- Conan - Tygrysy morza
Szczegóły |
Tytuł |
- Conan - Tygrysy morza |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
- Conan - Tygrysy morza PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie - Conan - Tygrysy morza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
- Conan - Tygrysy morza - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT E.HOWARD
TYGRYSY MORZA
PRZEKŁAD JAROSŁAW KOTARSKI
PRZEDMOWA
FOREWORD
Jak mogę dźwigać brzemię męki
I pocić się w codziennym trudzie,
Gdy w duszy mojej, już na wieki,
Rozbrzmiewać będą Piktów bębny?
(…)
Bębny Piktów
Mam tylko jedno hobby i pasjonuje mnie ono niezmiennie po dziś dzień. Chciałbym uniknąć przypisywania temu znamion tajemniczości, lecz naprawdę trudno jest mi to wyjaśnić i nie do końca sam wszystko rozumiem. Chodzi mianowicie o moje zainteresowanie ludem, który nosił nazwę Piktów. Zdaję sobie oczywiście sprawę z wątpliwej zasadności tej nazwy, tak jak jej używam Ludzi tych określano już w historii jako Celtów, barbarzyńców czy, nawet, Germanów. Niektóre autorytety wspominają, że przybyli oni do Brytanii po Brytach, a tuz przed pojawieniem się Gallów. „Dzicy Piktowie z Galloway”, wspominani często we wczesnych szkockich legendach i zapisach historycznych, powstali w wyniku wymieszania się kilku ras — prawdopodobnie Celtów, plemion cymryckich i galijskich; mówili zaś językiem wywodzącym się z cymrycko–galijskiego — w barbarzyńskiej wersji, z domieszką germańskiego i skandynawskiego. Sam termin „Pict” był zapewne używany pierwotnie jedynie w odniesieniu do koczowniczych plemion celtyckich, które osiedliły się w Galloway i zasymilowały z miejscową, barbarzyńską ludnością. Dla mnie Jednak Pikt, to synonim niewysokiego, ciemnego barbarzyńcy — przybysza z terenów śródziemnomorskich. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tematem, takich właśnie ludzi określano jako Piktów. O wiele dziwniejsze może się już wydać moje niegasnące nimi zainteresowanie. Po raz pierwszy przeczytałem o nich studiując historię Szkocji. Były to wzmianki zaledwie — i w dodatku — niezbyt pochlebne. Oczywiście, lektury mojego dzieciństwa nie stały na zbyt wysokim poziomie, zresztą żyłem w regionie, gdzie inne książki były rzadkością. Stałem się entuzjastą poznawania szkockiej historii i tropiłem ją w każdej dostępnej formie. Czułem się dziwnie związany z tymi ubranymi w kilty góralami, zapewne dzięki domieszce szkockiej krwi w moich żyłach. W książkach, które wówczas czytałem, Piktowie pojawiali się sporadycznie, gdy chodziło o jakieś walki, które staczali i przegrywali ze Szkotami. Najpełniejszy opis tego plemienia, jaki wówczas udało mi się znaleźć, był dziełem któregoś z angielskich historyków i głosił, że Piktowie to okrutni dzikusi żyjący w drewnianych chatach i że, podobno, legendarny Rob Roy przypominał swych piktyjskich przodków krępą budową ciała i podobną im sylwetką — jakby małpią, z długimi rękami. Widać zatem jasno, że wszystko, co wówczas czytałem, nie miało na celu gloryfikacji Piktów.
Gdy miałem dwanaście lat, spędziłem jakiś czas w Nowym Orleanie, gdzie w bibliotece na Canal Street znalazłem książkę traktującą o historii Anglii od czasów prehistorycznych do najazdu Normanów. Napisano ją dla młodzieży i tak też przedstawiała dzieje, z pewnością niezbyt wiernie z historycznego punktu widzenia. Dzięki niej jednak po raz pierwszy poznałem więcej szczegółów dotyczących niskich, ciemnoskórych ludzi, którzy jako pierwsi zasiedlili późniejszą Brytanię. Wreszcie miałem okazję poznać ich bliżej. Pisarz odmalował ich wprawdzie w nie najlepszym świetle — jako barbarzyńców, lecz zawsze to było coś. Według niego Piktowie byli kłamliwi, tchórzliwi, pozbawieni ducha wojowniczości i zawsze ktoś ich wyprzedzał w rozwoju, a oni tylko naśladowali innych.
Nie ma w tym wiele prawdy, toteż czułem do nich sporą sympatię i wtedy właśnie zdecydowałem, że to oni staną się moim „łącznikiem” ze starożytnością. Uczyniłem z nich silnych i wojowniczych barbarzyńców, dałem im chwalebną historię sławy minionej i wielkiego władcę — Brana Mak Morna. Muszę się przyznać, że wyobraźnia nie dopisała mi, gdy wybierałem mu imię, chociaż postać przygotowałem dokładniej. Wielu władców z piktyjskich kronik ma celtyckie imiona, lecz chcąc zachować związek z moim, fikcyjnym odłamem tego ludu, musiałem nadać owemu wielkiemu władcy imię niearyjskie.
Bran — to z uwagi na mojego innego ulubionego bohatera, z prawdziwej historii — Celta Nennasa, który pokonał Rzym. Mak Morn zaś wziął swój rodowód od słynnej postaci z dziejów Irlandii — Galia Mac Morn. Wymowę zmieniłem na Mak (celtycki alfabet nie zawiera „K” , taką wymowę posiadało „C”). Tak więc, Bran Mak Morn nie posiada celtyckiego odpowiednika (Bran Mac Morn znaczyłby „Kruk — Syn Morna”), ma za to własną wymowę, piktyjską, starożytną, sięgającą korzeniami w najdawniejsze czasy. Podobieństwo do konkretnych imion celtyckich jest czystym przypadkiem.
Bran Mak Morn nie zmienił się, chociaż minęły lata. Jest wciąż dokładnie taki, jaki kiedyś wyrósł w mojej wyobraźni. To mężczyzna średniego wzrostu, jego ruchy przypominają chód pantery, czarne oczy błyszczą pod ciemną grzywą, jego cera jest śniada. Kiedy byłem chłopcem, marzyłem by być niewysokiego wzrostu, mieć długie kończyny, ciemne oczy, cofnięty nieco podbródek i długie, proste włosy. Tak właśnie wyglądał obraz typowego Pikta — ja zaś nie byłem zadowolony z moich rzeczywistych, nordyckich rysów. Moje upodobania wynikały z silnego zainteresowania się ową śródziemnomorską rasą wywodzącą się jeszcze z neolitu, która jako pierwsza zasiedliła Brytanię.
Zawsze do tego zainteresowania wkradała się odrobina fantazji — nie umieszczałem ich w zbyt realnych krainach (jak miało to miejsce chociażby z irlandzkimi czy szkockimi highlanderami). Dlatego też, gdy przyszła pora pisania o nich, patrzyłem na nich nadal po swojemu.. Stąd też pierwsza opowieść o Branie Mak Morn („Ludzie cieni”) jest opowiadana przez, obcego gockiego najemnika z rzymskiej armii. W pierwszym zaś utworze, który napisałem o moim bohaterze, a który zaginął mi gdzieś, zanim go jeszcze ukończyłem, narratorem uczyniłem rzymskiego centuriona z oddziału stacjonującego przy Murze. W „Zaginionej rasie” centralną postacią jest Bryt, w „Królach nocy” — celtycki książę. Dopiero ostatnią historię — „Robaki ziemi”* — opowiada Pikt własnymi słowami.
„Królowie nocy” to opowieść traktująca o wysiłkach Rzymu, by podporządkować sobie dzikie ludy Kaledonii. Zgadza się jedynie czas i ogólny charakter wydarzeń — Rzymianom nigdy nie udało się przesunąć swych granic poza to pustkowie. Po paru nieudanych kampaniach cofnęli się na południe, do Muru. Ich klęskę zapewne spowodowała unia barbarzyńców — i to właśnie przedstawiłem: sojusz między Celtami, barbarzyńcami i Teutonami. Sądzę, że kolonizacja wschodniej Kaledonii rozpoczęła się niedługo przed generalnym ich napływem, który nastąpił w okresie, gdy tereny te zostały już zlatynizowane.
W „Robakach ziemi” opisałem kolejne starcie Brana z siłami Rzymu — jakoś trudno mi było wyobrazić go sobie walczącego z innym wrogiem. Może to odbicie moich własnych niechęci wobec Imperium — równie trudnych do logicznego wyjaśnienia, jak przychylność, którą darzę Piktów.
Samo słowo „Piktowie” ujrzałem po raz pierwszy na mapach umieszczone poza terenami opanowanymi przez Imperium Rzymskie. Już samo to mnie zafascynowało. Nasuwało wyobraźni wizje straszliwych walk, dzikich ataków, fanatycznej obrony. Będąc wrogiem Rzymu, naturalną koleją rzeczy, sprzymierzyłem się z jego wrogami. Szczególnie chętnie z tymi, którzy oparli się wszelkim próbom podboju. Czasem, gdy w snach, tych nocnych a nie przelewanych na papier, walczyłem z pancernymi legionami i musiałem cofać się pobity, umysł podsuwał nagle obraz — jakby inwazji z innego świata, z nie narodzonej jeszcze przyszłości — obraz mapy, na której poza granicami Imperium widniał tajemniczy napis „Piktowie i Szkoci”. Zawsze nadchodziły stamtąd nowe siły — między nimi mogłem znaleźć schronienie i obronę przed prześladowcami, by lizać rany i gromadzić wojska do nowej wojny.
Chciałbym kiedyś spróbować swoich sił w powieści opisującej te tajemnicze stulecia. Pozwalałbym wówczas sobie tylko na tyle, na ile zezwala mi rzetelna wiedza historyczna. Akcja byłaby oparta na następującym pomyśle: Wpływy rzymskie powoli słabną pod naciskiem teutońskich wędrowców ze wschodu, którzy lądują na wybrzeżach Kaledonii i prą na zachód. Dochodzi do konfliktu ze starymi celtyckimi osadnikami. Na ruinach przedaryjskiego cesarstwa Piktów, dawno już osaczonego przez nieprzejednanych wrogów, owe wojownicze plemiona bezlitośnie się zmagają, by zwrócić się ostatecznie przeciwko wspólnemu zagrożeniu — zdobywczym Sasom. Byłaby to raczej opowieść o władcach i rządzeniu, nie o herosach — choć podejrzewam, że nie trzymałbym się tego zbyt dokładnie. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to uda.
Robert E. Howard
LUDZIE CIENI
MEN OF SHADOWS
Ze Świtu Tworzenia, jego cieni,
i z bezkresnego Czasu Mgieł,
idziemy — pierwszy wielki naród,
co najszczytniejszy obrał cel.
Dokonań wiedzy pozbawieni,
pierwotnej mocy żebrząc łask,
idziemy — coś w drodze się zmieni,
przybliża się, jaśnieje Blask.
Tak przemierzając ziemi szmat
i niezbadane morskie szlaki,
wciąż budujemy nowy świat,
gdzie na kamieniach nasze znaki.
Chwała jest jeszcze tak daleko,
nieśmiało sięga po nią lud,
historia jednak nie zaczeka,
zbuduje ją wyłącznie trud.
Choć tli się Utracony Ogień,
co naszym tylko kiedyś był,
gdy nowe zjawią się narody,
po nas zostanie tylko pyl.
Cóż, że byliśmy pierwszą rasą,
i łączyliśmy Stare z Nowym,
jak blade chmury, co się pasą
w morza zwierciadle lazurowym.
Nowe nadejdzie bez pardonu,
prochy rozwieje szkwał gwałtowny,
a my — znikniemy z czasu stronic,
pamięć, to wiatr nieustający.
Zatraca chwałę krzepkie Stonehenge,
chociaż kamienie nadal błyszczą,
i tylko z mroków słychać szepty
że pierwsi światła MY strzegliśmy.
Mimo że ludzie się zmieniają,
to skały, błota — takie same
one jedyne wspominają,
ostatni lud Wieku Kamienia.
Miecz napotkał z trzaskiem inny miecz.
— Ailla! A–a–ailla! — dobywało się ze stu dzikich gardeł. Natarli na nas ze wszystkich stron; stu na trzydziestu. Staliśmy zbici w ciasną gromadkę, otoczeni tarczami, między którymi wystawały ostrza. Były czerwone, tak jak hełmy. Mieliśmy jedną przewagę — byliśmy dobrze uzbrojeni, atakujący zaś prawie wcale. Choć nadzy, nacierali jednak z taką zaciekłością, jakby ich ciała były z żelaza.
Na moment odstąpili. Trzymali się w pewnej odległości. Ich ciała pokrywały rany, a ściekająca krew zdobiła je niczym ornamenty. Obrzucali nas przekleństwami.
Trzydziestu ludzi! Trzydziestu z grupy, która jako pięćsetosobowa wymaszerowała butnie spod ściany Hadriana. Zeusie, jak można ich było tak posłać! W pięć setek mieliśmy utorować sobie drogę przez krainę rojącą się od barbarzyńców, którzy ciągle żyli w minionej dla nas epoce. Całymi dniami maszerowaliśmy przez wrzosowiska, wyrąbywaliśmy lśniący karmazynowo szlak wśród żądnych krwi hord. Nocą odpoczywaliśmy w obwarowanych obozach, gdzie i tak mógł dosięgnąć nas bezgłośny sztylet. Bitwy, przelana krew, trupy…
A wszystko po to jedynie, by siedzący w swym pięknym pałacu, cesarz usłyszał, razem z dostojnikami i kobietami, że kolejna wyprawa zaginęła gdzieś na północy, w mglistych górach.
Popatrzyłem na tych, którzy byli moimi towarzyszami. Znajdowali się wśród nich Rzymianie, rodowici i z Latinii, byli Brytowie, Germanie, rudowłosi Hiberianie. Wokół krążyły wilki w ludzkiej skórze, nieustannie zacieśniając krąg. Mali, włochaci, z długimi, mocarnymi ramionami. Włosy długie, opadające kudłami na cofnięte, podobnie jak u małp, czoła. Niewielkie, czarne oczy błyszczały jak u węży. Byli prawie nieodziani, dzierżyli za to małe, okrągłe tarcze; do ataku używali włóczni i szabel o zakrzywionych ostrzach. Najwyższy z nich nie miał nawet pięciu stóp, lecz niezwykle szerokie ramiona zdradzały niepospolitą siłę. Szybcy byli jak koty.
Naparli na nas całą gromadą. Krótka broń dzikusów napotykała z trzaskiem na nasze miecze. Walka toczyła się na mały dystans. Im to odpowiadało, Rzymianie również ćwiczeni byli w takim sposobie walki, lecz ich tarcze do niej się nie nadawały — zbyt ciężkie, nie pozwalały na skuteczną obronę. Dzicy szybko nauczyli się to wykorzystywać — atakowali od dołu, pochyleni. Staliśmy ramię w ramię, gdy tylko któryś padał, zaraz zwieraliśmy szyk. Oni naciskali i naciskali, w końcu ich twarze znalazły się tuż przy naszych, a ich zwierzęcy, cuchnący oddech uderzył nas w nozdrza. Cały czas krzyczeli, powarkiwali. Staliśmy, jakby szyk nasz uczyniono z żelaza — zniknęło wszystko: wrzosy, wzgórza, czas… Byliśmy zwierzętami walczącymi o życie. Zatraciliśmy w walce i umysły, i dusze. Zamach, cios. Zamach. Cios. Metal pryskający w spotkaniu z tarczami, bestie wyłaniające się z kurzu. Cios! — Twarz znika. Pojawia się inna, równie okropna.
Całe lata wychowania, wpajania rzymskich tradycji, uleciały jak mgła rozproszona przez słońce. Znów stałem się dzikusem przybyłym z lasów i mórz, człowiekiem pierwotnym, barbarzyńcą, który potyka się z przedstawicielami jeszcze starszego barbarzyństwa, kipiącymi pragnieniem zemsty i mojej krwi.
Jakże przeklinałem krótkość rzymskiego miecza, którym przyszło mi teraz walczyć. Włócznia skruszyła się na moim pancerzu, miecz roztrzaskał na czubku hełmu powalając mnie na ziemię. Poddźwignąłem się i odparłem kolejne uderzenie mocnym cięciem. Wtem zastygłem z uniesioną bronią.
Na wrzosowisku panowała absolutna cisza. Przede mną nie było już żadnych wrogów. Leżeli w ciszy nadal ściskając swe szable, a w ich odciętych i potrzaskanych głowach wciąż twarze wykrzywiał grymas nienawiści. Z naszej trzydziestki, która im się przeciwstawiła, pozostało pięciu: dwóch Rzymian, Bryt, Irlandczyk i ja. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, w zetknięciu z prawie czterokrotnie liczebniejszym wrogiem oręż rzymski zwyciężył.
Pozostało nam tylko jedno — podążyć z powrotem tam, skąd przyszliśmy, omijając wszystkie niebezpieczeństwa tego dzikiego lądu. Ze wszystkich stron otaczały nas wysokie góry. Śnieg bielił ich szczyty, a i tutaj, gdzie staliśmy, nie było zbyt ciepło. Nie mieliśmy nawet pojęcia, jak daleko na północ zawędrowaliśmy. Ten marsz był już tylko zamazanym wspomnieniem rozpływającym się we mgle. Wszystko, co pamiętaliśmy, to fakt, że przed kilku dniami niedobitki rzymskiej armii zostały rozproszone przez wielką burzę, wraz z którą pojawili się także dzicy. Całymi dniami słychać było wojenne rogi i pozostałe, w najliczniejszej zapewne grupie, pół setki Rzymian musiało co krok walczyć o życie. Wrogowie dziko wrzeszcząc niespodziewanie atakowali.
Teraz nagle zapanowała cisza. Dokoła nie było żywej duszy. Ruszyliśmy zatem na wschód, tak jak uciekające przed nagonką zwierzęta. Przedtem jednak obrzuciłem jeszcze raz spojrzeniem pole bitwy. Widok jednego szczegółu napełnił moje serce radością. Dostrzegłem martwego barbarzyńcę, który dzierżył w dłoni długi, obosieczny miecz. Normański miecz. Na Thora, nie miałem pojęcia, w jaki sposób stał się jego własnością. Najpewniej jakiś Wiking, kompletny żółtodziób, trafił kiedyś między nich, usiłując wywijać tym narzędziem z pieśnią na ustach. Fakt faktem, miecz był teraz mój. Sporo się natrudziłem, by wyrwać go z zaciśniętej ręki dzikusa.
Z takim mieczem w rękach czułem się pewniej. Krótka broń i tarcze były dobre, gdy miało się do czynienia ze średnio wysokimi przeciwnikami. Ci wrogowie mierzyli czasem i sześć stóp, zatem uzbrojenie nie mogło wystarczać.
Ruszyliśmy przez góry, forsując wąskie półki skalne i wspinając się na strome zbocza. Jak małe chrząszcze brnęliśmy przez ogromne masywy górskie, przy których znaczyliśmy tyle co nic. Karzełki. Cały czas smagał nas wiatr, wyjący na podobieństwo gigantów.
Wrogowie czekali na nas. Wyszedł im na spotkanie Bryt, zakręcił włócznią, jeden z dzikusów złapał ją. Bryt rzucił się na niego i razem polecieli w przepaść. Wstąpiła w nas dzika furia, zaczęliśmy rąbać mieczami i po chwili było po wszystkim. Czterech tubylców leżało nieruchomo u naszych stóp. Rzymianin przysiadł, próbując zatamować krew cieknącą z rozciętego ramienia.
Zepchnęliśmy zabitych ze ścieżki. Rękę Rzymianina ścisnęliśmy skórzanymi rzemieniami powyżej rany i krwawienie ustało. Powędrowaliśmy dalej — naprzód, ciągle naprzód… Ze słońcem wędrującym nad nami.
Przemykaliśmy ścieżką, zasłonięci przez głazy, gdy dostrzegliśmy następną grupę tubylców. Na ten widok Irlandczyk wydał okrzyk dzikiej radości i rzucił się między nich. Tamci opadli go jak wilki. Pierwszy jednak, który zdołał się zbliżyć, stracił gwałtownie głowę, drugi zawył, gdy jego ręka oddzieliła się od ramienia. Irlandczyk z okrzykiem rozpłatał pierś następnemu i pozbawił go głowy. Wówczas rzucili się na niego wszyscy równocześnie. Po krótkiej szamotaninie dopięli swego. Ujrzeliśmy, jak unoszą na włóczni rudowłosą głowę. Twarz Irlandczyka zdawała się nadal wyrażać radość walki.
Odeszli, nie podejrzewając nawet naszej obecności, toteż mogliśmy posuwać się dalej. Zapadła noc i księżyc nadał wszystkiemu nierzeczywisty wygląd, rzucił upiorne cienie. Napotykaliśmy ślady odwrotu innych grup — a to Rzymianin przeszyty włócznią, leżący u stóp przepaści, to znowu ciało bez głowy, lub gdzie indziej głowa bez ciała. Porozbijane hełmy, połamane miecze…
Wędrowaliśmy teraz nocą, w dzień chowając się pomiędzy głazami. Wyruszyliśmy równo z nastaniem zmroku. W pobliżu często przechodziły grupy tubylców, czasem mogliśmy nieomal dotknąć ich, gdybyśmy wyciągnęli z ukrycia rękę. Pozostawaliśmy jednak w ukryciu.
Nadchodził właśnie świt, gdy krajobraz się zmienił. Wyszliśmy na płaskowyż otoczony ze wszystkich stron, prócz południowej, górami. Wydawało nam się, że wreszcie trafiliśmy na przejście ku zbawczym równinom.
Zatrzymaliśmy się nad jeziorem. Nie było widać nawet śladu wroga, — ni obłoku dymu na niebie. Nagle Rzymianin uniósł rękę do twarzy i upadł bezgłośnie. W jego ciele tkwiła włócznia.
Zbadaliśmy wzrokiem jezioro. Żadnej łodzi, nic nie mąciło jego gładkiej powierzchni. W nadbrzeżnych zaroślach również nie dostrzegliśmy ruchu. Odwróciliśmy się, by zlustrować wrzosowisko. Drugi Rzymianin padł na twarz z tkwiącą w plecach włócznią.
Dobyłem miecza i zdziwiony rozglądałem się wokoło. Wrzosy były tak niskie, że nie ukryłyby nawet Kaledończyka. Na jeziorze nie było nawet najlżejszej fali, cóż zatem mogło spowodować, że jedna z trzcin się poruszyła, gdy inne ani drgną? Podszedłem bliżej i przyjrzałem się wodzie. Przy podejrzanej trzcinie zauważyłem duży bąbel powietrza.
Zrobiłem jeszcze kilka kroków i… obrzydliwa gęba gapiła się na mnie tuż spod powierzchni jeziora! Błyskawiczny ruch, i mój miecz podążył w kierunku wroga. W samą porę, by odtrącić mierzącą w moje serce włócznię. Woda wzburzyła się i wychynęła z niej sylwetka dzikusa — z zatkniętymi za pas dzidami, rurką do oddychania ściskaną ciągle w małpiej dłoni. Teraz wiedziałem już, dlaczego tylu Rzymian ginęło nad brzegami jezior.
Odrzuciłem tarczę i wszystko co zbędne — prócz miecza, sztyletu i pancerza. Poczułem narastającą pasję. Byłem sam, we wrogim kraju, wśród dzikusów żądnych mojej krwi. Na Thora 1 Wotana, nauczę ich! Pokażę, jak odchodzi z tego świata Norman! Z każdą chwilą uchodziła ze mnie ogłada, coraz mniej było we mnie cywilizowanego Rzymianina, wychowanka starej kultury, coraz silniejsze były prymitywne instynkty, żądza krwi.
Narastał we mnie gniew, podsycany typowo nordycką pogardą dla wroga. Byłem w znakomitym nastroju, gotów do każdego bestialskiego czynu. Thor wie, jak walczyłem dotąd, wie, że nic wygasła we mnie dusza Normana, walecznego Normana, głębsza i bardziej tajemnicza niż czeluście Morza Północnego! Byłem Normanem o owłosionych piersiach, żółtobrodym barbarzyńcą, już nie Rzymianinem. Wkroczyłem tutaj, między wrzosowiska, tak pewnie, jak bym znajdował się u siebie. Kinże byli Piktowie? Niedorozwiniętymi karłami, których plemię już wymierało. Dlaczego aż taka nienawiść mną zawładnęła? Nic dziwnego. Właściwie im bardziej poddawałem się instynktom, tym mocniej rozpalał się we mnie płomień nietolerancji.
Był jeszcze jeden powód, z którego wówczas nie zdawałem — sobie sprawy. Piktowie byli ludźmi z innej epoki. Celtowie i Normanowie wyparli ich nadchodząc z północy. Gdzieś w moim umyśle zakodowane były lata srogiej walki. Do tego wszystkiego dołączyły jeszcze niestworzone historie opowiadane o Piktach. Widywałem ich kromlechy w całej Brytanii. Widziałem też wielki mur obronny wzniesiony opodal Corinium. Wiedziałem, że celtyccy druidzi nienawidzą ich w sposób wprost niewyobrażalny. Nawet kapłani. Lecz i oni nie są w stanie wyjaśnić, w jaki sposób Piktowie wznieśli te olbrzymie bariery, ani po co to uczynili. Odpowiedź nasuwała się jedna: czary. Co więcej, sami Piktowie uważają się za szczególnie uzdolniony naród, co potęguje tylko pogłoski.
Zacząłem się znów zastanawiać, w jakim właściwie celu zostało pięciuset wojowników wysłanych na taką straceńczą wyprawę. Niektórzy w swoim czasie twierdzili, że po to, by ująć pewnego piktyjskiego kapłana. Inni mówili, że mamy dotrzeć do ich przywódcy, Brana Mak Morna. Nikt jednak nie wiedział niczego na pewno. Może jedynie dowodzący nami oficer znał powód wyprawy, ale on dawno już nie żył.
Chciałem spotkać Brana Mak Morna. Mówiono, że nie ma on sobie równego w boju — tak w pojedynkę jak i z drużyną. Nie spotkałem jednak dotąd nikogo, kto wyglądałby na tyle poważ — nie, by móc być owym wodzem. Inna sprawa, że chociaż walczyli jak wilki, panowała wśród nich pewna dyscyplina.
Może jednak go spotkam — pomyślałem — i jeśli jest taki, jak powiadają, stanie ze mną do walki.
Pogardziłem schronieniem. Koniec z tym. Tak jak stałem, zacząłem śpiewać dziką pieśń, rytm wybijając mieczem na tarczy. Niech Piktowie nadejdą! Byłem gotów polec jak wojownik. Przemierzyłem kilka mil i wreszcie za małym wzgórzem natknąłem się na nich. Jeśli sądzili, że na widok kilku setek zbrojnych mężów odwrócę się i zacznę uciekać, bardzo się mylili. Podążyłem ku nim, nie przerywając pieśni. Jeden ruszył w moją stronę z pochyloną głową. Napotkał jednak na cios miecza, który rozciął go niemal na pół. Zjawił się następny, zamierzył się na mnie z dzidą, lecz odtrąciłem ją i zubożyłem jego brzuch o nieco wnętrzności. Potem już wyskoczyło ich wielu. Oczyściłem jednym potężnym cięciem przestrzeń wokół siebie i ustawiłem się plecami do skały. Miecz wykonywał teraz solidną pracę — żadnego cięcia nie trzeba było powtarzać. Jakiś dzikus chciał mnie uderzyć kierując cios z dołu, lecz jego broń ześlizgnęła się po moim pancerzu, ja zaś nie chybiłem. Osaczali mnie jak wilki, nie mogąc jednak wiele zdziałać swoimi krótkimi szablami. Próbujących podejść bliżej czekała utrata głowy. Musiałem jednak uchylić się przed włócznią jednego z nich, stanowczo wyższego niż przeciętnie, i nim odzyskałem równowagę, jakiś miecz dosięgnął mojego prawego ramienia. Potem drugi poczułem na hełmie. Zachwiałem się, ciąłem na ślepo i w tym momencie otrzymałem cios włócznią w prawe ramię. Upadłem, szybko się jednak podniosłem. Wspaniałym cięciem roztrąciłem wrogów. Czułem, że wraz z upływającą krwią opuszczają mnie siły. — Wydałem ryk godny lwa i rzuciłem się do przodu, tnąc na lewo i prawo, zdając się wyłącznie na pancerz, jeśli chodzi o osłonę. Wszystko, co pamiętam z tej chwili, to krew. Podnosiłem się, upadałem, prawe ramię zwisało mi bezwładnie, ściskałem zatem broń w lewej dłoni. W końcu upadłem na dobre.
Mnóstwo włóczni znalazło się natychmiast przy mojej piersi, ktoś jednak roztrącił wojowników. Rozległ się przywódczy głos: — Przestańcie! Ten człowiek ma żyć!
Podniosłem głowę i ujrzałem, jak przez mgłę, pociągłą, ciemną twarz tego, który to powiedział.
Był to szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, który z ledwością mógłby mi sięgnąć do ramienia. Wyglądał jednak na zwinnego i silnego. Strój jego, gładki i dopasowany, uzupełniał dług prosty miecz. Choć mężczyzna nie przypominał typowego Pikta, widać było, że ma nad tymi ludźmi absolutną władzę.
Wszystko to odnotowałem leżąc, bowiem prawie nie mogłem podźwignąć się na rękach.
— Widziałem cię już — powiedziałem, ku wielkiemu jego zdziwieniu. — Bywałeś na polu bitwy. Zawsze prowadziłeś Piktów, kiedy ich wodzowie znikali gdzieś na tyłach. Kim jesteś? Ledwo udało mi się to powiedzieć, gdy wszystko wokół zawirowało i opadłem na wrzosy. Usłyszałem jednak, jak tamten mówił:
— Opatrzcie jego rany. Potem dajcie mu pić i jeść!
Ich język znałem od Piktów, którzy przychodzili do nas handlować.
Polecenia wodza zostały wykonane. Powoli wracała mi; świadomość, jednak po wypiciu piwa, zrobionego z wrzosów, zasnąłem.
Gdy się obudziłem, księżyc był wysoko na niebie. Nie miałem ani broni, ani hełmu. Kilku uzbrojonych Piktów pełniło przy mnie straż. Spostrzegłszy, że już nie śpię, powiedli mnie za sobą przez wrzosowisko. Doszliśmy do wzgórza, na szczycie którego płonął ogień. Na głazie przy ognisku siedział ich przywódca, a wokół — jak duchy Świata Ciemności — stali piktyjscy wojownicy.
Bez strachu wpatrywałem się w jego oblicze. Czułem, że człowiek ten różni się od wszystkich, których poznałem dotychczas. Obawiałem się jednak jakiejś bijącej zeń dziwnej siły, która wyróżniała go spośród innych. Miałem wrażenie, jakby patrzył na ludzi gdzieś z wysoka, bogatszy od nich o wiekową wiedzę i doświadczenie.
Siedział z ręką wspartą na podbródku, oczami skierowanymi na mnie. — Kim jesteś?
— Obywatelem Rzymu.
— Rzymskim żołnierzem. Jednym z wilków, które już zbyt długo szarpią świat — podsumował.
Pomiędzy wojownikami przeszedł pomruk.
— No cóż, są i tacy, których bardziej nie lubimy niż Rzymian. Lecz ty jesteś Rzymianinem, prawda? A zatem Rzymianie są wyżsi, niż myślałem. A twoja broda? Dlaczego zżółkła?
Na ten sarkastyczny ton uniosłem wyżej głowę. Odparłem dumnie:
— Z pochodzenia jestem Normanem.
Horda wydała dziki okrzyk i postąpiła krok do przodu. Jeden ruch ręki wodza zatrzymał ich. Jego oczy były nadal utkwione w mojej twarzy.
— Moje plemię nie jest zbyt rozgarnięte — powiedział. — Nienawidzą Normanów bardziej niż Rzymian, gdyż ciągle najeżdżają oni nasze wybrzeża. Jednak to Rzymianie zasługują na większą nienawiść.
— Ale ty nie jesteś Piktem!
— Jestem Medyterianinem.
— Z Kaledonii?
— Ze świata.
— To kim ty właściwie jesteś?
— Bran Mak Morn.
— Co?!
Spodziewałem się jakiegoś giganta, monstrum, wynaturzonego karła, wytworu ich rasy.
— Nie jesteś taki jak oni.
— Jestem taki, jak nasz lud wyglądał kiedyś — odparł. Linia wodzów zachowała czystość krwi od wieków. Od wieków przeszukujemy świat, by odnajdywać kobiety, które nadal posiadają cechy Starej Rasy.
— Dlaczego nienawidzisz innych ludzi? — w końcu spytałem zaciekawiony. — Wasze okrucieństwo jest tym, z czego słyniecie między wszystkimi innymi narodami.
— A za co mielibyśmy ich kochać? — jego czarne oczy rozjarzyły się dziko. — Jesteśmy spychani z naszych terenów Przez każde wędrujące plemię, pozbawiani żyznych ziem, zmuszani do osiedlania się na nieużytkach. Karlejemy na ciele i na umyśle. Popatrz na mnie! Tylko ja zachowałem postawę, jaka niegdyś cechowała mój naród. Byliśmy wtedy najwyżej rozwiniętą rasą na świecie!
Mimowolnie zadrżałem na dźwięk nienawiści, którą wibrował jego głos.
Spomiędzy rzędów wojowników wyłoniła się dziewczyna i zajęła miejsce przy wodzu. Szczupła i wstydliwa mała piękność, dziecko jeszcze właściwie. Rysy Mak Morna złagodniały, gdy otoczył ją ramieniem. Wyraz zamyślenia pojawił się w jego spojrzeniu.
— Moja siostra, Normanie — przedstawił są. — Doniesiono mi, że pewien bogaty kupiec z Corinium oferował tysiąc sztuk złota temu, kto mu ją dostarczy.
Wyczułem nutę smutku w jego głosie. Było ciemniej, księżyc schował się już na zachodzie. Głos wodza przerwał ciszę.
— Ten kupiec wysłał szpiega poza Ścianę. Odesłałem mu głowę tego wysłannika.
Nagle wyrósł przede mną jakiś mężczyzna. Nie zauważyłem, kiedy nadszedł. Był bardzo stary i nie nosił nic prócz przepaski biodrowej. Długa, biała broda opadała mu na piersi. Ciało miał wytatuowane od stóp do głowy. Twarz pokrywały tysiące zmarszczek, skóra łuszczyła się jak u węża. Spod szerokich brwi patrzyły wielkie oczy, nawiedzone jakby wizjami. Wśród wojowników zapanowało poruszenie. Dziewczyna przytuliła się mocniej do Mak Morna, była przestraszona.
— Bóg wojny dosiadł nocnego wiatru — przemówił nagle starzec. — Jastrzębie poczuły krew. Dziwne stopy przemierzają drogi Albionu. Dziwne wiosła burzą Morze Północne.
— Podziel się z nami swoją wiedzą, czarowniku — nakazał Mak Morn.
— Rozgniewałeś starych bogów, wodzu — podjął tamten. — Świątynie Węża są opuszczone. Biały Bóg Księżyca nie świętuje już nad ludzkim ciałem. Panowie Powietrza spoglądają w dół z niezadowoleniem. Hai! Mówią, że wódz zszedł z właściwej drogi.
— Wystarczy — głos Mak Morna był szorstki. — Potęga Węża już nie istnieje. Naród Piktów nie składa już ofiar siłom ciemności. Wyprowadziłem go z mroków zabobonu i nie zniosę czyichkolwiek sprzeciwów. Zapamiętaj to sobie, czarowniku.
Starzec przeniósł na mnie swe wielkie, rozpalone oczy.
— Widzę tu żółtowłosego dzikusa — zabrzmiał jego przenikliwy szept. — Widzę mocny umysł i mocne ciało, nad którymi mógłby świętować Bóg.
Mak Morn zwlekał z odpowiedzią. Dziewczyna objęła jego szyję i wyszeptała coś.
— W Piktach pozostały jeszcze resztki człowieczych uczuć i łaskawości — powiedział z nutą szyderstwa w głosie. — To dziecko prosi, bym puścił cię wolno.
Mówił po celtycku, wojownicy jednak rozumieli i pomruk niezadowolenia przebiegł między nimi.
— Nie! — wyrzucił z siebie czarownik.
Jego upór przekroczył granice cierpliwości wodza. Wstał.
— Powiedziałem, że o świcie Norman odejdzie wolny.
Odpowiedziała mu pełna dezaprobaty cisza.
— Czy ktoś odważy się stanąć przeciwko mnie? — rzucił.
Na to odezwał się czarownik.
— Słuchaj wodzu. Przeżyłem ponad sto lat. Widziałem wodzów przybywających i odchodzących. Widziałem wielu zdobywców. Walczyłem z magicznymi siłami druidów w ich mrocznych lasach. Zbyt długo już szydzisz z mej potęgi, człowieku Starej Rasy. Wyzywam cię! Będziemy walczyć.
Nie padło ani jedno słowo więcej. Mężczyźni weszli w oświetlony migotliwym blaskiem ognia krąg.
— Jeśli zwyciężę, Wąż i Żbik powrócą, ty zaś zostaniesz na zawsze moim sługą. Jeśli uda się tobie, służył będę ja.
Czarownik i wódz stanęli naprzeciw siebie. Pełgające płomyki oświetliły ich twarze. Oczy spotkały się i rozgorzała między nimi walka nie lżejsza od tej na miecze. Oczy czarownika rozszerzały się, wodza zaś malały. Wydawały się z nich emanować nieokiełznane potęgi toczące walkę. Byłem przekonany, że na tym polega ów starożytny sposób pojedynkowania się. Tym razem był to konflikt między Starym i Nowym. Za czarownikiem stały tysiącleciami gromadzone sekrety, tajemnice, zapomniane przez innych siły. Mak Morna wspierało czyste i jaskrawe światło nowego dnia, rodzącej się cywilizacji, siła ludzi, którzy mieli nadejść i ich misji. Czarownik uosabiał Wiek Kamienia, wódz zaś Cywilizację Zachodu. Wynik tego starcia miał zadecydować o przyszłości całego narodu Piktów.
Obaj mężczyźni zdawali się wkładać w walkę olbrzymi wysiłek. Żyły wystąpiły na czoło wodza. Oczy obydwu błyszczały i migotały. Nagle czarownik westchnął ciężko. Zasłonił z krzykiem oczy i upadł na wrzosy niczym pusty worek.
— Wystarczy — wykrztusił. — Zwyciężyłeś Wodzu.
Powoli podniósł się.
Napięcie opadło, zaś oczy wszystkich spoczęły na zwycięzcy. Bran Mak Morn potrząsnął głową, jakby chciał odegnać oszołomienie. Usiadł na głazie, a dziewczyna oplotła go ramionami, szepcząc mu coś łagodnym, wesołym głosem.
— Miecz Piktów jest szybki — bełkotał czarownik. — Oręż Pikta jest silny. Hai! Narodził się wielki, pomiędzy ludźmi Zachodu. Popatrz na pradawny ogień Zaginionej Rasy, Wilku z Wrzosowiska! Hai! Mówi on, że rasa znalazła wodza, który ją poprowadzi.
Czarownik wstąpił na odgarnięte z ogniska węgle mamrocząc do siebie. Roztrącając je, zaintonował dziwną, na wpół rymowaną, lecz nie pozbawioną dzikiego rytmu pieśń:
Jeziora się srebrzą dawnych bogów snami,
nocami duchy igrają z wrzosami,
nocny wiatr się przeciąga, a zamglony księżyc
ślizga się po wodzie
błyszcząc nad falami.
Od szczytu do szczytu krzyczą czarownice,
szary wilk w gonitwie ujada bez końca,
ponad wrzos się wznosi złote miecza oko,
jakieś światło błyszczy
— słońce wędrujące.
Starzec udeptywał węgle utrzymując rytm i przystając od czasu do czasu, by wrzucić coś pomiędzy nie.
Bogowie wrzosów i jezior bogowie,
władcy gór i bagien, których nie przebłagam,
księżycowy mistrzu białego księżyca,
ukaż nam swoje szakalowe lica,
Boski Wężu, niech wszechświata
nie wypuści już twój uścisk.
Patrz — to rzeczy niewidoczne,
oto płoną błędne ognie,
oto chodzę w ogni żarze,
spróbuj zgadnąć, o czym marzę!
Siedem ogni, wszystkie złote,
kuł je młotem bóg Albionu,
teraz — numer sześć i jeden,
kształt nadają naszej schedzie
Drzewo, to co jest z oddali,
Tam gdzie gwiazda ranna,
spoza morza, sandałowe
czy sosnowe, dotknę teraz
jego czarów, morskich węży,
mew, ich żaru.
Pyl magiczny mnie odmieni,
cień człowiekiem teraz będzie,
dym uniesie się nad wiązy.
Ogień błyszczy ciepłem brązu
pali to, co przy niesione,
przez ocean niełaskawie.
Powie wszystko, jak pragniemy.
Pomiędzy węglami pełzały bladoniebieskie ogniki, pojawiające się nagle i znikające z trzaskiem, który niosło daleko w ciszy. Obłoczki dymu wzbijały się wysoko, aż utworzyły ciemną chmurę.
Na niebie świetlista Mlecznej Drogi rzeka,
nad wrzosem, nad górą, nad mgłą, nad doliną.
Starych ziem bogowie są bardzo daleko,
lecz Twory ciemności nie giną, nie giną.
A wy się wpatrujecie, ile który może,
w ten płomień mistyczny, co świeci jak gwiazda
słuchajmy raz jeszcze — mimo bogów mrocznych
ostatniej historii o Rasie bez nazwy.
Dym otoczył starca, dostrzec można było tylko jego pożółkłe oczy. Głos zdawał się dobiegać skądś z daleka, jakby z niematerialnych zupełnie otchłani. Nie przypominał też głosu człowieka, brzmiał własnym życiem, życiem czegoś, czego byt sięga samych początków zamierzchłych wieków, a co wykorzystuje czarownika jedynie jako medium.
Wówczas to dostrzegłem jeszcze coś dziwniejszego. Stojąca dookoła horda była nieruchoma jak niemi goście z zaświatów. Wokół nich falowały wrzosy, nad nimi zwisało mroczne niebo z niewielką tylko ilością gwiazd. Ich obrzydliwe twarze rozmywały się w ciemnościach, rozświetlone jedynie od czasu do czasu blaskiem migocących ogni. Bran Mak Morn siedział, jak statua z brązu, z twarzą rozluźnioną, spokojnie wpatrując się w płomienie. Całości dopełniał obraz opętanej twarzy czarownika, z wytrzeszczonymi teraz oczami i białą brodą.
— Potężna rasa ze Śródziemia!
Twarze dzikusów ożyły, ich oczy zabłysły. Zastanawiałem się nad słowami czarownika. Żaden chyba człowiek nie był w stanie ucywilizować tych pierwotnych ludzi. Byli niepohamowani, niezwyciężeni, lecz bił od nich duch dzikości, żywiołowość Wieku Kamienia.
— Starsi niż pokryte śniegiem wzgórza Kaledonii.
Wojownicy postąpili naprzód, zaciekawieni. Opowieść wyraźnie ich zainteresowała, chociaż niewątpliwie wysłuchiwali jej już wielokrotnie od kolejnych starców i wodzów.
— Normanie — tok jego mowy został nagle przerwany. — Co leży na Zachodzie, za Kanałem?
— Wyspa Hibernia. Dlaczego jednak pytasz?
— A za nią?
— Wyspy, które Celtowie zwą Aran.
— A jeszcze dalej?
— Nie wiem naprawdę, czemu pytasz o to. Tam kończy się już ludzka wiedza. Żaden statek nie popłynął dalej. Uczeni twierdzą jednak, że istnieje tam pewna kraina i nazywają są Thule. To gdzieś na końcu świata, nikt jej nie widział.
— Hai! Potężny Ocean Zachodni obmywa brzegi wielu nieznanych kontynentów, nieodgadnionych wysp… Daleko, za jego niezmierzonymi wodami, leżą dwa wielkie kontynenty. Tak wielkie, że nawet przy mniejszym z nich Europa zdaje się być karłem. Dwa kontynenty, oba ożywiane przez wspaniałe, stare cywilizacje. Te plemiona mieszkały tam już za czasów, gdy na naszych ziemiach były tylko bagna i lasy pełne gadów i małp. Kontynenty te są tak .wielkie, że sięgają od lodów i śniegów północy do śniegów południa. Za nimi leży następny wielki ocean — Morze Cichych Wód. Dalej — wiele wysp, które niegdyś były szczytami gór wielkiego lądu, zaginionej krainy Lemurii. Kontynenty są bliźniacze, łączy je wąski skrawek lądu. Zachodnie brzegi północnego są dzikie i niedostępne. Wznoszą się tam ku niebu olbrzymie góry. Ich szczyty były jednak niegdyś wyspami, na nie właśnie przybyło Bezimienne Plemię, wędrujące od północy. Było to wiele tysięcy lat temu, człowiek zmęczyłby się, nim by je zliczył. Tysiąc mil na północ i wschód rozciągały się tereny tego plemienia. Aż ku równinom nad północnymi kanałami oddzielającymi ten ląd od Azji!
— Azji! — wykrzyknąłem zdumiony.
Starzec potrząsnął gniewnie głową, obrzucając mnie dzikim spojrzeniem.
— Tam właśnie, w mrokach nienazwanej przeszłości, rozwinęło się owo plemię, z istot wodnych stając się małpami, z małp stworzeniami podobnymi już do ludzi, na koniec zaś — tworząc pierwotny obraz człowieka. Bardzo długo pozostawali oni jeszcze dzicy i wojowniczy. Prymitywni, lecz doświadczeni w myślistwie, z którego żyli przez wieki. Silni, chociaż niewysocy czy potężni. Zgrabni raczej i muskularni, jak pantery. Żaden obecny naród nie mógłby się im przeciwstawić. Zresztą — oni byli pierwsi. Ubierali się w zwierzęce skóry, posługiwali narzędziami wyciosanymi z kamienia. Swe siedziby założyli na zachodnich wyspach, które obmywało słoneczne morze. Pozostali tam bardzo długo, wiele tysięcy lat. Teren tam bogaty i żyzny, łatwo zatem porzucili broń i zajęli się bardziej pokojową działalnością. Nauczyli się sporządzać lepsze narzędzia, polerując kamień. Posiedli umiejętność uprawy zbóż i owoców. Los się do nich uśmiechnął. Nauczyli się prząść i tkać, budować chaty. Nieobca była im obróbka skór i garncarstwo. Daleko na zachód za wzburzonymi falami, leżał podówczas rozległy, ponury ląd — Lemuria. Stamtąd przybyli na łodziach Morscy Ludzie. Dziwna rasa, pochodząca najprawdopodobniej od jakichś potworów morskich. Byli jak rekiny — mogli godzinami przebywać pod wodą. Pojawiali się wielokrotnie, plemieniu zawsze jednak udawało się ich, odeprzeć. Niektórzy podążyli za nimi aż na Lemurię. Na wschodzie i — południu tego, lądu rozciągały się wielkie lasy, zamieszkałe przez srogie bestie i małpoludy. Mijały wieki i Bezimienne Plemię stawało się coraz silniejsze, coraz bieglejsze w rzemiośle, ich sztuka wojenna jednak podupadała. Lemurianie za to nie zrezygnowali z podbojów. Wówczas to potężne trzęsienie ziemi przetoczyło się przez świat. Niebo zamieniło się miejscem z morzem, a ląd zawirował między nimi. Przy wtórze gromów wyspy zachodu zostały wydźwignięte ponad morza i uformowały wielkie masywy górskie. Lemuria zniknęła pod falami, zostawiając po sobie tylko jedną olbrzymią, górzystą wyspę otoczoną innymi, mniejszymi — dawnymi wierzchołkami gór.
Pojawiły się wulkany, zalewające lawą wszystko, co żyło, rosło czy zostało stworzone. Plemię rozpoczęło tedy wędrówkę na wschód, spychając małpoludy na trasie marszu. Osiedliło się następnie na drugie wieki na szerokich, bogatych równinach. Zdarzyło się jednak inne nieszczęście — od Arktyki nasunęły się wielkie połacie lodu i plemię musiało znów uciekać. Wędrówka ta trwała tym razem tysiące lat. Ruszyli na południe pędząc przed sobą bestie podobne do ludzi. W końcu, po wielkiej wojnie, zepchnęli je dość daleko, by mieć spokój. One, podążając przez morza i wyspy, dotarły do Afryki. Później przedostały się także do Europy, gdzie zastały miejscowe małpoludy. W Europie znaleźli się dawni mieszkańcy Lemurii — owa Druga Rasa. Byli niscy, krępi, z oczami przypominającymi rybie. Mieli oni swój własny sposób na życie. O rzemiośle wiedzieli niewiele, posiedli jednak spore umiejętności architektoniczne, od Bezimiennego Plemienia nauczyli się wiele o wyrobie narzędzi i obróbce kamienia.
Ogromne pola lodowe nadał spychały Bezimienne Plemię na południe. Nie dotarły wprawdzie do południowego lądu, lecz i bez tego był on wystarczająco niewdzięczną krainą. Wilgotną, bagnistą, pełną węży. Plemię zbudowało zatem łodzie i pożeglowało ku lądowi otoczonemu wodą — ku Atlantydzie. Atlantydzi byli Trzecią Rasą. Okazali się gigantami, pięknie zbudowanymi. Żyli w jaskiniach i trudnili się łowiectwem. Kiedy nie polowali i nie bili się między sobą, wykorzystywali czas na malowanie i rysowanie na ścianach swych jaskiń postaci ludzi i zwierząt. Nie mogli jednak dorównać Bezimiennemu Plemieniu w rzemiośle i zostali wyparci. Oni również podążyli do Europy, gdzie musieli prowadzić walki z ludźmi–bestiami. Między rasami trwała wojna, a zwycięzcy spychali pokonanych na gorsze ziemie. Żył tam pewien bardzo mądry czarownik, który rzucił na Atlantydę klątwę, decydując, że powinna ona pozostać nie znana wszystkim ludzkim plemionom. Żaden okręt stamtąd nie miał zawitać do innych brzegów, żaden obcy okręt nie mógł zbliżyć się do niej. Otoczona nieprzebytymi morzami miała Atlantyda pozostać sama do czasu, gdy odkryją ją ponownie okręty z głowami węży umieszczonymi na dziobach, przybywające z mórz północy. Wówczas cztery zastępy stoczą walkę na Wyspie Morskich Mgieł i wielki wódz wyłoni się z Bezimiennego Plemienia. Przeszli zatem do Afryki, gdzie wybrzeżem dotarli do Morza Środkowego, otoczonego słonecznymi brzegami. Tam osiedlili się, przez kolejne wieki rośli w siłę i potęgę, stamtąd rozprzestrzenili się dalej. Od afrykańskich pustyń aż po Sine Morze, od Nilu aż po wzgórza Albionu. Wszędzie uprawiali ziemię, wypalali garnki, tkali materiały. Żyli pomiędzy jeziorami Alp, wśród wzniesionych przez siebie świątyń na równinach Brytanii. Cały ten czas toczyli walkę z Atlantydami, wypierając ich. Tamci z kolei rugowali rudobrodych łowców reniferów. Wtedy z północy nadciągnęli Celtowie, dzierżący miecze i włócznie z brązu. Przybyli z krainy Bezkresnych Śniegów, znad brzegów dalekiego Morza Północnego. Stali się Czwartą Rasą. Piktowie uchodzili przed nimi. Wróg to był potężny — mężczyźni silni i wysocy, bardzo dobrze zbudowani, o szarych oczach i gęstych czuprynach. Gdziekolwiek Celtowie i Piktowie toczyli walki, ci pierwsi zawsze wygrywali. Piktowie bowiem, podczas wielu lat życia w pokoju, zapomnieli sztuki walki. W końcu zostali zepchnięci na nieużytki. Tak było w przypadku Piktów z Alby. Zepchnięto ich na zachód i na północ, gdzie wymieszali się z rudowłosymi olbrzymami, których sami niegdyś wyparli z równin. Nie miało to wielkiego związku z dawną tradycją, lecz jak tu trzymać się tradycji, mając nóż na gardle… Wieki mijały i rasa karlała. Zgrabni, niewysocy i czarnowłosi ludzie, w połączeniu z plemionami rudych dzikusów, uformowali dziwną mieszankę — o spaczonych ciałach i umysłach. Zaprawiała się ona jednak w bojach, rosła jej waleczność, zapominając wszakże o innych umiejętnościach. Tylko linia wodzów pozostała niezmieniona. I dlatego właśnie jesteś taki jak przodkowie, Branie Mak Morn, Wilku z Wrzosowisk.
Przez moment zapanowała cisza. Milczący krąg słuchał w rozmarzeniu, jak milknie echo głosu czarownika. Tylko nocny wiatr lekko szumiał. Po chwili rozdmuchał on na powrót ognisko, które buchnęło wysokim płomieniem rzucając jasny blask.
Czarownik odezwał się znowu.
— Sława Bezimiennego Plemienia umarła, jak śnieg wpadający do morza, czy dym rozwiewający się w powietrzu. Odeszła w niepamięć. Zniknęła gloria Atlantydy, upadło Imperium Lemurian. Ludzie Wieku Kamienia topnieją jak szron na słońcu. Przyszliśmy z mroków i odchodzimy w mrok. Jesteśmy cieniami. Jesteśmy ludem z cieni… Nasze dni minęły. Wilki wałęsają się po świątyniach Boga Księżyca. Węże wodne pływają w naszych zatopionych miastach. Cisza zalegała nad Lemurią, klątwa nad Atlantydą. Dzicy o czerwonej skórze zajęli zachodnie lądy, spacerują po dolinie Zachodniej Rzeki i wałach wybudowanych jeszcze przez Lemurian podczas walki z Bogiem Morza. Na południu imperium Tolteków z Lemurii rozpada się w proch. Starożytne ludy odchodzą. Ludzie Nowego Świtu stają się coraz potężniejsi.
Starzec wyjął z ognia płonącą pochodnię i błyskawicznie zakreślił nią w powietrzu trójkąt i koło. Mistyczny symbol zdawał się w jakiś dziwny sposób trwać w powietrzu jeszcze przez chwilę.
— Koło bez początku — kontynuował czarownik. — Koło bez końca. Wąż z ogonem w paszczy, który oplata świat. I Mistyczna Trójca: