Djan Philippe - 37,20 rano

Szczegóły
Tytuł Djan Philippe - 37,20 rano
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Djan Philippe - 37,20 rano PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Djan Philippe - 37,20 rano PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Djan Philippe - 37,20 rano - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Philippe Djan 37,20 rano 1 Na koniec dnia zapowiedzieli burzę, jednak niebo było wciąż błękitne, a wiatr ustał. Zajrzałem na chwilę do kuchni, sprawdzić, czy się nie przypala, ale gdzie tam, szło cudownie. Wyszedłem na werandę uzbrojony w zimne piwo i wystawiłem głowę wprost na słońce. Było dobrze, już tydzień opalałem się każdego ranka, mrużąc oczy ze szczęścia; już tydzień znałem Betty. Raz jeszcze podziękowałem niebu i z grymasem rozkoszy wyciągnąłem rękę po leżak. Rozłożyłem się wygodnie jak facet, który przed sobą ma wiele czasu, a w łapie piwo. Przez cały tydzień spałem wszystkiego gdzieś dwa- dzieścia godzin, Betty jeszcze mniej, bo ja wiem, może wcale, to przecież ona ciągle mnie tarmosiła, zawsze było coś lepszego do roboty. Ty, chyba mnie samej nie zostawisz, mówiła, ej, co ty kombinujesz, obudź się. Otwierałem oczy i uśmiechałem się. Zapalić, popieprzyć, opowiedzieć historyjkę: stara- łem się nie wypaść z rytmu. Chwała Bogu w ciągu dnia nie przemęczałem się. Jak dobrze poszło, kończyłem robotę około południa i potem miałem spokój. Tyle że musiałem być pod ręką do siódmej i stawić się jakby co. Przy dobrej pogodzie na ogół można było zastać mnie na leżaku, potrafiłem wylegiwać się godzinami. Myślałem sobie, że znalazłem właściwą równowagę między życiem a śmier- cią, myślałem, że znalazłem jedyną inteligentną rzecz, jaką można robić, jeśli człowiekowi zechce się pięć minut zastanowić i przyznać, że życie nie ma nam niczego nadzwyczajnego do zaoferowania, z wyjątkiem kilku rzeczy nie na sprzedaż. Otworzyłem piwo i pomyślałem o Betty. - Szlag by to trafił! Pan tu sobie siedzi... Wszędzie pana szukam! Podniosłem wzrok. To była ta kobietka spod trzeciego, włosy blond, czterdzieści kilo i piskliwy głosik. Przyklejone rzęsy latały jej w górę i w dół z powodu słońca. - No, a co się pani stało? - spytałem. - Rany boskie, nie chodzi o mnie, w łazience leje się woda! Niech mi ją pan natychmiast zakręci, ach, skąd się to bierze, nie rozumiem! Uniosłem się gwałtownie, ta historia bynajmniej mnie nie bawiła. Wystarczyło spojrzeć na nią przez chwilę, by pojąć, że dziewczyna jest stuknięta. Wiedziałem, że da mi popalić; szlafrok zwisał z jej wychudzonych ramion, byłem znokautowany przed walką. - Miałem właśnie coś zjeść - oznajmiłem. - Nie mogłaby pani poczekać z łaski swojej pięciu minut? - Co pan!! To prawdziwa katastrofa, wszędzie pełno wody. Niech pan leci biegiem... - No dobrze, ale co właściwie pani urwała? Skąd się leje? - No... wie pan... ten... to białe coś, z tego się leje. Rany boskie, wszędzie pływa papier! Przełknąłem łyk piwa, potrząsając głową. - A czy pani zdaje sobie sprawę, że właśnie siadałem do stołu? Może na kwadransik zamknie pani oczy, nie dałoby się? - Chyba pan zwariował! Ja nie żartuję, radzę przyjść natychmiast... - Dobrze, już dobrze, niech się pani nie denerwuje - powiedziałem. Wstałem, wszedłem do środka, zakręciłem gaz pod fasolką. Była już prawie ugotowana. Potem chwyciłem skrzynkę z narzędziami i ruszyłem za wariatką. W godzinę później byłem z powrotem, mokry od stóp do głów i półżywy z głodu. Pstryknąłem zapałką pod rondlem i pognałem pod prysznic. Więcej już o tamtej nie myślałem, czułem tylko, jak woda spływa mi po głowie, a pod nos podpełza zapach fasolki. Słońce zalewało cały domek, robiło się przyjemnie. Wiedziałem, że na dziś to już koniec z kłopotami, jeszcze mi się nie zdarzyło widzieć dwóch kibli zapchanych w jedno popołudnie; przez większość czasu nic się tu nie działo, było raczej spokojnie, bungalowy w połowie pozostawały puste. Usiadłem przed talerzem uśmiechając się, miałem przecież dokładny program dnia, papu, a potem kierunek weranda i poczekam do wieczora, będę czekał, aż przyjdzie, kołysząc biodrami, przyjdzie i usiądzie mi na kolanach. Właśnie podnosiłem pokrywkę z rondla, kiedy drzwi rozwarły się szeroko. To była Betty. Z uśmiechem odłożyłem widelec i wstałem. - Betty! - wykrzyknąłem. - Cholera, chyba pierwszy raz widzę cię za dnia. Ustawiła się jak do zdjęcia z ręką we włosach, a kręcone kosmyki spływały na wszystkie strony. - Ooooch... no i jak? - spytała. Usiadłem, niedbale zarzuciłem rękę na oparcie i przybrałem obojętną minę. - Taak, biodra są niezłe, nogi też, tak, pokaż się, a teraz się odwróć... Zrobiła półobrót, wstałem i przywarłem do jej pleców. Pogłaskałem piersi i pocałowałem ją w szyję. - Z tej strony jest już całkiem idealnie - wymruczałem. Skąd się tu wzięła o tej porze? - myślałem. Odsunąłem się i dostrzegłem dwie płócienne walizki na progu, lecz nic nie powiedziałem. - Jej, ale tu wspaniale pachnie. Pochyliła się nad stołem, by zajrzeć do garnka i wydała z siebie okrzyk: - O kurde... Ale numer! ~ ~ - Co się stało? - Jak rany, tam jest chili! Nie powiesz mi chyba, że miałeś zamiar sam jeden wtrąbić całe chili... Włożyła palec do środka, a ja w tym czasie wyjąłem z lodówki dwa piwa; myślałem o długich godzinach, które nas czekają, czułem się, jakbym połknął kulkę opium. - O Boże, naprawdę jest genialne. Ale w taki upał, chyba zwariowałeś... - Mogę jeść chili w każdą pogodę, choćby pot kapał mi w talerz; chili i ja jesteśmy jak dwa palce jednej dłoni. - Szczerze mówiąc, ja chyba też. A poza tym głodna jestem jak pies! Od chwili kiedy weszła, coś się tu zmieniło, niczego nie mogłem znaleźć, kręciłem się w kółko, szukając talerzy, uśmiechałem się, otwierałem szafy. Podeszła i uwiesiła mi się na szyi, ubóstwiałem to, mogłem wtedy wąchać jej włosy. - No i co, cieszysz się, że jestem? - spytała. - Pozwól mi się chwilę zastanowić. - Ale to łajdaki. Opowiem ci później. - Betty, czy coś nie tak...? - Nie, nic poważnego - odrzekła. - Nie na tyle, żeby miało nam wystygnąć chili. Pocałuj mnie... Po dwóch czy trzech łyżkach ostro przyprawionej fasoli zapomniałem o tej chmurce. Obecność Betty wprawiała mnie w euforię, a do tego śmiała się ona bez przerwy, chwaliła fasolkę, pieniła piwo, wyciągała rękę przez stół, by pogłaskać mnie po policzku. Nie wiedziałem jeszcze, że była zdolna przejść z prędkością światła z nastroju w nastrój. Kończyliśmy już jeść, trwało dobrą chwilę, zanim zmietliśmy te pyszności puszczając do siebie oko i żartując; właśnie na nią patrzyłem, wydawała mi się wspaniała i nagle zobaczyłem, jak w jednej chwili przemienia się w oczach, straszliwie zbladła i jej spojrzenie zrobiło się tak niewiarygodnie twarde, że straciłem oddech. - Mówiłam ci już - zaczęła z wolna - same łajdaki. Prędzej czy później w końcu musi się to stać i dziewczyna znowu ląduje na drodze z dwiema walizkami w ręku; znasz ten scenariusz? - Ale o co właściwie chodzi? - Jak to o co? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? właśnie ci tłumaczę coś, dlaczego nie słuchasz...?! Nie odpowiedziałem, ale chciałem dotknąć jej ramienia. Odsunęła się. - Zrozum mnie dobrze: nie jestem z facetem tylko po to, żeby mnie rżnął. - Aha - rzekłem. Przejechała ręką po włosach wzdychając i spojrzała przez okno. Na zewnątrz nic się nie działo, kilka domków skąpanych w świetle i droga, która przebijała się przez pola i w oddali ruszała do ataku na wzgórza. - Pomyśleć, że cały rok tkwiłam w tej budzie - mruknęła. Patrzyła w pustkę, ręce ścisnęła między nogami i przygarbiła ramiona, tak jakby nagle poczuła zmęczenie. Nigdy jeszcze takiej jej nie widziałem, widziałem jedynie, jak się uśmiecha i myślałem, że zawsze rozpiera ją energia. Zastanawiałem się, co się stało. - Cały rok - ciągnęła - w każdy boży dzień ten łajdak zezował na mnie, a jego baba darła się od rana do wieczora, aż nam uszy puchły. Zasuwałam okrągły rok, obsługiwałam watahy klientów, sprzątałam ze stołów, zamiatałam salę, i masz. Szef wsadza ci łapę między nogi i wszystko trzeba zacząć od zera. Ja i moje dwie walizki... i forsy na parę dni albo na pociąg. Długo kręciła głową, potem przeniosła wzrok na mnie i uśmiechnęła się; teraz mogłem ją poznać. - Ale wiesz, co najśmieszniejsze, nie mam nawet gdzie spać. Pozbiera- łam się raz-dwa, wszystkie dziewczyny oczy na mnie wytrzeszczyły. "Nie zostanę tu ani chwili dłużej!" - powiedziałam im. "Nie zniosę więcej widoku tej sprośnej gęby!!" Otworzyłem piwo o kant stołu. - No cóż, uważam, że miałaś rację - stwierdziłem. - Według mnie całkowitą rację. Jej zielone oczy przesłały mi błysk, czułem, jak wraca w nią życie, jak chwyta ją wpół i jak potrząsa nad stołem jej długimi włosami. - Bo wiesz, facet pewnie ubzdurał sobie, że należę do niego, znasz chyba takich... - Tak, tak, jasne, że znam. Zaufaj mi. - Wiesz co? myślę, że im wszystkim odbija w pewnym wieku. - Tak sądzisz? - Jasne, mówię ci. Posprzątaliśmy ze stołu, a potem wziąłem obydwie walizki i wniosłem je do środka. Zabrała się do zmywania; widziałem pryskającą przed nią wodę, przypominała mi dziwny kwiat o przezroczystych czułkach i sercu ze skaju w kolorze malwy; znałem niewiele dziewczyn, które mogłyby nosić mini w tym odcieniu i z taką nonszalancją. Rzuciłem walizki na łóżko. - Słuchaj - powiedziałem - koniec końców dobrze się stało. - Myślisz...? - No, na ogół nie wytrzymuję z ludźmi, ale cieszę się, że przyszłaś ze mną zamieszkać. Nazajutrz rano wstała pierwsza. Już tak dawno nie jadłem z nikim śniadania, wyleciało mi z pamięci, zapomniałem, jak to się robi. Wstałem i ubrałem się bez słowa. Przechodząc pocałowałem ją w szyję i usiadłem przed filiżanką. Smarowała masłem kromki szerokie jak narty wodne i tak wodziła przy tym oczami, że nie mogłem się powstrzymać od śmiechu; dzień zaczynał się naprawdę dobrze. - Spróbuję migiem odwalić robotę - skoczę na chwilę do miasta i wracam. Może chcesz pojechać ze mną? Powiodła wokół wzrokiem, potrząsając głową. - Nie, nie, mam wrażenie, że trzeba tu trochę posprzątać. Chyba by się przydało, co? Więc zostawiłem ją i poszedłem do garażu po furgonetkę. Zaparkowałem przed dyrekcją. Georges, z gazetą rozłożoną na brzuchu, przysypiał na krześle. Stanąłem za nim i chwyciłem worek z bielizną -- Ach, to ty? -- burknął. Chwycił drugi worek i poszedł za mną ziewając. Rzuciliśmy worki do budy i wróciliśmy po następne. - Znowu ją wczoraj widziałem - powiedział. Milczałem, pociągnąłem za worek. -- To ciebie chyba szukała, nie? Zbliżył się, włócząc nogami. Słońce waliło już w najlepsze. - Taka w krótkiej fioletowej spódniczce i z długimi czarnymi włosa- mi -- dodał. W tym momencie Betty wyszła z domku i podbiegła do nas. Patrzyliśmy, jak się zbliża. - Mówiłeś o kimś w tym rodzaju? - spytałem. - O jasny gwint, jasny gwint! - No właśnie. Tak, to mnie szukała. Potem przedstawiłem ich sobie i gdy stary odstawiał swoje ukłony, poszedłem po listę zakupów zawieszoną przy okienku. Włożyłem kartkę do kieszeni i wróciłem do samochodu, zapalając pierwszego papierosa. Betty siedziała po prawej, rozmawiała z Georgesem przez uchyloną szybę. Obszedłem samochód i usiadłem za kierownicą. - Rozmyśliłam się - oznajmiła. - Zdecydowałam się na spacer..... Objąłem ją i ruszyłem łagodnie, żeby przedłużyć przyjemność. Podała mi gumę do żucia, miętową. Papierki rzuciła na podłogę. Przez całą drogę tuliła się do mnie. Nie musiałem otwierać Y-ning by spostrzec, że jest zbyt pięknie. Oddaliśmy najpierw bieliznę, a potem poleciałem zanieść listę z zakupami do sklepu naprzeciw. Facet przyklejał właśnie nalepki, każdą w inną stronę. Wsunąłem mu kartkę do kieszeni. - Nie przeszkadzaj sobie - rzuciłem. - Wpadnę po to za chwilę. I nie zapomnij o flaszce... Zerwał się zbyt gwałtownie i wyrżnął łbem w półkę. I na co dzień wyglądał okropnie, a teraz do tego się krzywił. - Stanęło, że jedną flachę na dwa tygodnie. Nie umawialiśmy się na jedną tygodniowo. - Zgadza się, ale byłem zmuszony dobrać wspólnika. I moim obowiąz- kiem jest wziąć to pod uwagę. - Co to za pomysł? - Żaden pomysł i niczego to między nami nie zmieni. Nadal będę kupował u ciebie, jeśli wykażesz odrobinę inteligencji. - O Boże, jedna na tydzień to trochę przydużo! - Myślisz, że innym jest lekko? W tym momencie dostrzegł Betty, która czekała na mnie w wozie w ku- sym podkoszulku i z fantazyjnymi kolczykami, połyskującymi w słońcu. Przez dwie czy trzy sekundy obmacywał guza. - Nie, nie myślę - rzekł. - Ale myślę, że jest kilku skurwieli, którzy lepiej dają sobie radę od innych. Nie czułem wystarczającej przewagi, żeby o tym dyskutować. Zostawiłem go; sterczał pośród pułek, gdy wróciłem do samochodu. - Dobra, mamy jeszcze chwilkę. Masz ochotę na lody? - Jezus Maria, i to jaką! Staruszkę od lodów znałem dobrze. Byłem jednym z jej najlepszych klientów w kategorćć lodów z alkoholem. Często zostawiała butelkę na ladzie, a ja zabawiałem ją rozmową. Gdy weszliśmy, pomachałem do niej. Posadziłem Betty przy stoliku i poszedłem zamówić lody. - Sądzę, że zdecyduję się na dwa sorbety z brzoskwiniami - powie- działem. Poszedłem za ladę, żeby jej pomóc i kiedy zanurzyła rękę w dymiącej lodówce, wyciągnąłem dwa puchary o pojemności tak na oko litra. Otworzyłem szafkę w poszukiwaniu słoika z brzoskwiniami. - Ale pan dzisiaj rześki - stwierdziła - co, złociutki? Wyprostowałem się i spojrzałem na Betty, siedzącą w głębi z założonymi nogami i z papierosem w ustach. - I jak się pani podoba? - spytałem. - Trochę jakby wulgarna. Chwyciłem butelkę maraskino i polałem lody. - Tak ma być - odparłem. - To anioł, który zszedł wprost z nieba, nie widzi pani? W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się po bieliznę, a potem poszedłem odebrać zakupy; było już chyba południe i rzeczywiście zrobiło się teraz gorąco, warto było pośpieszyć się z powrotem. Od razu zauważyłem butelkę, położył ją na wierzchu, przed torbami i przyjął mnie bez uśmiechu, ledwo zwrócił na mnie uwagę. Chwyciłem zakupy i moją flaszkę. - Wkurzony jesteś? - spytałem. Nawet nie spojrzał. - Będziesz dzisiaj jedynym cieniem mojego dnia - powiedziałem. Załadowałem cały bajzel z tyłu i ruszyliśmy w kierunku motelu. Zaraz przy wyjeździe z miasta wściekle zawiał gorący wiatr i okolica zaczęła coraz bardziej przypominać pustynię z kilkoma nędznymi kępkami i rzadkimi zakątkami cienia, ale ja to lubiłem, lubiłem ten kolor ziemi, zawsze miałem skłonność do rozległych, pustych przestrzeni. Podnieśliśmy szyby. Docisnąłem do dechy, lecz jechaliśmy pod wiatr i grat ciągnął się dziewięćdziesiątką, trzeba było spokojnie znosić jego cierpienia. Po chwili Betty okręciła się bokiem, musiały ją grzać włosy, bo ciągle je odrzucała. - Ty, pomyśl, jak daleko moglibyśmy zajechać we dwójkę dobrym wozem i z tym całym żarciem z tyłu, nie? Dwadzieścia lat temu zapaliłbym się do pomysłu, teraz musiałem zrobić wysiłek, żeby nie ziewnąć. - Ale byśmy sobie strzelili wycieczkę - rzuciłem. - A jak... i moglibyśmy wynieść się z tego zadupia! Zapaliłem papierosa i skrzyżowałem dłonie na kierownicy. - To śmieszne, ale w pewnym sensie krajobraz tutaj nie wydaje mi się taki wstrętny... Wybuchnęła śmiechem, odrzucając'głowę do tyłu. - A niech mnie... Ty to jeszcze nazywasz krajobrazem? Słychać było, jak ziarnka piasku stukają o karoserię, porywy wiatru znosiły samochód, na zewnątrz wszystko się dosłownie paliło. Zacząłem się śmiać razem z nią. Wieczorem wiatr ustał jak nożem uciął i powietrze stało się bardzo ciężkie. Wyszliśmy z butelką na werandę, oczekując, że noc przyniesie trochę ulgi, patrzyliśmy, jak pojawiają się gwiazdy, lecz nie czuliśmy najmniejszej zmiany, żadnego podmuchu powietrza i, szczerze mówiąc, to mi też nie przeszkadzało. Jedyną dobrą obroną była całkowita nieruchomość, a ja przeszedłem już niezły trening. W ciągu pięciu lat miałem wystarczająco dużo czasu, aby się tego dopracować i umiałem znosić wielkie upały, ale kiedy w okolicy pojawia się dziewczyna, to już inna historia, nie można wtedy robić za trupa. Po kilku szklaneczkach postanowiliśmy zmieścić się we dwójkę na jednym leżaku. Pot się z nas lał w ciemności, lecz bawiliśmy się jakby nigdy nic; na początku to tak zawsze, jest się gotowym znieść wszystko. Trwaliśmy przez dłuższą chwilę bez ruchu, sącząc powietrze jak z naparstka. Potem zaczęła się kręcić i dolałem jej do szklanki na uspokojenie. Wydała przeciągłe westchnienie, zdolne wyrwać drzewo z korzeniami. - Ciekawe, czy uda mi się wstać - wydusiła. -- Porzuć ten pomysł, nie wygłupiaj się. Nie ma nic tak ważnego... - Chyba chce mi się siusiu - przerwała. Wsunąłem jej rękę za majtki i pogłaskałem pośladki. Były cudowne, strumyczek potu spływał tam z góry, a skórę miała gładką niczym buzia dziecka z reklamy Cadum. Nie chciałem o niczym myśleć, przycisnąłem ją do siebie. - Boże jedyny! - krzyknęła -- nie naciskaj mi na pęcherz! Mimo to usiadła okrakiem na moich nogach i w dziwny sposób, kurczowo, schwyciła mnie za podkoszulek. - Chcę ci powiedzieć... jak bardzo się cieszę, że jestem z tobą. Chciałabym, żebyśmy byli razem, jeśli się da... Powiedziała to zupełnie normalnym głosem, tak jakby rzucała mimocho- dem uwagę o kolorze butów lub pękającej farbie na suficie. Wysiliłem się na lekki ton: - No cóż... wydaje mi się to do załatwienia, to całkiem możliwe. Nie mam przecież żony, dzieci, nie mam skomplikowanego życia, mam chatę i niemęczącą robotę. Myślę, że w gruncie rzeczy jestem dobrą partią. Przylgnęła do mnie mocniej i po chwili byliśmy mokrzy od stóp do głów. Mimo temperatury nie było to nieprzyjemne. Ugryzła mnie w ucho, pomrukując. - Ufam ci - wymamrotała. - Jesteśmy jeszcze młodzi oboje, wyjdzie- my z tego. Nie zrozumiałem, co chciała powiedzieć. Całowaliśmy się długo. Gdyby człowiek usiłował zrozumieć, co się dzieje w głowie dziewczyny, do niczego by nie doszedł. A ja nie chciałem koniecznie wyjaśnień, chciałem jedynie nadal ją całować w ciemności i głaskać pośladki tak długo, jak wytrzyma jej pęcherz. 2 Przez dobre kilka dni pływaliśmy w kolorowym śnie. Nie odstępowaliśmy od siebie na krok i życie wydawało się zadziwiająco proste. Miałem trochę kłopotów z jednym zlewem, z kuchenką gazową, z rozwaloną spłuczką, ale w sumie nic takiego, a Betty pomagała mi zbierać suche gałęzie, papiery i opróżniać kosze na śmiecie, które stały przy alejkach. W popołudnia obijaliśmy się na werandzie, kręcąc gałkami radia i rozmawiając o niczym, chyba że w planie było łóżko, albo braliśmy się za jakąś skomplikowaną potrawę, którą wypatrzyliśmy dzień wcześniej w książce kucharskiej. Rozkładałem w cieniu leżak, a ona kładła się na macie w pełnym słońcu. Kiedy widziałem, że ktoś się zbliża, rzucałem jej ręcznik, a jak gość znikał, zabierałem go i wracałem na leżak po to, by na nią patrzeć. Zauważyłem, że starczało mi głupie dziesięć sekund, żeby nie myśleć już o niczym. To było właśnie to. Któregoś dnia zeskoczyła z wagi krzycząc: - O cholera...! Niemożliwe! - Co jest, Betty? - Chryste! Znowu kilo utyłam... Czułam to! - Daj spokój. Przysięgam, że nic nie widać. Nie odpowiedziała i całe to zdarzenie zupełnie mi wyleciało z głowy. Ale w południe przyszło mi usiąść przed talerzem, na którym był eden pomidor, przecięty na pół. Jeden pomidorek i nic więcej. Nie czyniąc uwag, wycelowa- łem w niego widelcem i podjąłem rozmowę jakby nigdy nic. Odchodząc od stołu byłem w formie, nie czułem się przygnieciony do podłogi tysiącami kalorćć i pościel zatańczyła pod nami; zafundowaliśmy sobie jeden z naszych najlepszych seansów, podczas gdy na zewnątrz wibrowało słońce, waląc świerszcze po pancerzach. Nieco później wstałem i skierowałem się prosto ku lodówce. Czasami życie potrafi dać ci chwile absolutnej doskonałości i otoczyć cię niebiańskim pyłem. Miałem wrażenie, że.świszcze mi w uszach, tak jakbym osiągnął stan wyższej świadomości. Uśmiechnąłem się do jajek. Wyjąłem trzy i złożyłem je w ofierze misce. - Ty, co ty tam wyprawiasz? - spytała Betty. Zacząłem szukać mąki. - Jeszcze ci nie mówiłem, ale raz w życiu naprawdę zdarzyło mi się robić szmal, sprzedawałem wtedy naleśniki. Postawiłem budkę nad brzegiem morza, a faceci stali w ogonku z banknotami w rękach. Mówię ci, wszyscy, ilu ich tam było. No, ale ja robiłem najcudowniejsze naleśniki w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów i oni o tym wiedzieli. Słowo daję, zobaczysz, że nie bujam. - Och, proszę cię, ja ich nawet nie tknę... - Eee... chyba żartujesz? Nie pozwolisz przecież, żebym jadł sam, nie zrobisz mi tego... - Nie, nie mam ochoty, proszę cię... Nie będę jadła. Od razu zrozumiałem, że nie ma co nalegać, wiedziałem, że to mur nie do przebycia. Patrzyłem, jak jajko za jajkiem ześlizguje się z miski i ścieka powoli do zlewu, a mój żołądek terkotał. Jednak opanowałem się i umyłem miskę bez dyskusji. Betty paliła papierosa i spoglądała w sufit. Resztę popołudnia spędziłem na werandzie, majstrując przy silniku od pralki, a potem, gdy zapadł zmierzch i widziałem, że nic się nie dzieje, że ciągle siedzi z nosem w książce, wstałem i poszedłem zagotować wodę. Wrzuciłem szczyptę gruboziarnistej soli, rozbebeszyłem opakowanie spa- ghetti i wróciłem na werandę. Przykucnąłem obok niej. - Betty, dzieje się coś złego? - Skądże - odparła. - Wszystko dobrze. Podniosłem się, skrzyżowałem dłonie za głową i powiodłem wzrokiem wzdłuż horyzontu. Zastanawiałem się, co za świństwo mogło wkraść się w tryby. Podszedłem do niej ponownie, ukląkłem i zaniepokojonym palcem musnąłem jej policzek. - Przecież widzę po minie, że coś nie tak. Spojrzała na mnie z tą samą zawziętością, która wstrząsnęła mną kilka dni wcześniej. Uniosła się na łokciu. - Czy znasz dużo dziewczyn, które lądują bez pracy i bez grosza w pipidówie z psychicznie niedorozwiniętymi i jeszcze się uśmiechają, dużo znasz takich, co? - A co by, do cholery, zmieniło, gdybyś miała robotę i trochę forsy w banku? Po co się przejmujesz czymś takim? - Nie tylko o to chodzi, najgorsze jest to, że robię się tłusta. Sama siebie rujnuję w tej dziurze! - Ale co ty wygadujesz? Co tu jest znowu takiego strasznego? Nie widzisz, że tak naprawdę wszędzie jest tak samo, nie wiesz, że tylko pejzaż się zmienia? - No i co? Lepsze to niż nic! Rzuciłem okiem na różowe niebo, kiwając głową i Powoli się podniosłem. - Słuchaj - powiedziałem - nie miałabyś ochoty skoczyć do miasta? przekąsimy coś, a potem pójdziemy do kina... Uśmiech na jej twarzy rozbłysnął jak bomba nuklearna, poczułem uderzające ciepło. - Cudownie! Nie ma nic lepszego na zmianę nastroju niż mały wypad. Daj mi tylko chwilę na założenie spódnicy! Poleciała do środka. - Tylko spódnicy? - zapytałem. - Zastanawiam się czasami, czy ty w ogóle myślisz o czymś innym. Poszedłem do kuchni i wyłączyłem gaz pod garnkiem. Betty poprawiała włosy przed lustrem. Mrugnęła do mnie. Miałem poczucie, że wyszedłem z tego tanim kosztem. Pojechaliśmy samochodem Betty, czerwonym garbusem, który spalał głównie olej silnikowy; zaparkowaliśmy w centrum jednym kołem na chodniku. Ledwo usadowiliśmy się na ławce w pizzerćć, gdy do sali weszła jakaś blondynka i Betty podskoczyła na siedzeniu. - Hej! To przecież Sonia! HEJ, SONIA... HEJ, TUTAJ!! Blondynka podeszła do naszego stolika, ciągnął się za nią jakiś gość, który próbował utrzymać równowagę. Dziewczyny uściskały się, a facet zwalił się naprzeciwko mnie. Wyglądały na bardzo szczęśliwe ze spotkania, trzymały się wciąż za ręce. Następnie przedstawiły nas sobie, tamten zamruczał coś niewyraźnie, a ja zanurzyłem nos w,kartę. - O rany, niech na ciebie spojrzę... Wyglądasz super! - oświadczyła Betty. - Ty też, kochana... Nie wiesz, jak bardzo się cieszę! - Pizza dla wszystkich? - spyt"łem. Kiedy pojawiła się kelnerka, facet jakby się trochę ocknął. Chwycił dziewczynę za ramię i wsunął jej do ręki banknot. - Ile czasu potrzebuje pani, żeby na tym stoliku stanął szampan?- spytał. Kelnerka spojrzała na banknot bez zmrużenia oka. - Poniżej pięciu sekund - rzekła. - W porządku. Sonia rzuciła się na niego i ugryzła go w usta. - Ach, koteczku, jesteś naprawdę cudowny! - powiedziała. Po kilku butelkach podzielałem całkowicie jej zdanie. Facet właśnie opowiadał mi,`jak zbił fortunę spekulując kawą, kiedy ceny mknęły w górę jak strzała. - Telefon dzwonił co minutę i szmal spadał ze wszystkich stron naraz. Rozumiesz, trzeba było grać ostro, wytrzymać do ostatniej chwili i wszystko piorunem odsprzedać. W jednej sekundzie mogłeś podwoić zysk albo pójść na samo dno. Słuchałem uważnie, tego rodzaju opowieści fascynowały mnie. Samo mówienie o pieniądzach otrzeźwiało go. Chwilami tylko czkał zbyt donośnie. Ssałem mocne cygaro, którym mnie poczęstował i dolewałem do szklanek. Dziewczyny miały błyszczące oczy. - Coś ci powiem - ciągnął. - Znasz ten film, jak faceci mają wyskoczyć w ostatnim momencie z samochodu, który pędzi w kierunku przepaści? Wyobrażasz sobie, co chłopcy musieli wtedy czuć? - Nie bardzo. - No, a ze mną tak było, tyle że pomnóż to przez sto! - Wyskoczyłeś w odpowiedniej chwili? - spytałem. - Mowa, pewnie że w odpowiedniej chwili. A potem padłem i spałem trzy dni. Sonia pogłaskała go po włosach i przytuliła się. - A za dwa dni lecimy samolotem na wyspy - zagruchała. - To mój zaręczynowy prezent! Och, koteczku, może to wyda ci się głupie, ale już na samą myśl wariuję z radości! Sonia przypominała rozczochranego ptaka ze zmysłowymi ustami, śmiała się właściwie cały czas. To podtrzymywało dobry nastrój. Butelki defilowały przed nami, Betty oparła się o mnie i przez chwilę jej głowa pozostała na moim ramieniu, podczas gdy ja ostro pociągałem mojego davidoffa. Pod koniec nie słuchałem już nikogo, słyszałem jedynie daleki pomruk, wszystko wydawało mi się odległe, świat był absurdalnie prosty, i uśmiecha- łem się. Nie czekałem na nic. Byłem tak urżnięty, że zacząłem śmiać się do siebie. Gdy wybiła pierwsza, facet bez uprzedzenia przechylił się nagle do przodu i talerz rozpadł się pod nim na pół. Był już na nas czas. Sonia zapłaciła rachunek, wyciągając pieniądze z kieszeni jego marynarki, po czym wyczołgaliśmy się na zewnątrz. W tym stanie nie szło nam łatwo, ale na powietrzu gość odzyskał nieco sił i starał się nam pomóc. Mimo to musieliśmy zatrzymywać się pod każdą latarnią, by odsapnąć. Było nam gorąco. Facet chwiał się na nogach i kiedy łapaliśmy powietrze, Sonia stawała przed nim, och, mój biedny koteczku, mówiła, mój mały, biedny koteczku. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zaparkowali z drugiej strony miasta. Wreszcie otworzyła drzwiczki lśniącej limuzyny z pięciometrową mas- ką i udało nam się wepchnąć koteczka do środka. Sonia uściskała nas w pośpiechu, pilno jej było wracać do domu, żeby położyć mu coś na głowę. Pokiwawszy im patrzyliśmy, jak maszyna odjeżdża i zanurza się w ciemności niczym potwór z Loch Ness. Po chwili dotarliśmy do garbusa. Zachciało mi się prowadzić. Ale bym pojechał, gdybym miał coś tak zrywnego, z rzędem reflektorów o długim zasięgu! Rozwijałbym się jak kwiat, powoli, aż do dwustu na godzinę! Miałem OCHOTĘ prowadzić. - Jesteś pewien, że dasz radę? - spytała Betty. Żartujesz, mam nadzieję. Co za problem? Przejechałem przez miasto bez najmniejszego kłopotu. Było dosyć pusto, taka jazda to chleb z masłem, tylko chwilami miałem wrażenie, że motor się podniecał i volkswagen rzucał się do przodu skokami. Noc była ciemna. Łwiatła rozjaśniały drogę zaledwie na parę metrów przed wozem; poza bladawym, tańczącym błyskiem szybkościomierza nic nie było widać. - Ale mgła, co`.' - powiedziałem. Jaka mgła`? O czym ty mówisz? - Przypomnij mi o ustawieniu świateł. To dla mnie betka. Jechałem wzdłuż białej linćć, trzymałem się jej przednim lewym kołem. Po chwili coś mnie zaintrygowało. Dobrze znałem tę drogę, nie było na niej żadnych zakrętów, najmniejszych łuków, a tymczasem niezauważalnie, powoli ta cholerna biała linia zaczęła przenosić się na prawo, wyginać w niezrozumiały sposób. Ze zdziwienia coraz szerzej otwierałem oczy. W chwili kiedy wyleciałem z szosy, Betty krzyknęła. Grat zarył nosem w płytki rów i porządnie nami wstrząsnęło. Chciałem zgasić silnik, ale włączyłem wycieraczki. Betty otworzyła drzwi z wściekłością, nic nie mówiąc. Zastanawiałem się, co też właściwie zrobiłem i w ogóle co się tak naprawdę wydarzyło. Wyszedłem za nią. Z wgniecionymi błotnikami garbus wyglądał jak duże, głupie zwierzę, które za chwilę skona. = Zaatakowali nas Marsjanie -= zażartowałem. Nie zdążyłem się jeszcze odwrócić, a już pędziła po szosie na swych wysokich jak tyczki obcasach. Pogalopowałem za nią. - Boże mój! Nie przejmuj się tak wozem - rzekłem. Szła szybko, patrząc wprost przed siebie, tak jakby odbijała się niczym sprężyna; nijak nie mogłem się z nią zrównać. - Mam głęboko gdzieś tę kupę złomu! Nie o to chodzi... - Nic znowu takiego... mamy zaledwie kilometr do przejścia. Dobrze nam zrobi. - Nie w tym rzecz, wciąż myślę o Sonćć. Wiesz, kim jest Sonia? - Masz na myśli tę twoją znajomą? - Dokładnie... I co, nie sądzisz, że ma fart ta moja znajoma, nie uważasz, że ma prawo SIĘ UŁMIECHAĆ?! - Do cholery, Betty, nie zaczynajmy od nowa. - Słuchaj -ciągnęła. - Byłyśmy z Sonią kelnerkami w jednym lokalu, zanim jeszcze tu przyjechałam. Miałyśmy tę samą robotę, sprzątałyśmy, podawałyśmy, zamiatałyśmy, a wieczorem spotykałyśmy się na górze u siebie i opowiadałyśmy sobie, jakie będzie nasze życie, kiedy damy stąd nura. No i przed chwilą miałam okazję się przekonać, jaki kawał drogi zrobiła od tego czasu; według mnie fajnie się urządziła, znalazła sobie piękne miejsce do opalania. W oddali widać było Łwiatła motelu. To nie był koniec kłopotów, podejście robiło się śliskie. - No co, nie mam racji? - nalegała. Mówiłem sobie: idź dalej, nie przejmuj się tym, co wygaduje, to do niczego nie prowadzi, za sekundę już nie będzie nawet pamiętała. - Powiedz, dlaczego tkwię wciąż w tym samym punkcie, powiedz mi, co ja takiego złego zrobiłam, że nie dają mi wspiąć się wyżej... Zatrzymałem się, by zapalić papierosa i Betty przystanęła. Jej oczy przenikały mnie na wskroś. Zrobiłem minę psa, który podkulił ogon. - To nie jest to miejsce, gdzie moglibyśmy coś wygrać. Patrzyłem ponad jej ramieniem. Dyszała. - Czy ja wiem - mruknąłem. - Co to znaczy, czy ja wiem? Co ty mi tu trujesz? - Chryste, to znaczy, że nie wiem! Żeby z tym skończyć, odszedłem parę kroków na pobocze i zacząłem sikać. Odwróciłem się do niej plecami. Zdawało mi się, że zamknąłem jej usta. Poczęstowałem noc chmurką niebieskiego dymu, myśląc, że życie z kobietą siłą rzeczy ma swoje niedogodności, ale koniec końców szala przechyla się na jego stronę. Uważałem, że jak dotąd nie płacę zbyt drogo za to, co przecież od niej biorę. Czułem, jak wściekle wrze za moimi plecami, zapomniałem, ile to już czasu nie czułem tak bardzo kogoś przy sobie, chyba całą wieczność. Zapiąłem się pełen świeżych sił. Wiesz teraz, co to znaczy zafundować sobie taką żywiołową dziewczynę, pomyślałem; nie unikniesz tych krótkich przypływów gorączki, nie uda ci się im wymknąć. Alkohol rozgrzewał mi żyły, okręciłem się na pięcie i zwróciłem ku niej. - Nie mam już więcej ochoty na tę dyskusję - wypaliłem. - Nie jestem w stanie... bądź tak miła... Spojrzała w czarne niebo wzdychając: - Ja nie mogę, czy ty nie widzisz, że życie ucieka nam przed nosem, czy nigdy nie trafia cię szlag`? - Słuchaj... od kiedy jestem z tobą, nie mam wrażenia, żeby życie uciekało mi przed nosem. Jeśli chcesz wiedzieć, wydaje mi się nawet, że dostałem więcej niż swoją porcję... - Do jasnej cholery!! Nie o tym mówię! Chcę, żebyśmy we dwoje spróbowali wyleźć z tego. Szczęście wyznaczyło nam gdzieś spotkanie, nie wolno tylko go przegapić. - Grubo się mylisz. - Rany boskie, myślałby kto, że na tej nędznej pustyni znalazłeś raj. Słuchaj, a może ty jesteś trochę tego...? Postanowiłem nie odpowiadać. Chciałem ku niej podejść, ale potknąłem się głupio o korzeń i zwaliłem jak długi na ziemię, rozkrwawiając sobie policzek. Nie przejęła się bynajmniej tym szczegółem. Nadal nawijała o gorączce życia model 1980, podczas gdy ja skręcałem się w kurzu. - No, bo zobacz, jak Sonia wyszła z tego dołka. Teraz to dopiero naprawdę skosztuje życia... Czy możesz sobie wyobrazić, co by było, gdybyśmy tak we dwójkę dali gazu? - Betty, na miłość boską! - Nie rozumiem,jak ty to robisz, że nie dusisz się tutaj. Nie ma czego się spodziewać po takim miejscu!! - Podejdź tu, psiakrew! Może byś mi pomogła, co?! Jednak widziałem dobrze, że mnie nie słucha. Nie ruszyła się na pół kroku. Oddychała szybko,jej oczy błyszczały, teraz już na dobre zapuściła się w tę historię. - Jest piękny ranek i płyniesz na wyspy... Widzisz to? Widzisz, jak wsiadasz któregoś dnia na statek do Raju`. - Chodźmy spać - powiedziałem. Utkwiła we ~nnie badawcze spojrzenie. - Trzeba zrobić tylko jedno, ruszyć się trochę. Wystarczy chcieć. - Ale czego ty właściwie się spodziewasz? Co ci się ubzdurało? - Boże jedyny, czy możesz sobie choć trochę wyobrazić życie na wyspach? Ta wizja rozpaliła jej mózg. Wydała krótki, nerwowy śmiech i poszła nie czekając na mnie, żonglując swoimi słodkimi obrazkami. Udało mi się podnieść na kolana. - AGÓWNO!-wrzasnąłem.-NIE ROZŁMIESZAJ MNIE TYMI SWOIMI WYSPAMI!!! 3 Przez następne dni nie wracaliśmy do tego. Mieliśmy roboty aż po uszy, jeszcze nigdy nie zwaliło mi się tyle naraz. Ten cholerny cyklon nie spudłował, powyrywał, co się dało, nie liczyliśmy już nawet szyb porozbijanych w drobny mak i wszystkich świństw walających się po alejkach. W obliczu klęski popatrzyliśmy sobie z Georgesem w oczy, stary drapał się w potylicę krzywiąc się. Betty to raczej śmieszyło. Przez całe dnie biegałem z jednego bungalowu do drugiego z ołówkiem zatkniętym za ucho, taszcząc skrzynkę z narzędziami. Betty jeździła w kółko do miasta po gwoździe, po słoiki szpachlówki, po deski i krem do opalania, bo większość czasu spędzałem na zewnątrz, uwieszony na drabinie albo skulony na dachu. Niebo było przejrzyście błękitne od rana do wieczora, bezbłędnie wymiecione i długimi godzinami tkwiłem w pełnym słońcu z opakowaniem gwoździ w zębach, naprawiając pogruchotane domki. W tych sprawach Georges był denatem, praca z nim stawała się niebezpieczna, wypadał mu z dłoni młotek albo pakował ci w palec piłę, gdy przybijałeś deskę; miałem go ze sobą jeden dzień, a potem poprosiłem, żeby zajął się wyłącznie alejkami i więcej się nie zbliżał do mojej drabiny, w przeciwnym razie spuszczę mu na łeb skrzynię z narzędziami. Miejsce zaczynało z wolna odzyskiwać ludzki wygląd, a ja wracałem wieczorem wypluty. Z anten telewizyjnych zrobiły się zwoje drutu, miałem kłopoty z ich ponownym umocowaniem, z wyprostowaniem kabli, ale nie chciałem, żeby Betty właziła na dach, nie chciałem, żeby coś złego jej się przytrafiło. Od czasu do czasu widziałem, jak wspina się na górę z zimnym piwem, byłem zupełnie oszołomiony przez upał, widziałem błyski jej włosów i schylałem się, by ją cmoknąć i odebrać butelkę. Pomagało mi to wytrzymać jakoś do wieczora. Zbierałem narzędzia i wracałem na kolację, człapałem do naszego bungalowu odprowadzany pieszczotą zachodzącego słońca i zasta- wałem ją na werandzie; leżała i wachlowała się. Gdy się zbliżałem, stawiała mi wciąż to samo pytanie: - Wszystko w porządku? Nie za bardzo zmęczony? - Tak w miarę... Podnosiła się i szła za mną do środka. Wchodziłem prosto pod prysznic, a ona się brała za kolację. Byłem naprawdę wykończony, i może trochę przesadzałem, chciałem, żeby zajmowała się tylko mną. Ze zmęczenia miałem mnóstwo dziwacznych pomysłów, mogłaby mnie na przykład przewijać jak dziecko albo zasypywać talkiem tyłek czy coś w tym rodzaju, albo kłaść na swoim brzuchu i podawać piersi do ssania; wydawało mi się to bardzo podniecające. Zamykałem oczy, kiedy stawała za mną, by rozmasować mi kark i ramiona, mój malutki, kochany cykloniku, myślałem, och, kochany, malutki cyklonie... Jedliśmy kolację i raz-dwa sprzątaliśmy ze stołu. Wszystko było wy- mierzone jak w zapisie nutowym. Zapalałem papierosa i wychodziłem na werandę, a ona zmywała parę talerzy. Szedłem wprost na leżak i ciężko się na niego zwalałem. Słyszałem, jak przy zmywaniu pogwizduje lub coś nuci, i niejeden raz czułem się szczęśliwy, przeżywałem chwile spokoju tak błogiego, że zasypiałem wciąż z głupawym uśmiechem w kącikach ust. Papieros spadał mi na pierś i budziłem się z wrzaskiem. - Oho, znowu zasnąłeś! - mówiła. - Cooo?! Pojawiała się obok i obejmując mnie w pasie, prowadziła do łóżka. Popychała mnie na materac i zaczynała rozbierać. Niestety, już po dziesięciu sekundach zdawałem sobie sprawę, że nie nadaję się do zabawy, nie byłem nawet w stanie otworzyć oczu, rzeczywiście padałem na twarz. Trzeba było znaleźć nową formułę. Dawaliśmy sobie rano. Był tylko jeden mały kłopot: musiałem przed tym wstać, by pójść się odlać, ona też, czar trochę pryskał, ale w żartach, nieco durnawych, jakoś to naprawialiśmy i szybko wracaliśmy do sedna sprawy. Betty wykazywała rano olśniewającą formę; zastanawiałem się, czy nie odstawiała numerów, które dojrzewały całą noc; chciała próbować dosyć dziwacznych pozycji, przykładała się do tego gorączkowo, tak że chwilami aż mnie zatykało, byłem zachwycony. Brałem się potem w transie za robotę, właziłem na miękkich nogach na kolejny dach, by ustawić jeszcze jedną antenę. Któregoś ranka obudziłem się wcześniej niż Betty. Słońce wpadało do pokoju ze wszystkich stron i uniosłem się na łokciu. Na krześle tuż przy łóżku siedział jakiś facet. Ten facet był właścicielem motelu i patrzył na nas uważnie. A raczej patrzył na Betty. Minęło parę sekund, zanim pojąłem, co się dzieje i dostrzegłem, że zrzuciliśmy pościel i że Betty miała rozchylone nogi. Gość był tłusty, oślizły, ocierał się chustką, a jego ręce pokrywały pierścienie; doprawdy widok takiego faceta wczesnym rankiem może cię zemdlić. Zerwałem się i przykryłem Betty prześcieradłem. Ubrałem się, nie mogąc nic z siebie wydusić i główkując, czego też chciał. Patrzył na mnie z uśmiechem, bez słowa, jak kot, który właśnie natknął się na mysz. W tej samej chwili Betty się obudziła i gwałtownie uniosła, tnąc powietrze piersiami. Odgarnęła włosy, opadające jej na czoło. - O żesz ty...! Co to za jeden? - krzyknęła. Kiwnął jej lekko głową i wstał. - Dobre sobie!! Niech się pan nie krępuje! - dodała. Wyciągnąłem go na zewnątrz, żeby uniknąć komplikacji. Zamknąłem za nami drzwi. Wyszedłem parę kroków na słońce, odkaszlnąłem kilka razy. Trzymał marynarkę na ręku, na koszuli rozkwitały mu wielkie aureole potu. Nie byłem w stanie myśleć poprawnie, czułem się nie najlepiej. Normalnie o tej porze powinienem spokojnie sobie spółkować. Włożył chustkę za kołnierz koszuli i spojrzał na mnie z grymasem. - Powiedz no pan - rzekł - czy to za sprawą tej młodej kobiety można pana zastać w łóżku jeszcze o dziesiątej rano. - Zanurzyłem ręce w kieszenie, gapiąc się na ziemię; wyglądałem w ten sposób na zakłopotane- go, ale nie musiałem patrzeć na jego gębę. - Ależ skąd - odparłem. - To nie ma nic do rzeczy. - Niedobrze by było... byłoby bardzo niedobrze, gdyby z jej powodu zapomniał pan, po co pan tutaj jest, dlaczego panu płacę i daję mieszkanie, rozumie pan? - Tak, oczywiście, ale... - Wie pan-przerwał mi-wystarczy jedno ogłoszenie i nazajutrz zleci się tu setka chłopaczków, którzy przepychać się będą do wejścia i prosić mnie o pańską posadę. Nie chciałbym być wobec pana nielojalny, ponieważ jest pan tu już od dawna i w zasadzie nigdy nie miałem powodów do narzekania, ale to wszystko mi się nie podoba. Nie wydaje mi się, żeby mógł pan gościć u siebie tego rodzaju panie i odpowiedzialnie wykonywać pracę, rozumie pan, co mam na myśli? - Czy rozmawiał pan z Georgesem? - spytałem. Kiwnął głową. Facet był odpychający i wiedział o tym. Posługiwał się swym wyglądem niby bronią. - No właśnie - ciągnąłem - musiał więc panu powiedzieć, że bardzo nam pomogła. Przysięgam panu, że bez niej nie zajechalibyśmy daleko. Gdyby pan widział szkody po tym cholernym cyklonie... mało co się ostało i ona wzięła na siebie sprawunki, kiedy ja i Georges próbowaliś- my szybko to jakoś sklecić do kupy. Kitowała okna, zbierała suche gałęzie, wszędzie jej było pełno, ona... nie pozwalała sobie na chwilę wytchnienia... ona... - Ja nie twierdzę, że... - I jeszcze jedno, proszę pana, nigdy nie zażądała, żeby jej płacić. Georges może panu powiedzieć, jak wiele czasu oszczędziliśmy dzięki niej. - Krótko mówiąc, pan by chciał, żebym przymknął na to oczy, czy tak? - Proszę posłuchać... wstałem dzisiaj być może zbyt późno, ale teraz robię dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Mieliśmy do odwalenia straszliwy kawał roboty, niech pan tylko się rozejrzy. Zazwyczaj wstaję o świcie, nie wiem, co mi się stało. Nie wydaje mi się, żeby to się mogło powtórzyć. Topił się w słońcu i nad czymś dumał, wykrzywiając gębę na wszystkie strony. Powiódł wzrokiem wokół siebie. - Trzeba by przejechać pędzlem po tych barakach-powiedział. -Nie wiadomo już, co to jest... - Tak, to by im nie zaszkodziło. A poza tym przyciągałyby oko z drogi. Podzieliłem się już z Georgesem tą uwagą. - Łwietnie, można by więc to jakoś załatwić... Mógłby się pan za to wziąć z pańską przyjaciółką. Robota wydawała się tak bezkresna, że zbladłem. - Ach, pan żartuje... - powiedziałem. - To praca dla całego przedsiębiorstwa, pan sobie chyba zdaje sprawę... Nigdy byśmy nie skoń- czyli! - We dwójkę tworzycie już małe przedsiębiorstwo - zachichotał. Przygryzłem wargi. Facet miał nas rzeczywiście w garści i niełatwo było to przełknąć. Dlaczego takie rzeczy muszą się zdarzać? Jak to się dzieje, że człowiek wpada w takie sytuacje? Nie zacząłem jeszcze dnia, a już się czułem zmęczony. - No dobrze, ale chciałbym się dowiedzieć, ile ona za to dostanie- westchnąłem. Rozciągnął twarz w uśmiechu. Położył swe paluchy o kształcie serdelków na moim ramieniu. - Panie, ale dowcipniś z pana. Przed chwilą prosił mnie pan, żebym zapomniał o dziewczynie, tak czy nie? a jak ja mogę zapomnieć, jeśli mam jej płacić, przecież to nie ma sensu! W rzeczy samej był jedną z tych wspaniałych kup gnoju, jakie spotkać można prawie wszędzie i po których zostaje dziwny niesmak. Patrzyłem na nogi, miałem wrażenie, że ktoś przybił je do ziemi, bolały mnie szczęki. Przejechałem powoli ręką po ustach, zamykając oczy. Oznaczało to, że się poddaję. Musiał być przyzwyczajony, zrozumiał komunikat. - A więc znakomicie! No to już nie przeszkadzam w pracy. Wpadnę jeszcze zobaczyć,jak wam idzie. Pogadam z Georgesem, żeby zamówił farby. Oddalił się, miętosząc chustkę. Przez chwilę przestępowałem z nogi na nogę i wreszcie zdecydowałem się wrócić. Betty była pod prysznicem, widziałem ją przez zasłonę. Byłem faktycznie wzięty w dwa ognie. Usiadłem przy stole i wypiłem letnią kawę. Ohyda. Wyszła okręcona ręcznikiem i od razu usiadła mi na kolanach. - Ty, powiedz mi, kim był ten facet. Kto mu pozwolił wejść? - On nie potrzebuje pozwolenia - odparłem. - To właściciel. - No i co z tego? Kto to słyszał, żeby tak włazić do ludzi, wał jeden! - Tak, masz rację. To właśnie mu powiedziałem. - A czego on właściwie chciał? Pogłaskałem ją po piersi całkiem bezinteresownie. Czułem się jak wydrążony, a od tej roboty, która nas czekała, trzęsły mi się nogi; matko, ale było mi słabo. - No więc czego chciał? - nalegała. - Nic takiego... Jakieś bzdury... Chce, żebyśmy pomalowali parę rzeczy. - Łwietnie... Uwielbiam malować! - To właśnie nazywam szczęśliwym zbiegiem okoliczności - odparłem. Nazajutrz z rana przyjechała furgonetka z dwustu czy trzystu litrami farby i z wałkami. - No - powiedział dostawca - na początek panu wystarczy. Jak się skończy, niech pan do mnie przekręci, od razu przyjadę, w porządku? Zanieśliśmy bańki do szopy. Zrobił się ładny stos, bolał mnie od tego brzuch, czułem w sobie ognistą kulę, mieszaninę wściekłości i niemocy. Nie pamiętałem już, że może być tak ciężko, dawno tego nie smakowałem. Łmieszne, było tyle rzeczy, o których zapomniałem. Dostawca zmył się pogwizdując. Pogoda była piękna, niepoprawnie piękna. Powiodłem smutnym raczej wzrokiem po wszystkich bungalowach i zamachnąłem się na dwudziestopięciolitrową bańkę, żeby po drodze poćwiczyć sobie trochę palce. Georges czatował na mnie przed recepcją. Wyszedł mi naprzeciw z uśmiechem szalonego starucha. - Ej, poczekaj, ale to musi być ciężkie! - Odpieprz się - warknąłem. - Daj mi święty spokój! - No, co jest? Co ja ci takiego zrobiłem? Przerzuciłem bańkę do drugiej ręki, nie zwalniając kroku; nogi miałem jak z waty i widziałem, jak przede mną tańczą małe, migotliwe punkty. Stary nie chciał się odczepić. - Jasny gwint, z taką gębą cię jeszcze nie widziałem! - Może i tak - burknąłem. - Po jaką cholerę polazłeś wygadać, że Betty tu MIESZKA? - Och, Chryste, znasz go. Wyciągnął ze mnie wszystko! Nie byłem jeszcze dobudzony, gdy przyszedł. - Uhm. Tyle że ty nigdy nie jesteś dobudzony. Jesteś jedną wielką chodzącą bzdurą - powiedziałem. - I co, to prawda, że macie pomalować te wszystkie domki? Naprawdę zabierzesz się do tego? Zatrzymałem się. Postawiłem bańkę na ziemi i spojrzałem mu w oczy. - Słuchaj, jeszcze nie wiem, co postanowię, ale nie chcę, żebyś wspominał o tym Betty. Zapisałeś sobie? - W porządku, przyjacielu, możesz spać spokojnie... Ale co zrobisz, żeby jej nie powiedzieć? - Nie mam pojęcia. Jeszcze nie wymyśliłem. Kiedy stanęliśmy z Betty przed pierwszym bungalowem, wzięła mnie taka gwałtowna sraczka, że musiałem się na chwilę oddalić. Ogrom zadania normalnie skręcał mi kiszki, nie miałem odwagi wcześniej opowiedzieć jej o wszystkim. Wiedziałem, że rzuciłaby to w diabły, ona nigdy nie dałaby tak dupy, podpaliłaby ten cały śmietnik. Tylko że szambo, w jakie wpadlibyśmy później, wydało mi się tak przerażające, że koniec końców postanowiłem zainkasować cios. Sraczka to jeszcze nie jest koniec świata, to jedna niemiła chwila, którą trzeba przebyć. Kiedy wróciłem, Betty rozmawiała z lokatorami. Byłem nieco bledszy niż zazwyczaj. - Jesteś wreszcie. Właśnie opowiadałam państwu, że będziemy troszkę malować... Spojrzeli na mnie czule, znałem takich: zagubieni wariaci w stanie spoczynku. Przebywali tu już co najmniej od pół roku, we wszystkich kątach pozawieszali doniczki z kwiatami. Mruknąłem coś niezrozumiale i pociągną- łem Betty za dom. Miałem sucho w gardle. Betty promieniała, zdawała się być naładowana elektrycznością, uśmiechała się. Odkaszlnąłem parę razy, trzymając przy ustach zaciśnięt