14513

Szczegóły
Tytuł 14513
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14513 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14513 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14513 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Honore de Balzac BEZWIEDNI AKTORZY Tłum. Tadeusz Żeleński-Boy Leon de Lora, nasz słynny pejzażysta, należy do jednej z najświetniejszych rodzin w Roussillon. Rodzina ta jest pochodzenia hiszpańskiego, ale o ile wyróżnia się starożytnością, o tyle od stu lat grzęźnie w przysłowiowym ubóstwie hidalgów. Przybywszy lekką stopą do Paryża z Pirenejów, mając wszystkiego jedenaście franków na drogę, Leon zapomniał poniekąd nędzy swego dzieciństwa i swojej rodziny wśród nędzy, na jakiej nigdy nie zbywa młodym malarzom, mającym za cały dobytek niezłomne powołanie. Później kłopoty, związane ze sławą, z powodzeniem, pogłębiły jeszcze to zapomnienie. Przypominacie sobie może Mistigrisa, ucznia Schinnera, jednego z bohaterów powieści Pierwsze kroki, pojawiającego się także w kilku innych utworach. W roku 1845 pejzażysta, rywal takich mistrzów jak Hobbema, Ruysdael, Lorrain, niepodobny już jest do tego gołego i psotnego smyka. Okryty sławą, posiada śliczny pałacyk przy ulicy Berlińskiej, niedaleko pałacu Brambourg, w którym mieszka przyjaciel jego Bridau, opodal domu Schinnera, swego pierwszego mistrza. Jest członkiem Instytutu, oficerem legii, ma trzydzieści dziewięć lat, dwadzieścia tysięcy franków renty, płótna jego płacą na wagę złota. Ale jeszcze osobliwszym od zaproszeń, które od czasu do czasu otrzymuje na bale dworskie, wydaje mu się to, że nazwisko jego, tak często od lat szesnastu rzucane przez prasę Europie, dotarło w końcu w dolinę, gdzie wegetuje troje prawdziwych Lora: starszy brat, ojciec oraz stara ciotka, panna Uracca de Lora. Ze strony macierzystej został słynnemu pejzażyście już tylko jeden kuzyn, bratanek jego matki, pięćdziesięciolatek, osiadły w pobliskim fabrycznym miasteczku. Ten kuzyn pierwszy przypomniał sobie o Leonie. W roku 1840 Leon de Lora otrzymał list od pana Sylwestra Palafox-Castel-Gazo-nal (zwanego po prostu Gazonal), na który odpowiedział, że jest w istocie samym sobą, to znaczy synem nieboszczki Leonii Gazonal, żony hrabiego Ferdynanda Didas y Lora. Kuzyn Sylwester Gazonal wybrał się w lecie r. 1841, aby powiadomić znamienity, mimo iż mało znany ród de Lora, że mały Leoś nie pojechał, jak mniemano, do Rio de La Plata, że nie umarł, jak przypuszczano, i że jest jedną z chwał szkoły fiancuskiej, w co nie uwierzono. Starszy brat, don Juan de Lora, oświadczył kuzynowi, że padł ofiarą konceptu paryskiego żartownisia. Tenże Gazonal wybierał się do Paryża w sprawie procesu, który, przez szykanę, prefekt usunął spod zwyczajnej jurysdykcji, aby go przekazać radzie stanu. Postanowił tedy przy sposobności wyświetlić ten fakt i zażądać od paryskiego malarza rachunku za jego żarcik. Otóż pan Gazonal, stanąwszy w nędznym hoteliku przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, osłupiał widząc pałac przy ulicy Berlińskiej. Dowiedziawszy się tam, że właściciel podróżuje po Włoszech, odłożył na razie swoje żądanie satysfakcji i zwątpił, aby sławny człowiek przyznał się do kuzynostwa. Od roku 1844 Gazonal popychał swój proces. Spór ten, tyczący spadku wody i usunięcia śluzy – rzecz, w którą wmieszał się rząd popierany przez mieszkańców – zagrażał wręcz istnieniu fabryki. W roku 1845 Gazonal uważał proces za przegrany. Sekretarz referendarza, który miał sporządzić raport, zwierzył mu, że raport wypadnie na jego niekorzyść, a adwokat potwierdził to. Gazonal, mimo że major gwardii narodowej w swoim miasteczku i jeden z najtęższych fabrykantów w departamencie, czuł się w Paryżu tak bardzo niczym, tak przy tym spłoszył się drożyzną życia i najmniejszych fatałaszek, że przycupnął w swoim nędznym hoteliku. Południowiec ten, pozbawiony słońca, nienawidził Paryża, który nazywał fabryką reumatyzmów. Sumując koszty swego procesu i pobytu, przysięgał sobie za powrotem otruć prefekta albo przyprawić mu rogi! W chwilach melancholii zabijał prefekta bez pardonu, w chwilach lepszego humoru przyprawiał mu rogi. Pewnego rana, kończąc śniadanie i klnąc przy tym jak wściekły, przeglądał dziennik. Wyczytał te słowa, kończące dłuższy artykuł; Nasz wielki pejzażysta, Leon de Lora, który przed miesiącem powrócił z Włoch, wystawi w Salonie kilka płócien, wystawa tedy zapowiada się świetnie! Słowa te uderzyły Gazonala, jak gdyby rzucił mu je w ucho ów głos, który wiedzie szczęśliwych graczy. Z szybkością decyzji, jaka cechuje ludzi Południa, Gazonal wypadł z hotelu na ulicę, z ulicy skoczył do kabrioletu i udał się na ulicę Berlińską do swego kuzyna. Leon de Lora kazał powiedzieć krewniakowi, te go prosi na śniadanie do „Cafe de Paris” nazajutrz, w tej chwili bowiem jest zajęty i nie może go przyjąć. Gazonal, jako prawdziwy południowiec, opowiedział lokajowi wszystkie swoje niedole. Nazajutrz o dziesiątej Gazonal, o wiele zbyt strojny na tę okoliczność (niebieski frak ze złotymi guzami, koszula z żabotem, biała kamizelka i żółte rękawiczki), oczekiwał swego amfitriona, drepcąc przez godzinę po bulwarze, dowiedziawszy się wprzód od kawiarza (tak się nazywa na prowincji właściciel kawiarni), że stali goście śniadają zazwyczaj między jedenastą a dwunastą. – Około wpół do dwunastej dwaj paryżanie, w zwykłych kurteczkach (mówił, opowiadając swoje przygody krajanom) i wyglądający na hetkę pętelkę, wykrzyknęli widząc mnie na bulwarze: „Jest twój Gazonal!” Sekundantem tym był Bi-xiou, którego Leon de Lora wziął z sobą, aby się zabawić kosztem kuzyna. „Nie gniewaj, się drogi kuzynie, jestem na twoje usługi”, wykrzyknął mały Leonek ściskając mnie – opowiadał Gazonal za powrotem swoim przyjaciołom. – Śniadanie było wspaniałe. Miałem uczucie, że mi się troi w oczach, kiedy ujrzałem ilość sztuk złota, które to wszystko pochłonęło. Ci ludzie muszą zarabiać istne góry złota. Leon dał garsonowi trzydzieści su, tyle ile wynosi całodzienny zarobek człowieka. Podczas tego kolosalnego zaiste śniadania (sześć tuzinów ostryg, sześć kotletów ? la Soubise, kura ? la Marengo, majonez z homara, groszek, omlet z grzybami, wszystko podlane trzema butelkami szampana z dodatkiem kawy, likierów, nie licząc przystawek) Gazonal grzmiał z nieopisaną werwą przeciw Paryżowi. Szlachetny fabrykant wyrzekał na długość czterofuntowych bochenków chleba, na wysokość domów, na obojętność przechodniów, na zimno i deszcz, na ceny dorożek, a wszystko tak dowcipnie, że dwaj artyści zapłonęli sympatią do Gazonala i prosili, aby im opowiedział swój proces. – Mój proces – rzekł wymawiając silnie z prowansalska – to rzec bardzo prosta: oni chcą mojej fabryki. Wyszukałem tu dobrego adwokata, któremu daję za każdym razem dwadzieścia franków, aby dobrze otwierał oczy, i widzę, że za każdym razem śpi... Ten ślimak jeździ sobie powozem, gdy ja cłapię pieszo, naciąga mnie bezwstydnie! Żeby tylko z ulicy na ulicę, widzę, że powinienem był wziąć powóz... Tutaj patsą tylko na tych, co się chowaj ą w powozie... Z drugiej strony, rada stanu to kupa nierobów, któzy dają się wyręcać hultajom opłacanym przez nasego prefekta... Tak wygląda mój proces!... Chcą mojej fabryki, no i będą ją mieli!... porozumieją się z moimi robotnikami, których jest dobra setka i któzy... – Słuchaj, kuzynie – rzekł pejzażysta – od jak dawna jesteś tutaj? – Od dwóch lat! Och ten ladaco prefekt! On mi to drogo zapłaci! Udusę go, choćbym miał iść na galery! – Który radca stanu prowadzi rozprawę? – Dawny dziennikarz, ot wielka tam figura, wabi się Massol. Dwaj paryżanie wymienili spojrzenie. – A referent? – Jesce większy pajac! jakiś referendarz profesorzyna czegoś tam w Sorbonie, skrobie piórkiem po gazetach, człowiek, którego ja bym. – Klaudiusz Vignon – rzekł Bixiou. – Właśnie, to samo – odparł południowiec – Massol i Vignon, to są władcy mego losu, a zarazem najemne zbiry mego prefekta. – Jeszcze jest rada – rzekł Leon de Lora. – Widzisz, kuzynie, wszystko jest możliwe w Paryżu: złe i dobre, sprawiedliwe i niesprawiedliwe Wszystko się tu robi, przerabia, odrabia. – Niech mnie czarci porwą, jeżeli zostanę tu bodaj dziesięć sekund dłużej! To najnudniejsza dziura pod słońcem. W tej chwili dwaj kuzyni i Bixiou przechadzali się tam i z powrotem po owym asfaltowym obrusie, gdzie trudno jest nie spotkać paru osobistości, dla których Sława dmie w swoją trąbę. Niegdyś Place-Royale, później Pont-Neuf miały ten przywilej, obecnie zdobyty przez bulwar des Italiens. – Paryż – rzekł pejzażysta do krewniaka – to instrument, na którym trzeba umieć grać. Jeżeli zostaniemy tu dziesięć minut, dam ci lekcję. O, patrz – rzekł podnosząc laskę i wskazując parę wychodzącą z pasażu opery. – Cóż to takiego? – spytał Gazonal. „To” była stara kobieta w kapeluszu, który pół roku przeleżał na wystawie, w bardzo pretensjonalnej sukni, w wypełzłym tartanowym szalu, z twarzą wymizerowaną dwadzieścia lat w wilgotnej norze. Mocno wzdęty koszyk zdradzał dość wymownie byłą odźwierną. Obok niej szła drobna i szczupła młoda dziewczyna. Oczy jej, okolone czarnymi rzęsami, dalekie były od niewinności, cera była bardzo zmęczona, ale ładnie zarysowana twarzyczka była świeża, włosy musiały być obfite, czoło ładne i śmiałe, biust szczupły, słowem zielony owoc. – To – rzekł Bixiou – to szczur w towarzystwie swojej matki. – Scur? Co to takiego? – Ten szczur – rzekł Leon kiwając przyjaźnie głową pannie Ninecie – może ci przynieść wygraną procesu. Gazonal skoczył, ale Bixiou trzymał go za ramię od chwili, gdy wyszli z kawiarni, uważał bowiem, iż kolor jego twarzy zanadto wpada w patowy. – Ten szczur, który wychodzi z próby w operze, śpieszy do domu na chudy obiadek i wróci sta trzy godziny się ubierać, jeżeli dziś wieczór występuje w balecie, bo to dziś poniedziałek. Ten szczur ma trzynaście lat, to już stary szczur! Za dwa lata stworzenie to będzie warte na rynku sześćdziesiąt tysięcy franków, będzie wszystkim albo niczym, wielką tancerką albo ścierką, sławnym nazwiskiem albo pospolitą dziewką. Pracuje od ósmego roku życia. Jak ją widzisz, wyczerpana jest od zmęczenia, zmordowała się całe rano na kursie tańca, właśnie wychodzi z próby, gdzie ewolucje są trudne jak chińska łamigłówka, i wróci wieczorem. Szczur jest integralną częścią opery: Jest w stosunku do primabaleriny tym, czym czwarty dependent w stosunku do rejenta. Szczur to nadzieja. – Kto płodzi scury? – spytał Gazonal. – Odźwierni, biedacy, aktorzy, tancerze – odpowiedział Bixiou. – Jedynie najgłębsza nędza może podsunąć ośmioletniemu dziecku myśl, aby wydać swoje nogi i stawy na najokrutniejsze męczarnie, aby zostać cnotliwą do szesnastu lub osiemnastu lat jedynie przez wyrachowanie i aby wlec za sobą ohydną wiedźmę, która jest jak nawóz dokoła pięknego kwiatu. Ujrzysz defilujących, jednego po drugim, wszystkich ludzi talentu, wielkich i małych, artystów jeszcze na pniu albo już zżętych, którzy co dzień wznoszą na chwałę Francji ten pomnik nazwany operą, skupienie sił, woli, geniuszu istniejące jedynie w Paryżu... – Widziałem już operę – rzekł Gazonal z lekceważącą miną. – Z miejsca za trzy franki sześćdziesiąt centymów – odparł pejzażysta – tak jak oglądałeś Paryż na ulicy Croix-des-Petits-Champs... nic o nim nie wiedząc... Co dawano w operze, kiedy tam byłeś? – Wilhelma Tella. – Brawo – rzekł pejzażysta – wielki duet Matyldy musiał ci się podobać. No i cóż, jak sobie wyobrażasz, co robiła śpiewaczka, kiedy zeszła ze sceny? – Co robiła?... – Zasiadła do paru tęgich zrazów krwawiącej baraniny, które służący trzymał dla niej gotowe... – Niechże ją drzwi ścisną! – Malibran krzepiła się wódką i to ją zabiło... Inna rzecz! Widziałeś balet, zobaczysz go tutaj w skromnym porannym stroju, nie wiedząc, że twój proces zależy od którychś z tych nóżek... – Mój proces? – Patrz, kuzynie, oto, co nazywają „koryfejką”. Leon pokazał mu wspaniałą istotę, z tych, które w dwudziestym piątym roku przeżyły sześćdziesiąt, o piękności tak niewątpliwej i tak pewnej odbytu, że nie silą się jej pokazywać. Była wysoka, szła zręcznie ze spokojnym spojrzeniem dandysa, a toaleta jej zalecała się rujnującą kosztownością. – To Karabina – rzekł Bixiou, który zarówno jak Leon skinął jej lekko głową, na co Karabina odpowiedziała uśmiechem. – Też osóbka, która może wysadzić twojego prefekta. – Koryfejka?Co to takiego? – Koryfejka, to jest szczur rzadkiej urody, którego matka jej, prawdziwa lub fałszywa, sprzedała w dniu, w którym nie mogła zostać ani pierwszą, ani drugą, ani trzecią baleriną.Taka osóbka przełożyła zawód koryfejki nad wszelki inny, dla tej ważnej racji, iż po tym, jak spędziła młodość, nie mogła obrać innego. Nie przyjęto jej w małych teatrzykach, gdzie trzeba tancerek, nie powiodło się jej w trzech miastach francuskich, gdzie daje się balet, nie miała pieniędzy albo ochoty na jazdą za granicę, bo trzeba ci wiedzieć, że wielka szkoła tańca w Paryżu dostarcza na cały świat tancerzy i tancerek.Toteż aby szczur został kort – fejką, to znaczy figurantką tańca, trzeba, aby miała jakąś ważną przyczyną, która ją wiąże w Paryżu, bogatego człowieka, którego nie kocha, albo biednego chłopca, którego kocha zanadto. Ta, która właśnie przechodziła, która się będzie rozbierała, przebierała trzy razy może tego wieczora, za chłopkę, za księżniczkę, za Tyrolkę, etc, ma jakichś dzieści franków miesięcznie. – Lepiej się ubiera niż nasza prefekcina... – Gdyby pan poszedł do niej – rzekł Bixiou – ujrzałby pan pokojówkę, kucharkę i lokaja. Zajmuje wspaniały apartament przy ulicy SaintGeorges, słowem, jest – w tym stosunku, w jakim są dzisiejsze majątki we Francji do dawniejszych – szczątkiem „panienki z opery” z XVIII wieku. Karabina to potęga: w tej chwili wodzi na nitce du Tilleta, bardzo wpływowego bankiera i posła... – A powyżej tych dwóch scebli baletu co jest jesce? – spytał Gazonal. – Spójrz! – rzekł kuzyn, pokazując mu wytworny powozik, który skręcał z bulwaru w ulicę Grande-Bateliére – oto primabalerina, której nazwisko na afiszu ściąga cały Paryż. Zarabia sześćdziesiąt tysięcy rocznie i żyje jak księżna; wartość twojej fabryki nie wystarczyłaby na kupienie prawa powiedzenia jej trzydzieści razy dzień dobry. – Ba, powiem dzień dobry sam sobie, to będzie o wiele taniej! – Wiedz pan przynajmniej, co można ujrzeć w dziesięć minut w pasażu opery, o!... – rzekł Bixiou. Dwie osoby wychodziły w tej chwili z pasażu, mężczyzna i kobieta. Kobieta nie była ładna ani brzydka, toaleta odznaczała się ową dystynkcją formy, kroju, barwy, która znamionuje artystkę, a mężczyzna dosyć wyglądał na kantora. – Oto – rzekł Bixiou – bas i druga primabalerina. Bas to człowiek olbrzymiego talentu, ale ponieważ bas jest to uboczna rola w partycjach, zarabia ledwie tyle co tancerka. Ta baletnica była sławna, nim pojawiły się Taglioni i Elssler, utrzymała się przy tańcu charakterystycznym, mimice. Gdyby tamte dwie nie odkryły w tańcu nie znanej wprzódy poezji, ta byłaby pierwszorzędnym talentem, ale dziś zeszła na drugi plan. Bądź co bądź, pobiera trzydzieści tysięcy franków i ma wiernego przyjaciela w pewnym parze Francji, bardzo wpływowym w Izbie. A ot, tam, widzi pan tancerkę trzeciej klasy, tancerkę, która istnieje jedynie dzięki wszechpotędze dziennika. Gdyby z nią nie odnowiono kontraktu, ministerium miałoby wroga na karku. Balet w operze to wielka potęga, toteż, w wysokich sferach dandyzmu i polityki jest w znacznie lepszym tonie utrzymywać stosunki z Tańcem niż ze Śpiewem. W fotelach, gdzie siadają bywalcy, słowa: „Pan jest amatorem śpiewu”, są uświęconą drwiną. Przeszedł mały człowieczek skromnie odziany, o pospolitej twarzy. – A oto przechodzi druga połowa kasy opery, to tenor. Nie ma już poematu ani muzyki, ani przedstawienia bez sławnego tenora, którego głos sięga pewnej nuty. Tenor to miłość, to głos, który trafia do serca, który wibruje w duszy, co się wyraża płacą wyższą niż pensja ministra. Sto tysięcy franków za gardło, sto tysięcy franków za parę łydek, oto dwie katastrofy opery. – Osołomiony jestem – rzekł Gazonal – tymi setkami tysięcy franków, które się tu psechadzają. – Bardziej będziesz oszołomiony, drogi kuzynie, chodź tylko za nami... Weźmiemy Paryż, tak jak artysta bierze wiolonczelę, i pokażemy ci, jak się gra na nim, słowem, jak się bawią w Paryżu. – Istny kalejdoskop o siedmiu milach obwodu – wykrzyknął Gazonal. – Zanim będę wam służył za pilota, muszę się widzieć z Gaillardem. – Prawda! Gaillard może być pomocny kuzynowi. – Co to znów za masyna? – spytał Gazonal – To nie maszyna, to maszynista. Gaillard to nasz przyjaciel, który został administratorem dziennika i którego charakter, zarówno jak kasa odznaczają się ruchem podobnym do przypływu morza. Gaillard może pomóc do wygrania twojego procesu. – Jest już przegrany... – To najlepszy moment, aby go wygrać – odparł Bixiou. U Teodora Gaillard, wówczas mieszkającego przy ulicy de Menars, lokaj kazał czekać trzem przyjaciołom w buduarze, powiadając, że pan ma właśnie poufną konferencję... – Z kim? – spytał Bixiou. – Z pewnym człowiekiem, który mu sprzedaje uwięzienie niepochwytnego dłużnika – od – parła wspaniała kobieta, która się ukazała w rozkosznej rannej toalecie. – W takim razie, droga Zuzanno, my, przyjaciele, możemy wejść – rzekł Bixiou. – Cóż za śliczna kobieta! – rzekł Gazonal. – To pani Gaillard – szepnął Leon de Lora kuzynowi do ucha. – Widzisz, mój drogi, najskromniejszą kobietę w Paryżu: miała całe miasto, zadowoliła się mężem. – Co dostojni panowie rozkażą? – spytał jowialny administrator widząc dwóch przyjaciół i imitując Fryderyka Lemaitre. Teodor Gaillard, niegdyś inteligentny człowiek, zgłupiał w końcu tkwiąc wciąż w jednym środowisku; zjawisko nierzadkie w Paryżu. Główny jego wdzięk polegał na przeplataniu rozmowy powiedzeniami z modnych sztuk, wygłaszanymi akcentem sławnych aktorów w tych rolach. – Przychodzimy się poweselić – odparł Leon. – Jeszcze, młodzieńcze! (Odry w Pajacach). – Słowem, rzecz jest pewna: mamy go – rzekł w formie konkluzji człowiek obecny w gabinecie. – Czyś pewien tego, ojcze Fromenteau? – spytał Gaillard. – Oto już jedenaście razy mamy go wieczór, a rano ci się wymyka. – Cóż pan chce? jeszcze nie widziałem takiego dłużnika; to istna lokomotywa: zasypia w Paryżu, a budzi się w Seine-et-Oise. To istny wytrych. Widząc uśmiech na ustach Gaillarda, dodał: – Tak się mówi w naszej branży. Przyskrzynić człowieka, nakryć go, znaczy aresztować. W policji kryminalnej mówią inaczej. Vidocq mówił do swoich klientów: „Dano do stołu”. To zabawniejsze, bo tu chodzi o gilotynę. Gazonal, którego Bixiou szturchnął łokciem, zmienił się cały we wzrok i słuch. – Czy pan smaruje? – spytał Fromenteau groźnie choć zimno. – Chodzi o pięćdziesiąt centymów (Odry w Pajacach) – odparł administrator biorąc pięciofrankówkę i podając ją panu Fromenteau. – A dla kanalii?... – odparł tenże. – Dla jakiej? – spytał Gaillard. – Tej, której używam – odrzekł Fromenteau spokojnie. – Czy jest gorsza? – spytał Bixiou. – Owszem, panie – odparł szpieg. – Są ci, którzy nam udzielają wskazówek nieświadomie i darmo. Głupców i dudków stawiam poniżej kanalii. – Kanalia bywa czasem ładna i sprytna! – wykrzyknął Leon. – Więc pan jest z policji – spytał Gazonal spoglądając z niepokojem i ciekawością na tegosuchego człeczynę, niewzruszonego i odzianego tak jak pisarz u komornika. – O której pan mówi? – rzekł Fromenteau. – Więc są różne? – Bywało ich aż pięć – odparł Fromenteau. – Kryminalna, której naczelnikiem był Vidocq. – Kontrpolicja, której naczelnik jest zawsze nie znany. – Policja polityczna, policja Fouchégo. Następnie policja Spraw Zagranicznych i policja Dworu (Cesarz, Ludwik XVIII, etc), która wodziła się za łby z policją z Quai Malaquais. Skończyło się to za pana Decazes. Ja należałem do policji Ludwika XVIII,byłem w niej od r. 1793 z biednym Contensonem. Leon de Lora, Bixiou, Gazonal i Gaillard spojrzeli po sobie mając w tej chwili wszyscy jedną i tę samą myśl. „Ilu ludzi musiał on posłać na szafot?”, – Dzisiaj chcą sobie dać rady bez nas, cóż za głupstwo! – podjął po pauzie mały człowieczek, który na chwilę stał się tak straszny. – Od roku 1830 w prefekturze chcą uczciwych ludzi; podałem się do dymisji i znalazłem sobie kawałek chleba w łowieniu dłużników... – To prawe ramię straży handlowej – szepnął Gaillard do ucha malarza – ale nie można nigdy wiedzieć, kto go lepiej opłaca, wierzyciel czy dłużnik. – Im bardziej jakieś zajęcie jest świńskie, tym więcej w nim trzeba uczciwości – rzekł sentencjonalnie Fromenteau. – Ja służę temu, kto lepiej płaci. Chcesz pan odzyskać pięćdziesiąt tysięcy, a żałujesz kilku talarów. Daj mi pan pięćset franków, a jutro przyskrzynimy gościa, bo już wczoraj wzięliśmy go na oko. – Pięćset franków dla pana samego? – wykrzyknął Teodor Gaillard. – Lizeta nie ma szala – odparł szpieg, w którego twarzy żaden muskuł nie drgnął. – Nazywam ją Lizetą przez pamięć Bérangera. – Masz pan Lizetę i tkwisz w swoim rzemiośle! – wykrzyknął cnotliwy Gazonal. – To takie zabawne! Są amatorzy rybołówstwa i polowania, a przecie tropić człowieka w Paryżu, to o wiele bardziej zajmujące. – W istocie – rzekł Gazonal sam do siebie – trzeba na to talentu.. – Gdybym panu wyliczył przymioty, jakich żąda się od chwata w naszej branży – rzekł Fromenteau, który szybkim rzutem oka przejrzał Gazonala na wylot – pomyślałby pan, że ja mó – wię, o geniuszu! Czyż nie trzeba nam wzroku rysia? Odwaga. (Wpadać jak bomba do domów, przystępować do ludzi, tak jakby się ich znało, proponować łajdactwa, które zawsze przyjmują, etc.) – Pamięć. – Bystrość. – Pomysłowość (znajdywać w lot podstępy, i to za każdym razem inne, bo szpicel musi się stosować do charakteru i narowów każdego) to dar niebios. – Wreszcie Zwinność, Siła etc. Wszystkie te przymioty, panowie, wymalowane są nad bramą Gimnazjum Amoros jako godło Cnoty! Musimy posiadać to wszystko pod grozą postradania stu franków miesięcznie, jakie nam daje rząd albo też straż handlowa. – Wygląda pan na niepospolitego człowieka – rzekł Gazonal. Fromenteau spojrzał na prowincjonała bez odpowiedzi, bez najmniejszego wrażenia i odszedł nie skłoniwszy się nikomu. Prawdziwy rys geniuszu! – No i cóż, kuzynie, widziałeś wcieloną policję – rzekł Leon do Gazonala. – Działa to na mnie... przeczyszczająco – odparł zacny fabrykant, gdy Gaillard i Bixiou rozmawiali półgłosem. – Odpowiem ci wieczór u Karabiny – rzekł głośno Gaillard i usiadł przy biurku nie widząc ani witając Gazonala. – To impertynent! – wykrzyknął południowiec w progu. – Jego dziennik ma dwadzieścia dwa tysiące abonentów – rzekł Leon de Lora. – To jedna z pięciu potęg obecnej chwili, nie ma czasu rano być uprzejmy... – Jeżeli mamy iść do Izby, aby załatwić jego proces, idźmy najdalszą drogą – rzekł Leon do Bixiou. – Słowa, wypowiedziane przez wielkich ludzi, są niby pozłacane łyżeczki, z których używanie ściera pozłotę; od częstego powtarzania tracą cały blask – odparł Bixiou. – Ale dokąd idziemy? – Tu zaraz, do naszego kapelusznika – odparł Leon.. – Brawo! – wykrzyknął Bixiou. – Jeżeli pójdzie tak dalej, będziemy może mieli zabawny dzień. – Słuchaj, Gazonal – rzekł Leon – pociągnę go za sznurek na twoją intencję, ale bądź poważny jak mumia egipska. Zobaczysz gratis tęgiego oryginała, człowieka, któremu ważność jego przewróciła w głowie. Dziś, mój drogi, każdy chce się, okryć sławą, a najczęściej okrywa się śmiesznością; stąd żywe karykatury, najzupełniej nowe... – Skoro wsyscy będą sławni, jak będzie można rozróżnić? – spytał Gazonal. – Kto jest sławny?... Głupiec – odparł Bixiou. – Pański kuzyn ma krzyż, ja jestem dobrze ubrany i wszyscy na mnie patrzą... Po tej uwadze, która wyjaśni może, dlaczego wielcy ludzie polityczni nie noszą w Paryżu wstążeczki orderowej, Leon wskazał Gazonalowi wypisane złotymi czcionkami znamienite nazwisko „Vital, następca Finota, fabrykant kapeluszy” (a nie jak dawniej kapelusznik), którego reklamy przynoszą dziennikom tyle, co reklamy trzech fabrykantów pigułek lub pralinek. Jest to, co więcej, autor małej rozprawki o kapeluszach. – Drogi panie – rzekł Bixiou pokazując Gazonalowi wspaniałą wystawę. – Vital ma czterdzieści tysięcy franków renty. – I wciąż jest kapelusznikiem! – wykrzykną? południowiec chwytając towarzysza za ramię. – Zobaczysz go – odparł Leon. – Potrzebujesz kapelusz, dostaniesz gratis. – Czy pana Vital nie ma? – spytał Bixiou nie widząc nikogo za kantorem. – Pan robi korektę w gabinecie – odparł subiekt. – Hę?co za styl! – rzekł Leon do kuzyna. Następnie zwracając się do subiekta: – Czy będziemy mogli z nim mówić nie przerywając jego natchnienia? – Proszę wprowadzić panów – rzekł głos. Był to głos dostojny, głos człowieka, który może być wybrany posłem, głos możny i zamożny. I Vital raczył się ukazać osobiście, cały odziany czarno, strojny we wspaniałą koszulę, z diamentem w żabocie. Trzej przyjaciele ujrzeli ładną i młodą kobietę siedzącą przy biurku nad haftem. Vital jest to mąż lat około czterdziestu, u którego wrodzona jowialność znikła pod naciskiem ambicji. Jest średniego wzrostu jak wszystkie bogate natury. Dość zażywny, dbały o swą osobę. Włosy na czole nieco przerzedzone, ale on podkreśla jeszcze tę łysinę, aby sobie nadać wygląd człowieka trawionego myślą. Ze sposobu, w jaki go słucha jego żona, widać, że wierzy w geniusz i dostojeństwo męża. Vital lubi artystów nie przez miłość do sztuki, ale przez koleżeństwo: uważa się za artystę niby to broniąc się przed tym tytułem szlachectwa i powiększając z umysłu dystans, iżby mu powiedziano: „Ależ pan wzniosłeś kapelusz do wysokości nauki!” – Czy znalazł pan dla mnie nareszcie kapelusz? – rzekł pejzażysta. – Jak to! w dwa tygodnie? – odparł Vital – i to dla pana?... Czyż dwa miesiące starczą, aby znaleźć formę, która by odpowiadała pańskiej fizjonomii? O, tu jest pańska litografia, leży tutaj, ja pana dobrze wystudiowałem! Nie zadałbym so – bie tyle trudu dla księcia, ale pan jesteś artystą! I pan mnie rozumie, drogi panie. – Oto jeden z naszych największych wynalazców, człowiek, który byłby wielki jak Jacquart, gdyby zechciał umrzeć troszkę – rzekł Bixiou, przedstawiając Gazonala. – Przyjaciel nasz, fabrykant sukna, wynalazł sposób wyciągania indyga ze starych niebieskich ubrań. Chciał pana ujrzeć jako wielki fenomen, jako człowieka, który rzekł: „Kapelusz to człowiek”. Te słowa oczarowały naszego przyjaciela. Ach, Vital, pan masz wiarę, pan wierzysz w coś, pan żyjesz swoim dziełem. Vital ledwie słuchał, pobladł z przyjemności. – Wstawaj, żono! ten pan, to książę nauki. Na to wezwanie pani Vital wstała. Gazonal ukłonił się. – Czy będę miał zaszczyt przystroić pańską głowę? – spytał Vital z radosną usłużnością. – Ta sama cena co dla mnie – rzekł Bixiou. – Rozumie się! Za całe honorarium żądam jedynie tej przyjemności, aby być czasem cytowany przez panów! Panu trzeba kapelusza malowniczego, a la pan Lousteau – rzekł spoglądając na Gazonala z doktorską miną. – Pomyślę. – Pan sobie zadaje wiele trudu – rzekł Gazonal do paryskiego przemysłowca. – Och, tylko dla kilku osób, dla tych, co umieją ocenić moje względy. Ot, wie pan, w arystokracji jeden jedyny człowiek zrozumiał kapelusz: książę de Bethune. Jakim cudem mężczyźni nie pojmują, tak jak pojmują to kobiety, że kapelusz to pierwsza rzecz, która uderza oko, i nie pomyślą o tym, aby zmienić obecny system, który jest – powiedzmy to – ohydny. Ale wśród wszystkich narodów Francuz jest osobnikiem, który najuparciej tkwi w głupstwie. Ja znam dobrze wszystkie trudności, panowie. Nie mówię o moich pismach w tej materii, którą, jak sądzę, ująłem jak filozof. Mówię wyłącznie jako kapelusznik. Ja jeden umiałem dać charakter haniebnemu nakryciu głowy, którego używa Francja, aż do chwili, w której uda mi się je obalić. Wskazał okropny dzisiejszy kapelusz. – Oto wróg, panowie – rzekł. – „I pomyśleć, że najinteligentniejszy naród na ziemi godził się z tym, aby nosić na głowie tę rurę!” powiedział jeden z naszych pisarzy. Oto falistości, jakie zdołałem nadać tym ohydnym liniom – rzekł wskazując jedną ze swoich kreacji. - Umiem je, jak pan widzi, dostroić do typu każdego osobnika. Oto kapelusz lekarza, kupca, dandysa, artysty, tłuściocha, chudego. Mimo to, to zawsze ohyda! Czy pan dobrze chwyta moją myśl? Ujął kapelusz niski o szerokich brzegach. – Oto stary kapelusz Klaudiusza Vignon, wielkiego krytyka, człowieka wolnego i birbanta... Pojednał się z rządem, mianują go profesorem, bibliotekarzem, pisuje już tylko w Debetach, zostaje referendarzem, ma szesnaście tysięcy franków pensji,zarabia cztery tysiące w dzienniku, ma legię... Oto jego nowy kapelusz. Vital pokazał kapelusz o kroju i rysunku istotnie juste-milieu. – Powinien mu pan był zrobić kapelusz pajaca! – wykrzyknął Gazonal. – Pan jest geniuszem pierwszej klasy, panie Vital – rzekł Leon. Vital skłonił się. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, czemu pańskie sklepy są otwarte najpóźniej ze wszystkich, dłużej nawet niż kawiarnie i winiarnie? Doprawdy, to mnie intryguje – rzekł Gazonal. – Po pierwsze, nasze magazyny efektowniejsze są przy świetle niż za dnia. A potem, na dziesięć kapeluszy, które sprzedaje się w dzień, sprzedaje się pięćdziesiąt wieczorem. – Wszystko w Paryżu jest dziwne – rzekł Leon. – Otóż mimo moich wysiłków i sukcesów – podjął Vital wracając do swej oracji – trzeba dojść do kapelusza z okrągłą główką. Do tego dążę! – A jaka jest przeszkoda? – spytał Gazonal. – Taniość, drogi panie! Wyrabia się piękne kapelusze jedwabne po piętnaście franków. To zabija nasz handel, bo w Paryżu nikt nie ma piętnastu franków na nowy kapelusz. Kapelusz kastorowy kosztuje trzydzieści franków: wciąż to samo zagadnienie. Mówię kastorowy, ale w istocie nie sprzedaje się we Francji ani dziesięciu funtów kastorowej sierści. Artykuł ten kosztuje trzysta pięćdziesiąt franków funt; trzeba jedną uncję na kapelusz, zresztą kapelusz kastorowy jest do niczego. Ta sierść źle się farbuje, rudzieje w kwadrans na słońcu; na gorącu kapelusz się gurbi. To, co nazywamy kastorem, to po prostu sierść zajęcza. Najlepsze robi się z grzbietu, poślednie z boków, najlichsze z brzucha. Zdradzam panom tajemnice rzemiosła, bo panowie jesteście ludzie honoru. Ale czy mamy na głowie zająca czy jedwab, piętnaście czy trzydzieści franków, problem jest wciąż nie do rozwiązania. Zawsze trzeba zapłacić za kapelusz, oto dlaczego kapelusz zostaje tym, czym jest. Honor bławatnej Francji będzie ocalony w dniu, w którym szary kapelusz z okrągłą główką będzie kosztował sto franków! Będziemy mogli wówczas, jak krawcy, udzielać kredytu. Aby dojść do tego rezultatu, trzeba by się zdecydować na noszenie klamry i złotej wstążki, piór, jedwabnego podbicia, jak za Ludwika XIII i XIV. Wówczas nasz prze – mysł, wchodząc w dziedziną fantazji, rozrósłby się dziesięciokrotnie. Rynek świata należałby do Francji, jak w modach kobiecych, którym Paryż zawsze będzie dawał ton, podczas gdy nasz obecny kapelusz można wyrabiać wszędzie. Dziesięć milionów zagranicznych pieniędzy jest rocznie do zdobycia dla naszego kraju w tej materii... – To rewolucja! – rzekł Bixiou udając entuzjazm. – Tak, radykalna, bo trzeba zmienić formę. – Pan jest jak Luter – rzekł Leon, który zawsze ma słabostkę do kalamburu – pan marzysz o reformie. – Tak, panie. Ach, gdyby dwunastu czy piętnastu artystów, kapitalistów lub dandysów, którzy dają ton, zechciało zdobyć się na odwagę na dwadzieścia cztery godzin, handel francuski wygrałby piękną bitwę! Ot, właśnie mówiłem żonie: aby to osiągnąć, oddałbym cały majątek! Tak, całą moją ambicją jest odrodzić kapelusz i zniknąć. – To człowiek kolosalny – rzekł Gazonal wychodząc. – Ale ja wam powiem, że wszystkie wasze oryginały mają coś z południowców... – Chodźmy tędy – rzekł Bixiou wskazując ulicę św. Marka. – Zobacymy jesce coś nowego?... – Zobaczysz lichwiarkę szczurów, koryfejek, kobietę, która posiada tyleż ohydnych sekretów, ile pan widzisz sukien wiszących w jej oknie – rzekł Bixiou. I wskazał sklep, którego niechlujstwo tworzy jakby plamę wśród olśniewających nowoczesnych magazynów. Front tego sklepu malowany był w r. 1820, a bankructwo zostawiło go zapewne właścicielowi domu w wątpliwym stanie. Kolor znikł pod podwójną warstwą nałożoną przez czas i grubo przysypaną kurzem; szyby brudne, klamka otwierała się sama, jak we wszystkich miejscach, z których wychodzi się śpieszniej, niż się weszło. – Co powiesz o tym, czy to nie jest cioteczna siostra śmierci? – szepnął rysownik do ucha Gazonala, pokazując mu za ladą straszliwą wiedźmę. – Nazywa się pani Nourisson. – Ile za tę gipiurę, proszę pani – spytał fabrykant, który chciał iść o lepsze z werwą artystów. – Dla pana, który przybywasz z daleka, niech ci będzie trzysta franków – odparła. Dostrzegłszy żywość właściwą ludziom z południa, dodała wzruszonym głosem: – To po biednej księżnej de Lamballe. – Jak to, tak blisko zamku? – wykrzyknął Bixiou. – Panie, oni w to nie wierzą – odparła. – Droga pani, my nie przychodzimy, aby kupować – rzekł mężnie Bixiou. – Widzę to, proszę pana – odparła pani Nourisson. – Mamy różne rzeczy do sprzedania – ciągnął znakomity karykaturzysta. – Mieszkam przy ulicy Richelieu, numer 113, szóste piętro. Gdyby pani zechciała zajść na chwilę, mogłaby pani zrobić bajeczny interes... – Ten pan chce może kilku łokci muślinu, które dobrze na kimś leżą – rzekła z uśmiechem. – Nie,chodzi o suknię ślubną – odparł poważnie Leon de Lora. W kwadrans później pani Nourisson przyszła w istocie do artysty, który na zakończenie tego żarciku zabrał do siebie Leona i Gazonala. Pani Nourisson zastała ich poważnych na kształt autora, którego praca nie zyskała sukcesu, na jaki zasługuje. – Pani – rzekł nieustraszony kawalarz pokazując parę damskich pantofli – to po cesarzowej Józefinie. Trzeba było odpłacić pani Nourisson równą monetą jej księżnę de Lamballe. – To?... – rzekła – to robione w tym roku; nie widzi pan marki pod spodem? – Czy pani się nie domyśla, że te pantofle to przedmowa – odparł Leon – mimo że zazwyczaj stanowią one zakończenie romansu? – Mój obecny tutaj przyjaciel – podjął Bixiou wsikazując południowca – ma ważny interes rodzinny w tym, aby się dowiedzieć, czy pewna młoda osoba z dobrego i zamożnego domu, którą pragnie zaślubić, popełniła błąd. – Ile pan daje? – spytała spoglądając na Gazonala, którego już nic nie dziwiło. – Sto franków – odpowiedział fabrykant. – Całuję rączki! – rzekła z grymasem, który zawstydziłby szympansa. – Ileż pani tedy chce, moja złociutka pani Nourisson? – rzekł Bixiou ujmując ją wpół. – Przede wszystkim, moi drodzy panowie, od czasu jak uprawiam moje rzemiosło, nie widziałam jeszcze nikogo, ani mężczyzny, ani kobiety, żeby się targował o szczęście. A potem, powiedzieć wam? Jesteście trzej kawalarze – odparła krzywiąc w uśmiechu zimne wargi i podkreślając ten uśmiech wyrazem kociej nieufności. – Jeżeli nie chodzi o pańskie szczęście, chodzi o pański majątek, a na tych wyżynach, na których mieszkacie, tym mniej można się targować o posag. No – dodała przybierając słodką minę – o co chodzi, moje gołąbki? – O firmę Beunier i Spółka – odparł Bixiou rad dowiedzieć się czegoś o osobie, która go interesowała. – Och! – rzekła – za to wystarczy dwadzieścia franków. – A to jak? – Mam wszystkie klejnoty matki, do trzech miesięcy zostanie w jednej koszuli. Już sama nie wie, skąd ma wycisnąć pieniędzy na procenty od tego, co jej pożyczyłam. Tedy chcesz się żenić, figlarzu?... – rzekła. – Daj pan czterdzieści franków, napyskuję wam więcej niż za sto talarów. Gazonal pokazał czterdziestofrankówkę, a pani Nourisson podała przerażające szczegóły tajemnej nędzy kilku kobiet rzekomo z towarzystwa. Wprawiona w dobry humor tandeciarka odsłoniła swoją fizjonomię. Nie zdradzając żadnego nazwiska, żadnej tajemnicy, przyprawiła o dreszcz dwóch artystów, wykazując im, że mało które szczęście w Paryżu nie opiera się na chwiejnych podstawach kredytu. Ma w swoich szufladach nieboszczki babki, żyjące dzieci, nieboszczyków mężów, umarłe wnuczki, wspomnienia oprawne w złoto i brylanty! Dowiedziała się przerażających historii wypytując nawzajem o siebie swoich klientów, wydzierając im ich tajemnice w chwili namiętności, kłótni, gniewu oraz w czasie owych obleśnych rozmówek, jakimi dobija się targu o pożyczkę. – Skąd pani wpadło do głowy chwycić się podobnego rzemiosła? – Dla mego syna – odparła naiwnie. Prawie zawsze stręczycielki usprawiedliwiają swoje rzemiosło wielce szlachetnymi racjami. Pani Nourisson przedstawiła się jako osoba, która straciła kilku narzeczonych; trzy córki źle się pokierowały, słowem, postradała wszystkie iluzje! Pokazała kwity lombardu, gdzie musiała zastawić swoje najpiękniejsze fanty, rozwodziła się nad tym, jak jej rzemiosło jest niepewne. Jęczała o swoich kłopotach na najbliższego pierwszego. Okradają ją strasznie, mówiła. Dwaj artyści spojrzeli po sobie. – Czekajcie, dzieci, pokażę wam, w jaki sposób nas naciągają! Nie chodzi o mnie, ale o moją sąsiadkę z przeciwka, panią Mahuchet, obuwie damskie. Pożyczyłam pieniędzy jednej hrabinie, kobiecie, która ma za wiele namiętności jak na swoje dochody. Panoszy się to w pięknych meblach, we wspaniałym apartamencie, przyjmuje, fetuje, rozbija się jak wszyscy diabli! Winna jest tedy trzysta franków swojej szewcowej, a wydawała proszony obiad nie dalej jak przedwczoraj. Szewcowa, która dowiedziała się tego przez kucharkę, przychodzi do mnie. Łamiemy sobie głowę, co począć; ona chce robić skandal, ja jej powiadam: „Moja droga pani Mahuchet, na co się to zdało, na to, aby się zohydzić”. Lepiej uzyskać dobry fant. Niech trafi kosa na kamień. I nie psuć sobie wątroby. Szewcowa chce tam iść, prosi mnie, aby jej pomagać; idziemy. „Jaśnie pani nie ma w domu. – Znamy to. – Zaczekamy – powiada stara Mahuchetowa – choćbym miała czekać do północy”. I rozsiadamy się w przedpokoju, i czekamy. Rozmawiamy. A tu drzwi skrzypią i przetwierają się, i kroki, i głosy... Dla mnie to wszystko było przykre. Zaczynają się schodzić na obiad. Pojmujecie panowie, jak to razem wyglądało. Hrabina posyła pannę służącą, aby udobruchać Mahuchetową. „Jutro pani dostanie wszystko!” Słowem, wszystkie numery!... Nic nie chwyta. Hrabina, wystrojona jak na niedzielę, przychodzi do jadalni. Mahuchetową, która ją usłyszała, otwiera drzwi i zjawia się. Awantura! Dopieroż, widząc stół lśniący od srebra (tace, świeczniki, wszystko błyszczało jak monstrancje), wypuszcza się jak ta furia i rozdziawia gębę: „Kiedy kto żyje za cudze pieniądze, powinien by się oszczędzać i nie wyprawiać obiadów. Być hrabiną i wisieć na trzysta franków u biednej szewcowej, która ma siedmioro dzieci!...” Możecie sobie panowie wyobrazić, co ona tam wygarnęła, ot kobiecina bez wychowania. Kiedy hrabina próbowała coś rzec na usprawiedliwienie (brak gotówki), Mahuchetową wykrzykuje: „Moja pani, masz tu pani srebro, zastaw pani to nakrycie i zapłać mi!” – „Niech pani weźmie sama”– rzecze hrabina zgarniając sześć nakryć i pchając je jej w rękę. Pędzimy po schodach... a ba! to się udało! Nie, na ulicy łzy naszły do oczu Mahuchetowej, odniosła nakrycie przepraszając, zrozumiała nędzę tej hrabiny, nakrycie było cynowe!... – Cyna wstydząca się żebrać – rzekł Leon de Lora, w którym dawny Mistigris odzywał się często. – A, mój drogi panie – rzekła pani Nourisson oświecona tym konceptem – pan jest artystą, pan pisze sztuki do teatru, mieszka pan przy ulicy du Helder, żył pan z panną Antonią, wiem, znam... Rozumiem, panowie chcieliby mieć jakąś grandessę w wielkim stylu, Karabinę albo Mousqueton, Malagę albo Jenny Cadine. – Malaga, Karabina, ależ to myśmy je zrobili tym, czym są!... – wykrzyknął Leon de Lora. – Przysięgam pani, droga pani Nourisson, że chcieliśmy jedynie mieć przyjemność poznania pani. Pragnęliśmy nieco szczegółów co do pani przeszłości; dowiedzieć się, po jakiej pochyłości osunęła się pani w swoje rzemiosło – rzekł Bixiou. – Byłam gospodynią u pewnego marszałka Francji, księcia d’Ysembourg – rzekła przybierając pozę godną Doryny. – Pewnego rana przychodzi jedna z najwytworniejszych hrabin cesarskiego dworu i chce mówić z marszałkiem. potajemnie. Ja oczywiście dalejże podsłuchiwać. Kobiecina zalewa się łzami, zwierza się temu dudkowi marszałeczkowi (książę d’Ysembourg, ten Kondeusz Cesarstwa, marszałeczek!), że jej mąż, który służył w Hiszpanii, zostawił ją bez grosza. Jeżeli nie dostanie zaraz tysiąca albo dwóch, dzieci zostaną bez chleba, ona nie będzie miała jutro co jeść. Mój marszałeczek, dość szczodry w owym czasie, dobywa z sekretarzyka dwa tysiące franków. Przyglądam się tej hrabinie na schodach tak, aby mnie nie widziała; śmiała się z zadowoleniem tak mało macierzyńskim, że sunę za nią aż na ganek i słyszę, jak mówi cicho strzelcowi: „Do Leroy”. Pędzę tam. Moja matka rodziny wchodzi do tego słynnego kupca przy ulicy Richelieu, znacie... Zamawia i płaci suknię za tysiąc pięćset franków. Wówczas płaciło się za suknię przy zamówieniu. Na trzeci dzień mogła się pokazać na balu u ambasadora wysztafirowana jak kobieta, która chce się podobać równocześnie wszystkim i komuś jednemu. Od tego dnia powiedziałam sobie: „Mam zajęcie! Kiedy już nie będę młoda, będę pożyczała na szmatki wielkim paniom, bo namiętność nie rachuje i płaci ślepo”. Jeżeli panowie szukacie tematów do komedii, mogę wam ich dostarczyć... Po tej tyradzie, na której odcisnęły się ślady wszystkich faz jej poprzedniego życia, wyszła zostawiając Gazonala równie przerażonego tym zwierzeniem, jak pięcioma żółtymi zębami, które pokazała usiłując się uśmiechnąć. – I co teraz zrobimy? – spytał Gazonal. – Weksle!... – rzekł Bixiou, który gwizdnął na odźwiernego. – Potrzebuję pieniędzy i pokażę panu, na co się zdadzą odźwierni. Pan sądzi, że oni są do otwierania bramy; tymczasem oni są po to, aby ratować z kłopotu ludzi bez zajęcia jak na przykład ja, artystów, których biorą pod swoje opiekuńcze skrzydła.Toteż, prędzej czy później, mojego anioła czeka nagroda Montyona. Gazonal otworzył oczy, niczym, jak to mówią, wół na malowane wrota. Człowiek w średnim wieku, wpół sługus, wpół woźny, straszliwie zatłuszczony, z tłustymi włosami, tłustym brzuszkiem, z cerą bladą i wilgotną, jak u przełożonej klasztoru, w pantoflach, w błękitnym surducie i szarych pantalonach zjawił się szybko. – Czym panu mogę służyć?... – rzekł tonem protekcyjnym i uniżonym zarazem. – Ravenouillet... Zowie się Ravenouillet – rzekł Bixiou zwracając się do Gazonala. – Czy masz naszą książkę płatności? Ravenouillet wydobył z kieszeni książkę najbardziej lepiącą się, jaką Gazonal kiedykolwiek widział. – Zapisz od dziś za trzy miesiące te dwa weksle, każdy po pięćset franków, które mi podpiszesz. I Bixiou podał mu dwa akcepty handlowe, już wypełnione, wystawione na jego zlecenie przez Ravenouilleta. Ravenouillet podpisał je natychmiast i zapisał w tłustej książeczce, w której żona jego notowała długi lokatorów. – Dziękuję, Ravenouillet – rzekł Bixiou. – Masz tu lożę do Vaudeville. – Moja córka zabawi się dziś wieczór – rzekł Ravenouillet odchodząc. – Jest nas tu siedemdziesięciu jeden lokatorów – rzekł Bixiou. – Przeciętna tego, co się jest dłużnym Ravenouilletowi, wynosi sześć tysięcy franków miesięcznie, osiemnaście tysięcy franków kwartalnie, za same zaliczki i opłaty listów, nie licząc komornego. To Opatrzność... za trzydzieści od sta, które mu dajemy bez żadnych upominań się z jego strony... – O, Paryż, Paryż!... – wykrzyknął Gazonal. – Idziemy – rzekł Bixiou, który tymczasem podpisał weksle. – Pokażę ci, kuzynie Gazonal, jeszcze jednego aktora, który nam zagra gratis cudowną scenę. – Dokąd? – spytał Gazonal. – Do lichwiarza. Po drodze opowiem ci początki naszego przyjaciela Ravenouillet w Paryżu. Przechodząc koło izdebki odźwiernego Gazonal ujrzał pannę Lucję Ravenouillet, która trzymała w rękach nuty; była uczennicą konserwatorium. Ojciec czytał gazetę, a matka miała w rękach listy, które niosła lokatorom. – Dziękuję panu, panie Bixiou – rzekła mała. – To nie szczur – rzekł Leon do kuzyna – to poczwarka konika polnego. – Zamieniają się role – rzekł Gazonal – wy otwieracie tej córeczce odźwiernego drzwi do teatru. – Czyżby się miał wyrobić w naszym towarzystwie? – wykrzyknął Leon zachwycony. – Oto historia Ravenouilleta – rzekł Bixiou, skoro trzej przyjaciele znaleźli się na bulwarach. – W roku 1831 Massol, pański radca stanu, był wraz adwokatem i dziennikarzem. Wówczas chciał zostać tylko ministrem sprawiedliwości, raczył zostawić Ludwika Filipa na tronie. Ale trzeba mu przebaczyć jego ambicję, jest rodem z Carcassonne. Pewnego ranka widzi wchodzącego młodego krajana, który powiada: „Pan mnie zna dobrze, panie Massol, jestem synem pańskiego sąsiada sklepikarza. Przybyłem tutaj, bo tak gadali u nas, że tutaj każdy znajdzie coś dla siebie...” Kiedy Massol usłyszał te słowa,przeszedł go dreszcz. Powiedział sobie w duchu, że gdyby miał nieszczęście dopomóc temu krajanowi, którego zresztą zupełnie nie znał, cały departament zwali mu się na kark; że straci na tym kilka dzwonków, kilkanaście sznurków od dzwonka, dywan, że jego jedyny służący porzuci go, że będzie miał nieprzyjemności z gospodarzem w kwest