14513
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 14513 |
Rozszerzenie: |
14513 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 14513 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14513 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
14513 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Honore de Balzac
BEZWIEDNI AKTORZY
Tłum. Tadeusz Żeleński-Boy
Leon de Lora, nasz słynny pejzażysta, należy do jednej z najświetniejszych
rodzin
w Roussillon. Rodzina ta jest pochodzenia hiszpańskiego, ale o ile wyróżnia się
starożytnością,
o tyle od stu lat grzęźnie w przysłowiowym ubóstwie hidalgów. Przybywszy lekką
stopą do Paryża
z Pirenejów, mając wszystkiego jedenaście franków na drogę, Leon zapomniał
poniekąd nędzy
swego dzieciństwa i swojej rodziny wśród nędzy, na jakiej nigdy nie zbywa młodym
malarzom,
mającym za cały dobytek niezłomne powołanie. Później kłopoty, związane ze sławą,
z powodzeniem, pogłębiły jeszcze to zapomnienie.
Przypominacie sobie może Mistigrisa, ucznia Schinnera, jednego z bohaterów
powieści
Pierwsze kroki, pojawiającego się także w kilku innych utworach. W roku 1845
pejzażysta, rywal
takich mistrzów jak Hobbema, Ruysdael, Lorrain, niepodobny już jest do tego
gołego i psotnego
smyka.
Okryty sławą, posiada śliczny pałacyk przy ulicy Berlińskiej, niedaleko pałacu
Brambourg,
w którym mieszka przyjaciel jego Bridau, opodal domu Schinnera, swego pierwszego
mistrza. Jest
członkiem Instytutu, oficerem legii, ma trzydzieści dziewięć lat, dwadzieścia
tysięcy franków
renty, płótna jego płacą na wagę złota. Ale jeszcze osobliwszym od zaproszeń,
które od czasu do
czasu otrzymuje na bale dworskie, wydaje mu się to, że nazwisko jego, tak często
od lat szesnastu
rzucane przez prasę Europie, dotarło w końcu w dolinę, gdzie wegetuje troje
prawdziwych Lora:
starszy brat, ojciec oraz stara ciotka, panna Uracca de Lora.
Ze strony macierzystej został słynnemu pejzażyście już tylko jeden kuzyn,
bratanek jego matki,
pięćdziesięciolatek, osiadły w pobliskim fabrycznym miasteczku. Ten kuzyn
pierwszy
przypomniał
sobie o Leonie. W roku 1840 Leon de Lora otrzymał list od pana Sylwestra
Palafox-Castel-Gazo-nal (zwanego po prostu Gazonal), na który odpowiedział, że
jest w istocie
samym sobą, to znaczy synem nieboszczki Leonii Gazonal, żony hrabiego Ferdynanda
Didas
y Lora.
Kuzyn Sylwester Gazonal wybrał się w lecie r. 1841, aby powiadomić znamienity,
mimo iż
mało znany ród de Lora, że mały Leoś nie pojechał, jak mniemano, do Rio de La
Plata, że nie umarł,
jak przypuszczano, i że jest jedną z chwał szkoły fiancuskiej, w co nie
uwierzono. Starszy brat, don
Juan de Lora, oświadczył kuzynowi, że padł ofiarą konceptu paryskiego
żartownisia.
Tenże Gazonal wybierał się do Paryża w sprawie procesu, który, przez szykanę,
prefekt usunął
spod zwyczajnej jurysdykcji, aby go przekazać radzie stanu. Postanowił tedy przy
sposobności
wyświetlić ten fakt i zażądać od paryskiego malarza rachunku za jego żarcik.
Otóż pan Gazonal,
stanąwszy w nędznym hoteliku przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, osłupiał widząc
pałac przy
ulicy Berlińskiej. Dowiedziawszy się tam, że właściciel podróżuje po Włoszech,
odłożył na razie
swoje żądanie satysfakcji i zwątpił, aby sławny człowiek przyznał się do
kuzynostwa.
Od roku 1844 Gazonal popychał swój proces. Spór ten, tyczący spadku wody i
usunięcia śluzy
– rzecz, w którą wmieszał się rząd popierany przez mieszkańców – zagrażał wręcz
istnieniu
fabryki. W roku 1845 Gazonal uważał proces za przegrany. Sekretarz referendarza,
który miał
sporządzić raport, zwierzył mu, że raport wypadnie na jego niekorzyść, a adwokat
potwierdził to.
Gazonal, mimo że major gwardii narodowej w swoim miasteczku i jeden z
najtęższych
fabrykantów w departamencie, czuł się w Paryżu tak bardzo niczym, tak przy tym
spłoszył się
drożyzną życia i najmniejszych fatałaszek, że przycupnął w swoim nędznym
hoteliku.
Południowiec ten, pozbawiony słońca, nienawidził Paryża, który nazywał fabryką
reumatyzmów.
Sumując koszty swego procesu i pobytu, przysięgał sobie za powrotem otruć
prefekta albo
przyprawić mu rogi! W chwilach melancholii zabijał prefekta bez pardonu, w
chwilach lepszego
humoru przyprawiał mu rogi.
Pewnego rana, kończąc śniadanie i klnąc przy tym jak wściekły, przeglądał
dziennik.
Wyczytał te słowa, kończące dłuższy artykuł;
Nasz wielki pejzażysta, Leon de Lora, który przed miesiącem powrócił z Włoch,
wystawi
w Salonie kilka płócien, wystawa tedy zapowiada się świetnie!
Słowa te uderzyły Gazonala, jak gdyby rzucił mu je w ucho ów głos, który wiedzie
szczęśliwych graczy. Z szybkością decyzji, jaka cechuje ludzi Południa, Gazonal
wypadł z hotelu
na ulicę, z ulicy skoczył do kabrioletu i udał się na ulicę Berlińską do swego
kuzyna.
Leon de Lora kazał powiedzieć krewniakowi, te go prosi na śniadanie do „Cafe de
Paris”
nazajutrz, w tej chwili bowiem jest zajęty i nie może go przyjąć. Gazonal, jako
prawdziwy
południowiec, opowiedział lokajowi wszystkie swoje niedole.
Nazajutrz o dziesiątej Gazonal, o wiele zbyt strojny na tę okoliczność
(niebieski frak ze
złotymi guzami, koszula z żabotem, biała kamizelka i żółte rękawiczki),
oczekiwał swego
amfitriona, drepcąc przez godzinę po bulwarze, dowiedziawszy się wprzód od
kawiarza (tak się
nazywa na prowincji właściciel kawiarni), że stali goście śniadają zazwyczaj
między jedenastą
a dwunastą.
– Około wpół do dwunastej dwaj paryżanie, w zwykłych kurteczkach (mówił,
opowiadając
swoje przygody krajanom) i wyglądający na hetkę pętelkę, wykrzyknęli widząc mnie
na bulwarze:
„Jest twój Gazonal!” Sekundantem tym był Bi-xiou, którego Leon de Lora wziął z
sobą, aby się
zabawić kosztem kuzyna.
„Nie gniewaj, się drogi kuzynie, jestem na twoje usługi”, wykrzyknął mały Leonek
ściskając
mnie – opowiadał Gazonal za powrotem swoim przyjaciołom. – Śniadanie było
wspaniałe. Miałem
uczucie, że mi się troi w oczach, kiedy ujrzałem ilość sztuk złota, które to
wszystko pochłonęło. Ci
ludzie muszą zarabiać istne góry złota. Leon dał garsonowi trzydzieści su, tyle
ile wynosi
całodzienny zarobek człowieka.
Podczas tego kolosalnego zaiste śniadania (sześć tuzinów ostryg, sześć kotletów ?
la Soubise,
kura ? la Marengo, majonez z homara, groszek, omlet z grzybami, wszystko podlane
trzema
butelkami
szampana z dodatkiem kawy, likierów, nie licząc przystawek) Gazonal grzmiał z
nieopisaną
werwą przeciw Paryżowi. Szlachetny fabrykant wyrzekał na długość czterofuntowych
bochenków
chleba, na wysokość domów, na obojętność przechodniów, na zimno i deszcz, na
ceny dorożek,
a wszystko tak dowcipnie, że dwaj artyści zapłonęli sympatią do Gazonala i
prosili, aby im
opowiedział swój proces.
– Mój proces – rzekł wymawiając silnie z prowansalska – to rzec bardzo prosta:
oni chcą mojej
fabryki. Wyszukałem tu dobrego adwokata, któremu daję za każdym razem
dwadzieścia franków,
aby dobrze otwierał oczy, i widzę, że za każdym razem śpi... Ten ślimak jeździ
sobie powozem,
gdy ja cłapię pieszo, naciąga mnie bezwstydnie! Żeby tylko z ulicy na ulicę,
widzę, że powinienem
był wziąć powóz... Tutaj patsą tylko na tych, co się chowaj ą w powozie... Z
drugiej strony, rada
stanu to kupa nierobów, któzy dają się wyręcać hultajom opłacanym przez nasego
prefekta... Tak
wygląda mój proces!... Chcą mojej fabryki, no i będą ją mieli!... porozumieją
się z moimi
robotnikami, których jest dobra setka i któzy...
– Słuchaj, kuzynie – rzekł pejzażysta – od jak dawna jesteś tutaj?
– Od dwóch lat! Och ten ladaco prefekt! On mi to drogo zapłaci! Udusę go,
choćbym miał iść
na galery!
– Który radca stanu prowadzi rozprawę?
– Dawny dziennikarz, ot wielka tam figura, wabi się Massol.
Dwaj paryżanie wymienili spojrzenie.
– A referent?
– Jesce większy pajac! jakiś referendarz profesorzyna czegoś tam w Sorbonie,
skrobie
piórkiem po gazetach, człowiek, którego ja bym.
– Klaudiusz Vignon – rzekł Bixiou.
– Właśnie, to samo – odparł południowiec – Massol i Vignon, to są władcy mego
losu,
a zarazem najemne zbiry mego prefekta.
– Jeszcze jest rada – rzekł Leon de Lora. – Widzisz, kuzynie, wszystko jest
możliwe w Paryżu:
złe i dobre, sprawiedliwe i niesprawiedliwe Wszystko się tu robi, przerabia,
odrabia.
– Niech mnie czarci porwą, jeżeli zostanę tu bodaj dziesięć sekund dłużej! To
najnudniejsza
dziura pod słońcem.
W tej chwili dwaj kuzyni i Bixiou przechadzali się tam i z powrotem po owym
asfaltowym
obrusie, gdzie trudno jest nie spotkać paru osobistości, dla których Sława dmie
w swoją trąbę.
Niegdyś Place-Royale, później Pont-Neuf miały ten przywilej, obecnie zdobyty
przez bulwar des
Italiens. – Paryż – rzekł pejzażysta do krewniaka – to instrument, na którym
trzeba umieć grać.
Jeżeli zostaniemy tu dziesięć minut, dam ci lekcję. O, patrz – rzekł podnosząc
laskę i wskazując
parę wychodzącą z pasażu opery.
– Cóż to takiego? – spytał Gazonal.
„To” była stara kobieta w kapeluszu, który pół roku przeleżał na wystawie, w
bardzo
pretensjonalnej sukni, w wypełzłym tartanowym szalu, z twarzą wymizerowaną
dwadzieścia lat
w wilgotnej norze. Mocno wzdęty koszyk zdradzał dość wymownie byłą odźwierną.
Obok niej
szła drobna i szczupła młoda dziewczyna. Oczy jej, okolone czarnymi rzęsami,
dalekie były od
niewinności, cera była bardzo zmęczona, ale ładnie zarysowana twarzyczka była
świeża, włosy
musiały być obfite, czoło ładne i śmiałe, biust szczupły, słowem zielony owoc.
– To – rzekł Bixiou – to szczur w towarzystwie swojej matki.
– Scur? Co to takiego?
– Ten szczur – rzekł Leon kiwając przyjaźnie głową pannie Ninecie – może ci
przynieść
wygraną procesu.
Gazonal skoczył, ale Bixiou trzymał go za ramię od chwili, gdy wyszli z kawiarni,
uważał
bowiem, iż kolor jego twarzy zanadto wpada w patowy.
– Ten szczur, który wychodzi z próby w operze, śpieszy do domu na chudy obiadek
i wróci sta
trzy godziny się ubierać, jeżeli dziś wieczór występuje w balecie, bo to dziś
poniedziałek. Ten
szczur ma trzynaście lat, to już stary szczur! Za dwa lata stworzenie to będzie
warte na rynku
sześćdziesiąt tysięcy franków, będzie wszystkim albo niczym, wielką tancerką
albo ścierką,
sławnym nazwiskiem albo pospolitą dziewką. Pracuje od ósmego roku życia. Jak ją
widzisz,
wyczerpana jest od zmęczenia, zmordowała się całe rano na kursie tańca, właśnie
wychodzi
z próby, gdzie ewolucje są trudne jak chińska łamigłówka, i wróci wieczorem.
Szczur jest
integralną częścią opery: Jest w stosunku do primabaleriny tym, czym czwarty
dependent
w stosunku do rejenta. Szczur to nadzieja.
– Kto płodzi scury? – spytał Gazonal.
– Odźwierni, biedacy, aktorzy, tancerze – odpowiedział Bixiou. – Jedynie
najgłębsza nędza
może podsunąć ośmioletniemu dziecku myśl, aby wydać swoje nogi i stawy na
najokrutniejsze
męczarnie, aby zostać cnotliwą do szesnastu lub osiemnastu lat jedynie przez
wyrachowanie i aby
wlec za sobą ohydną wiedźmę, która jest jak nawóz dokoła pięknego kwiatu.
Ujrzysz defilujących,
jednego po drugim, wszystkich ludzi talentu, wielkich i małych, artystów jeszcze
na pniu albo już
zżętych, którzy co dzień wznoszą na chwałę Francji ten pomnik nazwany operą,
skupienie sił, woli,
geniuszu istniejące jedynie w Paryżu...
– Widziałem już operę – rzekł Gazonal z lekceważącą miną.
– Z miejsca za trzy franki sześćdziesiąt centymów – odparł pejzażysta – tak jak
oglądałeś
Paryż na ulicy Croix-des-Petits-Champs... nic o nim nie wiedząc... Co dawano w
operze, kiedy tam
byłeś?
– Wilhelma Tella.
– Brawo – rzekł pejzażysta – wielki duet Matyldy musiał ci się podobać. No i cóż,
jak sobie
wyobrażasz, co robiła śpiewaczka, kiedy zeszła ze sceny?
– Co robiła?...
– Zasiadła do paru tęgich zrazów krwawiącej baraniny, które służący trzymał dla
niej gotowe...
– Niechże ją drzwi ścisną!
– Malibran krzepiła się wódką i to ją zabiło... Inna rzecz! Widziałeś balet,
zobaczysz go tutaj
w skromnym porannym stroju, nie wiedząc, że twój proces zależy od którychś z
tych nóżek...
– Mój proces?
– Patrz, kuzynie, oto, co nazywają „koryfejką”.
Leon pokazał mu wspaniałą istotę, z tych, które w dwudziestym piątym roku
przeżyły
sześćdziesiąt, o piękności tak niewątpliwej i tak pewnej odbytu, że nie silą się
jej pokazywać. Była
wysoka, szła zręcznie ze spokojnym spojrzeniem dandysa, a toaleta jej zalecała
się rujnującą
kosztownością.
– To Karabina – rzekł Bixiou, który zarówno jak Leon skinął jej lekko głową, na
co Karabina
odpowiedziała uśmiechem.
– Też osóbka, która może wysadzić twojego prefekta.
– Koryfejka?Co to takiego?
– Koryfejka, to jest szczur rzadkiej urody, którego matka jej, prawdziwa lub
fałszywa,
sprzedała w dniu, w którym nie mogła zostać ani pierwszą, ani drugą, ani trzecią
baleriną.Taka
osóbka przełożyła zawód koryfejki nad wszelki inny, dla tej ważnej racji, iż po
tym, jak spędziła
młodość, nie mogła obrać innego. Nie przyjęto jej w małych teatrzykach, gdzie
trzeba tancerek, nie
powiodło się jej w trzech miastach francuskich, gdzie daje się balet, nie miała
pieniędzy albo
ochoty na jazdą za granicę, bo trzeba ci wiedzieć, że wielka szkoła tańca w
Paryżu dostarcza na
cały świat tancerzy i tancerek.Toteż aby szczur został kort – fejką, to znaczy
figurantką tańca,
trzeba, aby miała jakąś ważną przyczyną, która ją wiąże w Paryżu, bogatego
człowieka, którego
nie kocha, albo biednego chłopca, którego kocha zanadto. Ta, która właśnie
przechodziła, która się
będzie rozbierała, przebierała trzy razy może tego wieczora, za chłopkę, za
księżniczkę, za Tyrolkę,
etc, ma jakichś dzieści franków miesięcznie.
– Lepiej się ubiera niż nasza prefekcina...
– Gdyby pan poszedł do niej – rzekł Bixiou
– ujrzałby pan pokojówkę, kucharkę i lokaja. Zajmuje wspaniały apartament przy
ulicy
SaintGeorges, słowem, jest – w tym stosunku, w jakim są dzisiejsze majątki we
Francji do
dawniejszych
– szczątkiem „panienki z opery” z XVIII wieku. Karabina to potęga: w tej chwili
wodzi na
nitce du Tilleta, bardzo wpływowego bankiera i posła...
– A powyżej tych dwóch scebli baletu co jest jesce? – spytał Gazonal.
– Spójrz! – rzekł kuzyn, pokazując mu wytworny powozik, który skręcał z bulwaru
w ulicę
Grande-Bateliére – oto primabalerina, której nazwisko na afiszu ściąga cały
Paryż. Zarabia
sześćdziesiąt tysięcy rocznie i żyje jak księżna; wartość twojej fabryki nie
wystarczyłaby na
kupienie prawa powiedzenia jej trzydzieści razy dzień dobry.
– Ba, powiem dzień dobry sam sobie, to będzie o wiele taniej!
– Wiedz pan przynajmniej, co można ujrzeć w dziesięć minut w pasażu opery, o!...
– rzekł
Bixiou.
Dwie osoby wychodziły w tej chwili z pasażu, mężczyzna i kobieta. Kobieta nie
była ładna ani
brzydka, toaleta odznaczała się ową dystynkcją formy, kroju, barwy, która
znamionuje artystkę,
a mężczyzna dosyć wyglądał na kantora.
– Oto – rzekł Bixiou – bas i druga primabalerina. Bas to człowiek olbrzymiego
talentu, ale
ponieważ bas jest to uboczna rola w partycjach, zarabia ledwie tyle co tancerka.
Ta baletnica była
sławna, nim pojawiły się Taglioni i Elssler, utrzymała się przy tańcu
charakterystycznym, mimice.
Gdyby tamte dwie nie odkryły w tańcu nie znanej wprzódy poezji, ta byłaby
pierwszorzędnym
talentem, ale dziś zeszła na drugi plan. Bądź co bądź, pobiera trzydzieści
tysięcy franków i ma
wiernego przyjaciela w pewnym parze Francji, bardzo wpływowym w Izbie. A ot, tam,
widzi pan
tancerkę trzeciej klasy, tancerkę, która istnieje jedynie dzięki wszechpotędze
dziennika. Gdyby
z nią nie odnowiono kontraktu, ministerium miałoby wroga na karku. Balet w
operze to wielka
potęga, toteż, w wysokich sferach dandyzmu i polityki jest w znacznie lepszym
tonie utrzymywać
stosunki z Tańcem niż ze Śpiewem. W fotelach, gdzie siadają bywalcy, słowa: „Pan
jest amatorem
śpiewu”, są uświęconą drwiną. Przeszedł mały człowieczek skromnie odziany, o
pospolitej twarzy.
– A oto przechodzi druga połowa kasy opery, to tenor. Nie ma już poematu ani
muzyki, ani
przedstawienia bez sławnego tenora, którego głos sięga pewnej nuty. Tenor to
miłość, to głos,
który trafia do serca, który wibruje w duszy, co się wyraża płacą wyższą niż
pensja ministra. Sto
tysięcy franków za gardło, sto tysięcy franków za parę łydek, oto dwie
katastrofy opery.
– Osołomiony jestem – rzekł Gazonal – tymi setkami tysięcy franków, które się tu
psechadzają.
– Bardziej będziesz oszołomiony, drogi kuzynie, chodź tylko za nami... Weźmiemy
Paryż, tak
jak artysta bierze wiolonczelę, i pokażemy ci, jak się gra na nim, słowem, jak
się bawią w Paryżu.
– Istny kalejdoskop o siedmiu milach obwodu – wykrzyknął Gazonal.
– Zanim będę wam służył za pilota, muszę się widzieć z Gaillardem.
– Prawda! Gaillard może być pomocny kuzynowi.
– Co to znów za masyna? – spytał Gazonal
– To nie maszyna, to maszynista. Gaillard to nasz przyjaciel, który został
administratorem
dziennika i którego charakter, zarówno jak kasa odznaczają się ruchem podobnym
do przypływu
morza. Gaillard może pomóc do wygrania twojego procesu.
– Jest już przegrany...
– To najlepszy moment, aby go wygrać – odparł Bixiou.
U Teodora Gaillard, wówczas mieszkającego przy ulicy de Menars, lokaj kazał
czekać trzem
przyjaciołom w buduarze, powiadając, że pan ma właśnie poufną konferencję...
– Z kim? – spytał Bixiou.
– Z pewnym człowiekiem, który mu sprzedaje uwięzienie niepochwytnego dłużnika –
od –
parła wspaniała kobieta, która się ukazała w rozkosznej rannej toalecie.
– W takim razie, droga Zuzanno, my, przyjaciele, możemy wejść – rzekł Bixiou.
– Cóż za śliczna kobieta! – rzekł Gazonal.
– To pani Gaillard – szepnął Leon de Lora kuzynowi do ucha. – Widzisz, mój drogi,
najskromniejszą kobietę w Paryżu: miała całe miasto, zadowoliła się mężem.
– Co dostojni panowie rozkażą? – spytał jowialny administrator widząc dwóch
przyjaciół
i imitując Fryderyka Lemaitre.
Teodor Gaillard, niegdyś inteligentny człowiek, zgłupiał w końcu tkwiąc wciąż w
jednym
środowisku; zjawisko nierzadkie w Paryżu. Główny jego wdzięk polegał na
przeplataniu rozmowy
powiedzeniami z modnych sztuk, wygłaszanymi akcentem sławnych aktorów w tych
rolach.
– Przychodzimy się poweselić – odparł Leon.
– Jeszcze, młodzieńcze! (Odry w Pajacach).
– Słowem, rzecz jest pewna: mamy go – rzekł w formie konkluzji człowiek obecny
w gabinecie.
– Czyś pewien tego, ojcze Fromenteau? – spytał Gaillard. – Oto już jedenaście
razy mamy go
wieczór, a rano ci się wymyka.
– Cóż pan chce? jeszcze nie widziałem takiego dłużnika; to istna lokomotywa:
zasypia
w Paryżu, a budzi się w Seine-et-Oise. To istny wytrych.
Widząc uśmiech na ustach Gaillarda, dodał: – Tak się mówi w naszej branży.
Przyskrzynić
człowieka, nakryć go, znaczy aresztować. W policji kryminalnej mówią inaczej.
Vidocq mówił do
swoich klientów: „Dano do stołu”. To zabawniejsze, bo tu chodzi o gilotynę.
Gazonal, którego Bixiou szturchnął łokciem, zmienił się cały we wzrok i słuch.
– Czy pan smaruje? – spytał Fromenteau groźnie choć zimno.
– Chodzi o pięćdziesiąt centymów (Odry w Pajacach) – odparł administrator biorąc
pięciofrankówkę i podając ją panu Fromenteau.
– A dla kanalii?... – odparł tenże.
– Dla jakiej? – spytał Gaillard.
– Tej, której używam – odrzekł Fromenteau spokojnie.
– Czy jest gorsza? – spytał Bixiou.
– Owszem, panie – odparł szpieg. – Są ci, którzy nam udzielają wskazówek
nieświadomie
i darmo. Głupców i dudków stawiam poniżej kanalii.
– Kanalia bywa czasem ładna i sprytna! – wykrzyknął Leon.
– Więc pan jest z policji – spytał Gazonal spoglądając z niepokojem i
ciekawością na
tegosuchego człeczynę, niewzruszonego i odzianego tak jak pisarz u komornika.
– O której pan mówi? – rzekł Fromenteau.
– Więc są różne?
– Bywało ich aż pięć – odparł Fromenteau.
– Kryminalna, której naczelnikiem był Vidocq. – Kontrpolicja, której naczelnik
jest zawsze
nie znany. – Policja polityczna, policja Fouchégo. Następnie policja Spraw
Zagranicznych i policja
Dworu (Cesarz, Ludwik XVIII, etc), która wodziła się za łby z policją z Quai
Malaquais.
Skończyło się to za pana Decazes. Ja należałem do policji Ludwika XVIII,byłem w
niej od r. 1793
z biednym Contensonem.
Leon de Lora, Bixiou, Gazonal i Gaillard spojrzeli po sobie mając w tej chwili
wszyscy jedną
i tę samą myśl. „Ilu ludzi musiał on posłać na szafot?”,
– Dzisiaj chcą sobie dać rady bez nas, cóż za głupstwo! – podjął po pauzie mały
człowieczek,
który na chwilę stał się tak straszny. – Od roku 1830 w prefekturze chcą
uczciwych ludzi; podałem
się do dymisji i znalazłem sobie kawałek chleba w łowieniu dłużników...
– To prawe ramię straży handlowej – szepnął Gaillard do ucha malarza – ale nie
można nigdy
wiedzieć, kto go lepiej opłaca, wierzyciel czy dłużnik.
– Im bardziej jakieś zajęcie jest świńskie, tym więcej w nim trzeba uczciwości –
rzekł
sentencjonalnie Fromenteau. – Ja służę temu, kto lepiej płaci. Chcesz pan
odzyskać pięćdziesiąt
tysięcy, a żałujesz kilku talarów. Daj mi pan pięćset franków, a jutro
przyskrzynimy gościa, bo już
wczoraj wzięliśmy go na oko.
– Pięćset franków dla pana samego? – wykrzyknął Teodor Gaillard.
– Lizeta nie ma szala – odparł szpieg, w którego twarzy żaden muskuł nie drgnął.
– Nazywam
ją Lizetą przez pamięć Bérangera.
– Masz pan Lizetę i tkwisz w swoim rzemiośle! – wykrzyknął cnotliwy Gazonal.
– To takie zabawne! Są amatorzy rybołówstwa i polowania, a przecie tropić
człowieka
w Paryżu, to o wiele bardziej zajmujące.
– W istocie – rzekł Gazonal sam do siebie
– trzeba na to talentu..
– Gdybym panu wyliczył przymioty, jakich żąda się od chwata w naszej branży –
rzekł
Fromenteau, który szybkim rzutem oka przejrzał Gazonala na wylot – pomyślałby
pan, że ja mó –
wię, o geniuszu! Czyż nie trzeba nam wzroku rysia? Odwaga. (Wpadać jak bomba do
domów,
przystępować do ludzi, tak jakby się ich znało, proponować łajdactwa, które
zawsze przyjmują,
etc.) – Pamięć. – Bystrość. – Pomysłowość (znajdywać w lot podstępy, i to za
każdym razem inne,
bo szpicel musi się stosować do charakteru i narowów każdego) to dar niebios. –
Wreszcie
Zwinność, Siła etc. Wszystkie te przymioty, panowie, wymalowane są nad bramą
Gimnazjum
Amoros jako godło Cnoty! Musimy posiadać to wszystko pod grozą postradania stu
franków
miesięcznie, jakie nam daje rząd albo też straż handlowa.
– Wygląda pan na niepospolitego człowieka – rzekł Gazonal.
Fromenteau spojrzał na prowincjonała bez odpowiedzi, bez najmniejszego wrażenia
i odszedł
nie skłoniwszy się nikomu. Prawdziwy rys geniuszu!
– No i cóż, kuzynie, widziałeś wcieloną policję – rzekł Leon do Gazonala.
– Działa to na mnie... przeczyszczająco – odparł zacny fabrykant, gdy Gaillard i
Bixiou
rozmawiali półgłosem.
– Odpowiem ci wieczór u Karabiny – rzekł głośno Gaillard i usiadł przy biurku
nie widząc ani
witając Gazonala.
– To impertynent! – wykrzyknął południowiec w progu.
– Jego dziennik ma dwadzieścia dwa tysiące abonentów – rzekł Leon de Lora. – To
jedna
z pięciu potęg obecnej chwili, nie ma czasu rano być uprzejmy...
– Jeżeli mamy iść do Izby, aby załatwić jego proces, idźmy najdalszą drogą –
rzekł Leon do
Bixiou.
– Słowa, wypowiedziane przez wielkich ludzi, są niby pozłacane łyżeczki, z
których używanie
ściera pozłotę; od częstego powtarzania tracą cały blask – odparł Bixiou. – Ale
dokąd idziemy?
– Tu zaraz, do naszego kapelusznika – odparł Leon..
– Brawo! – wykrzyknął Bixiou. – Jeżeli pójdzie tak dalej, będziemy może mieli
zabawny
dzień.
– Słuchaj, Gazonal – rzekł Leon – pociągnę go za sznurek na twoją intencję, ale
bądź poważny
jak mumia egipska. Zobaczysz gratis tęgiego oryginała, człowieka, któremu
ważność jego
przewróciła w głowie. Dziś, mój drogi, każdy chce się, okryć sławą, a
najczęściej okrywa się
śmiesznością; stąd żywe karykatury, najzupełniej nowe...
– Skoro wsyscy będą sławni, jak będzie można rozróżnić? – spytał Gazonal.
– Kto jest sławny?... Głupiec – odparł Bixiou. – Pański kuzyn ma krzyż, ja
jestem dobrze
ubrany i wszyscy na mnie patrzą...
Po tej uwadze, która wyjaśni może, dlaczego wielcy ludzie polityczni nie noszą w
Paryżu
wstążeczki orderowej, Leon wskazał Gazonalowi wypisane złotymi czcionkami
znamienite
nazwisko „Vital, następca Finota, fabrykant kapeluszy” (a nie jak dawniej
kapelusznik), którego
reklamy przynoszą dziennikom tyle, co reklamy trzech fabrykantów pigułek lub
pralinek. Jest to,
co więcej, autor małej rozprawki o kapeluszach.
– Drogi panie – rzekł Bixiou pokazując Gazonalowi wspaniałą wystawę. – Vital ma
czterdzieści tysięcy franków renty.
– I wciąż jest kapelusznikiem! – wykrzykną? południowiec chwytając towarzysza za
ramię.
– Zobaczysz go – odparł Leon. – Potrzebujesz kapelusz, dostaniesz gratis.
– Czy pana Vital nie ma? – spytał Bixiou nie widząc nikogo za kantorem.
– Pan robi korektę w gabinecie – odparł subiekt.
– Hę?co za styl! – rzekł Leon do kuzyna. Następnie zwracając się do subiekta: –
Czy będziemy
mogli z nim mówić nie przerywając jego natchnienia?
– Proszę wprowadzić panów – rzekł głos. Był to głos dostojny, głos człowieka,
który może być
wybrany posłem, głos możny i zamożny.
I Vital raczył się ukazać osobiście, cały odziany czarno, strojny we wspaniałą
koszulę,
z diamentem w żabocie. Trzej przyjaciele ujrzeli ładną i młodą kobietę siedzącą
przy biurku nad
haftem.
Vital jest to mąż lat około czterdziestu, u którego wrodzona jowialność znikła
pod naciskiem
ambicji. Jest średniego wzrostu jak wszystkie bogate natury. Dość zażywny, dbały
o swą osobę.
Włosy na czole nieco przerzedzone, ale on podkreśla jeszcze tę łysinę, aby sobie
nadać wygląd
człowieka trawionego myślą. Ze sposobu, w jaki go słucha jego żona, widać, że
wierzy w geniusz
i dostojeństwo męża. Vital lubi artystów nie przez miłość do sztuki, ale przez
koleżeństwo: uważa
się za artystę niby to broniąc się przed tym tytułem szlachectwa i powiększając
z umysłu dystans,
iżby mu powiedziano: „Ależ pan wzniosłeś kapelusz do wysokości nauki!”
– Czy znalazł pan dla mnie nareszcie kapelusz? – rzekł pejzażysta.
– Jak to! w dwa tygodnie? – odparł Vital – i to dla pana?... Czyż dwa miesiące
starczą, aby
znaleźć formę, która by odpowiadała pańskiej fizjonomii? O, tu jest pańska
litografia, leży tutaj, ja
pana dobrze wystudiowałem! Nie zadałbym so – bie tyle trudu dla księcia, ale pan
jesteś artystą!
I pan mnie rozumie, drogi panie.
– Oto jeden z naszych największych wynalazców, człowiek, który byłby wielki jak
Jacquart,
gdyby zechciał umrzeć troszkę – rzekł Bixiou, przedstawiając Gazonala. –
Przyjaciel nasz,
fabrykant sukna, wynalazł sposób wyciągania indyga ze starych niebieskich ubrań.
Chciał pana
ujrzeć jako wielki fenomen, jako człowieka, który rzekł: „Kapelusz to człowiek”.
Te słowa
oczarowały naszego przyjaciela. Ach, Vital, pan masz wiarę, pan wierzysz w coś,
pan żyjesz
swoim dziełem.
Vital ledwie słuchał, pobladł z przyjemności.
– Wstawaj, żono! ten pan, to książę nauki. Na to wezwanie pani Vital wstała.
Gazonal
ukłonił się.
– Czy będę miał zaszczyt przystroić pańską głowę? – spytał Vital z radosną
usłużnością.
– Ta sama cena co dla mnie – rzekł Bixiou.
– Rozumie się! Za całe honorarium żądam jedynie tej przyjemności, aby być czasem
cytowany
przez panów! Panu trzeba kapelusza malowniczego, a la pan Lousteau – rzekł
spoglądając na
Gazonala z doktorską miną. – Pomyślę.
– Pan sobie zadaje wiele trudu – rzekł Gazonal do paryskiego przemysłowca.
– Och, tylko dla kilku osób, dla tych, co umieją ocenić moje względy. Ot, wie
pan,
w arystokracji jeden jedyny człowiek zrozumiał kapelusz: książę de Bethune.
Jakim cudem
mężczyźni nie pojmują, tak jak pojmują to kobiety, że kapelusz to pierwsza rzecz,
która uderza oko,
i nie pomyślą o tym, aby zmienić obecny system, który jest – powiedzmy to –
ohydny. Ale wśród
wszystkich narodów Francuz jest osobnikiem, który najuparciej tkwi w głupstwie.
Ja znam dobrze
wszystkie trudności, panowie. Nie mówię o moich pismach w tej materii, którą,
jak sądzę, ująłem
jak filozof. Mówię wyłącznie jako kapelusznik. Ja jeden umiałem dać charakter
haniebnemu
nakryciu głowy, którego używa Francja, aż do chwili, w której uda mi się je
obalić.
Wskazał okropny dzisiejszy kapelusz.
– Oto wróg, panowie – rzekł. – „I pomyśleć, że najinteligentniejszy naród na
ziemi godził się
z tym, aby nosić na głowie tę rurę!” powiedział jeden z naszych pisarzy. Oto
falistości, jakie
zdołałem nadać tym ohydnym liniom – rzekł wskazując jedną ze swoich kreacji. -
Umiem je, jak pan widzi, dostroić do typu każdego osobnika. Oto kapelusz lekarza,
kupca,
dandysa, artysty, tłuściocha, chudego. Mimo to, to zawsze ohyda! Czy pan dobrze
chwyta moją
myśl?
Ujął kapelusz niski o szerokich brzegach.
– Oto stary kapelusz Klaudiusza Vignon, wielkiego krytyka, człowieka wolnego i
birbanta...
Pojednał się z rządem, mianują go profesorem, bibliotekarzem, pisuje już tylko w
Debetach,
zostaje referendarzem, ma szesnaście tysięcy franków pensji,zarabia cztery
tysiące w dzienniku,
ma legię... Oto jego nowy kapelusz.
Vital pokazał kapelusz o kroju i rysunku istotnie juste-milieu.
– Powinien mu pan był zrobić kapelusz pajaca! – wykrzyknął Gazonal.
– Pan jest geniuszem pierwszej klasy, panie Vital – rzekł Leon.
Vital skłonił się.
– Czy mógłby mi pan powiedzieć, czemu pańskie sklepy są otwarte najpóźniej ze
wszystkich,
dłużej nawet niż kawiarnie i winiarnie? Doprawdy, to mnie intryguje – rzekł
Gazonal.
– Po pierwsze, nasze magazyny efektowniejsze są przy świetle niż za dnia. A
potem, na
dziesięć kapeluszy, które sprzedaje się w dzień, sprzedaje się pięćdziesiąt
wieczorem.
– Wszystko w Paryżu jest dziwne – rzekł Leon.
– Otóż mimo moich wysiłków i sukcesów – podjął Vital wracając do swej oracji –
trzeba dojść
do kapelusza z okrągłą główką. Do tego dążę!
– A jaka jest przeszkoda? – spytał Gazonal.
– Taniość, drogi panie! Wyrabia się piękne kapelusze jedwabne po piętnaście
franków. To
zabija nasz handel, bo w Paryżu nikt nie ma piętnastu franków na nowy kapelusz.
Kapelusz
kastorowy kosztuje trzydzieści franków: wciąż to samo zagadnienie. Mówię
kastorowy, ale
w istocie nie sprzedaje się we Francji ani dziesięciu funtów kastorowej sierści.
Artykuł ten
kosztuje trzysta pięćdziesiąt franków funt; trzeba jedną uncję na kapelusz,
zresztą kapelusz
kastorowy jest do niczego. Ta sierść źle się farbuje, rudzieje w kwadrans na
słońcu; na gorącu
kapelusz się gurbi. To, co nazywamy kastorem, to po prostu sierść zajęcza.
Najlepsze robi się
z grzbietu, poślednie z boków, najlichsze z brzucha. Zdradzam panom tajemnice
rzemiosła, bo
panowie jesteście ludzie honoru. Ale czy mamy na głowie zająca czy jedwab,
piętnaście czy
trzydzieści franków, problem jest wciąż nie do rozwiązania. Zawsze trzeba
zapłacić za kapelusz,
oto dlaczego kapelusz zostaje tym, czym jest. Honor bławatnej Francji będzie
ocalony w dniu,
w którym szary kapelusz z okrągłą główką będzie kosztował sto franków! Będziemy
mogli
wówczas, jak krawcy, udzielać kredytu. Aby dojść do tego rezultatu, trzeba by
się zdecydować na
noszenie klamry i złotej wstążki, piór, jedwabnego podbicia, jak za Ludwika XIII
i XIV. Wówczas
nasz prze – mysł, wchodząc w dziedziną fantazji, rozrósłby się dziesięciokrotnie.
Rynek świata
należałby do Francji, jak w modach kobiecych, którym Paryż zawsze będzie dawał
ton, podczas
gdy nasz obecny kapelusz można wyrabiać wszędzie. Dziesięć milionów
zagranicznych pieniędzy
jest rocznie do zdobycia dla naszego kraju w tej materii...
– To rewolucja! – rzekł Bixiou udając entuzjazm.
– Tak, radykalna, bo trzeba zmienić formę.
– Pan jest jak Luter – rzekł Leon, który zawsze ma słabostkę do kalamburu – pan
marzysz
o reformie.
– Tak, panie. Ach, gdyby dwunastu czy piętnastu artystów, kapitalistów lub
dandysów, którzy
dają ton, zechciało zdobyć się na odwagę na dwadzieścia cztery godzin, handel
francuski wygrałby
piękną bitwę! Ot, właśnie mówiłem żonie: aby to osiągnąć, oddałbym cały majątek!
Tak, całą moją
ambicją jest odrodzić kapelusz i zniknąć.
– To człowiek kolosalny – rzekł Gazonal wychodząc. – Ale ja wam powiem, że
wszystkie
wasze oryginały mają coś z południowców...
– Chodźmy tędy – rzekł Bixiou wskazując ulicę św. Marka.
– Zobacymy jesce coś nowego?...
– Zobaczysz lichwiarkę szczurów, koryfejek, kobietę, która posiada tyleż
ohydnych sekretów,
ile pan widzisz sukien wiszących w jej oknie – rzekł Bixiou.
I wskazał sklep, którego niechlujstwo tworzy jakby plamę wśród olśniewających
nowoczesnych magazynów. Front tego sklepu malowany był w r. 1820, a bankructwo
zostawiło go
zapewne właścicielowi domu w wątpliwym stanie. Kolor znikł pod podwójną warstwą
nałożoną
przez czas i grubo przysypaną kurzem; szyby brudne, klamka otwierała się sama,
jak we
wszystkich miejscach, z których wychodzi się śpieszniej, niż się weszło.
– Co powiesz o tym, czy to nie jest cioteczna siostra śmierci? – szepnął
rysownik do ucha
Gazonala, pokazując mu za ladą straszliwą wiedźmę. – Nazywa się pani Nourisson.
– Ile za tę gipiurę, proszę pani – spytał fabrykant, który chciał iść o lepsze z
werwą artystów.
– Dla pana, który przybywasz z daleka, niech ci będzie trzysta franków – odparła.
Dostrzegłszy żywość właściwą ludziom z południa, dodała wzruszonym głosem: – To
po
biednej księżnej de Lamballe.
– Jak to, tak blisko zamku? – wykrzyknął Bixiou.
– Panie, oni w to nie wierzą – odparła.
– Droga pani, my nie przychodzimy, aby kupować – rzekł mężnie Bixiou.
– Widzę to, proszę pana – odparła pani Nourisson.
– Mamy różne rzeczy do sprzedania – ciągnął znakomity karykaturzysta. – Mieszkam
przy
ulicy Richelieu, numer 113, szóste piętro. Gdyby pani zechciała zajść na chwilę,
mogłaby pani
zrobić bajeczny interes...
– Ten pan chce może kilku łokci muślinu, które dobrze na kimś leżą – rzekła z
uśmiechem.
– Nie,chodzi o suknię ślubną – odparł poważnie Leon de Lora.
W kwadrans później pani Nourisson przyszła w istocie do artysty, który na
zakończenie tego
żarciku zabrał do siebie Leona i Gazonala. Pani Nourisson zastała ich poważnych
na kształt autora,
którego praca nie zyskała sukcesu, na jaki zasługuje.
– Pani – rzekł nieustraszony kawalarz pokazując parę damskich pantofli – to po
cesarzowej
Józefinie.
Trzeba było odpłacić pani Nourisson równą monetą jej księżnę de Lamballe.
– To?... – rzekła – to robione w tym roku; nie widzi pan marki pod spodem?
– Czy pani się nie domyśla, że te pantofle to przedmowa – odparł Leon – mimo że
zazwyczaj
stanowią one zakończenie romansu?
– Mój obecny tutaj przyjaciel – podjął Bixiou wsikazując południowca – ma ważny
interes
rodzinny w tym, aby się dowiedzieć, czy pewna młoda osoba z dobrego i zamożnego
domu, którą
pragnie zaślubić, popełniła błąd.
– Ile pan daje? – spytała spoglądając na Gazonala, którego już nic nie dziwiło.
– Sto franków – odpowiedział fabrykant.
– Całuję rączki! – rzekła z grymasem, który zawstydziłby szympansa.
– Ileż pani tedy chce, moja złociutka pani Nourisson? – rzekł Bixiou ujmując ją
wpół.
– Przede wszystkim, moi drodzy panowie, od czasu jak uprawiam moje rzemiosło,
nie
widziałam jeszcze nikogo, ani mężczyzny, ani kobiety, żeby się targował o
szczęście. A potem,
powiedzieć wam? Jesteście trzej kawalarze – odparła krzywiąc w uśmiechu zimne
wargi
i podkreślając ten uśmiech wyrazem kociej nieufności. – Jeżeli nie chodzi o
pańskie szczęście,
chodzi o pański majątek, a na tych wyżynach, na których mieszkacie, tym mniej
można się
targować o posag. No – dodała przybierając słodką minę – o co chodzi, moje
gołąbki?
– O firmę Beunier i Spółka – odparł Bixiou rad dowiedzieć się czegoś o osobie,
która go
interesowała.
– Och! – rzekła – za to wystarczy dwadzieścia franków. – A to jak?
– Mam wszystkie klejnoty matki, do trzech miesięcy zostanie w jednej koszuli.
Już sama nie
wie, skąd ma wycisnąć pieniędzy na procenty od tego, co jej pożyczyłam. Tedy
chcesz się żenić,
figlarzu?... – rzekła. – Daj pan czterdzieści franków, napyskuję wam więcej niż
za sto talarów.
Gazonal pokazał czterdziestofrankówkę, a pani Nourisson podała przerażające
szczegóły
tajemnej nędzy kilku kobiet rzekomo z towarzystwa. Wprawiona w dobry humor
tandeciarka
odsłoniła swoją fizjonomię. Nie zdradzając żadnego nazwiska, żadnej tajemnicy,
przyprawiła
o dreszcz dwóch artystów, wykazując im, że mało które szczęście w Paryżu nie
opiera się na
chwiejnych podstawach kredytu. Ma w swoich szufladach nieboszczki babki, żyjące
dzieci,
nieboszczyków mężów, umarłe wnuczki, wspomnienia oprawne w złoto i brylanty!
Dowiedziała
się przerażających historii wypytując nawzajem o siebie swoich klientów,
wydzierając im ich
tajemnice w chwili namiętności, kłótni, gniewu oraz w czasie owych obleśnych
rozmówek, jakimi
dobija się targu o pożyczkę.
– Skąd pani wpadło do głowy chwycić się podobnego rzemiosła?
– Dla mego syna – odparła naiwnie. Prawie zawsze stręczycielki usprawiedliwiają
swoje rzemiosło wielce szlachetnymi racjami. Pani Nourisson przedstawiła się
jako osoba,
która straciła kilku narzeczonych; trzy córki źle się pokierowały, słowem,
postradała wszystkie
iluzje! Pokazała kwity lombardu, gdzie musiała zastawić swoje najpiękniejsze
fanty, rozwodziła
się nad tym, jak jej rzemiosło jest niepewne. Jęczała o swoich kłopotach na
najbliższego
pierwszego. Okradają ją strasznie, mówiła.
Dwaj artyści spojrzeli po sobie.
– Czekajcie, dzieci, pokażę wam, w jaki sposób nas naciągają! Nie chodzi o mnie,
ale o moją
sąsiadkę z przeciwka, panią Mahuchet, obuwie damskie. Pożyczyłam pieniędzy
jednej hrabinie,
kobiecie, która ma za wiele namiętności jak na swoje dochody. Panoszy się to w
pięknych meblach,
we wspaniałym apartamencie, przyjmuje, fetuje, rozbija się jak wszyscy diabli!
Winna jest tedy
trzysta franków swojej szewcowej, a wydawała proszony obiad nie dalej jak
przedwczoraj.
Szewcowa, która dowiedziała się tego przez kucharkę, przychodzi do mnie. Łamiemy
sobie głowę,
co począć; ona chce robić skandal, ja jej powiadam: „Moja droga pani Mahuchet,
na co się to zdało,
na to, aby się zohydzić”. Lepiej uzyskać dobry fant. Niech trafi kosa na kamień.
I nie psuć sobie
wątroby.
Szewcowa chce tam iść, prosi mnie, aby jej pomagać; idziemy.
„Jaśnie pani nie ma w domu.
– Znamy to.
– Zaczekamy – powiada stara Mahuchetowa – choćbym miała czekać do północy”.
I rozsiadamy się w przedpokoju, i czekamy. Rozmawiamy. A tu drzwi skrzypią i
przetwierają się,
i kroki, i głosy... Dla mnie to wszystko było przykre. Zaczynają się schodzić na
obiad. Pojmujecie
panowie, jak to razem wyglądało. Hrabina posyła pannę służącą, aby udobruchać
Mahuchetową.
„Jutro pani dostanie wszystko!” Słowem, wszystkie numery!... Nic nie chwyta.
Hrabina,
wystrojona jak na niedzielę, przychodzi do jadalni. Mahuchetową, która ją
usłyszała, otwiera drzwi
i zjawia się. Awantura! Dopieroż, widząc stół lśniący od srebra (tace,
świeczniki, wszystko
błyszczało jak monstrancje), wypuszcza się jak ta furia i rozdziawia gębę:
„Kiedy kto żyje za cudze
pieniądze, powinien by się oszczędzać i nie wyprawiać obiadów. Być hrabiną i
wisieć na trzysta
franków u biednej szewcowej, która ma siedmioro dzieci!...”
Możecie sobie panowie wyobrazić, co ona tam wygarnęła, ot kobiecina bez
wychowania.
Kiedy hrabina próbowała coś rzec na usprawiedliwienie (brak gotówki),
Mahuchetową
wykrzykuje: „Moja pani, masz tu pani srebro, zastaw pani to nakrycie i zapłać
mi!”
– „Niech pani weźmie sama”– rzecze hrabina zgarniając sześć nakryć i pchając je
jej w rękę.
Pędzimy po schodach... a ba! to się udało! Nie, na ulicy łzy naszły do oczu
Mahuchetowej,
odniosła nakrycie przepraszając, zrozumiała nędzę tej hrabiny, nakrycie było
cynowe!...
– Cyna wstydząca się żebrać – rzekł Leon de Lora, w którym dawny Mistigris
odzywał się
często.
– A, mój drogi panie – rzekła pani Nourisson oświecona tym konceptem – pan jest
artystą, pan
pisze sztuki do teatru, mieszka pan przy ulicy du Helder, żył pan z panną
Antonią, wiem, znam...
Rozumiem, panowie chcieliby mieć jakąś grandessę w wielkim stylu, Karabinę albo
Mousqueton,
Malagę albo Jenny Cadine.
– Malaga, Karabina, ależ to myśmy je zrobili tym, czym są!... – wykrzyknął Leon
de Lora.
– Przysięgam pani, droga pani Nourisson, że chcieliśmy jedynie mieć przyjemność
poznania
pani. Pragnęliśmy nieco szczegółów co do pani przeszłości; dowiedzieć się, po
jakiej pochyłości
osunęła się pani w swoje rzemiosło – rzekł Bixiou.
– Byłam gospodynią u pewnego marszałka Francji, księcia d’Ysembourg – rzekła
przybierając
pozę godną Doryny. – Pewnego rana przychodzi jedna z najwytworniejszych hrabin
cesarskiego
dworu i chce mówić z marszałkiem. potajemnie. Ja oczywiście dalejże podsłuchiwać.
Kobiecina
zalewa się łzami, zwierza się temu dudkowi marszałeczkowi (książę d’Ysembourg,
ten Kondeusz
Cesarstwa, marszałeczek!), że jej mąż, który służył w Hiszpanii, zostawił ją bez
grosza. Jeżeli nie
dostanie zaraz tysiąca albo dwóch, dzieci zostaną bez chleba, ona nie będzie
miała jutro co jeść.
Mój marszałeczek, dość szczodry w owym czasie, dobywa z sekretarzyka dwa tysiące
franków.
Przyglądam się tej hrabinie na schodach tak, aby mnie nie widziała; śmiała się z
zadowoleniem tak
mało macierzyńskim, że sunę za nią aż na ganek i słyszę, jak mówi cicho
strzelcowi: „Do Leroy”.
Pędzę tam. Moja matka rodziny wchodzi do tego słynnego kupca przy ulicy
Richelieu, znacie...
Zamawia i płaci suknię za tysiąc pięćset franków. Wówczas płaciło się za suknię
przy zamówieniu.
Na trzeci dzień mogła się pokazać na balu u ambasadora wysztafirowana jak
kobieta, która chce się
podobać równocześnie wszystkim i komuś jednemu. Od tego dnia powiedziałam sobie:
„Mam
zajęcie! Kiedy już nie będę młoda, będę pożyczała na szmatki wielkim paniom, bo
namiętność nie
rachuje i płaci ślepo”. Jeżeli panowie szukacie tematów do komedii, mogę wam ich
dostarczyć...
Po tej tyradzie, na której odcisnęły się ślady wszystkich faz jej poprzedniego
życia, wyszła
zostawiając Gazonala równie przerażonego tym zwierzeniem, jak pięcioma żółtymi
zębami, które
pokazała usiłując się uśmiechnąć.
– I co teraz zrobimy? – spytał Gazonal.
– Weksle!... – rzekł Bixiou, który gwizdnął na odźwiernego. – Potrzebuję
pieniędzy i pokażę
panu, na co się zdadzą odźwierni. Pan sądzi, że oni są do otwierania bramy;
tymczasem oni są po to,
aby ratować z kłopotu ludzi bez zajęcia jak na przykład ja, artystów, których
biorą pod swoje
opiekuńcze skrzydła.Toteż, prędzej czy później, mojego anioła czeka nagroda
Montyona.
Gazonal otworzył oczy, niczym, jak to mówią, wół na malowane wrota.
Człowiek w średnim wieku, wpół sługus, wpół woźny, straszliwie zatłuszczony, z
tłustymi
włosami, tłustym brzuszkiem, z cerą bladą i wilgotną, jak u przełożonej
klasztoru, w pantoflach,
w błękitnym surducie i szarych pantalonach zjawił się szybko.
– Czym panu mogę służyć?... – rzekł tonem protekcyjnym i uniżonym zarazem.
– Ravenouillet... Zowie się Ravenouillet – rzekł Bixiou zwracając się do
Gazonala. – Czy masz
naszą książkę płatności?
Ravenouillet wydobył z kieszeni książkę najbardziej lepiącą się, jaką Gazonal
kiedykolwiek
widział.
– Zapisz od dziś za trzy miesiące te dwa weksle, każdy po pięćset franków, które
mi
podpiszesz.
I Bixiou podał mu dwa akcepty handlowe, już wypełnione, wystawione na jego
zlecenie przez
Ravenouilleta. Ravenouillet podpisał je natychmiast i zapisał w tłustej
książeczce, w której żona
jego notowała długi lokatorów.
– Dziękuję, Ravenouillet – rzekł Bixiou. – Masz tu lożę do Vaudeville.
– Moja córka zabawi się dziś wieczór – rzekł Ravenouillet odchodząc.
– Jest nas tu siedemdziesięciu jeden lokatorów – rzekł Bixiou. – Przeciętna tego,
co się jest
dłużnym Ravenouilletowi, wynosi sześć tysięcy franków miesięcznie, osiemnaście
tysięcy
franków kwartalnie, za same zaliczki i opłaty listów, nie licząc komornego. To
Opatrzność... za
trzydzieści od sta, które mu dajemy bez żadnych upominań się z jego strony...
– O, Paryż, Paryż!... – wykrzyknął Gazonal.
– Idziemy – rzekł Bixiou, który tymczasem podpisał weksle. – Pokażę ci, kuzynie
Gazonal,
jeszcze jednego aktora, który nam zagra gratis cudowną scenę.
– Dokąd? – spytał Gazonal.
– Do lichwiarza. Po drodze opowiem ci początki naszego przyjaciela Ravenouillet
w Paryżu.
Przechodząc koło izdebki odźwiernego Gazonal ujrzał pannę Lucję Ravenouillet,
która
trzymała w rękach nuty; była uczennicą konserwatorium. Ojciec czytał gazetę, a
matka miała
w rękach listy, które niosła lokatorom.
– Dziękuję panu, panie Bixiou – rzekła mała.
– To nie szczur – rzekł Leon do kuzyna – to poczwarka konika polnego.
– Zamieniają się role – rzekł Gazonal – wy otwieracie tej córeczce odźwiernego
drzwi do
teatru.
– Czyżby się miał wyrobić w naszym towarzystwie? – wykrzyknął Leon zachwycony.
– Oto historia Ravenouilleta – rzekł Bixiou, skoro trzej przyjaciele znaleźli
się na bulwarach. –
W roku 1831 Massol, pański radca stanu, był wraz adwokatem i dziennikarzem.
Wówczas chciał
zostać tylko ministrem sprawiedliwości, raczył zostawić Ludwika Filipa na tronie.
Ale trzeba mu
przebaczyć jego ambicję, jest rodem z Carcassonne. Pewnego ranka widzi
wchodzącego młodego
krajana, który powiada: „Pan mnie zna dobrze, panie Massol, jestem synem
pańskiego sąsiada
sklepikarza. Przybyłem tutaj, bo tak gadali u nas, że tutaj każdy znajdzie coś
dla siebie...” Kiedy
Massol usłyszał te słowa,przeszedł go dreszcz. Powiedział sobie w duchu, że
gdyby miał
nieszczęście dopomóc temu krajanowi, którego zresztą zupełnie nie znał, cały
departament zwali
mu się na kark; że straci na tym kilka dzwonków, kilkanaście sznurków od dzwonka,
dywan, że
jego jedyny służący porzuci go, że będzie miał nieprzyjemności z gospodarzem w
kwest