10348

Szczegóły
Tytuł 10348
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10348 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10348 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10348 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LESŁAW FURMAGA MIĘDZY CAPE TOWN I CASABLANCĄ 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 PROLOG Panował gęsty mrok. Wielkie neonowe napisy i pokrzyżowane rzędy ulicznych lamp stopiły się w odległą jasność i opalizowały łuną. Mimo iż w pobliżu portu należało spodziewać się innych statków, światła okrętowe „Róży Południa” były wygaszone. Jedynie na twarz sternika padał nikły blask światła kompasowego. Człowiek pochylony nad busolą zdawał się drzemać; niewielkie ruchy jego rąk w rękawiczkach na miniaturowym szturwale były prawie niewidoczne. Obserwował jednak pilnie wychylenia róży wiatrów. Księżyc błysnął i oświetlił na chwilę kadłub o pięknej linii burt z piramidą żagli na maszcie i sztagu. Sternik powoli obracał szturwał i luzował szoty, jacht odpadł z wiatrem znacznie przyspieszając. Po chwili druga postać wychyliła się z kabiny. – Kurs dwieście siedemdziesiąt – padła komenda. – Tak trzymam – mruknął sternik. – Uruchamiam silnik – dodał ten z kabiny. – Punktualnie o 23.30 zadudnił diesel i żaglowiec prostując się na stępce jeszcze bardziej zwiększył szybkość. Tej nocy kuter starego Ahmeda zdążał po udanym połowie do domu kursem północnowschodnim przecinając tor wodny do Casablanki. Ahmed Ali wystawił głowę z prymitywnej sterówki, gdyż usłyszał pomruk małego silnika, a ponieważ nie zobaczył żadnego statku, wychylił się jeszcze bardziej i uważnie patrzył przez dziób kutra. Morze było czarne, niebo ciemne, nic nie działo się dookoła. Właśnie w tej chwili sternik na jachcie poruszył się niespokojnie. Jego uwaga, skupiona dotychczas na utrzymywaniu kursu, zwrócona została w inną stronę. Usłyszał dudnienie kutrowego silnika i zobaczył światło pozycyjne niewielkiego statku, który szedł na dziób „Róży Południa”. Sternik wyluzował szot i żagiel, wziął pełniejszy wiatr, jacht zmienił kierunek schodząc z kursu kutra. – Stop maszyna! Druga ciemna postać wyjrzała z kabiny. – Co? – Stop maszyna?! – i padło też przekleństwo. Silnik zamarł. Zapanowała cisza. Światło pozycyjne kutra spływało teraz wzdłuż prawej burty jachtu, było niedaleko. Żaglowiec z wydętymi żaglami sunął niemal bezszelestnie nadal ze znaczną szybkością. Właśnie wówczas Ahmed Ali zobaczył mknący cień nad czarną wodą. Pomruk silnika jakby przepadł w ciemności, biała zjawa przesunęła się i znikła w mroku za rufą kutra. Ali zapalił reflektor. Snop światła rozjaśnił grzbiety fal wydobywając z czerni przesuwające się względem siebie ruchome płaszczyzny morza, biegł chwilę za rufą „Róży Południa”, musnął jej burtę i wspiął się na żagle, gubiąc je jednak natychmiast. W kokpicie znów padło przekleństwo. Światło reflektora błądziło po falach, po czym zgasło. Kuter poszedł dalej swoim kursem. Rybak ciągle patrzył tam, gdzie przepadła zjawa. – Co to było? – zapytał głos z kubryka. – Nie oświetlony żaglowiec – odparł Ali. – Masz przywidzenia, stary – parsknął ten z kubryku. – Oczy już bolą – mruknął Ali. 5 Jacht tymczasem wrócił na poprzedni kurs, jego niewielki silnik niezależnie od postawionych żagli znów mruczał pod pokładem. W kabinie zapaliło się mdłe światełko, człowiek pochylony nad mapą coś liczył zapisując drobne cyferki na skrawku papieru, był także w skórkowych rękawiczkach i nie zdjął ich nawet przy tej czynności. Po pewnym czasie wyszedł z lornetą na pokład, prześlizgnął się między nadbudówką i wantami w kierunku dziobu lustrując przez wielkie soczewki morze wprost na kursie, po czym wrócił do kabiny. Sternik nadal prowadził jacht prosto w ciemność. Na pełnym morzu fala była większa i wiatr silniejszy, małym kadłubem kołysało coraz bardziej. Znów upłynęło kilkanaście minut, zdawałoby się spokojnej żeglugi i nagle sternik podniósł się z miejsca i zbliżył do włazu. – Maszyna stop! – niemal krzyknął. Mały diesel zamarł. Szef wyprawy odłożył mapę, wyjrzał na. pokład i spostrzegł z lewej burty zielone światło. W chwilę później przez lornetę zobaczył znacznie więcej. – Policyjna łódź – mruknął do sternika. – Są daleko. Chyba nie zauważą – odparł tamten. Głos jego zdradzał jednak niepokój. Zielone światło zatoczyło bardzo szybko szeroki łuk za rufą „Róży Południa” i zamigotało po przeciwnej burcie, dobrą milę od jachtu. Policyjna łódź przecięła skośnie kurs „Róży Południa” przepadając w ciemności. Wszystko było w porządku. W kokpicie jachtu błysnął płomyk zapałki, a po chwili wokół światła kompasowego żarzyły się dwa ogarki papierosów. Po godzinie i czterdziestu minutach przed jachtem wyłonił się podłużny kształt motorowca. „Róża Południa” dobiła do jego burty. Ze statku spuszczono linkę oraz rzucono dwa kosze. Ludzie z jachtu poczęli zaraz wypełniać je lekkimi paczkami, które natychmiast wędrowały na pokład motorowca. Gdy transfer dobiegał końca, okazało się, że brakuje kilku opakowań dziwnego towaru i sternik zapalił światło w kabinie. Wnętrze saloniku było bogate. Tuż nad barkiem zwracała uwagę niezwykła maska. Misternie wykonana w hebanie inkrustowanym złotem twarz dziewczyny. Szef wyprawy, człowiek w skórzanej kurtce, zatrzymał się mimo pośpiechu przy rzeźbie, patrzył na nią długo, aż ten drugi syknął, aby podał mu dalsze paczki. Robotą ruszyła znowu. Gdy ostatni kosz pojechał do góry, z motorowca opuszczono spory juk. Człowiek w skórzanej kurtce otworzył go i zajrzał do środka. Były tam jakieś papiery zwinięte w rulon oraz równo poukładane paczki pieniędzy. Niedługo potem jacht odbił od motorowca i skierował się na wschód, w stronę Casablanki. Dookoła nadal panowała ciemność. Teraz żegluga przebiegała bez zakłóceń, na pokładzie jak przedtem panowała cisza. Szef schował łuk do skrytki, tam gdzie przedtem ukryta była część towaru. Zaraz też mały żaglowiec rozbłysnął wszystkimi światłami. Gdy port był niedaleko, szef wyprawy podszedł do maski zawieszonej na szocie, zawahał się, po czym włożył hebanowe cacko za koszulę. W basenie jachtowym łodzie drzemały przy nabrzeżach. Człowiek w kurtce zrzucił grotżagiel, ale przy sztakslach coś mu się poplątało. Nie znał tego jachtu. Statek bez żagli stał się bardziej posłuszny silnikowi oraz woli sternika. Gdy dobił, na keję wjechał mały alfa romeo. Wysiadł zeń Europejczyk niewielkiego wzrostu i wskoczył na pokład jachtu, był także w rękawiczkach. – Mieliśmy kłopoty... policyjna łódź – powiedział doń sternik. Przybyły bez słowa wszedł do kabiny. – Juk?! – rzucił krótko. Gdy otrzymał torbę, zajrzał do jej środka. Zobaczywszy zwinięte w rulon papiery i pieniądze uśmiechnął się nieznacznie. Ludzie z załogi jachtu przyglądali się przybyłemu czujnie. Spostrzegł to. – Należy się wam jeszcze po paczce – powiedział sięgając do kieszeni. – A to co?! – wykrzyknął zwracając się w stronę kokpitu. Ludzie z załogi jachtu spojrzeli w tamtą stronę. Przybyły błyskawicznie wyjął z zanadrza pistolet małego kalibru z tłumikiem. Strzelił do bliżej stojącego sternika. Mimo pośpiechu mierzył precyzyjnie. Sternik zwalił się na dywan. Padł następny strzał, też celny, prosto w 6 pierś człowieka w skórzanej kurtce, który zatoczył się i oparł o barek, trafiając ręką na popielnicę z brązu w kształcie koła ratunkowego. Chwycił ją i uderzył w głowę napastnika. Padł następny strzał, kula utkwiła w boazerii. Człowiek z pistoletem upadł na kolana, chwilę walczył z bólem i oszołomieniem. Krew zalała mu oczy. Przetarł dłonią twarz, znów uniósł broń do góry. W tej chwili został kopnięty w podbródek, uniósł się na kolanach i zwalił na bok. Dłoń trzymająca broń rozluźniła się. W kabinie zapanowała cisza. Mężczyzna w skórzanej kurtce nie wyglądał na rannego. Pochylił się nad towarzyszem rejsu, zajrzał w jego źrenice. Po twarzy przebiegł mu grymas. W tej chwili na kei nie opodal „Róży Południa” stanął autokar, z którego wysypało, się hałaśliwe towarzystwo, strzelały butelki szampana. – Niech żyje młoda para! – Młoda para na morze! – rozlegały się krzyki. Weselni biesiadnicy szturmowali jacht zacumowany tuż obok. Mężczyzna w skórzanej kurtce chwycił juk i przywiązał sobie jego troki do pasa, ostrożnie otworzył dziobowy skajlajt i wyjrzał na zewnątrz. Dziób jachtu od strony nabrzeża zasłaniała duża motorówka. Człowiek w skórzanej kurtce z jukiem przy pasie zsunął się zręcznie do wody, nurkując pod kadłubami małych łodzi w kierunku jachtu weselników. Tymczasem mężczyzna za kierownicą małego samochodu wypalił trzeciego papierosa. Obserwował weselnych gości niecierpliwiąc się. Rozumiał, że jego wspólnik musi poczekać, aż to nieprzewidziane towarzystwo odpłynie i autokar odjedzie. W tej chwili naprawdę niepotrzebni byli tutaj świadkowie. Na keję podjeżdżały jednak wciąż nowe samochody, do burty białego jachtu holowano drugą wielką motorówkę, a więc bankiet zapowiadał się w porcie, nie na morzu. Czas mijał, gangster wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku „Róży Południa”. Skoczył do kokpitu, wszedł do kabiny i cofnął się natychmiast. Odbezpieczył broń. Obok bezwładnego ciała zastrzelonego sternika leżał zalany krwią z rozbitej głowy jego zabójca. Wystarczył rzut oka, aby stwierdzić, że wyprowadzenie rannego z jachtu w tej sytuacji jest niemożliwe. Gangster rozejrzał się po kabinie, juku nie było, nie pomogły pospieszne poszukiwania. Tymczasem goście weselni zauważyli, że na „Róży Południa” coś się dzieje. Kilkoro młodych ludzi z butelkami szampana szło do sąsiada z przystani widocznie z weselnym zaproszeniem. 7 I. YAXY DAXY Ms. „Pasat” gotowy był do wyjścia z Casablanki. Ochmistrz jeszcze raz przeliczył książeczki żeglarskie załogi. Brakowało jednej. Ktoś nie wrócił na pokład. Należało ustalić kto. „Pasat” – dalekomorska baza – odbierająca rybę od trawlerów łowiących na szelfie Namibii, jeszcze dalej wokół Południowych Szetlandów oraz na Antarktyce koło Georgii Południowej, miał załogę bardzo liczną: stu osiemdziesięciu ludzi. Ustalenie, kto wracając z miasta nie oddał dokumentu, zajęło kierownikowi działu gospodarczego około godziny. Gdy okazało się, że brakuje książeczki Kasprzyka, asystenta z maszyny, statek przygotowany był już ostatecznie do zabrania cum i wyruszenia w morze. Ogłoszono kilkakrotnie przez megafony, żeby asystent natychmiast zgłosił się do odprawy, lecz wezwania te pozostały bez odpowiedzi. Kasprzyka widziano ostatni raz poprzedniego dnia rano, gdy schodził ze statku. W kabinie, którą dzielił z trzecim mechanikiem, panował względny porządek. Rzeczy osobiste i przedmioty wartościowe, jak niedawno kupiony radiomagnetofon i japoński aparat fotograficzny, leżały w szafie, tam gdzie zwykle. W notesie na półce ochmistrz z trzecim mechanikiem znaleźli spory zwitek banknotów dolarowych i hiszpańskich pesetów. W pudełku obok leżał złoty łańcuszek i duży sygnet, który asystent zwykł nosić, gdy schodził na ląd. Sprawa opuszczenia statku z myślą pozostania w Maroku nie wchodziła więc w rachubę. Asystent Kasprzyk należał do marynarzy zdyscyplinowanych i nie zdarzyło się nigdy dotąd, aby wszedł z regulaminem w taki konflikt, jak nieprzybycie na burtę przed wyjściem w morze. Kapitan, mimo iż statek był już nieco opóźniony przez silny sztorm w Zatoce Biskajskiej, zdecydował się czekać. Asystent jednak nie wrócił. Przed północą „Pasat” wyszedł w morze bez jednego członka załogi na pokładzie. Wydarzenie takie związane jest zawsze z szeregiem kłopotów. Na statku obowiązuje swoisty system wacht, należy więc natychmiast tak zorganizować pracę, aby brakującego człowieka mogli zastąpić inni marynarze. Trzeba też od razu zawiadomić policję w porcie, gdzie rzecz miała miejsce oraz armatora w kraju, sporządzić protokół przedmiotów pozostawionych przez zaginionego i wykonać kilka innych czynności. Wszystko to kapitan zarządził natychmiast. Sprawa nie dawała mu jednak spokoju z uwagi na okoliczności zniknięcia asystenta. Bywa, że młodzi ludzie pracę na morzu traktują jako krótkotrwałą przygodę, a zaokrętowanie jako możliwość nie całkiem legalnej emigracji. Kasprzyk skończył Wyższą Szkołę Morską z wynikiem dobrym. Był zdyscyplinowany i robił wrażenie człowieka związanego z morzem na zawsze. Nie był żonaty, ale miał narzeczoną, którą kapitan i starszy oficer znali z widzenia. Na „Pasacie” pływał już dwa lata i wkrótce szykował mu się awans. Taka opinia oraz wykaz rzeczy pozostawionych przez zaginionego świadczyły, że pozostał w Casablance nie z własnej woli. Szybki motorowiec rozciągając niewielkie fale zbliżał się tymczasem do Las Palmas. Postój w Casablance nie był planowany, armator zawiadomił kapitana już na trawersie Gibraltaru, że z Maroka należy zabrać dodatkowy ładunek. Była to mrożona ryba w kartonach. Towar taki wymagał schłodzonych ładowni, jakimi dysponował płynący bez pełnego obciążenia na szelf Afryki Południowej „Pasat”. W Las Palmas postój jak zwykle planowany był wcześniej. Może więc tam dogoni swój statek spóźniony asystent. Niestety, tuż przed wejściem bazy do portu na Wyspach Kanaryjskich, kapitan Osowski otrzymał wiadomość od agenta, który donosił, że policja w Casablance przypuszcza, iż asystent Kasprzyk zginął na jachcie należącym do obywatelki brytyjskiej – starej milionerki zamieszkującej w Maroku. Człowiek, odpowiadający rysopisowi asystenta, otrzymał postrzał z pistoletu małego kalibru i poniósł śmierć na miejscu. Obok jego ciała znaleziono zwłoki znanego policji gangstera, płatnego mordercy Alberta Steinke zwanego „Carate John”. Co więcej, obszerny radiotelegram do kapitana Ms. „Pasat” sugerował, że w 8 sprawę zamieszany był także inny marynarz z załogi „Pasata”, któremu udało się zbiec z jachtu „Róża Południa” i powrócić na statek. I tu zaczynała się dla kapitana sprawa zupełnie szczególna. Ludzie o kapitanie mówią przeważnie „Stary”. „Stary” na „Pasacie” miał trzydzieści sześć lat i odbywał swój pierwszy rejs na tym stanowisku. Teraz siedział w swoim salonie. Stała przed nim szklanka mocnej herbaty. Przed chwilą wyszedł od niego radiooficer, który wręczył mu depeszę. Kapitan patrzył na uciekające morze. Las Palmas było zaledwie o kilka godzin żeglugi. W jakie szambo wlazł asystent? Jaką sprawę przypłacił życiem? Młody, zdolny oficer. Jeżeli z nim tak obeszli się gangsterzy, w Casablance podobny los czeka tego drugiego, który był na „Róży Południa” i z niewyjaśnionych jeszcze powodów zabił Steinkego. Starszym oficerem na Ms. „Pasat” był zdegradowany przez Izbę Morską kapitan Hana. Pływał on między portami Afryki na liniowcach i trampach przeszło dwadzieścia lat. Tutejsze sprawy, obyczaje, nazwiska były mu znane lepiej niż komukolwiek innemu. Może to on zaplątał się w jakąś głupią sprawę? Dowódca „Pasata” zamyślił się głęboko. Urażona ambicja zdegradowanego kapitana, znajomość stosunków i powiązania mogły nasuwać wiele do myślenia. Od początku rejsu stosunki dwóch oficerów układały się niedobrze. Hana w sposób dyskretny ignorował młodego zwierzchnika. Odpowiadał na jego pytania krótko i oficjalnie, wyznaczając określony dystans między sobą a tamtym. Kapitan Sowa-Osowski słyszał sporo o obyczajach panujących w międzynarodowych gangach, wynajmujących tak zwanych podwykonawców. Ludzie ze statku, którym ostatnio dowodził kapitan Hana, zamieszani byli podobno w aferę w portach Ameryki Południowej i tylko dzięki obrotności i znajomościom swojego szefa wyszli z opresji cało. Kapitan był świadom tego, że jeśli w Casablance zginął jeden jego człowiek, a z gangiem zadało się dwóch, drugi zginie w następnym porcie. Jeśli sprawa dotyczy starego Hany, on, Sowa, niewiele mu pomoże. Ale jeżeli dotyczy ona kogo innego? Jeżeli tym drugim jest ktoś równie młody i niedoświadczony, jak asystent Kasprzyk? Człowiek zamieszany nie tylko w przemyt, ale także w zabójstwo nie ujawni się, nie przyzna do takiej przygody. A banda mu nie przepuści. W następnym porcie nie wróci na pokład drugi marynarz. Kapitan sięgnął po paczkę pall malli, wyjął papierosa, obejrzał go, włożył z powrotem do pudełka i wyszedł z salonu. Szedł wąskim korytarzem, zatrzymał się przed wejściem z napisem starszy oficer. Zapukał. Za drzwiami rozległ się bliżej nie określony pomruk. Kapitan wszedł do kabiny. Hana siedział w fotelu, czytał marokańską gazetę. Podniósł wzrok, popatrzył na szefa pytająco. Nie ruszył się i nie powiedział słowa. – Można? – zapytał kapitan Sowa. – Proszę – bąknął tamten. Sowa usiadł naprzeciwko. – Panie kapitanie, ja w sprawie – zagaił. – Nie jestem tu kapitanem, panie kapitanie – przerwał starszy oficer, kładąc nieco drwiący akcent na ostatnie dwa wyrazy. – Nie o tytuły chodzi – powiedział dobitnie Sowa, patrząc prosto w twarz staremu marynarzowi. – A o co panu chodzi, panie kapitanie? – O rozmowę w sprawie śmierci asystenta – wyrecytował przybyły. – Śmierci? – uniósł brwi Hana. Sowa podał mu płachtę radiotelegramu. Hana czytał uważnie. Odłożył papier. Rysy jego stężały. – Yaxy Daxy... – powiedział jakby do siebie. – Także myślę, że Yaxy – dodał Mikołaj Sowa. Tamten popatrzył nań przeciągle, w spojrzeniu tym znów pojawiło się nieuchwytne lekceważenie. 9 – Pan myśli? – niemal wycedził. – Myślę... – odparł Sowa. – Słyszał pan o Yaxy Daxy? Wie pan coś na ten temat? – cedził Hana. – Nie tyle co pan, ale tyle, by obawiać się o życie jeszcze jednego człowieka. – Jeszcze jednego? A o czyje życie pan się obawia? – Nie wiem o czyje! Nie mam pojęcia o czyje! – odparł z wyraźną złością Sowa. – Otóż to. Nie wie pan – naigrawał się tamten. – A pan wie? – zapytał dowódca „Pasata”. – Ja? Ja nie wiem nic, to nie moje sprawy. Moje sprawy to mapy, nawigacja, ładunek i chyba pan wie co jeszcze, panie kapitanie – Hana zapalił papierosa nie częstując szefa. Sowa wyjął swoją paczkę i chociaż nie miał ochoty na palenie, powoli wyciągnął pall malla. – Przepraszam – bąknął Hana. – Nie szkodzi – mruknął Sowa, uśmiechając się niemal przyjaźnie. – Wiem, oczywiście, wiem, co do pana należy. Ale tu chodzi o to, by kogoś znowu nie zabili w pierwszym porcie, na przykład w Las Palmas. Czy myśli pan, że to niedostateczny powód do działania, a przynajmniej rzeczowej rozmowy bez aluzji? – Panie – warknął tamten – od działania w tej sprawie są wyspecjalizowane instytucje. Sowa zamyślił się. – Więc mam zadzwonić na milicję, wezwać 07, radiowóz, brygadę dochodzeniową? Przekazać to szambo w wyspecjalizowane ręce tu na Atlantyku i sam zająć się też nawigacją, bezpieczeństwem żeglugi i statku, ładunkiem, bo to moja robota? Tak mi pan radzi? Przyszedłem, bo pan w tej cholernej Casablance jest bardziej oblatany niż cała nasza milicja, za trzema morzami do tego. Hana milczał. Na niebie pojawiło się kilka pierzastych chmur, woda załamywała się długą, powłóczystą falą. Stary kapitan wstał, podszedł do bulaja, przez który wpadało upalne, afrykańskie powietrze. – To sprawa Yaxy Daxy. Ludzi, którzy nie dotykają „roboty” własnymi rękami. Przemycają haszysz, heroinę, tytoń, pieniądze, kradzioną biżuterię i czort wie co przy pomocy siły najemnej. Werbują na jeden skok. Na jedną noc wynajmują ludzi ze stojących w porcie statków, przeważnie nawigatorów i mechaników. Wskazują im miejsce, gdzie ukryty jest towar i wcześniej upatrzony jacht lub łódź, którą można wypożyczyć bez wiedzy właściciela. Taka jednorazowa załoga na przygodnym jachcie wychodzi w morze z ładunkiem spod ciemnej gwiazdy. Robi transfer, przeważnie na statek czekający gdzieś na wodach już niczyich. Kiedy wszystko zagra, marynarze wracają. Odpływają w swoje strony. Bogatsi o tyle, ile zarabiają u swoich armatorów przez rok albo dwa. Jacht wraca na miejsce. Nikt niczego nie widział. Nie ma tych, którzy przemycali, nie było więc przemytu, Jeżeli jacht wpada, wpadają jedynie marynarze ze stojącego w porcie statku. Nie mogą więc opisać, jak wyglądali szefowie tej „roboty”, bo ich nie widzieli. Rozmowy odbyły się przez telefon, w ciemności. Jedynym dowodem, że sprawa nie była snem, jest wówczas zielony banknot wciśnięty w dłoń jako zaliczka. Ale jeżeli coś nie zagrało albo „Murzyni” zobaczyli zbyt wiele, nie inkasują pieniędzy. Inkasują kule lub przepadają bez wieści. – Dziękuję za cenną informację – powiedział Sowa wstając z fotela. Hana kiwnął mu głową na pożegnanie. Kapitan wyszedł z kabiny starszego oficera. Wszystko, co usłyszał, wiedział już przedtem. 10 II. NOC KANARYJSKA Wyspy Kanaryjskie rysowały się przed dziobem „Pasata” wysokimi górami i kamiennym masywem Gran Canarii. Kapitan Sowa siedział przy biurku w swoim salonie i pisał tekst krótkiego komunikatu. Zaraz potem rozległa się w głośnikach informacja o tragicznej śmierci asystenta Kasprzyka. Zareagował na to elektryk i ktoś z brygady remontowej. Obydwaj widzieli asystenta w dniu poprzedzającym jego śmierć, gdy z lekarzem pił piwo w bodedze niedaleko portu. Lekarz potwierdził, iż rzeczywiście spotkał się z asystentem w mieście, wstąpili na piwo, a potem poszli do jubilera, gdzie lekarz chciał kupić pierścionek dla żony. Asystent zainteresował się tym jubilerem. Pojechali więc razem. Asystent stwierdził, że ma jeszcze ważny interes w mieście, obejrzał kilka precjozów, zapisał adres sklepu i znikł. Doktor miał adres jubilera i twierdził, że on na pewno będzie pamiętał ich wizytę. Ponadto lekarz był poza podejrzeniami, bo Yaxy Daxy do przemytu zakazanego towaru angażował nawigatorów, a nie medyków. Las Palmas to port wolnocłowy, gdzie alkohol jest tańszy od coca coli. Na bazarach piętrzą się odbiorniki stereo, aparaty fotograficzne, lunety, zegarki. Jest wszystko. Wszystko tańsze niż na kontynentach Europy, Afryki, Ameryki. Ludzie gromadzą się w korytarzach, czekają, aż trap stuknie o beton nabrzeża. Zaraz ruszą lawiną do miasta. Kapitan lustruje podniecone twarze. Czy jest wśród wybierających się na ląd człowiek, którego życie być może zawisło na włosku? Trap stuknął o beton. Krótkie portowe formalności zostały załatwione szybko i ludzie biegną na dół po metalowych schodkach. Pełno ich na nabrzeżu, zaraz rozbiegną się po okolicy Puerto de La Luz, buszować będą w parku Santa Catalina, na Padre Cueto, Isla Gomera. Trzeci oficer, barczysty i wysoki mężczyzna o czarnym zaroście i ciemnej karnacji, wyglądający raczej na Araba niż Polaka, nie jest zainteresowany statkowym towarzystwem podczas tego pobytu w porcie. Marynarze przyspieszają, on zwalnia, zostaje w tyle. Ktoś go woła, on udaje, że nie słyszy, przystaje przed wystawą, ogląda sprzęt stereo. Hiszpan wychodzi przed sklep, zaprasza do środka. Oficer wchodzi, rzuca okiem na to i owo, ale gdy grupa z którą szedł znika w ulicznym tłumie, wymyka się i idzie w stronę przeciwną. Znajduje wąską uliczkę, przyspiesza kroku. Ta ulica dochodzi do szerokiej i okazałej arterii. Marynarz odnajduje duży oszklony budynek. Wchodzi do środka, staje przed okienkiem, wymienia kilkanaście zielonych banknotów na pesety, wychodzi z banku, idzie w kierunku bazaru. Zaczepia go Arab w trudnym do określenia wieku. Trzeci oficer Teofil Harasim zamienia z nim kilka słów. Przystaje, jakby się wahał przed podjęciem decyzji. Wreszcie podąża za Arabem, który kieruje się w głąb starej dzielnicy. Ulice tu wąskie, w rynsztokach cuchną ścieki. Obydwaj mężczyźni pną się po wyszczerbionych schodach między starymi budynkami, Arab odnajduje jeden z domów, nie wyróżniający się niczym, drewniany, odrapany i brudny jak dziesiątki takich samych obok. Puka i nasłuchuje, drzwi otwierają się i obydwaj mężczyźni znikają za nimi. Wilgotne schody w ciemnym pomieszczeniu prowadzą w dół, do głębokiej piwnicy. Starszy marynarz Cichoń pospiesznie sprząta kabinę. Składa mapy i przyrządy nawigacyjne. Cichoń nie dorobił się oficerskiego stopnia, jakoś nie było czasu na egzamin. Ale nawigacja to jego konik. Tu w kabinie ma na swój prywatny użytek kompas i mapy. Bez nowoczesnych urządzeń, takich jak w sterowni, wykreśla kurs statku, oblicza kąt dryfu, ma tablice pływów. Później, gdy pełni wachtę na mostku, sprawdza obliczone przez siebie pozycje statku z nawigacją oficerów, którzy posługują się doskonałymi przyrządami z magnofoxem 11 włącznie. Koledzy śmieją się: Kapitan Cichoń. – Cichoń nie zwraca uwagi na kpiny. Po tym rejsie ma zejść ze statku, wybiera się do Wyższej Szkoły Morskiej na kurs popołudniowy. Niech dowcipkują. On wie, że kiedyś będzie kapitanem. Na pewno będzie. Klar w kabinie już zrobiony. Młody marynarz. biegnie po trapie. Las Palmas przed nim, można wreszcie zażyć portowego szczęścia. Na Santa Catalina spotyka dwóch ludzi z załogi „Pasata”. Tamci już coś wypili, są weseli, chcieliby jeszcze wypić. Cichoń też nie ma powodów do zmartwienia i postu, w jego kieszeni szeleszczą zielone papierki, udało mu się ostatnio, chociaż ryzyko było spore. To nie był skok z takim towarem, który mieści się w kieszeniach ortalionowej kurtki. To był największy skok w marynarskim życiu Cichonia. Teraz cała grupka znajduje bodegę z beczkami taniego koniaku, z których właściciel sączy złoty płyn prosto do dużych kielichów. – I co, kapitan? Co u ciebie na mapach? W Ameryce jesteśmy czy w Japonii? – żartują dowcipnisie. Cichoń nie odpowiada, nie ma jakoś ochoty na rozmowy o swoich umiejętnościach. Tamci dwaj bardziej mają w czubach niż on, więc Cichoń wymyka się z bodegi. Ulice są już ciemne. Marynarz idzie coraz szybciej Gdy jest niedaleko oświetlonego placu, z bramy wysuwa się człowiek i zastępuje mu drogę. Cichoń stara się ominąć ciemną postać, skręca w bok i wtedy z bramy wyskakuje drugi napastnik, bez słowa skacząc mu na plecy. Silny, dobrze zbudowany Cichoń na ułamek sekundy drętwieje. To już koniec – przebiega mu przez głowę złowieszcza myśl. Nie wziął poważnie ostrzeżeń, sam puścił się tą ulicą po ciemku. Więc trzeba się ratować! Drugi oficer podąża samotnie w kierunku znanej sobie ulicy na górce. Pogwizduje wesoło myśląc o tym, co go czeka. W przeszło piętnastoletniej karierze morskiej długo nie korzystał z tego rodzaju uciech, aż raz spróbował, no i teraz właśnie miał zamiar to powtórzyć. Szczepan Krystek niedawno przeżył dramat. Wszystko było w porządku, dokąd pracował na długich liniach i dodatek dewizowy miał spory. Nie pił piwa w rejsach, bo piwo w krajach, do których pływał, było drogie, nie jeździł taksówkami nawet wtedy, gdy był bardzo daleko od miasta. Nie wydawał dewiz, on dewizy zarabiał. Jego żona, Róża, miała za to stałe upoważnienie na „Baltonę” i nie kupowała piwa krajowego, tylko duńskie lub holenderskie. Dodatek dewizowy wypłacany marynarzom na drobne zakupy i doraźne potrzeby w obcych portach w całości inkasowała ona. Kiedy Krystek na pewien czas przeszedł do rezerwy, małżonka zbuntowała się. Kiedyś w ogłoszeniu pisała, że pozna pana dobrze sytuowanego w celu matrymonialnym, najchętniej marynarza pływającego. Poznała Krystka, który w tydzień po ślubie popłynął do Japonii na osiem miesięcy, po czym powrócił na cztery tygodnie i wypłynął do Afryki Wschodniej, gdzie przebywał równo pół roku. Wrócił cieszyć się piękną żoną. Ale gdy był w domu, dewiz nie zarabiał. To się jego pani nie podobało. Zaczęły się awanturki o to, kiedy znowu popłynie. Szczepan Krystek był człowiekiem nadzwyczaj spokojnym. – Czego, duszko, krzyczysz? – szczerzył zęby.– Zwolni się miejsce i popłynę, a teraz może byśmy pojechali na wczasy? – prosił. Róża jednak na to, że z darmozjadem żyć nie będzie i wyjedzie na wczasy, ale sama. Wszystko ma granice, nawet wytrzymałość bardzo spokojnego człowieka. Krystek, wypływając w następny rejs, złożył w biurze armatora oświadczenie, że od tej pory swoje zarobki i dodatki będzie pobierał osobiście. Teraz szedł i pogwizdywał, bo było tylko jego tajemnicą, skąd miał tyle zielonych papierków, aby w tę dzielnicę wybrać się na dłużej bez obawy, że mu ich zabraknie. Ceny były tu różne. Na dole stały panie już starsze i zniszczone, nie zawsze też trzeźwe. W ich stronę Szczepan Krystek patrzył z odrazą. Na zaczepki nie reagował. Zmierzał znacznie wyżej ową ulicą pod górkę. Nieco dalej obok ciemnych sieni stały kobiety młodsze w bardzo krótkich sukniach, jaskrawo wymalowane i także nie zawsze trzeźwe. Te też Krystka nie interesowały. Poprzednim razem odkrył tu coś osobliwego. Gdy przechodził obok zamkniętych drzwi, niektóre otwierały się i stawały w nich dziewczyny młode i piękne, kiwały na niego ręką, a kiedy z zaproszenia nie korzystał, zatrzaskiwały drzwi. Krystek zasięgnął języka w tej sprawie u kolegów. 12 – Człowieku, z takiej okazji należy korzystać – powiedział mu bardziej doświadczony życiowo i portowo Cichoń, który poza nawigacją nie widział podobno świata. – Dlaczego? – zapytał rzeczowo Krystek. – Bo to są debiutantki, amatorki, sam miód, panie drugi. – Debiutantki, amatorki, miód – to się podobało Szczepanowi, który w tych sprawach lubił coś więcej. Zgłębiając sprawę dalej, dowiedział się, że na ową ulicę przyjeżdżają dziewczyny z całych Kanarów, nieraz bardzo porządne, tylko mające wydatki. Córki, a nawet żony ludzi cieszących się dobrą opinią, które pracują w biurach lub fabrykach i nie mogą stać po prostu na ulicy. Wynajmują więc pokoje i stryszki w domach starszych matron na tej ulicy. W bramach i drzwiach takich obejść są szpary, przez które widać, kto idzie. Jeżeli marynarz prezentuje się dobrze i sprawia obiecujące wrażenie pod względem finansowym, zapraszają go pospiesznie, tak żeby nikt nie spostrzegł. Krystek postawił na takie właśnie szczęście. Kręcił się na samym szczycie górki, ale wszystkie drzwi były zamknięte. Upatrzył już sobie nawet nieco powściągliwiej wymalowaną kobietę, która uśmiechała się do niego przymilnie. Już miał do niej podejść, gdy otworzyła się tuż obok wąska bramka, w której stała ognista brunetka o szerokich biodrach, z wydatnym biustem i buzią rozkosznego dziecka. Szczepan Krystek skoczył w tamtą stronę. Drzwi za nim się zamknęły. Dziewczyna nie była przywidzeniem, uśmiechnęła się, pokazując rzędy białych, równych zębów. W tej chwili Krystek nie myślał o finansach, niech by nawet tysiąc. Przepuściła go przed sobą. Wszedł w mroczny korytarz na skrzypiące schody. Zjawisko podążało za nim. – Niech żyją amatorki! – krzyczało coś w marynarzu. Gdy znaleźli się na pięterku, okrągło toczone szczęście otworzyło pokoik z dużym łóżkiem w środku. Dziewczyna poruszała się lekko i jakby leniwie. Jej czerwoną bluzkę niemal rozsadzały duże, ciężkie piersi. Rozcięta z boku prawie do biodra spódnica odsłaniała długie udo. Złote pantofelki na bardzo wysokich szpilkach czyniły drobną figurkę młodej kobiety smukłą i lekką. Krystek nie miał zamiaru czekać. Kobieta wyswobodziła się z jego objęć, sięgnęła do szufladki, wyjęła butelkę brandy i dwa kieliszki, nalała sobie niewiele, jemu sporo. Potem dolała mu znów. Pił łapczywie. Usiadła obok, pocałowała go pierwsza. Krystek ruszył na całego, niemal od razu przystępując do rzeczy. Ale ona wyswobodziła się ponownie i też przystąpiła do rzeczy. – Diez Amerykan dolar – szepnęła, mrużąc przymglone już oczy. Krystek wypadł z transu. Wiedział widocznie, gdzie jest, ale niezbyt dokładnie. – Diez Amerykan dolar! – powtórzyła już mniej przymilnie i bardziej stanowczo. – Yes, si, si, tylko dziesięć? Dlaczego? Przebudzenie nie było takie znowu przykre. Krystek przypuszczał, że cena będzie znacznie wyższa. Dziewczyna czekała. Szczepan sięgnął do kieszeni, wyjął plik zielonych papierków i nie licząc ich zaatakował spódnicę. – Ty bardzo miły – powiedziała dziewczyna po polsku i wyszła, pewnie do łazienki. Krystek czekał. Po chwili drzwi otworzyły się i w luźnym szlafroku z wielkim dekoltem wpadło na oniemiałego marynarza coś w rodzaju teściowej jego bóstwa. Dama była mocno wymalowana, ale szminka nie mogła zmienić twarzy, na której widniało jednoznacznie, że to nie amatorka. Szczepan Krystek szybko odzyskał równowagę i uśmiechnął się do damy w przekonaniu, że zaszło nieporozumienie, podszedł do wyjścia, delikatnie wypraszając kokotę. Ta jednak zatrzasnęła drzwi popychając zdezorientowanego marynarza w kierunku łóżka. Drugi oficer z „Pasata” zdrętwiał, gdyż przyszło my. do głowy straszne podejrzenie. Usiłował więc pospiesznie całą rzecz wyjaśnić, ale jego próby były bezskuteczne, przeszedł więc do obrony. Uchwycił się niewielkiego stołu, ale stół pod naporem półnagiej „damy” przesuwał się wraz z nim w kierunku łóżka, Krystek z kokotą, która nie wiadomo kiedy zgubiła szlafrok, wylądo- 13 wał na posłaniu. Marynarz miał jednak refleks. Zerwał się, jakby na płytkiej wodzie zaatakował go krokodyl. Dama kotłowała się chwilę na posłaniu, po czym uniosła na rękach i patrzyła na dezertera, jak kot na mysz przed skokiem. Krystek uniósł z podłogi jej peniuar i rzucił na łóżko. Kokota powoli właziła w szlafrok. – Que es eso?! Co to jest?! – Czego chce ta ropucha? Tu była senorita, piękna, negro! – krzyczał osaczony. Starsza dama zesztywniała. – Senorita Carmella? office... biuro... you crazy man... – powiedziała powoli z nagle nabytą wyniosłością. – Biuro! – jęknął Krystek i poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami, – Office... – powtórzyła matrona, sunąc znowu w kierunku dezertera. – Carmella kasjerka?... – jęknął marynarz rozglądając się rozpaczliwie, gdzie prysnąć. – Rozbój! Policja? – wrzasnął na całe gardło. – Policja?! – zasyczała dama. Krystek zbladł. Gdzie on się dostał? Co to ma znaczyć? Otworzył drzwi, wyskoczył na korytarz, zrobił krok do przodu, ale pociemniało mu w oczach i stracił przytomność. Kapitan bawił się czerwoną paczką papierosów. Była to chwila relaksu. Przewaliła się przez salon lawina agentów, portowych urzędników i własnych oficerów pragnących uzgodnić to lub owo. Z Las Palmas „Pasat” miał zabrać do Dakaru dodatkowy ładunek, pięćset ton chemikaliów dla senegalskiego rolnictwa. Pięćset ton, niewiele, a znowu będzie wejście do nieprzewidzianego portu. Myślał teraz o zaginionym marynarzu. Może niebawem wyjaśni się wszystko. A może już się wyjaśniło. Mieli wychodzić dzisiaj wieczór, lecz z powodu ładunku do Dakaru, zostaną jeszcze dobę. Dowódca bazy był niespokojny. Jego uwagę od wczoraj zaprzątała na pozór nieistotna sprawa. Zauważył, że Hana wieczorem wybiera się do miasta. Stary kapitan wydał polecenia na najbliższych kilka godzin i po cichu, jakby ukradkiem, zszedł ze statku. Z salonu widać było keję i idącego nią pospiesznie w kierunku miasta starszego oficera. Na końcu nabrzeża, przy którym cumował „Pasat”, zza portowego magazynu wyjechał duży osobowy samochód, do którego Hana wsiadł. Jeżeli to on zamieszany jest w aferę z Casablanki, to daremne wszelkie działania – myślał kapitan Sowa. Od tamtej rozmowy Hana wyraźnie unikał dalszych pytań i odpowiedzi na wszelkie tematy nie dotyczące bezpośrednio załadunku, wyładunku i nawigacji. Robił to mniej ostentacyjnie niż przedtem, ale nie mniej skutecznie. Kapitan starał się uporządkować swoje dociekania. Nieszczęsnego asystenta znaleziono na tej przeklętej „Róży Południa”, która odbyła przedtem krótki rejs. Zgodnie z późniejszymi wiadomościami, jakie nadeszły z Casablanki, w popielniczce w kabinie i w kokpicie pod gretingiem znaleziono kilka niedopałków polskich papierosów caro i malrboro polskiej produkcji. Wynikało więc z tego, że obydwaj żeglarze z „Róży Południa" byli Polakami. W dniu tym i w czasie całej poprzedniej doby w tamtejszym porcie ani też na redzie nie stał żaden inny statek polskiej bandery. Jacht był duży, nocny rejs łącznie z koniecznością zmylenia służb portowych i policji na pewno trudny. Sprawa zatem wymagała określonych kwalifikacji. Skoro w rejsie użyty był zarówno silnik jak i żagle, Yaxy Daxy powinien zwerbować co najmniej dwóch profesjonalistów, nawigatora i mechanika. Mechanikiem był asystent, drugi marynarz zamieszany w sprawę to zatem nawigator. Prawidłowość takiego rozumowania nie ulegała wątpliwości, ale na tym koniec. Dalszych poszlak poza luźnymi przypuszczeniami kapitan nie miał. Nawigatorów na statku było niby niewielu, należało do nich zaliczyć jedynie czterech oficerów i asystenta pokładowego. Niestety jednak, z załogi „Pasata” aż kilkunastu mogło poprowadzić jacht na wodach przybrzeżnych. Kilku miało za sobą przerwane studia w Wyższej Szkole Morskiej na wydziale nawigacyjnym, a kilku było dobrymi samoukami. 14 Takich było pięciu albo sześciu, na przykład Cichoń. Jego wiedza, nie potwierdzona żadnym dyplomem czy patentem, była bardzo znaczna. Kapitan pamiętał rozmowy na mostku z tym marynarzem, kiedy pełnił on wachty przy sterze. Wiadomości posiadane przez Cichonia głęboko zastanawiały kapitana. Innym asem tego rodzaju był... pomocnik kucharza. Kiedyś w nocy, kapitan Sowa przyszedł niespodziewanie do sterowni. Za pozwoleniem drugiego oficera Krystka, który trzymał wachtę, rządził tam bajkok. Gdy zobaczył kapitana, chciał uciec, ale Sowa zatrzymał go. – A co pan tutaj robi? – Ja, uczę się astro... – Czego pan się uczy? – kapitan nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. Rzeczywiście, w nawigacyjnej rozłożone były mapy nieba, tablice i podręczniki astronawigacji. Noc była spokojna, droga czysta, jasna. Krystek robił bajkokowi wykład. Kapitan wziął na spytki „ucznia”. Pomocnik kucharza okazał się matematykiem. Skończył uniwersytet, otrzymał tytuł magisterski, krótko był asystentem na uczelni, trochę wykładał w technikum. Ale zawsze pachniało mu morze. Pochodził z Lubelskiego. Matematykę ukończył w Warszawie. Rzucił pracę w stolicy i przyjechał na Wybrzeże. Rozpoczął starania o pracę na morzu; zaczepiając się w porcie przy przeładunkach. Dwa lata nosił worki na grzbiecie, rozładowywał i załadowywał wagony, pracował w lukach statków, aby zapłacić za drogi pokój, wynajmowany u stoczniowej rodziny. Wreszcie szczęście się do niego uśmiechnęło i został zaokrętowany na „Pasata” jako bajkok, bo o taką robotę było najłatwiej. Kapitan Sowa był człowiekiem otwartym i lubił ludzi ciekawych, niezależnie od stanowiska, jakie zajmowali na jego statku. Zainteresowała go więc nie całkiem zresztą wyjątkowa sprawa bajkoka Winniczka. – I co pan zamierza dalej, panie magistrze? – zapytał pół żartem, pół serio. – Zobaczyłem to z bliska i już nie kocham tak, jak przedtem, panie kapitanie:– uśmiechnął się pomocnik kucharza. – Nie zawsze będzie pan przecież myć gary, w tym wieku ma się perspektywy. – Najwyżej pójdę od garów do automatów. Będzie to samo, tylko bardziej czyste. A gdzie te żagle, gdzie te porty? Przez sto dwadzieścia dni dryf, rozładunek statków przy burcie, przelot i od nowa wszystko raz jeszcze. No właśnie, bajkok matematyk, też nawigator, i tęsknią mu się żagle. Przygody szuka na morzu, a nie monotonnej pracy... Był jeszcze marynarz Drzewicki, który wyleciał z czwartego roku Szkoły Morskiej za zlekceważenie komisyjnego egzaminu. Ktoś energicznie zapukał do salonu przerywając kapitańskie rozważania. Drzwi otworzyły się i wszedł lekarz. – Mamy wypadek, panie kapitanie – zakomunikował. – Krystek złamał nogę. Spadł ze schodów, podobno u jakiejś dziwki. – No, tak – mruknął kapitan, wstając z miejsca. – Prostytutki zadzwoniły do pogotowia. Kapitan usiadł, wyciągnął papierosa z paczki, obejrzał go i włożył z powrotem na miejsce. – Niech pan tam zaraz jedzie. Cholerny rejs, ten Krystek ma żonę, gdzie lazł? – Już nie ma – powiedział lekarz. – Nie ma? Dlaczego? – Wie pan, jak jest z kobietami. – Nic nie wiem – mruknął kapitan. Była późna noc. Kapitan podszedł do okna, popatrzył na keję. Ludzie wracali grupą z miasta, wspinając się po klekoczącym trapie. Na końcu szedł starszy marynarz Cichoń. Miał na sobie porwaną, skórzaną kurtkę, nieudolnie wypraną, pokrwawioną koszulę i ciętą ranę na twarzy. – A to co? – ożywił się kapitan. – Gdzie? – zapytał lekarz. – Tam – Sowa wskazał pokiereszowanego marynarza, który był właśnie w połowie rzęsiście oświetlonego trapu. 15 – Co za cholerny rejs! – zaklął. – Faktycznie, zbyt wiele tu się dzieje poza nawigacją – zauważył lekarz. – Pan wie, o co chodzi? – zwrócił się doń kapitan. – Domyślam się – odparł tamten. – Kim może być ten drugi? To pan ostatnio widział asystenta. Z kim on się wybierał do Yaxy Daxy? Proszę pomyśleć, może sobie pan coś przypomni. Doktor zamyślił się. – Niekoniecznie musiał to być nasz człowiek – powiedział wreszcie z powagą. – Niestety nasz, nie było żadnego innego polskiego statku w porcie oprócz „Pasata”, a na tej cholernej „Róży Południa” znaleziono tylko polskie pety caro i marlboro. – Tak? – wyraził zdziwienie lekarz. – To nic nie znaczy – dodał po chwili. – W Casablance w tym dniu były dwa inne polskie statki. Ja je widziałem. – Co? – wykrzyknął kapitan Sowa. – Były tam dwa jachty w basenie sportowym, panie kapitanie – wyjaśnił lekarz. – Widziałem, obydwa. Jeden „Narcyz” czy „Storczyk”, coś z kwiatów, a drugi – jakiś „Wojewoda"”.. Słupski, Bydgoski, Gdański... nie pamiętam, bo nie zwracałem na nie uwagi. – I pan to mówi dopiero teraz?! – Teraz?, przecież mnie nikt o nic nie pytał. Myślałem, że pan wie o tych jachtach. Lekarz pojechał do szpitala sprawdzić, jak wygląda stan zdrowia drugiego oficera, a kapitan powrócił do rozważań. Jego tok rozumowania został zmącony. Faktycznie nie uwzględnił, że w porcie Casablanca mogły być jakieś inne statki niż transportowce lub rybackie. Polecił więc natychmiast radiooficerowi, aby ten mimo nocy udał się do miasta i z posterunku policji w Las Palmas porozumiał się z policją w Casablance. Radiostacja na „Pasacie” z uwagi na postój statku w porcie była nieczynna. Oczekując na wiadomość, kapitan układał listę osób „Pasata”, które mogłyby być podejrzane o udział w „skoku”, jaki asystent przypłacił życiem. Uwagę szefa bazy szczególnie zaprzątnął starszy marynarz Cichoń. Portowe bójki należały już w zasadzie do przeszłości. Wygląd powracającego, z miasta Cichonia świadczył, że przeżył on jakąś groźną przygodę. A Cichoń pasował kapitanowi w jego przymiarkach do rejsu „Róży Południa” już przedtem. Dowódcy „Pasata” nie chodziło o ukaranie marynarza zamieszanego w tę aferę. Najważniejsze było niedopuszczenie, aby banda, zgodnie ze swoim zwyczajem, załatwiła drugiego człowieka, który dał się ogłupić niezwykłą propozycją. Gdy po dwóch godzinach, już późną nocą, radiooficer powrócił z wiadomością, która potwierdziła słowa lekarza, oblicze kapitana nieco pojaśniało. Nie na długo jednak, bo policja marokańska była zdania, iż alibi żeglarzy z jachtów jest niepodważalne. Sprawdzono wszystkich. Kapitan wrócił więc do Cichonia. Wcześnie rano, przed zejściem ludzi do miasta, zaprosił chłopaka na rozmowę. Marynarz przyszedł z szerokim plastrem na twarzy. Kapitan posadził go przed sobą, chociaż na tym statku z zasady marynarze stali gdy rozmawiali z kapitanem. – Interesuje mnie pański wczorajszy wypadek – zagaił dowódca. – Głupstwo, panie kapitanie. Poradziłem sobie – uśmiechnął się tamten, krzywiąc z bólu nie oklejoną plastrem część twarzy. – Jak to było? – zapytał kapitan, dając do zrozumienia, że coś już wie i interesują go szczegóły. – Wyszedłem z bodegi i skoczyły na mnie jakieś dwa typy, jeden zastąpił mi drogę, a drugi zaatakował z tyłu. – Bez powodu? – zapytał przerywając marynarzowi kapitan. – E, bez powodu, powód był. – Jaki? – Miałem trochę forsy, pokazałem ją nieopatrznie przy płaceniu. Musieli widzieć, skurwiele, i potem ustawili się po drodze. – Ą skąd pan miał tę forsę? Ile to było?– naciskał kapitan. Marynarz popatrzył na szefa spode łba. 16 – Pan zadaje takie pytania, panie kapitanie, a czy to, pańska sprawa? Kapitan spojrzał uważniej na Cichonia, przyglądał mu się długo, aż tamten odwrócił wzrok. – Słuchaj, człowieku – powiedział – sprawa jest poważniejsza, niż ci się zdaje, radzę mów. Cisza zapanowała w kabinie. Za uchylonym oknem pracowały dźwigi. Szedł wyładunek drugiej ładowni i załadunek trzeciej. Unosy skrzypiały, ludzie pokrzykiwali przy workach z chemikaliami dla Dakaru. Cichoń poruszył się w fotelu. – Opyliliśmy trochę towaru. Wie pan, parę kartonów „prastarej” i ręczniki frote. Było tego pół pickupa. I po co panu wiedzieć takie rzeczy? Nasze było, nie statkowe. Szef nadal przyglądał się podwładnemu. – Kto był w tej paczce? – zapytał. Cichoń milczał. – Kto należał do kontrabandy?! – powtórzył pytanie Mikołaj Sowa. – No, tego to już panu nie powiem. Taka jest zasada, wie pan o tym, no nie? Kapitan zamyślił się. Jeżeli faktycznie Cichoń bawił się w jakieś tuzinkowe przemyty, to tylko w tym przypadku, jeśli przedtem nie zwinąłby grubszej forsy od Yaxy Daxy w Casablance. Nie tylko on zresztą, każdy, kto tu kombinował na „prastarej” i ręcznikach frote, powinien być poza podejrzeniami. Tyle, że ów tuzinkowy towar na Las Palmas przygotowany był pewnie wcześniej i ten, kto uczestniczył w takiej zabawie, nie mógł się nagle wycofać, mimo że głupie kilkadziesiąt dolarów już go nie urządzało. Cichoń nie wytrzymał zbyt długiego milczenia. – Powiedziałem panu prawdę, ale w cztery oczy, prywatnie... Oficjalnie tego nie potwierdzę. Taki przemyt to się wyśmiać, nic więcej. A będą dokuczać, po co mi to. Powiedziałem wszystko, więcej nie powiem. – No, to może pan iść, panie Cichoń – powiedział Sowa spokojnie. Dowódca „Pasata” pozostał sam. Podejrzenia, że Cichoń jest zamieszany w sprawę z Casablanki, raczej ugruntowały się w jego przekonaniu. Rozważania te przerwało pukanie. Otworzyły się drzwi i do salonu wszedł lekarz. – Przepraszam, już pan nie śpi, kapitanie? – No, jak drugi? Co z nim? – zapytał szef bazy powstając z fotela. – Nie tak źle, noga tylko skręcona, za to złamane dwa żebra. – On też gdzieś walczył? – Nie wiadomo, coś ukrywa, miał przygodę mniej przyjemna niż tylko z dziwką w łóżku. Koniecznie chce wracać na statek, o pozostawieniu go w szpitalu nie może być mowy. Kapitan zamyślił się. – Czy pan. wie, jaka jest sytuacja na statku? – zapytał lekarza po chwili milczenia. – Jeżeli chodzi o stan zdrowia załogi... – O zagrożenie, nie o stan zdrowia chodzi. – Pozwoli pan, że ja będę interesował się zdrowiem załogi, nie czym innym. W salonie znowu zapanowało milczenie, lekar