Widzicie wszak sami, jak wielkie tu spowodował zamieszanie. Dziś wieczór, kiedy strażnik przyniósł mu wieczerzę, mnich zamachnął się nań drewnianą belą, którą musiał był wcześniej wyrwać z podłogi swojego więzienia, i powaliwszy człowieka tego na ziemię, zamknął go czym prędzej w piwnicy, sam zaś wymknął się niepostrzeżenie. Zapewne przeskoczył płot w miejscu, gdzie nikt nie zdołałby tego zauważyć, gdyż dopiero po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, co zaszło. Teraz nasi ludzie przeszukują okoliczne lasy, a także całe nasze gospodarstwo. Lękam się jednakowoż, by nie było już za późno! Dokładnie w tej chwili na dziedzińcu pojawił się Cai, słaniając się na nogach i z głową obwiązaną białym płótnem, gdzieniegdzie poplamionym czerwienią. - Nieszczęsny człowiek, zbieg boleśnie zranił go w głowę! -rzuciła Amiest żałosnym tonem. - Minęła prawie godzina, nim ocknął się i z trudem do drzwi się dowlókłszy, począł się do nich dobijać, aż w końcu ktoś go usłyszał. Któż powiedzieć może, jak daleko zdołał uciec wasz zakonnik i czy służba nasza, która go ściga, odnajdzie go i pochwyci? Griffith - z obowiązku raczej niż z ciekawości - począł wypytywać Caia, czynił to jednak nader spokojnie i z wielką łagodnością. Przesłuchiwał też innych, którzy przybiegli sądząc, że mogą okazać się pomocni. Niczego jednak nie osiągnął. Przeor Robert płonął bezsilną wściekłością, w duchu pomstując na nieudolność tutejszych chłopów i rozważając, co teraz uczynić. Jeśli jednak zamierzał wrócić do kościoła na kompletę, niewiele pozostało mu już czasu. W każdym razie pewnym było, że przestępca opuścił już mury tego domostwa i mała jest szansa, że zostanie złapany. Mieszkańcy gospodarstwa z wielką ochotą zawiedli przybyszów do piwniczki, w której więziono Jana, pokazywali, skąd mnich wyrwał belkę i samo owo drewniane narzędzie, objaśniali, gdzie na deskach podłogi widnieją plamy krwi z rozciętej głowy Caia. Wszystko to jednak było zupełnie bezużyteczne. - Wygląda na to, że młody wasz winowajca wystawił nas wszystkich do wiatru - rzekł na końcu sędzia, nad podziw spokojny jak na człowieka, który występował tu w imieniu prawa, a któremu właśnie przestępca wymknął się z rąk. - Nic już więcej tu nie zdziałamy. Ci ludzie żadną miarą nie mogli się przecie spodziewać, że sługa świętego Benedykta z taką ich potraktuje przemocą. Nie są niczemu winni. Ze szczególnym zadowoleniem Cadfael przetłumaczył przeorowi słowa sędziego, dostrzegł zaś przy tym w oczach młodej panny błysk radości i triumfu. Także Griffith zauważył owo spojrzenie; byłby jednak szaleńcem, gdyby zdradził się z tym choć słowem. Rzekł za to: -Najlepiej będzie, jeśli pozostawimy tych ludzi w spokoju, by mogli zająć się naprawą nadwerężonych podłóg i głów, sami zaś gdzie indziej szukać będziemy uciekiniera. - Wszystko to nikczemność jeno i obraza boska. - Wściekłość Roberta sięgnęła szczytu. - Nie pozwolę jednak, by niegodziwiec ten przeszkodził w zakończeniu mojej misji. Jutro wyruszam do Anglii, tobie zatem pozostawiam pochwycenie go. - Bądź spokojny, że postąpię z nim należycie - odparł Griffith sucho - jeśli zostanie odnaleziony. - Owo , jeśli" wypowiedział sędzia z pewnym naciskiem, tak subtelnym, że Cadfael i Annest spostrzegli nagłą zmianę tonu. Dziewczę tak było uradowane obrotem sprawy i tak pełne sympatii dla książęcego urzędnika, że z ogromnym spoglądała nań zaufaniem. Bo też mąż ów okazał się człowiekiem rozważnym i bardzo przy tym serdecznym; nie szukał problemów tam, gdzie nie było to konieczne i starał się, by i innym życia nie utrudniać. - Kiedy zaś odpowie już za wykroczenie przeciw walijskiemu prawu - rzekł przeor - sądzę, że odstawicie go do domu naszego w Shrewsbury? - Kiedy odbędzie karę - tym razem Griffith podkreślił słówko „kiedy" - możesz być pewien, że ujrzycie go w waszym opactwie z powrotem. Rad nierad, przeor musiał zadowolić się otrzymaną obietnicą, choć jego normandzka dusza kipiała oburzeniem na tego chłystka, który ośmielił się z niego zakpić. Nie uspokoiły go bynajmniej opowieści Griffitha, którymi ten raczył przeora przez całą drogę powrotną. A powtarzał sędzia wiele historii o zbiegach wyjętych spod prawa, którzy w dzikich, pełnych zwierzyny lasach bez trudu mogli przeżyć czas jakiś, potem zaś wśród miejscowej ludności oddanych znajdowali przyjaciół, ba, zdarzało się, że zakładali rodziny i wielkim cieszyli się poważaniem. Przeor pogrążył się w rozmyślaniach o dziwacznym kraju, w którym, wbrew wszelkim rozsądnym porządkom, niegodziwość mogła z czasem odejść w niepamięć, a nawet obrócić się w szacunek i uznanie. Gdy wchodził do kościoła, a była to właśnie godzina rozpoczęcia komplety, uczucia jego dalekie były od chrześcijańskiego ideału dobroci, pokoju i miłosierdzia. W świątyni zebrali się wszyscy prócz Jana zakonnicy, wielu też było mieszkańców Gwytherin i każdy z obecnych na własne oczy oglądał ekstatyczne uniesienie Columbanusa, mnicha, który został przez świętą Winifredę cudownie z obłędu uleczony, nawiedzony przez nią podczas snu i wybrany, by ogłosił wolę świętej w sprawie pogrzebu Rhisiarta. Do niej, jako do osobistej swojej patronki, Co-lumbanus zwrócił się teraz wprost Gdy nabożeństwo miało się już ku końcowi i młodzian wybierał się właśnie w drogę na nocne czuwanie w kaplicy, nagle odwrócił się w stronę ołtarza, wzniósł ramiona w błagalnym geście i czystym, wysokim głosem począł modlić się, by, gdy samotnie będzie klęczał u stóp jej ołtarza, męczeńska dziewica zechciała nawiedzić go raz jeszcze i znów napełnić jego duszę owym niewypowiedzianym blaskiem, tak wielką przynoszącym szczęśliwość. Mówił, że za każdym podobnym doznaniem trudno mu było na niedoskonały ziemski padół powrócić, dlatego błaga, by święta uznała go godnym dostąpienia łaski i żywą jego duszę poprowadziła do owej krainy światła. Zdawało się, że próbuje jeszcze ukorzyć się i duszę swoją na powrót na ziemię sprowadzić, ona jednak wyrywała się ciągle, ku wyższym zdążając pragnieniom. W istocie to, o co prosił młodzian, marzeniem było ponad ludzką miarę. Chciał, by święta przeprowadziła go przez bramy śmierci, jednocześnie zaś zachowała przy życiu. Modlił się, by uznano go godnym wniebowstąpienia! Widząc ten znak, który wielu wzięło za głos mocy niebieskich, wszyscy zadrżeli. Wszyscy - prócz jednego tylko Cadfaela, ów bowiem wcześniej już dostrzegł arogancję i pychę szalonego mnicha, a całe to przedstawienie napełniło go obrzydzeniem. Zresztą umysł starego mnicha o ważniejszych teraz, choć ściśle z osobą Columbanusa związanych, myśleć musiał sprawach. Brat Columbanus wszedł do małej i ciemnej, zbudowanej z drewna kaplicy, w której powietrze przesiąknięte było wonią minionych stuleci, i ostrożnie zamknął za sobą drzwi, nie zatrzaskując ich jednak. Tej nocy wnętrza kościółka nie oświetlały świece, tylko nad ołtarzem spokojnym płomieniem paliła się mała oliwna lampka. Ten nikły blask rzucał cienie na wszystko dookoła i tylko gdzieniegdzie srebrzyście odbijał się od mar świętej Winifredy, które przy tym oświetleniu, stojąc niemal na tym samym poziomie, co lampka, przybrały kształt czarnej trumny. Poza zasięgiem miękkiego, złotego światła wszędzie panowała ciemność pachnąca starością i kurzem. Od strony, nie większej niż weranda, zakrystii, za ołtarzem do wnętrza prowadziło drugie wejście, lecz nie wydobywał się z niego najmniejszy nawet podmuch, który poruszyłby płomień. Żadne zatem burze, czy to w powietrzu, czy w duszy, żadne wiatry lub obecność żywych stworzeń nie zakłócały spokoju tego miejsca. Brat Columbanus przystanął przed ołtarzem i oddał krótki, niemal wymuszony pokłon. Nie było tu nikogo, kto mógłby go zobaczyć, nie widział też żadnej żywej duszy na cmentarzu i w okolicznych lasach. Odsunął na bok jeden z klęczników, drugi zaś ustawił na środku kaplicy naprzeciw mar. Jego zachowanie, jakkolwiek nieco bardziej praktyczne niż w chwilach, kiedy widzieli go inni, nie różniło się wiele od tego, do którego zdążył wszystkich przyzwyczaić. Przybył tu, aby spędzić noc czuwając na kolanach i był do tego przygotowany, lecz nie widział potrzeby, aby wysilać się zbytnio przed nastaniem świtu, kiedy to pojawią się jego towarzysze i wszyscy razem zabiorą świętą Winifredę w podróż powrotną. Columbanus wyścielił klęcznik zwiniętymi fałdami habitu i usadowiwszy się tak wygodnie, jak było to możliwe, złożył głowę na dłoniach. Noc nie była chłodna, a drewniane ściany dodatkowo jeszcze ocieplały wnętrze kaplicy. Kiedy zamknąwszy oczy osłonił je przed światłem lampy i blaskiem odbitym od połyskliwych powierzchni, nic nie przeszkadzało już ogarniającej go -jakże pożądanej - senności i po krótkiej chwili mnich zapadł w sen. Jak się zdawało, spał mocno przez cale trzy godziny, lecz kiedy zbliżała się północ, drzemkę począł zakłócać powtarzający się, natrętny sen o jakiejś kobiecie, która niskim głosem, wytrwale i bez ustanku wzywała go po imieniu: „Columbanusie... Columbanu- sie.." I nawet we śnie odniósł wrażenie, iż owa nieznajoma ma niewyobrażalnie wiele czasu i będzie go tak nawoływać przez całą wieczność, podczas gdy jemu niewiele godzin już pozostało, ale musi natychmiast obudzić się i uciec od niej. Poderwał się nagle, zesztywniały od czubków palców, do granic wytężając słuch i wzrok, lecz wokół, tak jak poprzednio, panował łagodny mrok, a relikwiarz zdawał się być ciemniejszy nawet, tak jakby płomień, choć spokojny, obniżył się nieco i był teraz do połowy przysłonięty przez trumnę. Zapomniał sprawdzić, czy jest dość oliwy. Pamiętał jednak, że było jej pełno, kiedy ostatni raz widział lampkę po pogrzebie Rhisiarta, a od tego czasu nie minęło więcej niż kilka godzin. Zdawało się, że ze wszystkich jego zmysłów słuch powróci doń ostatni, bowiem czując zimny dreszcz na całej skórze, stwierdził, iż ów głos ze snu wciąż w nim trwa, łagodnie przeniknąwszy z marzenia w świat realny. Bardzo miękki, bardzo niski, spokojny i czysty - choć nie szept - raz bliższy, raz dalszy, uparcie powtarzający: „Columbanus... Columbanus.. Cóżeś ty uczynił?" Głos dobiegł od strony relikwiarza. Światło stawało się coraz słabsze, mnich wpatrywał się w nie z przerażeniem i niedowierzaniem. - Columbanusie, Columbanusie, mój fałszywy sługo, który bluźoisz przeciwko mojej woli i mordujesz mych wybrańców, co powiesz Winifredzie na swoją obronę? Czy sądzisz, że zdołasz oszukać mnie, tak jak oszukałeś przeora i twych braci? Spokojny i niespieszny głos dobiegł z ciemnego zagłębienia za ołtarzem, tak małego, tak przerażającego, i odbijając się echem wypływał ze swego świętego źródła. - Ty, który mieniłeś się mym wyznawcą, postąpiłeś wobec mnie równie niegodziwie, jak występny Cradoc. Czy wydaje ci się, że umkniesz karze? Że unikniesz końca? Nigdy nie pragnęłam opuszczać miejsca mego wiecznego spoczynku, tu, w Gwytherin. Któż oprócz twego własnego demona pychy mógł twierdzić, iż jest inaczej? Położyłam dłoń na dobrym człowieku i uczyniłam zeń mego obrońcę. Człek ten dziś został pochowany, przyszło mu męczeńską śmiercią opłacić wierność mej woli. Grzech ten zapisany jest w niebiosach i nie masz dla ciebie ucieczki. Dlaczego? - zapytał głos zimny i pełen groźby ukrytej w pozornym spokoju. - Dlaczego zabiłeś mojego sługę Rhisiarta? Próbował wstać z klęczek, lecz nogi jego zdawały się być przybite do desek. Usiłował coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się jedynie suchy charkot. Nie mogło jej tutaj być. Nikogo tu nie było! Lecz święci potrafią przebywać wszędzie, gdzie chcą i objia- wiają się, komu chcą, niekiedy w strasznej postaci. Jego zimne palce, zaciśnięte na krawędzi pulpitu, były jak z drewna; podobnie zdrętwiały język, który niemal ranił podniebienie, gdy nieszczęśnik próbował się odezwać. - Jeśli szczerze nie wyznasz win, nie ma dla ciebie nadziei, Columbanusie, morderco! Mów! Spowiadaj się! - Nie! - wychrypiał Columbanus, z rozpaczliwym pośpiechem dobywając wreszcie słów. -Nigdy nie dotknąłem Rhisiarta! Przez całe tamto popołudnie byłem w twojej kaplicy, o święta pani, jakże więc mogłem wyrządzić mu krzywdę? Zgrzeszyłem przeciw tobie, byłem niewierny, zasnąłem... wyznaję to! Nie składaj na mnie ciężaru większej winy... - To nie ty wtedy spałeś - rzekł głos, już o ton wyższy i bardziej przenikliwy. - Jesteś kłamcą! Kto przyniósł wino? Kto zatruł je substancją, która nawet niewinnego przywiodłaby do grzechu? Nie ty spałeś, lecz brat Jeremiasz! Ty zaś wyszedłeś do lasu, zaczaiłeś się na Rhisiarta i zabiłeś go. - Nie... nie, przysięgam! - Mówiąc to dygotał cały i pocił się, drapiąc paznokciami deski pulpitu przed sobą, usiłował podciągnąć się, wstać na nogi i uciec, lecz sparaliżowane ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Poza tym, jakże można umknąć istocie, która jest wszędzie i wszystko widzi? Żaden wszak śmiertelnik nawet w części nie jest w stanie pojąć tego, co taka istota wie. - Nie, to wszystko nieprawda, złe mnie osądzono! Spałem tutaj, kiedy przybył do nas wysłannik ojca Huw. To Jeremiarz potrząsnął mną, chcąc, bym się zbudził... Ów posłaniec widział to i może zaświadczyć... - Posłaniec nie przeszedł nawet przez drzwi. Brat Jeremiasz nie spał już wtedy i wyszedł mu na spotkanie. Co zaś do ciebie, udawałeś i łgałeś tak, jak udajesz i łżesz teraz. Kto miał przy sobie syrop z maku? Kto wiedział, jak go używać? Udawałeś, że śpisz, skłamałeś nawet wyznając, żeś zasnął, a. Jeremiasz, człek nie mniej słaby, jak ty jesteś niegodziwy, radował się tym, iż nie możesz rzucić nań oskarżenia, nie wiedząc jednak, że oskarżasz go o rzecz daleko gorszą, o to, coś ty sam uczynił, o morderstwo! Nie wiedział, że kłamiesz, zatem nie znał prawdy i nie mógł jej wyjawić. Lecz jaja znam i oskarżam cię! I jeśli ośmielisz się skłamać choćby raz jeszcze, moja zemsta, która niegdyś spadła na Cradoca, nie ominie i ciebie! - Nie! - wrzasnął i zasłonił twarz, jakby oślepiony nagłym blaskiem, chociaż tym, co tak go przeraziło, był jedynie ten słaby, spokojny głos. - Nie, listości! Ja nie kłamię! O, błogosławiona dziewico, byłem twym wiernym sługą... pragnąłem jedynie czynić twoją wolę... o tych sprawach nic nie wiem! Nigdy nie wyrządziłem Rhisiartowi krzywdy! Nie dałem Jeremiaszowi zatrutego wina! - Głupiec! - cichy głos niespodziewanie zamienił się w krzyk. - Czy naprawdę sądzisz, że zdołasz mnie zwieść? Zatem co to jest? Coś srebrzyście błysnęło przed jego oczyma, z brzękiem tłuczonego szkła upadło na podłogę dokładnie naprzeciw klęczącego, obsypując mu kolana małymi odłamkami i drobniejszymi jeszcze kropelkami jakiegoś płynu. W tej samej chwili nikły płomyk oliwnej lampki zgasł ostatecznie i wokół zapadła nieprzenikniona ciemność. Columbanus, cały drążący i chory ze strachu, począł po omacku czołgać się po podłodze, aż natrafił na pokruszone kawałki szkła, które wbiły mu się w dłonie i poraniły je dotkliwie. Podniósłszy jedną rękę do twarzy, poczuł słodką i mocną woń makowego syropu i pojął, że klęczy wśród kawałków rozbitej fiolki, którą był pozostawił w - jak mu się zdawało - bezpiecznym miejscu w domu Cadwallona. Upłynęła najwyżej minuta do chwili, gdy oczy mnicha przyzwyczaiły się do ciemności, i za marami i ołtarzem, w owalnym oknie Columbanus dostrzegł czyste i rozświetlone gwiazdami, choć bezksiężycowe niebo. Ledwie zarysowane kształty przedmiotów znajdujących się wewnątrz kaplicy napełniły jego serce większym jeszcze lękiem. Pomiędzy nim a marami stała nieruchomo jakaś postać. Minęła dobra chwila, nim zakonnik zdał sobie sprawę z obe- cności tej stojącej przed nim, wyprostowanej kobiety, której talia i nogi ginęły w mroku, lecz głowę i ramiona wydobywło z głębi cienia nikłe światło gwiazd. Nie widział, jak nadchodziła i nie słyszał niczego. Pojawiła się, kiedy po raz kolejny natrafił poranioną dłonią na potłuczone szkło; jęknął przy tym tak nieprawdziwie, jakby udawał jedynie, że sprawia mu to ból. Drobna i nieruchoma postać Winifredy od stóp do głów owinięta była w białe płótno, jak w dniu swojego pogrzebu, czoło jej i twarz zasłaniał cienki welon, a wyciągnięta ręka wskazywała na Columbanusa. Widząc ją, cofnął się, wciąż czołgając się po podłodze, dłonią zaś uczynił nieznaczyny gest, jakby chciał odegnać od siebie owo zjawisko. Naraz z jego oczu popłynął stumień nagromadzonych łez, a usta wyrzuciły potok gorących, pełnych żalu słów. - To było dla ciebie! Dla ciebie i dla mego opactwa! Uczyniłem to, by przydać chwały naszemu domowi! Wierzyłem, że mam do tego prawo - pełnomocnictwo od ciebie i od samego Boga! Wszak Rhisiart sprzeciwiał się Jego woli! Nie pozwoliłby ci stąd odejść. Gdy to czyniłem, ten jedynie zbożny przyświecał mi cel! - Rzeknij wszystko - głos stał się ostry i rozkazujący. - Powiedz, coś uczynił. - Dałem Jeremiaszowi syrop, dolewając go do wina, a gdy zasnął, wymknąłem się do lasu i zaczaiłem się na Rhisiarta. Poszedłem za nim. Zadałem mu śmiertelny cios... och, słodka pani, święta Winifredo, nie skazuj mnie na wieczne potępienie za to, że zgładziłem twego wroga, człeka, który stanął na drodze łaski... - Zadałeś mu cios w plecy! - rzekła biała postać, a przez wnętrze kaplicy przeszedł nagle powiew lodowatego powietrza, które poruszyło jej śmiertelne szaty i dotarłszy do Columbanusa, zmroziło go do szpiku kości. Zupełnie jakby go dotknęła! I choć nie widział, żeby zrobiła najmniejszy bodaj krok, nie miał wątpliwości, iż była teraz bliżej niego. - Tak właśnie czynią tchórze i zdrajcy! Wyznaj to! Powiedz wszystko! - W plecy! — wymamrotał młody mnich, cofając się przed nią niby ranione zwierzę, aż ramiona jego natrafiły na tylną ścianę, która kazała mu zatrzymać się w miejscu. - Wyznaję to. Wyznaję wszystko! Och, miłosierna pani, nie ma rzeczy, o której byś nie wiedziała i niczego nie zdołam przed tobą ukryć! Miej litość nade mną! Nie niszcz mnie! Cały jestem twój i dla ciebie to uczyniłem! —Uczyniłeś to dla siebie - oskarżył głos pełen żaru i zimniejszy zarazem niż lód. — Ty, który pragniesz piastować najwyższe godności wszędzie tam, dokąd zaprowadzi cię przeznaczenie, ty ze swoją niepohamowaną żądzą władzy. Wiedziałeś, co robisz, chcia- ieś, by na ciebie wyłącznie spłynęła cała gloria, pragnąłeś sam kąpać się w blasku mojej chwały, utorować sobie drogę do zaszczytów, uzurpować sobie miano wybrańca niebios i wzoru pobożności, pozbawić brata Ryszarda należnej mu kiedyś godności przeora, a jeśli byłoby to możliwe, także zostać opatem, odsuwając ojca Roberta, który wszak jest obecnego twojego przełożonego prawowitym następcą. Ty, który chcesz sięgnąć po biskupią mitrę, tu czy gdziekolwiek! Znam cię dobrze i znam takich jak ty. Żaden czyn nie jest dla ciebie zbyt bezlitosny, jeśli tylko może być środkiem do pomnożenia twej potęgi. - Nie, nie! - dyszał, przywierając mocno do ściany, bowiem święta niewątpliwie zbliżała się do niego, a wyciągnięta jej dłoń wisiała nad nim jak niema groźba. - To wszystko było dla ciebie, tylko dla ciebie! Ufałem, iż wykonuję twoją wolę! - Czyż moją wolą mogło być zło? - Jej krzyk stał się ostry niczym sztylet, który bezlitośnie wbijał się w jego serce. - Czy było nią morderstwo? Podeszła o jeden krok za daleko. Columbanus, obłąkany z przerażenia, podniósł się na nogi i, wydając wrzask, w którym nie sposób już było odróżnić słów, .uderzył na ślepo obiema rękami, by obronić się przed jej dotykiem. Lewą dłonią uchwycił materiał i zerwał zasłonę z jej twarzy i głowy. Na ramiona niewiasty opadły jej ciemne włosy. Palce mnicha natrafiły na gładki i chłodny policzek - chłodny, lecz nie zimny - dotknęły wdzięcznie zaokrąglonej linii młodego ciała tam, gdzie należało przecież oczekiwać, że zagłębią się w jeden z otworów zmurszałej czaszki. Wydał jeszcze jeden krzyk, w którym dźwięcząca początkowo rozpacz przemieniała się na koniec w triumf. Cofnięta gwałtownie dłoń zacisnęła się teraz na paśmie ciemnych włosów. Columbanus działał szybko. Wystarczyła mu chwila nie dłuższa niż sekunda potrzebna na nabranie oddechu, by pojąć, że oto trzyma kobietę z krwi i kości, niewiele też więcej czasu upłynęło, nim domyślił się, kim jest ta, która zapędziła go w pułapkę bez wyjścia. Jeszcze jeden krótki oddech i zrozumiał, iż dziewczyna była tutaj sama i według wszelkiego prawdopodobieństwa sama też przygotowała podstęp, a także, iż jeżeli wyjdzie stąd cało, on będzie zgubiony, w przeciwnym zaś razie, jeśli zniknie — a wszak do rana sporo jeszcze zostało czasu! - jego własnemu bezpieczeństwu nic nie zagrozi, pozostanie jednym z pielgrzymów i uczestnikiem ich chwalebnego zwycięstwa. Niepomyślnym dla niego był jednak fakt, że dziewczyna okazała się niemal tak szybka, jak on sam. W ciemnościach, w których wzrok niewielką stanowił pomoc, jeśli nie był wręcz przeszkodą, posłyszała, jak mnich z głośnym westchnieniem uwalnia się od panicznego strachu przed piekłem i niebem jednocześnie, i poczuła emanującą zeń falę wściekłości, prawie tak zwierzęcą i chorobliwą, jak zwierzęcy i chorobliwy był jego poprzedni lęk. Odruchowo odskoczyła do tyłu, po czym, powtarzając ten ruch tym razem już świadomie, wyrwała się z jego chwytu za cenę kilku pasemek włosów. Lecz Cołumbanus nie. dał się oszukać; wypuścił włosy i natychmiast zacisnął dłoń na płótnie, w które nieszczęsna była spowita, a tego materiału nie dało się już tak łatwo podrzeć. Sioned odwróciła się w lewo, by odsunąć się jak najdalej z zasięgu jego prawej ręki, lecz w tej samej chwili dojrzała, że zakonnik sięga do piersi i wyciąga spod habitu połyskliwy, stalowy nóż. Podążając za jej ruchem, Columbanus zamachnął się na oślep i rozpruł sztyletem ciemność. „Ta sama stal - pomyślała dziewczyna, pochylając się, by uniknąć pierwszego ciosu - która utkwiła w ciele mego ojca". Nagły powiew nocnego powietrza był nieomylnym sygnałem, że ktoś otworzył drzwi. Zadudniły kroki obutych w sandały stóp jakiegoś potężnie zbudowanego mężczyzny. Czyjś silny głos zabrzmiał ostrzegawczo w ciemności. Brat Cadfael wypadł z zakrystii niczym strzała z kuszy i biegiem podążał w kierunku walczących. Columbanus, lewą ręką mocno ściskając płócienną szatę Sioned, zadawał właśnie powtórny cios. Lecz ona raz jeszcze odwróciła się, roluźniając tym samym krępujące ją płótno i unikając śmiertelnego uderzenia. Nóż, który miał utkwić w jej sercu, boleśnie tylko drasnął przedramię. W tej samej chwili Columbanus puścił ją tak, że dziewczyna zatoczyła się na przeciwległą ścianę, sam zaś pędem pobiegł ku drzwiom. Cadfael chwycił dziewczynę silnymi ramionami i podtrzymał ją, by nie upadła, a jednocześnie po czaj ją ganić podniesionym głosem, cały czas trzymając w objęciach, czule i żarliwie jak matka. -Na Boga jedynego, niemądra panno, czemuS podeszła tak blisko, że mógł cię dostać? M ó w i łe m c i przecie: stój tak, by mary oddzielały go od ciebie...! - Biegnij za nim - krzyknęła gniewnie Sioned. - Chcesz pozwolić mu umknąć?! Powiadam, ojcze Cadfaelu, biegnij i schwytaj go! On zabił mojego ojca! Razem pospieszyli ku drzwiom; Cadfael wybiegł pierwszy. Dziewczyna była silna, pełna życia, bez reszty ogarnięta żądzą zemsty; była Walijką do szpiku kości. Mnich znał dobrze ten typ niewiast Przemożne pragnienie działania uczyniło ją nieczułą na ból i nieświadomą upływającej z rany krwi. Chciała zresztą krwi, chciała sprawiedliwości. Kiedy mnich biegł niczym piorun w dół ścieżki prowadzącej ku bramie cmentarza, ona podążała tuż za nim. Noc ukazywała swą potęgę, aksamitne niebo usiane było rojami gwiazd, których delikatne światło prawie nie rzucało cieni. Otaczająca ich otwarta, spokojna przestrzeń pochłaniała odgłosy ucieczki i pogoni, okrywając ich miękkim welonem nocnej ciszy. Naraz z krzaków rosnących za murem cmentarza wyskoczył jakiś zwinny i wysoki mężczyzna. Nieznajomy podbiegł do bramy i zastawił ją swoim ciałem. Ujrzawszy go, Columbanus zatrzymał się na moment, lecz Cadfael zbliżał się niebezpiecznie, wiec po krótkiej chwili wahania zbieg ruszył prosto na cień, który biegł mu już na spotkanie. Nagle podążająca tuż za Cadfaelem Sioned krzyknęła: - Uważaj, Engelardzie! On ma sztylet! Engelard usłyszał ją i skręcił w prawo w ostatniej chwili unikając uderzenia, tak że wycelowany w jego serce nóż rozpruł mu jedynie rękaw. Biegnący z pełną szybkością Columbanus byłby już minął go i skierował się ku gęstwinie drzew, lecz chłopak wyciągnął swą lewą rękę i uderzył mnicha w kark, tak że ten niemal stracił równowagę, prawą zaś dłonią z całej siły przytrzymał go za kaptur. Na wpół zduszony Columbanus obrócił się błyskawicznie i powtórnie uderzył sztyletem, lecz tym razem Engelard przygotowany był na cios; lewą ręką mocno uchwycił napastnika za przegub. Poczęli zmagać się, sczepieni ze sobą i zaparci nogami o ziemię. Gdyby obydwaj byli uzbrojeni, szansę w owym niełatwym poje- dynku wyrównałyby się, lecz mimo to zakonnik szybko począł tracić przewagę. Engelard, wciąż silnie trzymając tamtego za nadgarstek, wykręcił mu rękę do tyłu. Columbanus, wolną dłonią uchwyciwszy cudzoziemca za gardło, wbijał mu w szyję swoje długie palce, był jednak zbyt słaby i wkrótce morderczy sztylet wypadł z jego siniejącej już pięści. W jednej chwili obaj rzucili się, by podnieść nóż, lecz Engelard, zwinniejszy od mnicha i szybszy, pochwycił go pierwszy i daleko w gęste chaszcze odrzucił. Wówczas mógł był podjąć z Columbanusem wyrównaną walkę; przeciwnikowi pozostało jedynie dowieść, czy w pojedynku wręcz równą posiada zręczność, jak w podstępnym zabijaniu bezbronnych ludzi. Potyczka była właściwie skończona. Zakonnik miał już obie ręce unieruchomione ł, dysząc ciężko, dzikim wzrokiem rozglądał się wokół w poszukiwaniu możliwości ucieczki, lecz nie znalazł żadnej. -Czy to ten człowiek? - zapytał Engelard. - Tak, sam się przyznał- odparła Sioned. Chłopak teraz po raz pierwszy spojrzał na stojącą za plecami więźnia Sioned. Delikatny blask gwiazd stał się dla jej przywykłych doń oczu niemal równie jasny, jak światło dnia. Panna była potłuczona i potargana, rozglądała się rozszerzonymi z przerażenia oczyma, a jej lewa ręka broczyła krwią, chociaż rana nie była zbyt głęboka. Engelard zobaczył czerwone plamy na płótnie, które spowijały jej talię i piersi. W nocnym mroku nie sposób było wprawdzie rozróżnić kolorów, lecz wszystko, co chłopak teraz widział, miało dlań barwę krwi. Oto stał przed nim ten, który, jak tchórz, zamordował jego ukochanego pana i dobrego przyjaciela-mimo wszelkich między nimi różnic! - a przed chwilą usiłował zgładzić córkę, tak jak poprzednio zabił jej ojca. -1 ty ośmieliłeś się, miałeś czelność jej dotknąć! - wykrzyknął z rosnącą wściekłością Engelard. - Ty nędzny klasztorny szczurze! I uchwycił Columbanusa za gardło, podniósł go z ziemi, przygiął w powietrzu niczym prawdziwego jadowitego węża i rzucił w trawę sobie pod stepy. - Wstawaj! - warknął, stając nad pobitym mnichem. -Powstań teraz, dam ci nieco czasu, byś mógł odpocząć i odetchnąć, potem zaś możesz walczyć aż do śmierci, choć tym razem bez sztyletu, miast czaić się w zaroślach, wbijać nóż w plecy i napadać bezbron na dziewczynę. Masz jeszcze czas, nie zabiję cię wcześniej, niż będziesz w stanie się bronić. Sioned podbiegła do niego i objąwszy ramionami, odsunęła do tyłu. - Nie! Nie ruszaj go więcej! Nie chcę, by oskarżono cię o cokolwiek, choćby o najmniejsze przestępstwo. — On usiłował cię zabić, jesteś ranna... - Nie! To nic... tylko zadraśnięcie. Krwawi, ale to nic! Wściekłość powoli go opuszczała, lecz jego ciałem wstrząsały dreszcze. Wziął ją w ramiona, mocno przytulił do siebie i z pogardą, lecz wyraźnie już się hamując, ponownie zawołał do swego powalonego na ziemię wroga: - Wstawaj! Oszczędzę cię. Wszakże z radością zajmie się tobą sąd. Columbanus nie poruszył się, nie zadrżał mu nawet najmniejszy palec, nie mrugnęła powieka. Troje ludzi, którzy stojąc wpatrywali się w niego, zdało sobie sprawę, jak całkowity był jego bezruch, jak rzadko spotykany, wręcz nieprawdopodobny u żywej istoty. Zapadło nagle milczenie, które po chwili przerwał Engelard: - On udaje. Boi się, że może nań przyjść coś jeszcze gorszego, a także pragnie zapewne wzbudzić litość. Słyszałem, że jest w tym prawdziwym mistrzem. Ci, którzy udają, że śpią i słyszą, jak się o nich mówi, zazwyczaj, przesadnie usiłują nie zdradzić się z niczym, zdradzając się właśnie jakimś przypadkowym ruchem. Jednak spokój, z jakim leżał Columbanus, był absolutny. Cadfael ukląkł przy nim, delikatnie potrząsnął go za ramię, a widząc nienaturalny ruch głowy, westchnął i usiadł na trawie. Wsunął dłoii pod habit leżącego i położył ją na jego klatce piersiowej. Pochylił się nad twarzą o otwartych ustach i rozszerzonych nozdrzach. Potem ujął głowę mnicha w obie ręce i lekko odwrócił. Kiedy ją puścił, przekręciła się sama i zatrzymała w pozycji tak nieprawdopodobnej, że pozostali zrozumieli, iż stało się najgorsze, zanim jeszcze Cadfael zdążył się odezwać. - Długo przyszłoby ci czekać, przyjacielu, aż odzyska on oddech. Nie znasz własnej siły! Złamałeś mu kark. Ten człowiek nie żyje. Wstrząśnięci do głębi, stali patrząc ponuro w dół, nie rozumie jąć jeszcze w pełni tego, co się stało. Byli świadkami godnego pożałowania wypadku, którego wprawdzie nie chciało żadne z nich, lecz który był przecież jakimś aktem sprawiedliwości. Lecz Cadfael wiedział, jakie chmury zbiorą się nad życiem tych dwojga młodych i nie tylko nad nimi, bowiem skoro Columbanus nie żył i żaden ze świadków nie był już w stanie zmusić go do powtórzenia wyznania winy, jakąż wartość mogło mieć wszystko, co przeciw niemu powiedzą? Zakonnik usiadł na piętach i zamyślił się. Teraz, kiedy otaczała ich znowu niczym nie zakłócona nocna cisza, zdumiewającym wydawało się, jak całe to przepełnione przemocą i silnymi uczuciami wydarzenie zajść mogło całkiem bez świadków i tak niewiele powodując hałasu. Nasłuchiwał uważnie, lecz do jego uszu nie dotarł żaden trzask łamanej pod stopą gałęzi ani nawet szum skrzydeł. Byli dość daleko od ludzkich domostw i nikogo nie zaniepokoili swą obecnością. Zatem przynajmniej zyskali trochę czasu. - To niemożliwe - powątpiewał Engelard. — Złapałem go bardzo lekko. Nikt nie umiera tak łatwo. - On jednak umarł. Co teraz wypada czynić? Nie spodziewałem się, że rzecz taki przyjmie obrót - Nie powiedział tego tonem skargi, lecz jak ktoś, kto wskazuje, iż teraz koniecznie należy zastanowić się nad przyszłością i najlepiej będzie, jeśli tak właśnie postąpią. - A cóż możemy zrobić? - Dla Engelarda było to oczywiste, choć niełatwe. - Musimy wezwać ojca Huw i waszego przeora i opowiedzieć im o wszystkim, co zaszło. Cóż innego? Jest mi przykro, że zabiłem człowieka, nie miałem też zamiaru tego uczynić, lecz nie mogę rzec, bym poczuwał się do jakiejkolwiek winy.— Nie oczekiwał też, że spotka go kara, gdyż prawda była dla tego chłopca zawsze najlepszą drogą. Cadfael czuł niechęć dla takiej niewinności. Świat zniszczy ją prędzej lub później, choć tamto niesłuszne oskarżenie nie zdołało jej nawet nieznacznie naruszyć i chłopiec wciąż wierzył w ludzki rozum i sprawiedliwość. Mnich wątpił, czy Sioned była jej równie pewna. Milczenie dziewczyny przepełnione było niepokojem i złymi przeczuciami. Jej ramię wciąż broczyło krwią. Wpierw należy zająć się sprawami najważniejszymi, nie zaś czule do siebie przemawiać i obejmować się, jak to czynili młodzi w czasie, gdy Cadfael rozmyślał. - Dalej, okaż się przydatnym! Pomóż mi przenieść owo ścierwo do kaplicy, by nikt go tu nie zobaczył. A ty, Sioned, poszukaj sztyletu, nie możemy go tutaj zostawić. Potem obmyjemy ł zawiniemy twoją rękę. Za żywopłotem płynie strumień, a płótna mamy mnóstwo. Oboje ufali mu bezgranicznie i podporządkowali się jego poleceniom bez szemrania, chociaż Engelard, przekonawszy się, iż rana SSoned nie była poważna i opatrzywszy ją z największą troskliwością, powrócił do poprzedniej swojej opinii, że należy wyznać całą prawdą, która wszak nie może rzucić cienia na nikogo prócz Columbanusa. Cadfael przy pomocy hubki i krzesiwa zapalił świece i lampkę, do której dolał wcześniej oliwy. To on właśnie opróżnił ją częściowo, zanim Sioned skryła się pod suknem okrywającym katafalk świętej. - Uważasz zatem - powiedział - że skoro nie uczyniłeś niczego zfego, a my wszyscy zebraliśmy się właśnie po to, by dokonane zło odkryć i uczynić wiadomym, to cały świat podzieli twoje przekonanie i zechce otwarcie to przyznać. Dziecko, lepiej od ciebie wiem, jak będzie! Nasz zarzut przeciw Columbanusowi opiera się jedynie na jego wyznaniu, które słyszeliśmy oboje, Sioned i "ja. A może raczej opierał się, gdyż teraz nie mamy już nawet tego. Gdyby mój zakonny brat żył, we dwójkę moglibyśmy wydobyć z niego prawdę, po raz wtóry. Skoro jednak jest martwy, nie sposób oczekiwać, że zadowoli nas w tym względzie. Bez tego zaś sytuacja nasza niezbyt jest korzystna. Wierz mi, jeśli popełnimy błąd, jeśli oskarżymy Columbanusa i wywołamy tym przerażający skandal, który rzuci cień na opactwo w Shrewsbury, cała potęga zakonu benedyktynów popieranych tu przez biskupa i księcia, cały majestat władzy, wszystko użyte zostanie w celu uniknięcia podobnej hańby, a wtedy nikt, a najmniej niezbyt lubiany obcokrajowiec, nie będzie w mocy temu zapobiec. Oni po prostu nie mogą pozwolić, by słuszność ich starań o relikwie świętej Winifredy poddana została w wątpliwości. Ogłoszą raczej, że zabójstwa dokonał szaleniec, zbieg, który poszukiwany jest już za inną zbrodnię i usiłuje ujść karze za obie. Żałuję, iż chciałem, by Sioned wezwała cię tutaj, sądząc, iż możesz przydać się w razie, gdyby sprawy nie potoczyły się tak, jak przewidywaliśmy. Lecz nic z tego nie jest twoją winą i za nic nie powinieneś zostać napiętnowany. To ja zawiązałem ten węzeł, ja też muszę go rozsupłać. Porzuć jednak myśl o pójściu wprost do ojcaHuw, sędziego czy też kogokolwiek innego i opowiedzeniu całej prawdy. Lepiej będzie, jeśli wykorzystasz tę resztę nocy, jaka nam jeszcze pozostała, na jak najlepsze zabezpieczenie się. Pamiętaj, że wiele jest dróg, którymi nadejść może sprawiedliwość. - Nie ośmielę się nie ufać słowom Sioned - rzekł z przekonaniem Engelard. - Niemądry chłopcze, powiedzą, że Sioned, podobnie jak wcześniej Peredur, z powodu miłości zeszła z właściwej sobie drogi. Jeśli zaś o mnie chodzi, niewiele tu mogę zdziałać, a nie chcę bronić jedynie siebie, lecz wszystkich, których będę mógł. Nawet przeora, który, mimo iż grubianin, a - by rzec prawdę - niekiedy także głupiec, nie jest przecież mordercą ani kłamcą. A także mojego zakonu, który nie zasługiwał na człowieka takiego, jak Co-lumbanus. Bądź teraz cicho i daj mi pomyśleć. Przez ten czas ty wyrzuć to, co pozostało po butelce z syropem. Kaplica musi być równie czysta i spokojna, jak niegdyś, zanim przyszliśmy do niej ze swoimi kłopotami. Posłusznie oddalili się, by usunąć ślady nocnych wydarzeń, pozostawiając go samego i czekając, aż wskaże im, jak wyjść z owych tarapatów. — Zastanawia mnie — odezwał się po dłuższej chwili Cadfael — co kazało ci tak poprawić mowę, którą dla ciebie przygotowałem i włożyć w usta świętej Winifredy słowa tak płomienne. Skąd wziął się pomysł, by rzec, iż nigdy nie chciałaś opuścić Gwytherin i nie pragniesz tego także teraz? Że Khisiart nie był po prostu porządnym, uczciwym człowiekiem, lecz twoim wybrańcem? v Odwróciła się i spojrzała nań zaskoczona. - Istotnie tak powiedziałam? — Powiedziałaś i to z niemałym talentem. Brzmiało całkiem nieźle, choć, jak sobie przypominam, nie próbowaliśmy tego wcześniej. Skąd przyszły ci na myśl podobne słowa? - Nie wiem - odparła Sioned zakłopotana. - Nie pamiętam, co mówiłam. Zdawało się, że słowa same do mnie przychodziły, ja zaś tylko pozwalałam im płynąć. - Może to być - rzek! Engelard - że święta wykorzystała szansę, którą jej dano. Wszyscy ci obcy, którzy mieli widzenia i dostępowali stanu ekstazy, tłumaczyli je tak, by odnieść z tego korzyść, lecz w istocie nikt nie zapyta świętej, czego ona tak naprawdę chce. Każdy twierdził, że wie to lepiej niż ona. —Przez usta niewinnych - powiedział do siebie Cadfael. Oczy ma duszy widział, jak stopniowo otwiera się przed nimi pewna droga. Ze wszystkich ludzi, którzy powinni szczęśliwi wyjść z obecnych tarapatów, święta Winifreda była niewątpliwie najważniejsza. „Uczynić wszystkich szczęśliwymi -pomyślał — a jeśli jest to możliwe, nie wzbudzać większego jeszcze zamętu! Weźmy na przykład Columbanusa! Zaledwie kilka godzin temu, podczas komplety modlił się w obecności nas wszystkich, by święta, jeśli uzna go godnym podobnego wyróżnienia, zabrała do siebie jego duszę. Otóż przynajmniej jeden, którego życzenie spełniło się! Może wycofałby swoją prośbę, gdyby wiedział, że Winifreda pojmie ją tak dosłownie, szło mu bowiem raczej o to, by mieć udział w jej cudownej świętości, a zarazem pozostać żywym i móc się owym darem radować. Lecz cóż, święci mają prawo przypuszczać, iż ich wyznawcy istotnie pragną tego, o co proszą, i zgodnie z tym udzielać swych łask. Jeśli nasza święta naprawdę przemówiła przez usta Sioned - a kimże jestem ja, bym mógł poddawać to w wątpliwość? -jeśli rzeczywiście pragnie pozostać w swojej wiosce, co byłoby życzeniem najzupełniej zrozumiałym... no tak, przekopaliśmy dzisiaj ziemię, która miała być jej wiecznym łożem, i jeżeli uczynimy to raz jeszcze, nikt nie powinien niczego zauważyć". - Sądzę—rzekła ufnie Sioned, widząc na jego twarzy słaby jeszcze uśmiech - że zaczynasz już dostrzegać, jak winieneś postąpić. - Myślę - odparł Cadfael — że widzę, w jaki sposób winniśmy działać, a o to przecież rzecz idzie. Mam dla ciebie zadanie, z którym nie musisz się spieszyć, bowiem podczas gdy cię nie będzie, i my musimy wykonać pewną pracę. Weź swoje płócienne prześcieradła i rozłóż je pod kwiatami głogu z żywopłotu, pod tymi, które zaczynają się już osypywać, lecz nie są jeszcze brązowe, i przynieś nam tyle płatków, ile zdołasz zebrać. Musisz potrząsnąć mocno krzakami, żeby opadło ich jak najwięcej. Kiedy święta nawiedziła Columbanusa po raz ostatni, ukazała się wśród słodkiej woni, w obłoku białych kwiatów. Przynieś zatem kwiaty, a będziemy mieli i zapach. Nic z tego nie rozumiejąc, wzięła płócienne prześcieradło, z którego się wcześniej odwinęła i poszła, by wypełnić jego polecenie. Kiedy się oddaliła, Cadfael powiedział do Engelarda: - Daj mi sztylet Wytarł ostrze o zasłonę, którą Columbanus zdarł z twarzy Sio ned, i przysunął bliżej świece tak, by ich światło padało na czerwone pieczęcie nałożone na relikwiarz świętej Winifredy. - Bogu dzięki, że nie krwawił - rzekł mnich. - Habit i ubranie nie są poplamione. Rozbierz go! Dotknął pierwszej pieczęci, z zadowoleniem pokiwał głową widząc, że jest gruba, sztylet zaś cienki i ostry, po czym włożył czubek noża w płomień lampy. Byli gotowi na długo przed nastaniem świtu. Opuścili kaplicę i wszyscy w trójkę poszli wiodącą ku wsi drogą. Rozstali się na skraju lasu, w miejscu, z którego odchodziła najkrótsza ścieżka w górę, w stronę domu Rhisiarta. Sioned niosła poplamione krwią płócienne prześcieradło i zasłonę na twarz. Kawaiki rozbitego szkła zakopali w lesie. Pomyślną było dla nich okolicznością, że służący, którzy zasypywali grób Rhisiarta, zostawili na miejscu łopaty, chcąc następnego dnia wyrównać kopczyk. Zaoszczędziło to wyprawy po narzędzia i przyspieszyło pracę o dobrą godzinę. - Nie będzie skandalu - rzekł Cadfael, gdy zatrzymali się na rozstaju. - Ani skandalu, ani oskarżeń. Sądzę, że możesz zabrać Engelarda do domu, lecz niech pozostanie w ukryciu, póki stąd nie wyjdziemy. Wtedy nastanie spokój. Nie musisz się obawiać, że książę lub jego sędzia zechcą jeszcze pozwać przed sąd Engelarda, a tym bardziej brata Jana. Powiem coś na ucho Peredurowi, Pere-dur powtórzy to sędziemu, ten zaś Owainowi - ojca Huw zostawimy na boku, nie ma powodu niepokoić sumienia tego dobrego i prostego człowieka. Jeśli mnisi ze Shrewsbury są szczęśliwi i ludzie z Gwytherin także - moje słowa dotrą do nich dostatecznie prędko - po cóż psuć ten stan rzeczy, mówiąc głośno to, co zostało powiedziane na ucho? Mądry książę, a Owain zda mi się wielce rozumnym, pojmie to i nie będzie się starał niczego zmienić. - Kiedy rano zabierzecie relikwiarz, całe Gwytherin zbiegnie się, by to zobaczyć - powiedziała Sioned i zadrażała na te myśl. - Tym lepiej. Niech przybędzie jak najwięcej ludzi, niech silne zapanują uczucia i wielkie zdumienie. Niemało grzechów mam na sumieniu - rzekł filozoficznie Cadfael - lecz nie czuję wcale ich ciężaru. Zastanawiam się, czy przyszłość potwierdzi, że słuszną obraliśmy drogę. — Wiem jedno - powiedziała Sioned. - Mój ojciec może teraz zaznać spokoju i zawdzięcza to tobie. Ja także winnam ci wdzięczność za to, a znawet znacznie więcej. Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się pod drzewem - pamiętasz? Sądziłam, że nie różnisz się od innych mnichów i nie zechcesz nawet spojrzeć na mnie. - Dziecko, musiałbym nie mieć oczu, by nie chcieć na ciebie patraed Przyglądałem ci się nadzwyczaj uważnie i będę cię pamiętał do końca moich dni Lecz nie mogę nic pomóc w sprawach twego serca. —Nie ma takiej potrzeby - rzekł Engelard. - Jestem cudzoziemcem z postanowienia prawa. Postanowienie może jednak zostać zmienione za powszechną zgodą, a ja stanę się wolnym człowiekiem, jeśli mój pan podzieli swoje dobra równo między mnie i siebie. Teraz zaś panią moją jest Sioned. -1 nikt nie może mi przeszkodzić - dodała Sioned - skoro pragnę obdarzyć go poło wą tego, co posiadam. Wuj Meurice nie stanie nam na przeszkodzie. Nie będzie to nawet trudne dlań do przyjęcia. Czym innym jest, kiedy dziedziczka poślubia swego sługę, cudzoziemca, czym innym zaś, gdy wychodzi za wolnego człowieka i spadkobiercę majątku, nawet jeśli swe włości ma w dalekiej Anglii i nie może do nich tymczasem powrócić. - Zwłaszcza - rzekł Cadfael - że wiesz już, jak dobrą ma on rękę do wszelkiego bydła. Kiedy nadszedł czas rozstania, Engelard podziękował bratu w słowach krótkich, lecz serdecznych. Sioned pod wpływem nagłego uczucia odwróciła się, objęła mnicha za szyję i pocałowała go. Było to ich pożegnanie, gdyż Cadfael poradził młodym, by nie pokazywali się więcej w kaplicy. Dziewczyna tak słodko pachniała kwieciem głogu, że gdy odeszła, silna, przecudna woń pozostała w jego ramionach jak najpiękniejsze po niej wspomnienie. Idąc w dół ku probostwu, Cadfael zboczył nieco do młyna wodnego i wrzucił sztylet Cołumbanusa w ciemne fale. „Jakaż to pomyślna okoliczność - zadumał się, kładąc się spać na niecałą godzinę, jaka została jeszcze do prymy - że bracia, którzy wykonali relikwiarz, tak skrupulatnie okazali się rzemieślnikami i uparli się, by wnętrze skrzyni wyłożyć ołowiem". ROZDZIAŁ JEDENASTY Przeor Robert wstał ze swego posłania i przystąpił do porannej posługi tak zadowolony z odniesionego zwycięstwa, że niemal zapomniał o ucieczce brata Jana, a nawet i wtedy, gdy niemiły ten fakt znów przyszedł mu na myśl, odsunął go czym prędzej jak coś, czym wprawdzie należy się zająć dokładnie i we właściwym czasie, ale co jednak nie jest w stanie zaćmić splendoru wielkiego dnia. Poranek był bezchmurny, jasny i spokojny. Wyszedłszy z kościoła, mnisi skręcili w stronę starego cmentarza i kaplicy; po drodze na wszystkich bocznych ścieżkach pojawiali się mieszkańcy osady i dołączyli do procesji, która pod koniec przypominała już jakąś godną pamięci pokoleń pielgrzymkę. Kiedy przechodzili koło bramy domu Cadwallona, wyszedł do nich sam gospodarz, a także - na uprzejme zaproszenie ojca Huw - Peredur, którego ten jeden raz zwolniono z konieczności pozostania w domu, nałożonej nań aż do końca odbywania pokuty. Przeor Robert obdarzył nawet młodzieńca uśmiechem, choć patrzył przy tym jak święty, który spotyka grzesznika. Pani Branwen, jeśli nawet nie spała już, niewątpliwie odzyskiwała jeszcze siły po ostatniej niemocy. Ziomkowie nie nalegali też zbytnio na jej udział w procesji, a ona swą odmową być może pragnęła ich dodatkowo jeszcze ukarać. W każdym bądź" razie nie groziła im jej obecność. Nie szli w jakimś ustalonym porządku, bracia mogli swobodnie mieszać się z mieszkańcami i zmieniać towarzyszy wędrówki wedle swej woli. Uroczystość miała być wspólna dla wszystkich. Było to dziwne, zważywszy, że zaledwie parę dni wcześniej zanosiło się na wielki spór. Ludzie z Gwytherin wielce byli teraz ostrożni, pragnęli widzieć wszystko i we wszystkim uczestniczyć. Peredur zbliżył się do Cadfaela i z wdzięcznością, choć milczący, szedł dalej u jego boku. Zapytany przez mnicha o swoją matkę, młodzieniec z początku zarumienił się i nachmurzył, lecz potem uśmiechnął się jak dziecko, które coś zbroiło i powiedział, że starsza pani czuje się bardzo dobrze, a choć wciąż nieco senna, całkiem jest już spokojna. - Jeśli zgodzisz się, możesz oddać wielką przysługę Gwytherin, a także i mnie - rzekł brat Cadfael i, nachyliwszy się do ucha chło pca, szepnął mu coś, co, zgodnie z jego zamiarem, dotrzeć miało do Griffitha herbu Rhys. - A więc tak się rzeczy mają! - powiedział Peredur, zapominając całkiem o swoim niewybaczalnym grzechu. Otworzy! szeroko oczy i zapytał po cichu: -1 chcesz to tak pozostawić? — Tak się rzeczy mają i takimi pragnę je pozostawić. Któż na tym traci? Wszyscy jedynie zyskują. My, wy, święta Winifreda -ona najwięcej. Sioned i Engelard naturalnie także - odparł z przekonaniem Cadfael, chcąc zbadać serce młodzieńca. - Tak... cieszę się ich szczęściem - powiedział Peredur może nieco zbyt pospiesznie. Głowę miał pochyloną, spuszczone powieki zakrywały oczy. W istocie nie cieszył się wcale, chociaż starał się ze wszystkich sił. - Minie jeszcze rok lub dwa i nikt nie będzie już pamiętał o owym jeleniu, którego zabił Engelard. Jeśli zechce, może wtedy wrócić do Cheshire i zająć włości po zmarłym ojcu. A kiedy spadnie zeń piętno banity i zbrodniarza, dobiegną też kresu jego kłopoty. Jeszcze dziś przekażę twoje słowa Griffithowi. Przebywa on wprawdzie po tamtej stronie rzeki, u swego kuzyna Dawida, lecz jeśli będę chciał udać się do niego, ojciec Huw da mi pozwolenie. - Uśmiechnął się krzywo. - Wielce pomyślna to wieść, że przyjdzie mi zostać twoim posłańcem! Mogę wszak uwolnić się pod ciężaru własnych grzechów, gdy mówić mu będę to, o czym wszyscy muszą wiedzieć, lecz czego nikomu rzec głośno nie wolno. - Dobrze - rzekł Cadfael zadowolony. - Reszta należy do sędziego. Przekaże moje słowa księciu i tym sposobem sprawa we właściwych spocznie rękach. Dotarli do miejsca, w którym z drogą ich krzyżowała się najkrótsza ścieżka do domu Rhisiarta. Tam dołączyła do procesji polowa mieszkańców posiadłości. Szedł Padrige, bard, dzierżąc w rękach małą harfę; być może po pożegnaniu wybierał się do innego jakiegoś gospodarstwa. Cai, oracz, ciągle miał bandaż owinięty wokół swej nietkniętej głowy, a jedno odsłonięte oko płonęło bezwstydnym blaskiem. Nie było wśród nich Sioned ni Annest, ani też Jana. Nawet Cadfael, który sam im to doradził, odczuł ich nieobecność jak dotliwy brak. Zbliżali się teraz do małej polanki; drzewa po obu stronach przerzedziły się i otworzyła się przed nimi wąska przestrzeń porośnięta dziką trawą, a pośrodku wznosił się kamienny, zielony od mchu mur cmentarza. Po wschodniej stronie nieco niezgrabnie zbudowanej, czarnej kaplicy widniał ciemny, podłużny kształt grobu Rhisiarta, odcinający się ostro i wyraźnie od zieleni wiosennej trawy. Przeor Robert, zatrzymawszy się przy bramie, zwrócił życzliwą twarz ku zgromadzonym mieszkańcom wioski i przez usta brata Cadfaela odezwał się w te słowa: - Ojcze Huw, umiłowani synowie i córki Gwytherin, przybyliśmy tutaj ze zbożnymi zamiarami, jak wierzyliśmy i wierzymy nadal, prowadzeni ręką niebios, by oddać hołd świętej Winifredzie, zgodnie z jej wolą, którą raczyła nam objawić. Nie było naszym celem pozbawienie was tego wielkiego skarbu, pragnęliśmy raczej, by nadprzyrodzone jego światło okryło swym blaskiem nie tylko was, lecz znacznie więcej jeszcze wiernych. To, że misja nasza przydała strapień niektórym, wielkim także i nas napełniło smutkiem. Radością jednak napawa nas to, że teraz wszyscy jesteśmy jednej myśli i że pragniecie oddać nam relikwie świętej, by tym samym większej przysporzyć jej chwały. Zyskaliście bowiem pewność, iż nie pragniemy zła, lecz samego jedynie dobra, a wszystko czynimy z właściwym dla sprawy tak wielkiej szacunkiem. Przez tłum zgromadzonych, od jednego końca do drugiego, przebiegł pomruk zgody, niemal zadowolenia. - Czy nie czujecie żalu, iż weszliśmy w posiadanie i zabieramy ze sobą rzecz tak cenną? Czy wierzycie, że działamy sprawiedliwie i czynimy jedynie to, co zostało nam nakazane? ,,Nie mógłby lepiej dobrać słów - pomyślał zdumiony i uradowany brat Cadfael. - Zupełnie jakby wiedział o wszystkim lub jak gdybym to ja napisał dla niego tę mowę. Jeśli odpowiedź okaże się równie celna, uwierzę, iż dokonałem cudu". Z tłumu wysunęła się barczysta postać Beneda, który -jak każdy z wolnych mieszkańców wioski - cieszył się tu szacunkiem i godzien był występować w imieniu wszystkich. Jeden ojciec Huw, jako stojący na pograniczu obu obozów, wolał nie zabierać głosu i rozsądnie zachowywał milczenie. - Ojcze przeorze - r/eki niecierpliwie kowal - nikt pośród nas nie żałuje wam relikwii, które spoczywają tam w kaplicy na ołtarzu. Wierzymy, iż za naszą zgodą winniście zabrać je do Shrews-bury, gdzie, wedle wszelkich znaków, jest ich miejsce. Było to stwierdzenie aż nadto celne. Na twarzy przeora wykwitł rumieniec zadowolenia, pomieszany nawet z nieznacznym cieniem wstydu. Cadfael zaś, usłyszawszy słowa Beneda, począł długo i uważnie przyglądać się wszystkim tym pogodnym ł uśmiechniętym twarzom i oczom szeroko otwartym, patrzącym wzrokiem uczciwym, lecz także skrytym i nieprzeniknionym. Nikt nie kręcił się niespokojnie, nikt się nie odzywał, nikt, nawet daleko na końcu, nie wybuchnął śmiechem. Cai patrzył swym jedynym odsłoniętym okiem niemal z wyrazem uwielbienia. Oblicze zaś Padriga jaśniało szczerym zadowoleniem barda, który zawsze raduje się, widząc podobny przykład powszechnego pojednania. A wiec wiedzieli już! Czy to dzięki jakiemuś słowu, które szepnęła komuś z nich Sioned, czy też za sprawą poza zmysłowej władzy postrzegania, właściwej ludziom prostym, mieszkańcy Gwyt-herin wiedzieli wszystko, co wiedzieć należało, jeśli nawet nie znali każdego szczegółu. I pewnym było, że nic nie zostanie powiedziane na głos, nie padnie żadne nieodpowiednie słowo — zanim obcy nie wyjdą z wioski. — Chodźmyż tedy - rzekł przeor Robert do głębi ukontentowany. - Zwolnijmy brata Columbanusa z jego posługi i zabierzmy świętą Winifredę w podróż do domu. - Odwrócił się smukły i wyniosły, i majestatycznym krokiem ruszył ku drzwiom, a większa część przybyłych stłoczyła się na cmentarzu za jego plecami. Wyciągnął długą, białą, arystokratyczną dłoń i otworzywszy szeroko drzwi, stanął u wejścia. — Bracie Columbanusie, jesteśmy. Twoje czuwanie dobiegło końca. Postąpił dwa kroki naprzód. Mimo światła padającego przez małe okienko po wschodniej stronie, wnętrze kaplicy zdało się jego oczom ciemne w porównaniu z czystym blaskiem słońca. Powoli jednak począł dostrzegać coraz więcej szczegółów, aż nagle, przerażony i drżący, stanął jak wryty, jak gdyby niespodziewanie oślepiło go jakieś ostre światło. Wnętrze kościółka wypełniał ciężki zapach kwiatów, a podmuch powietrza, wtargnąwszy do środka przez otwarte drzwi, rozniósł fale silnej woni wszędzie dookoła. Na ołtarzu płonęły obie świece, a pomiędzy nimi paliła się mała oliwna lampka. Przed relikwiarzem stał pusty klęcznik. Na skrzyni i na ołtarzu leżały płatki białych jak śnieg kwiatów, jakby przyniesione tu przez cudowny jakiś wiatr, który porwał je z żywopłotu i, nie roniąc żadnego po drodze, przywiał przez wschodnie okienko. Kwiecie pokrywało podłogę aż do klecznika, a pojedyncze płatki leżały także na nim i na rzuconych bezwładnie obok szatach. - Columbanusie...! Cóż to znaczy? Nie ma go tutaj! Brat Ryszard stanął przy lewym boku przeora, Jeremiasz przy prawym, zaś Bened, Cadwallon, Cai i pozostali stłoczyli się za nimi wzdłuż ciemnych ścian i patrzyli ze zdumieniem, chłonąc zarazem słodką woń. Nikt nie wysunął się przed przeora, aż on sam powoli ruszył do przodu, by z bliska przyjrzeć się temu, co zostało po bracie Columbanusie. Czarny, benedyktyński habit leżał w miejscu, w którym mnich musiał klęczeć, pod nim koszula; rękawy zgięte były w łokciach, jak gdyby wypełniały je jeszcze ręce złożone do modlitwy. Wewnątrz kaptura widać było brzeg białego materiału. - Spójrzcie! - wyszeptał brat Ryszard. -Koszula jest wciąż wewnątrz habitu i - popatrzcie! -jego sandały! Leżały złączone razem u dołu szaty, odwrócone podeszwami ku górze. Na pulpicie zaś klecznika, tam, gdzie spoczywały złożone ręce mnicha, leżała teraz plecionka z kwiatów głogu. - Ojcze przeorze, są tu jego szaty, koszula i pantalony i wszystkie inne, jedne w drugich, jak gdyby wciąż miał je na sobie. Jakby -jakby został z nich zabrany i pozostawił je tutaj niczym wąż, który porzuca starą skórę i jaśniejący wyłania się w nowej... - Wielce to zdumiewające - rzekł przeor Robert — Jak winniśmy to rozumieć, by nie popełnić grzechu? - Ojcze, czy wolno nam obejrzeć te szaty? Jeśli są na nich jakieś ślady... Nie było żadnych; brat Cadfael był tego pewien. Ciało Columbanusa nie krwawiło, habit nie był też podarty, ani nawet powalany ziemią, Mnich upadł w gęstą wiosenną trawę wyrosłą na przegniłych szczątkach roślin z ostatniej jesieni. - Ojcze, jest tak, jakem rzekł, jak gdyby brat nasz został łagodnie zabrany ze swych szat i porzucił je tutaj, gdyż nie były mu już potrzebne. Ach, ojcze, stoimy tu wobec zjawiska niesłychanie zdumiewającego! Czuję lęk jakiś niezwykły! - powiedział brat Ryszard, mając na myśli błogosławioną bojaźń wobec rzeczy świę- tych. Rzadko zdarzało się, żeby mówił z taką elokwencją i tak bardzo był poruszony. - Przypominam sobie teraz - rzekł przeor, drżąc na całym ciele - 0 co brat nasz modlił się ostatniego wieczoru podczas komplety. Jak krzyczał, że pragnie być z ciałem porwany do nieba i dostąpić tam najwyższej ekstazy, jeśli tylko święta uzna go godnym podobnego wyróżnienia. Czyż możliwym jest, aby był w stanie tak wielkiej łaski, że istotnie dostąpił wiecznej w niebie szczęśliwości? — Ojcze, czy mamy go szukać? Tutaj i na zewnątrz? W lesie? - Po cóż? - odparł prosto przeor. - Czyż biegałby nagi wśród nocy? Człek zdrowy na umyśle? A nawet gdyby wpadł w obłęd 1 zrzucił z siebie wszystkie szaty, czyż leżałyby one tak nienagannie poskładane jedna w drugiej, jak wtedy, gdy klęczał tu i modlił się? Żaden człowiek nie może rozebrać się w ten sposób. Nie, on odszedł dalej, niż sięgają lasy, dalej niż sięga świat Został wyróżniony w prawdziwie cudowny sposób, a jego niecodzienna modlitwa - wysłuchana. Odprawmy tutaj Mszę Świętą za Columbanusa, nim odejdziemy ze świętą panią, która uczyniła go swym zwiastunem. Niechaj ten cud wiary stanie się wszystkim wiadomy. Zdawać się mogło, że umysł przeora w istocie nie nazbyt był skłonny ze szczerą wiarą, uczuciem i ciekawością przyjmować cudowność owego faktu, miast tego zaś mnich postanowił tak zdarzeniami pokierować, by wyciągnąć z nich jak najwięcej dla siebie pożytku i chwały. Kto jednak poznał w Robercie prawdziwego człowieka i widział w nim więcej niż tylko dumnego dostojnika Kościoła, ten nie potrafił osądzić, jak daleko przeor uświadamiał sobiej że w taki właśnie sposób nad dziwem się tym zastanawiał. Nie było zresztą żadnej sprzeczności w podobnym postępowaniu. Robert nie wątpił, iż Columbanus został żywcem wzięty do nieba, dokładnie tak, jak tego pragnął. Skoro jednak już się to stało, nie tylko dogodną sposobnością, lecz także obowiązkiem przeora było jak najpełniejsze wykorzystanie owego przykładu niepojętej łaski, aby większej przysporzyć chwały opactwu świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury. Mógł zasię przy tym, a sprawiło mu to niemałą przyjemność, przyozdobić aureolą własną swą głowę, tę, w któej zrodziła się myśl, by zapoczątkować całą ową historię, tak świetnym zwieńczoną finałem. I tak też uczynił. Z najwyższym oddaniem celebrował Mszę Świętą pośród obłoku białych kwiatów i sterty porzuconych u stóp ołtarza szaL Niemal na pewno zamyślał też, za pośrednictwem ojca Huw, powiadomić o wszystkim Grif-fitha herbu Rhys i prosić go, by pilnie nasłuchiwał wszelkich wieści, jakie nadejść jeszcze mogą po wyjeździe braci do Shrewsbury. Przeor był bowiem nieodrodnym dzieckiem swej wiary, urodzenia i szkoły zakonnej, przez którą przeszedł. Ludzie z Gwytherin, spokojni i milczący, wypełniali całą wolną przestrzeń wewnątrz kaplicy. Nikt nie wyrażał swego zdania, nikt nawet słowem się nie odezwał. Ich obecność i milczenie zdawały się oznaczać niemą przychylność i zgodę. To, co myśleli naprawdę, zachowali dla siebie. - A teraz - rzekł przeor Robert niemal ze łzami w oczach -weźmy na swe barki błogosławione nasze brzemię i podziękujmy Bogu za to, iż raczył je na nas złożyć. I ruszył naprzód, by jako pierwszy ofiarować swe delikatne ręce i wątłe ramiona. Dla brata Cadfaela była to chwila najtrudniejsza, bowiem uświadomił sobie, iż jest jedna rzecz, którą przeoczył. Lecz w tym samym momencie Bened zakrzyknął: - Czyż teraz, gdy zapanował pokój, my, ludzie z Gwytherin, mamy pozostać z tyłu? Niemal biegiem ruszył w stronę przedniej części relikwiarza i, zanim przeor zdążył dotknąć skrzyni, podniósł ją na swych barkach, a zaraz po nim pół tuzina innych mieszkańców wioski z radością podjęło wezwanie. Prócz Cadfaela jedynym mnichem ze Shrewsbury, któremu udało się dostać do jednego z rogów trumny, był Jeremiasz, będący mniej więcej tego samego co pozostali wzrostu. On też tylko na głos wyraził zdumienii; z powodu niespodziewanie dużego ciężaru relikwiarza i nawet pochylił się nieco, zanim Bened przysunął się bliżej niego i przyjął większą część ładunku. • —Proszę o wybaczenie, ojcze przeorze, lecz kto mógł przypuszczać, że wątłe kości okażą się tak ciężkie? — Wielu już doświadczyliśmy cudów, małych i wielkich - pospieszył z odpowiedzią Cadfael. - Prawdziwie rzekł ojciec przeor, iż winniśmy dziękować Bogu za brzemię, które na nas złożył. Czyż nie jest to dowodem łaski, że niebiosa raczyły przydać wagi bezcennemu skarbowi, który przyszło nam dźwigać? W obecnym stanie ducha przeor Robert, pełen pokory i zara żem wzniosłych myśli, nie dopatrzył się niczego dziwnego w tej osobliwej logice. Przyjąłby teraz wszystko, co powiększało jego triumf. Zatem relikwiarz wraz ze swą zawartością opuścił kaplicę i podążył w dół ku wsi na ramionach mieszkańców Gwytherin, którzy nieśli ów ciężar z tak płomiennym entuzjazmem, iż można by pomyśleć', że od dawna nie marzyli o niczym innym, jak tylko o pozbyciu się go. Oni także przywiedli konie i muły, i przysposobili mały, wyścielony miękką materią wóz, na którym cenny przedmiot miał odbyć swą drogę do domu. Złożenie go Ba owym wehikule nie kosztowało wiele pracy i materiałów, dostarczonych zresztą przez życzliwego Beneda. Gdy zasię raz go tam umieszczono, nie było potrzeby, by zdejmować go stamtąd przed przybyciem do Shrewsbury. Nikt wszak nie pragnął narażać relikwiarza na niebezpieczeństwo - takie, jak w momencie, gdy Jeremiasz niespodziewanie ugiął się pod jego ciężarem, co mogło się przecież zakończyć upuszczeniem wielkiego skarbu na ziemię. —Wielce będzie nam ciebie brakowało -rzekł smutnym głosem Cai. - Padrig napisał pieśń na cześć Rhisiarta, którą pragnąłeś usłyszeć. Warto by było jeszcze jedną noc spędzić wspólnie przy dzbanie wina. Chłopak śle ci podziękowania i pozdrowienia. Pozostanie w ukryciu tylko do waszego wyjazdu. Sioned prosiła mnie, bym powiedział ci od niego, żebyś miał baczenie na grusze, gdyż niektóre z naszych popsuły zimowe szkodniki. - Dobry był z niego pomocnik w ogrodzie - przyznał Cadfael. - Może rękę miał zbyt ciężką, lecz żaden nowicjusz nie potrafił nigdy tak szybko jak on przekopać twardej ziemi. Mnie także będzie za nim tęskno. Bóg jeden wie, kto przyjdzie na jego miejsce. - Lekka ręka na nic się nie przyda w kowalskim rzemiośle -rzeki Benfid, który stanął nieco z tyłu, by podziwiać wykonane przez siebie koła do wozu. - Zwinna owszem, lecz nie lekka, ja ci to mówię! Zobaczymy się jeszcze w Shrewsbury. Przez lata marzyłem o wielkiej pielgrzymce po angielskiej ziemi aż do Walsing-ham. Shrewsbury wypadnie mi więc po drodze. Na koniec, kiedy wszyscy byli już gotowi, a przeor dosiadł wierzchowca, Cai nachylił się do ucha Cadfaela i szepnął: - Kiedy będziecie na wzgórzu, z którego w pierwszym dniu widzieliście, jak orzemy pole, spójrz w tamtą stronę. Jest tam mała otwarta przesieka. Zbierzemy się na niej wszyscy - na twoją cześć. Jako że Cadfael pracował ciężko przez całą noc i wielce był znużony, bez skrupułów wybrał dla siebie muła łagodniejszego i bardziej zmyślnego od innych wierzchowców. Zwierzę to było nadzwyczaj spokojne i umiało samo iść za końmi. Siodło, wysokie ł wygodne, kołysało lekko, a mnich nie zapomniał jeszcze sposobu jazdy podczas snu. Większego i cięższego muła zaprzężono do wozu, że zaś pojazd był niezbyt szeroki i jechał dobrze nawet po leśnych drogach, niezbyt ciężki brat Jeremiasz mógł także usiąść, bądź na grzbiecie zwierzęcia, bądź też z przodu pojazdu. Zresztą po cóż miał Cadfael kłopotać się o wygody Jeremiasza, który przecież pierwszy udał, że objawiła mu się święta Winifreda, prawie na pewno wiedząc, iż walijskie poszukiwanie przeora miały za cel tę. właśnie dziewicę, jako najbardziej znaną i zarazem najłatwiej dostępną? Gdyby Columbanus przeżył, Jeremiasz równie wytrwale zabiegałby o jego względy, jak teraz nadskakiwał Robertowi. Połowa wszystkich mieszkańców Gwytherin wyszła, by zobaczyć, jak procesja uroczyście odjeżdża, a kiedy mnisi zniknęli pośród drzew, z ust wieśniaków dobyło się wielkie, zbiorowe westchnienie ulgi. Ojciec Huw pobłogosławił odchodzących gości. Pe- redur zapewne był teraz po drugiej stronie rzeki i przekazywał sędziemu dobrą, usłyszaną od Cadfaela nowinę. Zasłużył, by misję tę policzono mu za pokutę. Niemało jest wielkich grzeszników, lecz ci,\ktorzy szczerze żałują swych win, zdarzają się nader rzadko. Peredur dopuścił się czynu wstrętnego, lecz nie przestał wszak być sympatycznym młodzieńcem. Cadfael nie obawiał się o jego przyszłość od-czasu, gdy chłopak porzucił myśl o Sioned. Wiele jest wszak na świecie innych dziewcząt Nie każda jej wprawdzie dorównuje, lecz istnieją na pewno istoty bliskie ideału. Brat Cadfael usadowił się wygodnie w siodle i potrząsnął uprzężą, by muł wiedział, że może nieść go bez przeszkód. Zaraz też zapadł w drzemkę, tak lekką, że nie można jej było jeszcze nazwać snem. Świadom był przesuwających się pod drzewami na przemian świateł i cieni, przyjemnego chłodu świeżego powietrza, ruchów zwierzęcego ciała, a także tego, że coś się skończyło. A może raczej dopiero kończyło, bowiem były to zaledwie pierwsze chwile podróży do domu. Ocknął się, kiedy wyjechali na wysoką ścieżkę ponad doliną, której dnem płynęła rzeka lśniąca i kręta. Na polu nie było tym razem ani jednego oracza, cała praca najwidoczniej została już wykonana. Cadfael odwrócił głowę w prawo, ku zalesionemu zboczu wzgórza. Wypatrywał otwartej polanki wśród drzew. Była krótka i wąska, porośnięta trawą, a u jej końca, za łagodnym wzniesieniem, majaczyły drzewa, ciemne i gęste. Zebrało się tam sporo ludzi; na okrągłym pagórku stali domownicy Sioned, a na tyle było daleko, że ktoś, kto nie znał ich dobrze jak Cadfael, nie potrafiłby nikogo rozpoznać. Mnich ujrzał ciemne włosy Caia i biały bandaż, zsunięty w tył głowy niczym czapka w upalne południe. Obok czerniła się czupryna przypominająca tonsurę brata Jana. Był także Padrig, znać nie wyruszył jeszcze w dalszą drogę. Wszyscy machali rękoma i uśmiechali się; Cadfael gorąco odpowiadał na te pożegnania. Potem procesja przecięła wąską polankę i wszystko zniknę-ło za drzewami. Brat Cadfael z zadowoleniem usadowił się głębiej w siodle i zapadł w sen. Na noc zatrzymali się w Penmachmo w kościelnym przytułku, który służył też za schronienie dla podróżnych. Brat Cadfael, bez słowa wyjaśnienia, zszedł z muła tak szybko, jak to tylko było możliwe, i przeniósł się na stryszek nad stajnią, gdzie natychmiast zasnął z powrotem. Po północy zbudził go Jeremiasz, najwyraźniej wielce czymś przejęty. - Bracie, wielki dziw - wyrzucił z siebie. - Przybył tu pewien podróżnik, złożony taką niemocą i bólem, że krzykiem swym zbudził nas wszystkich. Przeor Robert wziął tedy kilka płatków, które zebrał był z kaplicy, umoczył je w święconej wodzie i podał owemu nieszczęśnikowi wraz z napitkiem. Potem zaś przywiódł go na dziedziniec, gdzie stoi relikwiarz, i kazał ucałować skrzynię w miejscu, pod którym spoczywają stopy świętej. W tej samej chwili ból opuścił owego człowieka i zanim jeszcze zdążyliśmy położyć go do łóżka, zasnął. Nie czuje teraz nic, śpi niczym dziecko. Och, bracie, staliśmy się świadkami zdumiewającej łaski! - Czyż powinno cię to dziwić aż tak bardzo? - spytał Cadfael, nie do końca jeszcze obudzony, broniąc się zarazem przed nowinami, które poruszyły go bardziej, niż byłby to skłonny przyznać. -Jeśli masz w sobie choć odrobinę wiary w relikwie, które zahrali- śmy z Gwytherin, nie powinny cię zaskakiwać żadne cuda wydarzające się po drodze. Kiedy jednak Jeremiasz odszedł, by poszukać sobie wdzięczniejszych słuchaczy, mnich począł rozmyślać: „Otóż jeszcze jeden znak, który mi mówi, że powinienem uwierzyć - a nawet już wierzę, iż zaczynam docierać do prawdziwej natury cudów! Cóż to byłby za cud, gdyby miał przyczynę? Cuda nie potrzebują przyczyn. Szydzą z ludzkiego rozumu, bawią się nim, pojawiają się tam, gdzie chcą i nikt nie jest w stanie ogarnąć ich myślą. Nie byłyby cudami, gdyby można było odnaleźV5 w nich jakąś logikę." I zasnął spokojnym snem, czując, że świat, który zawsze miał za grzeszny i występny, nie jest jeszcze straconym. Wiele jeszcze pomniejszych cudów towarzyszyło im w drodze do domu, choć - zaiste - trudno było ocenić, ilu spośród uzdrowionych chromych naprawdę potrzebowało swych kuł, ilu podniosło je na powrót zaraz po odjeździe mnichów, ilu z tych, którym przywrócono mowę, niemymi było z wyboru, nie zaś za sprawą choroby, nie licząc nawet pozostałych, bandażujących sobie twarze czy udających paraliż po to, by stać się żywym świadectwem łaski. Blask chwały nie tylko dotrzymywał kroku, lecz wyprzedził znaczenie pielgrzymujących i jeszcze przed nimi dotarła do opactwa świętych Piotra i Pawła w Shrewbury, wzbudzając nadzieję, że wdzięczna święta wymazać może wszystkie popełnione grzechy. Przed Shrewsbury czekała na nich wielka rzesza ludzi, którzy towarzyszli procesji aż do kościoła w Saint Giles. Tam właśnie relikwie świętej Winifredy oczekiwać miały wielkiego dnia, kiedy to planowano przenieść je do opactwa. Niemal nie do pomyślenia było, aby uroczystość ta mogła odbyć się bez błogosławieństwa biskupa, a także powiadomienia wszystkich kościołów i domów zakonnych, ku większej jeszcze chwale benedyktynów. Cadfael nie dziwił się wcale, iż niebo tego dnia było szare i dżdżyste, spodziewał się bowiem kolejnego cudu; istotnie, choć na okoliczne pola spadł rzęsisty deszcz, ani jedna kropla nie zakłóciła uroczystości przeniesienia świętej Winifredy na klasztorny ołtarz, miejsce ostatecznego jej odpoczynku. Natychmiast też zaczęli się tam gromadzić poszukiwacze cudów i po większej części wychodzili zadowoleni. W wypełnionej po brzegi kaplicy przeor Robert składał opatowi relację z wyprawy: - Ojcze, ku wielkiemu mojemu strapieniu wróciliśmy zaledwie w czwórkę, chód sześciu nas opuściło Shrewsbury. Pozostawiliśmy bowiem dwóch braci, z których jeden jest przykładem chwały, drugi zaś hańbą naszego domu, lecz przywieźliśmy ze sobą skarb będący celem pielgrzymki. Mylił się niemal we wszystkim, co powiedział, było jednak nieprawdopodobne, by ktokolwiek zwrócił mu na to uwagę. Brat Cad-fael drzemał za swoim filarem, nie słuchając wynurzeń na temat Columbanusa, którego z pewnością chętnie by uczyniono nowym świętym. Nie było to jednak możliwe, gdyż, wedle powszechnego mniemania, wszelkie jego relikwie - poza porzuconymi szatami -na zawsze pozostawały niedostępne. Oczyszczając swój umysł z wszystkich owych głosów świata, Cadfael pogratulował sobie faktu, iż udało mu się tak wielką liczbę ludzi uczynić szczęśliwymi, i powoli zapadał w sen. Śnił o rozpalonym ostrzu noża, tnącym woskowe pieczęcie tak równo, że znak na żadnej z nich nie został nawet naruszony. Wiele czasu upłynęło, od kiedy miał okazję po raz ostatni wypróbować niektóre ze swych najbardziej podejrzanych umiejętności, cieszył się więc, widząc, że żadnej nie zapomniał i wszystkie w końcu godne znalazły zastosowanie. ROZDZIAŁ DWUNASTY Ponad dwa lata później, pewnego upalnego, czerwcowego popołudnia, idąc od stawów rybnych przez dziedziniec, Cadfael ujrzał wśród mijających bramę podróżnych znajomą postać dobrze zbudowanego mężczyzny o kanciastych kształtach. Bened, kowal z Gwytherin, nieco bardziej już otyły i o włosach przyprószonych siwizną, znalazł wreszcie czas, by urzeczywistnić dawne swe marzenie, i przywdziawszy szaty pielgrzyma, udał się w drogę do sanktuarium Matki Bożej z Walsingham. - Nie mogłem już dłużej tego odkładać - wyznał, kiedy usiedli razem w kącie herbarium nad butelką wina. - Łacno mogłoby się bowiem okazać, że za stary już jestem na taką podróż. A poza tym, cóż mnie tam teraz trzyma, skoro zostawiłem w kuźni dobrego następcę, który na pewno potrafi zrobić wszystko jak należy, nawet i pod moją nieobecność? Młodzian czuje się w warsztacie nie gorzej niż ryba w jeziorze. Ach tak, od osiemnastu miesięcy są mężem i żoną, i dobrze im razem jak dwóm gołąbkom na drzewie. Annest zawsze wiedziała, czego chce, i muszę powiedzieć, że i tym razem nie popełniła błędu. - Czy mają już dziecko? - zapytał Cadfael, wyobrażając sobie dorodne niemowlę, chłopca z czupryną płomiennych, rudych włosów, z tyłu wytartych od poduszki niczym dziecięca tonsura. - Jeszcze nie, lecz. jest w drodze. Przyjdzie na świat, zanim zdążę wrócić. - Czy Annest czuje się dobrze? - Kwitnie niczym róża. - A Sioned i Engelard? Czy nie mieli kłopotów po naszym odjeździe? - Dzięki tobie żadnych! Griffith herbu Rhys oznajmił, że wszystko toczy się pomyślnie i nie należy przeszkadzać biegowi zdarzeń. Pobrali się także, a ja mam przekazać ci najgorętsze od nich pozdrowienia i powiedzieć, że mają wspaniałego syna - teraz liczy już sobie trzy miesiące — o ciemnej cerze i rysach walijskich, jak-jego matka. A nazwali go imieniem Cadfael. - Otóż mi nowina! Pozostaje mi modlić się, by wraz z mianem owym nie odziedziczył wszystkich przywar, których imiennik jego posiada aż nadto! - zaśmiał się sędziwy już mnich, na pozór lekko i bez emocji. W głębi serca jednak prawdziwe odczuł wzruszenie, a i niejaką dumę, że w tak zacny sposób uwieczniono w Gwytherin pamięć o nim. Postać Sioned stanęła mu przed oczyma jak żywa, lecz teraz ujrzał ją pochyloną nad słodkim, tłuściutkim maleństwem i czule kołyszącą je w ramionach. Piękna, ciemnowłosa Walijka o oczach niczym dwie gwiazdy z pewnością była wspaniałą żoną i najtroskliwszą matką. Zaraz też Cadfael pytał dalej: - Powiadaj mi, przyjacielu, zali Sioned zmieniła się bardzo od czasu, gdym bywał w waszych stronach? - Ależ nic podobnego! - odparł żywo Bened, kolejny już raz podnosząc do ust świeżo napełniony kielich. - Wciąż, jako i dawniej, jest żwawa i pełna życia, niczym leśna wiewiórka. Choć wiele ma obowiązków, przecież świetnie ze wszystkim sobie potrafi poradzić, zaś niemała wszak posiadłość Rhisiarta rozwija się wyśmienicie pod troskliwym jej okiem. Zresztą i Engelard znakomitym okazał się być gospodarzem. - Zapewne niewielu już ludzi patrzy nań jak na cudzoziemca? - Brzmiało to raczej jak stwierdzenie, bowiem Cadfael pewien był odpowiedzi. - Nikt już nie ma go za intruza, zwłaszcza odkąd w krainie swojej odzyskał utracone imię. Więcej nawet, wielce go w Gwytherin poważają i często w sprawach ważnych zgromadzenie nasze na jego czeka opinię. „Oto, jak dziwnie czasem i niespodziewanie układają się ludzkie losy - pomyślał Cadfael. - Doprawdy, taka kolej rzeczy przywrócić może wiarę, że dobro nie zginęło jeszcze całkiem z tego świata". Chwilę milczeli obaj. Potem, zagadnięty przez kowala Cadfael opowiedział mu pokrótce, co zdarzyło się orszakowi przeora w czasie drogi powrotnej do Anglii, wspominając przy tym i o własnych na temat oglądanych dziwów przemyśleniach. Mówił też o tym, jak od tamtego czasu splendor Shrewsbury wzrósł był znacznie i że poczęły tu ściągać prawdziwe tłumy pielgrzymów, nieszczęśników czy wreszcie awanturników rozmaitej profesji, a wszyscy oni przybywają w nadziei, że uda im się na własne oczy zobaczyć cud. Bo też opactwo słynęło teraz wieloma cudami, uzdrowieniami ludzi od urodzenia kalekich, ratunkiem w nieszczęściach i klęskach — wszystko za sprawą tej, która wedle powszechnego mniemania spoczywała w złożonym w klasztornej świątyni relikwiarzu. — Czyż nie jest to jeszcze jeden dowód na to, iż niezbadane są ścieżki, którymi Bóg objawia wszechmoc swą i chwalę? - rzekł na koniec Cadfael z uśmiechem zadowolenia. Ostatecznie miał on niemały swój udział w całej tej sprawie. - Nie dziwi mnie to wcale - powiedział Bened - bowiem i w Gwytherin wciąż wielu ludzi zdąża po pomoc do grobu świętej Winifredy i wielu też odchodzi stamtąd z radością w sercu. A zważ, że Rhisiart jest tam pochowany! Zdarzyła się pewnego razu rzecz niebywałej miary. Oto pewna kobieta przyniosła tam niemowlę, o którym powiadali już, że oddało ducha Bogu, i kiedy płacząc błagała świętą, by zechciała oddać jej ukochane dziecię, maleństwo jęknęło cicho i całkiem do życia wrócone, otworzyło oczy. Powiadam ci, największy to był znak łaski, jakiśmy kiedykolwiek od ' dziewicy naszej otrzymali! Tak gawędzili aż do późnej nocy. Cadfael zasmucił się wielce, gdy kowal powiedział mu, że Bóg powołał już sędziwego ojca Huw przed swoje oblicze. Zaiste, człowiek ten bliski był prawdziwej świętości; tak wielka była dobroć i prawość księdza, tak szlachetne serce, że z pewnością śmierć jego dotkliwą stanowiła stratę dla wszystkich, którzy go znali. Pochowano go, jak rzekł Bened, na starym cmentarzu nie opodal miejsca, w którym spoczywał Rhisiart Długo jeszcze po tym, jak przyjaciel udał się był na spoczynek, Cadfael wspominał starego proboszcza Gwytherin i spędzone wśród jego owieczek, pełne wydarzeń dni. Wielu w owym czasie nowych zyskał przyjaciół, w wielu sprawach okazał się być pomocnym. Opowieści Beneda zaprowadziły go raz jeszcze do owej pięknej krainy, pełnej lesistych wzgórz i dolin lśniących wstążkami strumieni, na ziemie, które były przecież krajem jego lat dziecinnych. Przed oczyma mnicha przesuwały się znajome twarze i bliskie sercu widoki. Widział Caia, jak mozolnie postępuje za zaprzęgiem pracowitych wołów, Jana, któremu przepowiedział był od początku, że inne niż zakonne życie jest mu przeznaczone, Pe-redura, który ponoć, odprawiwszy naznaczoną mu pokutę, postanowił szukać szczęścia w rycerskim rzemiośle, i wielu jeszcze innych ludzi, z którymi przez krótki czas złączyło go tak wiele. Pogrążony we wspomnieniach Cadfael zasnął, zaś na ustach jego długo jeszcze błąkał się pełen wzruszenia uśmiech. Nazajutrz, wstawszy wcześnie rano, mnich szybko uporał się z codzienną swą pracą w ogrodzie, chciał bowiem towarzyszyć przyjacielowi do miejsca, w którym spoczywał relikwiarz świętej. Jakoż wkróce udali się tam obaj i wysłuchawszy mszy, chwilę jeszcze na cichej pozostali modlitwie. W kaplicy pełno teraz było darów wotywnych, które pielgrzymi pozostawili tutaj na znak wdzięczności za okazaną im przez świętą pomoc. Rosnące bogactwo domu benedyktynów w Shrewsbury było jeszcze jednym następstwem sukcesu przeora Roberta, teraz bowiem, gdy do opactwa przybywało tak wielu ludzi, ofiary płynęły do skarbca szeroką strugą. Czy jednak Robert od początku o takim zamyślał triumfie, czy też prawdziwie był wierzył, że spełniał jedynie powinność, jaką nałożyła nań wola świętej Winifredy — tego Cadfael wciąż nie potrafił do końca rozstrzygnąć. - Nie wiem, czyli dane nam będzie spotkać się jeszcze kiedyś -rzekł Bened na pożegnanie. Słońce stało już wysoko na niebie, lecz pora nie była późna; kowalowi zależało, by wyruszyć dość wcześnie, chciał bowiem przed nastaniem zmroku zdążyć do następnego, dosyć daleko od Shrewsbury leżącego klasztoru, gdzie zamyślał zatrzymać się na modlitwę i krótki odpoczynek. - Wiedz to jednak, bracie Cad-" faelu, że, póki życia mego, zawsze wdzięcznym sercem wspominać cię będą. Gdybyś zasię zawędrował znów do walijskiej ziemi, wielu tam znajdziesz przyjaciół, którzy ciągle cię pamiętają i, kiedy tylko byś przybył, ugoszczą cię z najprawdziwszą radością. — Miłe to zaproszenie. Rad bym i ja raz jeszcze bliskie strony zobaczyć i wszystkich tych, których ze szczerą wspominam sympatią. Da Bóg, odwiedzę cię jeszcze w Gwytherin. - Jednak Cadfael nie do końca był przekonany, czy takie właśnie są Boże plany wobec jego osoby. Mimo to zwykł z pokorą przyjmować zrządzenia losu i spokojnie czekać, co przyniesie jutro. Odkąd po burzliwych swych młodych latach osiadł w zacisznej przystani klasztoru benedyktynów, taką właśnie obrał był sobie życiową filozofią, zaś płynące powoli dni zakonnego życia przynosiły jego duszy upragniony odpoczynek. Odprowadziwszy Beneda do bram opactwa, raz jeszcze dłoń mu uścisnął i rzekł: - Żegnaj mi, przyjacielu, lub może: do zobaczenia! Pamiętaj, byś przekazał wszystkim w wiosce serdeczne ode mnie pozdrowienia Powiedz też, że często ich wspominam, po tych zasię radosnych nowinach, którem od ciebie usłyszał, prawdziwie cieszę się, i nie zapomnij - odparł mu kowal - że w rodzinnej twej Walii zawsze mieć będziesz wielu, którzy są ci oddanymi przyjaciółmi. Zostań z Bogiem, bracie. - Ciebie zaś niechaj Bóg prowadzi - powiedział Cadfael i wyszedł na gościniec, by móc stąd jeszcze pomachać oddalającemu się pielgrzymowi. Stał tam, dokąd malejąca coraz bardziej postać nie zniknęła mu całkiem z oczu. Potem odwrócił się i wolnym, rozkołysanym krokiem starego wilka morskiego ruszył w stronę budynków opactwa.