ROBERT E.HOWARD TYGRYSY MORZA PRZEKŁAD JAROSŁAW KOTARSKI PRZEDMOWA FOREWORD Jak mogę dźwigać brzemię męki I pocić się w codziennym trudzie, Gdy w duszy mojej, już na wieki, Rozbrzmiewać będą Piktów bębny? (…) Bębny Piktów Mam tylko jedno hobby i pasjonuje mnie ono niezmiennie po dziś dzień. Chciałbym uniknąć przypisywania temu znamion tajemniczości, lecz naprawdę trudno jest mi to wyjaśnić i nie do końca sam wszystko rozumiem. Chodzi mianowicie o moje zainteresowanie ludem, który nosił nazwę Piktów. Zdaję sobie oczywiście sprawę z wątpliwej zasadności tej nazwy, tak jak jej używam Ludzi tych określano już w historii jako Celtów, barbarzyńców czy, nawet, Germanów. Niektóre autorytety wspominają, że przybyli oni do Brytanii po Brytach, a tuz przed pojawieniem się Gallów. „Dzicy Piktowie z Galloway”, wspominani często we wczesnych szkockich legendach i zapisach historycznych, powstali w wyniku wymieszania się kilku ras — prawdopodobnie Celtów, plemion cymryckich i galijskich; mówili zaś językiem wywodzącym się z cymrycko–galijskiego — w barbarzyńskiej wersji, z domieszką germańskiego i skandynawskiego. Sam termin „Pict” był zapewne używany pierwotnie jedynie w odniesieniu do koczowniczych plemion celtyckich, które osiedliły się w Galloway i zasymilowały z miejscową, barbarzyńską ludnością. Dla mnie Jednak Pikt, to synonim niewysokiego, ciemnego barbarzyńcy — przybysza z terenów śródziemnomorskich. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tematem, takich właśnie ludzi określano jako Piktów. O wiele dziwniejsze może się już wydać moje niegasnące nimi zainteresowanie. Po raz pierwszy przeczytałem o nich studiując historię Szkocji. Były to wzmianki zaledwie — i w dodatku — niezbyt pochlebne. Oczywiście, lektury mojego dzieciństwa nie stały na zbyt wysokim poziomie, zresztą żyłem w regionie, gdzie inne książki były rzadkością. Stałem się entuzjastą poznawania szkockiej historii i tropiłem ją w każdej dostępnej formie. Czułem się dziwnie związany z tymi ubranymi w kilty góralami, zapewne dzięki domieszce szkockiej krwi w moich żyłach. W książkach, które wówczas czytałem, Piktowie pojawiali się sporadycznie, gdy chodziło o jakieś walki, które staczali i przegrywali ze Szkotami. Najpełniejszy opis tego plemienia, jaki wówczas udało mi się znaleźć, był dziełem któregoś z angielskich historyków i głosił, że Piktowie to okrutni dzikusi żyjący w drewnianych chatach i że, podobno, legendarny Rob Roy przypominał swych piktyjskich przodków krępą budową ciała i podobną im sylwetką — jakby małpią, z długimi rękami. Widać zatem jasno, że wszystko, co wówczas czytałem, nie miało na celu gloryfikacji Piktów. Gdy miałem dwanaście lat, spędziłem jakiś czas w Nowym Orleanie, gdzie w bibliotece na Canal Street znalazłem książkę traktującą o historii Anglii od czasów prehistorycznych do najazdu Normanów. Napisano ją dla młodzieży i tak też przedstawiała dzieje, z pewnością niezbyt wiernie z historycznego punktu widzenia. Dzięki niej jednak po raz pierwszy poznałem więcej szczegółów dotyczących niskich, ciemnoskórych ludzi, którzy jako pierwsi zasiedlili późniejszą Brytanię. Wreszcie miałem okazję poznać ich bliżej. Pisarz odmalował ich wprawdzie w nie najlepszym świetle — jako barbarzyńców, lecz zawsze to było coś. Według niego Piktowie byli kłamliwi, tchórzliwi, pozbawieni ducha wojowniczości i zawsze ktoś ich wyprzedzał w rozwoju, a oni tylko naśladowali innych. Nie ma w tym wiele prawdy, toteż czułem do nich sporą sympatię i wtedy właśnie zdecydowałem, że to oni staną się moim „łącznikiem” ze starożytnością. Uczyniłem z nich silnych i wojowniczych barbarzyńców, dałem im chwalebną historię sławy minionej i wielkiego władcę — Brana Mak Morna. Muszę się przyznać, że wyobraźnia nie dopisała mi, gdy wybierałem mu imię, chociaż postać przygotowałem dokładniej. Wielu władców z piktyjskich kronik ma celtyckie imiona, lecz chcąc zachować związek z moim, fikcyjnym odłamem tego ludu, musiałem nadać owemu wielkiemu władcy imię niearyjskie. Bran — to z uwagi na mojego innego ulubionego bohatera, z prawdziwej historii — Celta Nennasa, który pokonał Rzym. Mak Morn zaś wziął swój rodowód od słynnej postaci z dziejów Irlandii — Galia Mac Morn. Wymowę zmieniłem na Mak (celtycki alfabet nie zawiera „K” , taką wymowę posiadało „C”). Tak więc, Bran Mak Morn nie posiada celtyckiego odpowiednika (Bran Mac Morn znaczyłby „Kruk — Syn Morna”), ma za to własną wymowę, piktyjską, starożytną, sięgającą korzeniami w najdawniejsze czasy. Podobieństwo do konkretnych imion celtyckich jest czystym przypadkiem. Bran Mak Morn nie zmienił się, chociaż minęły lata. Jest wciąż dokładnie taki, jaki kiedyś wyrósł w mojej wyobraźni. To mężczyzna średniego wzrostu, jego ruchy przypominają chód pantery, czarne oczy błyszczą pod ciemną grzywą, jego cera jest śniada. Kiedy byłem chłopcem, marzyłem by być niewysokiego wzrostu, mieć długie kończyny, ciemne oczy, cofnięty nieco podbródek i długie, proste włosy. Tak właśnie wyglądał obraz typowego Pikta — ja zaś nie byłem zadowolony z moich rzeczywistych, nordyckich rysów. Moje upodobania wynikały z silnego zainteresowania się ową śródziemnomorską rasą wywodzącą się jeszcze z neolitu, która jako pierwsza zasiedliła Brytanię. Zawsze do tego zainteresowania wkradała się odrobina fantazji — nie umieszczałem ich w zbyt realnych krainach (jak miało to miejsce chociażby z irlandzkimi czy szkockimi highlanderami). Dlatego też, gdy przyszła pora pisania o nich, patrzyłem na nich nadal po swojemu.. Stąd też pierwsza opowieść o Branie Mak Morn („Ludzie cieni”) jest opowiadana przez, obcego gockiego najemnika z rzymskiej armii. W pierwszym zaś utworze, który napisałem o moim bohaterze, a który zaginął mi gdzieś, zanim go jeszcze ukończyłem, narratorem uczyniłem rzymskiego centuriona z oddziału stacjonującego przy Murze. W „Zaginionej rasie” centralną postacią jest Bryt, w „Królach nocy” — celtycki książę. Dopiero ostatnią historię — „Robaki ziemi”* — opowiada Pikt własnymi słowami. „Królowie nocy” to opowieść traktująca o wysiłkach Rzymu, by podporządkować sobie dzikie ludy Kaledonii. Zgadza się jedynie czas i ogólny charakter wydarzeń — Rzymianom nigdy nie udało się przesunąć swych granic poza to pustkowie. Po paru nieudanych kampaniach cofnęli się na południe, do Muru. Ich klęskę zapewne spowodowała unia barbarzyńców — i to właśnie przedstawiłem: sojusz między Celtami, barbarzyńcami i Teutonami. Sądzę, że kolonizacja wschodniej Kaledonii rozpoczęła się niedługo przed generalnym ich napływem, który nastąpił w okresie, gdy tereny te zostały już zlatynizowane. W „Robakach ziemi” opisałem kolejne starcie Brana z siłami Rzymu — jakoś trudno mi było wyobrazić go sobie walczącego z innym wrogiem. Może to odbicie moich własnych niechęci wobec Imperium — równie trudnych do logicznego wyjaśnienia, jak przychylność, którą darzę Piktów. Samo słowo „Piktowie” ujrzałem po raz pierwszy na mapach umieszczone poza terenami opanowanymi przez Imperium Rzymskie. Już samo to mnie zafascynowało. Nasuwało wyobraźni wizje straszliwych walk, dzikich ataków, fanatycznej obrony. Będąc wrogiem Rzymu, naturalną koleją rzeczy, sprzymierzyłem się z jego wrogami. Szczególnie chętnie z tymi, którzy oparli się wszelkim próbom podboju. Czasem, gdy w snach, tych nocnych a nie przelewanych na papier, walczyłem z pancernymi legionami i musiałem cofać się pobity, umysł podsuwał nagle obraz — jakby inwazji z innego świata, z nie narodzonej jeszcze przyszłości — obraz mapy, na której poza granicami Imperium widniał tajemniczy napis „Piktowie i Szkoci”. Zawsze nadchodziły stamtąd nowe siły — między nimi mogłem znaleźć schronienie i obronę przed prześladowcami, by lizać rany i gromadzić wojska do nowej wojny. Chciałbym kiedyś spróbować swoich sił w powieści opisującej te tajemnicze stulecia. Pozwalałbym wówczas sobie tylko na tyle, na ile zezwala mi rzetelna wiedza historyczna. Akcja byłaby oparta na następującym pomyśle: Wpływy rzymskie powoli słabną pod naciskiem teutońskich wędrowców ze wschodu, którzy lądują na wybrzeżach Kaledonii i prą na zachód. Dochodzi do konfliktu ze starymi celtyckimi osadnikami. Na ruinach przedaryjskiego cesarstwa Piktów, dawno już osaczonego przez nieprzejednanych wrogów, owe wojownicze plemiona bezlitośnie się zmagają, by zwrócić się ostatecznie przeciwko wspólnemu zagrożeniu — zdobywczym Sasom. Byłaby to raczej opowieść o władcach i rządzeniu, nie o herosach — choć podejrzewam, że nie trzymałbym się tego zbyt dokładnie. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to uda. Robert E. Howard LUDZIE CIENI MEN OF SHADOWS Ze Świtu Tworzenia, jego cieni, i z bezkresnego Czasu Mgieł, idziemy — pierwszy wielki naród, co najszczytniejszy obrał cel. Dokonań wiedzy pozbawieni, pierwotnej mocy żebrząc łask, idziemy — coś w drodze się zmieni, przybliża się, jaśnieje Blask. Tak przemierzając ziemi szmat i niezbadane morskie szlaki, wciąż budujemy nowy świat, gdzie na kamieniach nasze znaki. Chwała jest jeszcze tak daleko, nieśmiało sięga po nią lud, historia jednak nie zaczeka, zbuduje ją wyłącznie trud. Choć tli się Utracony Ogień, co naszym tylko kiedyś był, gdy nowe zjawią się narody, po nas zostanie tylko pyl. Cóż, że byliśmy pierwszą rasą, i łączyliśmy Stare z Nowym, jak blade chmury, co się pasą w morza zwierciadle lazurowym. Nowe nadejdzie bez pardonu, prochy rozwieje szkwał gwałtowny, a my — znikniemy z czasu stronic, pamięć, to wiatr nieustający. Zatraca chwałę krzepkie Stonehenge, chociaż kamienie nadal błyszczą, i tylko z mroków słychać szepty że pierwsi światła MY strzegliśmy. Mimo że ludzie się zmieniają, to skały, błota — takie same one jedyne wspominają, ostatni lud Wieku Kamienia. Miecz napotkał z trzaskiem inny miecz. — Ailla! A–a–ailla! — dobywało się ze stu dzikich gardeł. Natarli na nas ze wszystkich stron; stu na trzydziestu. Staliśmy zbici w ciasną gromadkę, otoczeni tarczami, między którymi wystawały ostrza. Były czerwone, tak jak hełmy. Mieliśmy jedną przewagę — byliśmy dobrze uzbrojeni, atakujący zaś prawie wcale. Choć nadzy, nacierali jednak z taką zaciekłością, jakby ich ciała były z żelaza. Na moment odstąpili. Trzymali się w pewnej odległości. Ich ciała pokrywały rany, a ściekająca krew zdobiła je niczym ornamenty. Obrzucali nas przekleństwami. Trzydziestu ludzi! Trzydziestu z grupy, która jako pięćsetosobowa wymaszerowała butnie spod ściany Hadriana. Zeusie, jak można ich było tak posłać! W pięć setek mieliśmy utorować sobie drogę przez krainę rojącą się od barbarzyńców, którzy ciągle żyli w minionej dla nas epoce. Całymi dniami maszerowaliśmy przez wrzosowiska, wyrąbywaliśmy lśniący karmazynowo szlak wśród żądnych krwi hord. Nocą odpoczywaliśmy w obwarowanych obozach, gdzie i tak mógł dosięgnąć nas bezgłośny sztylet. Bitwy, przelana krew, trupy… A wszystko po to jedynie, by siedzący w swym pięknym pałacu, cesarz usłyszał, razem z dostojnikami i kobietami, że kolejna wyprawa zaginęła gdzieś na północy, w mglistych górach. Popatrzyłem na tych, którzy byli moimi towarzyszami. Znajdowali się wśród nich Rzymianie, rodowici i z Latinii, byli Brytowie, Germanie, rudowłosi Hiberianie. Wokół krążyły wilki w ludzkiej skórze, nieustannie zacieśniając krąg. Mali, włochaci, z długimi, mocarnymi ramionami. Włosy długie, opadające kudłami na cofnięte, podobnie jak u małp, czoła. Niewielkie, czarne oczy błyszczały jak u węży. Byli prawie nieodziani, dzierżyli za to małe, okrągłe tarcze; do ataku używali włóczni i szabel o zakrzywionych ostrzach. Najwyższy z nich nie miał nawet pięciu stóp, lecz niezwykle szerokie ramiona zdradzały niepospolitą siłę. Szybcy byli jak koty. Naparli na nas całą gromadą. Krótka broń dzikusów napotykała z trzaskiem na nasze miecze. Walka toczyła się na mały dystans. Im to odpowiadało, Rzymianie również ćwiczeni byli w takim sposobie walki, lecz ich tarcze do niej się nie nadawały — zbyt ciężkie, nie pozwalały na skuteczną obronę. Dzicy szybko nauczyli się to wykorzystywać — atakowali od dołu, pochyleni. Staliśmy ramię w ramię, gdy tylko któryś padał, zaraz zwieraliśmy szyk. Oni naciskali i naciskali, w końcu ich twarze znalazły się tuż przy naszych, a ich zwierzęcy, cuchnący oddech uderzył nas w nozdrza. Cały czas krzyczeli, powarkiwali. Staliśmy, jakby szyk nasz uczyniono z żelaza — zniknęło wszystko: wrzosy, wzgórza, czas… Byliśmy zwierzętami walczącymi o życie. Zatraciliśmy w walce i umysły, i dusze. Zamach, cios. Zamach. Cios. Metal pryskający w spotkaniu z tarczami, bestie wyłaniające się z kurzu. Cios! — Twarz znika. Pojawia się inna, równie okropna. Całe lata wychowania, wpajania rzymskich tradycji, uleciały jak mgła rozproszona przez słońce. Znów stałem się dzikusem przybyłym z lasów i mórz, człowiekiem pierwotnym, barbarzyńcą, który potyka się z przedstawicielami jeszcze starszego barbarzyństwa, kipiącymi pragnieniem zemsty i mojej krwi. Jakże przeklinałem krótkość rzymskiego miecza, którym przyszło mi teraz walczyć. Włócznia skruszyła się na moim pancerzu, miecz roztrzaskał na czubku hełmu powalając mnie na ziemię. Poddźwignąłem się i odparłem kolejne uderzenie mocnym cięciem. Wtem zastygłem z uniesioną bronią. Na wrzosowisku panowała absolutna cisza. Przede mną nie było już żadnych wrogów. Leżeli w ciszy nadal ściskając swe szable, a w ich odciętych i potrzaskanych głowach wciąż twarze wykrzywiał grymas nienawiści. Z naszej trzydziestki, która im się przeciwstawiła, pozostało pięciu: dwóch Rzymian, Bryt, Irlandczyk i ja. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, w zetknięciu z prawie czterokrotnie liczebniejszym wrogiem oręż rzymski zwyciężył. Pozostało nam tylko jedno — podążyć z powrotem tam, skąd przyszliśmy, omijając wszystkie niebezpieczeństwa tego dzikiego lądu. Ze wszystkich stron otaczały nas wysokie góry. Śnieg bielił ich szczyty, a i tutaj, gdzie staliśmy, nie było zbyt ciepło. Nie mieliśmy nawet pojęcia, jak daleko na północ zawędrowaliśmy. Ten marsz był już tylko zamazanym wspomnieniem rozpływającym się we mgle. Wszystko, co pamiętaliśmy, to fakt, że przed kilku dniami niedobitki rzymskiej armii zostały rozproszone przez wielką burzę, wraz z którą pojawili się także dzicy. Całymi dniami słychać było wojenne rogi i pozostałe, w najliczniejszej zapewne grupie, pół setki Rzymian musiało co krok walczyć o życie. Wrogowie dziko wrzeszcząc niespodziewanie atakowali. Teraz nagle zapanowała cisza. Dokoła nie było żywej duszy. Ruszyliśmy zatem na wschód, tak jak uciekające przed nagonką zwierzęta. Przedtem jednak obrzuciłem jeszcze raz spojrzeniem pole bitwy. Widok jednego szczegółu napełnił moje serce radością. Dostrzegłem martwego barbarzyńcę, który dzierżył w dłoni długi, obosieczny miecz. Normański miecz. Na Thora, nie miałem pojęcia, w jaki sposób stał się jego własnością. Najpewniej jakiś Wiking, kompletny żółtodziób, trafił kiedyś między nich, usiłując wywijać tym narzędziem z pieśnią na ustach. Fakt faktem, miecz był teraz mój. Sporo się natrudziłem, by wyrwać go z zaciśniętej ręki dzikusa. Z takim mieczem w rękach czułem się pewniej. Krótka broń i tarcze były dobre, gdy miało się do czynienia ze średnio wysokimi przeciwnikami. Ci wrogowie mierzyli czasem i sześć stóp, zatem uzbrojenie nie mogło wystarczać. Ruszyliśmy przez góry, forsując wąskie półki skalne i wspinając się na strome zbocza. Jak małe chrząszcze brnęliśmy przez ogromne masywy górskie, przy których znaczyliśmy tyle co nic. Karzełki. Cały czas smagał nas wiatr, wyjący na podobieństwo gigantów. Wrogowie czekali na nas. Wyszedł im na spotkanie Bryt, zakręcił włócznią, jeden z dzikusów złapał ją. Bryt rzucił się na niego i razem polecieli w przepaść. Wstąpiła w nas dzika furia, zaczęliśmy rąbać mieczami i po chwili było po wszystkim. Czterech tubylców leżało nieruchomo u naszych stóp. Rzymianin przysiadł, próbując zatamować krew cieknącą z rozciętego ramienia. Zepchnęliśmy zabitych ze ścieżki. Rękę Rzymianina ścisnęliśmy skórzanymi rzemieniami powyżej rany i krwawienie ustało. Powędrowaliśmy dalej — naprzód, ciągle naprzód… Ze słońcem wędrującym nad nami. Przemykaliśmy ścieżką, zasłonięci przez głazy, gdy dostrzegliśmy następną grupę tubylców. Na ten widok Irlandczyk wydał okrzyk dzikiej radości i rzucił się między nich. Tamci opadli go jak wilki. Pierwszy jednak, który zdołał się zbliżyć, stracił gwałtownie głowę, drugi zawył, gdy jego ręka oddzieliła się od ramienia. Irlandczyk z okrzykiem rozpłatał pierś następnemu i pozbawił go głowy. Wówczas rzucili się na niego wszyscy równocześnie. Po krótkiej szamotaninie dopięli swego. Ujrzeliśmy, jak unoszą na włóczni rudowłosą głowę. Twarz Irlandczyka zdawała się nadal wyrażać radość walki. Odeszli, nie podejrzewając nawet naszej obecności, toteż mogliśmy posuwać się dalej. Zapadła noc i księżyc nadał wszystkiemu nierzeczywisty wygląd, rzucił upiorne cienie. Napotykaliśmy ślady odwrotu innych grup — a to Rzymianin przeszyty włócznią, leżący u stóp przepaści, to znowu ciało bez głowy, lub gdzie indziej głowa bez ciała. Porozbijane hełmy, połamane miecze… Wędrowaliśmy teraz nocą, w dzień chowając się pomiędzy głazami. Wyruszyliśmy równo z nastaniem zmroku. W pobliżu często przechodziły grupy tubylców, czasem mogliśmy nieomal dotknąć ich, gdybyśmy wyciągnęli z ukrycia rękę. Pozostawaliśmy jednak w ukryciu. Nadchodził właśnie świt, gdy krajobraz się zmienił. Wyszliśmy na płaskowyż otoczony ze wszystkich stron, prócz południowej, górami. Wydawało nam się, że wreszcie trafiliśmy na przejście ku zbawczym równinom. Zatrzymaliśmy się nad jeziorem. Nie było widać nawet śladu wroga, — ni obłoku dymu na niebie. Nagle Rzymianin uniósł rękę do twarzy i upadł bezgłośnie. W jego ciele tkwiła włócznia. Zbadaliśmy wzrokiem jezioro. Żadnej łodzi, nic nie mąciło jego gładkiej powierzchni. W nadbrzeżnych zaroślach również nie dostrzegliśmy ruchu. Odwróciliśmy się, by zlustrować wrzosowisko. Drugi Rzymianin padł na twarz z tkwiącą w plecach włócznią. Dobyłem miecza i zdziwiony rozglądałem się wokoło. Wrzosy były tak niskie, że nie ukryłyby nawet Kaledończyka. Na jeziorze nie było nawet najlżejszej fali, cóż zatem mogło spowodować, że jedna z trzcin się poruszyła, gdy inne ani drgną? Podszedłem bliżej i przyjrzałem się wodzie. Przy podejrzanej trzcinie zauważyłem duży bąbel powietrza. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i… obrzydliwa gęba gapiła się na mnie tuż spod powierzchni jeziora! Błyskawiczny ruch, i mój miecz podążył w kierunku wroga. W samą porę, by odtrącić mierzącą w moje serce włócznię. Woda wzburzyła się i wychynęła z niej sylwetka dzikusa — z zatkniętymi za pas dzidami, rurką do oddychania ściskaną ciągle w małpiej dłoni. Teraz wiedziałem już, dlaczego tylu Rzymian ginęło nad brzegami jezior. Odrzuciłem tarczę i wszystko co zbędne — prócz miecza, sztyletu i pancerza. Poczułem narastającą pasję. Byłem sam, we wrogim kraju, wśród dzikusów żądnych mojej krwi. Na Thora 1 Wotana, nauczę ich! Pokażę, jak odchodzi z tego świata Norman! Z każdą chwilą uchodziła ze mnie ogłada, coraz mniej było we mnie cywilizowanego Rzymianina, wychowanka starej kultury, coraz silniejsze były prymitywne instynkty, żądza krwi. Narastał we mnie gniew, podsycany typowo nordycką pogardą dla wroga. Byłem w znakomitym nastroju, gotów do każdego bestialskiego czynu. Thor wie, jak walczyłem dotąd, wie, że nic wygasła we mnie dusza Normana, walecznego Normana, głębsza i bardziej tajemnicza niż czeluście Morza Północnego! Byłem Normanem o owłosionych piersiach, żółtobrodym barbarzyńcą, już nie Rzymianinem. Wkroczyłem tutaj, między wrzosowiska, tak pewnie, jak bym znajdował się u siebie. Kinże byli Piktowie? Niedorozwiniętymi karłami, których plemię już wymierało. Dlaczego aż taka nienawiść mną zawładnęła? Nic dziwnego. Właściwie im bardziej poddawałem się instynktom, tym mocniej rozpalał się we mnie płomień nietolerancji. Był jeszcze jeden powód, z którego wówczas nie zdawałem — sobie sprawy. Piktowie byli ludźmi z innej epoki. Celtowie i Normanowie wyparli ich nadchodząc z północy. Gdzieś w moim umyśle zakodowane były lata srogiej walki. Do tego wszystkiego dołączyły jeszcze niestworzone historie opowiadane o Piktach. Widywałem ich kromlechy w całej Brytanii. Widziałem też wielki mur obronny wzniesiony opodal Corinium. Wiedziałem, że celtyccy druidzi nienawidzą ich w sposób wprost niewyobrażalny. Nawet kapłani. Lecz i oni nie są w stanie wyjaśnić, w jaki sposób Piktowie wznieśli te olbrzymie bariery, ani po co to uczynili. Odpowiedź nasuwała się jedna: czary. Co więcej, sami Piktowie uważają się za szczególnie uzdolniony naród, co potęguje tylko pogłoski. Zacząłem się znów zastanawiać, w jakim właściwie celu zostało pięciuset wojowników wysłanych na taką straceńczą wyprawę. Niektórzy w swoim czasie twierdzili, że po to, by ująć pewnego piktyjskiego kapłana. Inni mówili, że mamy dotrzeć do ich przywódcy, Brana Mak Morna. Nikt jednak nie wiedział niczego na pewno. Może jedynie dowodzący nami oficer znał powód wyprawy, ale on dawno już nie żył. Chciałem spotkać Brana Mak Morna. Mówiono, że nie ma on sobie równego w boju — tak w pojedynkę jak i z drużyną. Nie spotkałem jednak dotąd nikogo, kto wyglądałby na tyle poważ — nie, by móc być owym wodzem. Inna sprawa, że chociaż walczyli jak wilki, panowała wśród nich pewna dyscyplina. Może jednak go spotkam — pomyślałem — i jeśli jest taki, jak powiadają, stanie ze mną do walki. Pogardziłem schronieniem. Koniec z tym. Tak jak stałem, zacząłem śpiewać dziką pieśń, rytm wybijając mieczem na tarczy. Niech Piktowie nadejdą! Byłem gotów polec jak wojownik. Przemierzyłem kilka mil i wreszcie za małym wzgórzem natknąłem się na nich. Jeśli sądzili, że na widok kilku setek zbrojnych mężów odwrócę się i zacznę uciekać, bardzo się mylili. Podążyłem ku nim, nie przerywając pieśni. Jeden ruszył w moją stronę z pochyloną głową. Napotkał jednak na cios miecza, który rozciął go niemal na pół. Zjawił się następny, zamierzył się na mnie z dzidą, lecz odtrąciłem ją i zubożyłem jego brzuch o nieco wnętrzności. Potem już wyskoczyło ich wielu. Oczyściłem jednym potężnym cięciem przestrzeń wokół siebie i ustawiłem się plecami do skały. Miecz wykonywał teraz solidną pracę — żadnego cięcia nie trzeba było powtarzać. Jakiś dzikus chciał mnie uderzyć kierując cios z dołu, lecz jego broń ześlizgnęła się po moim pancerzu, ja zaś nie chybiłem. Osaczali mnie jak wilki, nie mogąc jednak wiele zdziałać swoimi krótkimi szablami. Próbujących podejść bliżej czekała utrata głowy. Musiałem jednak uchylić się przed włócznią jednego z nich, stanowczo wyższego niż przeciętnie, i nim odzyskałem równowagę, jakiś miecz dosięgnął mojego prawego ramienia. Potem drugi poczułem na hełmie. Zachwiałem się, ciąłem na ślepo i w tym momencie otrzymałem cios włócznią w prawe ramię. Upadłem, szybko się jednak podniosłem. Wspaniałym cięciem roztrąciłem wrogów. Czułem, że wraz z upływającą krwią opuszczają mnie siły. — Wydałem ryk godny lwa i rzuciłem się do przodu, tnąc na lewo i prawo, zdając się wyłącznie na pancerz, jeśli chodzi o osłonę. Wszystko, co pamiętam z tej chwili, to krew. Podnosiłem się, upadałem, prawe ramię zwisało mi bezwładnie, ściskałem zatem broń w lewej dłoni. W końcu upadłem na dobre. Mnóstwo włóczni znalazło się natychmiast przy mojej piersi, ktoś jednak roztrącił wojowników. Rozległ się przywódczy głos: — Przestańcie! Ten człowiek ma żyć! Podniosłem głowę i ujrzałem, jak przez mgłę, pociągłą, ciemną twarz tego, który to powiedział. Był to szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, który z ledwością mógłby mi sięgnąć do ramienia. Wyglądał jednak na zwinnego i silnego. Strój jego, gładki i dopasowany, uzupełniał dług prosty miecz. Choć mężczyzna nie przypominał typowego Pikta, widać było, że ma nad tymi ludźmi absolutną władzę. Wszystko to odnotowałem leżąc, bowiem prawie nie mogłem podźwignąć się na rękach. — Widziałem cię już — powiedziałem, ku wielkiemu jego zdziwieniu. — Bywałeś na polu bitwy. Zawsze prowadziłeś Piktów, kiedy ich wodzowie znikali gdzieś na tyłach. Kim jesteś? Ledwo udało mi się to powiedzieć, gdy wszystko wokół zawirowało i opadłem na wrzosy. Usłyszałem jednak, jak tamten mówił: — Opatrzcie jego rany. Potem dajcie mu pić i jeść! Ich język znałem od Piktów, którzy przychodzili do nas handlować. Polecenia wodza zostały wykonane. Powoli wracała mi; świadomość, jednak po wypiciu piwa, zrobionego z wrzosów, zasnąłem. Gdy się obudziłem, księżyc był wysoko na niebie. Nie miałem ani broni, ani hełmu. Kilku uzbrojonych Piktów pełniło przy mnie straż. Spostrzegłszy, że już nie śpię, powiedli mnie za sobą przez wrzosowisko. Doszliśmy do wzgórza, na szczycie którego płonął ogień. Na głazie przy ognisku siedział ich przywódca, a wokół — jak duchy Świata Ciemności — stali piktyjscy wojownicy. Bez strachu wpatrywałem się w jego oblicze. Czułem, że człowiek ten różni się od wszystkich, których poznałem dotychczas. Obawiałem się jednak jakiejś bijącej zeń dziwnej siły, która wyróżniała go spośród innych. Miałem wrażenie, jakby patrzył na ludzi gdzieś z wysoka, bogatszy od nich o wiekową wiedzę i doświadczenie. Siedział z ręką wspartą na podbródku, oczami skierowanymi na mnie. — Kim jesteś? — Obywatelem Rzymu. — Rzymskim żołnierzem. Jednym z wilków, które już zbyt długo szarpią świat — podsumował. Pomiędzy wojownikami przeszedł pomruk. — No cóż, są i tacy, których bardziej nie lubimy niż Rzymian. Lecz ty jesteś Rzymianinem, prawda? A zatem Rzymianie są wyżsi, niż myślałem. A twoja broda? Dlaczego zżółkła? Na ten sarkastyczny ton uniosłem wyżej głowę. Odparłem dumnie: — Z pochodzenia jestem Normanem. Horda wydała dziki okrzyk i postąpiła krok do przodu. Jeden ruch ręki wodza zatrzymał ich. Jego oczy były nadal utkwione w mojej twarzy. — Moje plemię nie jest zbyt rozgarnięte — powiedział. — Nienawidzą Normanów bardziej niż Rzymian, gdyż ciągle najeżdżają oni nasze wybrzeża. Jednak to Rzymianie zasługują na większą nienawiść. — Ale ty nie jesteś Piktem! — Jestem Medyterianinem. — Z Kaledonii? — Ze świata. — To kim ty właściwie jesteś? — Bran Mak Morn. — Co?! Spodziewałem się jakiegoś giganta, monstrum, wynaturzonego karła, wytworu ich rasy. — Nie jesteś taki jak oni. — Jestem taki, jak nasz lud wyglądał kiedyś — odparł. Linia wodzów zachowała czystość krwi od wieków. Od wieków przeszukujemy świat, by odnajdywać kobiety, które nadal posiadają cechy Starej Rasy. — Dlaczego nienawidzisz innych ludzi? — w końcu spytałem zaciekawiony. — Wasze okrucieństwo jest tym, z czego słyniecie między wszystkimi innymi narodami. — A za co mielibyśmy ich kochać? — jego czarne oczy rozjarzyły się dziko. — Jesteśmy spychani z naszych terenów Przez każde wędrujące plemię, pozbawiani żyznych ziem, zmuszani do osiedlania się na nieużytkach. Karlejemy na ciele i na umyśle. Popatrz na mnie! Tylko ja zachowałem postawę, jaka niegdyś cechowała mój naród. Byliśmy wtedy najwyżej rozwiniętą rasą na świecie! Mimowolnie zadrżałem na dźwięk nienawiści, którą wibrował jego głos. Spomiędzy rzędów wojowników wyłoniła się dziewczyna i zajęła miejsce przy wodzu. Szczupła i wstydliwa mała piękność, dziecko jeszcze właściwie. Rysy Mak Morna złagodniały, gdy otoczył ją ramieniem. Wyraz zamyślenia pojawił się w jego spojrzeniu. — Moja siostra, Normanie — przedstawił są. — Doniesiono mi, że pewien bogaty kupiec z Corinium oferował tysiąc sztuk złota temu, kto mu ją dostarczy. Wyczułem nutę smutku w jego głosie. Było ciemniej, księżyc schował się już na zachodzie. Głos wodza przerwał ciszę. — Ten kupiec wysłał szpiega poza Ścianę. Odesłałem mu głowę tego wysłannika. Nagle wyrósł przede mną jakiś mężczyzna. Nie zauważyłem, kiedy nadszedł. Był bardzo stary i nie nosił nic prócz przepaski biodrowej. Długa, biała broda opadała mu na piersi. Ciało miał wytatuowane od stóp do głowy. Twarz pokrywały tysiące zmarszczek, skóra łuszczyła się jak u węża. Spod szerokich brwi patrzyły wielkie oczy, nawiedzone jakby wizjami. Wśród wojowników zapanowało poruszenie. Dziewczyna przytuliła się mocniej do Mak Morna, była przestraszona. — Bóg wojny dosiadł nocnego wiatru — przemówił nagle starzec. — Jastrzębie poczuły krew. Dziwne stopy przemierzają drogi Albionu. Dziwne wiosła burzą Morze Północne. — Podziel się z nami swoją wiedzą, czarowniku — nakazał Mak Morn. — Rozgniewałeś starych bogów, wodzu — podjął tamten. — Świątynie Węża są opuszczone. Biały Bóg Księżyca nie świętuje już nad ludzkim ciałem. Panowie Powietrza spoglądają w dół z niezadowoleniem. Hai! Mówią, że wódz zszedł z właściwej drogi. — Wystarczy — głos Mak Morna był szorstki. — Potęga Węża już nie istnieje. Naród Piktów nie składa już ofiar siłom ciemności. Wyprowadziłem go z mroków zabobonu i nie zniosę czyichkolwiek sprzeciwów. Zapamiętaj to sobie, czarowniku. Starzec przeniósł na mnie swe wielkie, rozpalone oczy. — Widzę tu żółtowłosego dzikusa — zabrzmiał jego przenikliwy szept. — Widzę mocny umysł i mocne ciało, nad którymi mógłby świętować Bóg. Mak Morn zwlekał z odpowiedzią. Dziewczyna objęła jego szyję i wyszeptała coś. — W Piktach pozostały jeszcze resztki człowieczych uczuć i łaskawości — powiedział z nutą szyderstwa w głosie. — To dziecko prosi, bym puścił cię wolno. Mówił po celtycku, wojownicy jednak rozumieli i pomruk niezadowolenia przebiegł między nimi. — Nie! — wyrzucił z siebie czarownik. Jego upór przekroczył granice cierpliwości wodza. Wstał. — Powiedziałem, że o świcie Norman odejdzie wolny. Odpowiedziała mu pełna dezaprobaty cisza. — Czy ktoś odważy się stanąć przeciwko mnie? — rzucił. Na to odezwał się czarownik. — Słuchaj wodzu. Przeżyłem ponad sto lat. Widziałem wodzów przybywających i odchodzących. Widziałem wielu zdobywców. Walczyłem z magicznymi siłami druidów w ich mrocznych lasach. Zbyt długo już szydzisz z mej potęgi, człowieku Starej Rasy. Wyzywam cię! Będziemy walczyć. Nie padło ani jedno słowo więcej. Mężczyźni weszli w oświetlony migotliwym blaskiem ognia krąg. — Jeśli zwyciężę, Wąż i Żbik powrócą, ty zaś zostaniesz na zawsze moim sługą. Jeśli uda się tobie, służył będę ja. Czarownik i wódz stanęli naprzeciw siebie. Pełgające płomyki oświetliły ich twarze. Oczy spotkały się i rozgorzała między nimi walka nie lżejsza od tej na miecze. Oczy czarownika rozszerzały się, wodza zaś malały. Wydawały się z nich emanować nieokiełznane potęgi toczące walkę. Byłem przekonany, że na tym polega ów starożytny sposób pojedynkowania się. Tym razem był to konflikt między Starym i Nowym. Za czarownikiem stały tysiącleciami gromadzone sekrety, tajemnice, zapomniane przez innych siły. Mak Morna wspierało czyste i jaskrawe światło nowego dnia, rodzącej się cywilizacji, siła ludzi, którzy mieli nadejść i ich misji. Czarownik uosabiał Wiek Kamienia, wódz zaś Cywilizację Zachodu. Wynik tego starcia miał zadecydować o przyszłości całego narodu Piktów. Obaj mężczyźni zdawali się wkładać w walkę olbrzymi wysiłek. Żyły wystąpiły na czoło wodza. Oczy obydwu błyszczały i migotały. Nagle czarownik westchnął ciężko. Zasłonił z krzykiem oczy i upadł na wrzosy niczym pusty worek. — Wystarczy — wykrztusił. — Zwyciężyłeś Wodzu. Powoli podniósł się. Napięcie opadło, zaś oczy wszystkich spoczęły na zwycięzcy. Bran Mak Morn potrząsnął głową, jakby chciał odegnać oszołomienie. Usiadł na głazie, a dziewczyna oplotła go ramionami, szepcząc mu coś łagodnym, wesołym głosem. — Miecz Piktów jest szybki — bełkotał czarownik. — Oręż Pikta jest silny. Hai! Narodził się wielki, pomiędzy ludźmi Zachodu. Popatrz na pradawny ogień Zaginionej Rasy, Wilku z Wrzosowiska! Hai! Mówi on, że rasa znalazła wodza, który ją poprowadzi. Czarownik wstąpił na odgarnięte z ogniska węgle mamrocząc do siebie. Roztrącając je, zaintonował dziwną, na wpół rymowaną, lecz nie pozbawioną dzikiego rytmu pieśń: Jeziora się srebrzą dawnych bogów snami, nocami duchy igrają z wrzosami, nocny wiatr się przeciąga, a zamglony księżyc ślizga się po wodzie błyszcząc nad falami. Od szczytu do szczytu krzyczą czarownice, szary wilk w gonitwie ujada bez końca, ponad wrzos się wznosi złote miecza oko, jakieś światło błyszczy — słońce wędrujące. Starzec udeptywał węgle utrzymując rytm i przystając od czasu do czasu, by wrzucić coś pomiędzy nie. Bogowie wrzosów i jezior bogowie, władcy gór i bagien, których nie przebłagam, księżycowy mistrzu białego księżyca, ukaż nam swoje szakalowe lica, Boski Wężu, niech wszechświata nie wypuści już twój uścisk. Patrz — to rzeczy niewidoczne, oto płoną błędne ognie, oto chodzę w ogni żarze, spróbuj zgadnąć, o czym marzę! Siedem ogni, wszystkie złote, kuł je młotem bóg Albionu, teraz — numer sześć i jeden, kształt nadają naszej schedzie Drzewo, to co jest z oddali, Tam gdzie gwiazda ranna, spoza morza, sandałowe czy sosnowe, dotknę teraz jego czarów, morskich węży, mew, ich żaru. Pyl magiczny mnie odmieni, cień człowiekiem teraz będzie, dym uniesie się nad wiązy. Ogień błyszczy ciepłem brązu pali to, co przy niesione, przez ocean niełaskawie. Powie wszystko, jak pragniemy. Pomiędzy węglami pełzały bladoniebieskie ogniki, pojawiające się nagle i znikające z trzaskiem, który niosło daleko w ciszy. Obłoczki dymu wzbijały się wysoko, aż utworzyły ciemną chmurę. Na niebie świetlista Mlecznej Drogi rzeka, nad wrzosem, nad górą, nad mgłą, nad doliną. Starych ziem bogowie są bardzo daleko, lecz Twory ciemności nie giną, nie giną. A wy się wpatrujecie, ile który może, w ten płomień mistyczny, co świeci jak gwiazda słuchajmy raz jeszcze — mimo bogów mrocznych ostatniej historii o Rasie bez nazwy. Dym otoczył starca, dostrzec można było tylko jego pożółkłe oczy. Głos zdawał się dobiegać skądś z daleka, jakby z niematerialnych zupełnie otchłani. Nie przypominał też głosu człowieka, brzmiał własnym życiem, życiem czegoś, czego byt sięga samych początków zamierzchłych wieków, a co wykorzystuje czarownika jedynie jako medium. Wówczas to dostrzegłem jeszcze coś dziwniejszego. Stojąca dookoła horda była nieruchoma jak niemi goście z zaświatów. Wokół nich falowały wrzosy, nad nimi zwisało mroczne niebo z niewielką tylko ilością gwiazd. Ich obrzydliwe twarze rozmywały się w ciemnościach, rozświetlone jedynie od czasu do czasu blaskiem migocących ogni. Bran Mak Morn siedział, jak statua z brązu, z twarzą rozluźnioną, spokojnie wpatrując się w płomienie. Całości dopełniał obraz opętanej twarzy czarownika, z wytrzeszczonymi teraz oczami i białą brodą. — Potężna rasa ze Śródziemia! Twarze dzikusów ożyły, ich oczy zabłysły. Zastanawiałem się nad słowami czarownika. Żaden chyba człowiek nie był w stanie ucywilizować tych pierwotnych ludzi. Byli niepohamowani, niezwyciężeni, lecz bił od nich duch dzikości, żywiołowość Wieku Kamienia. — Starsi niż pokryte śniegiem wzgórza Kaledonii. Wojownicy postąpili naprzód, zaciekawieni. Opowieść wyraźnie ich zainteresowała, chociaż niewątpliwie wysłuchiwali jej już wielokrotnie od kolejnych starców i wodzów. — Normanie — tok jego mowy został nagle przerwany. — Co leży na Zachodzie, za Kanałem? — Wyspa Hibernia. Dlaczego jednak pytasz? — A za nią? — Wyspy, które Celtowie zwą Aran. — A jeszcze dalej? — Nie wiem naprawdę, czemu pytasz o to. Tam kończy się już ludzka wiedza. Żaden statek nie popłynął dalej. Uczeni twierdzą jednak, że istnieje tam pewna kraina i nazywają są Thule. To gdzieś na końcu świata, nikt jej nie widział. — Hai! Potężny Ocean Zachodni obmywa brzegi wielu nieznanych kontynentów, nieodgadnionych wysp… Daleko, za jego niezmierzonymi wodami, leżą dwa wielkie kontynenty. Tak wielkie, że nawet przy mniejszym z nich Europa zdaje się być karłem. Dwa kontynenty, oba ożywiane przez wspaniałe, stare cywilizacje. Te plemiona mieszkały tam już za czasów, gdy na naszych ziemiach były tylko bagna i lasy pełne gadów i małp. Kontynenty te są tak .wielkie, że sięgają od lodów i śniegów północy do śniegów południa. Za nimi leży następny wielki ocean — Morze Cichych Wód. Dalej — wiele wysp, które niegdyś były szczytami gór wielkiego lądu, zaginionej krainy Lemurii. Kontynenty są bliźniacze, łączy je wąski skrawek lądu. Zachodnie brzegi północnego są dzikie i niedostępne. Wznoszą się tam ku niebu olbrzymie góry. Ich szczyty były jednak niegdyś wyspami, na nie właśnie przybyło Bezimienne Plemię, wędrujące od północy. Było to wiele tysięcy lat temu, człowiek zmęczyłby się, nim by je zliczył. Tysiąc mil na północ i wschód rozciągały się tereny tego plemienia. Aż ku równinom nad północnymi kanałami oddzielającymi ten ląd od Azji! — Azji! — wykrzyknąłem zdumiony. Starzec potrząsnął gniewnie głową, obrzucając mnie dzikim spojrzeniem. — Tam właśnie, w mrokach nienazwanej przeszłości, rozwinęło się owo plemię, z istot wodnych stając się małpami, z małp stworzeniami podobnymi już do ludzi, na koniec zaś — tworząc pierwotny obraz człowieka. Bardzo długo pozostawali oni jeszcze dzicy i wojowniczy. Prymitywni, lecz doświadczeni w myślistwie, z którego żyli przez wieki. Silni, chociaż niewysocy czy potężni. Zgrabni raczej i muskularni, jak pantery. Żaden obecny naród nie mógłby się im przeciwstawić. Zresztą — oni byli pierwsi. Ubierali się w zwierzęce skóry, posługiwali narzędziami wyciosanymi z kamienia. Swe siedziby założyli na zachodnich wyspach, które obmywało słoneczne morze. Pozostali tam bardzo długo, wiele tysięcy lat. Teren tam bogaty i żyzny, łatwo zatem porzucili broń i zajęli się bardziej pokojową działalnością. Nauczyli się sporządzać lepsze narzędzia, polerując kamień. Posiedli umiejętność uprawy zbóż i owoców. Los się do nich uśmiechnął. Nauczyli się prząść i tkać, budować chaty. Nieobca była im obróbka skór i garncarstwo. Daleko na zachód za wzburzonymi falami, leżał podówczas rozległy, ponury ląd — Lemuria. Stamtąd przybyli na łodziach Morscy Ludzie. Dziwna rasa, pochodząca najprawdopodobniej od jakichś potworów morskich. Byli jak rekiny — mogli godzinami przebywać pod wodą. Pojawiali się wielokrotnie, plemieniu zawsze jednak udawało się ich, odeprzeć. Niektórzy podążyli za nimi aż na Lemurię. Na wschodzie i — południu tego, lądu rozciągały się wielkie lasy, zamieszkałe przez srogie bestie i małpoludy. Mijały wieki i Bezimienne Plemię stawało się coraz silniejsze, coraz bieglejsze w rzemiośle, ich sztuka wojenna jednak podupadała. Lemurianie za to nie zrezygnowali z podbojów. Wówczas to potężne trzęsienie ziemi przetoczyło się przez świat. Niebo zamieniło się miejscem z morzem, a ląd zawirował między nimi. Przy wtórze gromów wyspy zachodu zostały wydźwignięte ponad morza i uformowały wielkie masywy górskie. Lemuria zniknęła pod falami, zostawiając po sobie tylko jedną olbrzymią, górzystą wyspę otoczoną innymi, mniejszymi — dawnymi wierzchołkami gór. Pojawiły się wulkany, zalewające lawą wszystko, co żyło, rosło czy zostało stworzone. Plemię rozpoczęło tedy wędrówkę na wschód, spychając małpoludy na trasie marszu. Osiedliło się następnie na drugie wieki na szerokich, bogatych równinach. Zdarzyło się jednak inne nieszczęście — od Arktyki nasunęły się wielkie połacie lodu i plemię musiało znów uciekać. Wędrówka ta trwała tym razem tysiące lat. Ruszyli na południe pędząc przed sobą bestie podobne do ludzi. W końcu, po wielkiej wojnie, zepchnęli je dość daleko, by mieć spokój. One, podążając przez morza i wyspy, dotarły do Afryki. Później przedostały się także do Europy, gdzie zastały miejscowe małpoludy. W Europie znaleźli się dawni mieszkańcy Lemurii — owa Druga Rasa. Byli niscy, krępi, z oczami przypominającymi rybie. Mieli oni swój własny sposób na życie. O rzemiośle wiedzieli niewiele, posiedli jednak spore umiejętności architektoniczne, od Bezimiennego Plemienia nauczyli się wiele o wyrobie narzędzi i obróbce kamienia. Ogromne pola lodowe nadał spychały Bezimienne Plemię na południe. Nie dotarły wprawdzie do południowego lądu, lecz i bez tego był on wystarczająco niewdzięczną krainą. Wilgotną, bagnistą, pełną węży. Plemię zbudowało zatem łodzie i pożeglowało ku lądowi otoczonemu wodą — ku Atlantydzie. Atlantydzi byli Trzecią Rasą. Okazali się gigantami, pięknie zbudowanymi. Żyli w jaskiniach i trudnili się łowiectwem. Kiedy nie polowali i nie bili się między sobą, wykorzystywali czas na malowanie i rysowanie na ścianach swych jaskiń postaci ludzi i zwierząt. Nie mogli jednak dorównać Bezimiennemu Plemieniu w rzemiośle i zostali wyparci. Oni również podążyli do Europy, gdzie musieli prowadzić walki z ludźmi–bestiami. Między rasami trwała wojna, a zwycięzcy spychali pokonanych na gorsze ziemie. Żył tam pewien bardzo mądry czarownik, który rzucił na Atlantydę klątwę, decydując, że powinna ona pozostać nie znana wszystkim ludzkim plemionom. Żaden okręt stamtąd nie miał zawitać do innych brzegów, żaden obcy okręt nie mógł zbliżyć się do niej. Otoczona nieprzebytymi morzami miała Atlantyda pozostać sama do czasu, gdy odkryją ją ponownie okręty z głowami węży umieszczonymi na dziobach, przybywające z mórz północy. Wówczas cztery zastępy stoczą walkę na Wyspie Morskich Mgieł i wielki wódz wyłoni się z Bezimiennego Plemienia. Przeszli zatem do Afryki, gdzie wybrzeżem dotarli do Morza Środkowego, otoczonego słonecznymi brzegami. Tam osiedlili się, przez kolejne wieki rośli w siłę i potęgę, stamtąd rozprzestrzenili się dalej. Od afrykańskich pustyń aż po Sine Morze, od Nilu aż po wzgórza Albionu. Wszędzie uprawiali ziemię, wypalali garnki, tkali materiały. Żyli pomiędzy jeziorami Alp, wśród wzniesionych przez siebie świątyń na równinach Brytanii. Cały ten czas toczyli walkę z Atlantydami, wypierając ich. Tamci z kolei rugowali rudobrodych łowców reniferów. Wtedy z północy nadciągnęli Celtowie, dzierżący miecze i włócznie z brązu. Przybyli z krainy Bezkresnych Śniegów, znad brzegów dalekiego Morza Północnego. Stali się Czwartą Rasą. Piktowie uchodzili przed nimi. Wróg to był potężny — mężczyźni silni i wysocy, bardzo dobrze zbudowani, o szarych oczach i gęstych czuprynach. Gdziekolwiek Celtowie i Piktowie toczyli walki, ci pierwsi zawsze wygrywali. Piktowie bowiem, podczas wielu lat życia w pokoju, zapomnieli sztuki walki. W końcu zostali zepchnięci na nieużytki. Tak było w przypadku Piktów z Alby. Zepchnięto ich na zachód i na północ, gdzie wymieszali się z rudowłosymi olbrzymami, których sami niegdyś wyparli z równin. Nie miało to wielkiego związku z dawną tradycją, lecz jak tu trzymać się tradycji, mając nóż na gardle… Wieki mijały i rasa karlała. Zgrabni, niewysocy i czarnowłosi ludzie, w połączeniu z plemionami rudych dzikusów, uformowali dziwną mieszankę — o spaczonych ciałach i umysłach. Zaprawiała się ona jednak w bojach, rosła jej waleczność, zapominając wszakże o innych umiejętnościach. Tylko linia wodzów pozostała niezmieniona. I dlatego właśnie jesteś taki jak przodkowie, Branie Mak Morn, Wilku z Wrzosowisk. Przez moment zapanowała cisza. Milczący krąg słuchał w rozmarzeniu, jak milknie echo głosu czarownika. Tylko nocny wiatr lekko szumiał. Po chwili rozdmuchał on na powrót ognisko, które buchnęło wysokim płomieniem rzucając jasny blask. Czarownik odezwał się znowu. — Sława Bezimiennego Plemienia umarła, jak śnieg wpadający do morza, czy dym rozwiewający się w powietrzu. Odeszła w niepamięć. Zniknęła gloria Atlantydy, upadło Imperium Lemurian. Ludzie Wieku Kamienia topnieją jak szron na słońcu. Przyszliśmy z mroków i odchodzimy w mrok. Jesteśmy cieniami. Jesteśmy ludem z cieni… Nasze dni minęły. Wilki wałęsają się po świątyniach Boga Księżyca. Węże wodne pływają w naszych zatopionych miastach. Cisza zalegała nad Lemurią, klątwa nad Atlantydą. Dzicy o czerwonej skórze zajęli zachodnie lądy, spacerują po dolinie Zachodniej Rzeki i wałach wybudowanych jeszcze przez Lemurian podczas walki z Bogiem Morza. Na południu imperium Tolteków z Lemurii rozpada się w proch. Starożytne ludy odchodzą. Ludzie Nowego Świtu stają się coraz potężniejsi. Starzec wyjął z ognia płonącą pochodnię i błyskawicznie zakreślił nią w powietrzu trójkąt i koło. Mistyczny symbol zdawał się w jakiś dziwny sposób trwać w powietrzu jeszcze przez chwilę. — Koło bez początku — kontynuował czarownik. — Koło bez końca. Wąż z ogonem w paszczy, który oplata świat. I Mistyczna Trójca: Początek, Trwanie, Koniec. Tworzenie, Ochrona, Zniszczenie. Zniszczenie, Ochrona, Tworzenie. Żaba, Jajo i Wąż. Wąż, Żaba i Jajo. Żywioły: Ogień, Powietrze i Woda. I falliczne symbole… Bóg ognia się śmieje… Dzikość, z jaką Piktowie gapili się w ogień, wzbudzała we mnie lęk. Płomienie opadały, wznosiły się,, strzelały. Przekształciły się w jakąś dziwną żółtą mgłę, nie będącą ni ogniem ni dymem, ni parą — połączeniem raczej tego wszystkiego. Cały świat i niebo zdawały się być mgłą. Stałem się niematerialną istotą, z której na pewno istniała tylko para oczu. Nagle, wśród tej żółtej mgły, zaczęły się rysować niewyraźne obrazy. Pojawiały się i znikały. Przeszłość przesuwała się przed nami w trudnym do ustalenia porządku. Ujrzałem pole bitwy, na nim ludzi podobnych do Brana Mak Morna. Naprzeciw stała horda wysokich i szczupłych wojowników uzbrojonych w miecze i włócznie z brązu. Gallowie? Potem pojawiło się inne pole bitwy i poczułem, że jest to obraz odległy od poprzedniego o setki lat. Powtórnie ujrzałem uzbrojonych w oręż z brązu, tym razem jednak wycofywali się oni przed żółtowłosymi wojownikami, którzy również posługiwali się bronią z brązu. Był to niewątpliwie obraz nadchodzących Brytów, od których wyspa ta wzięła swą obecną nazwę — Brytania. Z kolei ujrzałem serię zamazanych scen, zmieniających się tak szybko, że nie mogłem niczego rozpoznać. Odniosłem jednak wrażenie, że są to obrazy wielkich dokonań, przełomowych wydarzeń. Przez moment zamajaczyła czyjaś twarz. Twarz stanowcza, o stalowych oczach i żółtych wąsach nad cienkimi wargami. Był to zapewne celtycki wódz Brennus, którego galijskie hordy zburzyły Rzym. Potem ujrzałem inne oblicze — młodego człowieka o aroganckim wyglądzie, o rysach zmąconych wyrazem okrucieństwa. Twarz półboga i degenerata. Cezar! Zamglona plaża. Cienisty las. Bitewny zgiełk. Legiony nacierające na hordy Caractacusa. Odchodzące w dal łata chwały i potęgi Rzymu. Legiony powracające z triumfem, z setkami pojmanych jeńców. Korpulentni senatorowie, szlachetnie urodzeni, zażywający rozrywki w luksusowych łaźniach, na bankietach. Kupcy i możni odpoczywający w Osstii, Massilii czy Aqua Sulae. Potem, jak dla kontrastu, dzikie brody ludów z reszty świata. Srogoocy, żółtobrodzi Normanowie, potężnie zbudowani Germanie, nieposkromieni i ognistowłosi dzicy z Walii oraz Dammonii wraz z ich przeciwnikami, Silurami Piktyjskimi. Przeszłość poczęła się zamazywać. Jej miejsce powoli zajmowała teraźniejszość. I przyszłość! Narody i armie pojawiały się, znikały… — Oto upada Rzym! — głos czarownika ponownie przerwał ciszę. — Nogi Wandali depczą Forum. Dzikie hordy przeciągają Via Appia. Żółtowłosi przybysze gwałcą dziewice ze świątyń Westalek. Rzym upada! Wrzask triumfu rozdarł nocną ciszę. — Widzę Brytanię poddającą się normańskim mieczom. Widzę Piktów schodzących z gór. Gwałt, ogień i walkę! We mgle pojawiła się twarz Brana Mak Morna. — Chwała Wielkiemu! Widzę naród Piktów dążący ku nowemu światłu! Wilk! Wilk zwycięża! I wilcze wycie wśród rannych chłodów. Już świt nastaje, gdy przeszłe cienie hordą przyjdą w gości. Niezmienna sława! Powróci dziś echem, nie cieniem triumfu. Wylania się naród, dawne Wilcze Plemię! W słońce! Z mgieł przeszłości! Na wschodzie zaczęły pojawiać się pierwsze promienie porannej zorzy. W tym niesamowitym świetle twarz Brana Mak Morna rozjarzyła się migotliwym brązem. Tylko oczy pozostały przepastnie czarne, nieruchomo wpatrzone w ogień, jakby szukały tam obietnic spełnienia marzeń i zaspokojenia wielkich ambicji. — Czego nie mogliśmy obronić orężem, broniliśmy sprytem. Tak było przez niezliczone lata, wieki. Jednakże czas innych narodów następuje nieubłaganie. Musimy ustępować im miejsca. Naszym ostatnim oparciem będzie mglista góra Halloway. Gdy przyjdzie czas, że Bran Mak Morn polegnie, Zaginiony Ogień zgaśnie już naprawdę. Tym razem na zawsze. Na te słowa, jakby w odpowiedzi, ognisko wystrzeliło wysoko w górę. Misterium skończyło się, tajemniczość rozwiała. Nad górami wstawał zamglony poranek. ZAGINIONA RASA THE LOST RACE Cororuc rozejrzał się i przyspieszył kroku. Nie był tchórzem, ale tego miejsca nie lubił — naokoło wysokie drzewa przesłaniały konarami słońce. Biegnąca między nimi wąska ścieżka miejscami dochodziła na brzeg wąwozu. Wtedy Cororuc mógł spojrzeć na znajdujące się w dole czubki drzew. Poprzez szczeliny między gałęziami od czasu do czasu wyłaniały się na zachodzie dalekie szczyty wzgórz Kornwalii. W tych górach herszt bandytów, Burunc Okrutny, czatował na ofiary. Cororuc mocniej ujął włócznię i jeszcze przyspieszył. Ten pośpiech wynikał nie tylko ze strachu. Chciał jak najszybciej powrócić w rodzinne strony. Wracał z tajnej misji u dzikiego kornyjskiego plemienia i, mimo że misja niezbyt się udała, chciał jak najrychlej znaleźć się poza tą niegościnną krainą. Podróż była długa i męcząca, a wciąż jeszcze miał do przebycia spory kawał Brytanii. Przebiegł go dreszcz odrazy. Tęsknił do znajomych lasów pełnych chyżych jeleni i świergocących ptaków. Brakowało mu też wysokiego białego wzgórza stawiającego czoło błękitnym morskim wodom. Ten las wydawał się niezamieszkały, nie było tu ptaków, zwierząt ani nawet śladu ludzkiej siedzib. Jego towarzysze pozostali w zamku kornyjskiego króla. Korzystali z jego gościnności i nie spieszyli się z powrotem. Lecz Cororucowi nie podobało się tam. Opuścił ich i wyruszył samotnie. Był mężczyzną o pokaźnej posturze. Mierzył przeszło sześć stóp. Ze swymi szarymi oczami wyglądał raczej na Bryta niż Celta. Długie, żółte włosy zdradzały, podobnie jak u wszystkich jego współplemieńców, ślady po jutlandzkich przodkach. Okrywał go solidny ubiór z jelenich skór — Celtowie jeszcze nie opanowali zbyt dobrze sztuki tkackiej. Ich tkaniny były zbyt szorstkie, więc chętniej nosili skórzane okrycia. Uzbrojenie wojownika stanowił cisowy łuk, prosty ale skuteczny; długi i szeroki miecz z brązu w pochwie z jeleniej skóry oraz drugi brązowy sztylet i mała okrągła tarcza pokryta hartowaną bawolą .skórą i obita brązem. Głowę chronił hełm z brązu, ale niezbyt udanie wykonany. Brnął leśną ścieżką, gotów do walki lub ucieczki, choć wolałby nie czynić ani jednego, ani drugiego. Szlak odchodził od wąwozu i niknął w oddali za olbrzymim drzewem. I właśnie zza tego drzewa dobiegł go odgłos walki. Zbliżając się do tego miejsca, zastanawiał się czy ujrzy elfy i karły; słyszał bowiem, że polują w tych lasach. Wyjrzał spoza drzewa. Wielki wilk stał gotowy do obrony. Był poraniony, ociekał krwią. Przed nim pantera czaiła się do skoku. Cororuc usiłował dojść powodu walki, gdyż nieczęsto panowie lasu ścierali się ze sobą. Dziwne były pomruki wielkiego kota. Choć dzikie i żądne krwi, zdradzały strach, a bestia najwyraźniej obawiała się skoku. Nie potrafił powiedzieć, z jakiego powodu zdecydował się wziąć stronę wilka. ‘Bez wątpienia był to właściwy Celtom podziw dla, słabszego. Stając naprzeciw pantery, nierozważnie użył nie łuku, lecz miecza. Lepiej byłoby powiedzieć: zamierzał użyć, gdyż do właściwej walki nie doszło. Niespokojna pantera zawyła i zniknęła między drzewami tak szybko, że Cororuc nie był pewny, czy ją w ogóle widział. Obrócił się ku wilkowi patrząc, czy ten nie rzuci się na niego. Wilk, ciągle skulony, obserwował go, po czym cofnął się o kilka jardów i niezgrabnie oddalił. Wojownik patrzył, jak znika w gęstwinie i ogarniało go zdumienie. Widział już wiele wilków. Polował na nie i one na niego napadały, ale dotąd nie spotkał się z takim. Podumał chwilę i podążył za nim, szukając odciśniętych w miękkim gruncie śladów. Nie spieszył się. Nie przebył długiej drogi, gdy stanął ze zjeżonymi włosami: widoczne były ślady tylko tylnych łap. Wilk poruszał się na dwu nogach. Rozejrzał się. Dookoła panował spokój. Las był cichy. Mógł zawrócić i oddalić się od tej tajemnicy, lecz na to nie pozwalała jego celtycka ciekawość. Ruszył dalej. Naraz trop się urwał. Ślady znikały pod wielkim drzewem. Poczuł na karku zimny pot. Co to za dziwne miejsce, ten las? Czy został tu wciągnięty przez jakieś leśne monstrum? Z podniesionym mieczem wycofał się — męstwo nie pozwalało mu wracać biegiem. Na koniec znowu był przy tym drzewie, gdzie po raz pierwszy zobaczył wilka. Szybko oddalił się w przeciwną stronę niż prowadziły ślady, chcąc jak najszybciej zapomnieć o wilku, który chodzi na dwu łapach i znika w powietrzu. Ścieżka była coraz bardziej kręta, co krok znikała i znów pojawiała się. Okazało się to szczęśliwe dla Cororuca — usłyszał głosy zbliżających się ludzi, nim oni go dostrzegli. Wdrapał się na wysokie drzewo i usadowił na szerokiej gałęzi tuż nad ścieżką. Leśnym traktem nadchodziło trzech ludzi. Pierwszy był chudzielcem wyglądającym na nikczemnego łajdaka. Miał tylko jedno oko. Drugi, mały człowieczek, miał oboje oczu, lecz były one małe, kaprawe i wstrętnie zezujące. Cororuc znał ich z poczynionych przez Cornów opisów. Pragnienie dokładniejszego przyjrzenia się najbardziej nikczemnemu mordercy w Brytanii sprawiło, że niechcący ześliznął się z gałęzi i spadł pomiędzy nich. Stając na nogi natychmiast dobył miecza. Nie mógł oczekiwać litości. Ten trzeci, z czerwonorudą długą brodą i czarnymi oczami, był postrachem Kornwalii, Burukiem Okrutnym. Bandyta zaklął ordynarnie i dobył olbrzymiego miecza. Cororuc błyskawicznie uskoczył do tyłu, unikając wściekłego ciosu Bryta. Rozgorzała walka. Buruk nacierał od frontu, atakując całym ciężarem ciała. Jednooki chudzielec próbował podejść od tyłu. Najniższy opryszek wycofał się na skraj lasu. Tym prostakom nie była jednak znana piękna sztuka walki — ciosy, cięcia i sztychy zadawali nie jak szermierze, lecz drwale. Kilka takich uderzeń przyjętych na tarczę powaliło Cororuca na ziemię. Jednooki rzucił się, by go dobić. Ten jednak, nie wstając, obrócił się i podciął bandycie nogi, a gdy padał, przebił go na wylot. Dopiero potem wstał. Zresztą w samą porę, gdyż dzięki temu uniknął miecza Buruka. Kolejny cios trafił już w tarczę. Cororuc odpowiedział potężnym cięciem. Głowa Buruka spadła. Odwracając się, Cororuc spostrzegł, że ten trzeci znika w lesie. Rzucił się w pogoń, lecz tamten zniknął już między drzewami. Wiedząc, że dalsza pogoń byłaby beznadziejna, Cororuc zawrócił i dalej pobiegł traktem. Nie wiedział, czy dalej można spodziewać się większej liczby bandytów. Jedno było jasne: jeśli chce wydostać się z lasu, musi to zrobić jak najszybciej. Bez wątpienia zbiegły łotr ściągnie mu na kark całą szajkę. Wkrótce zaczną przeczesywać las. Biegł już jakiś czas i nigdzie nie natrafił na ślad wroga. Zatrzymał się więc i wspiął na górujące nad innymi drzewo. Ze wszystkich stron otaczał go liściasty ocean. Na zachodzie widać było szczyty, których wolał unikać. Daleko na północy wznosiły się jakieś góry. W kierunku południowym las ciągnął się nieprzerwanie, a w oddali na wschodzie była ledwie widoczna linia dzieląca las od żyznej równiny. Wiele mil dzieliło go od wiosek współplemieńców. Zdziwił się, że jego wzrok sięga tak daleko, lecz drzewo, na którym siedział, rzeczywiście było gigantyczne. Nim zszedł, przyjrzał się dokładniej bliższemu otoczeniu. W pobliżu dojrzał słabo zaznaczoną ścieżkę, biegnącą daleko na wschód. Zauważył również łączące się z nią inne trakty. Wtem zdało mu się, że dostrzega także jakiś ruch. Wlepił w to miejsce wzrok i dostrzegł nadciągających ludzi. Wkrótce widział ich na wszystkich ścieżkach… a więc ten zezowaty karaluch już ściągnął posiłki. Nadchodzili ze wszystkich stron. Był otoczony. Przeraziły go dochodzące okrzyki dzikusów. Zapewne już otoczyli miejsce potyczki i stwierdzili, że uciekł… Gdyby nie oddalił się stamtąd, już by go mieli. Chwilowo znalazł się na zewnątrz kordonu, lecz bandyci podążali ku niemu. W jednej chwili ześliznął się z drzewa i dał nura w las. Tak rozpoczęło się najbardziej podniecające polowanie, w jakim Cororuc kiedykolwiek brał udział. Tym razem on był zwierzyną. Skradał się od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa, to biegł, to pozostawał w ukryciu, lecz wciąż posuwał się ku wschodowi i nie pozwalał wciągnąć się w głąb lasu. Kilkakroć, gdy przyczaił się w krzakach, był tak blisko napastników, że mógłby ich dotknąć. Raz lub dwa został nawet odkryty, ale kluczył tak szybko, że ich zgubił. Naraz uprzytomnił sobie, że znalazł się pomiędzy niewielkimi wzgórzami, na terenie, przed którym go ostrzegano. Jego prześladowcy, widoczni stąd dokładnie, zatrzymali się. Nie dociekając powodów ich dziwnego zachowania, skoczył za wielki głaz. Poczuł, że o coś zahacza nogami i upadł jak długi. Równocześnie ktoś zdzielił go w głowę. Stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, był związany, a jacyś mężczyźni po prostu nieśli go na ramionach… Ale co to za jedni? Takich ludzi jeszcze nie widział: najwyższy miał niewiele ponad cztery stopy. Wszyscy byli drobni i mieli bardzo ciemną skórę, a oczy czarne i wyłupiaste, jakby całe życie spędzali na rozglądaniu się na wszystkie strony. Uzbrojenie ich stanowiły małe łuki, strzały, włócznie i sztylety. Wszystkie ostrza wykonano z misternie obrobionego krzemienia i obsydianu. Ubrani byli w okrycia sporządzone ze skór królików i innych drobnych zwierząt oraz ze zgrzebnego płótna. Twarze i odsłonięte części ciała pokrywał tatuaż. Było ich może ze dwudziestu. Szli w dół wąwozu otoczonego skałami. Właśnie zbliżali się do ściany, która zdawała się go zamykać. Tutaj, na rozkaz jednego z nich, zapewne przywódcy, złożyli Bryta na ziemi i odsunęli na bok jeden z wielkich kamieni. Ukazała się mała pieczara, biegnąca w głąb ziemi. Dziwni ludzie podnieśli go i ruszyli naprzód. Cororucowi ze strachu włosy stanęły dęba: ani w Brytanii i Albionie, ani Kornwalii, ani też w Irlandii nigdy nie spotkał takiego plemienia. Karłowaty lud zamieszkujący pod ziemią. Na czoło wystąpił mu zimny pot. Z pewnością byli tymi złośliwymi karłami, o których tyle mówili kornijscy wojownicy, a które miały za dnia spać w swoich jaskiniach, nocami zaś okradać i palić domostwa, a także — gdy tylko nadarzy się okazja — mordować. Będąc w Kornwalii, do dziś można o nich usłyszeć. Ci ludzie (a może elfy) wnieśli go do jaskini i zamknęli ją. Zapanowała ciemność. W oddali rozbłysły pochodnie i rozległ się okrzyk nakazujący im by się zbliżyli. W pełzającym świetle pochodni widział misterne malowidła pokrywające ściany. Nie dorównywały mimo wszystko tym, które tworzyło jego plemię. Nie mógł dojrzeć sklepienia. Domyślił się, że mała jaskinia przechodziła w inną, znacznie większą. Dziwni ludzie poruszali się cicho jak cienie. Poczuł, że więzy na nogach rozluźniły się. Ktoś go podniósł i popychając włócznią, odezwał się w jego języku: — Idź prosto przed siebie. Poszedł we wskazanym kierunku. Czuł, jak jego sandały szorują po kamiennej podłodze. Doszedł do miejsca, gdzie podłoga nagle wznosiła się. Była przy tym tak śliska, że nie dałby rady pokonać jej sam. Jednak ci, którzy go pojmali, znaleźli na to sposób: długie liny, przytwierdzone gdzieś wysoko. Za ich pomocą z łatwością dostali się na górę. Gdy tylko stanęli na pewnym gruncie, Cororuc zobaczył obraz zapierający dech; byli w niewyobrażalnie wielkiej jaskini. Potężne ściany wspierały łukowato sklepiony, ginący w ciemnościach, strop; środkiem płynęła podziemna rzeka, nad nią zaś wzniesiono kamienny most. Jaskinię, będącą niemal regularnym okręgiem, otaczały mniejsze jamy, a przed każdą z nich palił się ogień. Wyżej widać było wejście do następnych jam. Człowiek z pewnością nie mógł być twórcą tego wielopoziomowego podziemia. Na poziomie, na którym teraz się znajdowali, mieszkańcy zajmowali się codziennymi czynnościami: mężczyźni rozmawiali i naprawiali broń, niektórzy łowili ryby, a kobiety naprawiały odzież i krzątały się przy ogniskach. Gdyby nie niezwykłe otoczenie, wyglądałoby to jak normalna brytyjska wioska. Cororuc był jednak całkowicie oszołomiony: to dziwne miejsce, zajęci swoją pracą mali, cisi ludzie, płynąca spokojnie rzeka… wszystko było takie nierzeczywiste. Nagle wszyscy zauważyli więźnia i zgromadzili się wokół niego. Nie było tu jednak zamętu i okrzyków, zwykle towarzyszących pojmaniu jeńca przez jakieś dzikie plemię — mali ludzie w milczeniu obserwowali go z nienawiścią. Wojownik trząsł się i nie mógł tego opanować. Prowadzący przepchnęli go przez tłum i poprowadzili dalej. Nad brzegiem rzeki zatrzymali się i odstąpili na bok. Naprzeciw płonęły dwa ogniska, a między nimi znajdowało się jeszcze coś, czego nie mógł dojrzeć. Wreszcie rozpoznał wysokie kamienne siedzisko. Na tym tronie siedział starzec o długiej białej brodzie. Miał czarne oczy, lśniące jak u wilka, okrywała go druga zwiewna szata. Na oparciu spoczywała ręka starca — była cienka, krzywopalczasta, zakończona sowimi szponami. Drugą skrywał między fałdami płótna. Światło ognisk tańczyło i migotało. Starzec wstał, długa broda opadła swobodnie. Cororuc najwyraźniej widział błyszczące oczy. — Mów, Brycie! — nagle popłynęły wyraźne i donośne słowa. — Mów, co masz do powiedzenia! Cororuc cofnął się. — Co, co… — wyjąkał. — Kim wy jesteście? — Teraz już mówił wyraźnie. — Dlaczego mnie uwięziliście? Czy jesteście elfami? — Jesteśmy Piktami — odpowiedź brzmiała stanowczo. — Piktami! — Cororuc słyszał od galijskich Brytów opowieści o tym dawnym plemieniu. Niektórzy utrzymywali, że żyje ono nadal w górach Sylurii, lecz… — Walczyłem z Piktami w Kaledonii — zaprotestował. — Byli niscy, ale bardzo masywni, nie to, co wy! — Oni nie są prawdziwymi Piktami — usłyszał. — Rozejrzyj się — starzec zatoczył ramieniem — widzisz przedstawicieli ginącej rasy, rasy, która niegdyś władała Brytanią od morza do morza. Cororuc rozglądał się zakłopotany. — Słuchaj — ciągnął głos — słuchaj barbarzyńco, gdy opowiadam ci historię ginącego plemienia. Światło ognisk migotało i tańczyło, rzucając cienie na odległe ściany i gromadzący się tłum. Głos starca niósł się po wielkiej jaskini. — Przybyliśmy z południa, przez wyspy, przez Morze Śródziemne, przez pokryte śniegiem szczyty, gdzie niektórzy pozostali, by bronić reszty przed mogącymi podążać za nami nieprzyjaciółmi. Wreszcie dotarliśmy do równin i rozprzestrzeniliśmy się po całym lądzie. Wiodło nam się dobrze i byliśmy bogaci. Wtedy pojawili się dwaj pretendenci do władzy i zwycięzca wypędził zwyciężonego. Wielu z nas zbudowało wtedy łodzie i wraz z wygnańcem pożeglowało ku odległym, jasno błyszczącym w słońcu brzegom. Znaleźliśmy tu żyzną ziemię i wspaniałe tereny łowieckie. Jednak natrafiliśmy też na rasę żyjących w jaskiniach barbarzyńców. Byli gigantami o potężnych ciałach i ptasich móżdżkach. Wybudowaliśmy chaty z gałęzi, uprawialiśmy ziemię. Rudogłowych olbrzymów zepchnęliśmy do lasów i naciskaliśmy tak długo, aż wycofali się w góry na północy i zachodzie. Znów byliśmy bogaci i dobrze nam się wiodło. I wtedy — głos zadrżał gniewem — wtedy nadeszli Celtowie. Przypłynęli swymi prymitywnymi łodziami z wysp na zachodzie. Wędrowali ku wschodowi, aż doszli do naszych terenów. Walczyliśmy, ale oni byli silniejsi. Byli doskonałymi wojownikami, ich broni z brązu mogliśmy przeciwstawić tylko naszą krzemienną. Zostaliśmy wyparci i obróceni w niewolników. Kryliśmy się po lasach, niektórzy uciekli w góry na zachodzie, a inni w góry na północy. Wtedy oni zjednoczyli się z czerwonogłowymi gigantami i powstała rasa potwornych karłów, pozbawiona wszelkich skrupułów i żądna walki. Niektórzy z nas zaprzysięgli, że nie porzucą ziemi zdobytej z takim trudem. Celtowie wciąż napierali. Było ich wielu i coraz więcej przybywało. Przenieśliśmy się więc do jaskiń, dolin i grot. My, którzy zawsze mieszkaliśmy w chatach pełnych światła i uprawialiśmy ziemię, nauczyliśmy się żyć w pozbawionych słońca grotach, jak dzikie zwierzęta. — Brycie! — głos przeszedł w krzyk, a długa ręka wskazała na niego. — Ty i twoi ludzie uczyniliście z wolnego narodu plemię podziemnych szczurów! My, którzy nigdy nie uciekaliśmy, żyliśmy na powietrzu i słońcu, nad morzem, dokąd przybywali kupcy, musimy ukrywać się jak tropione zwierzęta i ryć jak krety! Ale nocą! Nocą nadchodzi czas pomsty! Nocą wychodzimy z naszych kryjówek, z wąwozów i jaskiń, z pochodniami i sztyletami. Cororuc podążył wzrokiem za tym gestem i zobaczył okrągły ołtarz, wykonany z jakiegoś twardego drewna, umieszczony w niszy nad brzegiem rzeki. Miejsce to znaczone było starymi śladami ognia. Wpatrywał się w nie i próbował coś zrozumieć. A z tego, co się stało, pojmował raczej niewiele. Nawet nie był pewien, czy ma do czynienia z ludźmi; wiele bowiem słyszał o „małych ludzikach”, o ich nienawiści i okrucieństwie wobec innych plemion. Te opowieści przypomniały mu się teraz. Nie wiedział jednak, że spotkał się z jedną z największych tajemnic swoich czasów, nie spodziewał się też, że bardzo już przesadzone historie, opowiadane przez starożytnych Galów o Piktach, będą przez wieki ciągle koloryzowane i w końcu staną się legendami o elfach, karłach i trollach. Bajki te, podobnie jak opowieści o neandertalskich monstrach, przekształconych fantazją w gobliny i ludożerców, początkowo znajdą wiarę… Tego jednak Cororuc nie mógł przewidzieć. Starzec powtórnie przemówił: — Tam, tam Brycie — triumfalnie wskazał osmolony podest — tam nam zapłacisz! Skąpa to zapłata za to, co twoje plemię wyrządziło mojemu, lecz największa jaką możesz dać. Wszystko wskazywało na to, że starzec mówi poważnie — widać było w jego twarzy głęboką wiarę w sens tej zemsty. — Ależ ja jestem Brytem — wyjąkał Cororuc. — To nie moje plemię prześladowało was! To Galowie z Irlandii. Mój lud przybył tutaj dopiero przed stuleciem. Pokonaliśmy Galów i zepchnęliśmy ich do Erinu, Walii i Kaledonii prawie tak, jak oni was. — To bez znaczenia. — Wódz wstał z miejsca. — Celt jest Celtem, bez różnicy, czy jest Brytem czy Galem. Nie mamy Gala, więc wystarczy Bryt. Każdy Celt, który wpadnie nam w ręce, musi zapłacić, każdy: wojownik, kobieta, dziecko czy król. Brać go! Na stos! Natychmiast zawleczono Cororuca na palenisko. Patrzył ze zgrozą, jak Piktowie układają drewno dookoła jego stóp. — Gdy cię już dostatecznie przypiecze — powiedział stary — ten sztylet, który pił krew setek Brytów, zaspokoi dzięki tobie swoje pragnienie. — Przecież ja nigdy nie uczyniłem nic złego żadnemu Piktowi! — wyrzucił z siebie Cororuc, rozpaczliwie szarpiąc więzy. — Nie płacisz za własne uczynki, lecz za to, co uczyniła twoja rasa — odpowiedział stanowczo starzec. — Dobrze pamiętam uczynki Celtów od czasowi gdy wylądowali w Brytanii: krzyki obdzieranych ze skóry, jęki gwałconych dziewcząt, splądrowane i płonące wioski… Włosy zjeżyły się Cororucowi: „Kiedy pierwsi Celtowie wylądowali w Brytanii…” Toż to było przeszło pięćset lat temu! Mimo przygotowań Piktów do podpalenia stosu, odezwała się celtycka ciekawość. — Nie możesz tego pamiętać, bo to już zbyt dawne czasy. Stary popatrzył ponuro. — Liczę sobie wiele wieków. W młodości byłem łowcą czarownic i pewna stara wiedźma, wijąc się na palu, rzuciła na mnie klątwę. Jej mocą mam żyć tak długo, dopóki nie przyjdzie na świat ostatnie dziecko piktyjskie. Będę mógł widzieć, jak ten potężny lud upada i zostaje zapomniany. Dotknęła mnie klątwa wieczności. — Jego głos spotężniał i wypełnił całą jaskinię. — Lecz dla mnie to przekleństwo jest niczym. Słowa nie mogą uczynić mi żadnej szkody. Żyję. Byłem świadkiem przemijania setki pokoleń i pewnie przeżyję następną setkę. Czymże jest czas? Słońce wschodzi i zachodzi, a dni odchodzą w zapomnienie. Ludzie obserwują czas i układają swoje życie zgodnie z jego biegiem. Liczą przenoszące ich do wieczności minuty. Człowiek przeżył wiele wieków, nim zaczął liczyć czas. Czas jest ludzkim wynalazkiem, a sprawą bogów jest wieczność. W tej jaskini nie istnieje nic takiego jak czas. Nie ma tu gwiazd, nie ma tu słońca. Znajdujemy się poza czasem i nie liczymy go. Nic nie wyznacza upływu godzin. Robią to tylko młodzi. Oni widują słońce i gwiazdy, liczą czas i przemijają. Gdy przybyłem do tej jaskini, też byłem młody. Nigdy jej jednak nie opuściłem. Według waszej rachuby żyję tutaj tysiąc lat lub godzinę. Nie będąc pod władzą czasu, dusza lub rozum, nazwij to jak chcesz, może zapanować nad ciałem. Nasi mędrcy wiedzieli o wiele więcej niż inni będą wiedzieć kiedykolwiek. Gdy czuję, że moje ciało słabnie, wykonuję zabiegi, których nie zna nikt prócz mnie. Nie zapewniają one nieśmiertelności, lecz odbudowują ciało. Piktowie obumierają, znikają jak śnieg z gór. Gdy odejdzie ostatni, ten sztylet uwolni mnie od klątwy. — Ton mówiącego zmienił się. — Zapalcie wiązki chrustu! Umysł Cororuca wytrzymywał to wszystko z trudem. Niewiele rozumiał i był prawie pewien, że odchodzi od zmysłów. To, co zdarzyło się w następnej chwili, zdawało się potwierdzać jego obawy. Przed tłum wystąpił wilk. Był to z pewnością ten sam wilk, którego w lesie nie opodal wąwozu ocalił przed panterą. Jakże odległe i dziwne wydawały się tamte wydarzenia! Wilk był na pewno ten sam; tak samo niezgrabnie chodził. Stanął w milczeniu, wyprostował się i sięgnął łapą ku głowie. Cóż tu się działo? Wilczy łeb opadł do tyłu i odsłonił twarz mężczyzny. Człowiek wydostał się z wilczej skóry i postąpił naprzód. Coś mówił, a Pikt, zamierzający właśnie podłożyć ogień pod stos, odrzucił pochodnię. Rzekomy wilk przemówił do wodza, a mówił po celtycku, aby więzień mógł go zrozumieć. (Cororuc zdziwił się, że tak wielu zna tutaj jego język). — Co ta ma znaczyć? Czyż pali się ludzi, którzy nie powinni być spaleni? — Jakże to? — starzec zacisnął dłonie na brodzie. — Czemu występujesz przeciw pradawnym zwyczajom? — Napotkałem panterę, a on zaryzykował życie, żeby mnie ocalić. Czy Pikt powinien okazać niewdzięczność? Podczas gdy starzec wahał się, rozdarty między fanatycznym pragnieniem zemsty a plemienną dumą, „wilkołak” wygłaszał płomienną mowę, tym razem we własnym języku. Wreszcie odezwał się wódz: — Piktowie zawsze spłacali swoje drugi — powiedział uroczyście. — Pikt nigdy nie zapomina. Rozwiążcie go, żeby żaden Celt nie mógł powiedzieć, że Piktowie są niewdzięczni. Uwolniony Cororuc z wysiłkiem starał się pozbierać myśli. Starzec przywołał go do siebie. — Pikt nie przebacza wrogowi, lecz zawsze pamięta uczynki przyjaciół — dodał. — Chodź — szepnął jego piktyjski przyjaciel i pociągnął Celta za ramię. Wyprowadził go z głównej jaskini. Idąc, Cororuc spoglądał za siebie, na starego wodza. Ten siedział na kamiennym tronie, a jego błyszczące oczy wpatrywały się gdzieś daleko, może w minioną świetność. Migotały w nich płonące po obu stronach ogniska. Przewodnik szedł wciąż naprzód. Wreszcie opuścili jaskinię i Bryt ujrzał nad sobą rozgwieżdżone niebo. — Tam znajduje się wioska twojego plemienia — powiedział Pikt wskazując w dal. — Będziesz mógł odpocząć przed dalszą wędrówką. Wcisnął do rąk Celta podarunki: ubranie z płótna i pięknie wyprawionej jeleniej skóry, nabijane pasy, znakomity łuk z rogu, strzały z obsydianowymi grotami i żywność. Oddał mu także jego własną broń. — Zaczekaj — powiedział Cororuc, widząc, że Pikt już odchodzi. — Śledziłem cię w lesie, nagle trop urwał się?… — w głosie było pytanie. Pikt odpowiedział z łagodnym uśmiechem: — Wdrapałem się na drzewo. Gdybyś spojrzał w górę, zobaczyłbyś mnie. Jeśli będziesz potrzebował kiedyś przyjaciela, znajdziesz go w Beruli. .odzu albiońskich Piktów. Odwrócił się i zniknął. Cororuc ruszył w świetle księżyca ku celtyckiej wiosce. KRÓLOWIE NOCY KINGS OF THE NIGHT I Cezar zatrząsł się na swym tronie — nadeszły jego żelazne legiony, by zniszczyć króla nieznanych ziem i Rasę Bez Nazwy. Pieśń Brana Sztylet błysnął spadając. Krzyk się urwał, przechodząc w przedśmiertelne rzężenie. Ciało leżące na prymitywnym ołtarzu zadrgało konwulsyjnie i znieruchomiało. Nierówne krzemienne ostrze wcięło się w zakrwawioną pierś, a szczupłe, kościste palce wyrwały drgające jeszcze życiem serce ofiary. Spod zmierzwionych, siwych brwi, ostro patrzące oczy właściciela szponów, świeciły z dziką mocą. Wokół stosu nie obrobionych głazów, używanego jako ołtarz Boga Ciemności, oprócz zabójcy–ofiarnika stali jeszcze czterej mężczyźni. Jeden z nich był średniego wzrostu, skąpo odziany, o zwinnym ciele, czarnych włosach podtrzymywanych przez wąską żelazną obręcz, na środku której jaśniał pojedynczy czerwony klejnot. Dwaj pozostali również mieli ciemne włosy i śniade skóry, różnili się krępą budową ciała, splątane włosy opadały im na skośnie zarysowane brwi. Twarz pierwszego mężczyzny świadczyła o jego inteligencji i silnej woli, natomiast oblicza dwóch pozostałych bardziej przypominały zwierzęce niźli ludzkie. Czwarty mężczyzna zdecydowanie różnił się od nich. Miał szare oczy, o głowę ich przewyższał. Jego włosy były wprawdzie równie ciemne, ale skórę miał nieporównanie jaśniejszą. Z wyraźną niechęcią obserwował przebieg ceremonii, jakiej od dawna już nie praktykowano w jego kraju. Cormac z Connachat wzdrygnął się. Druidzi z jego wyspy, Erin, również odprawiali swoje niesamowite i dziwne obrzędy, niewiele miały one jednak wspólnego z tym, co ujrzał tutaj. Mroczną scenę otaczały ponure drzewa, całość oświetlała tylko jedna pochodnia. Wśród niewidocznych gałęzi zawodził nocny wiatr. Cormac czuł się niezmiernie samotny wśród ludzi, którzy należeli do zupełnie obcej mu rasy. Na dodatek, dopiero co dane mu było ujrzeć, jak wyrwano serce, ludzkie ręce z żywego jeszcze ciała. Teraz sędziwy kapłan spoglądał na ów ochłap. Człowiek ten również nie budził sympatii swym wyglądem. Spojrzał na właściciela klejnotu. Czy naprawdę Bran Mak Morn, król Piktów, wierzył, że ten siwy i stary rzeźnik może przepowiedzieć przyszłe wydarzenia z jeszcze krwawiącego ludzkiego serca? Mocno go to zaniepokoiło, nie uzyskał jednak odpowiedzi — ciemne oczy króla były nieruchome, niemożliwe do rozszyfrowania. Czaiły się w nich dziwne głębie, których nawet Cormac (a zatem i jakikolwiek inny człowiek) nie był w stanie pojąć. — Znaki są dobre! — wykrzyknął dziko kapłan, zwracając się raczej do obu wodzów, nie do Brana. — Z trzepoczącego serca pojmanego Rzymianina odczytałem klęskę dla symboli jego ojczyzny i triumf synów wrzosu! Dwaj dzikusi zamruczeli coś pod nosami, w ich oczach zatliły się ogniki. — Idźcie i przygotujcie wasze klany do bitwy — polecił król. Odeszli, stąpając ciężko, kołysząc się w małpim chodzie właściwym ludziom silnym, lecz niewielkiego wzrostu. Nie zwracając dłużej uwagi na kapłana, który nadal studiował krwawe resztki spoczywające na ołtarzu, Bran skinął na Cornaca. Gal ruszył za nim skwapliwie. Gdy tylko wydostali się z ponurego zagajnika na otwartą przestrzeń i zobaczył nad sobą światło gwiazd, od razu poczuł się lepiej. Odetchnął głęboko. Stali na wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na szerokie połacie falującego wrzosu. Blisko, prawie na wyciągnięcie ręki, migotały nieliczne ogniska, nie pozostawało to jednak w żadnym związku z faktyczną liczbą ich współplemieńców. Hordy rozsiadły się na dużej przestrzeni, w dali było można dostrzec następne i następne ognie, aż do ostatnich, które wyznaczyły obóz Galów, ludzi podległych Cormacowi. Zawziętych wojowników, wspaniałych jeźdźców. Należeli oni do tej gromady, która zaczęła niedawno zdobywać ziemie i znaczenie na zachodem wybrzeżu Kaledonii, tworząc zaczątek tego, co później stać .ię miało królestwem. Dalriady. Na lewo od owego obozu migotały dalsze ogniki, równie charakterystycznie rozrzucone. Na południowym horyzoncie widniały inne ognie, właściwie tylko maleńkie punkciki. Nawet z tej odległości dawało się dostrzec, że tamte ogniska rozłożone były w regularne szachownice. — Ogniska legionów — mruknął Bran. — Ognie, które oświetlają ich drogę wokół całego świata. Ludzie, którzy je zapalili, zdeptali wszystkie inne narody swą żelazną stopą. Teraz i my zostaliśmy przyparci do muru na naszych wrzosowiskach. Co spotka nas jutro? — Według kapłana zwycięstwo — odparł Cormac. Bran wykonał niecierpliwy gest. — Światło księżyca w oceanie. Wiatr w koronach jodeł — powiedział. — Czy myślisz, że wierzę w takie brednie? Wcale nie przypadło mi do gustu zmasakrowanie pojmanego legionisty. Trzeba jakoś jednak dodać odwagi tym ludziom. To przedstawienie było dla Grona i Bocaha. Przekażą wojownikom pomyślną wróżbę. — A Gonar? Bran zaśmiał się. — Gonar jest zbyt stary, by wierzyć w cokolwiek. Był już najwyższym kapłanem Ciemności na dwieście lat przed moim narodzeniem. Twierdzi, że pochodzi w prostej linii od tego Gonara, który był czarownikiem jeszcze za czasów Brule’a Włócznika, pierwszego z rodu. Nikt nie wie, ile naprawdę ma lat. Czasami myślę, że to on sam jest tym pierwszym Gonarem! — Trochę się nauczyłem — odezwał się kpiący głos i Cormac wzdrygnął się, kiedy ciemny kształt pojawił się koło niego. — Przynajmniej tyle, by ludzie nadal darzyli mnie wiarą i zaufaniem. Mądry musi nauczyć się być głupcem, jeśli chce coś osiągnąć. Znam także tajemnice, które zniszczyłyby nawet twój umysł, Branie, gdybym ci je wyjawił. Lecz by być tym, kim jestem dla ludu, muszę zniżać się do uprawiania powszechnie uznanej magii: tańców, potrząsania grzechotkami z wężowej skóry i babrania się w ludzkiej krwi i kurzych wątróbkach. Cormac spojrzał na sędziwego człowieka z zainteresowaniem. Zniknęło wrażenie półobłąkania, nie był już szarlatanem ni szamanem mamroczącym zaklęcia. Światło gwiazd dodało mu jakby godności, biała broda stała się szlachetną brodą patriarchy, postać jakby urosła. — Bran, oto twoje wątpliwości — szczupłe ramię wskazało na czwarty pierścień ognisk. — Tak — król posępnie skłonił głowę. — Cormac, ty wiesz to równie dobrze jak ja. Od nich zależy wynik jutrzejszej bitwy. Razem z rydwanami bojowymi Brytów i twoją jazdą byliśmy niezwyciężeni. Ale z pewnością w sercu każdego Wikinga siedzi sam diabeł! Są przynajmniej oni! Sam wiesz, w jaki to sposób udało mi się schwytać ową zgraję w pułapkę. Poprzysięgli, że będą walczyć dla mnie przeciwko Rzymowi! Teraz zaś, gdy ich wódz, Rognar, nie żyje, zaklinają się, że mogą być prowadzeni do walki tylko przez wodza z własnej rasy! Inaczej złamią wcześniejsze przyrzeczenie i przejdą na stronę Rzymian. Bez nich zaś jesteśmy zgubieni; nie da się już zmienić pierwotnego planu bitwy. — Odwagi, Bran — powiedział Gonar. — Dotknij klejnotu na twej żelaznej koronie, a może się zdarzyć, że sprowadzi on pomoc. — Teraz mówisz tak właśnie, jak zwykli myśleć moi ludzie. Nie jestem głupcem, który tańczy w rytm pustego gadania. Jakie znaczenie ma ten klejnot? Owszem, jest dziwny, nieraz już przyniósł mi szczęście. Teraz jednak nie potrzebuję żadnych drogocennych kamieni, lecz tylko posłuszeństwa ze strony trzech setek tych zabijaków. Owi niestali Wikingowie są jedynymi w naszych szeregach zdolnymi wytrzymać atak legionów rzymskich! — A jednak Bran — obstawał przy swoim Gonar — klejnot! — Tak. Klejnot! — zakrzyknął Bran niecierpliwie. — Jest starszy od tego świata. Był już bardzo stary, gdy Atlantyda i Lemuria zatonęły w morzach. Dał go Brule’owi Włócznikowi, pierwszemu z mego rodu, król Valuzji, Kull z Atlantydy. Kiedyś, gdy świat był jeszcze młody… Ale co nam teraz z tego przyjdzie? — Kto wie… — powiedział czarownik, czyniąc wyraźnie jakąś aluzje. — Czas i przestrzeń nie istnieją. Nie było przeszłości i nie będzie przyszłości. TERAZ jest wszystkim. Wszelkie wydarzenia, które kiedykolwiek zaszły, dzieją się lub zaistnieją, to wszystko jest TERAZ. Człowiek zawsze jest w środku tego, co nazywamy czasoprzestrzenią. Udałem się już w dzień wczorajszy jak i jutrzejszy — oba są równie realne, jak dziś, które przypomina naprawdę widmowe marzenia! Ale pozwólcie mi zasnąć i porozmawiać z tamtym Gonarem. Możliwe, że znajdzie sposób, by nam pomóc. — O czym on mówi? — zapytał Cormac i nieznacznie wzruszył ramionami. Arcykapłan oddalił się w ciemność. — Wciąż powtarza, że ten pierwszy Gonar przychodzi do niego w snach i rozmawia z nim — odparł Bran. — Widziałem, jak dokonywał czynów, które zdawały się być wynikiem jego ponadludzkich umiejętności. Nie wiem. Jestem tylko nieznanym królem w żelaznej koronie, który próbuje wydobyć rasę dzikusów z błota, w którym ugrzęźli. Chodźmy lepiej zlustrować obóz. W trakcie marszu Cormac zastanawiał się, dzięki jakiemu to dziwnemu zrządzeniu losu ten człowiek mógł się pojawić v plemieniu dzikusów, przeżytku mroczniejszych i bardziej ponurych czasów. Jak mógł dojść do takiej pozycji? Z pewnością stanowi to atawizm; był autentycznym typem pokrewnym tym osobnikom, którzy władali niegdyś całą Europą, zanim jeszcze imperium Piktów nie upadło pod ciosami galijskich mieczy z brązu. Cormac wiedział, w jaki to sposób Bran urósł z nic nie znaczącego syna wodza Klanu Wilków, by teraz rościć sobie pretensje do królowania nad całą Kaledonią. Własnym wielkim wysiłkiem zjednoczył w dużym stopniu wszystkie plemiona zamieszkujące wrzosowiska. Jego władza była jednak wciąż niepewna i wiele zostało do przeprowadzenia. Nieprędko poszczególne piktyjskie klany zdołają zapomnieć o wzajemnych waśniach i stworzą jednolity front przeciw najeźdźcom. Jutrzejsze starcie ma pokazać, jaka będzie przyszłość wschodzącego królestwa Piktów. Pierwsza walna bitwa między zjednoczonymi klanami pod wodzą króla, a Rzymianami. Bran i jego sprzymierzeniec przechodzili teraz przez obóz Piktów. Smagli ludzie leżeli swobodnie wokół niewielkich ognisk, śpiąc czy ogryzając kości z na wpół surowego mięsa. Na Cormacu silne wrażenie wywarła panująca wokół cisza — obozowało tu ponad tysiąc wojowników, a jedynymi dźwiękami, jakie dochodziły do jego uszu, były przypadkowe, gardłowe przy śpiewy. Zdawało — się, że Cisza Kamiennego Wieku trwa ciągle w duszach tych ludzi. Wszyscy byli niskiego wzrostu, w większości jakby zgarbieni. „Gigantyczne karły” — pomyślał. Pomiędzy nimi Bran Mark Morn mógł uchodzić za wysokiego. Tylko starsi nosili rzadkie brody, ale wszystkim długie, czarne włosy opadały aż na oczy. Nadawało to ich dzikiemu spojrzeniu jeszcze więcej niesamowitości. Chodzili boso, skąpo odziani w wilcze skóry. Uzbrojenie ich składało się z krótkich, mocno wygiętych mieczy z żelaza, ciężkich, czarnych łuków i strzał o grotach z krzemienia, żelaza i miedzi oraz z kamiennych młotów. Broni obronnej nie mieli żadnej, poza prymitywnymi tarczami z obciągniętego skórą drewna. Wielu wplotło kawałki metalu w swoje skołtunione włosy, jako pewnego rodzaju osłonę przed cięciem miecza. Nieliczni, przeważnie synowie rodów o wielowiekowej tradycji, które zwykły wydawać wodzów, byli podobnie jak Bran smukli i proporcjonalnie zbudowani, lecz w oczach ich wszystkich świeciła dzikość ludzi pierwotnych. To zupełne dzikusy — myślał Cormac — gorsi od Galów, Brytów czy Germanów. Czy stare legendy mogły mówić prawdę, czy to naprawdę oni władali w dniu, kiedy tajemnicze miasta wznosiły się jeszcze tam, gdzie dziś przelewa się morze? Czy oni właśnie przeżyli potop, który zniszczył te błyszczące imperia, ich zaś wtrącił znów w barbarzyństwo, z którego już kiedyś się podźwignęli? Blisko obozowiska królewskich współplemieńców rozłożyli się Brytowie, dzikie plemiona, które zamieszkiwały strony na południe od Rzymskiego Muru. Spotykało się ich również wśród wzgórz i lasów na Zachodzie, wciąż jeszcze opierających się rzymskiej potędze. Byli to mężczyźni potężnie zbudowani, o błyszczących, błękitnych oczach, kudłatych i zmierzwionych żółtych czuprynach. Właśnie tacy jak oni, zapełnili kiedyś swoimi ciałami ceanntyjskie plaże, kiedy to Cezar po raz pierwszy przywiódł Rzymskie Orły na Wyspy. Podobnie jak Piktowie, nie nosili żadnej zbroi. Odzienie sporządzali ze zgrzebnego płótna i wyprawionej jeleniej skóry. Małe, okrągłe tarcze z twardego drewna wzmocnionego spiżem, dopełniały całości. Noszono je na lewym ramieniu, na prawym zaś niektórzy zwykli nosić łuki, chociaż zwykle Brytowie byli miernymi łucznikami. Te właśnie łuki wraz z brązowymi mieczami o zaokrąglonych czubkach były ich bronią podręczną. Łuki zresztą i tak nie niosły daleko, krótsze były od tych, których używali Piktowie. W pobliżu ognisk ustawiono broń, która rozsławiła imię Brytów jako wzbudzających strach. Bali się jej wszyscy — zarówno Piktowie, jak i Rzymianie czy przybysze z Północy. Wewnątrz pierścienia światła rzucanego przez ogień stały okute brązem rydwany bojowe. Z obu boków, jak olbrzymie kosy, wystawały zakrzywione ostrza. Jedno takie ostrze mogło za jednym zamachem przeciąć sześciu mężczyzn. Równie blisko, pod czujnym okiem straży, pasły się częściowo spętane rumaki bojowe — duże, długonogie konie, zwykle szybkie i wytrzymałe. — Chciałbym, żebyśmy mieli ich więcej! — westchnął Bran. — Z tysiącem rydwanów i moimi łucznikami mógłbym zepchnąć legiony do morza! — Wolne plemiona brytyjskie muszą w końcu ulec Rzymowi — zauważył Cormac. — Myślałem, że przyłączą się do ciebie w tej wojnie. Bran machnął dłonią w geście bezradności. — Celtycka zmienność. Nie mogą zapomnieć dawnych konfliktów i kłótni plemiennych. Nasi starcy opowiadają, że nawet wtedy, gdy Rzymianie zjawili się tu po raz pierwszy, również nie zjednoczyli się przeciwko Cezarowi. Nie stawią razem czoła nawet najgroźniejszemu wspólnemu wrogowi… Ci zaś tu, przyszli do mnie tylko dlatego, że pokłócili się o coś ze swoim własnym wodzem. Nie mogę na nich polegać, poza chwilami, gdy rzeczywiście walczą… Cormac skinął głową. — Wiem. Cezar podbił Galię tylko dzięki temu, że wykorzystał jedne plemiona przeciw drugim. Moi ludzie są też zmienni jak przypływ i odpływ morza, lecz ze wszystkich Celtów najbardziej chwiejni są Cymrowie. Niewiele wieków temu moi galijscy przodkowie zabrali Erin cymryjskim Danaańczykom, choć stanowili mniejszość. Tamci jednak przeciwstawiali się nam jako odrębne plemiona, a nie jak naród. — W tenże sam sposób ci cymryjscy Brytowie stają dziś przeciwko Rzymowi — powiedział Bran. — Ci tutaj pomogą nam jutro. Co dalej, nikt tego nie wie. Lecz jak mogę oczekiwać lojalności od obcych plemion, skoro nie jestem pewien nawet moich własnych ludzi. Przecież tysiące ich kryją się wśród wzgórz. Zachowują rezerwę, trzymają się na uboczu. Jestem tu królem tylko z nazwy. Bogowie, pozwólcie mi jutro zwyciężyć, a wszyscy oni zbiegną tłumnie pod mój sztandar. Jeżeli jednak przegram, rozpierzchną się, jak ptaki przed zimnym wichrem… Niezgrany chór pozdrowień przywitał obu przywódców, gdy znaleźli się w obozie Galów Cormaca. Było ich pięciuset — wysokich i smukłych, przeważnie czarnowłosych i szarookich. Zachowywali się tak, jak czynią to ludzie żyjący tylko wojną i z wojny. Nie panowała wśród nich żadna specjalna dyscyplina, odczuwało się jednak atmosferę dobrze zorganizowanego oddziału. Utrzymywali porządek lepszy niż ich cymryjscy pobratymcy. Przodkowie Galów nauczyli się sztuki wojowania jeszcze na rozległych równinach scytyjskich, służyli na dworach faraonów Egiptu jako najemnicy. Wiele z tej nauki przynieśli ze sobą do Irlandii. Sprawni w metalurgii, uzbrajali się nie w ciężkie miecze z brązu, mało wygodne w walce, lecz w wysokiej jakości oręż z żelaza. Odziani byli w utkane z wełny krótkie spódniczki i skórzane sandały. Każdy też nosił kolczugę, lekką i nie krępującą ruchów, i hełm bez przyłbicy. Nie używali więcej zbroi, gdyż nie licowało to, według ich zwyczajów, z honorem mężczyzny. Podobnie jak kiedyś Galowie i Brytowie, którzy stawili czoła Cezarowi, uważali Rzymian za tchórzy z uwagi na metalowe zbroje, które legioniści zakładali do walki. W wiele stuleci później irlandzkie klany myślały podobnie o odzianych w pancerze normandzkich rycerzach. Wojownicy Cormaca byli jeźdźcami. Nie znali zbytnio i nic szanowali sztuki łuczniczej. Puklerze ich były okrągłe, wzmocnione metalem. Używali trzech ostrzy: sztyletu, długiego prostego miecza r lekkiego jednoręcznego topora. Ich konie, podobnie spętane, pasły się nie opodal ognisk. Grubokościste zwierzęta, nie tak ciężkie jak te, hodowane przez Brytów, za to szybsze. Oczy Brana wyrażały spore uznanie, gdy kroczyli przez obóz Galów. — Ci ludzie, to ostrodziobe ptaki wojny! Spójrz, jak ostrzą swe topory i żartują, mówiąc o jutrzejszej walce. Chciałbym, żeby piraci w tamtym obozie byli tak karni, jak twoi ludzie! Mógłbym wówczas przywitać legiony śmiechem, gdy jutro nadciągną ku nam z południa. Weszli teraz w pierścień ognisk Wikingów. Trzy setki mężczyzn siedziały dookoła, grając w kości, ostrząc broń i pijąc bez umiaru. Piwo dostarczyli im piktyjscy sprzymierzeńcy, którzy wytwarzali je w dużych ilościach z wrzosu. Wikingowie patrzyli na Brana i Cormaca bez szczególnej sympatii. Niezwykle łatwo było zauważyć różnicę między nimi a Piktami czy Celtami. Inny był wyraz zimnych oczu, twarze mieli ogorzałe od morskiego wiatru. Była w nich dzikość i okrucieństwo, powodowane raczej ponurą determinacją i niewzruszonym uporem, niż wybuchowością właściwą Celtom. Atak Brytów był zawsze straszliwy i żywiołowy, nie mieli oni jednak w sobie wytrzymałości Wikingów. Gdy przeszkodzić Brytom w osiągnięciu natychmiastowego zwycięstwa, szybko mogą stracić serce do walki i rozproszyć się czy zacząć wadzić między sobą. Co innego ci żeglarze — była w nich wytrzymałość zimnej i błękitnej Północy, która utrzymałaby ich niezmiennymi nawet do ewentualnego gorzkiego końca, gdy raz się już na coś ostatecznie zdecydowali. Co do postawy — byli to giganci, masywni, chociaż wysmukli jednocześnie. Na to, że nie podzielali zapatrywań Celtów odnośnie zbroi, wskazywał fakt, że odziani byli w ciężkie pancerze ze skóry utwardzonej w ogniu i wzmocnionej żelaznymi płytkami. Sięgały im one aż do kolan, zakładali też podobnie sporządzone nogawice i mocne hełmy z rogami. Tarcze mieli wielkie, owalne, z twardego drewna, skóry i mosiądzu. Ich broń zaś stanowiły długie włócznie o żelaznych grotach, ciężkie żelazne topory i sztylety. Niektórzy posiadali też długie miecze o szerokich ostrzach. Cormac nie czuł się zbyt swobodnie pod uporczywie wbitymi w niego spojrzeniami jakby magnetycznych oczu tych płowowłosych mężczyzn. Od wieków byli przecież jego wrogami i pamiętał o tym nawet teraz, gdy mieli walczyć po tej samej Stronie. Ale czy w istocie dojdzie do tego? Jeden z nich, wysoki i posępny, wysunął się do przodu. Drgające światło ogniska rzucało na jego wilczą twarz pokrytą bliznami głębokie cienie. W opończy z wilczych skór niedbale zarzuconej na szerokie ramiona i w hełmie z wielkimi rogami, który dodawał mu jeszcze wzrostu, stał wśród kołyszących się cieni. Wyglądał jak stwór na wpół tylko ludzki, wywołany nagle z mroku barbarzyństwa, które mogło wkrótce pochłonąć cały świat. — No i co, Wulfhere? — zapytał król Piktów. — Wypiłeś miód z kim trzeba? Rozmawiałeś przy ogniskach? Jaka jest wasza decyzja? Oczy Wikinga zalśniły w mroku. — Daj nam króla z naszej własnej rasy, a pójdziemy za nim do walki. Jeśli chcesz, byśmy dla ciebie walczyli. Bran wyciągnął ręce w wymownym geście: — Poproś mnie, abym ściągnął w dół gwiazdy i przystroił nimi wasze hełmy! Czy twoi ludzie nie pójdą, jeśli ty ich poprowadzisz? — Nie przeciw rzymskim legionom — odparł Wulfhere ponuro. — Król nas tu przywiódł i król musi nas poprowadzić przeciwko Rzymianom. A Rognar nie żyje. — Przecież i ja jestem królem — rzekł Bran. — Czy będziecie walczyć przy moim boku, jeżeli stanę na czele waszego bojowego klina? — Chcemy króla z naszego własnego ludu — powiedział Wulfhere. — Jesteśmy najlepszymi spośród wojowników Północy. Nie walczymy dla nikogo, tylko dla króla i jedynie król może nas powieść do boju przeciwko legionom. Cormac wyczuł subtelną groźbę kryjącą się w tym uparcie powtarzanym przez Wikinga zdaniu. — Oto jest książę wyspy Erin — powiedział Bran. — Czy będziecie walczyć dla niego, dla człowieka z Zachodu? — Nie będziemy walczyć pod wodzą żadnego Celta, czy to ze Wschodu, czy z Zachodu — odwarknął Wiking, inni zaś wydali z siebie pomruk aprobaty. — Dość, że musimy walczyć po tej samej stronie! Gorąca krew uderzyła Cornacowi do głowy; przepchnął się do przodu i stanął obok Brana. Rękę położył na jelcu miecza. — Co przez to chcesz powiedzieć, piracie? Zanim Wulfhere zdążył odpowiedzieć, wtrącił się Bran: — Dość tego! Czy chcecie przegrać bitwę, zanim się jeszcze zaczęła? Głupcy! Toż to szaleństwo. A co z waszą przysięgą? — Przysięgaliśmy będąc pod wodzą Rognara, lecz kiedy zginął on od rzymskiej strzały, zostaliśmy z przysięgi zwolnieni. Przeciw legionom pójdziemy tylko za naszym królem! — Ale przeciwko ludziom z wrzosowisk to twoi towarzysze pójdą za tobą! — rzucił znienacka Bran. — I owszem — oczy Wikinga spotkały się bezczelnie ze wzrokiem króla. — Przyślij nam króla, albo jutro przyłączymy się do Rzymian. Bran zaklął. Ogarnęła go szalona wściekłość, zdawał się w niej rosnąć, przewyższać wszystkich wokół. Wikingowie jakby zmaleli, chociaż nadal górowali nad nim wzrostem. — Zdrajcy! Kłamcy! Miałem was w swoim ręku! Tak, wyciągnijcie miecze, jeśli chcecie. Cormac! Trzymaj swe ostrze w pochwie. Te wilki nie odważą się ugryźć króla! Wulfhere, a co powiesz na to, że przecież oszczędziłem wasze życie, gdy mogłem je wziąć? Przybyliście tu, by najeżdżać kraje na Południu, spadając na swych statkach, jak grom z jasnego nieba. Pustoszyliście nasze wybrzeża, dym z płonących wsi wisiał gęstą chmurą nad wrzosowiskami, nad brzegami Kaledonii. Zastawiłem na was pułapkę, kiedy to zajęci byliście paleniem i grabieżą, kiedy krew moich ludzi jeszcze nie obeschła na waszych rękach. Spaliłem wasze długie łodzie i wciągnąłem w zasadzkę, gdy ruszyliście za mną w pościg. Mając ukrytych wokół na porośniętych wrzosem wzgórzach łuczników, których było trzy razy więcej, zachowałem was przy życiu. Mogliśmy wystrzelać was jak osaczone wilki, a moi ludzie aż palili się do zemsty. Oszczędziłem was, a wy złożyliście mi przysięgę, że będziecie walczyć po mojej stronie. — I czy znaczy to, że mamy umrzeć, bo Piktowie walczą z Rzymem? — zakrzyknął jakiś brodaty pirat. — Wasze życie oddaliście mi w zastaw — odparł Bran. — Przyszliście, aby plądrować, nie obiecywałem wara zatem, że odeślę was całych i zdrowych z powrotem na Północ, obładowanych do tego łupami. Przysięgaliście wziąć udział w jednej bitwie przeciwko Rzymowi pod moim sztandarem. Wtedy dopiero pomogę tym, którzy przeżyją, zbudować statki i będą oni mogli odpłynąć dokąd tylko zechcą wraz ze znaczną częścią tego, co zdobędziemy na legionach. Rognar dotrzymał’ swej przysięgi, ale zginął w potyczce ze zwiadowcami legionów. Teraz ty, Wulfhere, jesteś siewcą niezgody i podżegasz swoich towarzyszy do tego, czym brzydzi się każdy prawdziwy Wiking. Żądasz złamania przysięgi składanej na miecz! — Nie łamiemy żadnej przysięgi — odburknął Wiking, a król instynktownie wyczuł i pojął, że ten solidny, germański upór’ będzie złamać trudniej, niż chwiejność i niestałość zapalczywych Celtów zmienić w lojalność. — Daj nam króla, który nie będzie ani Piktem, ani Galem, ani Brytem, a umrzemy dla ciebie. Jeśli jednak nam go nie dasz, wtedy jutro będziemy walczyć dla największego ze wszystkich władców — cesarza Rzymu! Przez chwilę zdawało się Cormacowi, że król Piktów w swym gniewie wyciągnie miecz i zabije Wikinga. Ta tłumiona furia, która płonęła w ciemnych oczach Brana, sprawiła, że Wulfhere cofnął się o krok i opuścił rękę na rękojeść broni. — Głupcze! — wycedził Mak Morn niskim głosem, który aż drżał od pasji. — Mógłbym zetrzeć was z powierzchni ziemi, zanim Rzymianie zbliżą się na tyle, by usłyszeć wasze śmiertelne jęki. Wybierajcie: walczycie jutro dla mnie, lub umieracie dziś pod czarną chmurą strzał, krwawą nawałnicą mieczy i ciemną falą rydwanów bojowych! Na wzmiankę o rydwanach, jedynej broni, która kiedykolwiek złamała nordycki mur z połączonych tarcz, Wulfhere zmienił się nieco na twarzy, lecz nie ustąpił. — Niech więc będzie wojna! — odparł z uporem. — Albo król, który nas poprowadzi! Wikingowie zareagowali krótkim, gardłowym okrzykiem i łomotem mieczy o tarcze. Brani, z oczami błyszczącymi gniewem, miał już ponownie do nich przemówić, kiedy biała postać wśliznęła się bez szmeru w krąg światła rzucanego przez ognisko. — Słowa, słodkie słowa… — rzucił stary Gonar z niezmąconym spokojem. — Królu, nie mów nic więcej. Wulfhere, czy ty i twoi towarzysze będziecie dla nas walczyć, jeśli będziecie mieli króla, który was poprowadzi? — Przysięgaliśmy. — Bądźcie więc spokojni — rzekł czarownik — bo zanim jutro zacznie się bitwa, przyślę wam króla, za którym nie podążał żaden człowiek na ziemi przez ostatnie sto tysięcy lat. Nie będzie on ani Piktem, ani Galem, ani Brytem. W porównaniu z nim cesarz Rzymu jest tylko naczelnikiem wsi! Kiedy wszyscy wokół stali niezdecydowani, Gonar wziął pod ramiona Cormaca i Brana. — Chodźcie. A wy, Wikingowie, pamiętajcie o swojej przysiędze i o mojej obietnicy. Ja nigdy nie złamałem danego słowa. Teraz śpijcie i nie myślcie o tym, jak by w ciemnościach potajemnie wymknąć się do rzymskiego obozu. Gdybyście nawet umknęli naszym strzałom, nie ujdziecie przed moją klątwą. Pamiętajcie też o tym, jak podejrzliwi potrafią być legioniści. Wszyscy trzej oddalili się, tylko Cormac, obejrzawszy się za siebie, zobaczył Wulfhera, stojącego przy ognisku i przebierającego palcami swą złotą brodę. Miał zakłopotany wyraz twarzy, podbudowany niejaką irytacją. Cała trójka w milczeniu maszerowała przez falujące wrzosowiska pod światłem dalekich gwiazd. Wokół nich niesamowity wiatr szeptał jakieś swoje upiorne sekrety. — Przed wiekami — odezwał się Gonar — w dniach, gdy świat był jeszcze młody, rozległe lądy wznosiły się tam, gdzie teraz tylko huczy ocean. Zaludniały je potężne narody tworząc królestwa, z których najpotężniejszym była Valuzja — Ziemia Oczarowania. Rzym jest jak wioska w porównaniu ze wspaniałymi miastami Valuzji. Ich największym królem był Kull, który przybył tam z Atlantydy i odebrał koronę miejscowej, zdegenerowanej już dynastii. Piktowie zamieszkiwali wtedy na wyspach, obecnie będącymi szczytami gór i byli sprzymierzeńcami Valuzji. Największym zaś z Piktów był Brule Włócznik, pierwszy z rodu, do którego przynależy Mak Morn. Po strasznej bitwie w Kraju Cieni, Kull dał Brule’owi klejnot, który teraz nosisz królu w swojej koronie. Przez długie wieki klejnot ten błądził, aż doszedł w końcu do naszych rąk jako znak rodu: Mak Morn i symbol niegdysiejszej wielkości. Kiedy w końcu morze wezbrało i pochłonęło Valuzję, Atlandydę i Lemurię, tylko Piktowie przeżyli,: a i to niewielu i rozproszonych. Rozpoczęli na nowo swą wspinaczkę ku poziomowi narodu cywilizowanego. Utracili wiele, lecz rozwijali się w tych sztukach, w których mogli. Na miejsce metalurgii awansowały prace kamieniarskie, zwłaszcza w krzemieniu. Zawładnęli wszystkimi ziemiami, które zostały wzniesione ponad wody. Teraz zwiemy te tereny Europą. Wtedy z północy nadeszły inne, młode ludy i plemiona, które niewiele różniły się sposobem życia od małp. Zamieszkiwały one uprzednio tereny wokół bieguna, zimne i oblodzone, i nic nie wiedziały o utraconych wspaniałościach Siedmiu Imperiów, a niewiele o potopie, który odmienił wygląd połowy świata. Wciąż też przybywali nowi: Ariowie, Celtowie, Germanie… Wyłaniali się z tego obszaru, który był kolebką wielu ras i wędrowali spod bieguna ku Południowi. W ten sposób rozwój Piktów został ponownie zahamowany i powrócili oni do barbarzyństwa. Teraz stoimy na krawędzi, przyparci do muru i walczymy o przetrwanie. Tutaj, w Kaledonii, jest ostatnie nasze oparcie. Tyle tylko zostało z naszej, potężnej niegdyś rasy. Mocno się też zmieniliśmy: nasi ludzie wymieszali się z zastanymi dzikusami. Przepędzaliśmy ich na Północ,, lecz i tak Piktowie stali się postaciami skarlałymi. Tylko wodzowie, tacy jak ty, Bran, zachowali dawną dumę… — Prawda, prawda… — rzucił król niecierpliwie. — Ale co to ma do… — Kull, król Valuzji — czarownik ciągnął dalej niewzruszenie — był takim samym barbarzyńcą w swoich czasach, jakim ty jesteś obecnie. Swym potężnym imperium władał jedynie za pomocą miecza. Od stu tysięcy lat nie żyje on, nie żyje Gonar, przyjaciel twego przodka Brule’a. Jednak rozmawiałem z nim niecałą godzinę temu. — Rozmawiałeś z jego duchem. — A może to on z moim? Czy to ja cofnąłem się w czasie o sto tysięcy lat, czy też może on przyszedł do mnie z przeszłości… Raczej to nie ja rozmawiałem z nieboszczykiem, ale on z człowiekiem, jeszcze dla niego nie narodzonym. Dla mędrca wszystkie czasy są jednością. Tak czy tak, rozmawiałem z Gonarem i obaj byliśmy żywi. Spotkaliśmy się w miejscu, gdzie nie mają znaczenia pojęcia tafcie jak czas czy przestrzeń. Opowiedział mi niejedno. Nadchodził poranek i całe otoczenie zaczynało nabierać z wolna barw. Dalekie pola wrzosu falowały, składając jakby hołd wstającemu właśnie słońcu. — Klejnot w twej koronie jest jak magnes, który przyciąga przez stulecia — powiedział Gonar. — Słońce wstaje. I któż wyłania się wraz z nim? Cormac i król aż drgnęli. Czerwona tarcza wyjrzała sponad wzgórz na wschodzie. I w tej poświacie pojawił się nagle jakiś mężczyzna. Nie widzieli, kiedy nadszedł. Wydawał się wzrostem dorównywać bogom z początków stworzenia. Teraz, gdy kroczył w ich kierunku, dostrzegły go także budzące się ze snu zastępy. Dał się słyszeć okrzyk zdumienia. — Kto, czy też — co to jest? — wykrztusił z siebie Bran.. — Chodźmy go powitać, $ranie — odparł spokojnie czarownik. — To jest właśnie ten król, którego wysłał Gonar, aby ocalić lud Brule’a. II Dopiero teraz dotarłem do końca, do najdalszej mglistej Thule; kraju dzikiego, obcej sfery, której majestat trwa poza Przestrzenią i Czasem Edgar Allan Poe Wśród wojska zapanowało milczenie, gdy Bran, Cormac i Gonar ruszyli w kierunku obcego. Ten zbliżał się do nich długim, rozkołysanym krokiem. Z bliska dostrzegli, że nie był on gigantem, lecz mężczyzną nad wyraz potężnej postury. Początkowo Cormac gotów był uznać go za Wikinga, lecz musiał zmienić zdanie. Nigdy dotąd nie widział takiego człowieka. Przypominał nieco Wikingów budową ciała, lecz rysy twarzy były zupełnie odmienne. Jego włosy, przycięte w kwadrat i tworzące lwią niemal grzywę, były równie czarne jak u Brana. W twarzy gładko wygolonej, o mocnych rysach, lecz łagodnym wyrazie błyszczały szare jak stal i zimne jak lód oczy. Wysokie czoło zdawało się zapowiadać dużą inteligencję, mocno zarysowana szczęka i cienka linia ust sugerowały siłę woli i odwagę. Najbardziej jednak odróżniał go od pozostałych majestat widoczny w każdym jego ruchu. Nogi chroniły mu osobliwej roboty sandały, tułów — kolczuga spleciona ze stalowego zapewne drutu, opadająca niemal do kolan. Spinał ją w biodrach szeroki pas ze złotą klamrą. Na nim zawieszony był długi, prosty miecz w mocnej, skórzanej pochwie. Głowę zaś ozdabiała również złota obręcz, przytrzymująca przy okazji włosy. Ten to człowiek zatrzymał się przed czekającą nań w milczeniu grupką. Widać było po nim zdziwienie, lecz również jakby lekkie rozbawienie. Oczy błysnęły mu na widok Brana i przemówił. Używał dziwnie archaicznego języka, który jednak niewątpliwie był językiem piktyjskim. Cormac ledwie go rozumiał. — Witaj, Brule. Gonar nic mi nie powiedział, że to ty mi się przyśnisz! Po raz pierwszy Cormac zobaczył króla Piktów wytrąconego całkowicie z równowagi. Bran gapił się jedynie w niemym zdziwieniu. Obcy zaś ciągnął swoje: — I to w diademie na głowie z wprawionym weń klejnotem, który ci dałem. A przecież jeszcze wczoraj w nocy nosiłeś go w pierścieniu na palcu! — Ubiegłej nocy? — sapnął Bran. — Ubiegłej nocy, czy też sto tysięcy lat temu, to wszystko jedno! — zamruczał Gonar, rozbawiony najwidoczniej zaistniałą sytuacją. — Nie jestem Brulem — odpowiedział król. — Czy jesteś niespełna rozumu, że mówisz w ten sposób o człowieku, który nie żyje od setek wieków? To był założyciel mojego rodu. Nieoczekiwanie obcy roześmiał się. — No cóż, teraz już wiem na pewno, że śnię! Będę miał co opowiadać jutro Brule’owi, gdy się obudzę. Proszę, spotkałem ludzi, którzy twierdzą, że ich ród wywodzi się od niego, chociaż Włócznik nie założył nawet jeszcze rodziny. Tak, teraz widzę, nie jesteś Brulem, chociaż masz jego oczy i wzrost, jego postawę. On jest szerszy w ramionach. Nosisz jednak jego klejnot. No dobrze, we śnie wszystko może się przydarzyć, nie będę się zatem z tobą spierał. Przez chwilę faktycznie zdawało mi się, że zostałem przeniesiony we śnie na jakąś inną ziemię. No i proszę, obudziłem się w zupełnie obcym kraju. Najrealniejszy to ze snów, które kiedykolwiek miałem. Kim zatem jesteście? — Bran Mak Mora, król kaledońskich Piktów. Ten sędziwy człowiek, to Gonar z rodu Gonara, czarownika. Ten zaś wojownik to książę Cormac, rycerz z Connachat, władający wyspą Erin. Obcy powoli pokręcił swą lwią głową. — Twoje słowa brzmią obco w moich uszach. A Gonar wcale nie przypomina mi Gonara, którego znam, chociaż tak jak i on jest stary. Jaki to kraj? — Kaledonia, czyli Alba, jak zwą ją Galowie. — A ci wojownicy? Krępi jak małpy, gapią się na nas z taką uwagą, że aż porozdziawiali gęby i wytrzeszczyli oczy… — To właśnie Piktowie, którymi władam. — Jak dziwnie zniekształceni bywają ludzie, którzy się śnią! — mruknął do siebie obcy. — A tamci kudłaci, skupieni wokół rydwanów, kto kto? — Brytowie z plemienia Cymrów, którzy zamieszkują na południe od Muru. — Jakiego Muru? — Muru, który zbudował Rzym, aby powstrzymać ludy wrzosowisk od nawiedzania Brytanii. — Brytania? — w jego głowie zabrzmiała ciekawość. — Nigdy — nie słyszałem o takim kraju. A co to jest Rzym? — Co!? — wykrzyknął Bran. — Nigdy nie słyszałeś o Rzymie, o Imperium, które włada światem? — Żadne imperium nie włada światem — odparł obcy wyniośle. — Najpotężniejszym królestwem na ziemi jest to, którym ja rządzę. — A kim ty jesteś? — Kull z Atlantydy, król Valuzji! Cormac poczuł nagle chłód w okolicy kręgosłupa. Zimne, szare oczy przybysza nie straciły nic z pewności spojrzenia. Lecz przecież było to nieprawdopodobne, nienaturalne i budziło grozę. — Valuzja! — zawołał Bran. — Ależ człowieku, morze toczy swe fale ponad strzelistymi wieżami Valuzji od niezliczonych pokoleń! Kull roześmiał się na te słowa prosto w twarz królowi Piktów. — Co za zwariowany koszmar! Zanim Gonar zesłał na mnie ten głęboki sen, tej lub może ubiegłej nocy, zaprowadziwszy uprzednio do tajnej komnaty wewnętrznego pałacu, uprzedził mnie, że przyśnią mi się różne dziwne rzeczy. Lecz to jest bardziej niesamowite, niż mogłem przypuszczać. Na dodatek, ja przecież przez cały czas wiem, że śnię! Gonar wtrącił się, zanim Bran zdążył cokolwiek odpowiedzieć. — Nie pytaj bogów o ich czyny — zamruczał czarownik. — Jesteś królem, a zawdzięczasz to temu, że nieraz w przeszłości dostrzegałeś i wykorzystywałeś nadarzające się różne okazje. Tego człowieka przysłali bogowie z czasów pierwszego Gonara, by nam pomógł. Pozwól, że ja teraz z, nim pomówię. Bran skinął głową. Cała armia gapiła się na nich nic nie rozumiejąc. Bliżej stojący nadstawiali uszu, gdy Gonar przemówił. — O Wielki Królu, śnisz, lecz czy całe życie człowieka nie jest li tylko snem? Skąd możesz wiedzieć, czy to twoje poprzednie życie nie było snem i czy teraz właśnie się nie obudziłeś? My, ludzie z twego snu, tak to nazwijmy, mamy własne wojny i własne czasy pokoju. A teraz zostaje on przerwany przez wielką armię, która nadchodzi z Południa, by zniszczyć lud Brule’a. Czy nam pomożesz? Kull uśmiechnął się od ucha do ucha i z wyraźną przyjemnością odparł: — Chętnie! Nieraz już toczyłem bitwy w snach. Zabijałem, ginąłem i zdumiewałem się tym, gdy mijały mary. Spójrzcie, uszczypnąłem się i czuję ból, ale i tak wiem, że śnię. Już bywało i tak, że śniąc odczuwałem ból ciężkich ran. Tak, ludzie z mego snu będą walczyć dla was przeciw innym, którzy zamieszkują w tej krainie ze snu. Gdzie oni są? — Odczujesz większą przyjemność walcząc, jeśli zapomnisz, że to tylko sen — dodał czarownik nie bez celu. — Przyjmij, że za sprawą czarów pierwszego Gonara zostałeś naprawdę przeniesiony w przyszłość, gdzie przyciągnął cię klejnot, który podarowałeś Brule’owi. Posiada on magiczne właściwości, a teraz lśni on, jak widzisz, w koronie króla z rodu Morn. Jesteś w epoce, w której lud Brule’a walczy z silniejszym przeciwnikiem o przetrwanie. Przez chwilę ten, który nazywał siebie królem Valuzji, zdawał się być zaskoczony. Cień wątpliwości, jakby nawet strachu, pojawił się w jego oczach. Potem jednak roześmiał się głośno. — Dobrze! Prowadź, czarowniku! Teraz jednak Bran przejął inicjatywę. Wyraźnie doszedł już do siebie na tyle, by mógł się czuć swobodnie w nowej sytuacji. Jeśli nawet myślał, że wszystko to jest gigantycznym oszustwem spreparowanym przez Gonara, to widocznie postanowił przyjąć je za dobrą monetę. Cormac wątpił nadal. — Królu, czy widzisz mężów, którzy stoją oparci na styliskach, toporów i wpatrują się w ciebie? — Tych wysokich, złotowłosych i brodatych? — Tak. Nasz sukces w nadchodzącej bitwie jest uzależniony od ich udziału w walce. Przysięgli, że przejdą do nieprzyjaciela, jeśli nie damy im wodza, który poprowadzi ich do boju. Ich król zginął, nowy wódz jednak też musi być królem. Taki postawili warunek. Poprowadzisz ich? W oczach Kulla błysnęło uznanie. — Przypominają mi Czerwonych Zabójców, moich własnych gwardzistów. Powiodę ich. — Chodźmy więc. Niewielka grupka ruszyła ze zbocza przez ciżbę wojowników, którzy tłoczyli się, by lepiej przyjrzeć się obcemu. Odsuwali się jednak trwożliwie, gdy zbliżał się do nich. Przez całą armię przemknął pomruk komentarzy. Wikingowie stali z boku, zwarci, jeden obok drugiego. Badali uważnie Kulla zimnymi spojrzeniami. On odpowiadał im takim samym spojrzeniem, oceniając ich wygląd i uzbrojenie. — Wulfhere — przemówił Bran. — Przywiedliśmy wam króla. Żądamy teraz, byście dotrzymali przysięgi i umowy. — Niech on z nami rozmawia — szorstko odezwał się Wiking. — Nie zna waszego języka — odparł Bran, wiedząc, że Wikingowie nie mają pojęcia o legendach jego plemienia. — Jest on jednak wielkim królem z Południa… — Przybył do nas z przeszłości — wtrącił spokojnie czarownik. — Dawno temu był największym ze wszystkich władców na ziemi. — Nieboszczyk! — Wikingowie poruszyli się niespokojnie. Pozostali wojownicy przybliżyli się jeszcze bardziej, chcąc usłyszeć jak najwięcej. Wulfhere zakipiał ze złości. — Czyż upiór może poprowadzić żywych? To jest człowiek, o którym sami mówicie, że od dawna nie żyje! Nie pójdziemy za trupem. — Jesteś kłamcą i zdrajcą, Wulfhere — rzekł Bran z tłumioną pasją. — Przedstawiłeś nam żądanie, będąc pewnym, że okaże się ono niewykonalne. Tak, tęskno ci do walki, lecz pod Orłami Rzymu. Przywiedliśmy wam jednak króla. I nie jest on — ani Piktem, ani Galem, ani Brytem. Czy nadal będziesz wypierał się danego wczoraj słowa? — Dobrze niech więc ze mną walczy! — zawył Wulfhere znalazłszy się w ślepej uliczce i zatoczył wokół własnej głowy łuk toporem. — Jeśli wasz nieboszczyk mnie pokona, wtedy moi ludzie pójdą z wami. Jeżeli ja dam mu radę, pozwolicie nam odejść spokojnie do obozu legionistów. — Dobrze. — odparł czarownik. — Czy zgadzacie się z tym, Wilki Północy? Gwałtowne wycie i potrząsanie bronią starczyło za całą odpowiedź. Bran zwrócił się w kierunku Kulla, który stał w milczeniu, nie rozumiejąc nic z tego, co zostało powiedziane, lecz wiele zapewne wyczuwając. Jego oczy wyraźnie pojaśniały, a Cormac pomyślał, że te chłodne oczy oglądały z pewnością już wiele takich scen. Zbyt wiele, by nie zrozumieć sensu tego, co tu się działo. — Ten wojownik mówi, że musisz z nim walczyć o przywództwo — rzekł Bran, a Kull z oczami pałającymi rosnącą ochotą do walki skinął głową. — Tego się domyślałem. Dajcie nam miejsce. — Tarczę i hełm! — krzyknął Bran, ale Kull tylko potrząsnął głową. — Niczego mi nie trzeba — krzyknął. — Cofnijcie się tylko i zróbcie nam tyle miejsca, byśmy mogli — spokojnie machać bronią. Wojownicy cofnęli się, formując pierścień wokół obu przeciwników, którzy ostrożnie już zbliżali się do siebie. Kull wyciągnął z pochwy miecz, jego ostrze zalśniło w dłoniach. Było z pewnością dziełem mistrza. Wulfhere, pokryty bliznami z setki niemal już takich walk, odrzucił na bok swój płaszcz z wilczej skóry i podchodził czujnie. Nagle, kiedy jeszcze obaj byli oddaleni od siebie o wiele stóp, Kull skoczył. Jego atak zaparł dech w piersiach widzów, chociaż niejedno już widzieli i przywykli do bohaterskich czynów. Jak tygrys, który dosięga zdobyczy, Kull zakończył skok opuszczeniem miecza na przeciwnika, który naprędce zdołał osłonić się tarczą. Sypnęły się iskry; topór Wulfhere uderzył z góry, lecz Kull był już tuż przy Wikingu i żelazo jedynie świsnęło mu złowrogo nad głową. Pchnął od spodu i odskoczył jak drapieżny kot. Jego ruchy były zbyt szybkie, by spojrzenie mogło za nim nadążyć. Teraz jednak wszyscy dostrzegli, że brzeg tarczy Wulfhere był głęboko nacięty, a w jego pancerzu pojawiło się głębokie rozcięcie. Miecz Kulla tylko o włos chybił ciała. Cormac, drżąc z emocji i przejęcia, zdziwił się, w jaki sposób miecz mógł przedrzeć się przez łuskową kolczugę Wikinga. Uderzenie, które tak wyszczerbiło tarczę, powinno zakończyć się strzaskaniem miecza. Jednakże na nim nie było widać najmniejszej szczerby. To ostrze z valuzyjskiej stali, pomyślał, z pewnością zostało wykute w innej epoce i przez innych ludzi! Obaj znów rzucili się do ataku. Ich broń spotkała się z impetem dwóch piorunów. Tarcza spadła z ramion Wulfhere w dwóch kawałkach, kiedy miecz Atlanty przeszył ją na wylot. Kull zaś zachwiał się, gdy topór Wikinga spadł z całym impetem na złoty diadem na jego głowie. Cios ten powinien był przeciąć złoto jak masło i rozpłatać czaszkę, topór odskoczył jednak, a na ostrzu pojawiła się głęboka szczerba. W następnej chwili Wikinga zasypał grad ciosów. Został zepchnięty, jakby uniesiony wichurą statek na grzbiecie fali, niezdolny do wyprowadzenia ataku. Starał się odparować ciosy za pomocą topora, wykorzystując całe swe doświadczenie i umiejętności. W ten sposób jednak mógł tylko odsunąć o kilka sekund swoją zgubę, zmieniając kierunek nieustannie powracającego ostrza, odwracając je od siebie. Miecz i tak odcinał kawałki jego kolczugi, odleciał jeden z rogów z hełmu Wikinga, po chwili odpadło i ostrze jego topora. Ten sam cios, który przeciął stylisko, trafił w hełm Wulfhere i dotarł do znajdującej się pod nim czaszki. Wiking padł na kolana, a cienka strużka krwi popłynęła po jego twarzy. Kull powstrzymał swój kolejny cios i rzuciwszy miecz Cormacowi, stawił czoło oszołomionemu przeciwnikowi bez broni. Jego oczy błyszczały okrutną radością, a on sam wrzeszczał coś w nieznanym języku. Powarkując jak wilk, Wulfhere zebrał się jakoś i skoczył na równe nogi. W dłoni trzymał sztylet. Dwa ciała zwarły się, a obserwujący walkę wydali z siebie taki ryk, że wszystko wokoło się zatrzęsło. Ręka Kulla rozminęła się minimalnie z nadgarstkiem Wikinga, lecz kolczuga Atlanty i tak zatrzymała pchnięcie. Sztylet pękł, a Wulfhere odrzucił bezużyteczną już teraz rękojeść i otoczył swego przeciwnika ramionami w niedźwiedzim uścisku, który skruszyłby żebra niejednemu słabszemu człowiekowi. Kull jednak odsłonił tylko zęby w tygrysim uśmiechu i odpowiedział tym samym. Przez chwilę obaj dreptali w miejscu, kołysząc się, aż z wolna czarnowłosy wojownik przegiął Wikinga do tyłu tak, że zdawało się patrzącym, iż za chwilę złamie mu kręgosłup. Ze skowytem, który nie miał w sobie nic ludzkiego, oszalały z bólu Wulfhere sięgnął Kullowi do twarzy, chcąc wyłupić oczy. Jednocześnie, skręciwszy głowę w bok, wbił swe podobne do wilczych zęby w ramię Atlanty. Wokół zerwał się krzyk, kiedy z rany pociekła krew. — Krwawi! On krwawi! Nie jest duchem, lecz śmiertelnym! Kull, mocno rozzłoszczony ukąszeniem, poprawił uścisk, a po chwili odepchnął od siebie Wikinga i zadał mu prawą ręką druzgocący cios poniżej ucha. Wiking wylądował na plecach jakieś dwadzieścia stóp dalej. Wyjąc, całkowicie zatraciwszy się w dzikości, zerwał się jeszcze raz na nogi i cisnął w Kulla podniesionym z ziemi kamieniem. Tylko wspaniały refleks uratował jego twarz przed zmiażdżeniem. Nierówny brzeg pocisku rozorał mu jednak policzek, rozdrażniając jeszcze bardziej. Z podobnym do lwiego rykiem rzucił się na przeciwnika i wyładował na nim całą swą furię. Podniósł go następnie, zakręcił nim nad głową jakby nie był to rosły Wiking i odrzucił na ponad tuzin stóp od siebie. Wulfhere upadł i nie poruszył się już, połamany i martwy. Przez chwilę panowała wokół pełna oszołomienia cisza. Pierwsi wrzask podnieśli Galowie, szybko podjęli ten zew Brytowie i Piktowie. Szczęk mieczy i wycie dotarły aż do uszu maszerujących daleko na południu legionistów. — Ludzie z Szarej Północy! — zakrzyknął Bran. — Czy dotrzymacie swej przysięgi teraz! Dzikie dusze Wikingów nie mogły marzyć o czymkolwiek lepszym. Widać to było w ich oczach, zanim jeszcze ich rzecznik udzielił odpowiedzi. Prymitywni, zabobonni, wychowani na opowieściach o walecznych bogach i bohaterach nie mieli żadnych wątpliwości co do tego, że czarnowłosy wojownik, który pokonał Wulfhere, musi być nadludzką istotą, wysłaną przez srogich bogów wojny. — Tak! Nie widzieliśmy nigdy dotąd takiego człowieka! Nieboszczyk, upiór czy sam czart, pójdziemy za nim wszędzie! Do Rzymu, czy do Valhallii! Kull nie rozumiał słów, lecz ich znaczenie docierało do niego. Odebrawszy ze słowami podzięki swój miecz od Cormaca, odwrócił się twarzą ku oczekującym go Wikingom i w milczeniu uniósł go w obu rękach wysoko nad głową z ostrzem skierowanym w ich kierunku. Nie zrozumieli tego, lecz docenili gest. Splamiony krwią, w potarganej odzieży, przedstawiał widok imponujący. — Chodźmy — powiedział Bran, dotykając jego ramienia. — Armia rzymska już na nas maszerują, a mamy jeszcze sporo do zrobienia. Ledwie starczy czasu, by rozprowadzić oddziały, zanim wróg tu będzie. Chodźmy na szczyt tamtego wzniesienia — wskazał Pikt. Stamtąd spojrzeli w dół, na dolinę, która biegła z północy na południe, gdzie z wąskiego wąwozu rozszerzała się w rozległą równinę. Miała około mili długości. — Wrogowie ruszą tędy, w górę doliny objaśnił Pikt. — Mają ciężkie wozy załadowane zapasami; nie przejadą inną drogą, gdyż cały teren wokół jest zbyt górzysty. Tutaj też planujemy zasadzkę. — Myślałem, że twoi ludzie są już od dawna poukrywani i czekają. — Kull wyraził zdziwienie. — A co ze zwiadowcami, których nieprzyjaciel na pewno wyśle? — Dzikusy, którym przewodzę, nie wytrzymaliby drugiego czekania w zasadzce — w głosie Brana brzmiała odrobina goryczy. — Nie mogłem ich rozstawić, dopóki nie byłem pewny Wikingów. A i wtedy mogło jeszcze być za wcześnie: byle większa chmura, byle liście niesione przez wiatr mogłyby ich przestraszyć, a wtedy rozbiegliby się jak stado ptaków uciekające przed zimnym podmuchem. Stawką w tej grze jest przyszłość narodu Piktów, królu. Nazywają mnie swym władcą, ale sporo z tego jest ciągle pustym żartem. Okoliczne wzgórza kryją wiele dzikich klanów, które odmawiają walki pod moim dowództwem. Z tysiąca łuczników, którzy są obecnie pod moją komendą, więcej niż połowa pochodzi z mojego własnego klanu. Przeciw nam maszeruje około osiemnastu setek Rzymian. Nie jest to jeszcze właściwa inwazja, lecz ta pierwsza próba zadecyduje o planach rozszerzenia granic Imperium. Planują budowę twierdzy o dzień marszu na północ od tej doliny. Jeśli im się to uda, wówczas założą i inne forty, zaciskając stalową obręcz wokół serc wolnego ludu. Jeśli zaś ja: wygram bitwę, to zwycięstwo będzie podwójne. Plemiona zbiegną się pod mój sztandar i następny najazd spotka się z solidnym oporem. Zniszczę tę armię, to zniszczę i następne, jeśli wtedy przyjdą. Gdybym przegrał, klany rozproszą się, uchodząc na północ t«k daleko, że dalszej drogi ucieczki już nie będzie. Będzie tylko walka, i to walka w odosobnieniu, a nie jako jeden silny naród. Mamy tutaj tysiąc łuczników, pięć setek jeźdźców, pięćdziesiąt rydwanów bojowych z pełną obsadą stu pięćdziesięciu ludzi. Teraz — dzięki tobie — również i trzy setki ciężkozbrojnych piratów z północy. W jaki sposób rozstawiłbyś te siły do bitwy? — No cóż… — zastanowił się Kull. — Zabarykadowałbym północny kraniec doliny… nie! To zbyt podobne do pułapki. Raczej zablokowałbym go za pomocą takiej bandy zdesperowanych ludzi, jak ci, których oddałeś mi pod komendę. Trzy setki utrzymają wtedy wąwóz przez jakiś czas walcząc z dowolną liczbą nieprzyjaciół. A wtedy, gdy wróg zajęty będzie walką w wąskiej części doliny, łucznicy ostrzeliwaliby ich z góry z obu stron tak długo, aż złamaliby ich szyki. Wówczas, mając jazdę ukrytą za jednym z grzbietów, a rydwany bojowe — drugim, — zaatakowałbym jednocześnie z obu tych stron i zmiótł wroga z powierzchni ziemi. Oczy Brana zalśniły. — Otóż właśnie, królu Valuzji, taki właśnie jest i mój plan. — A co ze zwiadowcami? — Moi wojownicy są jak pantery. Potrafią ukryć się prawie na ścieżce, którą przejdą Rzymianie. Ci, którzy wjadą w dolinę, zobaczą tylko to, co chcemy, by zobaczyli. Ci zaś, którzy przejadą na drugą stronę grzbietu, nie wrócą już, by złożyć raport. Strzała jest cicha i szybka… W całym przedsięwzięciu wszystko zależy od ludzi broniących wąwozu. Muszą to być wojownicy, którzy potrafią walczyć pieszo i wytrzymają atak ciężkozbrojnych legionistów wystarczająco długo, aby pułapka się zamknęła. Poza Wikingami, nie mam innego takiego właśnie wojska. Moi nieopancerzeni, półnadzy wojownicy ze swoimi krótkimi mieczami, nie daliby tutaj sobie rady ani przez chwilę. Uzbrojenie Celtów również pozostawia wiele do życzenia, a co więcej, nie potrafią oni walczyć pieszo, na dodatek bardziej będą potrzebni gdzie indziej. Dlatego właśnie tak rozpaczliwie potrzebowałem tych Wikingów. A teraz, czy staniesz w tym wąwozie wraz z nimi? Powstrzymasz Rzymian do czasu, gdy wszyscy będą gotowi? Pamiętaj, że większość z was zginie. Kull uśmiechnął się tylko. — Ryzykowałem już wiele w moim życiu. Chociaż Tu, mój główny doradca, powiedziałby, że moje życie należy tylko do Valuzji i nie mam prawa ryzykować… Jego głos; za brzmiał dziwnie przez chwilę, a grymas przemknął przez jego twarz. — Na Valke! — zawołał, uśmiechając się niepewnie — czasami zapominam, że to tylko sen! Wszystko wydaje mi się tak realne. Ale przecież to jest sen, zatem cóż z tego, że może nawet umrę? Obudzę się tylko, jak zdarzało mi się to już przedtem wielokroć. Prowadź więc, królu Kaledonii! Cormac, idąc w stronę swoich wojowników, zastanawiał się intensywnie. Wszystko to z pewnością było jedną wielką mistyfikacją, a jednak… Wszędzie wokoło słyszał dyskusje towarzyszące uzbrajaniu się. Żołnierze przygotowywali się do zajęcia swych pozycji. Czarnowłosy król to chyba sam Neid, celtycki bóg wojny. Albo przedpotopowy król, sprowadzony z przeszłości przez Gonara. A może mityczny wojownik, przybyły prosto z Valhallii? A wtedy nie byłby to człowiek, tylko duch lub nawet upiór! Nie, jest śmiertelny, krwawił przecież. Lecz i sami bogowie też krwawią, choć nie umierają od tego. Podobne spory toczyli wojownicy. Ostatecznie, pomyślał Cormac, nawet jeśli to jest oszustwo, może ono natchnąć wojsko poczuciem, że mają wsparcie sił nadprzyrodzonych. I ten cel został, zdaje się, osiągnięty w całości. Wiara, że Kull jest kimś więcej niż tylko śmiertelnikiem, wznieciła taki zapał bitewny zarówno wśród Celtów i Piktów, jak i Wikingów, że wszyscy oni wpadli w coś w rodzaju transu, natchnionego szaleństwa. Cormac pytał sam siebie raz po raz — a w co ja wierzę? Z pewnością Człowiek ten pochodził z jakiegoś obcego kraju. W każdym jego spojrzeniu i ruchu można było dostrzec ślad czegoś, co świadczyło o większym oddaleniu tej nieznanej krainy od ziem Cormaca, niż tylko przestrzennym. To przypominało jakby znak obcego Czasu, zamglonych czeluści i przepaści wielu zapomnianych wieków, leżących pomiędzy czarnowłosym olbrzymem a ludźmi, którzy byli współcześni Cormacowi. Rozum Gala przez te rozważania znalazł się na krawędzi chaosu, lecz zamiast zapaść się weń, Cormac roześmiał się na myśl, że i on uczestniczy w tej farsie. III I dwa dzikie ludy Północy, stanęły wspólnym frontem o zmierzchu; I każdy usłyszał i każdy rozpoznał głos trzeci; Wiatr niósł potężny głos muru żywego, co niewolił ludzkość kroku rzymskich rot Chesterton Słońce chyliło się już ku zachodowi, cisza, jak niewidoczna mgła, zalegała nad doliną. Cormac zebrał wodze w dłoni i spojrzał na grzbiety wzgórz po obu stronach wąwozu. Falujące, wybujałe wrzosy porastające strome zbocza ukrywały skutecznie setki przyczajonych tam dzikich wojowników. Jedyny znak życia stanowiły trzy setki Wikingów zgromadzonych między ścianami w najwęższym miejscu. Blokowali oni całkowicie przejście murem ze złączonych tarcz, stojąc w zwartej formacji o kształcie zbliżonym do klina. Na jego szczycie, niby grot włóczni, stał mąż nazywający siebie Kullem, królem Valuzji. Nie nosił żadnego hełmu, na głowie miał jedynie wspaniałą,, osobliwej roboty obręcz, czy raczej diadem z twardego metalu o wyglądzie złota. Na lewym ramieniu dźwigał za to wielką tarczę, będącą niegdyś własnością króla piratów, Rognara. W prawej ręce trzymał jego ciężką żelazną buławę. Wikingowie przypatrywali mu się ze zdumieniem i podziwem. Nie rozumieli jego języka, ani on ich, lecz rozkazy były już zbyteczne. Zgodnie ze wskazaniami Brana skupili się w wąwozie, gdzie mieli jeden jasny cel: obronić i utrzymać przejście. Bran Mak Morn stanął tuż przed Kullem. Spojrzeli na siebie — ten, którego królestwo jeszcze się nie narodziło, i ten, którego kraj zginął już w pomrokach dziejów… Królowie ciemności, pomyślał Cormac, bezimienni królowie nocy, którzy władali mrocznymi przepaściami, nierealnymi cieniami… Król Piktów wyciągnął rękę. — Jesteś kimś więcej niż królem, jesteś prawdziwym mężczyzną. Obaj przeżyjemy, proś mnie wtedy, o co chcesz. Kull uśmiechnął się tylko, odwzajemniając uścisk. — I ty, królu cieni, jesteś mi bratnią duszą. Wygląda na to, że to nie tylko wymysł mojej sennej wyobraźni cię stworzył. Być może, któregoś dnia spotkamy się na jawie, w prawdziwym życiu. Bran z zakłopotaniem potrząsnął głową, skoczył na siodło i odjechał, wspinając się na zachodnie zbocze. Zniknął za grzbietem wzgórza. Cormac przemógł wahanie i spytał: — Dziwny człowieku, czy jesteś naprawdę z krwi i kości, czy też jesteś duchem? — Kiedy śnimy, wszyscy nabywamy cielesności. Dopóki się nie przebudzimy — odparł Kull. — Jest to najdziwniejszy koszmar, jaki kiedykolwiek śniłem… Nawet ty, który znikniesz bezpowrotnie, gdy tylko się obudzę, teraz wydajesz mi się równie żywy jak Brule czy Kananu, albo też Tu czy Kelkor. Cormac potrząsnął głową, podobnie jak wcześniej zrobił to Bran, i oddawszy honory, na co Kull odpowiedział po swojemu, lecz nader godnie, zawrócił konia i odjechał kłusem. Na szczycie zachodniego wzgórza zatrzymał się. Daleko na południu, wisiała w powietrzu niewielka chmura pyłu. Przez biały tuman można było dostrzec czoło maszerującej kolumny. Zdawało mu się, iż ziemia drży pod miarowym krokiem ponad tysiąca obutych w żelazo stóp, uderzających w jednym, doskonałym rytmie. Zsiadł z konia, a jeden z podległych mu wodzów, Domnail, zabrał wierzchowca i odprowadził do kryjówki na dole zbocza, zamaskowanej przez gęsto rosnące drzewa. Tylko sporadyczne poruszenie wśród zieleni świadczyło o tym, że stało tam w ukryciu pięć setek mężczyzn, każdy z ręką na nozdrzach swego wierzchowca, by powstrzymać ewentualne rżenie. Sami bogowie stworzyli tę dolinę na pułapkę — pomyślał Cormac. Dno było niezalesione, wewnętrzne zbocza porośnięte wysokim wrzosem, lecz poza tym — nagie. Jednak u stóp gór nagromadziła się przez lata spora ilość ziemi spłukiwanej przez deszcze. Tam właśnie rosło dość dużo drzew, by mogły ukryć zarówno jego jeźdźców, jak i pięćdziesiąt rydwanów bojowych. Na północnym krańcu doliny, dobrze widoczni, stali Wikingowie pod wodzą Kulla. Z każdej strony otaczało ich pięćdziesięciu piktyjskich łuczników. Po zachodniej stronie wąwozu ukryci byli Galowie, wzdłuż niego zaś i pod szczytem zalegało około stu Piktów. Każdy ze strzałą na cięciwie swego napiętego łuku. Na razie przykucnęli we wrzosach. Pozostali Piktowie ukryli się na wschodnich zboczach, tuż nad Brytami i ich rydwanami. Ani oni, ani Galowie z drugiej strony nie mogli widzieć, co dzieje się w dolinie, ustalono jednak odpowiednie sygnały. Długa kolumna legionistów wchodziła już w południowy, szeroki wylot doliny. Lekko uzbrojeni jeźdźcy, zwiadowcy, rozsypali się szerokim wachlarzem pomiędzy zboczami. Podjechali prawie na odległość strzału z łuku do milczącej armii, która zagrodziła im przejście i tam przystanęli. Niektórzy zawrócili konie i pogalopowali z powrotem ku głównym siłom. Pozostali rozwinęli tyralierę i pocwałowali w górę zboczy, chcąc zobaczyć, co jest za nimi. Był to krytyczny moment. Gdyby zauważyli cokolwiek, szansa byłaby stracona. Cormac, kurcząc się i starając jak najgłębiej wcisnąć we wrzosy, podziwiał zdolność Piktów do tak doskonałego maskowania. Widział, jak jeden z rzymskich jeźdźców przejechał o trzy stopy od miejsca, gdzie leżał piktyjski łucznik, a nie zauważył niczego. Zwiadowcy osiągnęli grzbiet nad doliną, i rozejrzeli się dookoła. Większość z nich zawróciła konie i pokłusowała w dół zbocza. Cormac zdziwił się tą osobliwą metodą chaotycznego prowadzenia zwiadu. Nie walczył nigdy dotąd z Rzymianami, nie wiedział więc o ich arogancji i niewiarygodnej wprost przebiegłości. Ci ludzie byli zbyt pewni siebie. Szczególnie było to widać po oficerach. Lata całe minęły bowiem od czasów, kiedy to siły Kaledończyków stawały do walki z legionami. W dodatku, większość wojska była świeża — niedawno przybyła do Brytanii z Egiptu. Lekceważyli tutejszych nieprzyjaciół i niczego nie podejrzewali. Ale, ale — trzej jeźdźcy na przeciwległym grzbiecie doliny zwrócili swe konie na wschód i zniknęli po drugiej stronie wzgórz. Teraz zaś, jeden, siedzący niecałe sto jardów od miejsca, gdzie leżał Cormac, przyjrzał się badawczo gęstwinie drzew w dole. Cień podejrzenia pojawił się na jego śniadej, orlej twarzy. Skręcił się w siodle, jakby chciał zawołać swych towarzyszy, zamiast tego jednak ściągnął cugle wierzchowca i sam zjechał w dół zewnętrznego zbocza, pochylając się w siodle do przodu. Serce Cormaca zabiło mocniej; w każdej chwili mogło się zdarzyć, że tamten zawróci i pogalopuje z powrotem, by podnieść alarm. Z trudem opanował szaleńczy impuls, by wyskoczyć z ukrycia i zaatakować Rzymianina. Na pewno wyczuwał on napięcie unoszące się w powietrzu i setki oczu wpatrzone w niego. Znajdował się teraz w połowie zbocza. W tym momencie brzęk cięciwy niewidocznego łuku przerwał ciszę — ze zduszonym okrzykiem Rzymianin wyrzucił w górę obie ręce i przeszyty długą, czarną strzałą spadł z wierzchowca, który zarżał przeciągle. W ślad za nią spomiędzy wrzosów wyłonił się krępy karzeł i chwycił cugle parskającego konia, uspokoił go i zabrał w dół zbocza, do kryjówki. Do Rzymianina podbiegł tymczasem inny, pokracznie zgarbiony mężczyzna i Cormac dostrzegł błysk ostrza wzniesionego noża. Za chwilę błyskawicznie wszystko wokoło ucichło. Zabójcy i zamordowany zniknęli z widoku i tylko falujący jeszcze wrzos zdradzał, że coś się przed chwilą tutaj wydarzyło. Gal ponownie spojrzał w dolinę: trzej, którzy przejechali przez zachodni grzbiet wąwozu, nie wrócili. Było już wiadome, że nigdy nie wrócą. Pozostali zwiadowcy dostarczyli najwyraźniej informacji, z których wynikało, że tylko pojedynczy oddział gotów jest bronić legionistom przejścia, gdyż czoło kolumny posuwało się naprzód bez wahania. Byli już pod miejscem, gdzie leżał Cormac. Widok tych butnych mężczyzn, którzy wkrótce mieli zginąć, teraz jednak maszerujących naprzód miarowym krokiem, lekko kołyszącym się, poruszył go do głębi. Mimo wszystko ich wspaniała dyscyplina, doskonałe uzbrojenie i orle twarze wzbudziły w nim lęk tak wielki, jaki w ogóle jest w stanie odczuć Gal. Dwanaście setek ciężkozbrojnych równo maszerowało, a ziemia trzęsła się od rytmu ich kroków. Większość z nich była średniego wzrostu, potężnej budowy. Zahartowani w dziesiątkach kampanii, pod ich nogami drżał cały świat, a imperia waliły się w gruzy. Jaśniały niesione przed nimi orły, hełmy zdobiły grzebienie, pancerze błyszczały… Uzbrojenie było typowe: krótkie, ostre miecze, oszczepy i ciężkie tarcze. Nie wszyscy byli Italikami, szli również wśród nich zromanizowani Brytowie a jedna z centurii — cała secina, złożona była z rosłych i płowowłosych mężów: Galów i Normanów, którzy walczyli dla Rzymu tak samo gorliwie, jak rodowici jego mieszkańcy. Nienawidzili przy tym jeszcze bardziej niż oni swych dzikich rodaków. Po bokach kolumny ciężkozbrojnej piechoty jechały liczne oddziały konnicy, skrzydła całej formacji chronili łucznicy i procarze. Zaopatrzenie dla całej armii transportowano na wielu ciężkich wozach. Dał się zauważyć i dowódca Rzymian, zajmujący swe stałe, zawsze to samo, miejsce w szyku. Był to wysoki mężczyzna o arystokratycznej twarzy. Z daleka rzucał się w oczy. Gal znał go dobrze ze słyszenia. Wiedział, że to Marcus Sulius. Gardłowy, głęboki ryk wzbił się w powietrze, gdy legioniści zbliżyli się do zagradzających im drogę wojowników. Najwidoczniej zamierzali wziąć przeszkodę z marszu i nie przerywać pochodu, ponieważ kolumna nic zmieniła tempa. — Jeśli bogowie chcą kogoś zgubić, to najpierw pozbawiają go rozumu. Cormac nie znał wprawdzie tego powiedzenia, lecz i bez tego szybko dotarło do jego umysłu, że wielki Sulius to głupiec. Rzymska pycha i arogancja w pełnej krasie! Marcus przyzwyczaił się do napadania na zastraszone ludy rozbitego i upadającego Wschodu i niewielkie miał pojęcie o sztuce walki ras z Zachodu. Od kolumny odłączył się oddział konnicy i pogalopował prosto ku wylotowi wąwozu. Był to jednak tylko gest obliczony na wystraszenie, gdyż wśród głośnych a szyderczych okrzyków zawrócili na dobre trzy długości włóczni przed nieruchomo stojącymi Wikingami. Zasypali ich jedynie .lawiną z bliska rzuconych oszczepów. Pociski te zagrzechotały nieszkodliwie na szczelnym murze tarcz. Wikingowie milczeli nadal; dowódca oddziału jeźdźców odważył się jednak na zbyt wiele. Zawracając konia, okręcił się w siodle i, pochyliwszy się, pchnął lancą prosto w twarz Kulla. Wielka tarcza króla sparowała pchnięcie, a ręka oddała cios błyskawicznym ruchem. Ciężka buława skruszyła zarówno hełm, jak i głowę przeciwnika. Nawet koń lekkomyślnego Rzymianina padł na kolana, tak wielka była siła ciosu. Teraz dopiero z ust Wikingów wyrwał się krótki, dziki ryk radości. Piktowie znajdujący się na skrzydłach odpowiedziawszy im wyciem, wypuścili grad strzał w ślad za wycofującymi się jeźdźcami. Ludzie Wrzosu upuścili pierwszą krew wroga! Nadchodząca kolumna wrzasnęła również i przyspieszyła kroku, podczas gdy przerażony koń pierwszej ofiary walki w wąwozie przegalopował obok nich, wlokąc za sobą zwłoki żołnierza, który nogą zahaczył o strzemię. Teraz był to już tylko ponury strzęp, parodia ludzkiej postaci. Po chwili pierwsza linia legionistów, ściśnięta ze względu na ciasnotę wąwozu, uderzyła z potwornym łoskotem w nieruchomą, solidną ścianę tarcz. Zderzyła się i odbiła od niej — ta nie drgnęła ani o cal. Po raz pierwszy rzymskie legiony spotkały się z formacją, której nie, potrafiły złamać pierwszym atakiem — z najstarszą z linii bojowych Ariów, potomkiem spartańskich i tebańskich, i macedońskich szyków, późniejszym angielskim czworobokiem. Tarcza uderzyła o tarczę, a krótkie rzymskie miecze szukały luki w tym żelaznym ogrodzeniu. Włócznie Wikingów, sterczące ponad nimi w jednolitych odstępach, uderzały i każdorazowo spływały krwią. Ciężkie topory bojowe cięły z góry, przechodząc przez żelazo, ciało i kość. Cormac widział Kulla wyłaniającego się co chwila spomiędzy krępych Rzymian, zawsze na czele, zadającego ciosy równie nieodparte jak burza. Jakiś krzepki centurion, trzymający uniesioną wysoko tarczę, dźgający mieczem, wpadł na niego, lecz nie uniknął spotkania z żelazną buławą, która rozbiła na drobne kawałki miecz i rozłupała tarczę. Dosięgła i hełmu, wgniatając go pomiędzy ramiona Rzymianina. Pierwszy szereg legionistów próbując przedostać się na tyły wroga wygiął się wokół klina Wikingów jak stalowa sztaba. Przejście jednak było zbyt wąskie, a łucznicy zbyt sprawni. Na taki mały dystans działanie strzał było straszliwe. Przechodziły przez tarcze i pancerze, na wylot przebijając żołnierzy. Rzymianie cofnęli się skrwawieni i praktycznie rozbici, a Wikingowie, depcząc własnych poległych, uzupełnili luki w szyku. Na całej szerokości frontu piratów z pomocy leżeli polegli Rzymianie. Cormac skoczył na równe nogi, wymachując ramionami. Na ten sygnał Domnail i jego ludzie wynurzyli się z ukrycia, i wjechali galopem na zbocze. Ustawili się sprawnie wzdłuż grzbietu nad wąwozem. Cormac dosiadł przyprowadzonego mu konia, po czym niecierpliwie wpatrywał się w przeciwległe zbocze. Nie było tam jeszcze widać śladu życia. Gdzie był Bran i jego Brytowie? W dole legioniści rozwścieczeni nieoczekiwanym oporem garstki obrońców, zmienili szyki. Wozy, które na jakiś czas zatrzymano, znów potoczyły się ciężko do przodu i cała kolumna ponownie ruszyła, jakby zamierzała przełamać opór samą swoją masą. Legioniści zaatakowali, na czele walczyła centuria galijska. Tym razem, przy pełnym użyciu armii składającej się z tysiąca dwustu ludzi, atak musiał się powieść. Wojownicy Kulla zostaliby zgnieceni i wdeptani w ziemię. Ludzie Cormaca aż drżeli z niecierpliwości w oczekiwaniu na swój czas. Nagle Marcus Sulius obrócił się i spojrzał na zachód, gdzie długi szereg jeźdźców rysował się już na tle nieba. Nawet z tej odległości Cormac zauważył, że rzymski wódz pobladł na twarzy; zrozumiał wreszcie, z kim przyszło mu walczyć oraz to, że znalazł się w pułapce. Z pewnością w tym samym momencie przez jego umysł przebiegł ciąg chaotycznych obrazów: klęska, niełaska, krwawy koniec! Wiedział, że za późno, by się wycofać. Za późno, by przeformować szyki i ustawić czworobok z wozów. Było tylko jedno wyjście i Marcus — doświadczony jednak żołnierz, mimo że popełnił uprzednio błąd nie do wybaczenia — wybrał je natychmiast. Jego głos przebił się przez wszechobecny już hałas jak sygnał bojowy, doleciał nawet do Cormaca. Gal nie zrozumiał słów, pojął jednak intencję. Marcus rozkazał legionistom, by doszczętnie rozbili małą grupkę Wikingów, żeby przerąbali sobie drogę do wyjścia z pułapki, zanim zamknie się ona całkowicie! Teraz i legioniści uświadomili sobie swoje położenie. Rzucili się w desperacji naprzód i ze straszliwą zajadłością natarli na wroga. Ściana tarcz zachwiała się, lecz nie ustąpiła. Dzikie twarze Galów i, bardziej opanowane, Italików spoglądały z furią ponad zwartymi tarczami na płonące oczy ludzi Północy. Odpychali się wzajemnie, zadawali śmiertelne ciosy, zabijali i ginęli w tumulcie krwawej walki. Topory unosiły się i opadały, włócznie łamały na wyszczerbionych mieczach. Gdzie, na bogów, był Bran i jego rydwany? Jeszcze kilka minut tych jatek, a życie wszystkich broniących przejścia wojowników zostanie przesądzone. Już teraz padali jeden za drugim, choć nadal zwierali każdorazowo szereg. Ci dzicy mieszkańcy Północy umierali stojąc, wciąż w tym samym miejscu, a wynurzająca się spomiędzy ich złotowłosych głów lwia grzywa Kulla, czerniła się jak sztandar. Jego czerwona od krwi buława zraszała wszystko wokoło posoką, zostawiając za sobą jedynie trudne do rozpoznania szczątki. W mózgu Cormaca coś przeskoczyło, jakby zadziałała tam właśnie jakaś zapadka. — Przecież oni tam zginą, podczas gdy my czekamy tu na sygnał Brana! — Zawołał. — Naprzód! Za mną, synowie Galii, choćby i do piekła! Odpowiedział mu dziki ryk. Puszczając koniowi cugle, runął w dół po stoku, a pięciuset wrzeszczących jeźdźców, pochyliwszy głowy na końskie karki, ruszyło za nim. W tym samym momencie chmara strzał spadła na dolinę z obu stron, a okrutny wrzask atakujących Piktów uderzył pod niebiosa. Przez wschodni grzbiet wąwozu, jak nagły grom letniej burzy, runęły rydwany bojowe, pędziły w dół po stoku i tylko piana bryzgała z rozszerzonych wysiłkiem końskich pysków, ich kopyta wydawało się, że w ogóle nie dotykają ziemi. W rydwanie na samym czele tego szaleńczego biegu przykucnął Bran Mak Morn. Jego ciemne zwykle oczy rozjarzyły się teraz żądzą walki. Półnadzy Brytowie wrzeszczeli i strzelali z batów, jakby opętały ich demony. Z tyłu, za rydwanami, podążali Piktowie. Wyli przy tym jak wilki i w biegu wypuszczali strzały. Wrzosowiska wypluwały zewsząd falę za falą. Tyle zdążył zobaczyć Cormac, rzucając spojrzenia na boki podczas tej dzikiej jazdy w dół. Fala rzymskiej jazdy rozwinęła się pomiędzy nimi a własnymi siłami głównymi. Na trzy długości konia jadący przed swoimi ludźmi książę, pierwszym napotkał włócznie rzymskich jeźdźców. Lancę pierwszego z nich odbił tarczą i, unosząc się wysoko w strzemionach, ciął straszliwie i z góry, rozszczepiając tamtego od ramienia aż po mostek. Następny Rzymianin cisnął oszczepem, który zabił Domnaila, ale w tejże chwili wierzchowiec Cormaca zderzył się pierś w pierś z koniem tamtego, który będąc lżejszym, przetoczył się łbem do przodu, zrzucając jeźdźca pod kopyta nadciągających. W następnej chwili straszliwy podmuch galijskiego ataku zmiótł rzymską kawalerię i rozbił ją w puch, depcząc i tocząc przed sobą jej krwawe szczątki. Zaraz też wrzeszczące demony Cormaca uderzyły na ciężkozbrojną piechotę Rzymian, której cała linia skręciła się pod ciosem. Miecze i topory zabłysły, a siła szarży poniosła ich głęboko w zwarte szeregi wrogów. Tu jednak zatrzymani w miejscu zachwiali się i mimo nadludzkich starań, zaczęli się cofać. Rzymskie oszczepy uderzały niezmordowanie, a i miecze zbierały krwawe żniwo, powalając zarówno konie jak i jeźdźców. Otoczeni ze wszystkich stron przez znacznie przeważającą liczbę wrogów Galowie, ginęli jak muchy. .Jednakże, zanim sytuacja stała się krytyczna, z drugiej strony uderzyły rydwany i poraziły rzymskie szeregi. Najechały niemal równocześnie, a w samym momencie zderzenia woźnice skręcili konie w bok i pogalopowali równolegle do rzymskiej formacji, ścinając ludzi tak, jak kosi się pszenicę. W jednej chwili na wygiętych ostrzach u burt rydwanów umierały setki ludzi, a Brytowie dopełniali zamieszania, rzucając się na włócznie legionistów, przechodząc i tnąc swymi dwuręcznymi mieczami. Piktowie wypuszczali strzały z rydwanów prosto w twarze Rzymian, niektórzy wyskakiwali, by ciąć i kłuć dopełniając dzieła zniszczenia. Pijani zapachem krwi, czując bliskie już zwycięstwo, ci dzicy ludzie przypominali ranne tygrysy — nie czuli ran, umierali, a ich ostatnie, śmiertelne tchnienie przypominało ryk furii. Bitwa jeszcze się nie skończyła: wprawdzie Rzymianie byli oszołomieni i rozbici, ich formacja złamana i blisko połowa już padła, ale pozostali bronili się, zdesperowani szaleńczo. Otoczeni ze wszystkich stron cięli i razili walcząc małymi grupkami lub w pojedynkę. Oparci o siebie plecami łucznicy, procarze, spieszeni jeźdźcy i ciężkozbrojni piechurzy zmieszali się w jedną, bezwładną masę. Zamknięci w wąwozie nadal rzucali się na krwawe topory Wikingów, które wciąż zagradzały im drogę, a główna bitwa wrzała za ich plecami. Z jednej strony szaleli i cięli co popadło Galowie Cormaca, z drugiej — sunęły tam i z powrotem rydwany bojowe, nieustannie nawracając i najeżdżając. Nie było żadnej drogi odwrotu, gdyż tę, którą Rzymianie tu weszli, zamknęli Piktowie. Zdobyli wozy, wymordowali wszystkie markietanki poderżnąwszy im gardła i teraz nieustannie słali pociski wprost na plecy skotłowanej rzymskiej kolumny. Długie, czarne strzały przebijały swobodnie stal, przeszywając czasem kilku ludzi na raz. Ginęli nie tylko Rzymianie, Piktowie również ulegali błyskawicznym pchnięciom rzymskich oszczepów i krótkich mieczy; Galowie, przygniatani przez swe zabite konie, roznoszeni byli na strzępy, a rydwany, odcięte od zaprzęgów, spływały krwią woźniców. Tymczasem w wąskim wylocie doliny bitwa wciąż wrzała. Wielcy bogowie, myślał Cormac, rzucając wokół szybkie spojrzenia między jednym a drugim ciosem, czy tamci ciągle jeszcze się bronią? Tak! Walczyli! Dziesiąta tylko ich część stała jeszcze na nogach, co chwila któryś umierał, lecz odpierali zażarte ataki też słabnących już legionistów. Ponad całym polem bitwy unosił się wrzask i szczęk oręża, lecz ścierwojady zaczęły się już gromadzić i krążyły wysoko nad walczącymi. Cormac, starając się dotrzeć przez ciżbę wojowników do Marcusa Suliusa, zobaczył, że koń Rzymianina zapada się nagle pod nim. Jeździec podniósł się jednak szybko, samotny wśród bezmiaru wrogów. Miecz Rzymianina błysnął po trzykroć, po trzykroć zadając śmierć. Wtedy, z najgęstszej grupy wynurzyła się straszliwa postać — Bran Mak Morn, zbryzgany krwią od stóp do głów. Zbliżając się do Rzymian, odrzucił swój złamany miecz i wyciągnął zza pasa sztylet. Marcus uderzył, ale król Piktów błyskawicznie zszedł z linii ciosu i, schwyciwszy rękę z mieczem, sam pchnął sztyletem raz i drugi, docierając do ciała przez błyszczący pancerz. Potężny ryk podniósł się wokoło, gdy zginął wódz Rzymian. Cormac okrzykami zebrał wokół siebie pozostałych przy życiu Galów i, bodąc rumaka ostrogami, przedarł się przez rozbite linie nadal walczących legionistów, po czym pogalopował jak mógł najszybciej ku drugiemu krańcowi doliny. Zbliżywszy się, ujrzał, że przybył za późno. Wszyscy Wikingowie, srogie morskie wilki, już nie żyli. A zginęli tak, jak walczyli, nawet teraz tworząc jakby bojową formację — twarzami w kierunku wroga, z połamaną, czerwoną od krwi bronią w ręku, groźni choć milczący. Pomiędzy nimi, przed nimi i wszędzie wokoło leżały stosy ciał tych, którzy próbowali ich złamać. Na próżno. Nie oddali bowiem ni stopy przestrzeni, którą zajęli. Zginęli oni oraz wszyscy ich wrogowie. Ci Rzymianie, którym udało się ujść przed pirackimi toporami, zostali powaleni przez pociski nadciągających z tyłu Piktów i miecze Galów. Jednakże ten epizod bitwy nie zakończył się całkowicie. Cormac zobaczył, że dramat dobiega końca na zachodnim stoku, gdzie grupa Galów w rzymskich pancerzach nastawała na samotnego mężczyznę. Czarnowłosy olbrzym, we włosach którego błyszczał złoty diadem, bronił się i atakował. Legioniści byli zgubieni, ich towarzyszy mordowano, lecz zanim nadejdzie i ich kolej, przynajmniej pozbawią życia tego czarnowłosego wodza, który przewodził złotowłosym wojownikom północy. Naciskając na niego z trzech stron, z wolna zmusili go do cofnięcia się aż pod stromą ścianę wąwozu. Cała droga jego odwrotu usiana była śmiertelnie skręconymi ciałami. Walczono o każdy krok, podczas gdy samo utrzymanie równowagi na tej pochyłości było sprawą wystarczająco trudną. Kull nie miał już swej tarczy ani potężnej buławy, jego wielki miecz był cały zbryzgany krwią. Kolczuga, misternej, niedzisiejszej roboty, wisiała na nim w strzępach. Krew płynęła z wielu ran, pokrywając całe ciało, ale oczy wciąż błyszczały radością walki, a zmęczone ramię dźwigało potężne ostrze, zadając śmiertelne ciosy. Cormac widział jednak, że koniec nadejdzie, zanim zdołają do niego dotrzeć. Teraz, na samym grzbiecie wzgórza, cały szpaler ostrzy mierzył w potężnego władcę, któremu zaczęło już ubywać, i tak nadludzkich, sił. Rozłupał jeszcze na dwoje czaszkę rosłego wojownika, za powrotem miecza przecinając szyję innego. Zataczając się pod ciosami mieczy, uderzył ponownie i ofiara padła u jego stóp, rozcięta aż po piersi. I wtedy, gdy już tuzin mieczy wzniósł się, by zadać mu śmiertelny cios, którego Atlant nie był już w stanie odeprzeć, zdarzyło się coś dziwnego. Słońce tonęło w falach zachodniego morza, barwiąc na czerwono pola wrzosu, który przypominał teraz kolorem morze krwi. Na tle słonecznej kuli tak jak wówczas, gdy się pojawił, stał Kull. Nagle niczym gwałtownie podnosząca się mgła ogromna przestrzeń otwarła się za słaniającym się królem. Zdumione oczy Cormaca dostrzegły w ciągu tej krótkiej chwili wspaniały obraz innego kraju i innego nieba. Zobaczył też błękitne góry, błyszczące, ciche jeziora, złote, purpurowe i szafirowe wieże oraz wznoszące się wysoko mury potężnego miasta, jakie ziemia nie nosiła już od wielu, wielu wieków. Krajobraz ten, odbity jakby w letnich chmurach, na moment zastąpił ciągnące się aż do morza, porośnięte wrzosem wzgórza. Wszystko to po chwili zniknęło, jak miraż, który rozpływa się w powietrzu. Galowie, wysoko na stoku, rzucili broń i rozglądali się wokół nieprzytomnie, gdyż czarnowłosy człowiek zwany Kullem także zniknął i nie został po nim żaden ślad, prócz trupów jego przeciwników! Cormac oszołomiony zawrócił konia i ruszył z powrotem przez stratowane pole. Kopyta jego rumaka rozbryzgiwały kałuże krwi, krople dzwoniły na hełmach poległych. Przez całą dolinę niósł się grzmiący okrzyk wieszczący zwycięstwo. Wszystko to wydawało się Cormacowi jakieś niewyraźne, obce. Wśród poturbowanych zwłok kroczyła jakaś postać — Cormac z trudem rozpoznał w niej Brana. Gal zeskoczył z konia i zastąpił królowi drogę. Był on bez broni, pokrwawiony, pancerz miał podziurawiony, jakiś cios zostawił głęboką szczerbę na jego koronie, ale Czerwony klejnot świecił wciąż pełnym blaskiem jak gwiazda. — Zastanawiam się, czy cię nie zabić — powiedział Gal, z trudem wymawiając słowa, jak człowiek nie zupełnie jeszcze przytomny. — Bowiem krew dzielnych mężów spada na twoją właśnie głowę. Gdybyś dał wcześniej sygnał do ataku, niektórzy przynajmniej z nich mogliby teraz żyć. Bran złożył ręce na piersi. Oczy miał bardzo zmęczone. — Uderz, jeśli chcesz. Mam już dosyć tej rzezi. I w ogóle całe to królowanie jest jak zimny miód. Król musi grać, używając nagich mieczy i ludzkich żywotów… Stawką był tu cały mój naród. Owszem, poświęciłem Wikingów i boli mnie to. To byli dzielni ludzie! Lecz gdybym wydał rozkaz wtedy, gdy tego pragnąłeś, wszystko mogłoby pójść na opak. Nie wszyscy Rzymianie znajdowali się w wąskim wejściu do wąwozu i zostało im dość czasu i miejsca, by na nowo ustawić szyki i pokonać nas. Król należy do swego ludu i nie może pozwolić, by jego własne uczucia czy litość wobec innych miały wpływ na jego decyzje. Dlatego też czekałem do ostatniej chwili — i piraci zginęli… Boli mnie to, lecz mój naród jest teraz uratowany. Cormac, zupełnie wyczerpany, opuścił miecz. — Tak. Jesteś urodzonym królem. Urodzonym władcą ludzi, Branie — przyznał galijski książę. Wzrok Brana błądził wokoło po polu bitwy. Wszędzie unosił się zapach krwi. Zwycięzcy barbarzyńcy obdzierali poległych. Ci Rzymianie, którzy rzucili broń i poddali się, by w ten sposób uniknąć śmierci, stali teraz pod strażą, patrząc na swoich pogromców gorejącymi jeszcze oczami. — Moje królestwo i mój naród są uratowani. Teraz mieszkańcy wrzosowisk przyjdą do mnie tysiącami, i kiedy Rzym ruszy ponownie, napotka jednolity naród na swej drodze. Jestem jednak bardzo zmęczony. Co z Kullem? — Oczy i umysł miałem zamroczone walką — odparł Cormac. — Zdawało mi się jednak, że widziałem go znikającego jak duch, w blasku zachodzącego słońca. Poszukam jego ciała. — Nie szukaj — rzekł Bran. — Ze wschodzącego słońca się wynurzył, w zachodzące odszedł. Przybył do nas z daleka przez wieczyste mgły i tam też wrócił. Wrócił do własnego królestwa. Cormac odwrócił się. Zapadła już noc. Gonar stanął przed nim niczym białe widmo. — Do swego własnego królestwa — powtórzył jak echo czarownik. — Czas i przestrzeń są niczym. Tak, Kull powrócił do swego własnego królestwa, do własnej korony i własnych czasów. — A więc był duchem? — Czy nie poczułeś uścisku jego dłoni? Nie słyszałeś głosu, — nie widziałeś, że krwawił, że jadł, pił, śmiał się? Że zabijał? Cormac nadal stał jak w transie. — Jest więc możliwe, by człowiek przybył z jednego wieku do innego wraz ze swym orężem i ciałem… więc był śmiertelny, tak samo jak we własnych czasach… Czy Kull jest martwy? — Zmarł sto tysięcy lat temu, według naszej miary — odparł Gonar. — W swoim własnym czasie, nie zabiły go miecze Rzymian. Czyż nie słyszeliśmy zresztą legend o tym, jak to król Valuzji odbył podróż do dziwnego kraju, leżącego poza czasem czy w przyszłości, gdzie stoczył wielką bitwę? Właśnie wzięliśmy w niej udział. Sto tysięcy lat temu, czy dzisiaj… Sto tysięcy lat temu, lub przed chwilą, Kull, władca Valuzji, podniósł się ze swego, jedwabiem obitego łoża w sekretnej komnacie swego zamku, i z uśmiechem oznajmił pierwszemu Gonarowi: — Miałem zaiste dziwny sen. Podążyłem w przyszłość i walczyłem u boku króla dziwnego ludu. Wielki czarownik bez słowa uśmiechnął się i wskazał na zakrwawiony miecz i podartą kolczugę, osłaniającą pokryte ranami ciało władcy. Sam Kull zaś, już w pełni obudzony, poczuł zmęczenie i ból krwawiących ran. Zamilkł i w ciszy zastanawiał się, czy to było możliwe i co mu się właściwie przytrafiło. Wiedza Nieskończoności jest niedostępna nawet władcom, Kull zrozumiał z wyjaśnień Gonara niewiele więcej, niż ty możesz pojąć z moich słów. — A więc przeżył, mimo ran. I powrócił do mgieł i ciszy swych stuleci. Cóż, on uważał nas za sen, my jego za ducha. Wydaje się, że życie jest spleceniem duchów, snów i iluzji. Tak widzę i nasze dzieło — królestwo, które dziś się narodziło z żelaza i rzezi w tej dolinie, jest równie nietrwałą rzeczą, jak piana niesiona na morskiej fali. FRAGMENT FRAGMENT Szare niebo zbiegło się na horyzoncie z rozległym pustkowiem. Wysokie, suche trawy falowały pod naporem zimnego wiatru. Nawet najdrobniejszy ruch nie mącił panującego tu spokoju. Chociaż, w samym centrum pustkowia poruszyła się samotna postać — wysoki i szczupły mężczyzna. Doskonale wtapiał się w otoczenie, podobnie dziki i niesamowity. Jego kolczuga była podarta, na hełmie widniały rogi. Oblicze, mocno posępne, otaczały długie, żółte włosy. Nagle obrócił się i położył rękę na mieczu. Spoza bezlistnych drzew opodal wyszedł inny człowiek. Obserwowali się uważnie, napięci i gotowi na wszystko. Nowo przybyły jeszcze bardziej pasował do krajobrazu: jego wysmukłe ciało zdradzało nieujarzmioną dzikość. Był średniego wzrostu, miał szerokie ramiona. Przypominał wilka. Sylwetka sugerowała sprawność i sprężystość ruchów. Twarz miał ciemną, nieodgadnioną, z oczami błyszczącymi jak kawałki czarnego lodu. Również, tak jak poprzednik, nosił hełm i kolczugę. On też przemówił pierwszy. — Pozdrawiam cię, nieznajomy. Jestem Partha Mak Othna. Pełnię misję na zlecenie mojego plemienia i niosę słowa przyjaźni od Brana Mak Morna, króla Piktów, dla wodzów Czerwonych Bród. Słuchający tych słów wyraźnie się odprężył i uśmiech rozjaśnił jego twarz. — Pozdrawiam cię, dobry panie. Nazywają mnie Thorwald Rębacz i jeszcze wczoraj byłem dowódcą „Długiego Węża” z załogą Wikingów. Sztormy zepchnęły nasz statek na skały i z całej załogi tylko ja ocalałem. Błądzę teraz w poszukiwaniu Caitheneis. Obaj uśmiechnęli się i kiwali potakująco głowami, lecz każdy uważał, że ten drugi kłamie. — A zatem, moglibyśmy iść dalej razem — stwierdził Pikt — lecz moja droga prowadzi na zachód, a twoja na wschód. Thorwald stał i oczekiwał, że Pikt oddali się i zniknie z oczu. Oparty na mieczu śledził jego sylwetkę i dostrzegł, jak tamten pozdrowił go jeszcze dłonią. Norman odwzajemnił gest, a kiedy odchodzący zniknął zupełnie, Thorwald skierował się na wschód, żwawo poruszając długimi nogami i stawiając zamaszyste kroki. Człowiek, który przedstawił się jako Partha Mak Othna, nie uszedł daleko, kiedy nagle obrócił się i ukrył między bezlistnymi drzewami. Czekał tak przyczajony, z mieczem w dłoni. Szare chmury przepływały w górze, wiatr targał trawy, lecz szlak pozostawał martwy. W końcu uniósł się i powiódł dookoła czarnymi oczami. Daleko, na wschodzie, zauważył maleńką postać rysującą się na tle mrocznych wzgórz. Czarnowłosy wędrowiec wzruszył ramionami i nie zatrzymując się dłużej ruszył w dalszą drogę. Kraina stawała się coraz bardziej dzika. Szlak wiódł między wzgórzami pokrytymi zwykle tylko zeschłą, brązową trawą. Po lewej stronie szare morze przelewało się na skałach, atakowało przylądki, po prawej zaś wznosiły się ponure, ciemne góry. Dzień dochodził już kresu i mocny wiatr od morza pchał chmury ku lądowi. Chylące się ku zachodowi słońce kładło swój karmazynowy blask na szerokie wody oceanu, kiedy wędrowiec dotarł do wysoko wyniesionego przylądka i ujrzał siedzącą na szerokiej skale kobietę. Jej czerwone włosy rozwiewał wiatr. Przyciągnęła jego uwagę, jak magnes przyciąga żelazo. Siedziała tam, obojętna na chłód wiatru, a jedynym jej strojem była lekka szata sięgająca kolan. Ramiona miała odkryte, na stopach dojrzał skórzane sandały. U pasa wisiał krótki miecz. Była prawie tak wysoka, jak przyglądający się jej mężczyzna, miała w sobie coś, co czyniło ją bardzo kobiecą. Uroku dodawały włosy czerwone jak zachód słońca oraz oczy, zimne i dziwnie magnetyzujące. Rzymianie, uznający własne kanony piękna, z którymi liczono się na całym świecie, nie nazwaliby jej piękną, było jednak w tym widoku coś urzekająco dzikiego, co przyciągało oczy Pikta. Jej oczy odwzajemniały spojrzenie, lecz pozostawały beznamiętne. — Co cię tu u diabła sprowadza, karmicielu kruków? — spytała nieprzyjemnym tonem. Pikt rzucił jej krzywe spojrzenie; wyraźnie nie spodziewał się takiego przyjęcia. — A ty co tu robisz, dziewko? — odpowiedział pytaniem. — To moja ziemia — odparła i powiodła dookoła mocnym biały ramieniem. — Ten ląd zamieszkuje mój lud, nikomu nie podległy. Mam zatem prawo wypytywać intruzów. Co tutaj robisz? — Nie leży w moim zwyczaju tłumaczenie się każdej dziewce z moich poczynań — mruknął wojownik ze zniecierpliwieniem. — Kim jesteś? — jej włosy wspaniale błyszczały w znikającym blasku słońca. — Partha Mak Othna. — Kłamiesz! — wstała i podeszła do niego, patrząc mu prosto w oczy. — Przybyłeś tutaj szpiegować! — Moi ludzie nie zadzierają z Czerwonobrodymi — odburknął. — Któż może wiedzieć, co przeciw komu knujecie, kogo zaatakujecie następnego? — zapytała, a jej oczy dziwnie błysnęły. — Powinieneś zmierzyć się ze mną — powiedziała. — Nie odejdziesz stąd, dopóki mnie nie pokonasz. Zawarczał z dezaprobatą i chciał już odejść, lecz złapała go . za pas i zatrzymała z zadziwiającą siłą. — Boisz się mnie, czarny zabijako — zadrwiła. — Czy Piktowie są aż tak zastraszeni przez imperatora, że boją się walczyć nawet z kobietami Czerwonych Ludzi? — Puść mnie, dziewko — warknął — zanim stracę cierpliwość i zrobię ci krzywdę. — A zrób mi krzywdę, jeśli potrafisz! — odcięła się, z nagła napierając na niego całym ciężarem, aż stracił równowagę. Zupełnie nie przygotowany na taki obrót sprawy wojownik zwalił się z nóg w sposób, który nie mógł przynieść mu chluby. Posypały się nań ciosy zadawane przez jej białe ręce. Klnąc straszliwie, próbował odepchnąć ją od siebie, lecz była jak drapieżna kotka i prawie dopięła swego. Jednakże niezwykła siła pozwoliła mu wreszcie odrzucić ją do siebie i stanąć na równe nogi. Ona jednak nie tracąc animuszu, chwyciła go ponownie za pas i spróbowała na powrót przewrócić. Tracąc ze zdenerwowania kontrolę nad sobą, Pikt podniósł ją za włosy i grzmotnął w twarz otwartą dłonią. Padła bez zmysłów u jego stóp. Odwrócił się, zdegustowany, i otrzepał pył z ubrania, potem raz jeszcze zerknął na nieruchomy kształt dziewczyny i zastanowił się. Przyklęknął obok, uniósł jej głowę i wlał w rozchylone usta wodę ze swego bukłaka. Rozwarła oczy i potrząsnęła głową. Spojrzała na niego już w pełni przytomna. Wówczas puścił jej głowę, pozwalając by niezbyt delikatnie opadła na kamienie. Sam wstał i przypiął z powrotem bukłak. Przykucnęła i popatrzyła na niego. — Pokonałeś mnie — powiedziała cicho. — Co teraz ze mną uczynisz? — Powinienem sprać ci tyłek płazem miecza — dociął jej. — To niemały wstyd dla wojownika, dać się namówić do walki z kobietą. Wstyd i dla kobiety, która próbuje bawić się w męskie rzemiosło. — Nie jestem zwykłą kobietą — odparła. — Kształtowały mnie mrozy, wiatry i szare wody tęgo dzikiego kraju. TYGRYSY MORZA TIGERS OF THE SEA I — Tygrysy morza! Ludzie o sercach wilków, łupieżcy z ognia i żelaza! Karmiciele kruków, których jedyną przyjemnością jest mord i śmierć! Giganci, którym śmiertelna pieśń miecza jest milsza od miłosnej pieśni dziewczęcia! Cień zakrył zmęczone oczy króla Gerintha. — Nic to nowego dla mnie. Całymi latami właśnie tacy napadali i zabijali moich ludzi, jak oszalałe z głodu wilki. — Weź pierwszą lepszą stronę z pism. Cezara — odparł Conal, minstrel. — Czyż nie pisze on, jak posyłali wilka przeciwko wilkowi? Tak podbili naszych przodków, którzy wtedy również byli wilkami. — A teraz podobni są raczej do owiec — z żalem w głosie odezwał się król. — W latach pokoju, trwającego pod panowaniem Rzymian, zapomnieli sztuki wojowania. A gdy nie ma już Rzymu, my walcząc o życie, nie umiemy nawet chronić naszych kobiet przed napastnikami. Conal odstawił szklany puchar i pochylił się nad rzeźbionym stołem. — Wilk przeciwko wilkowi! — krzyknął. — Mówiłeś mi, choć sam dobrze wiem o tym, że nie możemy odesłać oddziałów nadgranicznych do poszukiwania twej siostry. I nie moglibyśmy, nawet gdybyśmy wiedzieli, gdzie szukać księżniczki Heleny. Musisz więc wynająć innych, a ci, których właśnie ci opisałem, są równie odważni i dzicy jak Anglowie, którzy nas napadli. Oni są najlepsi w takich sprawach. — Tylko czy pójdą przeciwko swoim i to jeszcze pod wodzą Bryta? — zastanowił się król. — I czy mnie nie zdradzą? — Nawzajem nienawidzą się nie mniej niż my nienawidzimy ich. Poza tym możesz obiecać im nagrodę, o ile powrócą z księżniczką. — Opowiedz mi o nich — nakazał Gerinth. — Wódz — Wulfhere Hawsaklirfr, to rudobrody olbrzym, podobnie jak pozostali z jego rasy. Na swój sposób jest sprytny, ale przewodzi głównie dzięki umiejętności walki. Najchętniej walczy przy pomocy ciężkiego topora osadzonego na długim drzewcu, posługuje się nim z taką łatwością, jakby to była zabawka, a tarcze i czaszki przeciwników rozbija niczym szkło. Gdy zbryzgany krwią, ze zwichrzoną brodą i ogniem w oczach wbija się w szeregi wrogów, unosząc nad nimi swój topór, wtedy niewielu ma odwagę stawić mu czoła. Tam jednak, gdzie potrzeba prawdziwego sprytu, zdaje się na swoją prawą rękę. Jest nią śliski jak wąż i znany nam od dawna Celt z Erin, Cormac Mac Art, zwany też Wilkiem. Kiedyś przewodził irlandzkim piratom napadającym wybrzeża Galii i Hiszpanii, a nawet na samych Wikingów. Gdy wybuchła wojna domowa wśród jego pobratymców, przyłączył się do Wikingów, ściślej — do Jutów, z tej bowiem nacji jest Wulfhere i jego kompani. Cormac to typowy Celt: wysoki i muskularny, przypominający dzikiego kota. Jego ulubioną broń stanowi miecz i słynie on z wielkiej sztuki fechtunku. Wikingowie jej nie posiadają, ich walka na miecze to raczej młócka. Zresztą, w tym świecie, gdzie zapomniano niemal zupełnie o kunszcie rzymskich fechmistrzów, Cormac to nadzwyczajne zjawisko. Mówią, że w walce jest spokojny, ale bardzo groźny. Dlatego właśnie nazywają go Wilkiem. Niekiedy jednak ogarnia go furia, czyniąca go straszliwszym od Wulfhere. Ci, którzy odważą się zmierzyć z Wikingiem, cofają się przed Celtem. — I mógłbyś ich dla mnie znaleźć? — zapyta! Gerinth. — Panie, oni są w zasięgu ręki — w samotnej zatoczce na zachodnim wybrzeżu naprawiają swoją łódź. Robią, co mogą, by była w najlepszym stanie, gdy wyruszą na Anglów. Wulfhere ma tylko jeden okręt, lecz porusza się błyskawicznie. Przy tym jego ludzie są tak zażarci, że wszyscy boją się ich bardziej niż innych, atakujących kilku setek. Uwielbia on walkę i sądzę, że jeśli tylko nagroda będzie dostatecznie wysoka, zrobi to, czego oczekujemy. — Cokolwiek zechce, obiecaj mu. Porwano nie tylko księżniczkę; przede wszystkim porwano moją miłą siostrę! — twarz władcy pozwalała domyślać się, jak wielki żal go trapi. — Zdaj się na mnie — odparł Conal, po czym napełnił puchar winem. — Wiem, gdzie ich znaleźć i jak z nimi rozmawiać, ale muszę mieć najpierw królewskie słowo, że mogę przyrzec Cormacowi, iż spełnimy każde jego życzenie. On jest najbardziej podejrzliwy ze wszystkich. Gerinth skinął głową. Wiedział, że minstrel chadza własnymi ścieżkami, a również i o tym, że choć w większości spraw jest zatrważającym ignorantem, to przecież w tych przez siebie wybranych okazuje się zawołanym znawcą. Jego spryt jednakowo był błogosławiony i przeklinany, a talent, z jakim władał harfą, otwierał mu drzwi, które nie ustąpiłyby pod toporem. Tam, gdzie ginęli waleczni wojowie, on przechodził cało, a jego konszachty z Wikingami były zgoła legendarne. Całkowicie ufał minstrelowi. II Wulfhere przeczesywał palcami rudą brodę i mamrotał zamyślony. Był potężnie zbudowany, a przez rogaty hełm zdawał się jeszcze wyższy. Odwrócił się, by zadać pytanie siedzącemu obok śniademu, gładko wygolonemu mężczyźnie. Człowiek ten był rosły, nie tak masywny jak Wulfhere, za to z pewnością zwinniejszy. Nie nosił na wzór Wikingów złotych ozdób i jego hełmu nie wieńczyły rogi, lecz końska kita, podobna do jego własnych czarnych, równo przyciętych włosów. Cormac Mac Art, bo on to był, nie odpowiedział Wulfhere. Jego zimne, szare oczy patrzyły prosto w oczy Conala. Ten nie miał harfy ani miecza. Z nieprzeniknionym wyrazem subtelnej twarzy patrzył w ponure i poznaczone bliznami oblicze Celta. — Ufam ci tak samo, jak każdemu napotkanemu mężczyźnie — odezwał się Cormac — ale twoje słowa mi nie wystarczają. Skąd mam wiedzieć, że nie jest to wybieg, zmierzający do wysłania nas na poszukiwanie czegoś, co nie istnieje, albo wprost w objęcia wrogów? Mamy do załatwienia małą sprawę na wschodnim wybrzeżu Brytanii… — To, co wam proponuję, bardziej się opłaci niż jakieś pirackie łupy — przerwał mu minstrel. — Jeśli pójdziesz ze mną, zaprowadzę cię do kogoś, kto powinien cię przekonać. Ale możemy iść tylko we trzech: ty, Wulfhere i ja. — Pułapka — warknął Jut. — Conal, zawiodłem się na… — Nie, Wulfhere. — Cormac potrząsnął głową i uważnie popatrzył na minstrela. — Jeśli to ma być pułapka, to on znajdzie się w niej razem z nami, a o to go nie posądzam. — Jeśli wierzysz mi w tej sprawie, to dlaczego nie w pozostałych? — Różnicą jest to, że tu chodzi o życie moje i Wulfhere, a reszta dotyczy całej załogi. Mam wobec nich obowiązek sprawdzenia wszystkiego. Nie sądzę, żebyś kłamał, lecz sam mogłeś zostać oszukany. — Chodźcie więc, zaprowadzę was do kogoś, komu uwierzycie bez zastrzeżeń. Cormac poprawił hełm i wstał. Wulfhere, choć nadal z powątpiewaniem potrząsał głową, wykrzykiwał rozkazy siedzącym przy ognisku Wikingom. Jedni akurat gotowali sobie posiłek, inni grali w kości, jeszcze inni oporządzali wyciągniętą na brzeg łódź. Wokół rozciągał się las, osłaniający tę dziką okolicę i czyniący ją idealnym miejscem dla pirackich spotkań. — Wszystko już prawie gotowe — mruknął Wulfhere spoglądając na drakkar. — Rano moglibyśmy być na morzu. — Powoli — poradził mu Celt. — Jeśli ten ktoś nas nie przekona, to zawsze możemy wrócić i odpłynąć. — A i owszem, jeśli wrócimy. — Conal wiedział, że tu jesteśmy. Gdyby chciał nas wydać, to już dawno mógł przyprowadzić królewskich jeźdźców czy łuczników. Sądzę jednak, że ma ochotę dobić z nami uczciwego targu, jak zresztą zwykle bywało. Nie ufam tylko temu, kto za nim stoi. Opuścili już zatokę i szli przez las. Teren gwałtownie się tu wznosił, więc wkrótce znaleźli się między pojedynczymi drzewami rosnącymi wśród potężnych skał. Gdy obeszli strome urwisko, ujrzeli wysokiego mężczyznę. Był sam. Okryty purpurową opończą opierał się o nadmorski dąb. Conal podszedł do niego i dał znak towarzyszom, by uczynili podobnie. Wprawdzie nie można było odgadnąć jego myśli, jednak Wulfhere mocniej ujął topór i podejrzliwie rozglądał się na boki, może oczekując, że z ukrycia wyskoczy horda zbrojnych. Zatrzymali się przed milczącą postacią. Conal zdjął czapkę. Mężczyzna podniósł zasłaniający mu twarz kaptur… Opanowany Celt cofnął się. — Na krew bogów, król Gerinth! Ani on, ani Wulfhere nie kwapili się do przyklęknięcia. Nie uznawali przecież żadnej władzy nad sobą. Jednak zachowywali się z szacunkiem, ponieważ też żywili podziw dla tego władcy, który mimo wiecznie nie sprzyjającym okolicznościom potrafił dzięki swojemu rozumowi na całe lata powstrzymać marsz Sasów ku Zachodniemu Morzu. Ciemne włosy Gerintha wskazywały na domieszkę krwi rzymskiej, a w szlachetnych rysach i łagodnych szarych oczach znać było ślady wielowiekowej cywilizacji startej przez napierających barbarzyńców. Uosabiał ostatnie dziedzictwo pogrążającego się w krwawej otchłani Imperium Rzymskiego. Obaj piraci, choć wrodzy Rzymowi i wszystkiemu, co rzymskie, potrafili cenić odwagę. Wiedzieli, że poddani Gerintha byli coraz mocniej przypierani do muru. Mimo to walczyli i zachowywali dawną kulturę; bogowie Rzymu padli pod nożami Gotów i Wandalów, barbarzyńcy panoszyli się w pałacach opuszczonych przez Cezarów, o których już mało kto pamiętał. Tylko ci zromanizowani Celtowie na swojej dalekiej wyspie utrzymywali tradycje zniszczonego Imperium. — Oto oni, Wasza Wysokość — wskazał przybyłych Conal. Gerinth podziękował mu zaiste królewskim skinieniem głowy. — Pragną z twych własnych ust usłyszeć to, co już im powiedziałem. — Przyjaciele — król mówił cicho — przyszedłem prosić was o pomoc. Moja siostra, Helena, nie mająca jeszcze dwudziestu lat, została porwana. Nie wiem, kto to zrobił, ani jakim sposobem. Pewnego ranka pojechała do lasu w towarzystwie przewodnika i służebnej i już więcej nikt jej nie widział. Było to podczas jednego z tych coraz rzadszych okresów, gdy nasze granice są spokojne. Szukaliśmy księżniczki, ale znaleźliśmy tylko okrutnie zmasakrowane ciało przewodnika. Nieco dalej od tej małej polanki w głębi lasu znaleziono ich samopas chodzące konie. Dziewcząt jednak nie udało się odszukać, mimo dokładnego przeczesania całego królestwa, zaginął po nich wszelki ślad. Nasi szpiedzy, wysłani między Sasów i Anglów, także niczego nie dostrzegli. Uznaliśmy więc, że padły łupem jednej z nawiedzających nasze wybrzeża pirackich watah. Jeśli mamy odnaleźć księżniczkę, musimy prowadzić poszukiwania na morzu. To jednak jest niemożliwe — nie mamy statków. Ostatki floty utraciliśmy w bitwie z Sasami o Kornwalię. Ale nawet gdybyśmy je mieli, to nie moglibyśmy nikogo wysłać, jako że od wschodu zagrażają nam Anglowie, a od południa kruki Cerdica. Dlatego zwracam się do was. Nie mogę wam powiedzieć, gdzie należałoby prowadzić poszukiwania. Proszę was, w imię boskie, przeszukajcie krańce świata’, a jeśli ją odnajdziecie, to przywieźcie i wyznaczcie swą cenę. Wulfhere wymownie spojrzał na Cormaca. Jak zwykle znaczyło to, że sprawa wymaga przemyślenia i ktoś musi się tym zająć. Celt stwierdził, że byłoby lepiej, gdyby warunki zostały ustalone wcześniej, zanim wyruszą. — Zgadzacie się? — radość brzmiała w głosie władcy. — Nie spieszmy się — ostudził go Cormac. — Najpierw się dogadajmy. Zadanie nie jest łatwe: szukać mamy dziewczyny, a wiemy o niej tylko tyle, że została porwana. Co będzie, gdy wrócimy z niczym? — I tak was nagrodzę. Złota mam dosyć… gdybym tylko mógł zamienić je na wojowników! Ale przykład Vorotigerna jest dostateczną przestrogą. — Jeśli przywieziemy ci ją, żywą czy martwą, dasz nam sto funtów czystego złota i po dziesięć za każdego człowieka, którego stracimy. Jeśli zaś nie odnajdziemy jej, wtedy zadowolimy się tylko nawiązką za każdego zabitego. Nie jesteśmy trzęsącymi się nad pieniędzmi Sasami. Pozwolisz nam też naprawić łódź w jednej z zatok, a również dostarczysz nam wszystkiego, co do naprawy niezbędne i uzupełnisz nasze zapasy. Zgadzasz się? — Macie moje słowo i moją rękę. Cormac poczuł nerwowy uścisk długich palców Gerintha. — Kiedy odpłyniecie? — Gdy tylko wrócimy do zatoki. — Będę wam towarzyszył — odezwał się znienacka Conal. — Zresztą, jest jeszcze ktoś, kto chce się z wami zabrać. Gwizdnął i omal nie stracił głowy. Dźwięk ten zbyt przypominał sygnał do ataku i piraci nie mogli nań nie zareagować. Wnet uspokoili się, gdyż od strony lasu nadchodził samotny człowiek. — To jest Marcus, ze szlachetnego brytyjskiego domu — powiedział Conal. — Jeśli nie macie nic przeciwko jego obecności, będzie nam towarzyszył. Młodzieniec bez wątpienia był przystojny. Smagła twarz i czarne włosy wskazywały, że jego ród pochodzi z Południa. Był uzbrojony, nosił kolczugę i hełm legionisty. — Modliłem się, byście pozwolili mi towarzyszyć. Wojna nie jest dla mnie nowością, a bezczynne oczekiwanie na wieści byłoby gorsze niż śmierć. — Chodź, jeśli chcesz — powiedział Wiking. — Zanosi się na to, że będziemy potrzebować wszystkich mieczy, jakie tylko się uda znaleźć. Królu, czy nie ma najmniejszego podejrzenia, kto mógł porwać księżniczkę? — Nie. Znaleźliśmy tylko jedną rzecz, której normalnie nie znajduje się w lesie. Oto ona. Podał wodzowi grot strzały. Cormac dokładnie go obejrzał. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, tylko oczy rozbłysły się w jednej chwili. Po czym rzucił jedno bardzo dziwne zdanie: — Mimo wszystko nie ogolę się dzisiaj. III Wiatr wypełniał żagiel drakkara, ucichł plusk wioseł, podkreślający rytm żeglarskiej pieśni. Cormac Mac Art stał w pełnej zbroi na rufie, a wiatr rozwiewał koński ogon zdobiący jego hełm. Opodal, wsparty na toporze, stał Wulfhere i wykrzykiwał swoim ludziom rozkazy. — Cormac — odezwał się po chwili — kto jest królem Brytanii? — A kto jest władcą Hadesu, gdy Pluton idzie na spacer? — pytaniem na pytanie odpowiedział Celt. — Nie pleć mi tu rzymskich bajek — burknął rozdrażniony Wulfhere. — Rzym władał Brytanią jak Pluton Hadesem, gdy nie ma już Rzymu, pomniejsze demony biją się o władzę. Legiony zostały wycofane z osiemdziesiąt lat temu, wtedy gdy Alaryk ze swoimi Gotami szykował się do szturmu na stolicę Imperium. Vortigern został, a właściwie zrobił się królem Brytanii. Szukając pomocy przeciw Piktom wynajął Hengista i Hasa razem z ich Jutami. Za nimi poszli Sasi i Anglowie, nie tylko przeciw Piktom. Vortigern upadł. Teraz Brytania jest podzielona na trzy celtyckie królestwa: Wschodnie wybrzeże trzymają piraci i wolno lecz uparcie posuwają się na zachód, Południową Damnonią i ziemiami aż do Cear Odan włada Uther Pendragon. Królestwo środkowe, od granicy z Damnonią aż do Gór Cumbiańskich, ma Gerinth. Na północ od jego ziem znajduje się teren zwany przez Brytów Strath–Clyde. To są włości króla Cartha. Tamtejsi mieszkańcy są najdziksi, gdyż wielu pochodzi z osad nigdy przez Rzymian nie podbitych. Cały kraj jest wymarzonym terenem dla złodziei i rabusiów, gdyż trzej królowie rzadko pozostają ze sobą na pokojowej stopie. Dodawszy do tego obłęd Uthera i dzikość Gartha, z całą pewnością, gdyby nie rozdzielający ich Gerinth, skoczyliby sobie obaj do gardeł i mielibyśmy tu wcale burzliwą wojnę domową. Gdyby to było wszystko… ale jeszcze w ustawicznej wzajemnej wojnie pozostają Jutowie, Anglowie i Sasi, ściągający coraz nowe siły z kontynentu. — O tym sam wiem dobrze. Wielu z nich sam wysłałem do Midgaard. Któregoś pięknego dnia przyjdą tu moi i zabiorą dla siebie całą Brytanię! — oświadczył Jut. — Ta ziemia jest warta walki — potwierdził Celt. — A co sądzisz o tych dwóch, których zabraliśmy na pokład? — Conala znam od dawna, może swoją harfą wyrwać mi serce albo zmienić w niedorostka. Wiem też, że nie gorzej posługuje się mieczem. A Rzymianin… cóż, wygląda na niezgorszego żołnierza. — Jego przodkowie przez trzy stulecia dowodzili brytyjskimi legionami, a wcześniej walczyli pod Cezarem w Italii i Galii. To właśnie resztki rzymskiej strategii dotąd pomagały brytyjskim rycerzom powstrzymywać Sasów. A co sądzisz o mojej brodzie? — Cormac pogładził szczecinę porastającą szczęki. — O ile nie walczyliśmy ani nie uciekaliśmy przez parę dni, to nigdym nie widział cię zarośniętego. Nie masz czasu oskrobać sobie gęby? — Jeszcze trochę, a moje blizny nie będą widoczne — uśmiechnął się Cormac. — Nic nie wpadło ci do łba, gdym kazał skierować się ku dalriadyjskiej Arze? — A co miało wpaść? Pomyślałem, że u tych dzikusów Szkotów zaciągniemy języka. Już się przyzwyczaiłem, że masz swój rozum w tym, co robisz — wódz wzruszył ramionami. — Tylko jeden lud na tych wyspach używa takich strzał — Celt pokazał ją. — Kaledońscy Piktowie, którzy przed Celtami władali tą ziemią. Używali tych grotów w czasach kamienia i używają ich jeszcze teraz; sam to widziałem, gdy walczyłem pod królem Golem z Dalriadii. Był taki czas, zaraz po wyjściu legionów z Brytanii, że Piktowie rzucili się, by zagarnąć południowe wybrzeże. Zostali odparci przez Jutów, Sasów i Anglów. Teraz Garth oddziela ich od ziem Gerintha i to od tak dawna, że już wszyscy o tym zapomnieli. — Myślisz, że oni porwali księżniczkę?! Ale jak… — Tego dopiero trzeba się dowiedzieć i dlatego płyniemy do Ary: Szkoci i Piktowie walczyli i razem, i przeciw sobie przeszło sto lat. Teraz mają pokój, więc Szkoci powinni wiedzieć, co się dzieje w Mrocznym Imperium, jak nazywają królestwo Piktów. I zaiste, jest ono mroczne i straszne. Zrozumienie tej starej rasy jest ponad nasze siły. — Złapiemy więc Szkota i pogadamy z nim na gorąco! — Nic z tego. — Cormac potrząsnął głową. — Zejdę na brzeg i przepytam. To moi współplemieńcy. — Dzięki czemu, jeśli tylko cię rozpoznają, zostaniesz powieszony na najwyższym drzewie w okolicy. Nie mają przecież powodów, żeby cię kochać. Walczyłeś wprawdzie pod Golem, ale od tamtych czasów napadałeś na nich tyle razy, że… Zresztą nie tylko ty, nam to też parokrotnie się zdarzyło. — Właśnie dlatego zapuściłem brodę! — roześmiał się Cormac. IV Nad poszarpanym zachodnim wybrzeżem Kaledonii zapadła noc. „Kruk” stał na kotwicy w północnej części posępnej i dzikiej zatoki, tuż pod stromym zboczem. Cormac skierował go tu pod osłoną ciemności. Wieloletnie doświadczenie — wszak wszystkie wyspy Zachodniego Morza były świadkami jego czynów — pomogło mu ominąć rafy. — Teraz — oświadczył — idę na ląd. — Pozwól iść i mnie — prosił Marcus. — Twój wygląd i mowa zdradziłaby nas obu. Ty, Conal, również nie możesz iść. Wiem, że twojej harfy słuchali szkoccy królowie, ale prócz mnie ty jeden znasz to wybrzeże. I jeśli nie wrócę, będziesz musiał wszystkich stąd wyprowadzić. Celt zmienił się — krótka broda maskowała rysy twarzy. Założył okrągły hełm i płytkową kolczugę dalriadyjską. — Cóż, stary wilku — zwrócił się do Wulfhere — nic nie mówisz, ale widzę, jak ci się ślepia świecą. Chciałbyś mi towarzyszyć? Z pewnością, na brzegu najgoręcej powitano by tego, który wielokrotnie palił tutejsze wioski i zatapiał łodzie. — Szkoci tak nas lubią, że moja ruda broda wystarczyłaby, żeby mnie powiesili bez pytania. Ale to nieważne i gdybym nie był kapitanem tej balii, nie puściłbym cię samego. Przecież jesteś pustogłowym durniem! Cormac roześmiał się: — Czekaj na mnie do świtu, nie dłużej. Po czym opuścił się z nadburcia i skierował ku brzegowi. Mimo obciążającej go zbroi płynął swobodnie. Wypatrzył miejsce, gdzie skały nie opadały prosto do wody; tam też wyszedł na brzeg. Wprawdzie pomysł wspinaczki w tym miejscu każda rozsądna kozica poddałaby poważnej krytyce, ale Cormac nie miał ani czasu, ani ochoty na nadkładanie drogi. Wspinał się więc, aż wreszcie znalazł się na szczycie i wzdłuż niego dotarł do bardziej przystępnej części lądu. Dalej maszerował po łagodnym stoku. Kierował się na południe, gdzie odległe światełka zwiastowały Arę — jego cel na tej niegościnnej ziemi. Nie przeszedł ani sześciu kroków, gdy posłyszał za sobą lekki stukot; natychmiast odwrócił się z bronią w pogotowiu. Za nim majaczyła potężna postać. — Hunt! — Co, do wszystkich diabłów… — Wulfhere obawiał się, żeby ci się, co nie przytrafiło i wysyłał mnie za tobą. Cormac długo i ze smakiem przeklinał i wodza, i współtowarzysza, choć wiedział, że nic to nie pomoże. Hunt znany był z tego, że lubi milczeć i wysłucha wszystkiego z kamienną twarzą. Lotność umysłu tego osiłka została wyraźnie osłabiona licznymi otrzymanymi niegdyś ranami głowy, był jednak dzielnym rębajłą, a poza tym, jako przyboczny wodza, ślepo wykonywał jego rozkazy. Cormac przerwał więc orację i ostrzegł tylko Hunta, że dla dobra ich obu nie powinien leźć do wsi, lecz ukryć się za murami. Szli cicho i niezbyt szybko. Cormac obawiał się, że mogą natknąć się na zbrojnych wychodzących lub wracających do osady. Szczęście jednak dopisało i doszli do skraju lasu nikogo nie spotkawszy. Znaleźli się o strzał z łuku od otaczających wieś murów. — Ukryj się tu — przypomniał Cormac — i pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do wsi. Jeśli usłyszysz coś podejrzanego, czekaj, póki nie zostanie godzina do świtu. Jeśli wtedy nie wrócę, gnaj do Wulfhere. Rozumiesz? Hunt skinął głową i znikł między drzewami, a Cormac ruszył ku osadzie. Arę zbudowano na brzegu małej zatoki; od lądu osłaniał ją wysoki mur. Za nim widniały dachy prostych domostw i wyciągnięte na brzeg łodzie, służące Szkotom do wypadów przeciw Brytom i Sasom albo do podróży do Valstern po zapasy. Ara była raczej obozem wojskowym niż wsią i nie była miejscem zbyt okazałym, jako że ciągłe walki toczone od wieku ze wszystkimi dookoła, nie stwarzały mieszkańcom warunków do rozwijania kultury. Raczej nawet cofnęli się pod tym względem. Zachowali tylko bojową furię swoich przodków. Cormac był jednym z tych ludzi, urodził się bowiem w Connacht. Jednak w żadnym stopniu nie poczuwał się do tego pokrewieństwa. Spędził wśród nich zbyt wiele czasu, by zarazem nie lekceważyć ich prymitywizmu i nie cenić zalet żołnierskich. Zbliżył się teraz do bramy i nie czekając, aż dostrzegą go strażnicy, zaczął wrzeszczeć. Dobrze wiedział, że Szkoci najpierw biją, a potem sprawdzają, kto dostał. Jakiś ochrypły głos przykazał mu stać spokojnie. Oświetlono go pochodnią. On sam dostrzegł w jej świetle surowe, okolone rozwichrzonym zarostem twarze i wpatrzone w niego zimne oczy. — Ktoś ty? — Partha Mak Othna z Ulahalu. Przybywam służyć pod Eochaidhem Mak Alibe. — Jesteś mokry. — Byłoby cudem, gdybym nie był. Naszą łódź ścigali Sasi; zdaje się, że tylko ja uszedłem strzałom i falom. Dopłynąłem do brzegu uczepiwszy się złamanego masztu. — A co z Sasami? — Widziałem, jak ich żagiel znikł na południu. Możliwe, że popłynęli na Brytów. — A czemuż to straż nie zauważyła cię na brzegu? — Wylądowałem o milę stąd. Szedłem za światłami. Byłem tu już kiedyś i wiem, że to jest Ara, a tu właśnie chciałem się dostać. — To, co gada, ma sens — odezwał się jeden z wartowników. — Wpuśćcie go. Otwarto bramę i Cormac wszedł do obozu swych przysięgłych wrogów. Między chatami płonęły ogniska, wokół bramy zebrał się tłumek ciekawskich, którzy słyszeli rozmowę wartowników i przybysza. Przyglądały się mu dorodne, choć rozczochrane kobiety i na pół nagie dzieci. Zauważył, że każdy trzymał jakąś broń, nawet ledwie umiejące chodzić bąki ściskały w łapkach kamienie lub kawałki drewna. To było najlepszym znakiem dzikości życia — z pewnością ci malcy w razie potrzeby broniliby się jak dzikie kocięta. W końcu — czy sam nie był kiedyś taki? I nic też dziwnego, że nigdy Rzym nie pokonał takich wojowników. Nie obawiał się rozpoznania, podążając za zbrojnym prowadzącym go do największego budynku w osadzie, zapewne domu wodza. W Kaledonii nie było czasu na elegancję, toteż pałac króla okazał się zwykłą chatą, tyle że obszerniejszą od pozostałych. Cormac uśmiechnął się, porównując tę osadę z miastami, jakie widział. Ale nie wieże i mury tworzą miasto, lecz mieszkający w nim ludzie. Zaprowadzono go do przestronnego pomieszczenia. Kilkudziesięciu zbrojnych siedziało przy surowych stołach, wielu popijało ze skórzanych kubków. U szczytu największego stołu siedział znany mu sprzed lat król. Towarzyszył mu minstrel. Cormac bezwiednie porównał to kudłate stworzenie z wytwornym Conalem… — Synu Alibe, jest tu zbrojny mąż z Erin, który pragnie przyjąć u ciebie służbę. — Kto jest twym wodzem? — czknął kompletnie pijany Eochaidh. — Jestem wolnym wojownikiem — odparł. — Był jednak taki czas, gdy podążałem śladami Donn Ruath Mak Finna, księcia Ulahalu. — Siadaj i pij — powiedział król i poparł swoje zaproszenie niepewnym ruchem owłosionej ręki. — Potem pogadamy. Właściwie nie zwracano już uwagi na Cormaca. Paru Szkotów posunęło się tak, że mógł usiąść przy stole, ktoś podał mu napełnione naczynie. Bystre oczy Celta dostrzegły dwóch ludzi siedzących prawie naprzeciwko. Jednego już znał. — Sigul, normański renegat, znalazł schronienie między zaciekłymi wrogami własnego ludu. Na jego widok złość ogarniała Cormaca, ale spojrzenie jego sąsiada uspokoiło go. Na widok tego krępego, smagłego człowieka, bacznie go obserwującego, zapomniał o Sigulu. Pikt! Cormac zamierzał wciągnąć go w rozmowę i jakąś bajeczką skłonić, by jeśli coś wie na temat Heleny, zdradził mu to. Ale na to piktyjski dostojnik, bo chyba nikt inny nie mógłby siedzieć tutaj, był zbyt pijany. Ryczał sprośne piosenki, wybijając takt mieczem po stole, a jeśli milkł, to tylko po to, by wchłonąć w siebie niewiarygodną ilość piwa. Wszyscy tu byli pijani, prócz Sigula — ten bacznie obserwował gościa. Gdy Pikt akurat pił swoje piwo, a Cormac zastanawiał się, jak by go wciągnąć w rozmowę, minstrel zaczął jedną ze swoich dzikich pieśni. Nazywał w niej wodza Wilkiem z Alby, największym karmicielem kruków. Pikt zerwał się na równe nogi i walił kuflem w stół. Był już półprzytomny z przepicia; Piktowie normalnie używają lekkiego piwa i nie są przyzwyczajeni do takiej mikstury, jaką tu podawano. — To prawda — wrzeszczał bełkotliwie. — Eochaidh Mak Alibe jest wielkim wojownikiem, ale nie największym w Kaledonii. Kto jest większy niż zasiadający na starożytnym tronie Piktów król Brogar? A drugim jest Grulk? Ja jestem Grulk Odrąbywacz! W moim domu, w Grothgo, jest mata utkana ze skalpów Brytów, Anglów, Sasów i Szkotów też! Cormac niecierpliwie wzruszył ramionami, te pijackie przechwałki mogły sprawić, że jakiś nie mniej pijany i bardzo obrażony Szkot ubije krzykacza. Ale dalsza tyrada Pikta sprawiła, że ledwie zapanował nad sobą. — Kto — wydzierał się dalej Pikt — zagarnął piękniejszą kobietę niż Grulk? Pięciu nas było w lodzi i wiatr zniósł nas na południe, do ziemi Gerintha. Szukaliśmy świeżej wody, a zamiast niej znaleźliśmy w głębi lasu troje Brytów, chłopaka i dwie piękne niewiasty. Chłopaka ja sam zabiłem, bo rwał się do walki, a kobiety do łodzi i dalej na północ, do Grothga! — Zawył w uniesieniu. — Gdy stary Gonnar, kapłan najwyższy, spojrzał na tę, co zwała siebie Atlantą, krzyknął, że jest ona poświęcona bogu Księżyca, że nosi jego symbol na piersiach, który tylko on może dostrzec. I razem z tą drugą, Maricą, wysłał ją na Szetlandy, na wyspę Ołtarzy. To córka brytyjskiego wielmoży i będzie mile widziana przez Golkę! — Kiedy to było? — zapytał Cormac. — Odpłynęli trzy tygodnie temu. Jeszcze nie nadeszła noc Ofiary Księżyca… ale ty powiedziałeś, że ja kłamię… — Wypij i zapomnij o tym — burknął jeden z biesiadników i podał mu pełne naczynie. — Pikt chwycił je oburącz i zanurzył w nim twarz. Pił potężnymi haustami, a płyn ściekał na jego nagi tors. Cormac podniósł się. Wiedział już wszystko, czego potrzebował i nie sądził, żeby aż tak pijana kompania dostrzegła jego nagłe zniknięcie. Pomyślał, że będzie kłopot z przedostaniem się poza mur. Jednak nie mur stanowił tę przeszkodę — Sigul obchodził stół i zbliżał się ku niemu. — I co, Partha, tak szybko ugasiłeś pragnienie?? Nagłym ruchem zsunął mu hełm na tył głowy. Cormac wściekle odtrącił jego rękę, a Sigul triumfalnie zakrzyczał: — Eochaidh! Mężowie Kaledonii! Złodziej i kłamca jest między nami! Pijane towarzystwo gapiło się na niego w nagłym osłupieniu. — To jest Cormac al Clivin! — Sigul sięgnął do miecza. — Cormac Mac Art z bandy Wulfhere Harskalinfa! Cormac skoczył jak ranny tygrys. Błysnął metal i głowa Sigula potoczyła się pod nogi osłupiałych Szkotów. Już był przy drzwiach, gdy Szkoci dopiero powstawali z miejsc. Mężczyźni, którzy dostrzegli go, jak wybiegał z domu wodza, nie tracili czasu na pytania, lecz ruszyli w pościg. Pijacy wytoczyli się na dwór, klnąc i wrzeszcząc prawdziwe nazwisko ich gościa. Na tę wiadomość cała osada rzuciła się w pogoń. Cormac na podobieństwo cienia przemykał między budynkami. Dopadł nie strzeżonego kawałka muru. Błyskawicznie znalazł się po drugiej stronie. Gnał w stronę lasu. Zorientował się, że odkryto drogę jego ucieczki. W ślad za nim przelewała się ława zbrojnych. Jeszcze trochę, byle do pierwszych drzew. Biegł skulony, oczekując lada chwila strzały w plecy. Na jego szczęście Szkoci byli nietęgimi łucznikami. Jeden ze ścigających siedział mu już prawie na karku. Cormac obrócił się, by zatrzymać przeciwnika. Wtem kamień obsunął się pod jego stopy i musiał przyklęknąć. Zasłonił się mieczem, chcąc sparować cios. Naraz zza drzew wypadła potężna postać i niemal równocześnie na Cormaca zwaliło się bezwładne ciało Szkota. Cormac zerwał się. Pogoń była już blisko. Hunt z wilczym warczeniem zwrócił się ku nadbiegającym. Celt pospiesznie wciągnął go do lasu. Dookoła słyszeli trzask łamanych gałęzi świadczący o zbliżaniu się pościgu. Obaj biegli teraz wolniej. Przeskakiwali od drzewa do drzewa, albo, gdy poszukujący byli zbyt blisko, zapadali w krzaki. Naraz usłyszał szczekanie. — Niech ich zaraza i demony! Psy sprowadzą całą tę zgraję na naszą łódź. Nie ma rady, musimy popłynąć. Skręcili niemal pod kątem prostym do właściwego kierunku. Wpadli na małą polankę, wprost na trzech Szkotów. Jeden z nich skoczył na Cormaca, dwaj na Hunta. Przeciwnik Cormaca był dobrym szermierzem — odbił jego cios i jeszcze zdążył rozciąć hełm. Nim jednak zadał następny cios, Cormac jednym uderzeniem odciął mu lewą nogę, tuż pod kolanem, a następnym przeciął szyję padającego. Hunt w tym czasie pokonał jednego z napastników. Drugi natarł desperacko i Cormacowi zdawało się, że szkocki miecz do połowy zagłębił się we wnętrznościach Juta. Ten chwycił go za gardło, odepchnął i ciął tak, że ostrze złamało się na kręgach. Hunt wyrwał miecz wroga z własnego brzucha. — Ciężko cię zranił? — Cormac już był przy nim. Usiłował zdjąć mu kubrak i zatamować upływ krwi. — Draśnięcie! — Hunt niecierpliwie go odepchnął. — Ale straciłem miecz. Zmykajmy. Cormac popatrzył z powątpiewaniem i ruszył kłusem ku brzegowi. Hunt bez widocznych kłopotów podążył za nim. Szybkości dodawało im coraz bliższe ujadanie psów. Gdy wbiegli na skalisty, porośnięty zwisającymi niemal nad wodą drzewami brzeg, oddech Hunta stał się ciężki i urywany. Widać już było cypel, za którym cumował „Kruk”. Pozostało im jakieś półtorej mili. — Teraz do wody! — wyksztusił Cormac — trochę sobie popływamy. Musimy okrążyć cypel, bo skały są zbyt strome, aby przez nie przejść: No i psy nie złapią naszego… co jest, na bogów! Hunt bezgłośnie runął na ziemię. Cormac przyklęknął i odwrócił go na wznak. Bojowy grymas Juta zatarł się pod śmiertelnym spokojem. Cormac rozdarł kolczugę, chcąc wyczuć tętno. Nie wyczuł, a gdy wyciągnął rękę, zobaczył, że jest cała we krwi. Nie mógł pojąć, jakim cudem tak ciężko ranny człowiek mógł biec tak szybko i tak długo. Poderwało go psie ujadanie, zrzucił hełm, kolczugę, buty i pas i skoczył do wody. W poprzedzających świt ciemnościach Wulfhere przemierzał pokład. Usłyszał cichy dźwięk, z całą pewnością nie pochodzący od rozbijających się o brzeg czy też o burty fal. Inni również to posłyszeli i bez komendy zaciekawieni wyglądali przez nadburcie. Jakaś postać wyraźnie zamierzała wdrapać się na pokład. Zbroczony krwią i półnagi Cormac Mak Art, z pomocą kilku silnych ramion, wydostał się wreszcie z wody i wyrzucił: — Do wioseł i na pełne morze. Dziesiątki Szkotów lada chwila może nam wsiąść na plecy! Kierować dziób na Szetlandy. Piktowie zabrali siostrę Gerintha. — Gdzie Hunt? — odezwał się Wulfhere. — Wbij brązowy ćwiek w maszt. Gerinth już nam jest winien dziesięć funtów. — Żal widoczny w jego oczach złagodził brutalność słów. V Marcus niespokojnie krążył po pokładzie — wiatr wydymał żagiel i smukły okręt żwawo pruł fale, ale dla niego było to tempo ślimacze. — Ale dlaczego Pikt nazywał ją Atlantą? — podniósł głos i odwrócił się do Cormaca. — Służąca rzeczywiście nazywała się Marica, ale nie mamy żadnego dowodu, że ta, która z nią jest, to księżniczka Helena. — Mnie się wydaje, że mamy — odparł zapytany. — Czy sądzisz, że przyznałaby się, kim jest? Gdyby wiedzieli, że pojmali siostrę Gerintha, zażądaliby połowy królestwa jako okupu. — A co on miał na myśli mówiąc o Ofierze Księżyca? Wulfhere popatrzył na Cormaca, Cormac na Wulfhere; otworzył usta, spojrzał jeszcze na Marcusa, ale nie odezwał się. — Powiedz mu — doradził Conal. — Lepiej, żeby był przygotowany. — Piktowie czczą dziwaczne i straszne bóstwa — powiedział w końcu Cormac. — Ci, którzy pływają po morzach, wiedzą coś o tym, czyż nie, Wulfhere? — Pewnie — potwierdził Wiking. — Wielu naszych zginęło na ich ołtarzach. — Jednym z tych bóstw jest Księżyc Golka. Raz do roku ofiarowują mu pojmaną dziewicę z wysokiego rodu. Na samotnej wyspie na Szetlandach stoi czarny, kamienny ołtarz, otoczony kolumnami, takimi, jakie pewnie widziałeś w Stonehenge. Na tym ołtarzu, podczas pełni księżyca, składają ofiarę. — Bogowie Rzymu! — wstrząsnął się Marcus — czy coś takiego w ogóle jest możliwe? — Rzym upadł, a jego bogowie są martwi i nie pomogą nam. — Ton Wulfhere nie był zbyt serdeczny. — Ale nie bój się, pomoże nam ten topór. Niech no moje wilki znajdą się w tym kamiennym kręgu, to Golka będzie miał taką ofiarę, o jakiej nigdy mu się nie śniło. — Żagiel z prawej strony! — z masztu rozległ się głos wachtowego. Wulfhere odwrócił się i wnet dostrzegł wyłaniającą się długą łódź. — Drakkar — mruknął Cormac — i to pod pełnym żaglem zamierza przeciąć nam drogę. — Na młot Thora, musi być durniem! — wrzasnął podniecony wódz. — Ale dostanie od nas, co mu się należy! Marcus stanął jak wryty i chwycił go za ramię. — Nie jest naszym zadaniem bić się z każdym piratem, jaki się nawinie. — Był wściekły. — Zgodziłeś się szukać księżniczki i dlatego nie powinniśmy bez potrzeby się narażać. Zwłaszcza teraz, gdy mamy ślad. Czy zamierzasz to zaprzepaścić dla zaspokojenia swojej głupiej żądzy zabijania? — Do mnie? Na moim własnym pokładzie? — zapienił się Wiking. — Żadnemu pokurczowi nie pokażę rufy dla całego Gerintha razem z jego złotem! Jeśli ten tam chce walki, to ją będzie miał! — On ma rację, Wulfhere — wtrącił się Cormac — ale, na krew bogów, i tak nie mamy wyjścia. Kieruje się dokładnie na nas i widać, że na pokładzie już się sposobią do bitwy. — A uciec i tak nie zdołamy — uradował się wódz — bo ja znam tę łajbę. To „Fire–Women” Rodda Thorwalda, mego śmiertelnego wroga. Tak samo szybka jak „Kruk” — w razie naszej ucieczki będzie szła za nami jak cień do samych Szetlandów. Musimy walczyć! — No to walczmy, byle szybko — doradził Cormac. — Jest mała szansa na skuteczne staranowanie, więc lepiej zbliżmy się i załatwmy sprawę abordażem. — Urodziłem się podczas abordażu, a drakkary topiłem wcześniej, niż usłyszałem o twoim istnieniu — odgryzł się Wulfhere. — Wiem, co robić. A ty, chłopcze — zwrócił się do Marcusa — byłeś kiedyś na morzu? — Nie, ale możesz mnie powiesić na tym smoczym łbie, jeśli wpadnę w panikę. Wulfhere odwrócił się, chcąc ukryć najwyższe zadowolenie. Nie tracono czasu na manewry umożliwiające zajęcie dogodniejszej „pozycji. Obie łodzie szły wprost na siebie, a załogi miotały wyszukane obelgi. Zbliżyli się już na odległość strzału, więc z obu stron posypał się grad pocisków. Tu wyraźną przewagę mieli Wikingowie Wulfhere. Ich przeciwnikom brakowało celności. Wnet zauważono, że obca łódź najpewniej straciła sternika i zaczęła zataczać potężne koło. Marcus dostrzegł, jak ku sterowi rzucił się rosły jasnowłosy wojownik. Domyślił się, że to sam kapitan, Rodd Thorwald. Po chwili oba okręty z trzaskiem przywarły do siebie. Z obu stron poleciały zakrzywione haki, spinając burty. Wilcze wycie Wikingów przybrało na sile; rozpoczęła się bitwa. Każda z walczących stron za wszelką cenę chciała przenieść walkę na pokład przeciwnika. Zajęty walką Marcus kątem oka dostrzegł dobiegającego do nadburcia Thorwalda, nim jednak zdążył tam dobiec, na pokład „Fire — Women” rzucili się Cormac, Thorfm, Edric i Snorii. Snorii zginął natychmiast, w sekundę za nim padł Edric, ale wyłom był już zrobiony i Wikingowie wpadli na obcy statek. Na śliskim od krwi pokładzie spotkali się wodzowie. Topór Wulfhere przepołowił oszczep Thorwalda. Nie zdążył zadać drugiego ciosu. Thorwald wyrwał miecz z dłoni jakiegoś poległego i ugodził przeciwnika w żebra. Ranny ciął oburącz. — ostrze topora przeszło przez pancerz i zatrzymało się między żebrami Thorwalda. Walka jeszcze nie była skończona: przegrywający wiedzieli, że nie ma litości, toteż bili się z rozpaczą ludzi już martwych, ale zdecydowanych jak najdrożej” sprzedać swą skórę. W samym środku szalał Marcus, ogarnięty bitewnym szałem doznał olśnienia — toż ci właśnie przeciwnicy stoją na drodze do Heleny. Na nich tracą tu wszyscy czas, a ona może tam gwałtownie potrzebować pomocy. Ta myśl dodała mu sił. — Na bogów — westchnął Cormac — nigdym nie słyszał, żeby Rzymianie byli bersekerami, ale… Tymczasem młody legionista parł naprzód, czyjś miecz ugodził go w hełm, ale nie zauważył tego. Jego ramię poruszało się miarowo, niczym mechanizm, a oczy były utkwione w medalionie o osobliwym kształcie, który nosił jeden z piratów. Medalion ten, zawieszony na złotym łańcuszku, także wykonany był ze złota, a pośrodku znajdował się rubin w kształcie liścia akantu. Ten widok sprawił, że Marcus, nie zważając na nic, runął na przeciwników. Dwu zagradzających mu drogę zabił nawet nie wiedząc o tym. Dopadł człowieka z medalionem. Zranił go, a impet uderzenia sprawił, że obaj upadli na pokład. Marcus zerwał pokonanemu medalion i wstając, ucałował klejnot. Trzymając sztylet w dłoni zwrócił się do rannego: — Mów, nim cię rozszarpię, skąd to masz? Oczy tamtego powoli już przesłaniała mgła, jednak natarczywość głosu przemogła bliską śmierć. — Od niewiasty… którą wzięliśmy z piktyjskiej…łodzi. — Coście z nią zrobili? — Marcus bezwiednie potrząsnął leżącym. Cormac wyrwał się z zamieszania i teraz przyklęknął obok znieruchomiałego Rzymianina. Wraz z Conalem wsłuchiwał się w ostatnie słowa umierającego. — Sprzedaliśmy je… Thorleifowi… synowi Hordiego. Głowa opadła mu na piersi. Marcus z rozpaczą patrzył na nich. — Zobacz! — zawołał, unosząc medalion. — To Heleny! Sam jej to dałem. Ona i Marica były na tej łodzi. Ale teraz… Kto to jest Thorleif syn Hordiego? — Nie denerwuj się — odezwał się Cormac. — To normański pirat, osiedlił się na Hebrydach. Nie trać nadziei, Helena jest tam o wiele bezpieczniejsza niż w rękach tych dzikusów z Hjaltlands. — Więc nie marnujmy czasu! Bogowie dali nam tę wiadomość i jeśli się spóźnimy, znowu możemy być na fałszywym tropie. Na rufie jeszcze trwała walka. Cormac przedarł się przez zaścielony trupami i rannymi pokład. Używając całej siły odciągnął Wulfhere z pola walki i ryknął mu wprost do ucha: — Skończone! Wygraliśmy, a Rod Thorwald nie żyje. Po co marnujesz na nich dobrą stal? — Zejdę z tego pokładu, gdy nie będzie na nim ani jednego żywego — wrzasnął rozpalony walką Wiking. Cormac roześmiał się. — Wystarczy, w zasięgu jest większa gratka. Nim tych wytniesz, zabiją jeszcze paru naszych, a potrzebujemy każdego: od jednego z rannych dowiedzieliśmy się, że księżniczka jest w osadzie Thorleifa, syna Hordiego, na Hebrydach. Broda Wulfhere rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Miał tylu wrogów, że znajdowali się wśród nich wszyscy co znaczniejsi Wikingowie. — Naprawdę? Hej, wilki! Zostawcie tę resztę szczurów! Niech sobie toną albo płyną, wedle uznania! Idziemy spalić skallę Thorleifa, syna Hordiego! Klnąc rozdzielił walczących i przeprowadził swoich — na pokład „Kruka”. Niedobitki Thorwalda patrzyły niedowierzająco, ich pokład zakryty był martwymi ciałami i potrzaskaną bronią. — Hej, szczury — wydzierał się jeszcze Wulfhere. — Zostawiam wam ten wrak i ścierwo Rodda Thorwalda. Zróbcie z tym, co uważacie i chwalcie Thora, że was oszczędziłem! Odpowiedziało mu milczenie. Tylko jeden rosły mężczyzna odkrzyknął: — Może pewnego dnia przeklniesz Thora za to, że oszczędziłeś Halfgara zwanego Wilczym Kłem! W późniejszych dniach Wulfhere dobrze sobie utrwalił to imię w pamięci, ale teraz śmiał się i szydził. Cormac nie podzielał tej wesołości. — Głupią jest rzeczą lżyć pokonanych — strofował wodza. — Mniejsza nawet z tym, ale masz paskudną ranę na żebrach. Rusz się, trzeba ją obejrzeć. Marcus milczał i patrzył na naszyjnik Heleny. Odprężenie po bitwie uczyniło go sennym, choć różne myśli nie dawały spokoju. Usiłował ogarnąć własną duszę, oto wystarczyło kilka minut, aby znikła rozwaga i spokój, które odziedziczył po swoich przodkach, rzymskich oficerach. Miejsce tych cech zajęła celtycka furia, ta sama, przed którą Cezar zadrżał na plażach Cenntigh. Czyżby cienie Rzymu, które dotąd pielęgnował, bladły? Czuł, że tak jest, że on sam, podobnie jak reszta rzymskiego niegdyś świata, wraca do natury swych, — przodków. Nie tych sprzed trzech stuleci, lecz do natury przodków z Brytanii, braci o charakterze Wulfhere i jemu podobnych. — Stąd już niedaleko do Kaldjorn, do osady Thorleifa — stwierdził Cormac. Spoglądał na maszt i wbite weń szesnaście ćwieków. Normanowie gromadnie osiedlali się na Hebrydach, Szetlandach i Orkadach, a ich osady przestawały być wyłącznie zimowymi leżami, pozwalającymi wygodnie przygotować się do letnich wypraw. — Sroleyar jest na wschodzie, tuż za horyzontem — ciągnął Cormac. — Thorleif ma cztery łodzie i ze trzystu zbrojnych. My mamy „Kruka” i niespełna setkę… .Nie możemy zatem brać się do rzeczy tak, jak to lubi Wulfhere. Ot, tak sobie zejść na brzeg i spalić, co się da. Poza tym nie spodziewajmy się, żeby łatwo oddał nam taki łup jak księżniczka Helena. Brak siły spróbujmy zastąpić chytrością. Proponuję podpłynąć do Kaldjorn najlepiej nocą i od zachodu, gdyż w tamtej części są strome skały, między którymi można dobrze ukryć łódź. Ludzie Thorleifa nie mają żadnych, powodów, by tam chodzić — osada jest na przeciwległym brzegu. Kiedy tylko tam się znajdziemy, zejdę na brzeg i poszukam sposobu wydostania księżniczki. — I znajdziesz — dodał Wulfhere. — Tylko wcześniej poszukaj sposobu na ogłupienie Normanów, bo to trudniejsze sztuki niż Szkoci. Jeśli zdradzi cię twoje celtyckie gadanie, to nie ty z nich, ale oni z ciebie będą mieć uciechę. — Przekonasz się, że wpełznę między nich jak wąż i nawet nie będą o tym wiedzieć. Wy, Normanowie, jesteście ponad miarę zarozumiali, gdy mowa o podstępach. Dlatego łatwo was wywieść w pole — odparł Cormac. — Idę z tobą — odezwał się Marcus. — Tym razem nie zgadzam się, bym został na statku i czekał na twój powrót! — A ja mam gryźć pazury na zachodnim brzegu — powiedział Wulfhere. — Zaczekajcie — wtrącił się Conal. — Mam lepszy plan. — No? — ponaglił go Celt. — Możemy ją wykupić, Wulfhere, ile masz skarbów w łodzi? — Dość, żeby wykupić szlachecką dziewkę, ale nie siostrę Gerintha. Ona by kosztowała pół królewskiego skarbca, a na dodatek Thorleif jest moim starym wrogiem i raczej straciłby pół swojej drużyny, byle zobaczyć moją głowę zatkniętą w drzwiach skalli, niż miałby połakomić się na całe złoto Gerintha i puścić mnie wolno. — Przecież Thorleif wcale nie musi wiedzieć, że to twoja łódź. Tak samo jak nie wie, że jego branka jest księżniczką Heleną, dla niego, tak jak i dla Piktów, to Atlanta — odparł Conal. — A teraz posłuchajcie: Wulfhere winien przyłączyć się do załogi. Komendę obejmie jego zastępca, Thorfin, Marcus będzie udawał brata panny, a ja jej opiekuna z dzieciństwa. Powiemy, że przybyliśmy ją wykupić, obojętnie za jaką cenę, a że my, Brytyjczycy, nie mamy ani łodzi, ani żeglarzy, więc wynajęliśmy załogę złożoną z Wikingów. — Ale to będzie kosztować majątek! — jęknął Wulfhere. — Thorleif jest chciwy i zedrze z nas skórę! — No to niech zedrze. Gerinth zapłaci z nawiązką, nawet gdybyś opróżnił tę łódź do gołych desek. Jestem jego pełnomocnikiem i wiem, że dotrzyma on każdej obietnicy, jaką w jego imieniu złożę. — Wierzę ci, wierzę — westchnął wódz — ale nie podoba mi się ten plan, lepiej byłoby spaść na nich piorunem, z deszczem strzał i gołymi ostrzami! — Też bym wolał — zgodził się Cormac — ale plan Conala ma większe szansę na ocalenie księżniczki. Przecież oni, zaskoczeni przez nas, mogą ją zabić w zamieszaniu lub panice. Zapewne, gdyby Thorleif wiedział, kogo trzyma, witałby nas chlebem i piwem, ale nie wie i dlatego raczej przystanie na okup niż na utratę łodzi i ludzi. Poza tym jeśli ten plan zawiedzie, można wykorzystać mój. — Cóż, w pomyśle Conala jest wiele mądrości — smętnie przyznał Wulfhere. — Będę musiał zostać na pokładzie, gdy wy będziecie dobijać targu! Ale przysięgam, następnym razem gdy zobaczę tę zdradziecką gębę syna Hordiego, to rozłupię ją po same żebra! — Ja też będę przy targach — stwierdził Cormac. — Thorleif nie powinien mnie poznać przez tę brodę. — Nie powinien — zgodził się Wulfhere. — Tym bardziej, że widział cię tylko przelotnie podczas walki. Mimo wszystko, gdyby coś źle poszło, będę gotów z pomocą. Sternik! Kurs na Szkocję! Potrzebujemy dzień, dwa na odpoczynek. Gdy zmierzali ku wybrzeżom Szkocji, nikt z bystrookich żeglarzy nie zauważył „Fire–Women”. Zostało na niej ledwo tylu żywych, by wystarczyło do obsługi żagla i steru. Łódź ta co sił przemykała ku północnemu wschodowi. Nie zauważyli też przyczajonej w przedwieczornej mgle innej małej łodzi — wypełniali ją uzbrojeni w łuki drobni, ciemnoskórzy ludzie. Ich czarne oczy pełne były nienawiści. Zimna bryza wychłodziła powietrze i pokryła wilgocią przybrzeżne skały przed obejściem Thorleifa syna Hordiego, ponad lekką mgłą sterczały wierzchołki drzew pobliskiego lasu. Na plaży leżały cztery drakkary, a nieco dalej piąty, z kilem wbitym w piach. Od reszty wyspy plażę odgradzało półkole palisady, a spoza niej wznosiły się w niebo dymy ognisk. Przy ostatnim drakkarze krążyła gromada uzbrojonych rudobrodych mężczyzn. Przed bramą osady i poza nią również było ich około setki. Pomiędzy tymi przy łodzi i tymi u wejścia stały dwie małe grupki, najwyraźniej zawzięcie rozprawiające. — Przynieście okup, to pogadamy — żądał Thorleif. — I pamiętajcie, że musi być tego dużo. Na Odyna, to wyborna dziewka, chętnie ją zatrzymam, ale może mnie przekonacie. Cormac dokładnie obserwował Thorleifa, a było się czemu przypatrywać. Było to chłopisko większe nawet od Wulfhere’go, jego naznaczona okrucieństwem twarz pokryta była licznymi bliznami. Celt miał nadzieję, że nie pamięta on, kto uczynił największą z nich. Jego broda była już całkiem gęsta, a Thorleif jak dotąd nie dał żadnego znaku, że go rozpoznaje. — Czymże dla ciebie jest ta dziewka? — spytał Thorleifa. — Choćby i szlachetnie urodzona, zawsze możesz porwać inną, przyprowadź ją, a złożymy złoto u twych stóp. — Najpierw złoto. Dacie mało, to ją zatrzymam. — A któż ci zapłaci więcej niż jej brat? — wtrącił się Conal. — Z wypraw przywieziesz sobie niewiast, ile zechcesz, nawet szlachetnie urodzonych, ale nikt ci nie da takiej ceny, jak daje Marcus. Ty sam dobrze o tym wiesz. — Owszem — przytaknął Marcus. — A jeśli nie zgodzisz się na nią, dam większą. Ale wtedy wrócę z flotą, która oczyści wyspę z piratów! Na Chrystusa, gdy Rzym miał władzę… Odpowiedziało mu rechotanie Thorleifa. — Rzym jest martwy! — ryknął. — A tych wysp rzymska noga nie tknęła nawet wtedy, gdy imperium było u szczytu potęgi. No, no… nie brak ci bezczelności, młodzieńcze… jeśli możesz przyprowadzić tu armię, to czemu przybyłeś jedną łodzią i to jako gość piratów? Dalej, przynoś złoto, a ja ocenię, czy to godziwa zapłata za Atlantę i jej służebną. Na znak Cormaca od czekających przy łodzi odłączył się tuzin ludzi dźwigających wory i skrzynie. — To może być pułapka! — zawołał ktoś z drużyny Thorleifa. — Nas tu jest dwudziestu, a oni z tą zbliżającą się dwunastką będą liczniejsi. Thorleif podniósł dłoń i od bramy ruszyła następna dwudziestka. Cormac zaniepokoił się. — Rozpoznałem twój statek — zwrócił się nagle Thorleif do Thorfina. — To „Kruk” mojego wroga Wulfhere. Jak go zdobyłeś? — Wulfhere był moim wodzem, ale mnie obraził, więc w walce rozwaliłem mu łeb. Bagaże były już przyniesione. Wikingowie wysypali na plażę monety i kosztowności. — Masz oto okup godny księżniczki, a nie tylko zwykłej szlachcianki. — To odezwał się Conal. — Oddaj nam Atlantę i rozejdźmy się w pokoju. Oczy Thorleifa zaświeciły się na widok takiego bogactwa. — Niech i tak będzie — powiedział. Cormac poczuł ulgę, dopiero teraz dostrzegł, że między przybyłymi przed chwilą od bramy znajdowała się nadzwyczajnie piękna dziewczyna. Domyślił się, że nie może to być nikt inny, tylko Helena, mimo że włosy i okrycie były w nieładzie, a twarz miała zgaszoną, pełną rezygnacji. — Heleno! — Marcus nie zdołał opanować się. Dziewczyna podniosła głowę. Jej twarz zmieniła się raptownie. — nim ktokolwiek zorientował się, podbiegła i rzuciła mu się w objęcia. — Pomóż mi, Marcus! Oni torturowali Maricę, a gdy im wszystko wyznała, zabili ją! Teraz was chcą zabić!. Uciekaj, Marcus, to pułapka! Dopiero teraz Cormac dostrzegł, że ci, którzy dołączyli do Thorleifa to nie Normanowie lecz Jutowie. Dowodził nimi Halfgar Wilczy Kieł. To byli ocaleni z pogromu „Fire–Women”. — Durnie! — wrzeszczał Thorleif. — Jeszcze nim zaczęliście złodziejskie targi, wiedziałem, kim jesteście. Te wilki płynęły dniem i nocą, żeby zdążyć przed wami, jeden z rannych słyszał, czego dowiedzieliście się od jego umierającego towarzysza. Pewnie, że okup jest godny księżniczki, księżniczki Heleny, Gerinthowej siostry. Nie przeczcie, że to ona, wiemy to od jej sługi. Teraz i wy umrzecie, ty Cormac Mac Art i twój głupi wódz, kryjący się między załogą. Będę miał łódź, skarb, księżniczkę i łeb Wulfhere! Marcus tulił do siebie zapłakaną dziewczynę i nie zwracał uwagi na otoczenie. Naraz pojął, że to Thorleif i Halfgar doprowadzili ją do takiego stanu, dobył broni i rzucił się na Thorleifa, a ten z wyraźną uciechą sparował uderzenie młodzieńca. — Ty diable — syczał legionista — wydrę ci serce za to, co zrobiłeś… Thorleif już nie żartował: potężnym uderzeniem strzaskał miecz napastnika. Marcus skoczył na niego z gołymi rękami i tylko ostrze Cormaca, przechwyciwszy atak Thorleifa, uratowało jego głowę. Wczepił się dłońmi w szyję Normana, a ten, choć dwakroć roślejszy, zachwiał się pod tym atakiem. Odrzucił bezużyteczny miecz i tłukł Marcusa potężnymi pięściami, aż obaj runęli na ziemię, Marcus był półprzytomny, ale nie puścił szyi Thorleifa. Normanowie zatakowali. Odepchnęli Cormaca, który starał się osłaniać Marcusa, ktoś rzucił się ku niemu z toporem. Szczęśliwie zdążył osłonić się tarczą, po czym szybkim ruchem ugodził napastnika. Widząc innego, skaczącego na Conala, rzucił się między nich. Normański topór sięgnął jego ramienia. Wokół rozbrzmiewały zwykłe odgłosy bitwy, Cormac powoli wstał. W lewej ręce zwisały mu szczątki tarczy, poplamione jego własną krwią. W kłębiącym się tłumie zauważył Thorleifa. Wyraźnie zmierzał ku niemu osłaniając odwrót Marcusa i Heleny. W tejże chwili ktoś uderzył go w nogi i zastępca Wulfhere padł na ziemię. Powalonemu Thorleif rozciął głowę. Nim rzucił na bezbronnego Marcusa, Cormac zdążył go dopaść, widząc przeciwnika, atakującego ułomkiem miecza i szczątkami tarczy, pirat roześmiał się. Cormac uskoczył przed wymierzonym weń ciosem, ale trafił na mokry piasek i przewrócił się. Thorleif znów się zmierzył, ale tym razem trafił w dobrze ustawioną tarczę. Sponad niej patrzyły złe oczy Wulfhere. — Tchórz, jak zwykle — rzekł Wiking. — Spróbujże, psie, oręża przeciwko mężom, a nie rannym i niewiastom! Cormac pozbierał się i ruszył na pomoc Marcusowi. Znów jakiś Norman usiłował go zatrzymać, ale prześlizgnął niczym kot. Thorleif syn Hordiego, ryczał i bił w hełm Wulfhere, aż iskry się sypały. Wulfhere zatoczył się od jednego z tych uderzeń, a Thorleif rzucił się, by go dobić. To nie było takie łatwe, gdyż ten zdążył odzyskać równowagę i z okrzykiem uderzył toporem tak skutecznie, że ostrze przeszło poniżej tarczy, przecięło kolczugę i przeniknęło do ciała. Oszalały z bólu Norman zdążył jeszcze wytrącić mu tarczę, jednak w odpowiedzi ostrze topora rozcięło mu hełm i czaszkę do samej szczęki. Thorleif padł na ziemię. Tymczasem bitwa rozgorzała na dobre: z jednej strony rzuciła się do niej załoga „Kruka”, z drugiej zaś ci Normanowie, którzy dotąd czekali przy palisadzie. Cormac i Conal osłaniali Marcusa i księżniczkę. — Wracać na pokład! — wrzeszczał. — Zostawcie złoto i opamiętajcie się! Osłaniać księżniczkę! Słysząc to, zatrzymali się i sięgnęli po łuki. Wielu Normanów padło, nim zdążyło dobiec do pola walki. Powoli siły się wyrównywały. Halfgar z resztą Jutów cofali się do tej pory, teraz jednak, mając u boku normańskich sprzymierzeńców, rzucili się z wrzaskiem do ataku. Oba oddziały starły się, ostrza cięły zbroje i ciała, pękały kości i w mgnieniu oka piasek zaczął nasiąkać krwią. Nikt nie prosił i nie udzielał łaski. Halfgar rozciął toporem jakiegoś Duna, po czym rzucił się ku Conalowi, prowadzącemu przerażoną dziewczynę. Conal był dobrym szermierzem, lecz nie mógł stawić czoła furii, z jaką Jutlandczyk zadawał ciosy. W końcu padł na kolana a przeciwnik uniósł nad nim topos, by zadać śmiertelny cios. Cormac rzucił mu się na ratunek, wiedział jednak, że jest za daleko, by zapobiec nieszczęściu. Wtedy jakaś postać rzuciła się z rykiem na Halfgara i obaj znaleźli się na ziemi, okładając się gdzie popadło. Był to Marcus — bezbronny, ale opętany niemal szaleństwem zawsze groźnym u Wikinga. Celt uskoczył przed ciosem i przemknąwszy pod tarczą, zatopił sztylet w ciele wroga. Ostrze pękło z trzaskiem, lecz dopiero po wykonaniu zadania. Podniósł oręż zabitego i ruszył ku miejscu, gdzie Marcus i Halfgar toczyli zmagania wręcz. Młody Bryt był w nich stroną przegrywającą, rany osłabiły go, a wściekłość nie mogła całkiem zastąpić siły. Gdy Cormac dobiegł do nich, Halfgar przełamał już wściekły uścisk Marcusa i uderzył przodem tarczy w twarz młodzieńca. Kiedy wznosił topór, by wykonać ostateczny cios, coś błysnęło u jego stóp. Był to medalion księżniczki, którego łańcuch zerwał się podczas szamotaniny i zsunął się z szyi Marcusa. Ten widok wstrzymał Halfgara, schylił się i podniósł klejnot. Moment wystarczył, by Celt go zaatakował, mistrzowskie uderzenie miecza posłało w powietrze topór, a oręż wylądował na hełmie, który pękł, chroniąc jednak głowę. Halfgar stracił przytomność. — Wycofać się na okręt! — ryknął Cornac. — Pomóżcie mi zaprowadzić Marcusa! Pierwszy zjawił się Conal, prowadząc księżniczkę, była blada, ale panowała nad strachem. Ignorując wściekłe przeklinanie Irlandczyka, pomogła minstrelowi podnieść Marcusa i poprowadzić ku łodzi. Jutowie i Normanowie stracili ducha, widząc obu swych wodzów padających, lecz zobaczywszy, że Dunowie wycofują się na swój okręt, i to wraz z więźniem i częścią okupu, którego nie zapomniał przezorny Wulfhere, rzucili się znowu do walki. I wtedy, jak gdyby na umówiony sygnał, z drugiej strony plaży, zza leżącego częściowo na brzegu „Kruka”, dobiegł potężny krzyk i z lasu wypadła wataha Normanów, przewyższająca ilościowo obie dotąd walczące grupy. — Pułapka się zamknęła! — wrzasnął Cormac. — Na okręt! — Wotan! — zawył Wulfhere, rozcinając głowę kolejnemu przeciwnikowi. — Dajcie popić krwi waszym ostrzom, synowie Dunów! Kiedy dostali się do okrętu, okazało się, że na ucieczkę jest już za późno. Mieli tylko tyle czasu, by uformować szyk obronny wokół dziobu, osłaniając się murem tarcz i rzędem ostrzy. Ludzie Thorleifa runęli na nich z obu stron. Dunowie walczyli z furią godną bohaterów; za jednego poległego z ich strony zabijali przynajmniej dwóch przeciwników. Jednakże wrogów było zbyt wielu, a na dodatek, spora część z nich dopiero przystąpiła do walki, była wypoczęta, żądna krwi. Przynajmniej trzech wojowników przypadało na jednego Duna. Na tak mały dystans, przewaga, jaką zwykle dawały Jutom łuki, znikła, a napór był tak silny, że niepodobieństwem było nawet wspięcie się na burty drakkaru… * * * Nagle niebem wstrząsnęło tak potężne wycie wydobywające się z tysięcy gardeł, że walczący zamarli na moment w bezruchu. W ślad za wyciem runął na nich grad strzał, które nadlatywały ze wszystkich stron, siejąc spustoszenie w szeregach walczących stron. Większość pocisków odbijała się nieszkodliwie od pancerzy i hełmów Wikingów, lecz było ich tak wiele, że straty przyniosły znaczne. Normanowie zwrócili się przeciwko nowemu niebezpieczeństwu, a spoglądający z lekkiego wzniesienia Cormac dostrzegł, że plaża z obu stron czerni się od chmary krępych czarnowłosych postaci. Piktowie zaprzestali ostrzału, za to cała ich masa rzuciła się na zaskoczonych Normanów. — Na pokład! — krzyknął Cormac, wykorzystując chwilowe zelżenie naporu. — Stamtąd możemy walczyć i z Piktami i Normanami jeśli zajdzie taka konieczność! Dunowie wdrapali się na pokład, nie niepokojeni przez Normanów, którzy tracili teraz ludzi, stawiając czoła atakującym od strony lasu. Drugi, tym razem słabszy, deszcz grotów spadł, gdy większość załogi była już na pokładzie. Conal z Cormakiem osłaniając tarczami, zaciągnęli Helenę do luku, nie zważając na protesty chcącej pozostać przy Marcusie dziewczyny. Wulfhere wniósł rannego na pokład i ułożył w bezpiecznym miejscu. — Miecz — jęknął młodzieniec. — Dajcie mi miecz, żebym mógł ukarać tego, który ośmielił się napastować moją panią! — Halfgar nie żyje! — zadudnił głos Wułfhere’go, który próbował nadać mu łagodny ton. — Widziałem, jak Cormac go zdzielił. — A więc umarł za szybko! — krzyknął Marcus, usiłując się podnieść. Pełen podziwu dla młodego Bryta Wulfhere położył tym staraniom kres łagodnie, choć stanowczo. Dunowie byli już na pokładzie. Osłonięci tarczami, przymocowanymi na obu burtach, sięgnęli po łuki. Dziób jednak nadal tkwił w piasku uniemożliwiając ucieczkę przed zbliżającym się zagrożeniem. Normanowie bowiem, ochłonąwszy z zaskoczenia, zwarli szyki. Przygniatani jednak znaczną liczbą nieprzyjaciół, cofali się ku palisadzie, w bramie której trwała już gwałtowna walka między napastnikami, a pozostałymi w osadzie ludźmi. Piktowie wściekle atakowali przez cały czas, nic sobie najwyraźniej nie robiąc z tego, że futra i brąz musiały przegrywać ze stalą. Na każdego pokonanego Normana przypadało po czterech Piktów lecz zza palisady zaczął się unosić dym, co rozwścieczyło Wikingów. Zrozumieli, że ich domy i składy stanęły w ogniu. Szyk zafalował i pękł, gdy oszalały tłum runął ku skalli, roznosząc wszystko przed sobą. W ślad za nimi podążyły masy Piktów, przedzierając się przez rozwaloną bramę i płonącą już miejscami palisadę. Inna fala Piktów pobiegła ku drakkarowi, lecz przygotowani na to Dunowie, powitali ich celnymi strzałami. Ciemni wojownicy wycofali się na skraj lasu, gdzie strzały nie dolatywały. Dunowie sprężyli się, w oczekiwaniu na następny atak, lecz zamiast tego, nad szeregami Piktów pojawiła się biała szmata i z pół tuzina wojowników zbliżyło się do łodzi. Między nimi znajdował się starzec, trzymający się jednak prosto, odziany w długą szatę z barbarzyńskimi ozdobami w postaci zasuszonych ptasich głów i czaszek zwierząt. — Czego chcecie? — przyjął na siebie ciężar negocjacji Cormac. — Jestem Gonar, Najwyższy Kapłan — odpowiedział starzec, głosem piskliwym nieco, nadal jednak mocnym. — Dajcie nam Księżycową Panią, która jest poświęcona Golce i którą Jutowie nam ukradli, lub też podpalimy wasz okręt płonącymi strzałami. — Nie ma tu takiej! — Widzieliśmy, jak wnosiliście ją na pokład. Została przywieziona do nas z lądu położonego na południu i nosiła Kamień Krwi Księżyca na złotym łańcuchu. Wiele pokoleń wstecz kamień ten został skradziony ze świątyni na Wyspie Ołtarzy, a teraz Golka przysyła go nam z powrotem i to na szyi ofiary! — Piekło i szatani! — mruknął Conal, który nauczył się już nieco języka Piktów. — Marcus mówił mi kiedyś, że jego ojciec znalazł go na brzegu, przy wraku piktyjskiej łodzi… Cormac, słysząc to, przypomniał sobie ów klejnot, który Halfgar podniósł z piasku. Równocześnie też spojrzał na leżącą na piasku postać. Cios musiał być jednak niezbyt mocny, bo tenże zbierał się właśnie na nogi. — Dajcie nam dziewczynę, która nosi kamień! — domagał się starzec. — Twój bóg wybrał sobie nową ofiarę — poinformował go Cormac, wskazując na plażę. — Zobacz, Gonare, ten, który podnosi się spomiędzy zabitych, może ci się przydać. Złap go, a dowiesz się, kto teraz nosi kamień Golki! Starzec zastanawiał się przez chwilę, po czym — skinął głową i dał znak otaczającym go Wojownikom. Ci natychmiast skoczyli ku Halfgarowi, zaraz też rozbrzmiały okrzyki radości — wszyscy dostrzegli klejnot zwisający zza pasa wodza. Tenże dobył sztylet, lecz użyć go już nie zdążył, gdyż został powalony i sprawnie skrępowany. — Odejdźcie więc, Dunowie — krzyknął Gonar na ten widok. — I nie wracajcie, gdyż ta wyspa należy do Piktów i zbyt długo już Normanowie wycinali jej lasy swymi toporami, bezcześcili powietrze swymi oddechami. Słysząc to Cormac pozwolił, by kilkunastu ludzi zeskoczyło na brzeg i wparło ramiona w burty łodzi. Kil zazgrzytał po piasku i drakkar spłynął na wodę wśród głośno wyrażanej radości załogi. — „Ten kamień — krzyknął z pokładu Cormac — jest rzymskiego pochodzenia. Widziałem znak Koryntu wygrawerowany na jego powierzchni. — Nie znak, a krew ofiary raduje Golkę! — odkrzyknął mu Gonar. Cormac odwrócił się, gdy wiosła zaczęły równym rytmem zagarniać wodę. Za nimi, na brzegu, rozległ się przeraźliwy ryk trwogi. Najwyraźniej Halfgar doszedł w pełni do przytomności i uzmysłowił sobie, co go czeka. W jego barbarzyńskiej duszy nie było zwykłych słabości, lecz najwyraźniej coś w niej drgnęło, na wspomnienie dzikich obyczajów piktyjskich. * * * — Cóż, miałeś rację — odezwał się Wulfhere, gdy brzegi były już tylko ledwie widocznym paskiem na horyzoncie. — Nie powinienem wyśmiewać się z pokonanego. Bez wątpienia moje słowa skłoniły Halfgara do szukania zemsty za wszelką cenę i w efekcie kosztowały mnie prawie połowę załogi. Trzeba będzie płynąć po uzupełnienia do domu! — Halfgar był zdradzieckim psem i oprawcą kobiet — powiedział po chwili Cormac. — Ale był dzielnym wojownikiem i nie uważam, że powinien skończyć na ołtarzu jakiegoś bożka. — Rozchmurzcie swe serca — przerwał Conal — widokiem szczęścia, jakie przeżywa księżniczka Helena i szlachetny Marcus. Spójrzcie, nawet w tak pochmurny dzień, to szczęście rozświetla otoczenie, niczym blask słośca w najpiękniejsze południe! Pomyślcie sobie też o złocie, jakie Gerinth zapłaci wam za szczęśliwy powrót swej siostry. Jak go znam, to wątpię, by skończyło się na podwojeniu uzgodnionej sumy. Po tych słowach uniósł swą starą rzymską lirę, uderzył w jej struny i zaśpiewał: Gdy siostrę króla porwał Pikt, król w czarnej był rozpaczy: Co robić mam!? — nie wiedział nikt. Gdy śladów brak i zbrojnych brak, to rozpacz nic nie znaczy.. Lecz na to minstrel rzecze tak: Wullfhere dość potężny jest Z Wikingów swą załogą, Odważne serce, śmiały gest — odnaleźć siostrę mogą. Król, z twarzą w łzach, obawiał się, czy jest to myśl dość dobra, Wulfhere rozgniewany rzekł: „Posiekam ostrzem ich!”, a Cormac: „Gdzie Bóg nie może pomóc już, Tygrysy morza mogą!” Daleko, wśród ryczących fal, już okręt ich podąża, Jutowie ich przecięli szlak — Już słychać szczęk oręża. Wulf w Thorwałda wraził miecz. Tygrysy głodne walczą! A potem popłynęli aż gdzie Thorleif ze swą bandą, w niewoli dziewkę trzymał sam, i groził im, nigdy już, nie ujrzą swoich domów, a panna wylewała łzy, nic im nie mogąc pomóc. Gdy piach już poczuł smoczy kil, Tygrysów wściekłość wzięła górę, Normanów setki dały życie, a Thorleif — łeb i skórę. Piktowie rządzą teraz tam, ich władzę dzielą kruki, Piraci, powracają z mórz, bez łupu, lecz z radością; wnet król przywita się z już opłakaną siostrą! — Na Thora! Conal! — zakrzyknął Wulfhere, z oczami pełnymi łez. — To pieśń godna bogów! Zaśpiewaj ją raz jeszcze, ale tym razem nie zapomnij, jak rozciąłem Thorleifa na dwoje. Jak myślisz, Cormac, czy to nie jest wspaniała pieśń? Cormac spojrzał ku oddalonemu brzegowi, nad którym unosił się dym płonącej skalli. — Tak, to dobra pieśń, nie przeczę, ale już teraz różni się od tego, co sam pamiętam. Nie wątpię też, że z każdym nowym wykonaniem będzie tego niepodobieństwa coraz więcej. Cóż, w zasadzie nie ma to znaczenia, świat też się zmienia i znamy go zwykle takim, jakim opiszą go minstrele. Może to, co dzięki nim zostanie, będzie trwalsze od wysiłków wszystkich władców i bogów! MIECZE MORZA PÓŁNOCNEGO SWORDS OF THE NORTHERN SEA I — SKOUL! Poczerwieniała od dymu powała zatrzęsła się od ryku, rogi i pochwy trzasnęły o dębowe blaty, podobne do wilków psy biły się pod stołami o resztki. U szczytu największego stołu zasiadł Rognar, zwany Rudym, postrach cieśnin. Gładził z namysłem długą brodę i przyglądał się biesiadującym — ponad stu ludzi ucztowało, obsługiwały ich złotowłose kobiety i niewolnicy. Ściany sali zdobiły brokaty i jedwabie, wschodnia broń, przedmioty ze złota oraz rogi i spreparowane łby dzikich zwierząt. Ludy Północy upajały się zwycięstwem. Padł Rzym. Frankowie, Goci, Wandalowie i Sasi mieli teraz dla siebie najlepsze ziemie świata. Toczyli jeszcze walki z bardziej dzikimi od nich plemionami napływającymi z Północy. Ledwo Frankowie osiedli w Galii, podporządkowując się wpływom kultury łacińskiej, wkrótce ujrzeli wpływające w ujścia ich rzek długie łodzie Wikingów, niosące ogień i zniszczenie. Coraz częściej Wschód, Zachód i Południe nękały dotkliwe najazdy Wikingów. Z wolna zaczęli oni już osiedlać się na Hebrydach i Orkanach, chociaż jeszcze traktowali te wyspy bardziej jak punkty spotkań niż jako stałe siedziby, niemniej w kilku miejscach zamieszkali na dobre. Jedną z takich osad tworzyli ludzie skupieni wokół dworu Rognara — jedynego władcy na tej wyspie. Szkoci zwali ją Cadban, Piktowie — Colomar, dla Wikingów zaś był to Valgard. Słowo Rognara było tu prawem, jego wola świętością, nic też dziwnego, że widok biesiadujących napawał go takim zadowoleniem. Rzadko kto miał tak bitną drużynę, składającą’ się z Normanów i Jutów, wielkich, jasnowłosych zapaleńców, pierwszych do bitki i do pijaństwa. Nawet teraz, gdy ucztowali, byli w pełnej zbroi, tyle tylko, że rogate hełmy pokładli na ławkach. Wzrok Rognara zwrócił się ku jednemu z nich — wyglądał szczególnie obco w tym towarzystwie. Równie potężny, jak reszta, lecz o śniadej cerze, zimnych oczach barwy stali, dokładnie ogolony. Jego twarz okoloną ciemną czupryną pokrywały liczne blizny, sprawiał przeto dość groźne wrażenie, nie nosił żadnych ozdób, tylko prostą kolczugę. Kiedy Rognar przyglądał się obcemu, do skalli wszedł nowy gość i podszedł do niego. Przybyły był wysokim i proporcjonalnie zbudowanym młodzieńcem, bez zarostu jeszcze, ale z widocznymi już zaczątkami wąsów. — Witaj, Hakonie — powitał go Rognar. — Od wczoraj nigdzie cię nie widziałem! — Polowałem na wilki w górach — odparł przybysz, również spoglądając na ciemnowłosego mężczyznę. — To Cormac Mac Art, wódz bandy, której łódź rozbiła się ostatniej nocy. Jedyny zdołał się uratować. Przybył tu wcześnie rano, jeszcze ociekający wodą. Przekonał wartowników, by przyprowadzili go do mnie, zamiast ukatrupić na miejscu. A mieli taki zamiar. Zaoferował mi, że udowodni, iż ma prawo wyruszyć ze mną na wyprawę. Walczył z najlepszymi szermierzami mojej drużyny po kolei. Ranę, Tostig i Halfgar zostali przezeń rozbrojeni, bez żadnego okaleczenia! Hakon, słysząc to, zwrócił się do Cormaca z gratulacjami, na co Celt lekko skinął głową i odpowiedział w poprawnym staroislandzkim języku: — Mam wielu przyjaciół wśród Wikingów. Hakon przyglądał mu się przez chwilę, ale napotkany wzrok okazał się zimny i spokojny jak skała, toteż odwrócił się z powrotem do wodza. Irlandzcy piraci nie byli czymś niespotykanym w cieśninach, częstokroć zapuszczali się aż do Hiszpanii czy nawet Egiptu, choć ich łodzie nie były tak dobre, jak statki Wikingów. Tak naprawdę, to między tymi dwoma ludami trwała wojna, przyjaźń czy przymierze nie zdarzały się. Byli konkurentami walczącymi o wpływy na Zachodnich Morzach. — W dobry czas przybyłeś, Cormac — odezwał się Rognar. — Jutro zobaczysz, jak będę brał sobie żonę. Na młot Thora! Miałem już wiele kobiet w życiu, od Rzymianek po Dunki, i zawsze, gdy mi się znudziły, oddawałem je moim na uciechę. Nie żeniłem się nigdy! Ale teraz pomyślałem o synach i i znalazłem taką, która warta jest względów. Hej, Osric, Eudrug, przyprowadźcie tu Brytankę! Sam zaraz ocenisz! Wzrok Cormaca powędrował ku siedzącemu nie opodal Hakonowi. Przeciętny obserwator zauważył by jedynie znudzenie w jego twarzy. Lecz Celt dostrzegł nagły skurcz szczęk, który zdradził napięcie, jakie ukrywała ta obojętna mina. Do sali weszły trzy kobiety z dwoma Wikingami depczącymi im po piętach. Dwie z nich przywiodły przed oblicze Rognara trzecią, po czym cofnęły się. — Zobacz Cormac, czy nie nadaje się, by rodzić królewskich synów? Zapytany przyjrzał się stojącej przed nim czerwonej z gniewu dziewczynie. Z pewnością nie miała jeszcze dwudziestu lat, choć kształty świadczyły, że jest już dojrzałą kobietą. Wygląd zdradzał, że ta młoda królowa nie jest pokornym więźniem. Ubrana była tak, jak wszystkie Normanki, lecz z całą pewnością nie pochodziła z tej rasy. Złote włosy, błękitne oczy i jasna, lekko tylko śniada cera, wskazywały na przynależność do rasy celtyckiej, lecz nie z południa Brytanii. Jej zachowanie zdradzało raczej, że pochodzi z ludu podobnie dzikiego jak ten, który ją więził. — Jest córką wodza z zachodniej Brytanii — poinformował go Rognar. — Wywodzi się z plemienia, które nigdy nie zgięło karku przed Rzymem, a teraz, znalazłszy się między Sasami i Piktami, obu daje dobrą szkołę. Wziąłem dziewczynę z saskiej łodzi, której kapitan porwał ją, najeżdżając ziemie jej ojca. Od chwili, kiedy ją zobaczyłem, wiem, że to najlepsza dziewka do rodzenia moich synów. Mam ją już parę miesięcy, musiałem ją jednak nauczyć manier i języka. Gdy ją złapałem, była prawdziwą kocicą! Powierzyłem dziewczynę starej Ednie i, na młot Thora, ta stara wiedźma prawie przegrała sprawę! Aż tuzin spotkań z rózgą było potrzebne, by okiełznać to — to… — Skończyłeś, zbóju? — przerwała mu z ledwie wyczuwalnym strachem w głosie. — Jeśli tak, to wracam do siebie. Gęba Edny, jaka by nie była szkaradna, jest milsza od twojego rudego pyska! Odpowiedzią był ryk śmiechu, nawet Cormac się skrzywił. — Nie wygląda na to, by jej duch został okiełznany — zauważył spokojnie. — Nie byłaby warta złamanego miedziaka, gdyby tak było — odparł z niezmąconym spokojem Rognar. — Baba bez ikry to jak pochwa bez miecza. Możesz iść do siebie, moja śliczna i przygotować się do jutrzejszej uroczystości. Może spojrzysz na mnie łaskawiej po tym, jak urodzisz mi trzech czy czterech synów. Oczy dziewczyny rozbłysły, lecz bez słowa odwróciła się i zamierzała już odejść, gdy przez gwar sali przedarł się piskliwy okrzyk: — Stop! Oczy Celta zwęziły się na widok groteskowej istoty, która, kołysząc się i podrygując, nadeszła od wejścia. Stwór ten miał twarz dorosłego mężczyzny, nie był jednak wyższy od podrostka. Całe jego ciało było dziwacznie zdeformowane. Pokrzywione nogi z ogromnymi, płaskimi stopami, jedno ramię umieszczone znacznie wyżej od drugiego i potężny garb nadawały mu wygląd zdeformowanego giganta. W ciemnej, złowrogiej twarzy gorzały wielkie, żółte oczy, dopełniając złowrogiego wyglądu. — Co to jest? — zdumiał się Cormac. — Wiem, że wypływacie daleko, ale nie słyszałem, żeby ktokolwiek z was zażeglował aż do wrót piekielnych. To stworzenie jednak wygląda, jakby właśnie stamtąd pochodziło… — Rzeczywiście, w piekle je złapałem — Rognar pokazał zęby. — Pod wieloma względami Bizancjum przypomina je jako żywo. Grecy mają zwyczaj łamać i krzywo nastawiać kości dzieciom, tak by rosły w obrzydliwe kreatury, rozbawiające później cesarza i jego świtę. Czego chcesz, Anzace? — Panie — pisnęła cicho obrzydliwość — jutro weźmiesz tę dziewczynę za żonę. Czy nie? O tak, tak! Ale czy wiesz, o wspaniały, że Torula kocha innego? Torula spojrzała na karła z mieszaniną obrzydzenia i przerażenia w oczach. — Eee — mruknął wódz. — Kocha innego? No i co z tego? Parę tylko dziewek kocha tych, za których idą. Co mnie obchodzi jej miłość? — A gdybym ci powiedział, że jeden z twoich ludzi umówił się z nią? I rozmawiali zeszłej nocy, zresztą niejeden raz, przez kraty w oknie? Czy to też nic by cię nie obchodziło? Róg zetknął się gwałtownie z blatem i rozprysł w kawałki. W sali zapanowała gwałtowna cisza, wszystkie oczy zwróciły się ku szczytowi stołu. — Rognar — ciszę przerwał głos purpurowego z gniewu Hakona — jeśli pozwolisz, aby to ścierwo obrażało twą, jakby nie było, przyszłą żonę… — Łże! — krzyknęła równocześnie zaczerwieniona od złości dziewczyna. — Ja… — Cisza! — ryknął Rognar. — A ty gadaj, i to szybko. Jeśliś zełgał, zdechniesz jak pies! Złapał przy tym przód tuniki karła, którego twarz zrobiła się szara, nie przeszkodziło mu to jednak rzucić Hakonowi wściekłego spojrzenia. — Panie mój — zaskamlał — przez wiele nocy patrzyłem, w końcu dostrzegłem. Spoglądała, spoglądała często i inaczej na tego, który cię zdradził. Ostatniej zaś nocy, leżąc pod drzewami koło jej okna, słyszałem, jak planowali ucieczkę. Byłbyś panie okradziony i na dodatek bez żony! Rognar potrząsnął nim jak piórkiem. — Psie! — ryknął. — Nazwij tego, o kim mówisz, albo pasy będę z ciebie darł! — Dowiodę prawdy — obruszył się karzeł. — Ostatniej nocy wziąłem ze sobą kogoś, o kim wszyscy wiedzą, że nigdy dotąd nie skłamał. Tostig! Wysoki, ponury brodacz podniósł się z ławy, był on jednym z tych, którym rano Cormac udzielił lekcji fechtunku. — Tostig — pisknął karzeł. — Powiedz naszemu panu, czy to nie jest prawda, o czym opowiadam? Powiedz, leżałeś tej nocy w krzakach i słyszałeś jak jego najbardziej zaufany, rzekomo polujący w dalekich okolicach, knuł z tą dziewką plany zdradzenia swego pana i ucieczki dzisiejszej nocy! — On mówi prawdę — stwierdził cicho Tostig. — Odyn, Thor i Loki! — zabluźnił Rognar, odsuwając od siebie karła i waląc w stół potężną pięścią. — Kto jest tym psem? Powiedz mi, muszę skręcić mu kark! — Hakon! — wrzasnął pokurcz z wyrazem obrzydliwej radości na twarzy. — Twoja prawa ręka, Hakon! — Prawda, Hakon to był — przytaknął Tostig. Widać było opadającą Rognarowi szczękę. Przez długą chwilę nic nie przerywało ciszy, potem miecz Hakona zalśnił jak błyskawica, a wojownik z przekleństwem rzucił się na tych, którzy go wydali. Anzace piszcząc próbował ratować się ucieczką. Tostig zaś dobył swego miecza i stawił Hakonowi, czoła. — Tyle tylko, że furia była silniejsza od samych zdolności i jeden cios wystarczył, by Tostig znalazł się u stóp Rognara z rozłupaną czaszką. W tymże momencie Torula pochyliła się i wymierzyła karłowi dłonią taki cios w twarz, że ten nieprzytomny i krwawiący wylądował na podłodze. W skalli rozpętało się piekło, Wikingowie rwali się do bitki, nie bardzo tylko wiedzieli, kogo bić, a za kim się opowiedzieć. W sporze uczestniczyli obaj wodzowie i lojalność wojowników poddana była ciężkiej próbie. W pobliżu Rognara znalazła się akurat grupka weteranów z wielu jego wypraw, która nie zwykła mieć jakichkolwiek wątpliwości. Ich obowiązkiem była zawsze ochrona wodza, zatem i tym razem zastawili go murem zwartych tarcz, chroniąc przed Hakonem, który we wściekłych atakach starał się jak mógł zdjąć głowę z ramion swego byłego wodza. Hakon nie miał szans, ludzie Rognara skoczyli na niego, przewrócili go, następnie zaś związali. Hałas powoli przycichł, tym, bardziej, że Rognar wyraźnie tego żądał. Wódz nie miał okazji rozładować dotąd złości, co było widać. Swary umilkły, Anzace pozbierał się, trzymając za głowę. Potężnej postury kobieta zajęła się Torulą tak dokładnie, że dziewczyna tkwiła pod jej wielkim ramieniem jak niemowlę i mimo podrygów nie mogła się uwolnić. Tylko jedna osoba w całym pomieszczeniu nie uległa ogólnemu nastrojowi i siedziała spokojnie z niezmąconym, cynicznym nieco uśmieszkiem, obserwując jedynie całe zamieszanie. Oczywiście był to Cormac. — Chciałeś mnie zdradzić?! — zwrócił się Rognar z retorycznym pytaniem do Hakona, częstując równocześnie swego ex–adiutanta kopniakiem. — Ty, któremu tak ufałem — i którego honorowałem na różne sposoby… Zatkało go najwyraźniej ze złości, bo sapnął. Zamierzał zakończyć wypowiedź ponownym kopniakiem, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk dziewczyny: — Bydlę, złodziej, tchórz! Nie odważyłbyś się, gdyby on był wolny! — Zamknij się! — zadecydował Rognar. — Nie zamknę się! — krzyczała, szarpiąc się wściekle. — Kocham go! Dlaczego niby nie? Ty jesteś okrutny, on zaś miły, odważny i tylko on traktował mnie jak należy. Wyjdę za niego, albo za nikogo! Rognar zamachnął się i ryknął wściekle. Zanim jednak dosięgnął dziewczynę, dłoń Cormaca złapała go za nadgarstek. Wódz jęknął bezwiednie — palce Celta były jak stalowe kleszcze. Przez moment płonące oczy Normana spoglądały w zimne oczy Celta, ale żadna ze stron nie spuściła wzroku. — Nie ożenisz się z trupem Rognar — powiedział Cormac puszczając spokojną już rękę. Wnioski wodza musiały być podobne, bo klnąc coś pod nosem, rozkazał: — Zabrać tego psa i przykuć do ściany. Jutro popatrzy sobie jak biorę żonę, a ona potem obejrzy, co zrobię z nim. I to własnoręcznie! Dwóch potężnych chłopów wyniosło szarpiącego się Hakona. Jego spojrzenie spoczęło przez chwilę na skrzywionej twarzy Cormaca, wtedy uspokoił się i wyrzucił z siebie tylko jedno słowo: — Clian! Cormac nie zdradził nawet drgnięciem powieki, czy zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Siedział, równie spokojnie jak przedtem, patrząc na całe zamieszanie, Hakona wyciągnięto tymczasem na zewnątrz. — A co z dziewką? — spytała kobieta, która przygniatała Torulę. — Wychłostać? Przygotuj do ślubu — zniecierpliwił się Rognar. — Zabierz ją z moich oczu, zanim stracę cierpliwość i skręcę jej kark. II Zatknięta w otwór w ścianie pochodnia błysnęła i poruszyła cienie zalegające w małej izbie o ścianach z sosnowych bali. Przykuty w rogu Hakon poruszył się klnąc z cicha, drobne rany, jakie odniósł i fakt, że był uwięziony, nie miały zbytniego wpływu na jego samopoczucie. Do szału za to doprowadzała go myśl, że Rognar zmusi dziewczynę do małżeństwa, kiedy on siedzi tu jak ogłupiała owca i nie może niczego zmienić. Zamarł, słysząc na zewnątrz lekkie kroki, a potem głos. Słowa były wymawiane z obcym akcentem. — Nie łżesz? Rognar naprawdę kazał ci z nim pogadać? A skąd ja mam wiedzieć? — spytał opryskliwie strażnik. — Idź i go spytaj, przez ten czas popilnuję za ciebie lecz jeśli każe cię oćwiczyć za to, że mu przeszkodzisz, to już nie moja wina. — A idź, i niech cię… — Warknął strażnik. — Ale nie marudź zbytnio. Skoble odskoczyły i w drzwiach ukazała się wysoka postać. Zaraz potem drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Cormac; w pełnym uzbrojeniu, w hełmie z kitą, spojrzał na Hakona. Biorąc pod uwagę wspaniałość kity z końskiego włosia i ponure nad wyraz oblicze, wyglądał jak demon z otchłani piekielnych przybyły tylko po to, by dodatkowo dręczyć nieszczęsnego jeńca. — Wiedziałem, że przyjdziesz — odezwał się Hakon. — Mówmy po cichu, lepiej niech strażnik nie słyszy. — Przyszedłem, bo chcę wiedzieć skąd znasz irlandzki. — Kłamiesz — odparł ze złośliwą radością Hakon. — Przyszedłeś z obawy, bym nie wydał cię Rognarowi. Kiedy tylko wymieniłem imię, jakie ci nadali ludzie w twoim własnym języku, zrozumiałeś, że wiem, kim jesteś naprawdę. Twój przydomek brzmi Wilk, jesteś nie tylko Cormac Mac Art, ale też Cormac Wilk, pirat i zabójca, prawa ręka zabijaki, którym jest Wulfhere Dun, największy wróg Rognara. Co właściwie robisz, nie wiem, lecz twoja obecność nie wróży nic dobrego Rognarowi. Wystarczy zatem, bym powiedział słowo strażnikowi, a twój los upodobni się do mojego. — Mogę ci poderżnąć gardło, zanim zdążysz pisnąć. — Możesz — zgodził się tamten. — Ale nie poderżniesz, to nie w twoim stylu, by zarzynać bezbronnego. — Prawda — skrzywił się Celt, jakby z żalem. — Gadaj więc, czego oczekujesz. — Moje życie za twoje, uwolnij mnie, a nie będę ci przeszkadzał. Celt usiadł na zydlu i popadł w zadumę. — A masz jakiś plan? — Uwolnij mnie i daj mi miecz. Zabiorę Torulę i znikniemy między wzgórzami. Jeśli to się nie uda, wtedy przynajmniej zabiorę Rognara ze sobą do Valhalli. — A jak już będziesz między wzgórzami? — Mam tam swoich ludzi. Piętnastu najlepszych, oczekują mnie. To przyjaciele z Jutlandii, którzy też nie kochają zbyt mocno Rognara. Po drugiej stronie wyspy mam łódź, jeśli uda nam się dopłynąć do innej wyspy, to ukryjemy się przed nim na wystarczająco długo, bym zebrał własną drużynę. Wówczas nie minie sporo czasu, a spalę mu skallę nad głową i zapłacę za dzisiejsze kopniaki! Cormac skinął głową. To, o czym mówił Hakon, było zwyczajną sprawą między Wikingami i jego plan miał duże szansę powodzenia. — Wszystko pięknie — odezwał się w końcu. — Ale najpierw musisz stąd wyjść. — To twój kłopot. — Mówiłeś, że masz piętnastu przyjaciół w lesie… — Mam. Wymknęliśmy się wczoraj pod pretekstem polowania na wilki. Zostawiłem ich w umówionym miejscu, a sam wróciłem, chcąc zakończyć pewne sprawy i umówić się dokładnie z Torulą. Miałem spędzić wieczór w skalli, a potem powrócić do polujących. W rzeczywistości jednak zakradłbym się po północy i zabrał ją. Gdyby nie to ścierwo Anzace, którego serce, przysięgam, rzucę kotom… — Starczy — przeciął Cormac. — Zrobisz, co zechcesz, nie czas o tym gadać. Czy masz przyjaciół między ludźmi Rognara? Wydawało mi się, że nie wszystkim spodobało się, jak on cię potraktował. — Mam sporo przyjaciół i zwolenników, ale wciąż się wahają. Wojownik to dość głupie bydlę, pójdzie za tym, który wyda mu się silniejszy. Niech tylko Rognar zginie ze swoimi przybocznymi, a reszta bez wątpienia przyłączy się do mnie. — A więc… — oczy Cormaca rozbłysły. — Słuchaj. Powiedziałem Rognarowi prawdę, moja łódź rzeczywiście rozbiła się na skałach, jednak nie tylko ja ocalałem. Za południowym cyplem, dobrze ukryci, siedzą Wulfhere i jego pięćdziesięciu wilków. Pozbieraliśmy się w nocy po katastrofie i uradziliśmy, że tylko ja, którego Rognar może kojarzyć najsłabiej, pójdę do skalli i wkradnę się w jego łaski, aby znaleźć sposób na zdobycie jednej z jego łodzi. Bo o to nam głównie chodzi. Teraz ja mam dla ciebie propozycję. Pomogę ci uciec, a ty połączysz swoje siły z naszymi i pomożesz pokonać Rognara. Potem dasz nam jeden z drakkarów, cała reszta dóbr w skalli, pozostali ludzie i dobytek, będą twoje. Mając dobry okręt szybko to sobie odbijemy, no i uzupełnimy załogę. Zgoda? — To jest umowa! — rozpromienił się młodzieniec. — Pomóż mi, a przyrzekam, że jeśli zdobędę władzę na tej wyspie, dam ci najlepszy drakkar, jakie będzie do dyspozycji. — Zgoda. Teraz posłuchaj. Czy straż zmienia się w nocy? — Wątpię. — A ten tam. Sądzisz, że da się go przekonać? — Nie, to jeden z najlepszych ludzi Rognara. — No cóż, jego strata. Jeśli uporamy się z nim, to nie powinni do rana odkryć twojej ucieczki. Poczekaj no! Cormac podszedł do drzwi i zawołał. — Hej, strażnik! Jak pilnujesz więźnia, skoro pozostawiasz mu wolną drogę ucieczki! — Że co? — Nieco, tylko wszystkie kraty w oknach zostały wyłamane. — Oszalałeś? — jęknął wartownik wpadając do środka. Uniósł głowę, spoglądając na umieszczone pod sufitem okienko. Tymczasem żelazna pięść Cormaca, wsparta masą jego ciała, rąbnęła go w szczękę. Mężczyzna zwalił się nieprzytomny. Klucze od łańcuchów skuwających Hakona były przy pasie strażnika i już po chwili młodzian rozprostowywał kości. Cormac zajął się umieszczeniem na jego miejscu zakneblowanego strażnika. Bez słowa wyskoczyli z „izby i zamknęli za sobą drzwi. Biegiem dopadli lasu otaczającego osadę. Tu Celt zatrzymał się i rozejrzał wokół. Nie było jeszcze księżyca, lecz światło gwiazd mu wystarczało. Skallę zbudowano frontem do zatoki, gdzie zakotwiczone były drakkary. Wokół niej, półkolem, stały spichrze, stajnie i domy mieszkalne drużyny — najbliższy budynek znajdował się w odległości jakichś stu jardów. Ten, w którym zamknięto Hakona, kończył szereg. Niedaleko zaczynał się las i niektóre ź budowli stały już w cieniu drzew, osady nie otaczała palisada czy chociażby zwykły płot. Rognar był panem wyspy, a poza jego ludźmi nikt inny tu nie mieszkał. Czuł się zatem bezpiecznie i wolał wygodę niż uciążliwości organizowania ochrony przed wątpliwym, już dotąd, zagrożeniem. Prowadzenie owych obserwacji zakłócił Cormakowi szelest czyichś oddalających się kroków. Wytężywszy wzrok, dostrzegł leciutkie poruszenie pod jednym z wyższych drzew. Zostawił więc Hakona i ruszył w tamtą stronę ze sztyletem w dłoni. Kierował się bardziej instynktem, niż wzrokiem, przed nim trzasnęła rozdeptywana gałązka, w chwilę później zobaczył cień, który odkleił się od drzewa i pognał w stronę skalli. Nawet przy tak mizernym oświetleniu nie miał wątpliwości, gdyż tak mogła wyglądać tylko jedna istota na wyspie. — Anzace! — syknął Hakon, który podążył śladem Cormaca. — Znowu podglądał. Trzeba ścierwo zatrzymać, i to szybko! Stalowy chwyt powstrzymał przed pościgiem. — Spokój — szepnął Celt. — On wie, że jesteś wolny, ale nie podejrzewa, że my go widzieliśmy. Mamy trochę czasu, zanim zacznie się robić gorąco. — Ale Torula! Odejść bez niej? Nigdy! Idź sam, jeśli chcesz, albo ją wezmę, albo zginę! Corniac zerknął ku skalli — pokraczna figura znikała właśnie za jej rogiem. — Prowadź do jej pokoju — warknął. — To szaleństwo, ale Rognar naprawdę może ją zabić, zanim powrócisz z ludźmi. Obaj wyskoczyli z .cienia i przebiegli otwartą przestrzeń, oddzielającą skallę od lasu. Zbliżyli się do zakratowanego okna przy końcu budowli. Tu przykucnęli, a młodzian zastukał cicho w kraty. Prawie natychmiast biała twarzyczka dziewczyny pojawiła się po drugiej stronie. — Hakon! — rozległ się radosny szept. — Bądź ostrożny! Stara Edna jest tu ze mną. Co prawda śpi, ale… — Odsuń się — szepnął Hakon, unosząc miecz. — Rozwalę te sztaby… — Z pewnością postawi to na nogi nawet najbardziej pijanych — przerwał mu Cormac. — Mamy trochę czasu, nim Anzace poskarży się Rognarowi. Nie ma sensu tracić go bez potrzeby. — Ale jak… — Odsuń się! — rzucił Celt, łapiąc kratę i zapierając się stopami i kolanami o ścianę. Hakon wytrzeszczył oczy w niemym podziwie, widząc jak plecy Irlandczyka wyginają się w łuk. Muskuły napięły się, żyły wyszły na wierzch i krata poddała się. Świadkowie patrzyli oniemiali. Rozległ się głuchy trzask i Cormac spokojnie odstawił wydarte ze ściany żelazo na ziemię. Ktoś zamruczał wewnątrz. — No, chodź tu! — rozkazał Cormac, drżąc jeszcze z wysiłku. Dziewczyna ruszyła ku oknu, za nią zaś rozległy się głośniejsze tym razem przekleństwa, po czym potężne dłonie złapały ją za ramiona. Torula obróciła się i błyskawicznie wyprowadziła zamaszysty cios. Ręce znikły, rozległ się odgłos upadku w następnej chwili dziewczyna była już w ramionach ukochanego. — Tym — tu odrzuciła ciężki dzban — zapłaciłam tej wiedźmie! Część mojego długu spłacona. — Szybciej! — ponaglił Cormac. — Za chwilę się zacznie… Nie zdążył dokończyć, gdy zabłysły pochodnie i dał się słyszeć dziki ryk Rognara. Na całe szczęście zdążyli już dopaść lasu. Tu Cormac przystanął: — Ile czasu zabierze ci dotarcie do swoich i powrót tutaj? — spytał. — Powrót? — Przecież mówię wyraźnie. — No… najwyżej półtorej godziny… — Dobrze. Zbierz swoich i czekajcie po tej stronie, dopóki nie usłyszysz tego — tu ostrożnie zakwilił trzy razy. — Potem przyjdź do miejsca, skąd będzie się rozlegał ten głos. Sam uważaj, by nie wleźć na Rognara i jego ludzi. — Ale… Z pewnością poczeka do świtu z poszukiwaniami. — Jeśli znam go choć trochę, to nie — roześmiał się Cormac. — Będzie jeszcze tej nocy przeczesywał las ze wszystkimi swoimi ludźmi. Ale o tym później i tak marnujemy czas. Cały dziedziniec jest już oświetlony pochodniami. Przyprowadź swoich jak szybko będziesz mógł, ja idę po Wulfhere. Poczekał, aż znikną, i ruszył przez las. Nadal musiał zdawać się głównie na instynkt. Procentowały teraz lata spędzone w puszczy, kiedy to żył i poruszał się niemal jak dzikie zwierzę. Usłyszał za sobą trzaski i przekleństwa, co wskazywało, że Rognar odkrył już, iż oba ptaszki wyfrunęły. Szybko jednak cały ten zgiełk przycichł, gdy Cormac oddalił się bardziej od osady. Teraz słyszał głównie szum fal rozbijających się o brzeg. Zbliżając się do ukrycia, w którym siedzieli jego Dunowie, zwolnił i zdwoił czujność — nie miał ochoty na to, by jakiś zbyt nerwowy strażnik profilaktycznie uderzył go w głowę. W końcu stanął i zawył, zaraz też z cienia wyłoniła się potężna sylwetka, a tubalny głos oświadczył: Cormac, na Thora, już myśleliśmy, że nie udało ci się ich oszukać… — E, to prostolinijne durnie — skwitował sprawę Cormac. — Ale nie jestem tak do końca pewien, czy nam się uda. Jest nas ledwie siedemdziesięciu przeciwko trzem setkom. — Przeciwko ilu?… — No, mamy sprzymierzeńców. Pamiętasz Hakona? — Aha. — Zwrócił się teraz przeciwko Rognarowi. I on właśnie ma ze sobą piętnastu Jutów. Trzeba wydać rozkazy, jeśli przegramy — to przynajmniej z honorem stracimy życie. A jak się uda, to dostaniemy okręt. No i ty się wreszcie zemścisz… — Zemsta — rozdziawił radośnie paszczę Wiking, spoglądając na niebo roziskrzonym wzrokiem i konwulsyjnie ściskając rękojeść topora. Ten potężnie zbudowany, rudy Dun, był równy wzrostem Cormacowi, brakowało mu jednak tygrysiej sprężystości Celta. Rekompensowała to jego masywność. — Wyłazić z dziur, wilki! — zawołał w ciemność za plecami. Dość gnicia w dziurach, idziemy karmić kruki Odyna. Osric, Aslaf, chodźcie, szykuje się zabawa! Zmaterializowały się sylwetki piratów, zupełnie jakby cienie nocy zgęstniały. Jedynymi dźwiękami były szczękanie uzbrojenia i chrzęst rynsztunku. Pojedynczo ruszyli w ślad za wodzem. Spoglądając w tył, Cormac dostrzegł jedynie falującą linię potężnych cieni zwieńczonych hełmami. Wyobraźnia podsunęła mu obraz: on prowadzący do walki stado demonów. Uśmiechnął się. III U stóp niewielkiego wzniesienia wstrzymał dalszy marsz tak gwałtownie, że idący za nim Wulfhere zatrzymał się dopiero na jego plecach. Stalowe palce zacisnęły się na ramieniu wodza, blokując pytanie. Z przodu dobiegł ich pomruk i trzaskanie bronią, poprzez drzewa zaczęły prześwitywać pochodnie. — Na ziemię! — szepnął Cormac, a Wulfhere przekazał to dalej. Jak jeden mąż, cała linia padła na trawę i zamarła w ciszy. Hałas nasilił się, przechodząc w odgłosy marszu wielu ludzi wyraźnie nieobytych z lasem. W zasięg wzroku wkroczyła spora gromada zbrojnych wymachujących pochodniami i napełniających zgiełkiem i blaskiem dużą część tego cichego przed chwilą lasu. Szli ledwo widoczną ścieżką, która przecinała trasę Dunów. Na czele z mieczem w dłoni maszerował Rognar, twarz wykrzywiał mu grymas nieprzemijającej furii. Otaczali go ci sami, którzy niedawno w skalli chronili go swoimi ciałami, a za nimi w nieładzie tłoczyła się wataha wojowników. Na widok tej bezładnej kupy, Wulfhere aż zatrzęsło, Cormac wyczuł, że ramię wodza napręża się. — Jakby tak, chmurą strzał, a potem skok na ostrza… — dobiegł go rozmarzony szept. — Nie teraz… — wyszeptał wściekle. — Jest ich tu prawie trzystu. Mamy szansę załatwić to inaczej i nie ma sensu jej marnować. Leż spokojnie i daj im przejść! Ani jeden dźwięk nie zdradził obecności pół setki chłopa i Normanowie zniknęli po drugiej stronie polanki w pełni nieświadomi niebezpieczeństwa. Cormac był zadowolony z siebie, jak dotąd jego kalkulacje, co do zachowania się przeciwnika, były trafne. Wściekłość Wikinga była tak wielka, że nie czekał świtu, mając w pogardzie metodę systematycznych poszukiwań w blasku dnia. No i poniosło go w las po ciemku. Właśnie ominął liczny oddział, jakie miał zatem szansę znalezienia dwóch tylko ludzi? Lecz cóż, to nie — w Wikinga zwyczaju siedzieć spokojnie i myśleć, ewentualnie gotować się ze złości, gdy można coś zrobić. Nawet, jeśli to coś miałoby być skrajnie głupie. Cormac znał tych zapaleńców lepiej zapewne niż oni siebie, i na tym właśnie oparł swój plan. Nie drgnęli, zanim nie umilkł ostatni dźwięk oddalających się, a pochodnie nie upodobniły się do robaczków świętojańskich. Za to potem ruszyli ze zdwojoną szybkością, mniej już uwagi zwracając na zachowanie ciszy. Wreszcie zauważyli przed sobą światła osady Rognara. Przyczaili się między drzewami na skraju, obserwując bacznie. Większość budynków była teraz rzęsiście oświetlona, jednak wokół kręciła się tylko garść zbrojnych. Wódz musiał zabrać na nocną przechadzkę po lesie prawie cały swój oddział. — Co teraz? — spytał Wulfhere. — Hakon powinien już tu być. — Gdy to mówił, jeden z przechodzących obok stajni zmienił kierunek i przyświecając sobie pochodnią skierował się w ich stronę. — Co za cholerny pech — jęknął Wulhere. — Idzie prosto na nas! — Edric, weź no strzałę… — Nie! — powstrzymał go Cormac. — Poczekajmy, aż będzie to naprawdę konieczne, po czym rozpłynął się w ciemnościach jak duch. Tamten szedł tymczasem naprawdę prosto na nich, zwabiony najprawdopodobniej jakimś ruchem czy widokiem sylwetki zbrojnego. Był raczej zaciekawiony, nie zaniepokojony. Wlazł między drzewa i niespodziewanie dla samego siebie oświetlił pochodnią rudobrodego Duna stojącego nad nim w ciszy jak posąg. — Aogror — pełgające światło było mylące, a człek nie rozpoznał niczego, poza rudą brodą. — Tak szybko z powrotem? Czy udało się aaaa… Zdanie urwało się, gdy podszedł bliżej i zobaczył obcą twarz oraz półkole zbrojnych otaczających Wulfhere. Jego oczy rozszerzyły się, jakby nagle zrozumiał, lecz dźwięku już nie zdążył wydać. Wódz wytrącił mu z ręki pochodnię, którą dokładnie zadeptał. Następnie Norman został rozbrojony i skrępowany. — Odpowiadaj, ale cicho, gdy tylko zapytam — rozległ się bezlitosny szept. — Ilu zbrojnych zostało w osadzie? Nagłość ataku i otaczająca go ciemność potęgowały grozę położenia, toteż Norman, który w bitwie byłby nieprzeciętnie odważny, spokorniał nagle, ciężko przerażony. — Trzydziestu — odparł drżącym głosem. — Gdzie są? — Połowa w skalli. Reszta w chatach. — Wystarczy — mruknął Cormac. — Związać i zostawić A teraz poczekajcie, aż nie znajdę Hakona. Pisnął trzykrotnie i nastawił uszu. Odpowiedź przyszła po chwili spomiędzy drzew po przeciwległej stronie osady. — Zostańcie tu! — nakazał i ruszył w tamtą stronę. Szedł jak zwykle, cicho i sprawnie, kryjąc się między drzewami, aż odgłosy z naprzeciwka nie powiedziały mu, że zbliża się kilka osób. Powtórzył sygnał i usłyszał Hakona ostrzegającego swych ludzi przed zbytnim pośpiechem w używaniu oręża. Za sylwetką młodego Wikinga dostrzegł już jego towarzyszy. — Na bogów! — wybuchnął. — Zrobiliście już dosyć hałasu, żeby obudzić Cezara. Ci, którzy was szukają, muszą teraz zachodzić w głowę, skąd na tej wyspie wzięło się stado bawołów! Kto to jest? Przy boku Hakona stała szczupła postać uzbrojona i ubrana jak wszyscy, dziwnie jednak drobna w porównaniu z resztą wojowników. — Torula… Uparła się, że pójdzie, więc wyszukałem najmniejszą kolczugę i… Cormaca jakby szlag trafił, wykonał skomplikowaną figurę stylistyczną złożoną z samych przekleństw. — Dobra, dobra… Na babski upór nie ma lekarstwa — stwierdził po chwili, już spokojniej. — Teraz słuchaj uważnie. Widzisz budynek, w którym siedziałeś? Podpalimy go. — Ależ to sprowadzi zaraz Rognara! — I o to właśnie chodzi. Kiedy oni tu zaczną gasić pożar, wy uderzycie na nich. Naciąć ilu się da, a gdy tylko otrząsną się z zaskoczenia, zmykać do stajni. Nie sprawi to większego kłopotu, jeśli zrobicie to dobrze, nie powinniście stracić nawet jednego człowieka. Gdy będziecie już wewnątrz, zabarykadujcie drzwi i zachowacie się, jak w trakcie oblężenia. Nie podłożą ognia, bo żal im będzie koni, przed trzydziestką zaś spokojnie się obronicie. — A co z tobą i z Dunami? — zaprotestował Hakon. — My będziemy ryzykowali, a ty… — Ufasz mi? — przerwał mu Cormac. — Czy mamy tracić noc na głupie dyskusje? Czy nie rozumiesz, że jak długo Rognar i jego ludzie będą przekonani, że mają do czynienia tylko z tobą, efekt uderzenia, gdy my się przyłączymy, będzie podwójny? Nie bój się. Kiedy przyjdzie czas, Dunowie rozleją tu morze krwi. — Zgoda. Ale musicie wziąć Torulę, żeby nic się jej nie… — Nigdy! — dziewczę tupnęło, by dodać sobie ważności. — Będę przy tobie tak długo, jak długo oboje żyjemy. Jestem córką brytyjskiego księcia i umiem walczyć nie gorzej niż twoi ludzie. — Cóż — skrzywił się ironicznie Celt. — Dokładnie widać, kto będzie rządził w tym stadle. Nie czas jednak na dyskusje. Zabieraj ją ze sobą i do roboty! Powtórzył raz jeszcze wszystkim odpowiednie polecenia i ruszyli na skraj lasu. Odległość, jaka dzieliła chatę od drzew, była niewielka i przebiegli ją błyskawicznie. Gdy mijali samotne drzewo stojące naprzeciw otwartych teraz drzwi, coś rąbnęło solidnie Cormaca w głowę. Błyskawicznym ruchem złapał to coś, co okazało się być ludzką stopą należącą do mężczyzny wiszącego na gałęzi powyżej. — Hakon! Twój strażnik… — poinformował młodzieńca. — Rognar ma zwyczaj szybkiego wymierzania sprawiedliwości. — Głupota. Nigdy nie należy zabijać, dopóki nie jest to konieczne. Drewno było wysuszone, toteż wystarczył niewielki manewr z krzesiwem i hubką, by ogień zaczął żwawo lizać ściany. — Cofnijcie się i poczekajcie, aż zaczną gasić. Potem na nich, i do stajni. — Przypomniał Cormac i ruszył do swoich. Dunowie z niepokojem patrzyli na ogień dobierający się już do dachu. Nagie na podwórzu wybuchł krzyk i zamieszanie. Ze skalli wyskakiwali mężczyźni uzbrojeni, choć przeważnie nie zupełnie ubrani, wyrwani najwyraźniej z błogiego snu. W ślad za nimi pojawili się niewolnicy i kobiety. Po chwili wszyscy zabrali się do gaszenia pożaru. Zamieszanie powodowały bezużyteczne, a głośno wywrzaskiwane rady, w efekcie których budynek rozpalił się znakomicie, a Rognar musiałby chyba być ślepy, by nie zauważyć ognia. W tym właśnie momencie rozległ się ryk i mały oddział zbrojnych wypadł z lasu, po czym przeleciał przez zaskoczonych strażaków jak piorun. Waląc na prawo i lewo, przerąbał sobie drogę przez oniemiałych Normanów, pozostawiając za sobą ścieżkę wymoszczoną trupami i umierającymi. Wulfhere i zgromadzeni za nim wojowie patrząc na ludzi Hakona omal nie poszli w ich ślady. — Cormac! — jęknął wódz. — Mój topór jest głodny! — Cierpliwości, twój topór będzie jeszcze miał dość. O widzisz, doszli do stajni i zamknęli się od wewnątrz. Tak też i było. Normanowie otrząsnęli się z zaskoczenia i mieli właśnie zamiar ruszyć na przeciwników zajadłą kupą, jak to zwykle czynili, lecz przeciwnik zdążył już zniknąć wewnątrz stajni, skąd dobiegały odgłosy szamotania się spłoszonych koni. Stajnię zbudowano w taki sposób, by mogła oprzeć się atakom hord wściekłych z głodu wilków i wichrom szalejącym na Morzu Północnym. Była naturalnie fortecą także i dla toporów ludzi. Po zabarykadowaniu drzwi jedynym ewentualnym wejściem były wysoko umieszczone okna. Grube, drewniane kraty zostały natychmiast porąbane, lecz przedostanie się do środka — wobec determinacji obrońców — to już inna sprawa. Po paru próbach zakończonych niepowodzeniem resztki oblegających wycofały się i rozpoczęły krótką naradę. Jak Cormac słusznie przewidział, podpalenie nie wchodziło w rachubę z uwagi na bezcenne konie. Z podobnej przyczyny poniechano ostrzału z łuków, tym bardziej że szansa trafienia kogokolwiek w ciemnościach zalegających stajnię była minimalna. W konia zaś łatwo było trafić przypadkiem, jako że większy i nie kryje się. Na zewnątrz rzecz się miała dokładnie odwrotnie — cały dziedziniec był jasno oświetlony. Jutowie nie należeli do zbyt dobrych łuczników, lecz mieli kilka haków, toteż zaczęli robić z nich godny użytek. W końcu ktoś z pozostałych przy życiu oblegających wpadł na właściwy pomysł. — Rognar musiał dostrzec ogień i zapewne wraca już. Olaf, biegnij po niego i powiedz, że Hakon i jego ludzie zamknięci są w stajni. Jesteśmy w stanie ich zatrzymać, lecz niech się spieszy. A potem zobaczymy. Wezwany ruszył biegiem, a Cormac roześmiał się cicho. — Dokładnie tak, jak chciałem. Bogowie sprzyjają nam tej nocy. Wulfhere! Cofnij się, bo płomienie cię oświetlą! Nastąpił teraz denerwujący okres oczekiwania, a żadna ze stron nie przejawiała minimalnej nawet aktywności. Ogień dopalał się, pozostawiając po sobie dymiące zgliszcza, na wschodnim nieboskłonie pojawiła się zorza. Wreszcie w lesie rozległ się rumor. Nerwy Celta naprężyły się do swych granic — to był decydujący moment, jeśli nadchodzący przejdą obok, nie zauważając ich obecności, wszystko powinno się udać. Uciszył po raz ostatni swoich ludzi i czekał z sercem w gardle. Zamigotały płomienie i ku swej uldze ujrzał, że Rognar nadciągnął dokładnie z przeciwnej strony. Wódz ryczał jak ranny łoś i wywijał swym dwuręcznym mieczem. — Wyłamać drzwi! Za mną! Rąbać ściany! W ślad za nim z krzaków sypnęła cała lawina ludzi z przybocznymi na czele. Wulfhere skoczył na równe nogi, podobnie jak reszta czekających w lesie. Wzrok miał przepełniony gorączką bitewną, topór drżał z niecierpliwości w jego ogromnej dłoni. — Czekaj! — warknął Cormac, łapiąc go za ramię. — Czekaj, aż zaczną rozwalać drzwi! IV Zostawiając po drodze kilku ludzi przeszytych strzałami, banda rzuciła się ku stajni, ładując się przez okna, tnąc ostrza wyskakujące na ich spotkanie i rąbiąc drzwi. Przerażone konie wypełniły powietrze rozpaczliwym rżeniem, gdy drzwi zatrzęsły się pod uderzeniem dziesiątków toporów. — Teraz! — Cormac poderwał się i ruszył przed siebie poprzedzony chmurą strzał. Martwe ciała runęły z okien, a szeregi atakujących obejrzały się osłupiałe. Dunowie byli równie dobrymi łucznikami jak szermierzami, przewyższając w tej materii inne narody Północy. Udowodnili to kolejny raz, strzelając w biegu z niezawodną celnością, Normanowie jednak nie załamali się… Widząc szarżującą z lasu watahę rudych napastników, doszli do wniosku, że mają do czynienia z przeważającymi siłami wroga, co rozpaliło w nich rozpaczliwą wściekłość, z którą skoczyli na spotkanie przeznaczenia. Wypuszczając ostatnie strzały prosto w twarze przeciwników, Dunowie cisnęli precz łuki i zwarli się w walce, wykrzykując imię Odyna. Atakujący błyskawicznie odkryli, że stanowią mniejszość, lecz zaskoczenie nadal działało na ich korzyść. Cormac, siejący spustoszenie swym mieczem, wiedział jednak, że jedyna szansa na zwycięstwo leży w błyskawicznym sukcesie. Dłuższa walka pozwoli wykorzystać Wikingom przewagę liczebną i wynik będzie łatwy do przewidzenia. Tymczasem Hakon ze swoimi wypadł ze stajni i zaatakował byłych towarzyszy z drugiej strony. Pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły wściekłą rąbaninę, jak wywiązała się na placu. Rognar musi szybko umrzeć — zdecydował Cormac, mechanicznie odbijając topór i tnąc przeciwnika na odlew. Rozluźniło się wokół niego i dojrzał obu wodzów podążających ku sobie przez ciżbę walczących. Jakiś Dun rzucił się na Rognara i padł z roztrzaskaną czaszką. W chwilę potem dwaj rudobrodzi zderzyli się ze wściekłym rykiem. Wszystkie lata starannie pielęgnowanej nienawiści podsyciły teraz ich zapał w bezpośrednim spotkaniu. Obie walczące strony zaprzestały z wolna machania orężem, bezwiednie zajmując dogodne do obserwacji pojedynku miejsce. Co do siły i masy, nie było między nimi właściwie żadnej różnicy. Rognar uzbrojony był w potężny miecz, Wulfhere miał swój topór i tarczę, która pękła na dwoje po pierwszym ciosie Rognara. Odrzucając jej resztki Wulfhere ciął, mierząc w głowę, lecz przeciwnik uchylił się i utracił jedynie róg ze swego hełmu. Rognar ryknął i ciął po nogach, lecz potężny Dun z zadziwiającą łatwością podskoczył, będąc jeszcze w powietrzu, wymierzył kolejny cios w głowę przeciwnika. Topór zsunął się po hełmie, lecz sama siła uderzenia powaliła Rognara na kolana. W chwili, gdy Wulfhere zamierzał się do decydującego wymachu, Rognar powstał i całą siłą ramion uderzył w hełm Duna. Ostrze pękło z głośnym brzękiem, a Wulfhere zachwiał się, oczy zalewała mu krew. Niczym ranny tygrys wymierzył cios na oślep. I ten właśnie cios trafił, rozcinając hełm i czaszkę Rognara. Obie patrzące strony krzyknęły zgodnie podziwiając ten cios. Ciało Rognara padło do stóp Wulfhere, po chwili i on się zwalił zaatakowany z furią przez przybocznych martwego już wodza. Cormac skoczył pomiędzy nich, usiłując osłonić krwawiącego mocno kompana. Walczyli na dobre, gdy nadbiegli na pomoc wodzowi jego Dunowie i znowu rozpętało się piekło. Cormac znalazł się naprzeciw Rana — jednego z najlepszych szermierzy Rognara, podczas gdy Hakon zmierzył się z jego przyjacielem, Halfgarem. Cormac roześmiał się — poprzedniego dnia krzyżował już miecze z Ranem i wiedział, czego tu trzeba. Błyskawiczna blokada ciosu wymierzonego z półobrotu, jeszcze szybsze pchnięcie i jego miecz znalazł się w sercu przeciwnika. Nie tracąc czasu, obrócił się, by sprawdzić co z Hakonem. Młodzian był w niewesołej sytuacji — Halfgar, olbrzym przewyższający nawet Wulfhere, górował nad nim i siłą, i sprawnością. Zasypał ciosami tarczę i ostrze młodzieńca, nie dając najmniejszej sposobności do ataku. Stracił już nawet hełm po szczególnie silnym uderzeniu i powinien był już właściwie zginąć, gdyby nie drobna postać, która wyskoczyła z boku i przyjęła cios na ostrze swego miecza. Posłało ją to na kolana, lecz w ten sposób uzyskała ową decydującą sekundę zwłoki. Miecz olbrzyma uniósł się właśnie powtórnie, gdy Cormac zdążył z odsieczą, trafiając atakującego w krtań swym żelazem, odcinając mu przy tym niemal całkowicie głowę. Złapał następnie Wulfhere za bary i odciągnął z centrum zamieszania, waląc na oślep i klnąc jak potępieniec. Lustracja pola walki pozwoliła Cormacowi na stwierdzenie, że gwardia Rognara padła, reszta zaś Normanów, po śmierci wodza, bije się bez przekonania. Wszystko dzieje się zgodnie z jego planem. Jeden z Wikingów wrzasnął: — Las roi się od Dunów! I starczyło. Panika, zrozumiała tylko dla tego, kto był choć raz w ogniu bitewnej zawieruchy, opanowała Normanów. Wulfhere, potrząsając wściekle głową i domagając się topora, chciał poprowadzić na nich swych Dunów, lecz Cormac go powstrzymał. Dunowie zachowali się na tyle powściągliwie, że pokonani już właściwie wrogowie zdołali się ukryć w skalli, gotowi drogo sprzedać swoje życie, jak zwykle Normanowie przyparci do muru. — Hej tam! Posłuchajcie mnie! — krzyknął do nich Hakon, wypchnięty na front przez Cormaca. — Posłuchamy — dobiegło zza zabarykadowanych okien — ale nie zbliżaj się. Możliwe, że już po nas, ale wielu umrze razem z nami, próbując się tu dostać. — Nie będę próbował. Przychodzę do was jak do przyjaciół, choć pozwoliliście Rognarowi, aby mnie skopał i uwięził. Ale to przeszłość i pozwólmy, by poszła w zapomnienie. Rognar nie żyje, jego przyboczni też, a wy nie macie wodza. Okoliczne lasy roją się od Dunów, którzy czekają tylko na mój znak. Nie chcę go jednak dawać, gdyż doprowadziłoby to tylko do spalenia skalli z wami wszystkimi w środku. Posłuchajcie mnie i uznajcie za nowego wodza. Jeśli przysięgniecie mi wierność, nic złego wam się nie stanie! — A co z Dunami? — rozległy się niepewne głosy. — Dlaczego mielibyśmy im ufać? — A mnie ufacie? Czy złamałem kiedykolwiek słowo? — Nie — przyznali — dotrzymywałeś zawsze przysięgi. — A zatem przysięgam wam, że Dunowie nie są groźni. Za pomoc obiecałem im łódź i dotrzymam tego słowa, a oni odpłyną w pokoju. Jeśli pójdziecie ze mną na rikinę, to wkrótce zdobędziemy lub zbudujemy inną. I jeszcze jedno, tu, przy mnie, stoi dziewczyna, która zostanie moją żoną. Jest ona córką księcia Brytów, przyrzekła mi pomoc jej ojca w naszych przedsięwzięciach. Mając przyjaciół w Brytanii, mamy źródło zapasów i będziemy mogli dokonać takich rajdów na Sasów, jakich jeszcze świat nie widział. A z pomocą Brytów Toruli, możemy pokusić się o utworzenie nowego księstwa w Brytanii, jak zrobili to Cedric, Hengist czy Horsa. A teraz wybierajcie. Chcecie mnie na wodza czy wolicie ogień? Nastąpiła krótka chwila ciszy, w trakcie której doszło zapewne do obrad szybko założonej rady, po czym jeden z występujących w roli mówcy odezwał się znów: — Zgadzamy się, Hakonie! Hakon odłożył skrwawiony miecz i zbliżył się do drzwi. — I przysięgacie mi posłuszeństwo na Byka, Ogień i Miecz? Wielkie oddrzwia otwarły się, ukazując brodate oblicza. — Przysięgamy, Hakonie. Nasze miecze są do twojej dyspozycji. — A kiedy odkryją, że ich oszukaliśmy, poderżną gardło jemu i nam — mruknął na boku Wulfhere, ocierając krew z twarzy. — Przysięgli i dotrzymają słowa — uśmiechnął się Cormac. — Jesteś poważnie ranny? — Drobiazg. Cięcie w udo i trochę zadraśnięć na ramionach. Jestem tylko ubabrany w tej przeklętej krwi, która zalała mi oczy, gdy miecz tego bydlaka trafił mnie w hełm i głowę, zanim nie pękł i… — Zawsze mówiłem, że twój łeb jest twardszy od twojego hełmu. Musimy teraz zająć się rannymi. Mamy z dziesięciu zabitych, a i wśród reszty nie znajdziesz nikogo, kto byłby cały. Jutów padła połowa, ale na bogów, jaka to była jatka! To mówiąc, wskazał na pobojowisko zasłane trupami poległych od strzał i mieczy Normanów. V Dalekie jeszcze zenitu słońce rozświetlało biało–czerwony żagiel jedynej smoczej łodzi zacumowanej u nabrzeży. Na jej pokładzie stała grupa ludzi. — Wspaniale polowaliśmy tej nocy — odezwał się Cormac, wyciągając dłoń ku Hakonowi. — Minęło ledwie parę godzin od czasu, gdy byłeś czekającym na śmierć skazańcem, a my — rozbitkami na ziemi wroga. Teraz jesteś panem Valgardu i drużyny dzielnych chłopców, a my mamy pod stopami pokład dobrej łodzi, choć z załogą mocno niekompletną. Ale to się zmieni, niech tylko do Dunów dojdzie wieść, że Wulfhere i Cormac Mac Art potrzebują ludzi! — Ano — przyświadczył Wulfhere, ujmując dłoń Toruli w swoje łapsko. — Gdybym był skłonny do żeniaczki, pewnie poderżnąłbym Hakonowi gardło i zabrał cię ze sobą. Ale wiatr się wzmaga, a moje serce rwie się, by poczuć pod stopami kołysanie pokładu. Niech bogowie wam sprzyjają! Hakon razem z dziewczyną i kilkoma najbliższymi współtowarzyszami pomogli im odcumować i na komendę Wulfhere, Dunowie jęli się wioseł, wyprowadzając łódź na pełne wody. Z brzegu dostrzeżono jeszcze, jak żagiel łapie wiatr i smocza łódź zaczyna płynąć o własnych siłach. — I co teraz, stary wilku? — ryknął Wulfhere, częstując Cormaca przyjacielskim klepnięciem, które byłoby w stanie powalić konia. — Gdzie proponujesz się udać? — Na Wyspę Mieczy, po pełną załogę — odparł Celt z błyskiem w oku. — A potem, skoal, za Wikingów! I na koniec świata! NOC WILKA THE NIGHT OF THE WOLF Spojrzenie Thorwalda, zwanego Niszczycielem Tarcz, w jednej chwili przesunęło się z lśniących oczu stojącego przed nim mężczyzny na wnętrze skalli — na długi rząd brodatych twarzy pod rogatymi hełmami, na sokole oblicza wodzów, którzy przerwali ucztę, aby lepiej słyszeć. I Thorwald roześmiał się, prawda, że ten, który właśnie skończył mówić, nie wyglądał zbyt okazale przy rosłych Wikingach. Był silny, lecz niewysoki i krępy. Nosił tylko sandały i spódniczkę z jeleniej skóry. Prosty skórzany pas i zwisający z niego dziwnie zdobiony miecz świadczyły, że choć nie ma zbroi, jest wojownikiem. Czarne włosy podtrzymywała cienka srebrna obręcz,, spod nich lśniły równie czarne oczy, rozjarzone teraz wściekłością. — Przed rokiem — mówił czarnowłosy łamanym narzeczem Jutów — przyszedłeś do Gdary pragnąc pokoju z moim ludem. Miałeś być przyjacielem broniącym przed napaścią twoich przeklętych współplemieńców. A my byliśmy głupcami i wierzyliśmy, że morscy złodzieje mają honor. Słuchaliśmy ciebie, handlowaliśmy z tobą, nawet ścinaliśmy dla ciebie drzewa, gdyś budował palisadę, by osłonić się przed tymi z mojej rasy, którzy byli mniej łatwowierni. Miałeś jedną łódź i garść ludzi, ale ledwo ukończyłeś palisadę, twoi zaczęli przybywać. Teraz jest was czterokroć sto, a na plaży leży sześć smoczych łodzi. Szybko stałeś się bezczelny: naszych wodzów obrażałeś, naszą młodzież biłeś, a teraz twoje łotry zabrały nasze kobiety i jeszcze żądają wydania dzieci i starców. — A co chciałbyś, żebym zrobił? — cynicznie zapytał Thorwald. — Ofiarowałem wam pogłówne za każdego z waszych, kogo moi zabijają bez powodu. A co do waszych bab, to uważam, że wojownik nie powinien zajmować się takimi błahostkami. — Pogłówne! — furia zalśniła w czarnych oczach. — Czym jest dla nas srebro? Czy ono zmyje rozlaną krew? Obce kobiety są dla was zabawką, wiem o tym. Musisz przyznać, że dziewczęta leśnych ludzi nie są tak miłymi zabawkami, jak sądziliście. — Wystarczy! — przerwał mu gwałtownie Thorwald. — Gadaj wreszcie, o co ci chodzi, bo mamy ważniejsze sprawy, niż słuchanie twojego marudzenia. Nie zareagował na obrazę. — Idźcie — wskazał ku morzu — z powrotem do Norge albo do piekła, czy tam, skąd przyszliście. Jeśli zabierzecie się stąd szybko, to odejdziecie w pokoju. Ja, Burlla, wódz Hjaltlandu, powiedziałem. Thorwald odrzucił głowę w tył i ryknął śmiechem. Zawtórowali mu współbiesiadnicy i wnet cała sala trzęsła się od śmiechu. — Durniu — krzyknął — czy myślisz, że Wikingowie wypuszczają zdobycz z ręki? Byliście na tyle głupi, że pozwoliliście nam tu wejść, a teraz my jesteśmy silniejsi! Ludzie Północy są panami! Na kolana i dziękuj losowi, że pozwala ci służyć nam i żyć. Czyż nie moglibyśmy zmieść z ziemi całego twego plemienia? Ale żyjcie sobie, tyle, że koniec z wolnym ludem Gdary. Będziecie nosić srebrne obroże i wszyscy będą was znać jako niewolników Thorwalda. Po tych słowach znikło opanowanie Pikta. — Głupiec! — warknął, aż echo poszło po sali. — Przypieczętowałeś własną zgubę! Wy z Północy władacie narodami?! Gdy twoi przodkowie złazili z drzew w arktycznej puszczy, my byliśmy panami świata. Może wielu z nas, zginie, ale nie będziemy niewolnikami białych dzikusów. Pod twoją bramą wyją psy przeznaczenia i jak psy poginiecie i ty. Thorwaldzie, Niszczycielu Tarcz, i ty, Aslafie Jorlsbane, i ty, Grimnie, synu Gnorriego, i ty, Osricu, i ty, Hakonie Skel — palec Pikta zatrzymał się na siedzącym obok Hakona. Różnił się od reszty zgromadzenia. Nie był mniej dziki ani groźny. Przeciwnie, zimne szary oczy nadawały mu wyraz większego jeszcze okrucieństwa. Był ciemnowłosy i starannie ogolony, jego hełmu nie zdobiły rogi lecz koński ogon. Nosił zbroję irlandzką, a nie normańską. Pikt ominął go i zatrzymał się przy ostatnim z siedzących. — I ty, Hordi, zwany Krukiem! — dokończył Burlla. Miedzianobrody Aslaf Jorlsbane porwał się od stołu. — Na krew Thora! Czy będziemy spokojnie wysłuchiwać oszczerstw tego… tego… Ja, który byłem… Thorwald uciszył go skinieniem, wyraz jego oczu świadczył, że jest przyzwyczajony do rozkazywania, a każdy jego gest podkreślał to jeszcze dobitniej. — Mówiłeś wiele i głośno, Burlla — odezwał się z niezwykłym spokojem. — Pewnie ci zaschło w gardle. Co powiedziawszy, wziął ze stołu róg. Pikt, zaskoczony takim zachowaniem, odruchowo wyciągnął rękę. Wówczas Thorwald nagle chlusnął mu zawartością rogu prosto w twarz. Wyjąc z wściekłości Burlla cofnął się i dobywszy miecza rzucił się na Wikinga, ale był oślepiony przez pieniące się piwo, zatem Thorwald z łatwością sparował jego ciosy. A zaraz potem Aslaf wymierzył mu potężne uderzenie deską. Ogłuszony i krwawiący Pikt upadł pod stopy Thorwalda. Hakon skoczył ku nieprzytomnemu z nożem, lecz Thorwald powstrzymał go. — Nie chcę, żeby taka parszywa krew plamiła podłogę w mojej skalli. Dalej, wynieście to ścierwo. Najbliżej siedzący posłuchali z ochotą tego wezwania. Wiedziony instynktem Burlla, choć jeszcze wpółprzytomny, zdołał podnieść się i przyklęknąć. Nie zdało się to na nic. Wataha powaliła go na powrót i tratowała wśród dzikich wrzasków, przestali dopiero, gdy ciało Pikta nie dawało najmniejszych oznak życia. Wtedy wywlekli go za nogi na podwórze, kopiąc przy tym i przeklinając. Leżał twarzą ku ziemi, z rozbitymi i krwawiącymi wargami. Tymczasem wewnątrz Thorwald wychylił róg piwa i znowu się zaśmiał. — Będziemy mieli polowanie — oświadczył. — Trzeba wytępić to robactwo, bo inaczej swoim wyciem i kradzieżami nie dadzą nam spokoju. — To będą łowy! — zgodził się Aslaf. — Honorowo nie możemy z czymś takim walczyć, ale możemy na nich polować jak na wilki… — To twoje obłąkane poczucie honoru — burknął Grimn, syn Gnorriego. Grimn był stary, chytry i ostrożny. — Ty bredzisz o honorze — ciągnął — a ja ci mówię, że to było szaleństwo. Uderzyć króla… Thorwaldzie, winieneś wobec tych ludzi używać więcej rozumu. Są od nas, na moje rozeznanie, dziesięciokrotnie liczniejsi. — Naga i tchórzliwa hołota — lekceważąco odparł Thorwald. — Jeden Wiking wart jest pół setki takich. A co do zachowywania układów, to kto wysłał po baby dla siebie, może ja?! Ale starczy już, Grimn, mamy pilniejsze sprawy do omówienia. Grimn mruczał coś jeszcze pod nosem, a Thorwald zwrócił się do ciemnowłosego mężczyzny pominiętego w wyliczance Pikta. Zmrużył oczy niczym kot igrający z myszką. — Partha Mak Othna, to dziwne, że ktoś równie potężny, choć przyznaję, żem nigdy o tobie nie słyszał, przybył tu sam w małej łódce. — Nie takie dziwne, biorąc pod uwagę, że gdybym przybył tu łodzią pełną swoich ludzi, z których każdy ma najmniej pół tuzina waśni z Normanami, to nim wyszedłbym na brzeg, już by się i oni, i twoi wzięli za łby i nic byśmy na to nie poradzili. Ale my, choć nieraz bywaliśmy wrogami, nie musimy zachowywać się jak durnie i możemy spokojnie porozmawiać. — Prawda, że Wikingowie i irlandzcy Reverowie nie są przyjaciółmi. — Dlatego właśnie, gdy przypłynął tu mój statek, wziąłem małą łódkę i ze znakiem pokoju przypłynąłem sam o zachodzie słońca. Okręt zaś popłynął do Makki Head i zabierze mnie z tego samego miejsca, w którym go zostawiłem, dopiero o świcie. — No, no — zastanowił się Wiking. — I to wszystko przez mojego więźnia. Powiedz dokładnie, w czym rzecz. — Rzecz jest prosta. Mój kuzyn Nial jest więźniem Jutów, a mój klan nie zapłaci żadnego okupu. Nie datego, że nie chce, ale dlatego, że nas nie stać. Ale doszły do nas wieści, że w bitwie z Jutami koło Helgolandu wziąłeś do niewoli ich wodza. Chcę go od ciebie odkupić. Prawdopodobnie będziemy mogli wymienić za mojego kuzyna. — Jutowie zawsze biją się między sobą. Skąd możesz wiedzieć, że ten mój jest przyjacielem a nie wrogiem tych, z którymi chcesz się wymieniać? — Gdyby tak było, to jeszcze lepiej — uśmiechnął się Celt. — Za zemstę płacą więcej niż za bezpieczeństwpo przyjaciela. Thorwald w zamyśleniu bawił się rogiem. — To jest racja. Zawsze mówiłem, że wy, Celtowie, jesteście chytrzy. Ile dajesz za tego Juta, jak to on się zwie? — Pięćset sztuk srebra. — Jego ludzie lepiej zapłacą. — To możliwe, tak samo, jak to, że nie dadzą ani miedziaka. To ryzyko, które chcemy podjąć, poza tym zapłatę dostaniesz zaraz, bez fatygi morskiej podróży. Rano możesz zabrać najłatwiej w życiu zdobyte pieniądze. Mój klan nie jest bogaty, ale Juta musimy mieć. A jeśli cenisz go wyżej, to będziemy musieli popłynąć na wschód i zdobyć sobie innego. — To nie takie trudne — odezwał się Thorwald. — Jutowie są rozdarci wojną między dwoma królami. A przynajmniej byli, bo słyszałem, że Eric zdobył prawie cały ląd, a Thorfin uciekł. — Tak mówią, Thorfin był lepszy, ale Eric miał wsparcie jarla Anlafa, najpotężniejszego między Jutami — zgodził się Celt. — Słyszałem też, że Thorfin uciekł do swoich na jednej tylko łodzi i z kilkoma ludźmi. Gdybym go tak dopadł na morzu! Ale wystarczy i ten. Nie mam króla, to zemszczę się na jakimś wielmoży. Bo ten Jut, choć nie nosi tytułu, jest wielmożą. Sądząc po sztuce szermierki, to najmarniej licząc, jest jarlem. Nim go ujęto, nasiekł tylu moich, że trupy sięgały mu do pasa. Na krew Thora, ależ miał głodny miecz! Kazałem brać go żywcem. Zawsze mogę go sprzedać, ale jego przedśmiertne wrzaski będą mi milsze od brzęku złota. Już ci mówiłem Celt bezradnie rozłożył ręce. Pięćset sztuk srebra, trzydzieści złotych łańcuchów, dziesięć damasceńskich mieczy zdobytych na Serklandczykach i zbroja, którą sam zdjąłem z frankońskiego księcia. Nic więcej dać ci nie mogę. — Ja jednak sądzę, że większą przyjemność sprawi mi poszczucie go psami. A jak zamierzasz mi za niego zapłacić? Masz to wszystko zaszyte w bieliźnie? Celt nie zareagował na drwinę. — Jutro o świcie ty, ja i Jut pójdziemy na najwyższy punkt wyspy. Możesz zabrać dziesięciu swoich ludzi. Wy zostaniecie na brzegu, a popłynę na statek i wrócę z towarem i dziesięcioma moimi. Na plaży dokonamy wymiany, jeśli nie spróbujesz mnie oszukać, to moi cały czas pozostaną w łodzi. — Dobrze pomyślane — przyznał Thorwald. Instynkt ostrzegał Celta, że coś tu jest nie w porządku. — panujące w sali napięcie i oczekiwanie można było kroić nożem. Wodzowie uważnie go obserwowali, a Grimn nerwowo zacierał dłonie i gapił się weń jak w pełny dzban. Nie zdradził się z tym, że cokolwiek spostrzegł. — To jednak marna zapłata za kogoś, kto ma być okupem za irlandzkiego księcia. Ton Thorwalda uległ zmianie, teraz już otwarcie szydził z propozycji. — A poza tym i tak wolę poszczuć go psami. Razem z tobą, Cormacu Mac Art! Ostatnie słowa wypluł unosząc się, a siedzący obok wodzowie rzucili się na Cormaca. Wiedzieli, że ten irlandzki pirat cieszy się reputacją człowieka obdarzonego refleksem błyskawicy i trzeba przyznać, że docenili go należycie. Nim Thorwald skończył mówić, Cormac skoczył ku niemu, a skoku tego nie powstydziłby się wygłodzony wilk. Tylko własna szybkość uratowała skórę Wikinga — bowiem z równą szybkością uskoczył i miecz Irlandczyka spadł na czaszkę stojącego za krzesłem pirata. Wnet sala wypełniła się szczękiem oręża i bitewną wrzawą, Cormac zamierzał przebić się ku drzwiom, lecz zbyt wielu krwiożernych śmiałków napierało na niego. Ledwie Thorwald, nie mogąc utrzymać równowagi, upadł na podłogę, już Cormac musiał odbijać miecz Aslafa, górującego nad nim jak cień potępieńca. Wreszcie cięcie Cormaca niemal strąciło z karku głowę przeciwnika. Rykoszetem strzaskał kark innego, właśnie zamierzającego się toporem. I w tymże momencie Hordi Kruk zadał cios, który winien był odciąć ramię. Ostrze jednak ześliznęło się po rękawie kolczugi, a równocześnie sam Hordi nadział się na wszechobecne ostrze Cormaca. Hakon Skel chciał trafić w nieosłoniętą głowę Cormaca. Chybił jednak o dobrą stopę, a sam dostał cios w twarz, cios kończący jego doczesne zmartwienia. Jednakże padające ciało zaklinowało Irlandczykowi stopy. Korzystając z tego, Thorwald uderzył go w żebra, wybijając powietrze z płuc. Tak zaatakowany, desperacko uderzył w tył. Udało mu się złamać miecz Thorwalda, a jego samego obalić, ale w tej chwili miecz innego Wikinga trafił w głowę Cormaca. Ogłuszonemu Irlandczykowi stary Grimn odebrał broń, a wtedy gromada Wikingów rzuciła się na niego, przewracając go własnym ciężarem. Jednak nawet wtedy nie poszło im łatwo. W końcu zdołali oderwać jego palce od gardła jednego z piratów i związać tak, że nawet jego mięśnie nie mogły naruszyć więzów. Dźwignięto go i postawiono przed oblicze Thorwalda. Cormac nie wyglądał nazbyt godnie, cały upaprany krwią. Zdołał już przyjść do siebie i jak zwyke bezczelnie spojrzał w oczy Thorwalda. — Na krew Thora! — zaklął Norman. — Rad jestem, że nie ma tu twego towarzysza Wulfhere zwanego Rębaczem Głów. Słyszałem, że nie można ci dorównać we władaniu mieczem, ale dopiero teraz w to wierzę. Przez tę chwilę widziałem więcej dobrej szermierki niż w wielu bitwach, trwających choćby i dwudziestokrotnie dłużej. Na Thora! Szedłeś przez moich ludzi jak oszalały wilk przez stado owiec! Czy wszyscy z twoich stron są tacy? Irlandczyk milczał. — Takich jak ty najbardziej lubię mieć za kompanów — odezwał się Thorwald. — Zapomnę o starych urazach, jeśli przyłączysz się do mnie. — Mówił to tak, jak by nie wierzył w potwierdzenie. I rzeczywiście, odpowiedzią Cormaca było lodowate milczenie. — Cóż — ciągnął dalej — i tak nie liczyłem, że się zgodzisz. Odmowa pieczętuje twój los. Nie pozwolę, aby taka obraza komukolwiek uszła płazem. — Roześmiał się. — Jesteś mistrzem w walce, ale twój spryt przechwalono. Głupcze, chciałeś przechytrzyć Wikinga? Poznałem cię natychmiast, nim zacząłeś kłamać. Wódz irlandzkich Reverów, a pewnie, tylko że dawno temu. Dawno cię nie widziałem, to też prawda, ale gdzie na morzach Północy można znaleźć jeszcze kogoś z twoim wzrostem, barami i poszatkowaną gębą, co?! Teraz Cormac Mac Art al Clian jest prawą ręką Wulfhere Harsaklifna, jutlandzkiego Wikinga, nienawidzącego mojej rasy. Juta potrzebujesz… ciekawe, na co? Ale i tak mi powiesz! Potem. — Odetchnął głęboko, po czym ciągnął dalej. — Znowu jakieś oszustwo. Raz cię widziałem, lata temu, zszedłeś na brzeg z kłamstwem na ustach, aby szpiegować i potem z Wulfhere napaść na mnie którejś nocy. A teraz powiedz mi: ile statków ma Wulfhere i gdzie one są? Cormac miast odpowiedzieć, roześmiał się. — Nie powiesz? — Thorwald był na dobre rozeźlony. — To i tak nie jest ważne. Kiedy by nie przyszli do Makki Head, będą tam czekać na niego trzy moje drakkary. Ale gdy znudzę się Jutem, będę miał jeszcze do zabawy Wulfhere. Ty zaś wszystko to sobie dokładnie obejrzysz, bo powieszę cię na najwyższym na tej wyspie drzewie. A teraz wyprowadźcie go! Gdy go wywlekano, słyszał zażartą kłótnię rozgorzałą między wodzem i Grimmnem. Na podwórzu nie dostrzegł ciała wodza Piktów, albo odzyskał przytomność, albo zabrali go współplemieńcy. Cormac znał Piktów, gdyż kiedyś walczył z ich kaledońskimi kuzynami i wiedział, że byli trudniejsi do zabicia niż kot, a ich zawziętość przerastała wszelkie wyobrażenia. Burlla, o ile nie miał połamanych kości, winien dojść do siebie w ciągu paru godzin. Obejście Thorwalda stało frontem do małej zatoki, na której brzegu stały statki ze smoczymi łbami. Składało się ono z wielkiej skalli, wokół niej skupiły się mniejsze budynki: stajnie, składy i szałasy drużyny. Całość otaczała dziesięciostopowa palisada, tworzące ją pnie drzew zaostrzono na wierzchu, a ponadto wystarczająco głęboko wkopano, by nie trzeba było obawiać się podkopu. Wycięto w niej również otwory pełniące rolę strzelnic. Palisada miała kształt podkowy otwartej ku morzu. Zachodziła po sam brzeg i chroniła również okręty. Cała osada czyniła wrażenie solidnej warowni, jak zresztą wszystkie osady Wikingów do samej Brytanii. Zwykle osady te były bazami wypadowymi i zarazem miejscami krótkiego odpoczynku. Thorwald traktował swoją raczej jak dom, stąd też była ona solidniejsza i lepiej wyposażona niż podobne jej miejsca. Wygody te nie dotyczyły Cormaca. Zawlekli go do małego budynku stojącego przy samej palisadzie i przykuli do ściany. Drzwi zatrzaśnięto z hukiem i Cormac został sam ze swoimi myślami. A te nie były wesołe. Odniesione podczas walki rany były powierzchowne i niezbyt mu dokuczały, co innego bolało: łatwość, z jaką wpadł w pułapkę. On, którego spryt błogosławili lub przeklinali królowie… Następnym razem nie pójdzie nikomu tak łatwo, był o tym przekonany, a przede wszystkim że ten następny raz będzie możliwy. O Wulfhere był spokojny i to nawet wtedy, gdy posłyszał okrzyki, a następnie skrzypienie drewna świadczące o odpłynięciu drakkarów. Mogły płynąć i czekać tam do samej śmierci! Ani on, ani Wulfhere nie byli tak głupi, by zaufać Thorwaldowi. Wulfhere miał tylko jeden okręt i osiemdziesięciu ludzi. Wszyscy, razem ze statkiem, byli dobrze ukryci w porastających przeciwległy brzeg chaszczach, mniej niż milę od miejsca jego uwięzienia. Szansa odkrycia przybyszów przez ludzi Thorwalda była znikoma. Jeśli tylko Wulfhere trzymał się ustalonego planu, to nie istniał powód, dla którego Wikingowie czy Piktowie mieliby zaglądać w tamtą stronę wyspy. Wybrzeże było nieprzystępne, a słyszeli ponadto, że Piktowie omijali je, uważając za miejsce święte i niebezpieczne. Jutowie mieli czekać na jego powrót albo na dym, mający unosić się nad miejscem spotkania z Thorwaldem — co oznaczałoby również, że ten wyjątkowo nie planuje żadnego łotrostwa. O tym, chociaż nie liczył się z możliwością rozpoznania, przezornie nie wspomniał Thorwaldowi. Coś z prawdy jednak wyznał — bo rzeczywiście przywiodła go na wyspę wiadomość o jutlandzkim jeńcu. Tyle że podane przezeń powody były tak samo prawdziwe, jak nazwisko, którym się posłużył. Umilkły odgłosy odpływających. W obozie zapanował spokój przerywany jedynie miarowymi krokami nocnej warty. Musiało być około północy, na to przynajmniej wskazywały gwiazdy widoczne przez małe, zakratowane okienko. Przykuto go tuż nad podłogą, przez co nie mógł ani stać, ani siedzieć. Opierał się plecami o fragment palisady, będący zarazem ścianą jego więzienia i właśnie od tej ściany dobiegł go dźwięk nie będący ani odgłosem puszczy, ani zawodzeniem wiatru. Poruszył się powoli, na tyle, na ile pozwoliły mu łańcuchy i zauważył między dwoma balami szczelinę, dość dogodną do wyjrzenia na zewnątrz. Księżyc już zachodził, ale położona naprzeciw puszcza była jeszcze nieźle oświetlona. Na samym jej skraju coś ledwo dostrzegalnie przemykało między zaroślami. I to przemykało wzdłuż całej długości palisady. Noc zdawała się wypełniona tajemniczymi poruszeniami i szeptami, było to tak, jakby las nagle zaczął się poruszać i szeptać. Zaraz, Pikt powiedział wyraźnie: „Gdy las ożyje”… Cormac usłyszał głos jednego z wartowników: — Na krew Thora, trolle muszą dziś być w lesie! Jak ten wiatr gwiżdże… Cormac przycisnął twarz do szpary i uważniej spojrzał w ciemność, lecz choć miał znakomity wzrok i słuch, nie potrafił dostrzec przyczyny tego hałasu. Naraz coś zamajaczyło pod najbliższymi drzewami. Po krzyżu Cormaca przebiegł dreszcz: te niskie i krępe stworzenia przypominały leśne demony. Poruszały się gęsiego, w całkowitej ciszy. Czyniło to tak niesamowite wrażenie, że dopiero po chwili wróciła mu zdolność normalnego myślenia. To byli Piktowie, potomkowie starej rasy z Mrocznych Wieków, ostatnie ślady epoki kamiennej, która ustąpiła brązowym mieczom Celtów. Teraz ci, którzy przetrwali, walczyli o przeżycie. I rok po roku przegrywali tę walkę. Nie mógł ich policzyć w mroku, ale sądził, że przynajmniej czterystu znalazło się w polu jego widzenia. Grupa ta, po wypłynięciu z osady trzech łodzi, przewyższała znacznie liczbą obrońców. Przeszli i zniknęli bez śladu, jak nocne duchy, Cormac w milczeniu czekał. Bez jednego dźwięku ostrzeżenia noc rozdarł potężny okrzyk. Okalający palisadę las nagle ożył, ze wszystkich stron ruszył tłum ciemnowłosych wojowników. Cormac wściekle szarpał łańcuchy. Na zewnątrz rozgorzała bitwa, a on tkwił tu jak owca przed zarżnięciem. Nad całym ostrokołem rozlegały się krzyki i szczęk oręża. Normanowie trzymali się dobrze. Nie mógł tego zobaczyć, lecz z drgania ściany wnosił o zaciekłości walki. Piktowie nie nosili pancerzy i było możliwe, że Wikingowie utrzymują palisadę do przybycia Thorwalda, który — gdy tylko zobaczy ogień — na pewno zawróci. Zaraz, ale co tu może się palić? Ktoś majstrował przy drzwiach. Otworzył je nareszcie i Cormac zobaczył starego Grimna. W jednej ręce miał pęk kluczy, a w drugiej hełm i miecz więźnia. — Wszyscy jesteśmy martwi! — zawołał starzec. — Ostrzegałem Thorwalda! Las jest pełen Piktów, są ich tysiące! Nie utrzymamy palisady do jego powrotu. Zresztą, on też jest martwy — ledwie wpłyną do zatoki, Piktowie naszpikują ich strzałami. Opłynęli już rogi palisady i podpalili łodzie. Oseix pognał tam z innymi, żeby ratować drakkary, głupiec przeklęty! Jeszcze dobrze nie wyszli, a już mieli całą bandę przeciw sobie. Nikt nie przeżył, a my z trudem zamknęliśmy bramę. Kładliśmy ich tuzinami, daremnie, bo za każdego zabitego przychodziło trzech nowych. Tej nocy widziałem więcej Piktów niż sądziłem, że istnieje na tej wyspie. Cormac, ty jesteś uczciwy chłop i masz tu gdzieś okręt, przysięgnij, że mnie uratujesz, to cię uwolnię. Może te diabły cię nie ruszą. Tylko ty możesz mnie uratować, pokażę ci, gdzie trzymają Juta i zabierzemy go ze sobą… — obejrzał się przez ramię i pobladł. — Na krew Thora! Wrota puściły! Oni są już w środku! Zbliżało się wojenne wycie Piktów. — Uwolnij mnie, stary durniu! — wrzasnął Cormac. — Będziesz miał dość czasu na biadolenie. Trzęsąc się ze strachu Grimn wlazł do środka, a spoza drzwi wystrzelił ciemny kształt. Pochwycił starego za włosy, zadzierając jego głowę. Z ust Wikinga dobiegł przeraźliwy skowyt i ostrze noża przemknęło po pomarszczonej szyi. Znad drgających zwłok ofiary Pikt przyjrzał się Cormacowi. Ten oczekiwał śmierci, gdyż w świetle pożaru rozpoznał w zabójcy Burllę. — Tyś zabił Aslafa i Hordiego. Widziałem to, nim doczołgałem się do lasu. — Burlla mówił z kamiennym spokojem. — Powiedziałem swoim, aby — jeśli jeszcze żyjesz — nie robili ci krzywdy. Nienawidzisz Thorwalda tak samo jak ja, uwolnię cię i szukaj zemsty. Thorwald wkrótce wróci i wtedy poderżniemy mu gardło. Nie będzie więcej Normanów na Gdarze. Wszyscy wolni ludzie z wyspy zebrali się, aby nam pomóc i Thorwald już jest martwy! Uwolnił Cormaca, a ten natychmiast porwał broń i klucze. Zapytał: — Wiesz, gdzie jest więziony ten, którego nazywają Jutem? Burlla wskazał budynek po drugiej strome placu, który już zaczynał płonąć. Przed nim kłębił się tłum walczących. Cormac skinął głową i pobiegł we wskazanym kierunku. Nie miał pojęcia, gdzie udał się Burlla i nie interesowało go to. Piktowie zdążyli już podpalić wszystko, co mogło spłonąć — skallę, stajnię, magazyny, palisadę… Przy skalli i palisadzie trwały jeszcze rozpaczliwe zmagania, gdzie niedobitki obrońców walczyły z całą zaciekłością. Napastników rzeczywiście były tysiące. Tłoczyli się przy każdym Wikingu, górującym nad nimi jak wieża, ale wkrótce ulegającym ich liczbie. Śmiertelne wrzaski wzbijały się aż do rozświetlonego płomieniami nieba, ale biegnący między walczącymi Cormac nie słyszał ani jednego wołania o litość. Obie strony były ogarnięte taką furią, że ani nie oczekiwali, ani nie okazywali łaski. Normańskie kobiety przeklinały i biły się razem z mężczyznami, i razem z nimi były zabijane. Normańskie dzieci ginęły tak samo jak przedtem ich piktyjscy rówieśnicy. Cormac nie brał udziału w tej rzezi, nie miał tu przyjaciół, a każdy z walczących mógł przy pierwszej sprzyjającej okazji poderżnąć mu gardło. Używał miecza jedynie do obustronnego parowania przypadkowych ciosów. Nikt go naprawdę nie atakował, toteż właściwie bez przeszkód dobiegł do celu. Szybko otworzył drzwi. Przybył w samą porę — dach zajął się już i wnętrze było pełne dymu. Z trudem znalazł drogę do znajdującej się w rogu izby postaci. Na jego widok zabrzęczały łańcuchy i głos, mówiący z właściwym Jutom akcentem, rzucił: — Na Lokiego, zabij mnie. Miecz lepszy niż płomienie. — Przyszedłem uwolnić cię — szepnął Cormac i przyklęknął przy nim. Wyciągnął oszołomionego mężczyznę na powietrze, a w chwilę potem zawalił się dach. Łapczywie oddychając przyjrzał się swemu towarzyszowi. Był to rudowłosy olbrzym, brudny i półnagi po tygodniach niewoli, ale jego oczy zachowały nieugiętość. Rudowłosy rozejrzał się. — Miecz! — zawołał. — Miecz, na Thora! Tu dzieją się groźne i wspaniałe rzeczy! Cormac zatrzymał się i wyjął okrwawione ostrze z dłoni naszpikowanego strzałami Wikinga. — Oto miecz, Hut — warknął — ale po czyjej stronie chcesz się bić? Normanów, którzy jak wilka trzymali cię w klatce i chcieli zabić czy może Piktów, którzy ubiją cię z powodu rudej głowy? — Wybór jest niewielki, ale słyszałem krzyki kobiet. — Wszystkie są już martwe. I nie pomożesz im — możesz uratować tylko siebie. To jest noc wilka i wilki gryzą się między sobą. — Chciałbym spotkać Thorwalda — marzycielsko westchnął Jut, wraz z Cormacem biegnąc ku palisadzie. — Później — sapnął Irlandczyk. — Gra toczy się o większą stawkę. Thor… Hut! Potem wrócimy i dokończymy to, co zaczęli Piktowie. Teraz nie tylko siebie mamy na głowie. Myślę, że Wulfhere idzie tu przez las najszybciej jak może! W kilkunastu miejscach palisada była stosem dymiącego popiołu. Ledwie jednak znaleźli się w takim miejscu, z ziemi podniosły się trzy postacie i skoczyły na nich. Ostrzeżenie Cormaca było daremne — ostrze znalazło się tuż przy jego szyi i musiał się bić lub zginąć. Obracając się od martwego napastnika, zobaczył Huta, który rozprawiwszy się również z jednym przerzucił miecz do lewej ręki i potężnym ciosem rozłupał czaszkę ostatniego. Klnąc skoczył ku niemu. — Poważnie cię ranili? — zapytał, widząc krew na ramieniu Juta. — Draśnięcie! — zaprotestował. Cormac nie zważał na protesty. Oddarł kawał tkaniny i przewiązał krwawiące ramię. — Pomóż mi przenieść ciała w krzaki — zarządził, — Myślę, że Burlla zrozumie to, co zrobiliśmy, ale jeśli reszta odkryje, że to my, to nic ich nie powstrzyma… — Posłuchaj! — Zwłoki były już ukryte, a Hut pierwszy posłyszał nowy dźwięk. Bitewny zgiełk już prawie zamilkł, słychać było przede wszystkim trzask ognia i triumfalne krzyki Piktów. Tylko przy jednej izbie w skalli, gdzie schroniło się paru Wikingów, jeszcze trwała walka. Przez te wszystkie głowy przebijało się rytmiczne klak–klak–klak. — Thorwald wraca! — krzyknął Cormac i wyskoczył na skraj lasu. Do zatoki wpłynął drakkar poruszany miarowymi uderzeniami wioseł. Z pokładu rozlegał się ryk wściekłości, gdyż załoga dostrzegła płonące zabudowania i zwłoki towarzyszy, z palącej się skalli odpowiedział podobny okrzyk. Wody zatoki oświetlone przez pożar, lśniły czerwonym blaskiem, jakby wypełniała ją krew. Na dziobie okrętu widać było jastrzębie oblicze Hakona Skela. Widząc, że to samotny drakkar, Cormac złośliwie uśmiechnął się. Na zbliżającą się do brzegu łódź rzuciły się setki Piktów. Stali po pas w wodzie i trzymając łuki ponad głowami, by nie zamoczyć cięciw, zasypywali pokład gradem strzał. Z tak małej odległości siła rażenia była straszliwa. — Strzały przebijały kolczugi i przechodziły przez ciała prawie na wylot. Ale było to strzelanie na oślep, ponadto Wikingów chroniły również burty łodzi i tarcze, za które skrzętnie się chowali. Łódź idąc siłą rozpędu, weszła na podwodną łachę i teraz dopadł ją tłum napastników. Ze wszystkich stron wdrapywali się na łódź, a stojący dalej w wodzie łucznicy osłaniali ich. Gdy jednak przyszło do walki, przewaga Wikingów stała się natychmiast widoczna. Ich potężne ciała, osłonięte kolczugami, i długie miecze przynajmniej na chwilę czyniły ich niezwyciężonymi. Miecze i topory raziły napastników, których ciała coraz częściej zaścielały wodę. Cormac głęboko wciągnął powietrze, uprzytomniwszy sobie, ilu Piktów traciło życie, byle tylko dopaść celu. Zauważyli to także wodzowie Piktów, bo przeraźliwe gwizdki rozlegające się z brzegu odwołały atakujących. Zapewne planowali podjęcie dalszej walki, ale z bezpieczniejszego dla nich dystansu. Wikingowie natychmiast to pojęli. Oto z okrzykiem przerażenia i tkwiącą w oku strzałą padł Hakon. Jego ludzie rzucili się z łodzi w desperackiej próbie ponownego zwarcia się z nieprzyjacielem. Piktowie z radością przyjęli tę próbę — na każdego Wikinga przypadało z tuzin czarnowłosych nieprzyjaciół. Natychmiast w wodzie i na plaży rozgorzały zacięte walki. Fale barwiły się na czerwono, a przybrzeżne wody czerniły się od zabitych. Otoczeni w skalli Wikingowie przebili się na zewnątrz, najwyraźniej zamierzając zginąć z towarzyszami. Wrzawę zagłuszył dochodzący z lasu ryk. Thorwald Niszczyciel Tarcz na czele załóg z dwóch łodzi wypadł na otwartą przestrzeń. Cormac przypuszczał, że to właśnie nastąpi w chwili, gdy zobaczył samotny drakkar w zatoce. Thorwald zapewne wysłał go dla odwrócenia uwagi Piktów i by dać sobie możliwość spokojnego lądowania i przejścia przez las. Tarcza przy tarczy pędzili teraz równym szeregiem ku plaży. Poprzedzani gradem strzał Piktowie rzucili się im naprzeciw. Jednakże strzały odbiły się od tarcz i hełmów, a sam atak rozbił się o stalową ścianę Wikingów. Odparci nie zrezygnowali; raz po raz ponawiali atak, choć ten załamywał się, pozostawiając zwały trupów. Raz po raz padał też Wiking, ale towarzysze natychmiast zmieniali szyk i Piktowie znowu napotykali równą ścianę tarcz. Wikingowie nie posuwali się, ale i nie ustępowali. Nagle, bez żadnego sygnału, atakujący odstąpili od niewzruszonej formacji i rozbiegli się na wszystkie strony. Wikingowie rzucili się na pościg, mimo wściekłych wysiłków Thorwalda, by ich od tego powstrzymać. Był to podstęp, którego bojowa furia Wikingów nie pozwoliła dostrzec, nie zdawali sobie sprawy, że mogą się obronić tylko w zwartym szyku. Ledwie rozproszyli się, Piktowie zawrócili i rzucili się na ścigających. Nim mogli cokolwiek zrobić, zostali otoczeni — w pojedynkę lub w nielicznych grupkach. Nie było już bitwy lecz pojedyncze starcia, zaczynające się pod lasem, a kończące na plaży, gdzie dobijano załogę Hakonowego drakkara. Nagle Cormac poderwał się. — Na krew bogów, co za głupiec ze mnie! Sterczymy tu i gapimy się jak podrostki, co nigdy nie widziały bitwy, zamiast zmykać do lasu! Zaszyli się między drzewami i biegli starając się wymijać walczących. Raz im się nie udało — nim zdążyli uskoczyć, wyrosły przed nimi ciemne sylwetki i doszło do krótkiego lecz gwałtownego starcia. Nie wiedzieli nawet, która strona ich zaskoczyła. Wreszcie odgłosy walki zostały za nimi, z przodu dosłyszeli kroki wielu ludzi. Hut przystanął, ale Cormac uspokoił go. — To nie może być nikt inny, tylko wilki Wulfhera! W pierwszych szarych blaskach rozpoczynającego się świtu zobaczyli zbliżającą się z przeciwka grupę rudowłosych, rosłych zabijaków. Ich wódz wrzasnął na powitanie. — Cormac! Na krew Thora! Już myślałem, że przyjdzie nam iść w nieskończoność przez ten przeklęty las! Skoro tylko zobaczyłem łunę i posłyszałem te wrzaski, pozbierałem wszystkich naszych, choć nie mogę wymyślić, dlaczegóż to sam zacząłeś palić i mordować tych łotrów Thorwalda. Co się tam wyprawia i co to za jeden? — To jest Hut, ten sam, po którego przypłynęliśmy, a tam, to jest regularna wojna… ale ty też masz krew na toporze! — Zmuszeni byliśmy przebić się przez takich małych, czarnych. Jak dobrze słyszałem, nazwałeś ich Piktami. — Uskładaliśmy sobie tylu, że nawet sam Burlla nas nie… jęknął Cormac. — Słuchaj — przerwał Wiking — las roi się od nich i zdaje mi się, że idą naszym śladem. — A ja myślałem, że wszyscy zostali tam — zdziwił się Hut. — Burlla mówił o zebraniu klanów. Musieli przybyć tu ze wszystkich okolicznych wysp i pewno wylądowali we wszystkich dogodnych miejscach — stwierdzisz niechęcią Cormac. — Słuchajcie! Odgłosy walki narastały w miarę jak walczący zagłębiali się w las, ale nie o tym myślał. Od tej strony, z której nadszedł Wulfhere niosło się przeciągłe wycie, osiągające coraz wyższe tony. — Zewrzeć szyk! — zawołał Cormac. Ledwie zdążyli, gdy ścigająca ich grupa wypadła z zarośli. Około setki Piktów nie zwalniając biegu uderzyło w mur zetkniętych ze sobą tarcz. — Powstrzymajcie ich! — wołał Cormac w ucho Wulfhere. — Muszę znaleźć Burllę. On im powie, że jesteśmy wrogami Thorwalda i zostawią nas w spokoju. Większość napastników była już martwa, toteż bez większych kłopotów mógł pod osłoną tarczy wymknąć się do lasu. Wprawdzie poszukiwanie jednego człowieka w lesie, do tego pełnym poległych i walczących, było łagodną odmianą obłędu, ale była to ich jedyna szansa. Widząc piktyjską zajadłość, wiedzieli, że mają dwie możliwości: albo znaleźć wodza, albo przez całą drogę do łodzi walczyć. A to oznaczało przebić się przez całą wyspę pełną Piktów. Rozmyślając o tej perspektywie, Cormac potknął się o jakieś zwłoki. Tylko przez to, że upadł na nie i mógł przyjrzeć się im z bliska, rozpoznał splecionych w śmiertelnym uścisku Thorwalda i Burllę. Obaj byli martwi. Przez długą chwilę wpatrywał się w nich. Oszalałe a bliskie wycie przywróciło go rzeczywistości, skoczył na równe nogi i pobiegł z powrotem, tam gdzie zostawił walczących Jutów. Wulfhere opierał się na toporze i przyglądał leżącym przed nim ciałom. Reszta twardo trzymała szyk, choć chwilowo nie było widać ani jednego żywego Pikta. — Burlla nie żyje — wysapał Cormac. — Musimy sami sobie radzić. Przy pierwszej lepszej okazji oni nas pozarzynają, a na bogów, nie powiem, że nie będą mieć racji. Jedyną naszą szansą jest dotarcie do łodzi, ale pomiędzy drzewami nie utrzymamy zwartego szyku… — Lepiej pomyś o czymś innym. — Wulfhere toporem wskazał na wschód. Między drzewami widać było szalejący ogień. — Znaleźli nasz drakkar — mruknął Cormac. — Na krew bogów, las sprzysiągł się przeciw nam. Nagle coś wpadło mu do głowy. — Za mną! Trzymajcie się blisko! W razie potrzeby przebijajcie się, ale pamiętajcie, trzymać się blisko siebie! Poszli za nim, przyzwyczajeni, że jeśli w krytycznej sytuacji potrzeba pomysłu, to będzie go miał właśnie Cormac Mac Art. Szczególnym trafem do samego skraju lasu nie napotkali żadnego żywego Pikta, za to za nimi narastało potępieńcze wycie. Osiągnęło ono szczyt, gdy ścigający dotarli do miejsca ostatniego postoju Jutów. W dymiącym pogorzelisku jakie zostało po osadzie, walk już nie było. Powód był prosty: jedyni w tej okolicy Normanowie byli martwi. Walki przeniosły się więc do lasu, dokąd zagoniono (lub też pognały tam same) resztki ludzi Thorwalda. Sądząc z odgłosów, drogo sprzedawali życie; w gęstwinie łuki są bezużyteczne, więc choć ich los był przesądzony, mogli długo się bronić. Między nadpalonymi budynkami uwijało się kilka setek tubylców. Najwyraźniej byli zmęczeni, teraz starali się uratować, co tylko było można z zapasów nagromadzonych przez nieproszonych gości. — Spójrzcie! — Cormac wskazał spoczywający na mieliźnie drakkar. Był zupełnie opuszczony, a jego rufa ruszyła już z piachu. — Za chwilę będziemy mieć na karku krocie tych dzikusów i nic nas wtedy nie uratuje. To nasza ostatnia szansa, „Wielki Kruk” Hakona Skela. Musimy przedostać się do niego, zepchnąć go z mielizny i załadować się, nim dopadną nas Piktowie. Część z nas na pewno zginie, może nawet wszyscy, ale musimy spróbować! Odpowiedzi nie usłyszał, ale wszystko było jasne. Uderzyć i zniknąć! To była zasada rabusiów, a teraz właśnie coś takiego miało się stać. — Zewrzeć szyk! — rozkazał Wulfhere. — Ławą naprzód! Hut w środek! — Dlaczego… — sprzeciwiał się wymieniony, lecz Cormac bezceremonialnie wepchnął go do szeregu. — Nie masz hełmu ani kolczugi — objaśnił niecierpliwie. — Gotowi? To naprzód, a bogowie wybiorą zwycięzcę! Wystrzelili spomiędzy drzew jak lawina o stalowym ostrzu. Zaskoczeni Piktowie naprędce tworzyli kordon na brzegu. Wał tarcz, rozpędzony i najeżony ostrzami, stratował zatrzymujących, wyciął ich i wdeptał w piach. Dobiegli do brzegu, tu szyk rozsypał się, co było zupełnie zrozumiałe, gdyż brodząc po pas w wodzie niepodobna utrzymać zwartej kolumny. Dwunastu osiłków wparło się w dziób drakkaru, usiłując zepchnąć go z mielizny. Połowa z nich padła przeszyta strzałami, ale tytaniczny wysiłek przyniósł rezultaty i łódź spłynęła na wodę. Wśród załogi Wulfhere też byli niezgorsi łucznicy. Trzydziestu stanęło przy burcie. Zdjęli z pleców długie łuki i ostrzeliwali biegnących do statku Piktów. Wkrótce obrona ta nie była już potrzebna, gdyż drakkar mógł już płynąć. Wzięto się więc do wioseł, kierując łódź na głębszą wodę, tam już ani strzały, ani ludzie nie mogli dotrzeć. — Uderzyć — pokrzykiwał Wulfhere. Poczęstował Cormaca przyjaznym szturchańcem, mogącym ubić wołu. Hut pieklił się, potrząsając głową. Nie mógł przeboleć, że jeden z piratów dostał polecenie osłaniania go własną tarczą przez cały czas walki. — Wielu dzielnych mężów poległo w tym lesie — odezwał się. — Boli mnie, żeśmy ich opuścili, choć byli naszymi wrogami i chcieli mojej śmierci. — Gdybym tylko wiedział, jakim sposobem, to też bym im pomógł. Ale zostając i ginąc z nimi niczego byśmy nie zmienili. Na krew bogów, cóż to była za noc. Co prawda na wyspie nie ma już Wikingów, ale Piktowie złożyli za to piękną daninę krwi. Cała drużyna Thorwalda albo jest, albo wkrótce będzie martwa. Na brzegu padło nie mniej niż tysiąc Piktów, a tylko jedni bogowie wiedzą, ilu w lesie. Wulfhere przyglądał się Hutowi. Mimo poszarpanego ubrania i brudu, mimo że był pokrwawiony, zachował w sobie jakiś majestat. — Teraz, gdy udało się wam uratować mnie mimo wszelkich przeciwności — przemówił — jakie korzyści chcecie mieć z tego prócz mojej dozgonnej wdzięczności, którą już macie? Wulfhere nie odpowiedział, odwrócił się do swoich ludzi siedzących przy wiosłach. Oni także obserwowali tę scenę w milczeniu. — Skoal, wilki! Wiwat — dla Thorfina, króla Jutlandii! Potężny okrzyk wzbił się pod niebo, podrywając z wody mewy. Ten, na którego cześć tak wrzeszczano, rozejrzał się zdumiony, nie bardzo mógł wiedzieć, w jakim charakterze jest witany na tym statku. Zapytał więc: — Skoro mnie rozpoznaliście, to kim jestem teraz: gościem czy więźniem? — Szukaliśmy cię od Skagen, skąd na jednej łodzi wyruszyłeś na Helgoland. — Cormac uśmiechał się. — Tam dowiedzieliśmy się, że Thorwald Niszczyciel Tarcz wziął jeńca, Juta o królewskiej prezencji. Wiedzieliśmy, że ukryjesz swoje imię i nie spodziewaliśmy się, by mimo to wiedział, że ma w swoich rękach króla. Cóż, ten okręt i nasze miecze należą do ciebie. Jesteśmy banitami obu naszych krajów. Mojego losu w Erin nie możesz zmienić, ale możesz to uczynić dla Wulfhere i otworzyć dla nas swoje porty. — Zrobiłbym to dla was z radością, moi przyjaciele. — W głosie Thorfina brzmiało wzruszenie. — Tylko jak mogę pomóc wam, skoro nie mogę nic zrobić dla siebie? Ja też jestem banitą, ą Jutlandią włada mój kuzyn Eric. — Tylko do chwili, w której staniemy na twojej ziemi! — stwierdził Cormac. — Zbyt szybko uszedłeś, ale kto może znać przyszłość? Gdyś wypływał, tron już trząsł się pod Erikiem. A gdy byłeś więźniem Thorwalda, jarl Anslaf poległ w jednej z bitew i Eric stracił swoje największe wsparcie. Teraz można go pokonać w jedną noc i to bez zbędnego rozlewu krwi. W miarę słuchania oczy Thorfina rozbłyskiwały. Odrzucił głowę i wzniósł miecz. — Skoal! — zakrzyknął. — Płyniemy na Jutlandię, przyjaciele! Niech Thor wypełni nasz żagiel! — Kurs na wschód! — pełną piersią ryknął Wulfhere. — Wnet osadzimy nowego króla na jutlandzkim tronie! ŚWIĄTYNIA OBRZYDLIWOŚCI THE TEMPLE OF ABOMINATION — Stać — warknął Wulfhere. — Widzę zarys murów prześwitujący przez drzewa. Na krew Thora, Cormac! Gdzie ty nas prowadzisz? Wysoki Celt, o śniadej twarzy potrząsnął głową. — Nigdy dotąd nie słyszałem, aby był tu jakiś zamek. Tutejsze wioski nie są zresztą budowane z kamienia, to może być jakaś stara, rzymska ruina… Wulfhere zawahał się i spojrzał na zwartą linię brodatych wojowników, których głowy wieńczyły rogate hełmy. — Nie wyślemy zwiadowców? — zapytał. Cormac Mac Art roześmiał się ironicznie. — Alaryk poprowadził swych Gotów przez Forum Romanum ponad osiemdziesiąt lat temu, a wy, barbarzyńcy, nadal drżycie na sam dźwięk imienia Rzymu. Nie bójcie się, nie ma już legionów. Myślę, że to druidzka świątynia, a ich nie mamy potrzeby się obawiać, tym bardziej, że wyruszyliśmy przeciwko ich zagorzałym przeciwnikom. — Banda Cedryka będzie wyła jak wilki, gdy uderzymy na nich od zachodu, miast z południa czy wschodu — stwierdził Wiking z grymasem radości. — To był dobry pomysł, Cormac, żeby ukryć nasz drakkar na zachodnim wybrzeżu i przejść przez ten kraj, by dobrać się Sasom do skóry. Chytry, ale i szalony. — W moim szaleństwie jest metoda — odparł Celt. — Wiem, że w okolicy jest niewielu zbrojnych. Większość wodzów, wraz z ludźmi, skupiła się przy Arturze Pendragonie, by razem z nim uderzyć. Ha! Nie bardziej jest on synem Uthera Pendragona niż ty. Uther był czarnobrodym i szaleńcem. Więcej było w nim krwi rzymskiej, aniżeli brytyjskiej, a jeszcze więcej celtyckiej. Artur zaś jest jasny, podobnie jak Eryk i jest czystej krwi Celtem. Podarunek od jednego z dzikich szczepów Zachodu, który nigdy nie pokłonił się Rzymowi. To Lancelot nakładł mu w łeb, żeby zrobił z siebie króla, inaczej nadal byłby dzikim wodzem w zapadłej wiosce i najeżdżał tylko granice sąsiadów. — Czy jest tak samo uładzony i wykrętny jak Rzymianie? — Artur? Ha! Każdy z twoich Dunów może uchodzić przy nim za piastunkę. Jest godzien nas, rozbójników z Erin! — Chciałbym się z nim spotkać — powiedział Wulfhere, gładząc ostrze swego potężnego topora. — A Lancelot? — Renegat galijsko–rzymski, który opanował sztukę podrzynania gardeł. Naczytał się Petroniusza i nabrał przez to sprytu w sprawach takich jak spiski, intrygi dworskie. Gonac nie jest czystej krwi Celtem, jak Artur, ale ma rzymskich przodków. Popłakałbyś się ze śmiechu, widząc, jak ugłaskuje Lancelota, ale walczy niczym spragniony krwi demon. Bez tych dwóch, Artur byłby tylko wodzem rabusiów, on sam nie umie nawet czytać i pisać. — I co z tego — podskoczył Dun — jak też nie umiem… Patrz! Jest świątynia! Dotarli do polany, na przeciwległym krańcu której widać było budynek. Niewysoki, ocieniony drzewami, poprzedzony szeregiem kolumn. — Ale to nie jest świątynia Brytów! — oświadczył stanowczo Wulfhere. — Wydaje mi się, że pasuje to raczej na miejsce zgromadzeń tej nowej sekty, która nazywa się chrześcijanami. — Rzymsko–brytyjscy mieszańcy — prychnął Cormac. — Celtowie czczą starych bogów, tak jak my. Na ich krew, dopóki żyją druidzi, nie wyprzemy się swojej wiary! — Kim są ci chrześcijanie? — Mówią, że zjadają swoje dzieci w trakcie obrzędów. — A tam. Mówią przecież też, że druidzi palą ludzi w klatkach z młodych drzew. — Łgarstwa rozpowszechnione przez Cezara, w które wierzą głupcy! — wrzasnął Cormac. — Nie kocham ich za bardzo, ale nikt nie będzie pluł na druidów w mojej obecności. Mądrzy są! I doświadczeni! A ci zaś tu chrześcijanie mówią, że należy się skłonić w podzięce za uderzenie! — Że co? — zdumiał się olbrzymi Dun. — A więc to prawda, że kłaniają się przy tym jak niewolnicy? — Aha. Aby odpłacić dobrem za zło i przebaczyć swemu oprawcy. Olbrzym zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym stwierdził: — To nie są zasady, tylko zwyczajne tchórzostwo. Cali ci chrześcijanie muszą być bandą szaleńców. Cormac, gdy spotkamy którego, pokaż mi go. Wypróbuję, na ile jest wierzący — tu potrząsnął wymownie toporem, po czym kontynuował. — A tak w ogóle, to jest to złe i niebezpieczne, może się rozprzestrzenić jak mór wśród ludzi i osłabić męstwo w mężczyznach, o ile nie będzie zniszczone jak młody wąż pod obcasem. — Owszem, rozdepczę to z przyjemnością, gdy mi takiego pokażesz — odparł Cormac. — Ale dosyć tego, chodźmy obejrzeć świątynię. Poczekajcie tu. Jestem tej samej wiary, co Brytowie, choć z innego plemienia. Druidzi błogosławią naszą wyprawę przeciwko Sasom, może nam to zaskarbić nieco więcej ich przyjaźni. Po tych słowach przemknął między kolumnami i zniknął. Harsakliwtu oparł się na swym toporze — wydało mu się, że z wnętrza budynku dobiegł delikatny tupot: jakby kozioł biegł po marmurowej podłodze. Obserwację przerwali towarzysze. — To złe miejsce — zawyrokował Osric Jarlsbane. — Wydawało mi się, że widzę jakąś twarz spoglądającą na nas ze szczytu kolumny. — To winorośl poruszana przez wiatr — sprzeciwił się Czarny Hrothgar. — Zobacz, ten budynek jest cały obrośnięty. Wszystko wygina się i kołysze na wietrze, zupełnie jak dusze potępieńców… — Obaj macie źle we łbach — przerwał mu Hakon Shouri. — Widziałeś kozła? Ja widziałem tylko jego rogi, ale… — Zamilknijcie — warknął Wulfhere. — I słuchajcie… W świątyni zabrzmiał krótki, ale przeraźliwy krzyk, słychać było gwałtowny tupot, jakby stado kóz runęło do szarży, a następnie świst miecza dobywanego z pochwy i ciężki odgłos uderzenia. Wulfhere ujął mocniej topór i ruszył ku schodom, gdy spomiędzy kolumn wyszedł bezszelestnie Cormac Mac Art. Na jego widok oczy Wikinga zaokrągliły się w sporym zdumieniu, włosy uniosły się pod żelaznym hełmem. Wulfhere poczuł nagle lodowate zimno. Nigdy bowiem dotąd, a wiele już razem przeżyli, nie zauważył, by Celta zawiodły nerwy, by zdradził on jakąkolwiek reakcję. A teraz oblicze Cormaca było blade jak płótno, oczy zaś miały taki wyraz, jakby przed chwilą ich właściciel powrócił z bezdennej otchłani. Ostrze jego miecza spływało krwią. — Na Thora, co… — wycharczał Wulfhere, spoglądając niepewnie ku budowli. Cormac otarł lodowate krople potu obficie roszące mu czoło. — Na krew bogów, to była najobrzydliwsza rzecz, jaką widziałem w życiu. Wybiegło z mroku zupełnie nagle i prawie mnie dosięgnęło, nim wyciągnąłem miecz. Skakało niczym kozioł, lecz biegło prosto i, o ile dostrzegłem dobrze w mroku, było podobne do człowieka. — Oszalałeś? — w głosie Wikinga pojawiło się wahanie. — Tak? — warknął Cormac. — To — to leży w pierwszej komnacie. Chodźcie ze mną, a udowodnię .wam, jaki ze mnie szaleniec. Obrócił się na pięcie i ruszył ku kolumnadzie, chcąc nie chcąc, Wulfhere zrobił krok w tym samym kierunku, ściskając w pogotowiu topór. Reszta Wikingów, zbita w ciasną gromadę, podążyła za nim. Przeszli między pozbawionymi jakichkolwiek ozdób kolumnami i znaleźli się we wnętrzu budowli. Do głównej sali prowadził szeroki korytarz zdobiony filarami z jakiegoś czarnego kamienia, filary te były rzeźbione: na szczycie każdego znajdowała się jakaś postać, ale w półmroku trudno” było rozpoznać wizerunki. Tym niemniej, wydawało się, że są w jakiś sposób zdeformowane. — No i gdzie twój potwór? — spytał zniecierpliwiony Wulfhere. — Tu padł! — Cormac wskazał mieczem. — I… na wszystkie demony… Na podłodze niczego nie było. — Obłęd i szaleństwo! — Wiking potrząsnął z ubolewaniem głową. — To wszystko przez twoją celtycką wrażliwość. Widujesz duchy, Cormac? — Tak? — zapytanego najwyraźniej zdenerwował ton pytania. — A kto widział trolla na Helgolandzie i podniósł na nogi cały obóz krzykami? A kto trzymał wszystkich na nogach do świtu, każąc podsycać ogień, aż ludzie zaczęli zasypiać na stojąco, bo zdawało mu się, że demony krążą wokół obozu? Może to byłem ja? Wódz sapnął niewyraźnie i gniewnie spojrzał na stojących za nim. Był to dość skuteczny sposób, aby odebrać im ochotę do cynicznych uśmieszków. — Spójrz! — Cormacowi tymczasem wrócił spokój i zajął się badaniem podłogi — Widniała na niej smuga krwi. Wulfhere wystarczyło jedno spojrzenie, aby wyprostować się i czujnie rozejrzeć wokół. Reszta instynktownie zrobiła to samo. Zapadła pełna napięcia cisza. — Za mną! — rzucił półgłosem Cormac i cały oddział ruszył korytarzem depcząc mu po piętach. Nie zauważyli, jak dotąd, żadnych śladów bocznych odnóg między złowrogimi kolumnami. Przed nimi lekko pojaśniało i po chwili weszli do obszernej, okrągłej komnaty, w stropie której znajdowały się otwory wpuszczające słabnące już światło zachodzącego słońca. W tym świetle dostrzegli dalsze kolumny stojące w regularnych odstępach i mogli wreszcie przyjrzeć się wieńczącym je ozdobom. Cormac zaklął, a Wulfhere splunął z obrzydzeniem: figury przedstawiały ludzi, ale najbardziej nawet zdegenerowany i perwersyjny zboczeniec nie byłby w stanie wymyślić tak obrzydliwych deformacji, jakie utrwaliło w tych kamieniach jakieś indywiduum. Gdzieniegdzie to, co mogli dostrzec, wykraczało poza możliwości rozumu i przyrody. Takie oszpecenia były po prostu niemożliwe, Cormac poczuł, że włosy na głowie stają mu dęba. To, co go otaczało, wywierało na niego jakiś niesamowity wpływ: powoli, ale nieubłaganie przyciągało go… * * * Oprócz drzwi, przez które weszli, w sali było jeszcze czworo innych, nie tyle drzwi, ile kamiennych, ostro sklepionych otworów, które nie posiadały żadnego zamknięcia. Nigdzie natomiast nie było niczego, co przypominałoby ołtarz, chociaż z grubsza. Cormac ruszył ku środkowi sali i zatrzymał się tuż pod padającymi z góry promieniami światła. Rozejrzał się wokół, po czym spojrzał na posadzkę — cała była pokryta siecią linii zbiegających się w centrum pomieszczenia, które tworzyły jedną figurę: ośmiokąt, na którym właśnie stał… W chwili, gdy sobie to uświadomił, płyta bezszelestnie usunęła się spod jego nóg i poczuł, że zapada się w jakieś mroczne podziemie. Tylko nadzwyczajna sprawność i szybkość uratowały go. Najbliżej stał Thorfin Jarlsbane i jego to właśnie pas starał się Cormac uchwycić. Starał się, gdyż palce chybiły celu i zacisnęły się na pochwie Thorfinowego miecza. Ten ostatni instynktownie zostawił nogi i przez długą jak wieczność chwilę, życie Cormaca zależało od pewności jego chwytu i wytrzymałości rzemienia przy pochwie. W następnej sekundzie Thorfin załapał jego rękę, a wrzeszczący na alarm Wulfhere rzucił się z pomocą. Razem wyciągnęli go z mrocznego otworu i posadzili na kamiennej posadzce. Uratowany skwitował całe wydarzenie niemym grymasem i zerknął w dół. — Na krew Thora! — wykrzyknął Wulfhere bardziej wstrząśnięty od Cormaca. — To był moment i… Na Thora, wciąż ściskasz swój miecz! — Puszczę go dopiero wtedy, gdy będę martwy. Zamierzam zabrać go ze sobą nawet do piekła, lecz to później, teraz chcę spojrzeć co jest tam, gdzie omal się nie znalazłem. — Tu może być więcej pułapek — Wiking był niezbyt uszczęśliwiony tym pomysłem. — Ściany są wyraźnie widoczne — poinformował go Cormac. — Ale dna nie jestem w stanie dojrzeć… Co za smród bije z dołu! — Chodźmy stąd — pospiesznie zaproponował Wiking. — Ten smród nie powstał na ziemi. To musi być droga do jakiegoś rzymskiego Hadesu, albo do jaskini, gdzie węże zbierają truciznę dla Lokiego! — Teraz widzę, jak to działa. Ten kamień oparty jest na czymś w rodzaju belki i podtrzymywany przez ruchomy wspornik. Jak to zrobiono, to już inna sprawa, ale działa skutecznie — pod ciężarem wspornik odsuwa się, a całość odchyla do środka… Głos ścichł, a jego właściciel pochylił się nad krawędzią otworu. — Krew! Tu jest krew! — stwierdził nagle. — To, co zabiłeś — warknął Wulfhere — doczołgało się i… — Jeśli trup się czołga, to masz rację. — Zabiłem to! Tu zostało przyniesione i wrzucone. Słuchaj! Piraci zbliżyli się do nich: skądś, z dołu i równocześnie jakby z bardzo daleka, rozległ się dźwięk: obrzydliwy chichot, przemieszany z odgłosami, których ani opisać, ani rozpoznać, nikt z nich nie był w stanie. Jak jeden mąż odskoczyli od otworu, i silniej ujmując broń wymienili znaczące spojrzenia. — Kamień się nie pali — oświadczył z żalem Wulfhere. — Tu nie ma ani złota, ani też nic ludzkiego. Zbieramy się stąd! — Czekaj! — znany ze znakomitego słuchu Cormac musiał najwyraźniej usłyszeć coś więcej. — Ktoś tam jęczy! Nie słyszycie? Wulfhere zwinął dłoń w trąbkę i przyłożył do ucha. — Aha! W dół, tym korytarzem! — Za mną! — rzucił Celt. — Trzymajcie się blisko. Wulfhere, złap mój pas, Hakon niech złapie się twego i tak do końca. Tu może być więcej takich niespodzianek. Miejcie broń w pogotowiu! I tak też przeszli przez portal i znaleźli się w znacznie szerszym, niż wyglądało to z daleka, korytarzu. Był on dość mroczny, ale w oddali dostrzegli coś, co przypominało blask słoneczny. Doszli do tego światełka i stanęli na widok tego, co zastali. Światło padało z wykutych w dachu otworów i dokładnie eksponowało obsceniczne wizerunki na ścianach i przykutą do jednej z nich nagą postać wynędzniałego mężczyzny, którego w postawie na wpół wyprostowanej utrzymywały łańcuchy. W pierwszej chwili Cormac sądził, że jest on martwy, a widząc ślady tortur i okaleczeń, jakimi był poznaczony, pomyślał nawet, że tak lepiej dla nieszczęśnika. Po chwili jednak głowa wiszącego uniosła się, a ze zmasakrowanych warg dobył się głuchy jęk. — Na Thora! — zdumiał się Wulfhere. — On żyje! — Wody! Na Boga, wody! — wyszeptał mężczyzna. Cormac złapał bukłak od Hakona i przyłożył go do ust ofiary. Ten pił potężnymi haustami, po czym z wyraźnym wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na Cormaca oczami o dziwnie łagodnym wyrazie. — Błogosławieństwo niech będzie z tobą, mój panie — rozległ się słaby i drżący głos, który nosił jednak ślady dawnej mocy i pewności. — Jak długo jestem już w raju? Wulfhere i Cormac spojrzeli na siebie osłupiali. — Nie, to nie raj — wymamrotał tymczasem nieszczęśnik — gdyż nadal jestem w łańcuchach. Wiking zaklął i dokładnie obejrzał żelastwo, po czym uniósł topór i krótkim, potężnym ciosem rozczepił łańcuchy jak nitki. Mężczyzna upadł bezwładnie w ramiona Cormaca. Był wolny od łańcuchów, ale stalowe obręcze nadal obejmowały jego kończyny, a zardzewiały metal wżarł się dość głęboko w poranione ciało. — Nie sądzę, żebyś miał przed sobą dużo czasu — odezwał się Cormac. — Powiedz nam, jak się nazywasz i skąd pochodzisz, żebyśmy mogli powiadomić twoich bliskich. — Nazywam się Fabricius, mój panie — słowa wydobywały się zeń z wyraźnym trudem — a pochodzę z miasta nad zatoką… — Z twoich słów można wywnioskować, że jesteś chrześcijaninem. — Jestem kapłanem, nie czas jednak na te rozmowy. Zostawcie mnie i uchodźcie, nim zło znowu was dopadnie. — Na kres Odyna — warknął Wulfhere — nie odejdę stąd, zanim nie dowiem się, kto coś takiego wyczynia z ludźmi! — Zło. Zło mroczniejsze od ciemnej strony księżyca — wymamrotał Fabricius. — Wobec niego znikają różnice między ludźmi, tak że wydajesz mi się bratem, Sasie. — Nie jestem Sasem — obruszył się Dun. — Nie szkodzi, wszyscy ludzie naturalnych kształtów są dla mnie braćmi. Takie są słowa mego Pana, których zresztą nie rozumiałem, dopóki nie przybyłem w to miejsce! — Na Thora, to nie jest świątynia druidów? — Skądże. Boże, dostały mnie w swoje ręce demony z Ciemnych Wieków, pokraki z czasów krwawego chaosu i wyjącej otchłani. Potwory, które ukryte na statkach Rzymu, przywiezione z Orientu, siejące zgniliznę na czystych lądach onej Brytanii, które zalęgły się i tutaj… Monstrum starsze niż druidzi, służące jeszcze straszniejszemu, który ukazuje się tylko przy księżycu… Niewyraźne słowa ścichły i Cormac potrząsnął delikatnie umierającym. Ten rozejrzał się wokoło, jak człowiek budzący się ze snu. — Błagam was, idźcie — wyszeptał. — Mnie już nic gorszego nie spotka, ale wy… Złamią wasze dusze czarami, a ciała torturami, jak zrobili to ze mną. I on tu przyjdzie, potwór, najwyższy kapłan zła ze swymi legionami przeklętych! Za późno! Słuchajcie! Już się zbliżają! Może Bóg was uchroni, bo jeśli nie… Cormac parsknął jak rozwścieczony tygrys, a potężny Wiking obrócił się na pięcie i z toporem w dłoni. Coś faktycznie zbliżało się jednym z korytarzy — dochodzące ich odgłosy przypominały stukot tysięcy kopytek o kamienie. — Zewrzeć szyki! — warknął Wulfhere. — Osłonić się tarczami i jakby co, to ginąć z krwią na ustach! Wikingowie utworzyli półksiężyc najeżony stalą i osłonięty tarczami, otaczając przy okazji umierającego i spoglądając ku wylotowi korytarza. To, co wybiegło z mroku, przypominało falę czarnego szaleństwa, krwawego amoku — kozłopodobne stworzenia, poruszające się pionowo, zaopatrzone w ludzkie ręce i twarze stanowiące mieszaninę rysów ludzkich i kozich. Lecz nie tylko, były wśród nich również inne — z wystającymi kłami, krwawymi ślepiami czy jaszczurczymi ogonami. Poza nimi Cormac dostrzegł jeszcze jedną postać, odzianą w czerń i oświetloną jakby krwawym blaskiem. Człowieka, lecz pozbawionego cech ludzkich do tego stopnia, że poprzedzające go stwory wydały się być całkiem przyjemnymi i niegroźnymi zwierzątkami. Jego obserwacje zostały gwałtownie przerwane, gdy czereda zderzyła się ze ścianą drewna i stali. Stworzenia były nieuzbrojone, lecz natura wyposażyła je w kły, rogi i pazury, a walczyły tak, jak walczą dzikie bestie. Wikingowie z szaleństwem podsycanym przez strach, jakiego dotąd nie doświadczyli, walczyli równie skutecznie. Kły i pazury rwały ciała wytaczając z nich strumienie krwi, ale chronieni przez tarcze i hełmy Dunowie ucierpieli stosunkowo mniej od niczym nie osłoniętych napastników atakowanych włóczniami i toporami. — Na Thora i jego krew! — ryknął Wulfhere, rozcinając napastnika jednym ciosem — przekonają się, że pokonać uzbrojonych mężów jest trudniej, niż torturować nagiego kapłana! Zostawiając za sobą zwały trupów, kreatury z piekła rodem rzuciły się do ucieczki, ale na wpół widoczny w cieniu ich przywódca, zawrócił je za pomocą dziwacznych i niemożliwych do powtórzenia słów. Ruszyły więc ponownie do ataku, zasłały jednak swoimi ciałami posadzkę. Znacznie podwyższyły wał trupów otaczający Wikingów. W końcu nieliczne niedobitki uciekły korytarzem, którym przybyły. Wulfhere powstrzymał swoich ludzi przed pościgiem, na który mieli wielką ochotę. Nikt jednak nie był w stanie zatrzymać Cormaca, który pognał za czarno odzianą postacią. * Przebiegli szereg korytarzy, aż w końcu, gdy znaleźli się w obszernej komnacie, uciekający zatrzymał się i odwrócił. Był to wysoki mężczyzna z nieludzko zimnymi oczami i dziwną, ciemną twarzą, zupełnie pozbawioną włosów, wytatuowaną za to w fantastyczne wzory. Z krótkim, równie dziwnie zdobionym mieczem w dłoni, zwrócił się przeciw Cormacowi, ale krwawa furia, która wypełniła tego ostatniego, nie dała mu żadnych szans. Kimkolwiek czy czymkolwiek ten najwyższy kapłan był, okazał się również śmiertelny, gdyż jęczał i klął w dziwnym języku, gdy ostrze Corrnaca przeszyło go raz i drugi i wytoczyło krew z jego piersi i ramienia. Cormac spychał go nieustannie, aż ten znalazł się nad samym skrajem otworu w podłodze. I tu, ugodzony w pierś runął weń z dzikim krzykiem. Krzyk ten trwał przez dłuższą chwilę, coraz dalszy, aż w końcu gwałtownie się urwał. Cormac uśmiechnął się z satysfakcją. Był to najlepszy dowód na to, że właśnie wysłał oprawcę jednego ze swych współziomków do otchłani piekielnych… Odwrócił się i ruszył na poszukiwanie swych rozbójników. Kilka rogatych stworów przemknęło przed nim, lecz uciekały tak szybko, że nie było sensu ich gonić. Po paru minutach wzajemnych nawoływań dołączył do oczekujących go przy krwawym pobojowisku towarzyszy. — Zabiłeś go — wyszeptał Fabricius. — Widzę jego krew na twoim mieczu. Prześwituje przez pochwę. Inni tego nie dostrzegają, ale ja widzę i wiem, że w końcu jestem wolny i mogę mówić. — Zanim nastał Rzym, nim pojawili się prawdziwi celtyccy druidzi, przed Piktami nawet jeszcze, był On — Nauczyciel Człowieka. Tak się nazywał i naprawdę był ostatnim z rasy, która władała światem przed człowiekiem. Mówią, że to jego dłoń podała Ewie jabłko i wysłała Adama na jej spotkanie. Kull z Atlantydy, wielki i potężny władca, wyciął te stworzenia w desperackiej walce o życie. Ten jeden jednak przetrwał, aby dalej siać zło i zniszczenie. Dostrzegam teraz wiele rzeczy, które są ukryte przed człowiekiem, a których ujrzenie umożliwiają otwarte wrota śmierci! Ludzie — węże byli przed człowiekiem, przed nimi zaś byli Najstarsi z głowami w kształcie gwiazd. Oni stworzyli ludzkość, a później tych tu, gdy zrozumieli, że człowiek nie spełni ich oczekiwań. Ta świątynia była ostatnim miejscem, jakie pozostało z ich cywilizacji na powierzchni ziemi. Pod nią właśnie było królestwo ostatniego z Shoggotów. Teraz oni będą się kryć pod ziemią, chroniąc się przed człowiekiem, aż do dnia, gdy mój Pan wezwie ich przed swe oblicze w dniu sądu… — starzec zakrztusił się i zamilkł. Cormac poczuł dziwne mrowienie w krzyżu. To, co mówił Fabricius, przywoływało zbyt wiele groźnych i dziwnych obrazów przed oczy Celta. — Uspokój się — powiedział. — Ta świątynia nie będzie już tu dłużej stała. — Aye — zgodził się mocno poruszony Wulfhere. — Każdy kamień wrzucimy do tej studni i nie pozostanie po niej żaden ślad. — Czy byłeś chrześcijaninem czy nie, byłeś odważnym człowiekiem — powiedział Cormac, czując dziwny żal. — Zostaniesz pomszczony… — Nie! — Fabricius wyciągnął drżącą dłoń, a jego twarz nabrzmiała od wysiłku. — Ja umieram, a zemsta jest czymś nie do przyjęcia dla mej duszy. Przyszedłem do tej świątyni zła niosąc krzyż i przemawiając słowami Pana, godząc się ze śmiercią, aby tylko uwolnić świat od Tego, który przyniósł tyle nieszczęść. I zostałem wysłuchany: przybyliście wy i zabiliście węże. Teraz te stworzenia mogą jedynie egzystować i umierać tam, w dole, lub umknąć w lasy i tam zdychać. Shoggoth nie będzie już szkodził ludziom. Fabricius złapał prawą rękę Cormaca w swoją lewą, Wulfhere w prawą i rzekł: — Celt czy Norman, jesteście braćmi, chociaż różnych ras i przekonań. Spójrzcie! — jego twarz jakby pojaśniała, a ciało dźwignęło się, aż podparł się na łokciu. — Mój Pan mi powiedział: wszystkie różnice między wami są nieważne wobec zagrożenia ze strony Ciemnych Sił. Tak, wszyscy jesteśmy braćmi. Rozświetlone oczy Fabriciusa wywróciły się i zamknęły. Cormac stał w milczeniu ściskając swój miecz. Po chwili odetchnął głęboko. — Co on mówił na końcu? — spytał. — Nie wiem — potrząsnął głową Wulfhere. — Oszalał, a jego szaleństwo go zabiło. Ale był odważny, bo nie bał się śmierci. A w ogóle to najlepiej zrobimy, jak stąd pójdziemy! To złe miejsce… — Zgadza się. A im szybciej, tym lepiej — zgodził się Cormac. — Dalej, do Wessex. Oczyścimy naszą broń w dobrej, saksońskiej krwi! POSŁOWIE Jeszcze kilka lat temu nazwisko Roberta Erwina Howarda było prawie nieznane przeciętnemu polskiemu czytelnikowi fantastyki. Na nic zdałoby się szperanie po bibliotekach, sięganie po słowniki, encyklopedie czy krytyczne opracowania. A przecież wąskie grono polskich wielbicieli fantasy miało świadomość, że literatury tej nie tworzył jedynie J.R.R. Tolkien, że literatura fantasy, jaką prezentuje autor Władcy Pierścieni, nie jest jedyną możliwą w obrębie tego gatunku. Istnieje bowiem rozległy i cieszący się olbrzymią popularnością wśród amerykańskich czytelników nurt zwany „heroic fantasy” (fantasy heroiczne) lub „sword–and–sorcery” (magią i mieczem). Czym jest „heroic fantasy”? Baśnią dla dorosłych? Czy może wciąż na nowo opowiadanym odwiecznym mitem o nieustraszonym i niepokonanym bohaterze? Sprawy rozstrzygnięć formalnych pozostawmy krytykom i literaturoznawcom. Miłośnik tej literatury wie, że jest to wyprawa w krainę, gdzie magia i niezwykłość współwystępują z siłą mieczy i żądzą krwi. W świat, gdzie ludzkie problemy są proste, a bohaterowie zawsze zwyciężają. Gdzie kłopoty rozwiązuje się bezceremonialnym ciosem topora i bez zbytnich psychologicznych deliberacji. Jest to kraina gdzie triumfują ludzie prości i naiwni w swych poglądach, a ci, którzy odwołują się do tego co nieludzkie i zawiłe, z kretesem przegrywają. Mocarni bohaterowie, piękne kobiety i miłość między nimi — prosta, jasna, nie wymagająca niezrozumiałych krętactw i zabiegów. Czy taki świat kiedykolwiek istniał? Na pewno nie. Świat, w którym żyjemy, to skomplikowane problemy, uwikłane wybory i nierzadko bezsilność w decydowaniu choćby o najprostszych sprawach. Jakże tęsknimy do tak nieskomplikowanego świata, o jakim mówi fantasy. Dlatego tak chętnie sięgamy po te książki, by choć przez chwilę przebywać w świecie, który jest takim, jakim chcielibyśmy żeby był, lub jakim mógłby być. Trudno w książkach fantasy odnaleźć recepty na bolączki współczesnego świata, czytając je nie pogłębiamy naszej wiedzy o mechanizmach rządzących życiem społecznym czy o psychice człowieka. Nie zdobędziemy też prawdziwej wiedzy o zamierzchłych czasach, odległych krainach czy egzotycznych obyczajach. Realistycznie nastawiony czytelnik narażony będzie na wiele niekonsekwencji czy wręcz nieprawdy obecnych na kartach książek fantasy. Biada temu, kto chciałby uczyć się np. historii Brytanii z opowiadań Howarda. Biada nie tylko dlatego, że na pewno narazi się na wiele pomyłek i błędów, ale przede, wszystkim dlatego, że łatwo może ośmieszyć się niezrozumieniem konwencji książki To tak jakby na prywatce gdzie tańczy się, flirtuje i śpiewa snuć wykład uniwersytecki. Chwały to nie przyniesie a na pewno grozi ośmieszeniem. Cóż zatem niesie czytelnikowi fantasy? Prócz rozrywki i ucieczki od bolączek świata współczesnego, możliwość gry z rzeczywistością. Mówi bowiem ona o tym, jakby mógł wyglądać świat, gdyby miejsce nauki zajęła magia. Magia rozumiana bardzo szeroko — jako to wszystko, co pozostaje poza nauką, poza tym co racjonalne i sprawdzalne. Czy świat taki byłby do pomyślenia? Czy nie byłby niespójny u samych swoich podstaw? Bo wielu przecież sądzi, że logiczność i spójność jest jedynym kryterium istnienia. Jeśli tak, to dużej części życia człowieka należałoby odmówić racji istnienia. Bowiem w tym co dla człowieka najistotniejsze, na ogół jesteśmy niekonsekwentni, nieracjonalni i niespójni. Książki twórców fantasy dowodzą — czy chcą tego ich przeciwnicy, czy nie — że światy odmienne od „zracjonalizowanych” są możliwe. Czy kiedykolwiek istniały, lub istnieć będą? Na to nikt nie potrafi definitywnie odpowiedzieć. Umysł człowiek nowoczesnego jest umysłem otwartym, gotowym bez żadnych doktrynalnych zahamowań pomyśleć i wyobrazić sobie to, co nie do przyjęcia czy nie do wyobrażenia w świecie rzeczywistym. Czy to mało? Silni i niezwyciężeni mężczyźni, piękne i niebezpieczne kobiety, zaginione i legendarne cywilizacje, mityczni bohaterowie. A wszystko to w scenerii niezwykłych i cudownych wydarzeń. I wszystko tak na serio opowiedziane, tak przekonująco, że aż trudno oderwać się od książki. Niepojęte, odwieczne i tajemne siły niszczące cywilizacje i zniewalające ludzi padają pod ciosami mieczy i dzięki prostocie umysłu bohatera. Moc herosów tkwi w bezgranicznej ufności w sobie, w wierze w mądrość ciała i spontaniczność reakcji, a w pogardzie wobec matactwa, wykrętu i zaufania siłom, które z natury swej są obce człowiekowi. Prostotą umysłu i mądrością ciała, wiernością podstawowym zasadom człowieczeństwa — niekiedy dość osobliwie pojmowanym — człowiek z tych zmagań zawsze wychodzi obronną ręką. Nie znam — prócz westernu — drugiego takiego gatunku literackiego, który z tak niepokorną i graniczącą wręcz z naiwnością wiarą głosiłby kult jednostki, siły i mocy tkwiącej w kruchym i znikomym indywiduum. Jest to literatura na wskroś indywidualistyczna, być może naiwna w swej formie, ale wielka dzięki ufności jaką pokłada w człowieku. Conan Howarda, de Campa, Cartera czy Diffuta nie ugina się nawet przed tym co zniszczyło cywilizacje, nie polega na nikim licząc tylko na siebie i co więcej, z tych zmagań wychodzi zawsze zwycięski. Naiwne — być może, ale nawet najbardziej zagorzały przeciwnik tej literatury musi uznać, że jest to bardzo pomocne człowiekowi, który żyje w epoce gdzie nawet najdrobniejsze decyzje życiowe mogą być uwikłane w szereg uzależnień. Literatura ta jest na pewno reakcją na to co złożone, mętne, skomplikowane i różnorodnie uwarunkowane. Szczyt triumfu tej literatury przypadł na koniec lat sześćdziesiątych, na lata buntu społecznego wobec obłudy życia i zachłanności postępowania. Kontrkultura wynosi na piedestał prostotę i nawołuje do powrotu do natury. 1 Kim był twórca Conana, Kulla czy Kane’a? Urodzony w 1906 roku w Peaster znaczną część swego życia spędził w Cross Plains w samym sercu Teksasu. Mimo swego bardzo krótkiego życia — zmarł śmiercią samobójczą na wieść o agonii matki, w wieku 30 lat — napisał niemało. Pisał powieści przygodowe, westerny, opowiadania detektywistyczne czy powieści historyczne, by wspomnieć tylko niektóre jego literackie wytwory. Znany jest jednak głównie jako twórca Conana — herosa do dziś cieszącego się niesłabnącą popularnością wśród czytelników. Uważany jest powszechnie za prekursora „heroic fantasy”. Publikował dużo, gdyż — jak pisze znany polskiemu czytelnikowi z doskonałych książek popularnonaukowych L. Sprague de Camp — wysokością rocznych dochodów ustępował w Cross Plains jedynie „miejscowemu bankierowi. A były to czasy, gdy pisarzowi było bardzo trudno utrzymać się jedynie z wytworów swego pióra. Nie istniał bowiem masowy rynek literatury popularnej zapewniający obecnie niemałe dochody cieszącemu się względami czytelników pisarzowi… Tragiczna śmierć Howarda usunęła na pewien czas jego nazwisko z łamów popularnych magazynów. Jednak już na początku lat pięćdziesiątych trójka ludzi (L. Sprague de Camp, L. Carter i B. Nyberg) z nieoczekiwanym dla nich samych sukcesem wprowadza na rynek czytelniczy po raz wtóry bohaterów stworzonych przez Howarda. Sprague de Camp w 1951 nabył cztery manuskrypty dotąd nie publikowanych opowiadań Howarda i zdecydował się je przerobić, nim udostępnił je czytelnikom. Akcja niektórych z nich dzieje się w XI wieku w Egipcie, innych w XVI wieku w Turcji. Należą one do tzw. cyklu „orientalnego”. Głównym bohaterem nowych opowiadań uczynił howardowskiego Conana. Opowiadanie które w oryginale nosiło tytuł „Hawks over Egypt” otrzymało tytuł „Hawks over Shem”. Poprzez usunięcie anachronizmów i lokalnego kolorytu, a przede wszystkim przez wprowadzenie elementów magii i czarów osiągnął zdumiewające rezultaty. Nie był świadom jak masowy ruch zainicjował i z jakim pozytywnym przyjęciem u czytelników spotka się takie przedsięwzięcie. Jak na skinienie czarodziejskiej różdżki zaczęły pojawiać się coraz to nowe przygody Conana. Co więcej, raz po raz „odkrywane” są rękopisy Howarda i już w tej chwili — jak żaden pisarz — twórca Conana doczekał się wielu apokryfów. Przeobrażenie owych orientalnych opowiadań w cykl przygód Conana nie było trudne. Conan, jego towarzysze i wrogowie nie wydają się być zbyt trudni do scharakteryzowania. Prości w poglądach, niezbyt skomplikowani psychicznie, mający w pogardzie filozofowanie — choć w tej kwestii istnieje pewien szczególny rys różniący oryginalnych bohaterów Howarda od postaci opisywanych przez jego naśladowców — żądni krwi i niosący swymi działaniami wiele zniszczenia. Także naśladowanie stylu Howarda nie wydaje się, na pierwszy rzut oka, czymś zbyt trudnym. Wielu sądziło tak dopóty, dopóki nie spróbowało napisać czegoś w stylu Howarda. Prymitywna na pierwszy rzut oka literatura, którą tworzył Howard (podobnie jak i cała literatura fantasy) przy bliższym poznaniu staje się nad wyraz zdradliwa. Raz jeszcze okazuje się, że trudniej mówić rzeczy proste i naturalne niż mącić i tworzyć sztuczne konstrukty. Jak trudno jest tworzyć fantasy, niech świadczą o tym ci pisarze, którzy mimo znaczących sukcesów w innych działach literatury, sromotnie połamali pióra w zmaganiu się z fantasy. Jest to literatura zdradliwa, gdyż pozornie mami prymitywizmem formy, łatwością sukcesu, płytkością treści — choć i wśród książek fantasy można byłoby wskazać dzieła nie ustępujące niczym w poziomie warsztatu i głębi analiz innym przynależnym do bardziej nobliwych gatunków — by potem z łatwością wprowadzić niedoświadczonego pisarza w pułapki grafomanii. Pisana przez pozbawionego talentu i głębi myśli pisarza, jak w krzywym zwierciadle, naigrywa się z naiwnego i zadufanego w sobie pisarza. W czym tkwi istota literatury fantasy? Najprawdopodobniej w jej głęboko nieświadomej zawartości, w sięganiu przez nią do wręcz archetypicznych treści. Istnieje wśród psychologów analityków pewien podział dzieł literackich. Sądzą oni, że całą literaturę można podzielić na taką, która jest zrozumiała z punktu widzenia psychologii świadomości, operuje ona przystępnym dla przeciętnego czytelnika językiem i opisuje pojmowalne dla niego poglądy, emocje, zachowania czy sytuacje oraz na taką, która odwołuje się do „pozaczasowej głębi”, doświadczana jest poprzez nie zawsze zrozumiałe dla świadomości symbole, odczuwana jest ona przez niego jako obca, zimna czy demoniczna. Wywołuje sprzeczne uczucia, odpycha i sprawia wrażenie groteski, choć jednocześnie fascynuje i przyciąga. Taką twórczość Jung nazywa wizyjną. W obrębie literatury popularnej jednym z najwybitniejszych jej przedstawicieli jest Rider Henry Haggard, autor znany polskiemu czytelnikowi m.in. z powieści Ona. Literatura wizyjna bardzo często wśród krytyków i niektórych jej czytelników nie przygotowanych do jej przyjęcia wywołuje sprzeciw. Odrzuca ona bowiem normy i wartości estetyczne i etyczne powszechnie przez nich uznawane. Czasami operuje wręcz prostackim językiem, gdyż nawet w takiej formie jest w stanie oddziaływać na czytelnika. Bardzo często odwołuje się do tego co niezwykłe i niecodzienne. Trudno by wśród książek reprezentujących ten nurt szukać treści, które są zrozumiałe w kategoriach codzienności i z niej wyrastają, gdyż ze swej natury odwołują się do cudowności. Fantasy wśród tej literatury prezentuje wręcz skrajne podejście, do nasycenia fabuły elementami niezwykłości i stanowi najbardziej wizyjny rodzaj literatury popularnej. Negując zupełnie naszą codzienność i podnosząc do rangi normalności to co niezwykłe i magiczne wyraża sprzeciw wobec świadomości i rozumu. I w tym podobna staje się do marzenia sennego, obłędu czy majaku. W tym też może tkwi siła jej sugestywności i popularności. To co tak przeraża w zmorach nocy, to co tak zniewala w obłędzie, tutaj jest doświadczane w sposób kontrolowany i dawkowany tak jak np. w opowiadaniach E. A.. Poego czy H. P. Lovecrafta. To, co tak rzeczywiste w majakach, poprzez umieszczenie na kartce książki celowo zostaje pozbawione realności. 2 Do jakiej rzeczywistości nawiązuje literatura fantasy? Co opisuje? Być może inny, głęboko skryty wymiar psychiki człowieka niedoświadczany w codziennych sytuacjach i ujawniający się jedynie w szczególnie krytycznych i ważnych egzystencjalnie momentach życia człowieka. W pewnym sensie fantasy taka właśnie jest. Ten rodzaj literatury fantasy prezentuje m.in. twórczość Ph. K. Dicka. Mimo „naszpikowania” jego powieści niekiedy bardzo technicznymi reakami jest to literatura mocno zakorzeniona w tradycji fantasy. Twórczość autora Ubika opisuje przede wszystkim to, co głęboko skryte w naszej psychice i odnosi się wręcz do najbardziej fundamentalnego wymiaru rzeczywistości niemożliwego do doświadczenia w życiu codziennym. Być może fantasy opisuje alternatywny świat istniejący jedynie w marzeniach sennych, halucynacjach psychotycznych. A może istnieje on gdzieś równolegle do naszego. Także i ten wymiar rzeczywistości odnaleźć możemy w twórczości fantasy. Wizje alternatywnych światów prezentują m.in. książki Andre Norton z cyklu „Świat Czarownic” czy Michaela Moorcocka Kroniki Corum. Może w fantasy opisana jest ukryta strona ducha ludzkiego, nieobecna w naszej codzienności. A więc to wszystko co stanowi tzw. ..przeklęte fakty”, nie dające się w żaden sposób wyjaśnić na gruncie naszej dotychczasowej wiedzy. Telepatia, prekognic — ja, zdolności teleportacji do dnia dzisiejszego nie wyszły poza sferę domniemań. W książkach fantasy znaleźć możemy bohaterów dysponujących niezwykłą mocą psychiki, nadzwyczajnymi zdolnościami czy wręcz umiejętnościami przemieszczania się w czasie czy przestrzeni. Ten rodzaj fantasy ilustruje cykl książek Anny Inez McCaffery ,,Jeźdźcy smoków z Pern”. Być może literatura fantasy opisuje to, co było dawno temu przed pojawieniem się człowieka jako gatunku. Opisywałaby zatem kolektywną pamięć nie tylko ludzi ale i całego życia na Ziemi. Jakże podobne są smoki występujące na kartach wielu powieści fantasy do tych gadów, które gdzieś dawno królowały na Ziemi i które był głównym konkurentem ssaków do panowania na naszej planecie. Może nasze fobie i lęki zawarte w treści książek fantasy odzwierciedlają naszą biologiczną drogę ewolucji? A może wreszcie świat fantasy to opis rzeczywistości takiej, jaką ona będzie kiedyś za miliony lat, gdy nauka zleje się z paranauką, gdy medycyna oficjalna współpracować będzie z medycyną ludową, a religia współistnieć będzie z magią? Takich światów, które potencjalnie może opisywać fantasy jest wiele. Siła tej literatura tkwi .w sugestywności wykreowanych przez nią faktów i masowej skali jej oddziaływania. Twórczość Howarda reprezentuje najbardziej widowiskowy i najbardziej przygodowy odłam fantasy. Trudno zdecydować, która z powyżej wyróżnionych rzeczywistości jest dlań charakterystyczna, choć jak się wydaje twórczość Howarda — jak i całej „heroic fantasy” — najbliższa jest opisowi nieświadomej rzeczywistości ukrytych właściwości psychicznych człowieka. Zauważmy bowiem, że gdy pozbawimy opowiadania Howarda owego elementu niezwykłości i cudowności, wyrugujemy magię i religię, czarnoksiężników, kapłanów, bogów i demony, to otrzymamy wówczas bardzo nieciekawe, niczym się nie wyróżniając opowiadania przygodowe. Takie jakich wiele w literaturze popularnej i które nie cieszą się tak szaloną poczytnością jak literatura fantasy. Utwory twórcy Conana, które opisywały świat przygód pozbawiony cudowności, zostały szybko przez czytelników zapomniane. Bardzo szybko nasycano je elementami cudowności i magii, by wyjść naprzeciw oczekiwaniom czytelników. Źródła pomysłów Howarda należy szukać w jego zafascynowaniu średniowiecznymi mitami, legendarni czy opowieściami o dawnych i pierwotnych ludach. W nielicznych tylko przypadkach autor Tygrysów morza odwoływał się do innych źródeł. Ów fantastyczny nurt mitu, magii i cudowności, wyparty przez myśl racjonalną, już pod koniec XIX i na początku XX wieku powoli zaczyna odradzać się. Za prekursora renesansu literatury fantasy uważa się Williama Morrisa, Henry Ridera Haggarda czy Lorda Dunseya, a nobilitację temu nurtowi przynosi J. R. R. Tolkien. Trudno porównywać Howarda do nich. Nie tylko ze względu na poziom pisarstwa’. Czasami naiwny czy by nie powiedzieć prostacki styl twórcy Conana zdecydowanie ustępuje innym pisarzom fantasy. Usprawiedliwieniem dla Howarda niech będze fakt, że zmarł on w bardzo młodym wieku, gdy jego droga do dojrzałego pisarstwa dopiero się zaczęła. Niektórzy krytycy i znawcy tej literatury są pewni, że dalszy rozwój jego twórczości przyniósłby uszlachetnienie i pogłębienie jego pisarstwa. Miałby on wówczas szansę, jak sądzą, stać się jednym z bardziej znaczących pisarzy amerykańskich. Na ile to przypuszczenie jest „prawdziwe, nikt już nie rozstrzygnie. Nikt nie twierdzi, że twórczość Howarda jest genialna — choć na swój sposób jest wielka, o czym świadczy olbrzymia żywotność jego pisarstwa i postaci, które stworzył — lecz bez jej obecności wśród czytelników odczuwałoby się brak czegoś w literaturze fantasy. Niekiedy niczym nie wyróżniający się fakt, niepozorne zdarzenie dopełnia nasze życie i przeobraża je w zupełnie inną jakość. To, co tak gwałtownie przekształca ludzkie życie samo w sobie, ‘ może być nie znaczącym faktem. Może być jak kamyk, który sam nie jest w stanie nic wielkiego zrobić, rzucony jednak z szczytu góry na jej stok spowodować może olbrzymią lawjnę. 3 Po scharakteryzowaniu twórczości Howarda na tle całej literatury fantasy powróćmy jednak do niego samego. Należy on bowiem do tego rodzaju pisarzy, których twórczość można dość łatwo wyjaśnić poprzez odwołanie się do ich życiorysów. Dla psychoanalityka twórczość Howarda stanowić może wręcz szkolny i ilustracyjny przykład tego, jak nie rozwiązane problemy emocjonalne mogą przeobrażać się w twórczość literacką. Sam twórca Conana wielokrotnie wyjaśniał, z jakich”powodów bohaterowie jego książek są tacy jacy są, dlaczego pewnych z nich nie lubi, z kim się utożsamia, a kogo nienawidzi. Howard był tym pisarzem, dla którego twórczość literacka stanowiła osobliwą psychoterapię. Wszystkie jego opowiadania są walką z jednym demonem, który w końcu pokona go pchając do śmierci samobójczej. Bohaterowie większości jego opowiadań nacechowani są piętnem śmierci, a w chwilach odpoczynku dziwnie pogrążający się w stan depresji. Taki sposób traktowania literatury — jako rodzaj osobliwej psychoterapii — jest na pewno znany niejednemu z czytelników. Przecież wielu z nas nierzadko sięgało po papier i pióro, by właśnie w ten sposób radzić sobie z własnymi problemami. Osobliwość Howarda tkwi . w tym, że jego demon na tyle był znaczący i uniwersalny, by zafascynować miliony jego późniejszych czytelników i wielbicieli. Miast samym sobie radzić z swymi problemami pogrążali się w świecie, gdzie jak na magiczne zaklęcie zostały rozwiązane najdotkliwsze z nich. Nie rozwiązywali ich, lecz stawiali na piedestale. Słabi, pełni lęku i niepewności w silnych i nieustraszonych bohaterach „heroic fantasy” odnajdowali to, o czym tak mocno i nieświadomie marzyli. Przyjrzyjmy się dokładnie bohaterom stworzonym przez Howarda. Tak jak on byli oni okazami tężyzny fizycznej. Wysocy, silnie zbudowani, sprawni fizycznie rekompensowali swą niedojrzałość psychiczną i nieprzystosowanie społeczne. Howard był typem samotnika — tak jak i jego bohaterowie — źle i obco czuł się w pałacu czy na zebraniu. Kochał jazdę na koniu i walkę sportową. Brał życie takie, jakie chciał by było. Tak postępując wyrażał najbardziej palący problem naszej cywilizacji, nieumiejętność radzenia sobie z problemami stwarzanymi przez nasze czasy i ucieczkowe pogrążanie się w świat iluzji neurotycznej. Prezentował najbardziej spotykany rodzaj nerwicy młodzieńczej opisywany często pod postacią problemu „wiecznego młodzieńca”. Czym jest ów syndrom „wiecznego młodzieńca”? Jest to rodzaj zaburzeń charakterystycznych dla okresu dojrzewania, który pojawia się po okresie osiągnięcia dojrzałości biologicznej i trwa aż do starości. Przejawia się w nieumiejętności osiągnięcia dojrzałości psychicznej i społecznej, w zatrzymaniu się na drodze rozwoju. U podstaw tej nerwicy tkwi — jak sądzą psychologowie analityczni — nierozerwalny związek z matką. Poprzez swoje oddziaływanie podporządkowuje sobie prawie wszystkie sfery życia syna, to ona poprzez swój związek z synem blokuje jego rozwój. Zatrzymuje go na poziomie dojrzewającego, dobrze zapowiadającego się młodzieńca. Uniemożliwia przejście procesu inicjacji w życie dorosłe. Syn nie staje się mężczyzną, on o nim marzy. Funkcję inicjatywną wprowadzającą w dorosłość w wielu kulturach pełni ojciec. Ojciec Howarda, miejscowy lekarz, praktycznie nie był obecny w jego życiu. Matka rekompensowała sobie brak męża nadmierną opieką nad synem. Niepodejmowanie odpowiedzialnych ról zawodowych, niezakładanie małżeństwa pozwala „wiecznemu młodzieńcowi” na ciągle trwającą zabawę. Brak dojrzałości szczególnie silnie rzutuje na jego związki z kobietami. Przybierają one kształt jakiegoś związku znajdującego się pomiędzy dwoma biegunami: don juanizmu lub homoseksualizmu. Jest to albo pełna cynizmu zimna i braku emocji wobec kobiet postawa uwodziciela lub skrajne negowanie istnienia kobiet przez wiązanie się z mężczyznami. Na straży związku z kobietami stoi matka, która skupia całą miłość syna, nie pozwala by mógł w jakiejkolwiek kobiecie ujrzeć coś więcej niż przedmiot zabawy czy kompana w realizacji jakiegoś zadania. Matka personifikuje sobą odwieczną kobiecość. Teraz można zrozumieć dlaczego bohaterowie Howarda tak osobliwie traktują kobiety. Są one albo przedmiotem erotycznej zabawy, albo narzędziem pomocniczym w realizacji głównego zadania bohatera. Nigdy jednak nie mogą stać się równoprawnym partnerem rozgrywanego dramatu. Conan czy Cormac Mac Art nie martwią się zbytnio konsekwencjami swych czynów, zaspokajają swe żądze brutalnie i bezwzględnie jak Conan, który ściga uciekającą przed nim do lasu dziewczynę, tylko dlatego, że podnieciła jego atawistyczne żądze. Osobliwością opowiadań wchodzących w skład tomu Tygrysy morza jest to, iż główny bohater — Cormac Mac Art — jest jakby na uboczu całej akcji, wydaje się być bardziej obserwatorem niż uczestnikiem. Najprawdopodobniej jest to „kalka” innej postaci — z którą bardziej się utożsamiał Howard — mianowicie Briana a Mak Morna, króla Piktów. Dlatego też Cormac Mac Art jest najbardziej pogłębioną psychologicznie postacią wśród bohaterów opowiadań Howarda. Bardziej myśli, obserwuje niż samodzielnie działa. Sądzę, że o ile król Piktów — Brian Mak Morn — prezentuje najbardziej popędową, archaiczną część psychiki Horwarda to Celt Cormac Mac Art jej najbardziej świadomą i refleksyjną warstwę. Dlatego też dopiero w opowiadaniach Offuta — pisarza i zarazem doktora psychologii — Cormac Mak Art, a nie Wiking Wulfhere, staje się głównym bohaterem wciąż ekscytujących czytelnika opowiadań. Zaprezentowane tu polskiemu czytelnikowi opowiadania Howarda pochodzą z dwóch tomów. Pierwszym z nich są Tygrysy morza, które dały tytuł całości książki. Drugim są opowiadania z tomu Robaki ziemi. Obydwa tomy łączą niektórzy bohaterowie jak i logika akcji. Robaki ziemi Roberta E. Howarda uważane są przez krytyków literatury fantasy za najlepszą nowelkę fantasy, która ukazała się przed 1971 rokiem. Data 1971 roku wynika z faktu, iżwroku 1972 przyznawano już nagrody krytyków czy czytelników dla najlepszych książek fantasy. Pierwszą nagrodę w tej dziedzinie (ADFA) otrzymał Michel Moorcock za książkę Kawaler Mieczy wchodzącą w cykl „Kroniki Corum”. Tadeusz Zysk Opowiadania 1–5 pochodzą ze zbioru Worms of the Earth Fatura Publications Ltd, 1976; Opowiadania 6–9, ze zbioru Tigers of the Sea Ace Books, 1979. * Dwa opowiadania ze zbioru „Robaki ziemi” zostały w niniejszej książce pominięte, gdyż znalazły się one już wcześniej w „zeszytowej” serii „Magią i Mieczem” wydanej nakładem „Iskier”; są to „Worms of the Earth” (jako „Zemsta spod ziemi”, w „Dolina grozy” 1986) oraz „The Dark Man” (jako „Ciemny posąg” w „Bogowie Bal–SaGoth”, 1987), oba w przekładzie Piotra Cholewy (przypis tłum.).