10348
Szczegóły |
Tytuł |
10348 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10348 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10348 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10348 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LESŁAW FURMAGA
MIĘDZY CAPE TOWN I
CASABLANCĄ
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
PROLOG
Panował gęsty mrok. Wielkie neonowe napisy i pokrzyżowane rzędy ulicznych lamp
stopiły
się w odległą jasność i opalizowały łuną. Mimo iż w pobliżu portu należało spodziewać
się innych statków, światła okrętowe „Róży Południa” były wygaszone. Jedynie na twarz
sternika padał nikły blask światła kompasowego. Człowiek pochylony nad busolą zdawał
się
drzemać; niewielkie ruchy jego rąk w rękawiczkach na miniaturowym szturwale były
prawie
niewidoczne. Obserwował jednak pilnie wychylenia róży wiatrów. Księżyc błysnął i
oświetlił
na chwilę kadłub o pięknej linii burt z piramidą żagli na maszcie i sztagu. Sternik powoli
obracał
szturwał i luzował szoty, jacht odpadł z wiatrem znacznie przyspieszając. Po chwili
druga
postać wychyliła się z kabiny.
– Kurs dwieście siedemdziesiąt – padła komenda.
– Tak trzymam – mruknął sternik.
– Uruchamiam silnik – dodał ten z kabiny.
– Punktualnie o 23.30 zadudnił diesel i żaglowiec prostując się na stępce jeszcze
bardziej
zwiększył szybkość.
Tej nocy kuter starego Ahmeda zdążał po udanym połowie do domu kursem
północnowschodnim
przecinając tor wodny do Casablanki. Ahmed Ali wystawił głowę z prymitywnej
sterówki, gdyż usłyszał pomruk małego silnika, a ponieważ nie zobaczył żadnego statku,
wychylił
się jeszcze bardziej i uważnie patrzył przez dziób kutra. Morze było czarne, niebo
ciemne, nic nie działo się dookoła.
Właśnie w tej chwili sternik na jachcie poruszył się niespokojnie. Jego uwaga, skupiona
dotychczas na utrzymywaniu kursu, zwrócona została w inną stronę. Usłyszał dudnienie
kutrowego
silnika i zobaczył światło pozycyjne niewielkiego statku, który szedł na dziób „Róży
Południa”. Sternik wyluzował szot i żagiel, wziął pełniejszy wiatr, jacht zmienił kierunek
schodząc z kursu kutra.
– Stop maszyna!
Druga ciemna postać wyjrzała z kabiny.
– Co?
– Stop maszyna?! – i padło też przekleństwo. Silnik zamarł. Zapanowała cisza. Światło
pozycyjne
kutra spływało teraz wzdłuż prawej burty jachtu, było niedaleko. Żaglowiec z wydętymi
żaglami sunął niemal bezszelestnie nadal ze znaczną szybkością. Właśnie wówczas
Ahmed Ali zobaczył mknący cień nad czarną wodą. Pomruk silnika jakby przepadł w
ciemności,
biała zjawa przesunęła się i znikła w mroku za rufą kutra. Ali zapalił reflektor. Snop
światła rozjaśnił grzbiety fal wydobywając z czerni przesuwające się względem siebie
ruchome
płaszczyzny morza, biegł chwilę za rufą „Róży Południa”, musnął jej burtę i wspiął się na
żagle, gubiąc je jednak natychmiast. W kokpicie znów padło przekleństwo. Światło
reflektora
błądziło po falach, po czym zgasło. Kuter poszedł dalej swoim kursem. Rybak ciągle
patrzył
tam, gdzie przepadła zjawa.
– Co to było? – zapytał głos z kubryka.
– Nie oświetlony żaglowiec – odparł Ali.
– Masz przywidzenia, stary – parsknął ten z kubryku.
– Oczy już bolą – mruknął Ali.
5
Jacht tymczasem wrócił na poprzedni kurs, jego niewielki silnik niezależnie od
postawionych
żagli znów mruczał pod pokładem. W kabinie zapaliło się mdłe światełko, człowiek
pochylony nad mapą coś liczył zapisując drobne cyferki na skrawku papieru, był także w
skórkowych rękawiczkach i nie zdjął ich nawet przy tej czynności. Po pewnym czasie
wyszedł
z lornetą na pokład, prześlizgnął się między nadbudówką i wantami w kierunku dziobu
lustrując przez wielkie soczewki morze wprost na kursie, po czym wrócił do kabiny.
Sternik
nadal prowadził jacht prosto w ciemność. Na pełnym morzu fala była większa i wiatr
silniejszy,
małym kadłubem kołysało coraz bardziej. Znów upłynęło kilkanaście minut, zdawałoby
się spokojnej żeglugi i nagle sternik podniósł się z miejsca i zbliżył do włazu.
– Maszyna stop! – niemal krzyknął.
Mały diesel zamarł. Szef wyprawy odłożył mapę, wyjrzał na. pokład i spostrzegł z lewej
burty zielone światło. W chwilę później przez lornetę zobaczył znacznie więcej.
– Policyjna łódź – mruknął do sternika.
– Są daleko. Chyba nie zauważą – odparł tamten. Głos jego zdradzał jednak niepokój.
Zielone światło zatoczyło bardzo szybko szeroki łuk za rufą „Róży Południa” i zamigotało
po przeciwnej burcie, dobrą milę od jachtu. Policyjna łódź przecięła skośnie kurs „Róży
Południa”
przepadając w ciemności. Wszystko było w porządku. W kokpicie jachtu błysnął
płomyk zapałki, a po chwili wokół światła kompasowego żarzyły się dwa ogarki
papierosów.
Po godzinie i czterdziestu minutach przed jachtem wyłonił się podłużny kształt
motorowca.
„Róża Południa” dobiła do jego burty. Ze statku spuszczono linkę oraz rzucono dwa
kosze.
Ludzie z jachtu poczęli zaraz wypełniać je lekkimi paczkami, które natychmiast
wędrowały
na pokład motorowca. Gdy transfer dobiegał końca, okazało się, że brakuje kilku
opakowań
dziwnego towaru i sternik zapalił światło w kabinie. Wnętrze saloniku było bogate. Tuż
nad
barkiem zwracała uwagę niezwykła maska. Misternie wykonana w hebanie
inkrustowanym
złotem twarz dziewczyny. Szef wyprawy, człowiek w skórzanej kurtce, zatrzymał się
mimo
pośpiechu przy rzeźbie, patrzył na nią długo, aż ten drugi syknął, aby podał mu dalsze
paczki.
Robotą ruszyła znowu. Gdy ostatni kosz pojechał do góry, z motorowca opuszczono
spory
juk. Człowiek w skórzanej kurtce otworzył go i zajrzał do środka. Były tam jakieś papiery
zwinięte w rulon oraz równo poukładane paczki pieniędzy. Niedługo potem jacht odbił od
motorowca i skierował się na wschód, w stronę Casablanki. Dookoła nadal panowała
ciemność.
Teraz żegluga przebiegała bez zakłóceń, na pokładzie jak przedtem panowała cisza.
Szef schował łuk do skrytki, tam gdzie przedtem ukryta była część towaru. Zaraz też
mały
żaglowiec rozbłysnął wszystkimi światłami.
Gdy port był niedaleko, szef wyprawy podszedł do maski zawieszonej na szocie,
zawahał
się, po czym włożył hebanowe cacko za koszulę.
W basenie jachtowym łodzie drzemały przy nabrzeżach. Człowiek w kurtce zrzucił
grotżagiel,
ale przy sztakslach coś mu się poplątało. Nie znał tego jachtu. Statek bez żagli stał się
bardziej posłuszny silnikowi oraz woli sternika. Gdy dobił, na keję wjechał mały alfa
romeo.
Wysiadł zeń Europejczyk niewielkiego wzrostu i wskoczył na pokład jachtu, był także w
rękawiczkach.
– Mieliśmy kłopoty... policyjna łódź – powiedział doń sternik. Przybyły bez słowa wszedł
do kabiny.
– Juk?! – rzucił krótko. Gdy otrzymał torbę, zajrzał do jej środka. Zobaczywszy zwinięte
w
rulon papiery i pieniądze uśmiechnął się nieznacznie. Ludzie z załogi jachtu przyglądali
się
przybyłemu czujnie. Spostrzegł to.
– Należy się wam jeszcze po paczce – powiedział sięgając do kieszeni.
– A to co?! – wykrzyknął zwracając się w stronę kokpitu.
Ludzie z załogi jachtu spojrzeli w tamtą stronę. Przybyły błyskawicznie wyjął z zanadrza
pistolet małego kalibru z tłumikiem. Strzelił do bliżej stojącego sternika. Mimo pośpiechu
mierzył precyzyjnie. Sternik zwalił się na dywan. Padł następny strzał, też celny, prosto
w
6
pierś człowieka w skórzanej kurtce, który zatoczył się i oparł o barek, trafiając ręką na
popielnicę
z brązu w kształcie koła ratunkowego. Chwycił ją i uderzył w głowę napastnika. Padł
następny strzał, kula utkwiła w boazerii. Człowiek z pistoletem upadł na kolana, chwilę
walczył
z bólem i oszołomieniem. Krew zalała mu oczy. Przetarł dłonią twarz, znów uniósł broń
do góry. W tej chwili został kopnięty w podbródek, uniósł się na kolanach i zwalił na bok.
Dłoń trzymająca broń rozluźniła się. W kabinie zapanowała cisza. Mężczyzna w
skórzanej
kurtce nie wyglądał na rannego. Pochylił się nad towarzyszem rejsu, zajrzał w jego
źrenice.
Po twarzy przebiegł mu grymas. W tej chwili na kei nie opodal „Róży Południa” stanął
autokar,
z którego wysypało, się hałaśliwe towarzystwo, strzelały butelki szampana.
– Niech żyje młoda para!
– Młoda para na morze! – rozlegały się krzyki. Weselni biesiadnicy szturmowali jacht
zacumowany
tuż obok.
Mężczyzna w skórzanej kurtce chwycił juk i przywiązał sobie jego troki do pasa,
ostrożnie
otworzył dziobowy skajlajt i wyjrzał na zewnątrz. Dziób jachtu od strony nabrzeża
zasłaniała
duża motorówka. Człowiek w skórzanej kurtce z jukiem przy pasie zsunął się zręcznie
do
wody, nurkując pod kadłubami małych łodzi w kierunku jachtu weselników.
Tymczasem mężczyzna za kierownicą małego samochodu wypalił trzeciego papierosa.
Obserwował weselnych gości niecierpliwiąc się. Rozumiał, że jego wspólnik musi
poczekać,
aż to nieprzewidziane towarzystwo odpłynie i autokar odjedzie. W tej chwili naprawdę
niepotrzebni
byli tutaj świadkowie. Na keję podjeżdżały jednak wciąż nowe samochody, do
burty białego jachtu holowano drugą wielką motorówkę, a więc bankiet zapowiadał się w
porcie, nie na morzu. Czas mijał, gangster wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku
„Róży
Południa”. Skoczył do kokpitu, wszedł do kabiny i cofnął się natychmiast. Odbezpieczył
broń. Obok bezwładnego ciała zastrzelonego sternika leżał zalany krwią z rozbitej głowy
jego
zabójca. Wystarczył rzut oka, aby stwierdzić, że wyprowadzenie rannego z jachtu w tej
sytuacji
jest niemożliwe. Gangster rozejrzał się po kabinie, juku nie było, nie pomogły
pospieszne
poszukiwania. Tymczasem goście weselni zauważyli, że na „Róży Południa” coś się
dzieje.
Kilkoro młodych ludzi z butelkami szampana szło do sąsiada z przystani widocznie z
weselnym
zaproszeniem.
7
I. YAXY DAXY
Ms. „Pasat” gotowy był do wyjścia z Casablanki. Ochmistrz jeszcze raz przeliczył
książeczki
żeglarskie załogi. Brakowało jednej. Ktoś nie wrócił na pokład. Należało ustalić kto.
„Pasat” – dalekomorska baza – odbierająca rybę od trawlerów łowiących na szelfie
Namibii,
jeszcze dalej wokół Południowych Szetlandów oraz na Antarktyce koło Georgii
Południowej,
miał załogę bardzo liczną: stu osiemdziesięciu ludzi. Ustalenie, kto wracając z miasta
nie oddał
dokumentu, zajęło kierownikowi działu gospodarczego około godziny. Gdy okazało się,
że brakuje książeczki Kasprzyka, asystenta z maszyny, statek przygotowany był już
ostatecznie
do zabrania cum i wyruszenia w morze. Ogłoszono kilkakrotnie przez megafony, żeby
asystent natychmiast zgłosił się do odprawy, lecz wezwania te pozostały bez
odpowiedzi.
Kasprzyka widziano ostatni raz poprzedniego dnia rano, gdy schodził ze statku. W
kabinie,
którą dzielił z trzecim mechanikiem, panował względny porządek. Rzeczy osobiste i
przedmioty
wartościowe, jak niedawno kupiony radiomagnetofon i japoński aparat fotograficzny,
leżały w szafie, tam gdzie zwykle. W notesie na półce ochmistrz z trzecim mechanikiem
znaleźli
spory zwitek banknotów dolarowych i hiszpańskich pesetów. W pudełku obok leżał
złoty łańcuszek i duży sygnet, który asystent zwykł nosić, gdy schodził na ląd. Sprawa
opuszczenia
statku z myślą pozostania w Maroku nie wchodziła więc w rachubę. Asystent Kasprzyk
należał do marynarzy zdyscyplinowanych i nie zdarzyło się nigdy dotąd, aby wszedł z
regulaminem w taki konflikt, jak nieprzybycie na burtę przed wyjściem w morze. Kapitan,
mimo iż statek był już nieco opóźniony przez silny sztorm w Zatoce Biskajskiej,
zdecydował
się czekać. Asystent jednak nie wrócił. Przed północą „Pasat” wyszedł w morze bez
jednego
członka załogi na pokładzie. Wydarzenie takie związane jest zawsze z szeregiem
kłopotów.
Na statku obowiązuje swoisty system wacht, należy więc natychmiast tak zorganizować
pracę,
aby brakującego człowieka mogli zastąpić inni marynarze. Trzeba też od razu
zawiadomić
policję w porcie, gdzie rzecz miała miejsce oraz armatora w kraju, sporządzić protokół
przedmiotów pozostawionych przez zaginionego i wykonać kilka innych czynności.
Wszystko
to kapitan zarządził natychmiast. Sprawa nie dawała mu jednak spokoju z uwagi na
okoliczności
zniknięcia asystenta. Bywa, że młodzi ludzie pracę na morzu traktują jako krótkotrwałą
przygodę, a zaokrętowanie jako możliwość nie całkiem legalnej emigracji. Kasprzyk
skończył Wyższą Szkołę Morską z wynikiem dobrym. Był zdyscyplinowany i robił
wrażenie
człowieka związanego z morzem na zawsze. Nie był żonaty, ale miał narzeczoną, którą
kapitan
i starszy oficer znali z widzenia. Na „Pasacie” pływał już dwa lata i wkrótce szykował mu
się awans. Taka opinia oraz wykaz rzeczy pozostawionych przez zaginionego
świadczyły, że
pozostał w Casablance nie z własnej woli.
Szybki motorowiec rozciągając niewielkie fale zbliżał się tymczasem do Las Palmas.
Postój
w Casablance nie był planowany, armator zawiadomił kapitana już na trawersie
Gibraltaru,
że z Maroka należy zabrać dodatkowy ładunek. Była to mrożona ryba w kartonach.
Towar
taki wymagał schłodzonych ładowni, jakimi dysponował płynący bez pełnego obciążenia
na
szelf Afryki Południowej „Pasat”.
W Las Palmas postój jak zwykle planowany był wcześniej. Może więc tam dogoni swój
statek spóźniony asystent. Niestety, tuż przed wejściem bazy do portu na Wyspach
Kanaryjskich,
kapitan Osowski otrzymał wiadomość od agenta, który donosił, że policja w Casablance
przypuszcza, iż asystent Kasprzyk zginął na jachcie należącym do obywatelki brytyjskiej
–
starej milionerki zamieszkującej w Maroku. Człowiek, odpowiadający rysopisowi
asystenta,
otrzymał postrzał z pistoletu małego kalibru i poniósł śmierć na miejscu. Obok jego ciała
znaleziono zwłoki znanego policji gangstera, płatnego mordercy Alberta Steinke
zwanego
„Carate John”. Co więcej, obszerny radiotelegram do kapitana Ms. „Pasat” sugerował,
że w
8
sprawę zamieszany był także inny marynarz z załogi „Pasata”, któremu udało się zbiec z
jachtu „Róża Południa” i powrócić na statek. I tu zaczynała się dla kapitana sprawa
zupełnie
szczególna.
Ludzie o kapitanie mówią przeważnie „Stary”. „Stary” na „Pasacie” miał trzydzieści sześć
lat i odbywał swój pierwszy rejs na tym stanowisku. Teraz siedział w swoim salonie.
Stała
przed nim szklanka mocnej herbaty. Przed chwilą wyszedł od niego radiooficer, który
wręczył
mu depeszę. Kapitan patrzył na uciekające morze. Las Palmas było zaledwie o kilka
godzin
żeglugi. W jakie szambo wlazł asystent? Jaką sprawę przypłacił życiem? Młody, zdolny
oficer. Jeżeli z nim tak obeszli się gangsterzy, w Casablance podobny los czeka tego
drugiego,
który był na „Róży Południa” i z niewyjaśnionych jeszcze powodów zabił Steinkego.
Starszym oficerem na Ms. „Pasat” był zdegradowany przez Izbę Morską kapitan Hana.
Pływał on między portami Afryki na liniowcach i trampach przeszło dwadzieścia lat.
Tutejsze
sprawy, obyczaje, nazwiska były mu znane lepiej niż komukolwiek innemu. Może to on
zaplątał
się w jakąś głupią sprawę? Dowódca „Pasata” zamyślił się głęboko. Urażona ambicja
zdegradowanego kapitana, znajomość stosunków i powiązania mogły nasuwać wiele do
myślenia.
Od początku rejsu stosunki dwóch oficerów układały się niedobrze. Hana w sposób
dyskretny
ignorował młodego zwierzchnika. Odpowiadał na jego pytania krótko i oficjalnie,
wyznaczając
określony dystans między sobą a tamtym.
Kapitan Sowa-Osowski słyszał sporo o obyczajach panujących w międzynarodowych
gangach,
wynajmujących tak zwanych podwykonawców. Ludzie ze statku, którym ostatnio
dowodził
kapitan Hana, zamieszani byli podobno w aferę w portach Ameryki Południowej i
tylko dzięki obrotności i znajomościom swojego szefa wyszli z opresji cało. Kapitan był
świadom tego, że jeśli w Casablance zginął jeden jego człowiek, a z gangiem zadało się
dwóch, drugi zginie w następnym porcie. Jeśli sprawa dotyczy starego Hany, on, Sowa,
niewiele
mu pomoże. Ale jeżeli dotyczy ona kogo innego? Jeżeli tym drugim jest ktoś równie
młody i niedoświadczony, jak asystent Kasprzyk? Człowiek zamieszany nie tylko w
przemyt,
ale także w zabójstwo nie ujawni się, nie przyzna do takiej przygody. A banda mu nie
przepuści.
W następnym porcie nie wróci na pokład drugi marynarz. Kapitan sięgnął po paczkę pall
malli, wyjął papierosa, obejrzał go, włożył z powrotem do pudełka i wyszedł z salonu.
Szedł
wąskim korytarzem, zatrzymał się przed wejściem z napisem starszy oficer. Zapukał. Za
drzwiami rozległ się bliżej nie określony pomruk. Kapitan wszedł do kabiny. Hana
siedział w
fotelu, czytał marokańską gazetę. Podniósł wzrok, popatrzył na szefa pytająco. Nie
ruszył się i
nie powiedział słowa.
– Można? – zapytał kapitan Sowa.
– Proszę – bąknął tamten.
Sowa usiadł naprzeciwko.
– Panie kapitanie, ja w sprawie – zagaił.
– Nie jestem tu kapitanem, panie kapitanie – przerwał starszy oficer, kładąc nieco
drwiący
akcent na ostatnie dwa wyrazy.
– Nie o tytuły chodzi – powiedział dobitnie Sowa, patrząc prosto w twarz staremu
marynarzowi.
– A o co panu chodzi, panie kapitanie?
– O rozmowę w sprawie śmierci asystenta – wyrecytował przybyły.
– Śmierci? – uniósł brwi Hana.
Sowa podał mu płachtę radiotelegramu. Hana czytał uważnie. Odłożył papier. Rysy jego
stężały.
– Yaxy Daxy... – powiedział jakby do siebie.
– Także myślę, że Yaxy – dodał Mikołaj Sowa. Tamten popatrzył nań przeciągle, w
spojrzeniu
tym znów pojawiło się nieuchwytne lekceważenie.
9
– Pan myśli? – niemal wycedził.
– Myślę... – odparł Sowa.
– Słyszał pan o Yaxy Daxy? Wie pan coś na ten temat? – cedził Hana.
– Nie tyle co pan, ale tyle, by obawiać się o życie jeszcze jednego człowieka.
– Jeszcze jednego? A o czyje życie pan się obawia?
– Nie wiem o czyje! Nie mam pojęcia o czyje! – odparł z wyraźną złością Sowa.
– Otóż to. Nie wie pan – naigrawał się tamten.
– A pan wie? – zapytał dowódca „Pasata”.
– Ja? Ja nie wiem nic, to nie moje sprawy. Moje sprawy to mapy, nawigacja, ładunek i
chyba pan wie co jeszcze, panie kapitanie – Hana zapalił papierosa nie częstując szefa.
Sowa
wyjął swoją paczkę i chociaż nie miał ochoty na palenie, powoli wyciągnął pall malla.
– Przepraszam – bąknął Hana.
– Nie szkodzi – mruknął Sowa, uśmiechając się niemal przyjaźnie. – Wiem, oczywiście,
wiem, co do pana należy. Ale tu chodzi o to, by kogoś znowu nie zabili w pierwszym
porcie,
na przykład w Las Palmas. Czy myśli pan, że to niedostateczny powód do działania, a
przynajmniej
rzeczowej rozmowy bez aluzji?
– Panie – warknął tamten – od działania w tej sprawie są wyspecjalizowane instytucje.
Sowa zamyślił się.
– Więc mam zadzwonić na milicję, wezwać 07, radiowóz, brygadę dochodzeniową?
Przekazać
to szambo w wyspecjalizowane ręce tu na Atlantyku i sam zająć się też nawigacją,
bezpieczeństwem
żeglugi i statku, ładunkiem, bo to moja robota? Tak mi pan radzi? Przyszedłem,
bo pan w tej cholernej Casablance jest bardziej oblatany niż cała nasza milicja, za
trzema
morzami do tego.
Hana milczał. Na niebie pojawiło się kilka pierzastych chmur, woda załamywała się
długą,
powłóczystą falą. Stary kapitan wstał, podszedł do bulaja, przez który wpadało upalne,
afrykańskie
powietrze.
– To sprawa Yaxy Daxy. Ludzi, którzy nie dotykają „roboty” własnymi rękami.
Przemycają
haszysz, heroinę, tytoń, pieniądze, kradzioną biżuterię i czort wie co przy pomocy siły
najemnej. Werbują na jeden skok. Na jedną noc wynajmują ludzi ze stojących w porcie
statków,
przeważnie nawigatorów i mechaników. Wskazują im miejsce, gdzie ukryty jest towar i
wcześniej upatrzony jacht lub łódź, którą można wypożyczyć bez wiedzy właściciela.
Taka
jednorazowa załoga na przygodnym jachcie wychodzi w morze z ładunkiem spod
ciemnej
gwiazdy. Robi transfer, przeważnie na statek czekający gdzieś na wodach już niczyich.
Kiedy
wszystko zagra, marynarze wracają. Odpływają w swoje strony. Bogatsi o tyle, ile
zarabiają u
swoich armatorów przez rok albo dwa. Jacht wraca na miejsce. Nikt niczego nie widział.
Nie
ma tych, którzy przemycali, nie było więc przemytu, Jeżeli jacht wpada, wpadają jedynie
marynarze
ze stojącego w porcie statku. Nie mogą więc opisać, jak wyglądali szefowie tej „roboty”,
bo ich nie widzieli. Rozmowy odbyły się przez telefon, w ciemności. Jedynym dowodem,
że sprawa nie była snem, jest wówczas zielony banknot wciśnięty w dłoń jako zaliczka.
Ale jeżeli coś nie zagrało albo „Murzyni” zobaczyli zbyt wiele, nie inkasują pieniędzy.
Inkasują
kule lub przepadają bez wieści.
– Dziękuję za cenną informację – powiedział Sowa wstając z fotela. Hana kiwnął mu
głową
na pożegnanie. Kapitan wyszedł z kabiny starszego oficera. Wszystko, co usłyszał,
wiedział
już przedtem.
10
II. NOC KANARYJSKA
Wyspy Kanaryjskie rysowały się przed dziobem „Pasata” wysokimi górami i kamiennym
masywem Gran Canarii. Kapitan Sowa siedział przy biurku w swoim salonie i pisał tekst
krótkiego komunikatu. Zaraz potem rozległa się w głośnikach informacja o tragicznej
śmierci
asystenta Kasprzyka. Zareagował na to elektryk i ktoś z brygady remontowej. Obydwaj
widzieli
asystenta w dniu poprzedzającym jego śmierć, gdy z lekarzem pił piwo w bodedze
niedaleko
portu. Lekarz potwierdził, iż rzeczywiście spotkał się z asystentem w mieście, wstąpili
na piwo, a potem poszli do jubilera, gdzie lekarz chciał kupić pierścionek dla żony.
Asystent
zainteresował się tym jubilerem. Pojechali więc razem. Asystent stwierdził, że ma
jeszcze
ważny interes w mieście, obejrzał kilka precjozów, zapisał adres sklepu i znikł.
Doktor miał adres jubilera i twierdził, że on na pewno będzie pamiętał ich wizytę.
Ponadto
lekarz był poza podejrzeniami, bo Yaxy Daxy do przemytu zakazanego towaru
angażował
nawigatorów, a nie medyków.
Las Palmas to port wolnocłowy, gdzie alkohol jest tańszy od coca coli. Na bazarach
piętrzą
się odbiorniki stereo, aparaty fotograficzne, lunety, zegarki. Jest wszystko. Wszystko
tańsze
niż na kontynentach Europy, Afryki, Ameryki.
Ludzie gromadzą się w korytarzach, czekają, aż trap stuknie o beton nabrzeża. Zaraz
ruszą
lawiną do miasta. Kapitan lustruje podniecone twarze. Czy jest wśród wybierających się
na
ląd człowiek, którego życie być może zawisło na włosku?
Trap stuknął o beton. Krótkie portowe formalności zostały załatwione szybko i ludzie
biegną
na dół po metalowych schodkach. Pełno ich na nabrzeżu, zaraz rozbiegną się po okolicy
Puerto de La Luz, buszować będą w parku Santa Catalina, na Padre Cueto, Isla
Gomera.
Trzeci oficer, barczysty i wysoki mężczyzna o czarnym zaroście i ciemnej karnacji,
wyglądający
raczej na Araba niż Polaka, nie jest zainteresowany statkowym towarzystwem podczas
tego pobytu w porcie. Marynarze przyspieszają, on zwalnia, zostaje w tyle. Ktoś go
woła,
on udaje, że nie słyszy, przystaje przed wystawą, ogląda sprzęt stereo. Hiszpan
wychodzi
przed sklep, zaprasza do środka. Oficer wchodzi, rzuca okiem na to i owo, ale gdy grupa
z
którą szedł znika w ulicznym tłumie, wymyka się i idzie w stronę przeciwną. Znajduje
wąską
uliczkę, przyspiesza kroku. Ta ulica dochodzi do szerokiej i okazałej arterii. Marynarz
odnajduje
duży oszklony budynek. Wchodzi do środka, staje przed okienkiem, wymienia
kilkanaście
zielonych banknotów na pesety, wychodzi z banku, idzie w kierunku bazaru. Zaczepia
go
Arab w trudnym do określenia wieku. Trzeci oficer Teofil Harasim zamienia z nim kilka
słów. Przystaje, jakby się wahał przed podjęciem decyzji. Wreszcie podąża za Arabem,
który
kieruje się w głąb starej dzielnicy. Ulice tu wąskie, w rynsztokach cuchną ścieki.
Obydwaj
mężczyźni pną się po wyszczerbionych schodach między starymi budynkami, Arab
odnajduje
jeden z domów, nie wyróżniający się niczym, drewniany, odrapany i brudny jak dziesiątki
takich samych obok. Puka i nasłuchuje, drzwi otwierają się i obydwaj mężczyźni znikają
za
nimi. Wilgotne schody w ciemnym pomieszczeniu prowadzą w dół, do głębokiej piwnicy.
Starszy marynarz Cichoń pospiesznie sprząta kabinę. Składa mapy i przyrządy
nawigacyjne.
Cichoń nie dorobił się oficerskiego stopnia, jakoś nie było czasu na egzamin. Ale
nawigacja
to jego konik. Tu w kabinie ma na swój prywatny użytek kompas i mapy. Bez
nowoczesnych
urządzeń, takich jak w sterowni, wykreśla kurs statku, oblicza kąt dryfu, ma tablice
pływów. Później, gdy pełni wachtę na mostku, sprawdza obliczone przez siebie pozycje
statku
z nawigacją oficerów, którzy posługują się doskonałymi przyrządami z magnofoxem
11
włącznie. Koledzy śmieją się: Kapitan Cichoń. – Cichoń nie zwraca uwagi na kpiny. Po
tym
rejsie ma zejść ze statku, wybiera się do Wyższej Szkoły Morskiej na kurs
popołudniowy.
Niech dowcipkują. On wie, że kiedyś będzie kapitanem. Na pewno będzie. Klar w
kabinie
już zrobiony. Młody marynarz. biegnie po trapie. Las Palmas przed nim, można wreszcie
zażyć
portowego szczęścia. Na Santa Catalina spotyka dwóch ludzi z załogi „Pasata”. Tamci
już
coś wypili, są weseli, chcieliby jeszcze wypić. Cichoń też nie ma powodów do
zmartwienia i
postu, w jego kieszeni szeleszczą zielone papierki, udało mu się ostatnio, chociaż
ryzyko było
spore. To nie był skok z takim towarem, który mieści się w kieszeniach ortalionowej
kurtki.
To był największy skok w marynarskim życiu Cichonia. Teraz cała grupka znajduje
bodegę z
beczkami taniego koniaku, z których właściciel sączy złoty płyn prosto do dużych
kielichów.
– I co, kapitan? Co u ciebie na mapach? W Ameryce jesteśmy czy w Japonii? – żartują
dowcipnisie. Cichoń nie odpowiada, nie ma jakoś ochoty na rozmowy o swoich
umiejętnościach.
Tamci dwaj bardziej mają w czubach niż on, więc Cichoń wymyka się z bodegi. Ulice
są już ciemne. Marynarz idzie coraz szybciej Gdy jest niedaleko oświetlonego placu, z
bramy
wysuwa się człowiek i zastępuje mu drogę. Cichoń stara się ominąć ciemną postać,
skręca w
bok i wtedy z bramy wyskakuje drugi napastnik, bez słowa skacząc mu na plecy. Silny,
dobrze
zbudowany Cichoń na ułamek sekundy drętwieje. To już koniec – przebiega mu przez
głowę złowieszcza myśl. Nie wziął poważnie ostrzeżeń, sam puścił się tą ulicą po
ciemku.
Więc trzeba się ratować!
Drugi oficer podąża samotnie w kierunku znanej sobie ulicy na górce. Pogwizduje
wesoło
myśląc o tym, co go czeka. W przeszło piętnastoletniej karierze morskiej długo nie
korzystał
z tego rodzaju uciech, aż raz spróbował, no i teraz właśnie miał zamiar to powtórzyć.
Szczepan
Krystek niedawno przeżył dramat. Wszystko było w porządku, dokąd pracował na
długich
liniach i dodatek dewizowy miał spory. Nie pił piwa w rejsach, bo piwo w krajach, do
których pływał, było drogie, nie jeździł taksówkami nawet wtedy, gdy był bardzo daleko
od
miasta. Nie wydawał dewiz, on dewizy zarabiał. Jego żona, Róża, miała za to stałe
upoważnienie
na „Baltonę” i nie kupowała piwa krajowego, tylko duńskie lub holenderskie. Dodatek
dewizowy wypłacany marynarzom na drobne zakupy i doraźne potrzeby w obcych
portach w
całości inkasowała ona. Kiedy Krystek na pewien czas przeszedł do rezerwy, małżonka
zbuntowała się. Kiedyś w ogłoszeniu pisała, że pozna pana dobrze sytuowanego w celu
matrymonialnym,
najchętniej marynarza pływającego. Poznała Krystka, który w tydzień po ślubie
popłynął do Japonii na osiem miesięcy, po czym powrócił na cztery tygodnie i wypłynął
do Afryki Wschodniej, gdzie przebywał równo pół roku. Wrócił cieszyć się piękną żoną.
Ale
gdy był w domu, dewiz nie zarabiał. To się jego pani nie podobało. Zaczęły się awanturki
o
to, kiedy znowu popłynie. Szczepan Krystek był człowiekiem nadzwyczaj spokojnym.
– Czego, duszko, krzyczysz? – szczerzył zęby.– Zwolni się miejsce i popłynę, a teraz
może
byśmy pojechali na wczasy? – prosił. Róża jednak na to, że z darmozjadem żyć nie
będzie i
wyjedzie na wczasy, ale sama. Wszystko ma granice, nawet wytrzymałość bardzo
spokojnego
człowieka. Krystek, wypływając w następny rejs, złożył w biurze armatora oświadczenie,
że
od tej pory swoje zarobki i dodatki będzie pobierał osobiście.
Teraz szedł i pogwizdywał, bo było tylko jego tajemnicą, skąd miał tyle zielonych
papierków,
aby w tę dzielnicę wybrać się na dłużej bez obawy, że mu ich zabraknie. Ceny były tu
różne. Na dole stały panie już starsze i zniszczone, nie zawsze też trzeźwe. W ich
stronę Szczepan
Krystek patrzył z odrazą. Na zaczepki nie reagował. Zmierzał znacznie wyżej ową ulicą
pod górkę.
Nieco dalej obok ciemnych sieni stały kobiety młodsze w bardzo krótkich sukniach,
jaskrawo
wymalowane i także nie zawsze trzeźwe. Te też Krystka nie interesowały. Poprzednim
razem
odkrył tu coś osobliwego. Gdy przechodził obok zamkniętych drzwi, niektóre otwierały
się i stawały
w nich dziewczyny młode i piękne, kiwały na niego ręką, a kiedy z zaproszenia nie
korzystał,
zatrzaskiwały drzwi. Krystek zasięgnął języka w tej sprawie u kolegów.
12
– Człowieku, z takiej okazji należy korzystać – powiedział mu bardziej doświadczony
życiowo
i portowo Cichoń, który poza nawigacją nie widział podobno świata.
– Dlaczego? – zapytał rzeczowo Krystek.
– Bo to są debiutantki, amatorki, sam miód, panie drugi.
– Debiutantki, amatorki, miód – to się podobało Szczepanowi, który w tych sprawach
lubił
coś więcej.
Zgłębiając sprawę dalej, dowiedział się, że na ową ulicę przyjeżdżają dziewczyny z
całych
Kanarów, nieraz bardzo porządne, tylko mające wydatki. Córki, a nawet żony ludzi
cieszących
się dobrą opinią, które pracują w biurach lub fabrykach i nie mogą stać po prostu na
ulicy.
Wynajmują więc pokoje i stryszki w domach starszych matron na tej ulicy. W bramach i
drzwiach takich obejść są szpary, przez które widać, kto idzie. Jeżeli marynarz
prezentuje się
dobrze i sprawia obiecujące wrażenie pod względem finansowym, zapraszają go
pospiesznie,
tak żeby nikt nie spostrzegł. Krystek postawił na takie właśnie szczęście. Kręcił się na
samym
szczycie górki, ale wszystkie drzwi były zamknięte. Upatrzył już sobie nawet nieco
powściągliwiej
wymalowaną kobietę, która uśmiechała się do niego przymilnie. Już miał do niej
podejść,
gdy otworzyła się tuż obok wąska bramka, w której stała ognista brunetka o szerokich
biodrach, z wydatnym biustem i buzią rozkosznego dziecka. Szczepan Krystek skoczył
w
tamtą stronę. Drzwi za nim się zamknęły. Dziewczyna nie była przywidzeniem,
uśmiechnęła
się, pokazując rzędy białych, równych zębów. W tej chwili Krystek nie myślał o
finansach,
niech by nawet tysiąc. Przepuściła go przed sobą. Wszedł w mroczny korytarz na
skrzypiące
schody. Zjawisko podążało za nim.
– Niech żyją amatorki! – krzyczało coś w marynarzu. Gdy znaleźli się na pięterku,
okrągło
toczone szczęście otworzyło pokoik z dużym łóżkiem w środku. Dziewczyna poruszała
się
lekko i jakby leniwie. Jej czerwoną bluzkę niemal rozsadzały duże, ciężkie piersi.
Rozcięta z
boku prawie do biodra spódnica odsłaniała długie udo. Złote pantofelki na bardzo
wysokich
szpilkach czyniły drobną figurkę młodej kobiety smukłą i lekką.
Krystek nie miał zamiaru czekać. Kobieta wyswobodziła się z jego objęć, sięgnęła do
szufladki,
wyjęła butelkę brandy i dwa kieliszki, nalała sobie niewiele, jemu sporo. Potem dolała
mu znów. Pił łapczywie. Usiadła obok, pocałowała go pierwsza. Krystek ruszył na
całego,
niemal od razu przystępując do rzeczy. Ale ona wyswobodziła się ponownie i też
przystąpiła
do rzeczy.
– Diez Amerykan dolar – szepnęła, mrużąc przymglone już oczy. Krystek wypadł z
transu.
Wiedział widocznie, gdzie jest, ale niezbyt dokładnie.
– Diez Amerykan dolar! – powtórzyła już mniej przymilnie i bardziej stanowczo.
– Yes, si, si, tylko dziesięć? Dlaczego?
Przebudzenie nie było takie znowu przykre. Krystek przypuszczał, że cena będzie
znacznie
wyższa. Dziewczyna czekała. Szczepan sięgnął do kieszeni, wyjął plik zielonych
papierków i
nie licząc ich zaatakował spódnicę.
– Ty bardzo miły – powiedziała dziewczyna po polsku i wyszła, pewnie do łazienki.
Krystek
czekał.
Po chwili drzwi otworzyły się i w luźnym szlafroku z wielkim dekoltem wpadło na
oniemiałego
marynarza coś w rodzaju teściowej jego bóstwa. Dama była mocno wymalowana, ale
szminka nie mogła zmienić twarzy, na której widniało jednoznacznie, że to nie amatorka.
Szczepan Krystek szybko odzyskał równowagę i uśmiechnął się do damy w
przekonaniu,
że zaszło nieporozumienie, podszedł do wyjścia, delikatnie wypraszając kokotę. Ta
jednak
zatrzasnęła drzwi popychając zdezorientowanego marynarza w kierunku łóżka. Drugi
oficer z
„Pasata” zdrętwiał, gdyż przyszło my. do głowy straszne podejrzenie. Usiłował więc
pospiesznie
całą rzecz wyjaśnić, ale jego próby były bezskuteczne, przeszedł więc do obrony.
Uchwycił się niewielkiego stołu, ale stół pod naporem półnagiej „damy” przesuwał się
wraz z
nim w kierunku łóżka, Krystek z kokotą, która nie wiadomo kiedy zgubiła szlafrok,
wylądo-
13
wał na posłaniu. Marynarz miał jednak refleks. Zerwał się, jakby na płytkiej wodzie
zaatakował
go krokodyl. Dama kotłowała się chwilę na posłaniu, po czym uniosła na rękach i
patrzyła
na dezertera, jak kot na mysz przed skokiem. Krystek uniósł z podłogi jej peniuar i rzucił
na łóżko. Kokota powoli właziła w szlafrok.
– Que es eso?! Co to jest?!
– Czego chce ta ropucha? Tu była senorita, piękna, negro! – krzyczał osaczony.
Starsza dama zesztywniała.
– Senorita Carmella? office... biuro... you crazy man... – powiedziała powoli z nagle
nabytą
wyniosłością.
– Biuro! – jęknął Krystek i poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami,
– Office... – powtórzyła matrona, sunąc znowu w kierunku dezertera.
– Carmella kasjerka?... – jęknął marynarz rozglądając się rozpaczliwie, gdzie prysnąć. –
Rozbój! Policja? – wrzasnął na całe gardło.
– Policja?! – zasyczała dama.
Krystek zbladł. Gdzie on się dostał? Co to ma znaczyć? Otworzył drzwi, wyskoczył na
korytarz,
zrobił krok do przodu, ale pociemniało mu w oczach i stracił przytomność.
Kapitan bawił się czerwoną paczką papierosów. Była to chwila relaksu. Przewaliła się
przez salon lawina agentów, portowych urzędników i własnych oficerów pragnących
uzgodnić
to lub owo. Z Las Palmas „Pasat” miał zabrać do Dakaru dodatkowy ładunek, pięćset
ton
chemikaliów dla senegalskiego rolnictwa. Pięćset ton, niewiele, a znowu będzie wejście
do
nieprzewidzianego portu. Myślał teraz o zaginionym marynarzu. Może niebawem
wyjaśni się
wszystko. A może już się wyjaśniło. Mieli wychodzić dzisiaj wieczór, lecz z powodu
ładunku
do Dakaru, zostaną jeszcze dobę. Dowódca bazy był niespokojny. Jego uwagę od
wczoraj
zaprzątała na pozór nieistotna sprawa. Zauważył, że Hana wieczorem wybiera się do
miasta.
Stary kapitan wydał polecenia na najbliższych kilka godzin i po cichu, jakby ukradkiem,
zszedł ze statku. Z salonu widać było keję i idącego nią pospiesznie w kierunku miasta
starszego
oficera. Na końcu nabrzeża, przy którym cumował „Pasat”, zza portowego magazynu
wyjechał duży osobowy samochód, do którego Hana wsiadł. Jeżeli to on zamieszany
jest w
aferę z Casablanki, to daremne wszelkie działania – myślał kapitan Sowa. Od tamtej
rozmowy
Hana wyraźnie unikał dalszych pytań i odpowiedzi na wszelkie tematy nie dotyczące
bezpośrednio
załadunku, wyładunku i nawigacji. Robił to mniej ostentacyjnie niż przedtem, ale nie
mniej skutecznie.
Kapitan starał się uporządkować swoje dociekania. Nieszczęsnego asystenta
znaleziono na
tej przeklętej „Róży Południa”, która odbyła przedtem krótki rejs. Zgodnie z późniejszymi
wiadomościami, jakie nadeszły z Casablanki, w popielniczce w kabinie i w kokpicie pod
gretingiem
znaleziono kilka niedopałków polskich papierosów caro i malrboro polskiej produkcji.
Wynikało więc z tego, że obydwaj żeglarze z „Róży Południa" byli Polakami. W dniu tym
i w czasie całej poprzedniej doby w tamtejszym porcie ani też na redzie nie stał żaden
inny
statek polskiej bandery. Jacht był duży, nocny rejs łącznie z koniecznością zmylenia
służb
portowych i policji na pewno trudny. Sprawa zatem wymagała określonych kwalifikacji.
Skoro
w rejsie użyty był zarówno silnik jak i żagle, Yaxy Daxy powinien zwerbować co najmniej
dwóch profesjonalistów, nawigatora i mechanika. Mechanikiem był asystent, drugi
marynarz
zamieszany w sprawę to zatem nawigator. Prawidłowość takiego rozumowania nie
ulegała
wątpliwości, ale na tym koniec. Dalszych poszlak poza luźnymi przypuszczeniami
kapitan nie
miał. Nawigatorów na statku było niby niewielu, należało do nich zaliczyć jedynie
czterech
oficerów i asystenta pokładowego. Niestety jednak, z załogi „Pasata” aż kilkunastu
mogło
poprowadzić jacht na wodach przybrzeżnych. Kilku miało za sobą przerwane studia w
Wyższej
Szkole Morskiej na wydziale nawigacyjnym, a kilku było dobrymi samoukami.
14
Takich było pięciu albo sześciu, na przykład Cichoń. Jego wiedza, nie potwierdzona
żadnym
dyplomem czy patentem, była bardzo znaczna. Kapitan pamiętał rozmowy na mostku z
tym marynarzem, kiedy pełnił on wachty przy sterze. Wiadomości posiadane przez
Cichonia
głęboko zastanawiały kapitana. Innym asem tego rodzaju był... pomocnik kucharza.
Kiedyś w
nocy, kapitan Sowa przyszedł niespodziewanie do sterowni. Za pozwoleniem drugiego
oficera
Krystka, który trzymał wachtę, rządził tam bajkok. Gdy zobaczył kapitana, chciał uciec,
ale
Sowa zatrzymał go.
– A co pan tutaj robi? – Ja, uczę się astro...
– Czego pan się uczy? – kapitan nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. Rzeczywiście, w
nawigacyjnej rozłożone były mapy nieba, tablice i podręczniki astronawigacji. Noc była
spokojna,
droga czysta, jasna. Krystek robił bajkokowi wykład. Kapitan wziął na spytki „ucznia”.
Pomocnik kucharza okazał się matematykiem. Skończył uniwersytet, otrzymał tytuł
magisterski,
krótko był asystentem na uczelni, trochę wykładał w technikum. Ale zawsze pachniało
mu morze. Pochodził z Lubelskiego. Matematykę ukończył w Warszawie. Rzucił pracę w
stolicy i przyjechał na Wybrzeże. Rozpoczął starania o pracę na morzu; zaczepiając się
w
porcie przy przeładunkach. Dwa lata nosił worki na grzbiecie, rozładowywał i
załadowywał
wagony, pracował w lukach statków, aby zapłacić za drogi pokój, wynajmowany u
stoczniowej
rodziny. Wreszcie szczęście się do niego uśmiechnęło i został zaokrętowany na
„Pasata”
jako bajkok, bo o taką robotę było najłatwiej. Kapitan Sowa był człowiekiem otwartym i
lubił
ludzi ciekawych, niezależnie od stanowiska, jakie zajmowali na jego statku.
Zainteresowała
go więc nie całkiem zresztą wyjątkowa sprawa bajkoka Winniczka.
– I co pan zamierza dalej, panie magistrze? – zapytał pół żartem, pół serio.
– Zobaczyłem to z bliska i już nie kocham tak, jak przedtem, panie kapitanie:–
uśmiechnął
się pomocnik kucharza.
– Nie zawsze będzie pan przecież myć gary, w tym wieku ma się perspektywy.
– Najwyżej pójdę od garów do automatów. Będzie to samo, tylko bardziej czyste. A
gdzie
te żagle, gdzie te porty? Przez sto dwadzieścia dni dryf, rozładunek statków przy burcie,
przelot i od nowa wszystko raz jeszcze.
No właśnie, bajkok matematyk, też nawigator, i tęsknią mu się żagle. Przygody szuka na
morzu, a nie monotonnej pracy... Był jeszcze marynarz Drzewicki, który wyleciał z
czwartego
roku Szkoły Morskiej za zlekceważenie komisyjnego egzaminu.
Ktoś energicznie zapukał do salonu przerywając kapitańskie rozważania. Drzwi
otworzyły
się i wszedł lekarz.
– Mamy wypadek, panie kapitanie – zakomunikował. – Krystek złamał nogę. Spadł ze
schodów, podobno u jakiejś dziwki.
– No, tak – mruknął kapitan, wstając z miejsca.
– Prostytutki zadzwoniły do pogotowia.
Kapitan usiadł, wyciągnął papierosa z paczki, obejrzał go i włożył z powrotem na
miejsce.
– Niech pan tam zaraz jedzie. Cholerny rejs, ten Krystek ma żonę, gdzie lazł?
– Już nie ma – powiedział lekarz.
– Nie ma? Dlaczego?
– Wie pan, jak jest z kobietami.
– Nic nie wiem – mruknął kapitan.
Była późna noc. Kapitan podszedł do okna, popatrzył na keję. Ludzie wracali grupą z
miasta,
wspinając się po klekoczącym trapie. Na końcu szedł starszy marynarz Cichoń. Miał na
sobie
porwaną, skórzaną kurtkę, nieudolnie wypraną, pokrwawioną koszulę i ciętą ranę na
twarzy.
– A to co? – ożywił się kapitan.
– Gdzie? – zapytał lekarz.
– Tam – Sowa wskazał pokiereszowanego marynarza, który był właśnie w połowie
rzęsiście
oświetlonego trapu.
15
– Co za cholerny rejs! – zaklął.
– Faktycznie, zbyt wiele tu się dzieje poza nawigacją – zauważył lekarz.
– Pan wie, o co chodzi? – zwrócił się doń kapitan. – Domyślam się – odparł tamten.
– Kim może być ten drugi? To pan ostatnio widział asystenta. Z kim on się wybierał do
Yaxy Daxy? Proszę pomyśleć, może sobie pan coś przypomni.
Doktor zamyślił się.
– Niekoniecznie musiał to być nasz człowiek – powiedział wreszcie z powagą.
– Niestety nasz, nie było żadnego innego polskiego statku w porcie oprócz „Pasata”, a
na
tej cholernej „Róży Południa” znaleziono tylko polskie pety caro i marlboro.
– Tak? – wyraził zdziwienie lekarz. – To nic nie znaczy – dodał po chwili. – W
Casablance
w tym dniu były dwa inne polskie statki. Ja je widziałem.
– Co? – wykrzyknął kapitan Sowa.
– Były tam dwa jachty w basenie sportowym, panie kapitanie – wyjaśnił lekarz. –
Widziałem,
obydwa. Jeden „Narcyz” czy „Storczyk”, coś z kwiatów, a drugi – jakiś „Wojewoda"”..
Słupski, Bydgoski, Gdański... nie pamiętam, bo nie zwracałem na nie uwagi.
– I pan to mówi dopiero teraz?!
– Teraz?, przecież mnie nikt o nic nie pytał. Myślałem, że pan wie o tych jachtach.
Lekarz pojechał do szpitala sprawdzić, jak wygląda stan zdrowia drugiego oficera, a
kapitan
powrócił do rozważań. Jego tok rozumowania został zmącony. Faktycznie nie
uwzględnił,
że w porcie Casablanca mogły być jakieś inne statki niż transportowce lub rybackie.
Polecił
więc natychmiast radiooficerowi, aby ten mimo nocy udał się do miasta i z posterunku
policji
w Las Palmas porozumiał się z policją w Casablance. Radiostacja na „Pasacie” z uwagi
na
postój statku w porcie była nieczynna. Oczekując na wiadomość, kapitan układał listę
osób
„Pasata”, które mogłyby być podejrzane o udział w „skoku”, jaki asystent przypłacił
życiem.
Uwagę szefa bazy szczególnie zaprzątnął starszy marynarz Cichoń. Portowe bójki
należały
już w zasadzie do przeszłości. Wygląd powracającego, z miasta Cichonia świadczył, że
przeżył
on jakąś groźną przygodę. A Cichoń pasował kapitanowi w jego przymiarkach do rejsu
„Róży Południa” już przedtem. Dowódcy „Pasata” nie chodziło o ukaranie marynarza
zamieszanego
w tę aferę. Najważniejsze było niedopuszczenie, aby banda, zgodnie ze swoim
zwyczajem,
załatwiła drugiego człowieka, który dał się ogłupić niezwykłą propozycją. Gdy po
dwóch godzinach, już późną nocą, radiooficer powrócił z wiadomością, która
potwierdziła
słowa lekarza, oblicze kapitana nieco pojaśniało. Nie na długo jednak, bo policja
marokańska
była zdania, iż alibi żeglarzy z jachtów jest niepodważalne. Sprawdzono wszystkich.
Kapitan
wrócił więc do Cichonia. Wcześnie rano, przed zejściem ludzi do miasta, zaprosił
chłopaka na
rozmowę. Marynarz przyszedł z szerokim plastrem na twarzy. Kapitan posadził go przed
sobą,
chociaż na tym statku z zasady marynarze stali gdy rozmawiali z kapitanem.
– Interesuje mnie pański wczorajszy wypadek – zagaił dowódca.
– Głupstwo, panie kapitanie. Poradziłem sobie – uśmiechnął się tamten, krzywiąc z bólu
nie oklejoną plastrem część twarzy.
– Jak to było? – zapytał kapitan, dając do zrozumienia, że coś już wie i interesują go
szczegóły.
– Wyszedłem z bodegi i skoczyły na mnie jakieś dwa typy, jeden zastąpił mi drogę, a
drugi
zaatakował z tyłu.
– Bez powodu? – zapytał przerywając marynarzowi kapitan.
– E, bez powodu, powód był.
– Jaki?
– Miałem trochę forsy, pokazałem ją nieopatrznie przy płaceniu. Musieli widzieć,
skurwiele,
i potem ustawili się po drodze.
– Ą skąd pan miał tę forsę? Ile to było?– naciskał kapitan. Marynarz popatrzył na szefa
spode łba.
16
– Pan zadaje takie pytania, panie kapitanie, a czy to, pańska sprawa?
Kapitan spojrzał uważniej na Cichonia, przyglądał mu się długo, aż tamten odwrócił
wzrok.
– Słuchaj, człowieku – powiedział – sprawa jest poważniejsza, niż ci się zdaje, radzę
mów.
Cisza zapanowała w kabinie. Za uchylonym oknem pracowały dźwigi. Szedł wyładunek
drugiej ładowni i załadunek trzeciej. Unosy skrzypiały, ludzie pokrzykiwali przy workach
z
chemikaliami dla Dakaru. Cichoń poruszył się w fotelu.
– Opyliliśmy trochę towaru. Wie pan, parę kartonów „prastarej” i ręczniki frote. Było tego
pół pickupa. I po co panu wiedzieć takie rzeczy? Nasze było, nie statkowe.
Szef nadal przyglądał się podwładnemu.
– Kto był w tej paczce? – zapytał. Cichoń milczał.
– Kto należał do kontrabandy?! – powtórzył pytanie Mikołaj Sowa.
– No, tego to już panu nie powiem. Taka jest zasada, wie pan o tym, no nie?
Kapitan zamyślił się. Jeżeli faktycznie Cichoń bawił się w jakieś tuzinkowe przemyty, to
tylko w tym przypadku, jeśli przedtem nie zwinąłby grubszej forsy od Yaxy Daxy w
Casablance.
Nie tylko on zresztą, każdy, kto tu kombinował na „prastarej” i ręcznikach frote, powinien
być poza podejrzeniami. Tyle, że ów tuzinkowy towar na Las Palmas przygotowany
był pewnie wcześniej i ten, kto uczestniczył w takiej zabawie, nie mógł się nagle
wycofać,
mimo że głupie kilkadziesiąt dolarów już go nie urządzało.
Cichoń nie wytrzymał zbyt długiego milczenia.
– Powiedziałem panu prawdę, ale w cztery oczy, prywatnie... Oficjalnie tego nie
potwierdzę.
Taki przemyt to się wyśmiać, nic więcej. A będą dokuczać, po co mi to. Powiedziałem
wszystko, więcej nie powiem.
– No, to może pan iść, panie Cichoń – powiedział Sowa spokojnie.
Dowódca „Pasata” pozostał sam. Podejrzenia, że Cichoń jest zamieszany w sprawę z
Casablanki,
raczej ugruntowały się w jego przekonaniu. Rozważania te przerwało pukanie.
Otworzyły się drzwi i do salonu wszedł lekarz.
– Przepraszam, już pan nie śpi, kapitanie?
– No, jak drugi? Co z nim? – zapytał szef bazy powstając z fotela.
– Nie tak źle, noga tylko skręcona, za to złamane dwa żebra.
– On też gdzieś walczył?
– Nie wiadomo, coś ukrywa, miał przygodę mniej przyjemna niż tylko z dziwką w łóżku.
Koniecznie chce wracać na statek, o pozostawieniu go w szpitalu nie może być mowy.
Kapitan
zamyślił się.
– Czy pan. wie, jaka jest sytuacja na statku? – zapytał lekarza po chwili milczenia.
– Jeżeli chodzi o stan zdrowia załogi...
– O zagrożenie, nie o stan zdrowia chodzi.
– Pozwoli pan, że ja będę interesował się zdrowiem załogi, nie czym innym.
W salonie znowu zapanowało milczenie, lekar