Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Butcher Jim - Akta Harry'ego Dresdena (14) - Zimne dni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Strona 4
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Rozdział czterdziesty trzeci
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty piąty
Rozdział czterdziesty szósty
Strona 5
Rozdział czterdziesty siódmy
Rozdział czterdziesty ósmy
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Rozdział pięćdziesiąty
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Rozdział pięćdziesiąty drugi
Rozdział pięćdziesiąty trzeci
Strona 6
Tytuł oryginału:
The Dresden Files – Book Fourteen. Cold Days
Copyright © 2013 by Jim Butcher
Copyright for the Polish translation © 2020 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Joanna Figlewska
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce:
Chris McGarth
Opracowanie graficzne okładki:
Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-66409-60-6
Wydanie II
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 228 134 743
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Dressler Dublin sp. z o. o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 22 733 50 10
www.dressler.com.pl
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Strona 7
Chrisowi Achterhofowi, autorowi „Greed”
(po przeczytaniu tej książki będzie wiedział dlaczego)
i wszystkim starym kumplom z International Fantasy Gaming Society.
Wszyscy jesteście zabawni i dzięki wam lata dziewięćdziesiąte stały się jaśniejsze.
Strona 8
Rozdział pierwszy
Mab, Królowa Powietrza i Ciemności, władczyni Zimowego Dworu sidhe, ma
niezwykłe pomysły, jeśli chodzi o fizjoterapię.
Obudziłem się pośród miękkości.
Powinienem pewnie stwierdzić, że obudziłem się w miękkim łóżku. Ale... to po
prostu nie wyraża, jak miękkie ono było. Kojarzycie te stare kreskówki, w których
ludzie śpią na puchatych chmurkach? Ci goście obudziliby się, wrzeszcząc z bólu,
gdyby dali się namówić na skorzystanie z chmury po wypróbowaniu łóżka Mab.
Ogień w mojej piersi w końcu zaczął przygasać. Gęsta wata wypełniająca myśli
nieco się rozproszyła. Kiedy zamrugałem, miałem wrażenie, że moje powieki się
lepią, ale udało mi się unieść rękę, powoli, i je przetrzeć. Zdarzało mi się biegać po
plażach, na których było mniej piachu niż w moich oczach.
Rany. Bycie prawie martwym jest trudnym doświadczeniem.
Leżałem w łóżku.
Łożu wielkości mojego starego mieszkania.
Pościel była idealnie biała i gładka. Łoże otaczały zasłony, również śnieżnobiałe,
falujące łagodnie w podmuchach chłodnego powietrza.
Temperatura była na tyle niska, że kiedy wypuściłem ustami powietrze,
zobaczyłem chmurkę pary, ale kołdra sprawiała, że nie marzłem.
Draperie wokół łoża rozsunęły się i pojawiła się dziewczyna.
Wyglądała na zbyt młodą, by legalnie kupować alkohol, a jednocześnie była jedną
z najśliczniejszych kobiet, jakie widziałem w życiu. Wysokie kości policzkowe,
egzotyczne oczy w kształcie migdałów. Oliwkowa karnacja i tęczówki
w niesamowitym zielono-złocistym odcieniu. Do tego włosy ściągnięte w prosty
kucyk, niebieski szpitalny fartuch i zero makijażu.
A niech mnie. Każda kobieta, która w takim stroju nadal wyglądała tak dobrze,
była cholerną boginią.
– Witaj – powiedziała i uśmiechnęła się do mnie.
Może to wszystko było jedynie zasługą łoża, ale uśmiech i głos były jeszcze lepsze
niż cała reszta jej osoby.
Strona 9
– Cześć – wychrypiałem głosem, który właściwie nie brzmiał ludzko. Zacząłem
kaszleć.
Postawiła przykrytą tacę na niedużym stoliku obok łóżka, a sama usiadła na
skraju. Zdjęła pokrywę i sięgnęła po białą porcelanową filiżankę. Podała mi ją – jak się
okazało, w środku znajdował się gorący rosół z kluskami.
– Codziennie to robisz. Zaczynasz mówić, zanim coś przełkniesz. Pij.
Zrobiłem to. Zupa Campbella. Była cudowna. Nagle przypomniałem sobie, jak
w dzieciństwie chorowałem. Nie pamiętałem, gdzie wtedy byliśmy, ale tato zrobił mi
rosół z kluskami. Smakował dokładnie tak samo.
– Myślę... że coś sobie przypominam – powiedziałem po kilku łykach. – Nazywasz
się... Sarah? – Zmarszczyła czoło, ale potrząsnąłem głową, nim zdążyła się odezwać. –
Nie, zaczekaj. Sarissa. Masz na imię Sarissa.
Uniosła brwi i uśmiechnęła się.
– Pierwszy raz. Wygląda na to, że w końcu odzyskujesz koncentrację.
Zaburczało mi w brzuchu i w tej samej chwili przepełnił mnie ogromny głód.
W reakcji na to uczucie zamrugałem i zacząłem pośpiesznie przełykać zupę.
Sarissa roześmiała się, co sprawiło, że w pokoju zrobiło się jaśniej.
– Nie utop się. Nie ma pośpiechu.
Wypiłem całość, jedynie odrobinę wylewając na brodę, i mruknąłem:
– Jak nie ma, skoro jest. Umieram z głodu. Co jeszcze masz?
– Wiesz co? Zanim to zrobimy, spróbujemy z kolejnym pierwszym razem.
– Że co?
– Powiesz mi, jak się nazywasz?
– A co, nie wiesz?
Sarissa się uśmiechnęła.
– A ty wiesz?
– Harry Dresden.
Jej oczy zamigotały, a mnie zrobiło się dobrze aż po czubki palców u stóp. A jeszcze
lepiej, kiedy wyjęła talerz wypełniony kurczakiem, tłuczonymi ziemniakami i innymi
warzywami, na które nie miałem zbytniej chęci, ale pewnie były zdrowe. Jedzenie
wyglądało dobrze i pomyślałem, że za chwilę zaślinię podłogę.
– Czym się zajmujesz, Harry?
– Jestem magiem. I prywatnym detektywem w Chicago. – Zmarszczyłem czoło, bo
nagle przypomniałem sobie coś jeszcze. – Och. I pewnie jestem Rycerzem Zimy.
Przez kilka sekund gapiła się na mnie nieruchoma jak rzeźba, a jej twarz była
Strona 10
absolutnie bez wyrazu.
– Yyy... – powiedziałem. – Jedzenie?
Zadrżała i odwróciła wzrok. Później odetchnęła i podniosła dziwny widelczyk,
podobny do tych, które dają dzieciom z problemami z koordynacją ruchową – miał
mnóstwo zaokrąglonych krawędzi – i wcisnęła go w moją dłoń.
– Jeśli uda ci się osiągnąć trzeci, to będzie naprawdę dobry dzień.
Widelec robił wrażenie dziwnego i ciężkiego. Pamiętałem, jak używałem
widelców, ich niewielką wagę i precyzję, z jaką mogłem przenieść jedzenie z talerza
do ust. Ten widelec wydawał się ciężki i niezgrabny. Męczyłem się z nim przez kilka
sekund, a później, już przy drugiej próbie, udało mi się wbić go w tłuczone ziemniaki.
Kolejnym trudnym zadaniem było uniesienie tego cholerstwa do ust.
Ziemniaki były idealne. Odpowiednio ciepłe, lekko posolone, z delikatną nutką
masła.
– Omójbosz – wymamrotałem z pełnymi ustami. I sięgnąłem po więcej.
Drugi kęs był prostszy, trzeci jeszcze łatwiejszy i zanim się zorientowałem, talerz
był pusty, a ja zbierałem ostatnie resztki. Czułem się wyczerpany i napchany, choć
jedzenia nie było wcale aż tak dużo. Sarissa patrzyła na mnie z zadowolonym
uśmiechem.
– Pewnie umazałem sobie całą twarz, co?
– To znaczy, że ci smakowało. – Wzięła serwetkę i wytarła mi okolice ust. – Miło
było w końcu poznać twoje imię, Harry.
Rozległ się odgłos zbliżających się, lekkich kroków.
Sarissa natychmiast wstała, odwróciła się i z wdziękiem uklękła na podłodze
z opuszczoną głową.
– I jak? – usłyszałem aksamitny kobiecy głos.
Całe moje ciało zadrżało w odpowiedzi na ten dźwięk, jak struna gitary, kiedy
w pobliżu ktoś zagra właściwą nutę.
– Jest świadomy, Wasza Wysokość, pamiętał moje imię i swoje. Sam zjadł.
– Doskonale. Dziś jesteś już wolna.
– Dziękuję, Wasza Wysokość. – Sarissa wstała i spojrzała na mnie. – Cieszę się, że
czujesz się lepiej, panie Rycerzu.
Spróbowałem wymyślić coś uroczego i dowcipnego.
– Zadzwoń do mnie.
Wydała z siebie zaskoczone sapnięcie, które mogło być początkiem śmiechu, po
czym zerknęła przestraszona w drugą stronę i odeszła. Szuranie jej tenisówek na
Strona 11
twardej podłodze wkrótce ucichło.
Na tle zasłon na drugim końcu łóżka pojawił się cień. Wiedziałem, do kogo należał.
– Minąłeś swój nadir – powiedziała zdecydowanie zadowolonym tonem. – Raczej
wzrastasz niż się kurczysz, mój Rycerzu.
Nagle zacząłem mieć problemy z zebraniem myśli na tyle, by się odezwać, ale
w końcu mi się udało.
– Wiesz, jak to jest. Kurczę blade.
Nie tyle rozsunęła zasłonę, ile wpłynęła do środka, pozwalając, by delikatna
tkanina ją otoczyła i podkreśliła jej sylwetkę. Kiedy do mnie dotarła, powoli wypuściła
powietrze i spojrzała na mnie z góry, a jej oczy zmieniały odcienie zieleni
z wywołującą zawrót głowy szybkością.
Mab, Królowa Powietrza i Ciemności, za bardzo przerażała, by być piękną. Choć
każdą komórkę mojego ciała wypełniło nagle bezmyślne pożądanie, a w oczach
pojawiły mi się łzy na widok jej urody, nie chciałem się zbliżyć nawet na cal. Była
wysoką kobietą, miała dobrze ponad sześć stóp wzrostu, a każdy jej cal promieniał.
Blada skóra, miękkie usta o barwie zamarzniętych malin, długie srebrno-białe włosy
z emanującymi blaskiem opalizującymi pasmami. Miała na sobie jedwabną suknię
w odcieniu głębokiej lodowatej zieleni, która odsłaniała silne białe ramiona.
I znajdowała się jakieś sześć cali od mojego łóżka.
– Wyglądasz wspaniale – wychrypiałem.
Coś zapłonęło w tych migdałowych oczach.
– Jestem wspaniała, mój Rycerzu.
Wyciągnęła rękę, a jej paznokcie były ciemnoniebieskie i zielone, kolory migotały
i zmieniały się jak opale. Dotknęła tymi paznokciami mojego nagiego ramienia.
A ja nagle poczułem się jak piętnastolatek, który ma po raz pierwszy pocałować
dziewczynę – podniecenie, szalone fantazje i nerwowa niepewność.
Jej paznokcie, nawet same czubki, były zimne jak lód. Przeciągnęła nimi po mojej
piersi i oparła je na sercu.
– Hmm... – powiedziałem w ciszy, która moim zdaniem była bardzo niezręczna. –
Jak się miewasz?
Przechyliła głowę i wpatrzyła się we mnie.
– Sarissa wydaje się miła – odważyłem się powiedzieć.
– Odmieniec. Kiedyś poprosiła mnie o przysługę. Pamięta czas, gdy moim
Rycerzem był Lloyd Slate.
Oblizałem wargi.
Strona 12
– Gdzie jesteśmy?
– Arctis Tor. Moja twierdza. Apartament Rycerza. Znajdują się tu wszelkie
śmiertelne udogodnienia.
– To miłe. W końcu moje mieszkanie się spaliło i tak dalej. Czy mam zapłacić
kaucję?
Na wargi Mab powoli wypełzł uśmiech. Nachyliła się jeszcze bardziej w moją
stronę.
– Dobrze, że zdrowiejesz – szepnęła. – Twój duch oddalił się bardzo od ciała, kiedy
spałeś.
– Wolny duch. Cały ja.
– Już nie. – Mab pochyliła się nade mną. – Drżysz.
– Aha.
Moje pole widzenia wypełniły jej oczy.
– Boisz się mnie, Harry?
– Jestem zdrów na umyśle.
– Myślisz, że zrobię ci krzywdę? – wyszeptała. Jej usta znajdowały się ułamek cala
od moich.
Serce biło mi w piersi tak mocno, że aż bolało.
– Myślę... że jesteś, kim jesteś.
– Z pewnością nie masz powodów do strachu. – Jej oddech łaskotał moje wargi. –
Należysz teraz do mnie. Jeśli nie będziesz czuł się dobrze, nie wykorzystam cię do
wypełniania mojej woli.
Próbowałem zmusić się do rozluźnienia.
– To... to prawda.
Skupiałem na niej wzrok i nie zauważyłem, jak podnosi z łóżka grubą, puchatą
poduszkę. Byłem więc całkowicie zaskoczony, kiedy uderzyła, szybko jak wąż,
i przycisnęła mi poduszkę do twarzy.
Zamarłem na pół sekundy, a poduszka nacisnęła mocniej, odcinając mi dopływ
powietrza, zatykając nos i usta. Wtedy kontrolę przejął strach. Szarpałem się, lecz
miałem wrażenie, że moje ręce i nogi pokrywa kilka cali ołowiu. Próbowałem
odepchnąć Mab, ale ona była po prostu zbyt ciężka, a moje ramiona były zbyt słabe.
Za to jej dłonie i ramiona były jak zamrożona stal, szczupłe i nieruchome.
Zrobiło mi się czerwono przed oczami, a później czarno. Zaczynałem tracić czucie.
Mab była spokojna. Nieubłagana. Bezlitosna.
Była Mab.
Strona 13
Gdybym jej nie powstrzymał, zabiłaby mnie. Mab nie mogła zabić śmiertelnika, ale
dla niej nie byłem już jednym z nich. Byłem jej wasalem, członkiem jej dworu
i uważała, że ma wszelkie prawo odebrać mi życie, jeśli uzna to za stosowne.
Ta lodowata świadomość dodała mi sił. Zacisnąłem ręce wokół jednego z jej
ramion i przekręciłem, naprężając całe ciało. Wysiłek sprawił, że moje biodra uniosły
się nad posłanie, a nawet nie próbowałem jej odepchnąć. Jej absolutnej sile nie dało
się przeciwstawić. Ale udało mi się odrobinę przesunąć nacisk tej siły i w ten sposób
zsunąć jej ręce i poduszkę nieco w bok, dzięki czemu mogłem zaczerpnąć trochę
słodkiego, chłodnego powietrza.
Mab leżała na mnie górną połową ciała i nie próbowała się poruszyć. Czułem na
sobie jej spojrzenie, pustą intensywność wzroku, gdy dyszałem i kręciło mi się
w głowie od nagłego przypływu błogosławionego tlenu.
Poruszyła się bardzo powoli, z ogromnym wdziękiem. W sposobie, w jaki
przesunęła się w górę mojego ciała i spoczęła piersią na moim torsie, było coś
wężowego. Była zimnym, efemerycznym ciężarem, niewiarygodnie kobiecą
miękkością, a jej jedwabiste włosy przesuwały się po moich policzkach, wargach
i szyi.
Z gardła Mab wydobył się niski, głodny odgłos, gdy się pochyliła, a jej wargi niemal
dotknęły mojego ucha.
– Słabość na nic mi się nie przyda, magu. – Zadrżała w swego rodzaju powolnej,
obcej ekstazie. – Odpocznij. Zdrowiej. Śpij. Najprawdopodobniej zabiję cię jutro.
– Ty? Cytat z Narzeczonej Księcia?
– A co to? – spytała.
I zniknęła. Po prostu zniknęła.
Tak wyglądał pierwszy dzień mojej fizjoterapii.
***
Mógłbym ze szczegółami opisać następne kilka tygodni, ale choć były ciężkie, miały
też w sobie pewną rutynę. Poza tym w mojej głowie przypominają teledysk do Walk
Foo Fighters.
Kiedy budziłem się rankiem, czekała już na mnie Sarissa, zachowująca uprzejmy
i profesjonalny dystans. Pomagała mi się zatroszczyć o potrzeby osłabionego ciała, co
rzadko pozwalało zachować godność, ale ona nigdy o tym nie wspominała. Jakiś czas
później Mab próbowała mnie zabić, na coraz bardziej pomysłowe i niespodziewane
Strona 14
sposoby.
W teledysku w mojej głowie widzę ujęcie, jak znów sam zjadam posiłek – a chwilę
później wielkie łoże staje w płomieniach. Spadam z niego niezgrabnie i odczołguję
się, by nie zostać pieczenią. Później, najwyraźniej następnego dnia, Sarissa pomaga
mi dojść do łazienki i wrócić. Kiedy zaczynam rozluźniać się na łóżku, z baldachimu
wprost na moje ramiona spada jadowity wąż, pieprzona indyjska kobra. Wrzeszczę
jak mała dziewczynka i zrzucam ją na podłogę. Następnego dnia z pomocą Sarissy
próbuję włożyć świeże ubranie – a wtedy nagle wypada z nich cała chmara gryzących
mrówek i muszę dosłownie zerwać z siebie rzeczy.
I tak to idzie. Sarissa i ja przy sięgających do pasa poręczach gimnastycznych.
Kiedy ja próbuję przypomnieć sobie, jak zachować równowagę, przeszkadza nam fala
czerwonookich szczurów. Zwierzaki zmuszają nas do wskoczenia na poręcze, zanim
odgryzą nam stopy. Sarissa obserwująca mnie podczas wyciskania sztangi na ławce
poziomej i Mab opuszczająca wielki stary toporek strażacki na moją głowę w czasie
trzeciej serii, zmuszająca mnie do zablokowania go przeklętym gryfem. Ja sam
wlokący się pod prysznic, kiedy nagle zatrzaskują się drzwi i całość zaczyna
wypełniać woda. W której pluskają się cholerne piranie.
I tak dalej, i tak dalej. Siedemdziesiąt siedem dni. Siedemdziesiąt siedem
zamachów na moje życie. Użyjcie wyobraźni. Mab z całą pewnością to zrobiła. Był
nawet tykający krokodyl.
***
Właśnie wróciłem z niedużej siłowni, w której przeszedłem jakieś cztery mile w górę
i sam nie wiem ile do przodu na orbitreku. Byłem spocony i wyczerpany, marzyłem
jedynie o prysznicu i znów łóżku. Otworzyłem drzwi i wtedy Mab otworzyła ogień
z cholernej śrutówki.
Nie miałem czasu na myślenie ani obliczenia, kiedy pociągnęła za spust. Mogłem
jedynie reagować. Rzuciłem się do tyłu i wyrzuciłem swoją wolę w powietrze przed
siebie, tworząc z niej barierę czystej energii. Śrutówka dudniła, w zamkniętej
przestrzeni odgłos był ogłuszający. Śruciny uderzały w barierę i rykoszetowały, leciały
wszędzie dookoła i lądowały na ziemi ze stukotem i grzechotem. Uderzyłem o ziemię,
wciąż podtrzymując barierę, a Mab nacierała, jej oczy błyszczały wszystkimi
odcieniami opali, szalone, ekstatyczne i całkowicie niespójne z jej poza tym spokojną
twarzą.
Strona 15
Była to jedna z tych rosyjskich śrutówek z dużym magazynkiem bębnowym, a ona
opróżniła cały, strzelając we mnie, celując mi w twarz.
W chwili gdy rozległ się trzask zamiast dudnienia, rzuciłem się w bok i szybko
przetoczyłem, unikając ataku srebrnoszarego malka – kotowatej istoty wielkości
rysia, obdarzonej paskudnymi szponami i siłą małego niedźwiedzia. Wylądował
w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się moja głowa, a jego pazury
wyrwały odłamki z kamiennej posadzki.
Kopnąłem malka piętą i rzuciłem nim przez korytarz, w stronę kamiennej ściany.
Uderzył w nią z miaukiem sprzeciwu. Znów skupiłem się na Mab, która upuściła
jeden magazynek na ziemię i wyjęła kolejny.
Zanim zdążyła go zamocować, przeciąłem dłonią powietrze i krzyknąłem:
– Forzare!
Niewidzialna moc wystrzeliła na zewnątrz i wyrwała broń i magazynek z rąk Mab.
Szarpnąłem, a wtedy koziołkująca śrutówka błyskawicznie przebyła dzielącą nas
pustą przestrzeń. W chwili gdy malk odzyskał siły i znów na mnie skoczył, złapałem
ją za lufę (była piekielnie gorąca). Chwyciłem śrutówkę obiema rękami i uderzyłem
nią malka w łeb, na tyle mocno, że w połowie skoku upadł na ziemię i pozostał tam
nieprzytomny.
Mab zaśmiała się srebrzyście i klasnęła w dłonie jak mała dziewczynka, która
właśnie się dowiedziała, że dostanie kucyka.
– Tak! – powiedziała. – Ślicznie. Brutalnie, bezwzględnie i ślicznie.
Ściskałem śrutówkę do chwili, gdy oszołomiony malk wrócił do siebie i zaczął się
niechętnie wycofywać. Dopiero kiedy zniknął za rogiem, znów odwróciłem się do
Mab.
– To się robi nudne. Nie masz czegoś ciekawszego do roboty, zamiast bawić się ze
mną w gierki prosto z Grimtootha?
– W rzeczy samej. Ale po cóż grać w gierki, jeśli nie po to, by przygotować cię na
wyzwania, które cię czekają?
Przewróciłem oczami.
– Zabawę? – zasugerowałem.
Zadowolenie zniknęło z jej twarzy zastąpione zwyczajowym lodowatym chłodem.
Była to przerażająca przemiana i uświadomiłem sobie, że mam nadzieję, że nie
sprowokowałem jej swoimi żarcikami.
– Zabawa zaczyna się, kiedy kończą się gierki, mój Rycerzu.
Zmarszczyłem czoło.
Strona 16
– Cóż to miało znaczyć?
– Że w twoim apartamencie czeka na ciebie stosowny strój i że masz się przebrać
na wieczór. – Odwróciła się, by ruszyć za malkiem, jej suknia szeleściła na kamiennej
posadzce. – Dzisiejsza noc, mój magu, będzie... zabawą.
Strona 17
Rozdział drugi
W pokoju czekało na mnie ubranie – smoking w odcieniu ciemnego srebra i pereł.
W jednej z dwóch małych papierowych kopert znalazłem parę zdobionych klejnotami
spinek do mankietów, kamienie były bardziej niebieskie i błyszczące niż szafiry.
W drugiej znajdował się amulet mojej matki.
Był to zwyczajny srebrny pentagram, podniszczona pięcioramienna gwiazda
w okręgu na prostym srebrnym łańcuszku. Środek pentagramu wypełniał nieduży
czerwony kamień przycięty na wymiar. Kiedyś zamocowałem go klejem na gorąco.
Mab najwyraźniej wysłała amulet do prawdziwego jubilera, by zrobił to solidniej.
Ostrożnie dotknąłem kamienia i natychmiast wyczułem ukrytą wewnątrz energię,
dziennik podróży mojej nieżyjącej matki.
Założyłem amulet na szyję i poczułem nagłą, ogromną ulgę. Myślałem, że go
zgubiłem, kiedy moje przebite kulą ciało wpadło do jeziora Michigan. Przez chwilę
stałem, trzymając na nim rękę i ciesząc się dotykiem chłodnego metalu na
wewnętrznej stronie dłoni.
Później włożyłem smoking i przejrzałem się w lustrze wielkości stołu bilardowego.
– Just a gigolo – zanuciłem fałszywie, próbując dobrze się bawić. – Everywhere I go,
people know the part I’m playing[1].
Facet patrzący na mnie z lustra wyglądał na surowego i twardego. Miałem
wystające kości policzkowe. W czasie tego, co było właściwie śpiączką, dużo
schudłem, a w czasie rehabilitacji odzyskałem jedynie mięśnie. Pod skórą wyraźnie
rysowały się żyły. Brązowe włosy sięgały mi poniżej brody, czyste, ale rozczochrane.
Nie obciąłem ich ani nie poprosiłem o przyprowadzenie fryzjera. Istoty, które znają
się na magii, mogą zrobić innym koszmarne rzeczy, jeśli tylko dorwą kosmyk włosów
wybranej osoby, więc postanowiłem nie rozstawać się ze swoimi. Ale pozbyłem się
brody. Broda rośnie tak szybko, że jeśli ktoś goli się codziennie, pozostaje bardzo
mało czasu, by ją wykorzystać przeciwko niemu – a poza tym ogolony zarost jest zbyt
rozproszony i niezbyt się nadaje do tego celu.
Z dłuższymi włosami bardziej przypominałem brata. Kto by pomyślał. Długa,
pociągła twarz, ciemne oczy, pod lewym pozioma blizna. Skórę miałem ziemistą. Od
Strona 18
miesięcy nie widziałem słońca. Bardzo wielu miesięcy.
Kiedy tak patrzyłem, piosenka ucichła. Nie miałem do niej serca. Zamknąłem oczy.
– Co ty, do diabła, wyprawiasz, Dresdenie? – szepnąłem. – Jesteś trzymany
w zamknięciu jak przeklęte zwierzątko domowe. Jakby była twoją właścicielką.
– A nie jest? – rozległ się warczący głos malka.
Nie wspominałem o tym? Te stwory umieją mówić. Niezbyt dobrze wypowiadają
słowa, a nieludzkie brzmienie ich głosów sprawia, że dostaję gęsiej skórki, ale mówią.
Obróciłem się i uniosłem znów dłoń w obronnym geście, ale nie musiałem. Malk,
którego chyba nie widziałem wcześniej, siedział na podłodze mojego apartamentu,
tuż za drzwiami. Zbyt długi ogon owijał się wokół jego przednich łap i sięgał aż za
plecy. Był to wielki okaz tego gatunku – jakieś osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu
funtów żywej wagi i rozmiary młodej pumy. Futro miał czarne jak smoła, pomijając
białą plamkę na piersi.
Na temat malków wiedziałem z całą pewnością, że nie należy okazywać im
słabości. Nigdy.
– To mój apartament – powiedziałem. – Wynoś się.
Malk pochylił głowę.
– Nie mogę, panie Rycerzu. Mam rozkazy od samej królowej.
– Wynoś się, zanim sam cię wyniosę.
Wielki malk poruszył jedynie czubkiem ogona.
– Gdybyś nie był zaprzysiężonym sługą mojej królowej i gdybym nie miał
obowiązku okazywać ci uprzejmości, chciałbym, żebyś spróbował, śmiertelniku.
Spojrzałem na niego, mrużąc oczy.
Takie zachowanie nie pasowało do malka. Poza jednym osobnikiem wszystkie
znane mi malki były krwiożerczymi maszynkami do zabijania, zainteresowanymi
jedynie tym, co mogłyby rozszarpać i zjeść. Nie prowadziły uprzejmych rozmów. Nie
były też szczególnie odważne, zwłaszcza w pojedynkę. Malk mógł napaść na
człowieka w ciemnej uliczce, ale wtedy zaatakowany nie miał szansy zobaczyć go
wcześniej.
Ten... wyglądał, jakby miał ochotę zobaczyć, jak robię z siebie idiotę.
Ostrożnie sięgnąłem zmysłami i nagle poczułem niemal bezgłośne pulsowanie
aury malka. A niech to. Ten stwór miał moc. To znaczy mnóstwo mocy. Aury maga
zwykle nie dawało się wyczuć, o ile ktoś nie znajdował się na wyciągnięcie ręki od
niego, ale ja czułem go z drugiego końca pomieszczenia. Czymkolwiek była ta istota,
jedynie wyglądała jak jeden z porośniętych futrem, zabójczo nadpobudliwych
Strona 19
śmiertelnie niebezpiecznych maniaków. Zapanowałem nad swoimi odruchami.
– Kim jesteś?
Malk skinął mi głową.
– Wiernym sługą Królowej Powietrza i Ciemności. Najczęściej zwą mnie Sith.
– Ha. Gdzie twój czerwony miecz świetlny?
Sith zmrużył złociste oczy.
– Kiedy pierwszy z twojego rodzaju zaczynał gryzmolić wiedzę na kamieniu i w
glinie, moje imię było starożytne. Stąpaj ostrożnie wokół niego.
– Chciałem jedynie zmienić ton rozmowy odrobiną humoru, Sithy. Rozchmurz się.
Sith znów poruszył końcem ogona.
– Pocięcie twojego kręgosłupa na podstawki do piwa by mnie rozchmurzyło.
Mogę?
– Obawiam się, że odpowiedź brzmi „nie”. – Zamrugałem. – Zaczekaj. Jesteś... Kot
Sith. Ten Kot Sith?
Malk znów pochylił głowę.
– Jam jest.
Na wszystkie dzwony piekieł. Kot Sith był ważną postacią w folklorze elfów. Ta
istota nie była po prostu malkiem, lecz przeklętym władcą malków, ich
praprzodkiem, Optimusem Prime. Przed kilku laty zaatakowałem podobną
starożytną elfią istotę. Nie wyglądało to ładnie.
Kiedy Kot Sith zaproponował, że potnie mój kręgosłup na podstawki do piwa, nie
żartował. Jeśli choć trochę przypominał starożytnego fobofaga, mógł to zrobić.
– Rozumiem. Yyy. Co tu robisz?
– Jestem twoim ordynansem...
– Moim...
– Ordynansem. Adiutantem. – W jego głosie brzmiało lekkie warczenie.
– Ordynansem... – Zmarszczyłem czoło. – Chwileczkę. Pracujesz dla mnie?
– Wolę myśleć, że jest to kierowanie twoją niekompetencją. Będę odpowiadał na
twoje pytania. W czasie twojego pobytu w tym miejscu będę twoim przewodnikiem.
Dopilnuję, by twoje potrzeby zostały zaspokojone.
Założyłem ręce na piersi.
– I pracujesz dla mnie?
Ogon Sitha znów drgnął.
– Służę swojej królowej.
Aha. Wymijająca odpowiedź. Czegoś unikał.
Strona 20
– Masz odpowiadać na moje pytania, prawda?
– Tak.
– Czy Mab rozkazała, żebyś wypełniał moje polecenia?
Ogon zadrgał kilka razy. Sith patrzył na mnie i nic nie mówił.
Milczenie zwykle można uznać za potwierdzenie, ale ja nie mogłem się
powstrzymać.
– Przynieś mi colę.
Sith popatrzył na mnie. I zniknął.
Zamrugałem i rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie go nie było. Po upływie może
półtorej sekundy usłyszałem trzask i syk otwieranej puszki. Odwróciłem się
i zobaczyłem, że Kot Sith siedzi na jednej z toaletek. Obok niego stała otwarta puszka
coli.
– A niech mnie. Jak ty...? Przecież nawet nie masz kciuków.
Sith patrzył na mnie.
Podszedłem do toaletki i podniosłem puszkę. Sith przez cały czas śledził mnie
wzrokiem, jego mina była tajemnicza i z całą pewnością mało przyjazna.
Pociągnąłem łyk i skrzywiłem się.
– Ciepła?
– Nie powiedziałeś mi, że ma być zimna. Z radością wypełnię każde inne twoje
polecenie, panie Rycerzu, o ile nie będzie sprzeczne z rozkazami mojej królowej.
Tłumaczenie: „Nie chcę tu być. Nie lubię cię. Wydawaj mi polecenia, a zamienię
twoje życie w piekło”. Skinąłem malkowi głową.
– Przyjąłem do wiadomości. – Pociągnąłem łyk coli. Ciepła czy nie, wciąż była colą.
– Dlaczego smoking? Co to za okazja?
– Dziś wieczorem świętujemy narodziny.
– Przyjęcie urodzinowe, tak? Czyje?
Sith nic nie mówił przez kolejne kilkanaście sekund. Później podniósł się
i zeskoczył na podłogę, wylądował absolutnie bezgłośnie. Przepłynął obok mnie
w stronę drzwi.
– Nie możesz być przecież aż tak głupi. Chodź za mną.
Fryzurę wciąż miałem dość nieporządną. Zmoczyłem trochę włosy i zaczesałem je
do tyłu – na nic lepszego nie mogłem liczyć. Później ruszyłem za Sithem, moje
eleganckie skórzane półbuty błyszczały, a ich podeszwy stukały o kamienną
posadzkę.
– Kto będzie na tym przyjęciu? – spytałem Sitha, kiedy go dogoniłem.