4138
Szczegóły |
Tytuł |
4138 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4138 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4138 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4138 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J.M. Dillard
Star Trek
Rebelia
Prze�o�y�a: Paulina Braiter
�wiat Ki��ki
Warszawa 2000
Copyright � 1998 by Paramount Pictures
Dla Jacka Benny�ego, gdziekolwiek jeste�.
1
Poranek dnia, nazwanego p�niej Dniem Pioruna, przypomina� wszystkie inne wiosenne ranki: rze�ki ch��d, stopniowo ust�puj�cy miejsca przyjemnemu ciep�u. Anij przystan�a i unios�a wzrok ku g�rom, surowym i pi�knym, na tle bezchmurnego nieba. Ponadczasowe szczyty, niezmienne jak promienie s�o�ca padaj�ce na jej okryte samodzia�em ramiona, odwieczne niczym poranek, prastare jak ch�odne powietrze kr���ce w jej p�ucach, sta�e niczym umys� Ba�ku. Co dzie� w�drowa�a do miasta t� szczeg�ln� �cie�k�; co dzie� - od ilu� to rank�w? Od zawsze, odpowiedzia�a w duchu; przez ca�e �ycie, nie chcia�a bowiem wspomina� Czasu przed tym czasem. Ba�ku mieszkali tu zawsze lub przynajmniej tak si� zdawa�o; zawsze p�awili si� w bogactwach �yznej doliny. I co dzie�, bez wzgl�du na por� roku, wszystko wygl�da�o tak samo: wyrusza�a w drog� i ogl�da�a te same widoki - soczyst� zielon� dolin�, pachn�c� zio�ami i polnymi kwiatami, czarne, zaorane, wiecznie �yzne pola, pokryte zdrow�, bujn� ro�linno�ci�, imponuj�ce zbocza g�r, czasem br�zowo zielone, czasem r�owe, czasami b��kitne b�d� fioletowe, w nieustannie zmieniaj�cym si� dziennym blasku. Nawet opady w porze deszcz�w by�y �agodne i doskona�e, po prostu doskona�e; nigdy do�� obfite, by zatrzyma� j� w domu.
I ka�dego ranka przejmuj�ce pi�kno �wiata na nowo j� zdumiewa�o i wype�nia�o rado�ci�.
Nagle rozleg�o si� beczenie. Anij unios�a wzrok. Na niskich zielonych wzg�rzach pas�y si� w�ochate zwierz�ta juczne. Kilka z nich poruszy�o si�, s�ysz�c krzyki bawi�cych si� na pobliskiej farmie dzieci. Pod��y�a za wzrokiem ciekawskich zwierz�t ku grupce wyra�nie czego� szukaj�cej dzieciarni. Dw�ch ch�opc�w uwa�nie bada�o wy�o�one s�om� zag��bienia pomi�dzy wzg�rkami delikatnych m�odych ro�lin - oczywi�cie uwa�aj�c, by nie zdepta� jak�e cennych plon�w. Kolejna tr�jka ugania�a si� ze �miechem po pobliskim sadzie.
Anij u�miechn�a si� do nich z roztargnieniem - oczywi�cie zna�a je wszystkie, jak r�wnie� ich rodzic�w - i nadal obserwuj�c dzieci, podj�a sw�j codzienny spacer. Nagle ze stogu siana wynurzy�a si� z�ocista g�owa i rozejrza�a si� wok� w poszukiwaniu po�cigu.
- Tam jest! - wrzasn�a jedna z dziewczynek i Anij u�miechn�a si� szerzej, widz�c, jak ze stogu wy�aniaj� si� kolejno drobne ramiona, �okcie, kolana i wreszcie ca�e cia�o, otoczone chmur� fruwaj�cej s�omy. To by� jej najm�odszy przyjaciel, dwunastoletni Artim, syn nie�yj�cej ju� najdro�szej Barel. Po tragicznej przedwczesnej �mierci przyjaci�ki, tu� po narodzinach ch�opca, Anij sta�a si� jego przybran� ciotk�. Artim okaza� si� wspania�ym kompanem, m�drym ponad wiek, pogodnym i uroczym jak jego matka; Anij ju� dawno dosz�a do wniosku, �e z nich dwojga to ona wi�cej zyska�a na tej znajomo�ci.
Zanosz�c si� �miechem, ch�opak pop�dzi� naprz�d szlakiem prowadz�cym na skaliste wzg�rza, wyprzedzaj�c �cigaj�cych go koleg�w. Spod jego st�p sypa� si� deszcz kamyk�w. Anij obserwowa�a roze�miane dzieci, kt�re pu�ci�y si� w pogo�, wykrzykuj�c �artobliwe s�owa oburzenia z powodu jego ucieczki. Ani na moment nie przerwa�a w�dr�wki kr�t� dr�k� wiod�c� do wioski. Tam ponownie spotka dzieciarni� zd��aj�c� bardziej strom�, trudniejsz� �cie�k�.
Tam te� b�dzie czeka� Sojef, ojciec Artima. Sojef, wysoki i powa�ny, w kt�rego oczach sta�e kry�o si� pytanie.
I Anij, odpowiadaj�ca mu bez s��w: Jeszcze nie teraz, jeszcze nie...
Zawsze s�dzi�a, �e jej odpowied� opiera si� na czysto logicznych podstawach: wci�� jeszcze jest m�oda, podobnie jak Sojef; nadal ma czas na zawarcie zwi�zku, na dzieci. To prawda, dobry by� z niego cz�owiek - przyw�dca ca�ej spo�eczno�ci Ba�ku, licz�cej sze��set os�b i zn�w powoli rosn�cej, mimo utraty tak wielu podczas Czasu Smutk�w. Wiedzia�a te� od nieboszczki Barel, �e Sojef by� dla niej wspania�ym m�em, najczulszym kochankiem.
Rok po �mierci Barel, w pierwsze urodziny syna, Sojef wyzna� Anij sw� mi�o�� i poprosi�, by zawar�a z nim trwa�y zwi�zek. Na zawsze, rzek�.
Anij wiedzia�a, �e zawsze to bardzo, bardzo d�ugo. Nie odm�wi�a jednak ani si� nie zgodzi�a. Nie wiem. Daj mi czas, Sojef. Daj mi czas...
Czas, by pogodzi� si� z my�l�, �e nie wyjdzie za m�� z mi�o�ci, lecz z przyja�ni.
Rzecz jasna, Sojef si� zgodzi�; by� przecie� Ba�ku, zbyt dojrza�ym i inteligentnym, by pozwoli� da� si� ponie�� czemu� tak niem�dremu jak uczucia. I tak, wraz z Artimem pozostali jej przyjaci�mi i odwiedzali j� co dzie�. W wiosce powszechnie s�dzono, �e kt�rego� dnia og�osz� formalne zar�czyny.
Anij odetchn�a g��boko ch�odnym porannym powietrzem, pokonuj�c ostry zakr�t; przes�aniaj�ca dotychczas widok g�ra pozosta�a z boku i ukaza�a si� wioska otoczona wiosennymi kwiatami, setkami plam ��ci, purpury, b��kitu i fioletu. Niewa�ne, ile razy ogl�da�a ten widok, zawsze cieszy� jej oczy.
Ile wiosen ju� prze�y�a? Wiele, tak wiele. Cho� zawsze bujna uroda tej pory roku porusza�a jej zmys� estetyczny, Anij nieodmiennie reagowa�a z rozs�dkiem i opanowaniem. Tylko najm�odsze, najbardziej rozpieszczone dzieci swobodnie okazywa�y emocje.
Ta wiosna jednak by�a inna; a mo�e to ona, Anij, zmieni�a si�, zm�czy�a odrzucaniem uczu� w imi� odpowiedzialno�ci. Zesz�ej nocy przy�ni� jej si� niem�dry sen: by�a wolna od wszelkich zobowi�za�, umkn�a z wioski niczym ptak i znalaz�a wymarzon� przysta� u boku poza�wiatowca, nieznajomego, kt�rego twarzy nie dostrzega�a, lecz czu�a tul�ce j� mocno silne ramiona. Jego szept pobudza� w niej przemo�ne pragnienia i emocje, kt�rych nigdy dot�d nie do�wiadczy�a.
Ockn�a si� z okrzykiem zawodu, odkrywaj�c, �e le�y samotnie w ��ku; nawet teraz, patrz�c na wiosk� przycupni�t� pomi�dzy g�rami, niebem a srebrzyst� rzek�, poczu�a uk�ucie t�sknoty.
T�sknota towarzyszy�a jej w w�dr�wce przez pe�n� kwiat�w ��k� obok stawu, na centralny plac wioski, a Anij spiera�a si� z ni� w duchu: To niem�dre my�le� o takich rzeczach. Wiesz, jacy nikczemni i niemoralni s� poza�wiatowcy; jak mog�a� �ni� o tym, �e kochasz jednego z nich? Mia�aby� zrezygnowa� z tego wszystkiego?
Uroda i spok�j doliny ukoi�y j�, jak zawsze. Kiedy po chwili powita�a pierwszego przyjaciela z wioski, zn�w u�miecha�a si� szczerze. To by�o jej miejsce - od zawsze - a rado�� z pobytu tutaj znacznie przerasta�a dziecinne pragnienie prze�ycia prawdziwej nami�tno�ci.
Ludzie zacz�li wype�nia� rynek. Pierwsi kupcy rozstawiali ju� swoje kramy w cieniu skalnej �ciany, w miejscu, gdzie g�ra styka�a si� z wiosk�. Uk�adali na nich towary: samodzia�owe ubrania, mi�d, zio�a lecznicze.
- Dzie� dobry, Gen�a! - zawo�a�a Anij do kobiety d�wigaj�cej przeznaczone na sprzeda� skopki �wie�ego mleka. Zwracaj�c si� do jej ciemnow�osego m�a, najstarszego z Pierwszej Grupy, doda�a: - Jat�ko, jak si� miewasz?
I nagle ujrza�a Sojefa. Sta� obok kramu, ubrany w prosty samodzia�. Anij przygl�da�a mu si� z podziwem, odegnawszy chwilowo wszelkie my�li o gor�cokrwistym poza�wiatowcu; cho� strojem nie wyr�nia� si� spo�r�d innych, obcy przybysz z �atwo�ci� rozpozna�by w nim przyw�dc�. Nie ze wzgl�du na afektowan� mow� czy wynios�e maniery - Sojef by� zawsze spokojny i �agodny, lecz za jego spokojem kry�a si� si�a, kt�r� Anij ogl�da�a w dzia�aniu wielokrotnie, zw�aszcza podczas Czasu Smutk�w, gdy wzi�� na swoje barki odpowiedzialno�� za podj�cie najtrudniejszej decyzji.
Powita�a go jak co dzie� przez ostatnich jedena�cie lat od chwili o�wiadczyn: lekkim porozumiewawczym u�mieszkiem, jakby ich umowa, �e kiedy� si� zar�cz�, wci�� pozostawa�a sekretem. On za� odpowiedzia� jak zwykle tym samym znacz�cym u�miechem i niepewnym pytaniem w oczach: Czy kochasz mnie tak, jak ja ciebie?
Odpowiedzia�a bez s��w: Daj mi czas...
Skin�� g�ow�, ko�cz�c rytua�, i skupi� uwag� na kolejnych w�drowcach zmierzaj�cych na targ; uwa�a� za sw�j obowi�zek zna� k�opoty, nadzieje, potrzeby... oraz sny ka�dego mieszka�ca wioski. Zw�aszcza sny.
Anij odwr�ci�a si� na pi�cie i ruszy�a ku kramowi z warzywami. Kupiec uk�ada� w�a�nie na honorowym miejscu pierwsze tej wiosny owoce maj�ra. Gdy si� zbli�y�a, przerwa� prac�, wyj�� n� i zacz�� odkrawa� kawa�ek grubej bia�ej sk�ry pod�u�nego owocu, ukazuj�c ukryty wewn�trz soczysty, fio�kowy mi��sz.
Odkroi� ociekaj�cy sokiem kawa�ek i poda� go Anij, kt�ra z wdzi�czno�ci� ugryz�a k�s. Czuj�c cierpki smak, skrzywi�a si� z rozkosz�. Przeszed� j� nag�y dreszcz, a wraz z nim powr�ci�o nieproszone, niepokoj�ce wspomnienie Czasu Smutk�w, chwili, gdy wieczno�� niemal si� sko�czy�a.
***
Siedz�cy w g��bi ska�y, skryty za os�onami zapewniaj�cymi mu niewidzialno��, Gallatin patrzy�, jak kobieta Ba�ku wzdryga si�, po czym unosi g�ow� i patrzy wprost na niego.
Jego serce odruchowo zabi�o szybciej. Niemo�liwe! Czy�by go wyczu�a, mo�e rozpozna�a...
Nie, uspokaja� si� w duchu, jest po prostu rozkojarzona i patrzy gdzie� w przestrze�... To twoje w�asne niem�dre poczucie winy odnalaz�o ci�, Gal�na, nie ta kobieta.
Mimo wszystko jednak zerkn�� na monitor, by upewni� si�, �e os�ony wci�� dzia�aj�. I oczywi�cie dzia�a�y; nie mog�a widzie� ani jego, ani kobiety w mundurze Gwiezdnej Floty siedz�cej obok niego przy konsoli, pozosta�ych badaczy dziel�cych z nim kryj�wk� czy te� zamaskowanych zwiadowc�w kr���cych po rynku. Otaczaj�ce ich pole si�owe, kt�re Gallatin postrzega� jako jaskrawoczerwon� aur�, sprawia�o, �e byli niewidzialni. Jeden sta� tu� obok niej - tak blisko, �e gdyby nagle zacz�a wymachiwa� r�kami, dotkn�aby go.
Ona jednak, rzec jasna, nie zrobi tego; to dobrze wychowana Ba�ku i, podobnie jak wszyscy jej pobratymcy, pi�kna. Wyj�tkowo pi�kna. Ze swymi poja�nia�ymi od s�o�ca kr�tko przystrzy�onymi lokami okalaj�cymi twarz o delikatnych rysach...
...i tych przekl�tych, pozbawionych wieku oczach. Wszyscy Ba�ku je mieli, nawet dzieci, i Gallatin kolejny raz z trudem opanowa� atak zazdro�ci i nienawi�ci.
Sp�jrzcie tylko na ni�, niedba�ym gestem �cieraj�c� z podbr�dka sok owocu maj�ra, plami�cy mi�kk�, g�adk� sk�r�... Gallatin wstrzyma� oddech na widok podobnej doskona�o�ci. Jak�e by�a przejrzysta, g�adka i j�drna, podczas gdy on i jego bracia, Son�a, zwi�dli i zestarzeli si�, zbli�aj�c ku �mierci. Ich geny zosta�y uszkodzone do tego stopnia, i� nie mogli liczy� na sp�odzenie potomstwa - syn�w i c�rek - kt�re przypomina�oby rodzicom o pi�knie m�odo�ci. Wielu Son�a ju� umar�o. Pozbawieni nast�pc�w byli tylko star� umieraj�c� ras�, w ci�gu najbli�szych dziesi�ciu, mo�e dwudziestu lat skazan� na zag�ad�. Sam widok Ba�ku dra�ni� go, a jednocze�nie budzi� w nim t�sknot�.
Siedz�ca obok przy konsoli porucznik Gwiezdnej Floty przem�wi�a do komunikatora:
- Baza do porucznika McCauleya. Prosz� zameldowa� si� w obszarze si�dmym i pom�c zespo�owi edafologicznemu.
- Przyj��em. - Stoj�cy za os�on� obok kobiety Ba�ku l�ni�co czerwony obserwator odwr�ci� si� i odszed�.
Gallatin zerkn�� na siedz�c� obok kobiet�, Terrank� w �rednim wieku, na kt�rej czole i w k�cikach oczu zaczyna�y pojawia� si� ju� pierwsze drobne zmarszczki. Ka�dy szanuj�cy si� Son�a natychmiast by je usun��, jednak�e ludzie, i wi�kszo�� innych ras zrzeszonych w Federacji, godnie nosili swe zmarszczki, jakby stanowi�y one co� naturalnego, nie obrzydliwy efekt uboczny �miertelno�ci. I o dziwo, u nich wygl�da�y mniej paskudnie - lecz na obliczu Son�a nawet najl�ejsze obrzmienie, nawet najmniejsza bruzda stanowi�y �miertelny afront. Sk�ra na twarzy Gallatina by�a mocno naci�gni�ta - jak na zgni�ym melonie, kt�ry rozp�knie si� lada moment, pomy�la� z obrzydzeniem. Po��czenie codziennych operacji plastycznych i genetycznych skaz sprawi�o, �e wyst�pi�y ju� u niego objawy chronicznego rozrostu glon�w, postrachu wszystkich Son�a, powoduj�cego wyst�pienie brzydkich ciemnozielonych plam pod sk�r�. Z czasem glony niszczy�y od wewn�trz warstwy delikatnych tkanek.
Obecno�� jeszcze jednego ciep�ego cia�a stoj�cego tu� obok przywo�a�a go do rzeczywisto�ci. Obr�ci� si� i ujrza� kolejnego oficera Gwiezdnej Floty, tym razem podporucznika, podaj�cego mu padd, ma�y przeno�ny komputer. Gallatin wzi�� go i pobie�nie sprawdzi� odczyty, nast�pnie przeni�s� wzrok na podporucznika, m�odego cz�owieka rasy bia�ej o zdumiewaj�co �wie�ej, r�owej sk�rze. Jak w jego oczach wygl�dali Son�a? Zapewne uwa�a� ich za groteskowych i dekadenckich, po��czenie napi�tej bezkrwistej sk�ry i pysznych ozdobnych szat, przystrojonych dodatkowo klejnotami. Nie �eby Gallatin uwa�a� sw�j w�asny str�j za zbyt krzykliwy - to nie wina Son�a, �e ca�ej reszcie galaktyki brakowa�o wyczucia stylu, a projektanci Gwiezdnej Floty uwielbiali nud� i przeci�tno��. Odrobina latinum, z�ota i onyksu na ramionach, mo�e du�y rubin na pasie, kilka drobnych zmian tu i �wdzie...
Dekadenccy, uzna� Gallatin. Za takich w�a�nie nas uwa�aj�, dekadenckich, zgrzybia�ych i umieraj�cych. I, patrz�c na podporucznika, na pi�kn�, �yw�, pozbawion� ozd�b kobiet� Ba�ku, wiedzia�, �e maj� racj�.
Odda� padd m�odzie�cowi i warkn��:
- Admira� Dougherty czeka na te dane. Prosz� je przes�a� na statek.
Zanim jeszcze wypowiedzia� ostatnie s�owo, komunikator ustawiony na przekaz d�wi�kowy zatrzeszcza� g�o�no i podniecony g�os Son�a wykrzykn��:
- Alarm, obszar dwunasty!
Odg�os strza��w. Gallatin patrzy�, jak Bak�u i ich niewidzialni obserwatorzy ze zdumieniem obracaj� si� ku wzg�rzom. S�ysza� odg�osy b�jki, pla�ni�cia cia�a uderzaj�cego o cia�o. J�k. G�os zn�w si� odezwa�, lecz sygna� zacz�� s�abn��. Gallatin dos�ysza� tylko kilka zniekszta�conych s��w:
- ...android... on...
G�o�ny szum. �wiadomo�� tego, co mog�o si� sta�, sprawi�a, �e Gallatin rzuci� si� gwa�townie do najbli�szego komunikatora. Pi�ci� uderzy� w prze��cznik.
- Meldowa�!
Zn�w szumy, g�o�ny oddech i wreszcie s�owa:
- ...nie mog� go uspokoi�...
Stoj�cy obok Gallatina r�owosk�ry podporucznik, pod��aj�c za wzrokiem zdumionych Ba�ku, wskaza� pobliskie wzg�rza.
- Tam!
Niewidzialna dla mieszka�c�w wioski posta� w b�yszcz�cym kombinezonie izolacyjnym bieg�a z niewiarygodn� szybko�ci� i zr�czno�ci� po zasypanym kamieniami zboczu.
Gallatin podszed� do g��wnego ekranu.
- Powi�kszy�!
Obraz przybli�y� si� gwa�townie, ukazuj�c wzg�rza tak dok�adnie, �e Gallatin r�wnie dobrze m�g�by biec u boku umykaj�cej postaci, kt�ra p�dzi�a po stromym zboczu w stron� wioski, poprzedzana i �cigana przez niewielk� lawin� kamyk�w, py�u i piasku. Dwie inne �wiec�ce postaci - s�dz�c z ich postury i ruch�w, Son�a - uzbrojone w bro� plazmow�, rzuci�y si� w po�cig. Obok nich bieg�a grupa dzieci Ba�ku, przera�onych strza�ami i ca�kowicie nie�wiadomych faktu, i� mi�dzy nimi do wioski p�dz� niewidoczni przybysze.
Gallatin poj��, �e zdarzy�o si� co� strasznego i �wiadomo�� ta zaci��y�a mu na sercu. Ca�a misja zosta�a zagro�ona. Co gorsza, mog�o te� doj�� do ujawnienia wsp�lnikom z Gwiezdnej Floty ich prawdziwych motyw�w. W przeciwie�stwie do otaczaj�cych go federacyjnych naukowc�w Gallatin wiedzia�, �e pierwszy biegacz to cz�onek Gwiezdnej Floty, a �cigaj�cymi s� Son�a. Wci�� jednak mieli troch� czasu; Ba�ku us�yszeli strza�, ale prawdopodobnie tylko dzieci widzia�y, co si� sta�o. Je�li nic nie podsyci ich ciekawo�ci...
Za p�no. Jeden ze stra�nik�w Son�a uj�� bro� plazmow� i wycelowa� w uciekaj�c� posta�. Smuga o�lepiaj�cej jasno�ci o w�os min�a cel. Dzieci wrzasn�y, s�ysz�c towarzysz�cy wszystkiemu grzmot.
Na jednym z komunikator�w, wci�� ukazuj�cych rynek w wiosce, kobieta Ba�ku o kr�conych w�osach pyta�a ostro:
- O co chodzi? Co si� dzieje?
W jej oczach i g�osie pobrzmiewa�o oburzenie, nie strach.
Anij, przypomnia� sobie nagle Gallatin. Nazywasz si� Anij i z nich wszystkich ty jeste� najodwa�niejsza. Przez moment poczu� przemo�ny wstyd i obrzydzenie do samego siebie.
Wok� niego naukowcy z Federacji zerwali si� z miejsc, patrz�c z rozpacz� na po�cig zbli�aj�cy si� ku wiosce. Kolejny o�lepiaj�cy strza� sprawi�, �e miejscowi si� rozbiegli.
Spe�ni�y si� najgorsze sny Gallatina. Intruz z Gwiezdnej Floty dokona� niepo��danego odkrycia. Logicznie rzec bior�c, Son�a powinni go zlikwidowa�, je�li jednak pozwoli swoim zabi� tu oficera Gwiezdnej Floty, na oczach wszystkich tych naukowc�w...
- Wstrzyma� ogie�! - hukn�� do komunikatora, zwracaj�c si� do stra�nik�w Son�a. Potem pos�a� d�ugie znacz�ce spojrzenie siedz�cej obok porucznik Gwiezdnej Floty.
Natychmiast poj�a, o co chodzi; by�a bystra i inteligentna, podobnie jak ca�y personel Gwiezdnej Floty, z kt�rym zdarzy�o mu si� pracowa�. I to w�a�nie, pomy�la� ponuro, stanowi �r�d�o naszych problem�w.
Dotkn�a prze��cznika.
- Baza do komandora Daty.
G�os, kt�ry im odpowiedzia�, za�amywa� si� i j�ka� - lecz nie zna� w nim by�o nawet cienia zm�czenia po szale�czym biegu.
- Reguluj�... mikrohydrauliczne... przeka�niki mocy... przeci��enie... cieplne... - Na ekranie android, potykaj�c si�, bieg� w stron� rynku.
Zdezorientowany i uszkodzony, zrozumia� nagle Gallatin. Mo�e jednak pozosta�o im jakie� wyj�cie. Trzeba go szybko zniszczy�, nie ura�aj�c przy tym Gwiezdnej Floty.
- Data, natychmiast zamelduj si� w bazie - rozkaza�a porucznik.
Je�li nawet android zrozumia�, nie da� tego po sobie zna�; jego mamrotanie zdawa�o si� przeznaczone wy��cznie dla uszu Daty.
- Przekazuj�... funkcje... matrycy... pozytronowej... uruchamiam... protoko�y wt�rne.... - Nie ustaj�c w biegu, uni�s� obie okryte r�kawicami r�ce ku szyi kombinezonu.
- On pr�buje zdj�� he�m! - krzykn�� ze zgroz� podporucznik Gwiezdnej Floty, kt�ry poda� Gallatinowi padd.
Gallatin uruchomi� w�asny komunikator.
- Wszystkie jednostki polowe. Przechwyci� robota.
***
Artim bieg� zdyszany przez wiosk�, poszukuj�c ojca i wyja�nie�. Ojciec wszystko mu wyt�umaczy, ukoi jego dziecinne l�ki. Sojef by� stary, m�dry i zna� si� na wszystkim.
Musia�o istnie� proste wyt�umaczenie; ono zawsze istnieje. Lecz Artim w tej chwili w �aden spos�b nie umia� wyja�ni� dziwnego grzmotu, kt�ry wraz z przyjaci�mi - Jus�, Nalem i dziewcz�tami - us�yszeli nad jeziorem. To pioruny, uznali, lecz na niebie nie dostrzegli ani jednej chmurki.
- Czarodziejski piorun - podsun�� Nal. Reszta roze�mia�a si�, s�ysz�c t� naiwn� teori�. Ostatecznie, byli ju� niemal doro�li, wkr�tce wkrocz� w czas przemian, gdy dziewcz�ta, miast dra�ni�, zaczn� ich niezwykle interesowa�. (Tak przynajmniej twierdzi� ojciec, ale Artim na sam� my�l o tym czu� obrzydzenie).
�mieli si� zatem, lecz po chwili jedna z dziewcz�t, Je�na, ujrza�a kolejne nieprawdopodobne zjawisko: kamyki i k�py trawy, zgniatane, jakby bieg� ku nim kto� niewidzialny.
- Patrzcie! - krzykn�a. - Patrzcie!
Drobne w�oski na karku i r�kach Artima si� zje�y�y.
Zjawisko usta�o, po chwili jednak zn�w trawa si� gniot�a, a py� porusza�, tyle �e w dw�ch miejscach. Artim zareagowa� jak wystraszone dziecko. Wraz z kolegami rzuci� si� biegiem, byle dalej od ha�asu. Duchy, my�la� w panice, tylko duchy mog�y by� niewidzialne; ale przecie� duchy nie s� rzeczywiste, to postacie z bajek dla dzieci.
I w�wczas dziwna b�yskawica rozszczepi�a powietrze obok niego, o�lepiaj�c go tak, �e zamkn�� oczy i ujrza� pod powiekami b��kitne zygzaki. Dziwna to by�a b�yskawica; nie czu� elektryczno�ci ani zapachu ozonu, a �wiat�u towarzyszy� grom tak g�o�ny, i� Artim zaszczeka� z�bami i wrzasn�� jak przera�ony dzieciak. W jego g�owie ko�ata�a si� tylko jedna my�l.
Znale�� ojca...
Kolejny b�ysk, kolejny ryk gromu.
Zlany potem i zdyszany Artim min�� staw i wpad� do wioski. Mijaj�c doros�ych, zerka� przelotnie na ich twarze w nadziei, �e odnajdzie w nich pociech� - lecz dostrzega� wy��cznie oszo�omienie.
Kiedy wreszcie znalaz� Sojefa, nakazuj�cego ludziom zej�� z drogi nadci�gaj�cemu zjawisku, krzykn��:
- Ojcze...?
By�o to pytanie, ��danie odpowiedzi, lecz w twarzy Sojefa nie znalaz� nic, co by go uspokoi�o. Przybra�a ona ten sam dziwny wyraz jak wtedy, gdy kilka razy wspomina� o dawnych z�ych czasach, kiedy jego pobratymcy zabijali si�, u�ywaj�c do tego broni. Jak to nazywa�? Wojn�.
W�wczas twarz Sojefa wyra�a�a strach.
Tylko Artim dostrzeg� go na niej teraz, tylko on zna� dostatecznie dobrze swego ojca. W oczach mieszka�c�w wioski Sojef pozosta� bez w�tpienia spokojnym przyw�dc� spo�eczno�ci.
Lecz kiedy chwyci� mocno ch�opca i przytuli� do siebie, w jego gestach kry�a si� panika. Woln� r�k� pogania� ludzi, wskazuj�c sal� spotka�.
- Do �rodka! Schowajcie si�!
Za ich plecami rozleg� si� dono�ny plusk, jakby kto� wskoczy� w�a�nie do stawu.
Artim szarpn�� si� i uwolni� z obj�� ojca. Odwr�ciwszy si�, spojrza� za siebie akurat w chwili, by zobaczy� najbardziej nieprawdopodobny widok.
P�ywaj�ca g�owa i szyja m�czyzny by�y odleg�e zaledwie o d�ugo�� ramienia. Nie nale�a�y jednak do cz�owieka, a przynamniej nie do Ba�ku. Nieznajomy mia� blad�, l�ni�coz�ot� sk�r�, poza miejscem na szyi, gdzie widnia�a g��boka, paskudna rana - jakby kto� napi�tnowa� go tam rozgrzanym do bia�o�ci pogrzebaczem.
Jego jasne, nienaturalnie z�ociste oczy patrzy�y spokojnie - wprost na Artima.
Ch�opiec wrzasn�� i cofn�� si� gwa�townie, po czym run�� na ziemi�, pr�buj�c odwr�ci� si� i uciec. Ojciec k�ama�, k�ama�, by oszcz�dzi� mu przera�aj�cej prawdy: duchy istniej�, a ten najwyra�niej go �ciga�... M�ciwy duch �akn�� zemsty; mo�e zamordowano go, obci�to mu g�ow� roz�arzonym pogrzebaczem?
Albo, co gorsza, by� to poza�wiatowiec.
Reszta Ba�ku natychmiast si� rozbieg�a; ojciec pozosta� na miejscu tylko po to, by z�apa� Artima za r�k�, bole�nie zacisn�� uchwyt i odci�gn�� go. Dok�adnie w tym momencie g�owa ducha przem�wi�a.
- Protoko�y wt�rne... w��czone.
Artim z pewno�ci� nie to spodziewa� si� us�ysze�. Pozwoli� ojcu odci�gn�� si� na bok, niepohamowana ciekawo�� sk�oni�a go jednak do ci�g�ego spogl�dania przez rami�.
G�owa skrzywi�a si� i mrugn�a, jakby walczy�a z niewidzialnym wrogiem. Po odg�osie, kt�rego Artim nigdy dot�d nie s�ysza�, chrz�cie rozrywanego materia�u, czego� pomi�dzy p��tnem a metalem, nast�pi� czerwony b�ysk i nagle pojawi� si� kolejny cz�owiek, a przynajmniej jego fragment: g�owa i tu��w w dziwacznym podartym ubraniu, zawieszone w powietrzu obok z�otej g�owy. Nieznajomy przypomina� nieco Ba�ku, lecz niew�tpliwie tak�e by� poza�wiatowcem. Zdradza�a to jego napi�ta, podobna do maski twarz, pokryta paskudnymi zielonymi naro�lami.
Stoj�c po�rodku rynku, dwa upiory walczy�y ze sob� - zielono nakrapiany cz�owiek miota� si�, obejmuj�c cz�ciowo widocznymi r�kami niewidzialne ramiona pod z�ot� g�ow� ducha.
***
Wewn�trz os�ony porucznik Gwiezdnej Floty unios�a si� z fotela.
- Oni go widz�!
- Zatrzymaj go! - rykn�� Gallatin. W ci�gu kilku sekund dziesi�tki lat pracy obr�ci�y si� wniwecz. Marzenia ca�ego �ycia leg�y w gruzach przed jego oczami. - Szybko!
- Komandorze Data, prosz� przesta�! - krzykn�a porucznik do komunikatora. - To rozkaz! Powtarzam: prosz� przesta�!
***
Artim patrzy�, jak wrzeszcz�cy nakrapiany cz�owiek unosi si� w powietrze i pada na ziemi� g�ow� naprz�d. Leg� tam nieprzytomny, a tymczasem do z�ocistej g�owy i przypalonej szyi do��czy�y nagle tu��w, ramiona i wreszcie r�ce i nogi. Pierwszy poza�wiatowiec rozsun�� powietrze niczym zas�on� i post�pi� krok naprz�d. Jednym p�ynnym gestem wyj�� z d�oni nieprzytomnego m�czyzny piorunow� bro�.
Teraz nas zabije, pomy�la� Artim; jednak�e z�oty cz�owiek zwr�ci� bro� ku nagiej skale i wystrzeli�.
Odpowiedzia� mu trzask w g��bi kamienia. Nieznajomy wystrzeli� ponownie i jeszcze, i jeszcze, za ka�dym razem nape�niaj�c powietrze grzmotem i �wiat�em.
Skalna �ciana zamigota�a, jakby miast z kamienia zbudowana by�a z ksi�ycowych promieni, po czym rozp�yn�a si�, ukazuj�c widok bardziej niewiarygodny ni� wszystko, co Artimowi zdarzy�o si� do tej pory ogl�da�.
W miejscu g�ry sta� ma�y budynek wyci�ty z kamienia; przedni� �cian� zast�powa�a szklana p�yta. Wewn�trz dostrzeg� niskie czarne sto�y, na kt�rych ustawiono dziwne metalowe przyrz�dy - kwadraty mieni�ce si� kolorami i ukazuj�ce r�ne obrazki. Za nimi kryli si� ludzie. Wi�kszo�� z nich najwyra�niej pospiesznie szuka�a schronienia. Na oczach Artima i reszty zdumionych Ba�ku nieznajomi podnie�li si� powoli z niem�drymi minami.
- Kto to? - szemrali mieszka�cy wioski. - Kto?
Rzeczywi�cie, kto, zastanawia� si� Artim. Oto kolejny nakrapiany cz�owiek, z wygl�du s�dz�c przyw�dca, odziany w pyszne purpurowo-zielone szaty ozdobione z�otem i l�ni�cymi kamieniami. Obok niego sta�a br�zowosk�ra kobieta w skromniejszym kombinezonie; podobne stroje okrywa�y innych ludzi o r�nobarwnych sk�rach oraz cz�onk�w odmiennych ras. Niew�tpliwie nale�eli do jednego klanu, a nakrapiani - do drugiego.
W�r�d Ba�ku, za plecami Artima rozleg� si� kolejny szmer i ch�opiec, odwr�ciwszy si�, ujrza� nast�pnych poza�wiatowc�w odzianych w grube stroje, identyczne z tym, kt�ry mia� na sobie z�oty duch.
A co do samego ducha, to opu�ciwszy bro�, sta� bez ruchu, przygl�daj�c si� skutkom swego ataku. Na jego twarzy nie widnia�a z�o�� ani nienawi�� czy te� inne emocje, targaj�ce spragnionym krwi upiorem. Je�li ju�, to pr�dzej zwyk�a satysfakcja.
2
W kwaterze kapita�skiej na pok�adzie USS Enterprise Picard westchn�� z niesmakiem, gdy nie powiod�a si� dziesi�ta pr�ba zapi�cia wysokiego ciasnego ko�nierza munduru galowego. Beverly Crusher natychmiast odwr�ci�a si� do niego, pochwyci�a obur�cz uparty ko�nierz i szarpn�a gwa�townie, jeszcze mocniej podduszaj�c kapitana. Picard spojrza� na ni� wrogo, jednak�e niewzruszona lekarka nie ustawa�a w wysi�kach; mia�a zreszt� po temu dobry pow�d: byli sp�nieni.
Obok nich Troi - podobnie jak pozosta�a dw�jka odziana w oficjalny str�j - umilk�a na chwil�, unosz�c wzrok znad paddu, lecz uzna�a wida�, �e lepiej powstrzyma� si� od u�miechu.
Rozs�dnie, pomy�la� Picard, poniewa� sam nie by� wcale w weso�ym nastroju. Ostatnich kilka miesi�cy wyczerpa�o go. Sta� si� zm�czony i poirytowany; nie zauwa�y� tego, p�ki Beverly nie zmusi�a go do poddania si� dodatkowym badaniom.
- Jestem idealnie zdr�w - upiera� si�.
- Chcesz powiedzie�, �e sta�e� si� idealnie dra�liwy - odpar�a.
Dra�liwy, tego s�owa u�y�a; okre�lenie to skojarzy�o mu si� natychmiast z widokiem siebie samego jako starego z�o�nika - z naciskiem na s�owo �stary�. I rzeczywi�cie, po badaniach przyzna�a, �e Picard naprawd� jest idealnie zdr�w.
- Ale nie tak m�ody jak kiedy�. W ko�cu b�dziesz musia� wzi�� urlop i odpocz��.
Poczu� si� ura�ony. Jego rozdra�nienie i zm�czenie nie mia�o nic wsp�lnego z wiekiem; by�o efektem niezliczonych zada� dyplomatycznych, biurokracji, idiotycznej serii ma�o wa�nych misji, kt�re ostatnio wyznacza�a im Gwiezdna Flota. Dowodzenie Enterprise przesta�o by� przygod�, a sta�o si� nerwow� har�wk�. Mn�stwo irytuj�cych szczeg��w...
Zreszt� nie tylko on odczuwa� ostatnio zm�czenie. Sama Beverly tak�e wygl�da�a do�� blado...
Oczywi�cie, s�ysz�c to, natychmiast si� oburzy�a. Picard ze z�o�liw� satysfakcj� doda�, �e by� mo�e to ona robi si� dra�liwa. Istotnie, wszyscy byli zm�czeni i przewra�liwieni. Nieprawda�?
Tymczasem Troi kontynuowa�a odpraw�.
- Cz�onkowie tej rasy nazywaj� siebie Evora - powt�rzy�a, starannie wymawiaj�c nazw�.
Beverly tak�e mia�a problemy z zapi�ciem ko�nierzyka. Picard uzna�, �e je�li poci�gnie jeszcze mocniej, b�dzie musia�a poda� mu tlen, by nie udusi� si� podczas wizyty.
- ...populacja trzysta milion�w... - ci�gn�a monotonnie Troi.
- Powt�rz to powitanie - wtr�ci� Picard. Z jakich� przyczyn jego pami�� ostatnio sta�a si� jeszcze bardziej zawodna.
- Uu-czin-czef-fou - wyrecytowa�a Troi, zerkaj�c na niego. - Akcent na �czin� i �fou�.
Nagle Beverly cmokn�a z niezadowoleniem.
- Potrzebny ci nowy mundur albo nowa szyja.
Kapitan spojrza� w wisz�ce na �cianie lustro. Sk�ra na jego szyi nie by�a ju� tak napi�ta jak kiedy�, jednak�e by to poprawi�, wystarczy wprowadzi� jedynie drobne korekty do diety i programu �wicze�. Nie zmieni�a si� jeszcze, nie a� tak, jak sugeruje Beverly. Nie by� jeszcze stary...
Zabrz�cza� gong u drzwi; Troi, rada, �e mo�e unikn�� dyskusji na niewygodny temat, otworzy�a. Picard us�ysza� g�os Willa Rikera, nie zamierza� jednak pu�ci� p�azem k��liwej uwagi lekarki.
- Uu-czin-czef-fou - zaintonowa�, po czym warkn��: - Od czasu studi�w w Akademii nosz� ten sam rozmiar ko�nierzyka.
Beverly cofn�a si� i spojrza�a na niego z fa�szywym u�miechem.
- Oczywi�cie.
To rzek�szy, jednym brutalnym ruchem zapi�a ko�nierzyk. Kapitan gwa�townie wypu�ci� powietrze.
Riker, elegancki w galowym mundurze, ze starannie przyci�t� brod�, wszed� do kajuty i rozejrza� si� z zak�opotan� min�.
- Nasi go�cie ju� przybyli. W�a�nie zjadaj� bukiety ze sto��w bankietowych.
Crusher unios�a brwi.
- Pewnie nie s� zwolennikami koktajli przed obiadem.
Picard odetchn�� ostro�nie i stwierdziwszy z ulg�, �e ko�nierzyk wytrzyma�, szybkim krokiem wymaszerowa� na korytarz.
Pozostali pod��yli za nim. Przera�ona Troi pospiesznie zacz�a przegl�da� informacje w paddzie.
- O Bo�e, czy�by byli wegetarianami? Nic tu o tym nie wspominaj�...
- Lepiej ka�cie przygotowa� kucharzowi lekki sos winegret - poleci� Picard. - Co�, co pasuje do chryzantem. Uu-czin-czef-fou...
W tym momencie z g�o�nika odezwa� si� kobiecy g�os.
- Mostek do kapitana Picarda...
Rozpozna� go natychmiast. Zatem nie trac� jeszcze pami�ci. To Kell Perim, m�oda Trillka, niedawno przydzielona do za�ogi.
- Tak, poruczniku? - odezwa� si�, nie zwalniaj�c kroku.
- Dow�dztwo chce wiedzie�, kiedy dotrzemy do uk�adu Goren.
Kapitan spojrza� na Rikera, lekko marszcz�c brwi. Ostatnio dow�dztwo bez przerwy zwala�o na nich nowe zadania. Oto kolejne, z kt�rym nawet nie zd��yli si� jeszcze zapozna�.
- Uk�ad Goren...?
Cho� Riker nie pokazywa� niczego po sobie, kiedy tylko jego pierwszy oficer przem�wi�, Picard natychmiast wyczu� dr�cz�c� go frustracj�.
- Mamy by� mediatorami w sporze terytorialnym.
- Nie mo�emy przecie� op�ni� ekspedycji archeologicznej na Hanorana II - odparowa� Picard doskonale �wiadom faktu, �e kieruje swoje argumenty do niew�a�ciwej osoby i powtarza co�, co Will wiedzia� a� za dobrze. - Jeszcze troch�, a dotrzemy tam w samym �rodku pory monsunowej. - Min�li dw�ch mechanik�w, naprawiaj�cych panel grodzi.
Riker odpowiedzia� argumentem powtarzanym ostatnio przy ka�dej okazji:
- Korpus dyplomatyczny jest zaj�ty negocjacjami z Dominium.
Oczywi�cie nic nie mo�na by�o na to poradzi�. Picard westchn��.
- Wi�c to my musimy po raz kolejny ugasi� po�ar buszu... - urwa�, przebiegaj�c wzrokiem po twarzach swego orszaku. - Pami�tacie jeszcze czasy, kiedy byli�my badaczami?
Nikt nie odpowiedzia�. W ciszy weszli do turbowindy.
- Pok�ad dziesi�ty - poleci� Riker.
Picard usi�owa� skoncentrowa� si� na najbli�szym zadaniu, przywo�a� resztki swego dyplomatycznego uroku.
- Uu-czin-czef-fou.
Jakby na dany sygna� Troi ponownie spojrza�a na sw�j padd i podj�a wyk�ad.
- Pami�tajcie, Evora s� znacznie mniej rozwini�ci technologicznie ni� my. Zaledwie w zesz�ym roku zbudowali nap�d warp.
- Rok temu? - spyta�a z wyra�nym niedowierzaniem Crusher. - I Rada Federacji postanowi�a ju� uczyni� z nich protektorat?
- W obliczu strat poniesionych w walce z Borgiem i Dominium - wtr�ci� Picard - Rada uwa�a, �e potrzebujemy dzi� wszystkich mo�liwych sojusznik�w.
Drzwi turbowindy rozsun�y si� gwa�townie, ukazuj�c tylne wej�cie do sali recepcyjnej. Personel pomocniczy krz�ta� si� wok�, donosz�c �wie�e zapasy chryzantem i szampana. Tu i �wdzie przemykali oficerowie w galowych mundurach. Z samej sali recepcyjnej dobiega� d�wi�k skrzypiec, �miechy i szmer rozm�w.
Picard natychmiast zmusi� mi�nie twarzy do u�o�enia si� w przyjemny u�miech i wyszed� z windy. Troi maszerowa�a u jego boku, wci�� zasypuj�c go radami.
- Musi pan zata�czy� z regentk� Cuzar.
- Ale czy ona zna mambo?- wtr�ci�a Beverly ze z�o�liwym u�mieszkiem.
- Bardzo zabawne - warkn�� Picard, wci�� zachowuj�c dyplomatyczny u�miech. Starannie unika� pytaj�cych spojrze� Rikera i Troi.
- Wasz kapitan by� kiedy� �wietnym tancerzem - zacz�a wyja�nia� Beverly, na szcz�cie jednak przerwa�a jej m�oda pani podporucznik, kt�ra dostrzeg�a zbli�aj�c� si� grupk�.
- Kapitan na pok�adzie!
Morze oficer�w zmierzaj�cych w stron� sali recepcyjnej rozst�pi�o si� przed nimi. W komunikatorze Picarda odezwa� si� kolejny g�os:
- La Forge do Picarda. Kapitanie, musz� z panem pom�wi� przed przyj�ciem.
Picard zaczerpn�� powietrza, by odpowiedzie�...
I wypu�ci� je gwa�townie, widz�c przed sob� komandora Worfa.
- Kapitanie - pozdrowi� go Klingon dono�nym basem.
Nie�le wygl�da, pomy�la� Picard. Cho� od ich ostatniego spotkania, gdy stan�li razem do rozpaczliwej walki z kr�low� Borga, min�y dwa lata, Worf zupe�nie si� nie zmieni�. Standardowy mundur i klingo�ska szarfa (a tak�e marsowa mina) wyr�nia�y go z uroczy�cie odzianego t�umu. Wci�� nosi� d�ugie w�osy zwi�zane na karku; Picardowi wyda�o si�, �e uros�y o kilkana�cie centymetr�w.
- Worf! - wykrzykn�� kapitan, jednocze�nie zaskoczony i ucieszony. - Co tu u licha robisz? S�ysza�em, �e wci�� s�u�ysz na stacji Deep Space 9.
Surowe oblicze Klingona poja�nia�o odrobin�; u Worfa oznacza�o to szeroki u�miech.
- Przebywa�em w�a�nie w kolonii Manzar, nadzoruj�c instalacj� nowej sieci obronnej, gdy us�ysza�em, �e Enterprise przylatuje do tego sektora.
S�uchaj�c Worfa, Picard by� jednocze�nie �wiadom, �e tu� obok jego pierwszy oficer rozmawia z g��wnym mechanikiem.
- Jeste�my ju� sp�nieni, Geordi. Czy to nie mo�e zaczeka�? - m�wi� Riker.
- Nie s�dz�, komandorze - odpar� stanowczo La Forge. Wci�� nie zwalniaj�c kroku, Picard zwr�ci� si� do Rikera:
- Powiedz mu, �e ju� tu jestem. Mo�emy porozmawia�, kiedy tylko si� zjawi.
Riker skin�� g�ow�.
- Kapitan chce, �eby� przyszed�.
Picard tymczasem z powrotem odwr�ci� si� do Worfa. Nie mieli czasu na mi�e s��wka; to b�dzie musia�o zaczeka�.
- Chcia�bym przedyskutowa� z panem kilka pomys��w dotycz�cych ochrony Manzaru. - Szczera prawda, cho� Picard ch�tnie skorzysta�by z dowolnego pretekstu, by pom�wi� ze swym by�ym szefem ochrony. Klingon sk�oni� si� i przeprosi� go. Zbli�aj�c si� do sali bankietowej, kapitan wci�� s�ysza� g�os La Forge�a w komunikatorze Rikera:
- Ju� id�. Powiedz mu, �e otrzymali�my wiadomo�� od admira�a Dougherty�ego.
Dougherty�ego? - powt�rzy� w duchu Picard. Dougherty mia� oko�o siedemdziesi�tki, by� niskiej rangi admira�em z dow�dztwa, dogl�daj�cym misji u Ba�ku. B�agam, tylko nie kolejne zadanie. Spodziewaj� si�, �e umiem by� w trzech miejscach jednocze�nie?
Szybko jednak porzuci� t� my�l. Wiedzia�, �e musi skoncentrowa� si� na chwili obecnej. Raz jeszcze sprawdzi� w my�lach sw�j wyraz twarzy, przyg�adzi� tunik�, walcz�c z pokus� wsuni�cia palca pomi�dzy niezno�nie ciasny ko�nierz i swoj� biedn� zgniecion� szyj�. Z mi�ym u�miechem, w otoczeniu �wity, wszed� do sali recepcyjnej, gdzie kwartet smyczkowy rozpocz�� w�a�nie �wawego walca. Po��czenie muzyki i paplaniny licznych g�os�w nale��cych do Terran, Bajoran, Bolian i Trill�w sprawi�o, �e nie us�ysza� ostatnich s��w Geordiego: - Chodzi o Dat�.
***
Gdy Picard, eskortowany przez doradc� Troi, doktor Crusher i Rikera, zbli�y� si� do sto�u bankietowego, grupa oficer�w Gwiezdnej Floty odsun�a si�, przepuszczaj�c ich do male�kiej delegacji evoria�skiej.
I to bardzo male�kiej.
Dyplomatyczny u�miech Picarda na moment znikn�� z jego twarzy; przywo�uj�c na pomoc ca�� si�� woli, zmusi� go do powrotu. W informacjach Troi, w danych dostarczonych przez Gwiezdn� Flot� nie znalaz�o si� nic, co sugerowa�oby, i� wymiary ludu Evora nie mieszcz� si� w zakresie przewidzianym dla standardowych statk�w humanoid�w.
Czubek g�owy Cuzar, w��czaj�c w to ozdoby, si�ga� ledwie pasa kapitana. Regentka by�a typem eleganckiej matrony, odzianej w spokojne, ciemnofioletowe szaty, kontrastuj�ce z jaskrawymi strojami s�u��cych i m�czyzn. Najwy�szy z nich dorasta� Picardowi do piersi.
Kapitan dostatecznie dobrze zna� Troi, by wyczu� subteln� zmian� w jej postawie i wyrazie twarzy; j� tak�e zaskoczy� widok delegat�w. Najwyra�niej kto� w dow�dztwie zapomnia� przekaza� im te informacje b�d� te� uzna� je za nieistotne. Czy te�, co najbardziej prawdopodobne, w dow�dztwie zorientowali si�, �e Picard zaprotestowa�by i domaga� si� przys�ania innego statku o lepiej dobranych rozmiarach, tak by Evora nie czuli si� w swych kajutach niezr�cznie b�d� niewygodnie. Oto skutki zbytniego po�piechu.
Troi szybko dosz�a do siebie i wdzi�cznie sk�oni�a si� delegacji.
- Regentko Cuzar, mam zaszczyt przedstawi� pani kapitana Enterprise, Jean-Luca Picarda.
Picard wiedzia�, �e nadszed� czas pozdrowienia.
- Uu-czin-czef-fou, regentko Cuzar. Witam na pok�adzie Enterprise.
Je�li Cuzar czu�a si� niezr�cznie z powodu swojego wzrostu, �wietnie to ukrywa�a. Wygl�da�a na szczerze uradowan�. Zachowuj�c godn� podziwu kr�lewsk� postaw�, przem�wi�a w�adczym g�osem, znacznie ni�szym, ni� Picard si� spodziewa�.
- Kapitanie Picard - zaintonowa�a - chcia�abym powita� pana zgodnie z u�wi�con� tradycj� mojego ludu.
Gestem wezwa�a pomocnika, kt�ry wyst�pi� naprz�d, trzymaj�c w d�oniach ozdobn� tiar�, naszpikowan� kryszta�owymi paciorkami, drogocennymi metalami i pi�rami ptak�w. Uroczystym ruchem unios�a j� i Picard poj��, �e zamierza go ukoronowa�, najwyra�niej na znak szacunku - cho� tego ostatniego nie by� pewien. Troi zapomnia�a wspomnie� o tym drobnym szczeg�le - najpewniej dlatego, i� wiedzia�a, �e kapitan zaprotestuje.
Przez chwil� odgrywali niezgrabn� pantomim�; Cuzar si�ga�a kr�tkimi r�kami tak wysoko, jak tylko mog�a, Picard nachyla� si� jak najni�ej, pr�buj�c zachowa� godn� postaw�. Napinaj�c mi�nie, stara� si� za wszelk� cen� nie kucn��. W ko�cu ledwie mu si� to uda�o, jedynie dlatego, i� regentka Cuzar okaza�a do�� rozs�dku, by wspi�� si� na palce.
Tiara, rzecz jasna, by�a za ma�a. Regentka z najwy�szym trudem ustawi�a j� niepewnie na czubku g�owy kapitana. Picard wyprostowa� si� z wielk� ostro�no�ci� w obawie, i� pope�ni potworne evoria�skie faux pas i zgubi koron�. Czu� si� jak idiota; r�nica w rozmiarach sprawia�a, i� tradycja zamieni�a si� w drwin�.
Trzeba jednak odda� sprawiedliwo�� Cuzar i przyzna�, i� wygl�da�a na ca�kowicie zadowolon� z rezultatu.
- To dla nas ogromny zaszczyt - powiedzia�a szczerze, �e zostali�my przyj�ci do wielkiej rodziny Federacji. - Na moment zawiesi�a g�os. - Prosz� si� nie kr�powa�; wiem, �e musi pan powita� innych go�ci.
Picard u�miechn�� si� do niej i przywo�a� n�dzne resztki swego uroku osobistego.
- Jak pami�tam, b�dziemy jeszcze dzi� mieli okazj� zata�czy�.
- Czekam z niecierpliwo�ci� - odpar�a stanowczo Cuzar.
K�amie jak prawdziwy dyplomata, uzna� Picard, patrz�c na oddalaj�c� si� regentk�, wspart� na ramieniu jednego z ministr�w. Gdy tylko wraz z reszt� Evoran oddalili si� dostatecznie, uni�s� wzrok i brwi ku niebezpiecznie chwiejnej tiarze i rzek� sotto voce do Troi.
- Doradco? - W jego tonie d�wi�cza�a nuta �agodnego wyrzutu, wyra�nie dawa� do zrozumienia, i� dostrzeg� jej �wiadome zaniedbanie.
Twarz Troi zachowa�a wystudiowany wyraz.
- �adne ozdoby.
- Przepraszam, kapitanie - wtr�ci� zatroskany Geordi La Forge.
Picard uni�s� wzrok i napotka� spojrzenie alabastrowo b��kitnych oczu swego g��wnego mechanika - czy raczej implant�w optycznych, przypominaj�cych nieodparcie martwe bia�e oczy greckich i rzymskich pos�g�w. Wzi�� podsuni�ty padd i szybko przeczyta� tekst, s�uchaj�c jednocze�nie wyja�nie� La Forge�a.
- Admira� jest na pok�adzie statku Son�a w sektorze cztery-cztery-jeden. Prosi o schematy Daty.
Kapitan wzdrygn�� si� gwa�townie, ale to Troi zada�a pytanie.
- Czy co� si� sta�o?
La Forge potrz�sn�� g�ow�.
- Nie powiedzia�.
W pro�bie tej by�o co� dziwnego, co� subtelnie osobliwego, co niepokoi�o kapitana, cho� wyja�nienie nasuwa�o si� samo. Zapewne Data uleg� powa�nej awarii, tak rozleg�ej, �e nie m�g� sam si� naprawi� i Dougherty jedynie pr�buje mu pom�c; a jednak... Picard wyczuwa�, �e co� jest nie tak. Zni�y� g�os:
- Data powinien ju� wr�ci�. Obserwacja wioski Ba�ku mia�a potrwa� tylko tydzie�. - Popatrzy� znacz�co na La Forge�a. - Prosz� przygotowa� w s�siednim pomieszczeniu bezpieczne ��cze z admira�em.
La Forge przytakn�� kr�tko i odszed� wykona� rozkaz. Picard nie zd��y� si� nawet zaniepokoi�. Nim jeszcze post�pi� krok naprz�d, pe�en entuzjazmu, rozbawiony bolia�ski oficer chwyci� go pod rami� i zacz�� papla�.
- Kapitanie, jestem Hars Adislo, poznali�my si� w zesz�ym roku na konferencji w Nel Bato. Mia� pan okazj� przeczyta� moj� rozpraw� na temat nadprzewodnictwa termionicznego?
Nie maj�c najbledszego poj�cia, o co chodzi, Picard u�miechn�� si�, po czym wymamrota� pospieszne przeprosiny. Wiadomo�� od Dougherty�ego zaniepokoi�a go, ale przynajmniej pozwoli�a wykr�ci� si� od uprzejmych, b�ahych rozm�wek.
***
- Nie przestrzega �adnych protoko��w Gwiezdnej Floty, nie reaguje na nasze wezwania - oznajmi� admira� Dougherty.
Picard spotka� go wcze�niej kilkana�cie razy podczas przyj�� w dow�dztwie Gwiezdnej Floty, dwa razy otrzymywa� te� od niego rozkazy. Matthew Dougherty, wiek sze��dziesi�t dziewi�� lat, srebrzyste w�osy, szczup�y, opalony; jak wszyscy wysocy oficerowie wspania�y okaz swego gatunku, obdarzony wielkim urokiem osobistym i wygl�daj�cy bardzo m�odo jak na swe lata. Rozmowy z nim zawsze by�y czyst� przyjemno�ci� - a� do zesz�ego roku, gdy zmar�a jego �ona. Z tego, co pami�ta� Picard, ona tak�e by�a oficerem w stanie spoczynku, jakie� trzydzie�ci lat starszym ni� m��, kt�ry ci�ko zni�s� jej �mier�. Obecnie wydawa�o si�, �e doszed� do siebie. Wydawa� si� twardy i rzeczowy, lecz prze�yty smutek niew�tpliwie go postarzy�, os�abi� entuzjazm; Dougherty wygl�da� na swe lata. Bruzdy na jego twarzy pog��bi�y si�, spojrzenie stwardnia�o.
Picard bezmy�lnie g�adzi� palcami pi�ro z evoria�skiej tiary, stoj�cej przed nim na konsoli. Obok czeka� Geordi La Forge; stoj�cy za progiem otwartych drzwi m�ody porucznik nie dopuszcza� do �rodka ciekawskich bankietowicz�w.
- Nie wie pan, co spowodowa�o takie zachowanie? - spyta� Dougherty�ego. M�wili o Dacie, kt�ry wed�ug �wiadk�w Son�a wpad� w sza� i zacz�� strzela� do zamaskowanych obserwator�w. Dosz�o do najgorszego, co mog�o si� wydarzy� podczas kulturowej misji bezkontaktowej - tubylcy, w tym przypadku Ba�ku, byli �wiadkami strzelaniny i zdemaskowania obserwator�w, co spowodowa�o, �e odkryli istnienie technicznie zaawansowanej Federacji.
Dougherty potrz�sn�� g�ow�.
- A teraz przetrzymuje tam naszych ludzi jako zak�adnik�w.
Kapitan milcza�. Szans� samoistnego uszkodzenia �cie�ek pozytronowych by�y w najlepszym razie minimalne. Je�li Dougherty m�wi� prawd� i Data rzeczywi�cie wpad� w morderczy sza� - a Picard nie mia� powod�w, by w to w�tpi� - z pewno�ci� musia� to sprawi� wstrz�s fizyczny. Admira� upiera� si�, i� do niczego takiego nie dosz�o - ale te� Dougherty wiedzia� tylko tyle, ile powiedzieli mu pewni �wiadkowie.
Picard jednak wyczu�, dok�d zmierza ta dyskusja. Je�li Data stanowi� powa�ne zagro�enie dla innych cz�onk�w personelu bazy obserwacyjnej, a nikt nie poradzi sobie z jego obwodami, z �atwo�ci� mo�na uzasadni� jego zniszczenie. Crusher i Geordi, maj�cy wieloletnie do�wiadczenie w kontaktach z androidem, powinni tam by�.
- Enterprise mo�e dotrze� do was w ci�gu dw�ch dni, admirale.
- To nie najlepszy pomys� - odparowa� natychmiast Dougherty. - Wasz statek nie jest przygotowany do pobytu w tym regionie. Istniej� pewne problemy �rodowiskowe...
Picard zmarszczy� brwi.
- Jakie problemy?
Dougherty na moment zerwa� kontakt wzrokowy, zerkaj�c w miejsce p� metra nad lewym ramieniem kapitana.
- Jak dot�d nie zdo�ali�my w pe�ni zidentyfikowa� tutejszych anomalii. � Ponownie spojrza� Picardowi prosto w oczy. - Ca�� t� cz�� przestrzeni nazywaj� Kr�likarni�. Potrzebowali�my ca�ego dnia, by dotrze� na miejsce, z kt�rego mogli�my si� z panem po��czy�. Po prostu prosz� mi przes�a� schematy Daty. B�d� informowa� was na bie��co. Dougherty si� wy��cza.
Picard skin�� g�ow�. Obraz na ekranie rozp�yn�� si�, zast�piony symbolem Federacji. Kapitan odwr�ci� si� do La Forge�a.
- Chip emocji?
Mechanik potrz�sn�� g�ow�.
- Nie mia� go ze sob�.
Picard zastanowi� si� przez moment.
- Prosz� przes�a� admira�owi schematy.
K�tem oka dostrzeg�, jak La Forge przytakuje. Oczywi�cie nie mieli czasu na wycieczk� do Kr�likami - brakowa�o im go nawet na odstawienie ekspedycji archeologicznej na Hanorana II przed rozpocz�ciem pory monsunowej i jednoczesne rozwi�zanie konfliktu w uk�adzie Goren. Nadszed� jednak czas ustalenia pewnych priorytet�w - i Picard wiedzia�, z nielogiczn�, niezachwian� pewno�ci�, i� cokolwiek dzieje si� w Kr�likami z misj� u Ba�ku i Dat� ma absolutne pierwsze�stwo. Co� by�o nie tak. Dougherty zbyt szybko i zbyt stanowczo za��da�, by za�oga Enterprise pilnowa�a w�asnego nosa.
Obejrzawszy si� przez rami�, zawo�a� cicho:
- Poruczniku...
- Kapitanie? - M�ody Bajoranin natychmiast wszed� do �rodka.
- Prosz� zg�osi� si� do kuchni i poleci� kuchmistrzowi, by nie podawa� ryb.
Podporucznik spojrza� na niego dziwnie i odszed� bez dalszych pyta�. Picard odwr�ci� si� w stron� monitora, napotykaj�c pytaj�ce spojrzenie bia�ych implant�w Geordiego.
- Chc�, by nasi go�cie rozeszli si� tak szybko, jak na to pozwala etykieta - wyja�ni� kapitan. - Poprosz� Worfa, by op�ni� sw�j powr�t na Deep Space 9 i towarzyszy� nam w tej wyprawie. W drodze do uk�adu Goren zatrzymamy si� w sektorze cztery-cztery-jeden.
La Forge zrozumia� natychmiast.
- Ale... one le�� w przeciwnych kierunkach, kapitanie.
- Naprawd�? - spyta� cierpko Picard.
Przed odej�ciem La Forge pos�a� mu promienny u�miech. Pozostawiony samemu sobie Picard przygl�da� si� bezmy�lnie evoria�skiej tiarze. Cho� martwi� si� o Dat�, incydent �w da� mu przynajmniej pretekst do unikni�cia kolejnych zada�, tak ch�tnie przydzielanych im przez dow�dztwo. Ostatnio praca mu ci��y�a; czu� si� zm�czony, poirytowany... stary. �ycie jest zbyt kr�tkie, by traci� je na bezsensowne sprawy.
Z westchnieniem podni�s� tiar�, nasadzi� j� sobie na g�ow� i nadludzkim wysi�kiem woli zmusi� si� do u�miechu.
3
Siedz�cy w sali odnowy biologicznej na pok�adzie statku Son�a Matthew Dougherty z trudem skrywa� niesmak, jaki budzili w nim nowi sojusznicy Gwiezdnej Floty. Samo pomieszczenie by�o wystarczaj�co odpychaj�ce; ze swymi szkar�atnymi aksamitnymi draperiami, przyciemnionym �wiat�em i krzykliwymi zdobieniami z t�oczonego latinum i z�ota nieodparcie przywodzi�o na my�l dziewi�tnastowieczny ziemski dom publiczny; po��czenie burdelu z ambulatorium, w kt�rym wygodnie u�o�eni Son�a za�ywali transfuzji pono� odm�adzaj�cych specyfik�w. Nie brak�o tu nawet sk�po odzianych kobiet, traktowanych jak niewolnice i obiekty seksualne; ju� ich obecno�� wystarczy�a, by poczu� si� nieswojo. Tkwi�c sztywno w rozk�adanym fotelu, odziany w skromny admiralski mundur, bez przerwy musia� przypomina� sobie, �e cho� osobi�cie nie zgadza si� z filozofi� Son�a, jakoby niepohamowany hedonizm stanowi� cnot�, wci�� winien traktowa� ich uprzejmie.
Obok niego, Ru�afo, dow�dca Son�a nosz�cy tytu� ahdara, le�a� bezw�adnie, z rozkosz� poddaj�c si� upi�kszaj�cym zabiegom dw�ch kosmetyczek: jednej nale��cej do rasy Tarlak�w, drugiej do Ellora; obie mia�y na sobie sk�pe tuniki zaprojektowane tak, by przyci�ga� uwag� m�czyzn. Ru�afo bezwstydnie to wykorzystywa�, rozbawiony wyra�nym dyskomfortem Dougherty�ego. Podobnie jak jego pobratymc�w, ahdara okrywa�y szaty z migocz�cych tkanin i dziesi�tki �a�cuch�w z latinum, d�wigaj�cych najwi�kszy zbi�r klejnot�w, jaki kiedykolwiek zdarzy�o si� ogl�da� admira�owi poza murami muzeum. Wszechobecne lustra, przed kt�rymi cz�onkowie tej dziwnej rasy stale si� puszyli, dodawa�y jeszcze blasku temu prze�adowanemu wn�trzu. Ze wszystkich Son�a Ru�afo brzydzi� go najbardziej. Gdyby zale�a�o to tylko od ahdara, Son�a po prostu wkroczyliby na planet� ze sw� broni� plazmow� i zabrali wszystkich Ba�ku, nie przejmuj�c si� szacunkiem nale�