Philippe Djan 37,20 rano 1 Na koniec dnia zapowiedzieli burzę, jednak niebo było wciąż błękitne, a wiatr ustał. Zajrzałem na chwilę do kuchni, sprawdzić, czy się nie przypala, ale gdzie tam, szło cudownie. Wyszedłem na werandę uzbrojony w zimne piwo i wystawiłem głowę wprost na słońce. Było dobrze, już tydzień opalałem się każdego ranka, mrużąc oczy ze szczęścia; już tydzień znałem Betty. Raz jeszcze podziękowałem niebu i z grymasem rozkoszy wyciągnąłem rękę po leżak. Rozłożyłem się wygodnie jak facet, który przed sobą ma wiele czasu, a w łapie piwo. Przez cały tydzień spałem wszystkiego gdzieś dwa- dzieścia godzin, Betty jeszcze mniej, bo ja wiem, może wcale, to przecież ona ciągle mnie tarmosiła, zawsze było coś lepszego do roboty. Ty, chyba mnie samej nie zostawisz, mówiła, ej, co ty kombinujesz, obudź się. Otwierałem oczy i uśmiechałem się. Zapalić, popieprzyć, opowiedzieć historyjkę: stara- łem się nie wypaść z rytmu. Chwała Bogu w ciągu dnia nie przemęczałem się. Jak dobrze poszło, kończyłem robotę około południa i potem miałem spokój. Tyle że musiałem być pod ręką do siódmej i stawić się jakby co. Przy dobrej pogodzie na ogół można było zastać mnie na leżaku, potrafiłem wylegiwać się godzinami. Myślałem sobie, że znalazłem właściwą równowagę między życiem a śmier- cią, myślałem, że znalazłem jedyną inteligentną rzecz, jaką można robić, jeśli człowiekowi zechce się pięć minut zastanowić i przyznać, że życie nie ma nam niczego nadzwyczajnego do zaoferowania, z wyjątkiem kilku rzeczy nie na sprzedaż. Otworzyłem piwo i pomyślałem o Betty. - Szlag by to trafił! Pan tu sobie siedzi... Wszędzie pana szukam! Podniosłem wzrok. To była ta kobietka spod trzeciego, włosy blond, czterdzieści kilo i piskliwy głosik. Przyklejone rzęsy latały jej w górę i w dół z powodu słońca. - No, a co się pani stało? - spytałem. - Rany boskie, nie chodzi o mnie, w łazience leje się woda! Niech mi ją pan natychmiast zakręci, ach, skąd się to bierze, nie rozumiem! Uniosłem się gwałtownie, ta historia bynajmniej mnie nie bawiła. Wystarczyło spojrzeć na nią przez chwilę, by pojąć, że dziewczyna jest stuknięta. Wiedziałem, że da mi popalić; szlafrok zwisał z jej wychudzonych ramion, byłem znokautowany przed walką. - Miałem właśnie coś zjeść - oznajmiłem. - Nie mogłaby pani poczekać z łaski swojej pięciu minut? - Co pan!! To prawdziwa katastrofa, wszędzie pełno wody. Niech pan leci biegiem... - No dobrze, ale co właściwie pani urwała? Skąd się leje? - No... wie pan... ten... to białe coś, z tego się leje. Rany boskie, wszędzie pływa papier! Przełknąłem łyk piwa, potrząsając głową. - A czy pani zdaje sobie sprawę, że właśnie siadałem do stołu? Może na kwadransik zamknie pani oczy, nie dałoby się? - Chyba pan zwariował! Ja nie żartuję, radzę przyjść natychmiast... - Dobrze, już dobrze, niech się pani nie denerwuje - powiedziałem. Wstałem, wszedłem do środka, zakręciłem gaz pod fasolką. Była już prawie ugotowana. Potem chwyciłem skrzynkę z narzędziami i ruszyłem za wariatką. W godzinę później byłem z powrotem, mokry od stóp do głów i półżywy z głodu. Pstryknąłem zapałką pod rondlem i pognałem pod prysznic. Więcej już o tamtej nie myślałem, czułem tylko, jak woda spływa mi po głowie, a pod nos podpełza zapach fasolki. Słońce zalewało cały domek, robiło się przyjemnie. Wiedziałem, że na dziś to już koniec z kłopotami, jeszcze mi się nie zdarzyło widzieć dwóch kibli zapchanych w jedno popołudnie; przez większość czasu nic się tu nie działo, było raczej spokojnie, bungalowy w połowie pozostawały puste. Usiadłem przed talerzem uśmiechając się, miałem przecież dokładny program dnia, papu, a potem kierunek weranda i poczekam do wieczora, będę czekał, aż przyjdzie, kołysząc biodrami, przyjdzie i usiądzie mi na kolanach. Właśnie podnosiłem pokrywkę z rondla, kiedy drzwi rozwarły się szeroko. To była Betty. Z uśmiechem odłożyłem widelec i wstałem. - Betty! - wykrzyknąłem. - Cholera, chyba pierwszy raz widzę cię za dnia. Ustawiła się jak do zdjęcia z ręką we włosach, a kręcone kosmyki spływały na wszystkie strony. - Ooooch... no i jak? - spytała. Usiadłem, niedbale zarzuciłem rękę na oparcie i przybrałem obojętną minę. - Taak, biodra są niezłe, nogi też, tak, pokaż się, a teraz się odwróć... Zrobiła półobrót, wstałem i przywarłem do jej pleców. Pogłaskałem piersi i pocałowałem ją w szyję. - Z tej strony jest już całkiem idealnie - wymruczałem. Skąd się tu wzięła o tej porze? - myślałem. Odsunąłem się i dostrzegłem dwie płócienne walizki na progu, lecz nic nie powiedziałem. - Jej, ale tu wspaniale pachnie. Pochyliła się nad stołem, by zajrzeć do garnka i wydała z siebie okrzyk: - O kurde... Ale numer! ~ ~ - Co się stało? - Jak rany, tam jest chili! Nie powiesz mi chyba, że miałeś zamiar sam jeden wtrąbić całe chili... Włożyła palec do środka, a ja w tym czasie wyjąłem z lodówki dwa piwa; myślałem o długich godzinach, które nas czekają, czułem się, jakbym połknął kulkę opium. - O Boże, naprawdę jest genialne. Ale w taki upał, chyba zwariowałeś... - Mogę jeść chili w każdą pogodę, choćby pot kapał mi w talerz; chili i ja jesteśmy jak dwa palce jednej dłoni. - Szczerze mówiąc, ja chyba też. A poza tym głodna jestem jak pies! Od chwili kiedy weszła, coś się tu zmieniło, niczego nie mogłem znaleźć, kręciłem się w kółko, szukając talerzy, uśmiechałem się, otwierałem szafy. Podeszła i uwiesiła mi się na szyi, ubóstwiałem to, mogłem wtedy wąchać jej włosy. - No i co, cieszysz się, że jestem? - spytała. - Pozwól mi się chwilę zastanowić. - Ale to łajdaki. Opowiem ci później. - Betty, czy coś nie tak...? - Nie, nic poważnego - odrzekła. - Nie na tyle, żeby miało nam wystygnąć chili. Pocałuj mnie... Po dwóch czy trzech łyżkach ostro przyprawionej fasoli zapomniałem o tej chmurce. Obecność Betty wprawiała mnie w euforię, a do tego śmiała się ona bez przerwy, chwaliła fasolkę, pieniła piwo, wyciągała rękę przez stół, by pogłaskać mnie po policzku. Nie wiedziałem jeszcze, że była zdolna przejść z prędkością światła z nastroju w nastrój. Kończyliśmy już jeść, trwało dobrą chwilę, zanim zmietliśmy te pyszności puszczając do siebie oko i żartując; właśnie na nią patrzyłem, wydawała mi się wspaniała i nagle zobaczyłem, jak w jednej chwili przemienia się w oczach, straszliwie zbladła i jej spojrzenie zrobiło się tak niewiarygodnie twarde, że straciłem oddech. - Mówiłam ci już - zaczęła z wolna - same łajdaki. Prędzej czy później w końcu musi się to stać i dziewczyna znowu ląduje na drodze z dwiema walizkami w ręku; znasz ten scenariusz? - Ale o co właściwie chodzi? - Jak to o co? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? właśnie ci tłumaczę coś, dlaczego nie słuchasz...?! Nie odpowiedziałem, ale chciałem dotknąć jej ramienia. Odsunęła się. - Zrozum mnie dobrze: nie jestem z facetem tylko po to, żeby mnie rżnął. - Aha - rzekłem. Przejechała ręką po włosach wzdychając i spojrzała przez okno. Na zewnątrz nic się nie działo, kilka domków skąpanych w świetle i droga, która przebijała się przez pola i w oddali ruszała do ataku na wzgórza. - Pomyśleć, że cały rok tkwiłam w tej budzie - mruknęła. Patrzyła w pustkę, ręce ścisnęła między nogami i przygarbiła ramiona, tak jakby nagle poczuła zmęczenie. Nigdy jeszcze takiej jej nie widziałem, widziałem jedynie, jak się uśmiecha i myślałem, że zawsze rozpiera ją energia. Zastanawiałem się, co się stało. - Cały rok - ciągnęła - w każdy boży dzień ten łajdak zezował na mnie, a jego baba darła się od rana do wieczora, aż nam uszy puchły. Zasuwałam okrągły rok, obsługiwałam watahy klientów, sprzątałam ze stołów, zamiatałam salę, i masz. Szef wsadza ci łapę między nogi i wszystko trzeba zacząć od zera. Ja i moje dwie walizki... i forsy na parę dni albo na pociąg. Długo kręciła głową, potem przeniosła wzrok na mnie i uśmiechnęła się; teraz mogłem ją poznać. - Ale wiesz, co najśmieszniejsze, nie mam nawet gdzie spać. Pozbiera- łam się raz-dwa, wszystkie dziewczyny oczy na mnie wytrzeszczyły. "Nie zostanę tu ani chwili dłużej!" - powiedziałam im. "Nie zniosę więcej widoku tej sprośnej gęby!!" Otworzyłem piwo o kant stołu. - No cóż, uważam, że miałaś rację - stwierdziłem. - Według mnie całkowitą rację. Jej zielone oczy przesłały mi błysk, czułem, jak wraca w nią życie, jak chwyta ją wpół i jak potrząsa nad stołem jej długimi włosami. - Bo wiesz, facet pewnie ubzdurał sobie, że należę do niego, znasz chyba takich... - Tak, tak, jasne, że znam. Zaufaj mi. - Wiesz co? myślę, że im wszystkim odbija w pewnym wieku. - Tak sądzisz? - Jasne, mówię ci. Posprzątaliśmy ze stołu, a potem wziąłem obydwie walizki i wniosłem je do środka. Zabrała się do zmywania; widziałem pryskającą przed nią wodę, przypominała mi dziwny kwiat o przezroczystych czułkach i sercu ze skaju w kolorze malwy; znałem niewiele dziewczyn, które mogłyby nosić mini w tym odcieniu i z taką nonszalancją. Rzuciłem walizki na łóżko. - Słuchaj - powiedziałem - koniec końców dobrze się stało. - Myślisz...? - No, na ogół nie wytrzymuję z ludźmi, ale cieszę się, że przyszłaś ze mną zamieszkać. Nazajutrz rano wstała pierwsza. Już tak dawno nie jadłem z nikim śniadania, wyleciało mi z pamięci, zapomniałem, jak to się robi. Wstałem i ubrałem się bez słowa. Przechodząc pocałowałem ją w szyję i usiadłem przed filiżanką. Smarowała masłem kromki szerokie jak narty wodne i tak wodziła przy tym oczami, że nie mogłem się powstrzymać od śmiechu; dzień zaczynał się naprawdę dobrze. - Spróbuję migiem odwalić robotę - skoczę na chwilę do miasta i wracam. Może chcesz pojechać ze mną? Powiodła wokół wzrokiem, potrząsając głową. - Nie, nie, mam wrażenie, że trzeba tu trochę posprzątać. Chyba by się przydało, co? Więc zostawiłem ją i poszedłem do garażu po furgonetkę. Zaparkowałem przed dyrekcją. Georges, z gazetą rozłożoną na brzuchu, przysypiał na krześle. Stanąłem za nim i chwyciłem worek z bielizną -- Ach, to ty? -- burknął. Chwycił drugi worek i poszedł za mną ziewając. Rzuciliśmy worki do budy i wróciliśmy po następne. - Znowu ją wczoraj widziałem - powiedział. Milczałem, pociągnąłem za worek. -- To ciebie chyba szukała, nie? Zbliżył się, włócząc nogami. Słońce waliło już w najlepsze. - Taka w krótkiej fioletowej spódniczce i z długimi czarnymi włosa- mi -- dodał. W tym momencie Betty wyszła z domku i podbiegła do nas. Patrzyliśmy, jak się zbliża. - Mówiłeś o kimś w tym rodzaju? - spytałem. - O jasny gwint, jasny gwint! - No właśnie. Tak, to mnie szukała. Potem przedstawiłem ich sobie i gdy stary odstawiał swoje ukłony, poszedłem po listę zakupów zawieszoną przy okienku. Włożyłem kartkę do kieszeni i wróciłem do samochodu, zapalając pierwszego papierosa. Betty siedziała po prawej, rozmawiała z Georgesem przez uchyloną szybę. Obszedłem samochód i usiadłem za kierownicą. - Rozmyśliłam się - oznajmiła. - Zdecydowałam się na spacer..... Objąłem ją i ruszyłem łagodnie, żeby przedłużyć przyjemność. Podała mi gumę do żucia, miętową. Papierki rzuciła na podłogę. Przez całą drogę tuliła się do mnie. Nie musiałem otwierać Y-ning by spostrzec, że jest zbyt pięknie. Oddaliśmy najpierw bieliznę, a potem poleciałem zanieść listę z zakupami do sklepu naprzeciw. Facet przyklejał właśnie nalepki, każdą w inną stronę. Wsunąłem mu kartkę do kieszeni. - Nie przeszkadzaj sobie - rzuciłem. - Wpadnę po to za chwilę. I nie zapomnij o flaszce... Zerwał się zbyt gwałtownie i wyrżnął łbem w półkę. I na co dzień wyglądał okropnie, a teraz do tego się krzywił. - Stanęło, że jedną flachę na dwa tygodnie. Nie umawialiśmy się na jedną tygodniowo. - Zgadza się, ale byłem zmuszony dobrać wspólnika. I moim obowiąz- kiem jest wziąć to pod uwagę. - Co to za pomysł? - Żaden pomysł i niczego to między nami nie zmieni. Nadal będę kupował u ciebie, jeśli wykażesz odrobinę inteligencji. - O Boże, jedna na tydzień to trochę przydużo! - Myślisz, że innym jest lekko? W tym momencie dostrzegł Betty, która czekała na mnie w wozie w ku- sym podkoszulku i z fantazyjnymi kolczykami, połyskującymi w słońcu. Przez dwie czy trzy sekundy obmacywał guza. - Nie, nie myślę - rzekł. - Ale myślę, że jest kilku skurwieli, którzy lepiej dają sobie radę od innych. Nie czułem wystarczającej przewagi, żeby o tym dyskutować. Zostawiłem go; sterczał pośród pułek, gdy wróciłem do samochodu. - Dobra, mamy jeszcze chwilkę. Masz ochotę na lody? - Jezus Maria, i to jaką! Staruszkę od lodów znałem dobrze. Byłem jednym z jej najlepszych klientów w kategorćć lodów z alkoholem. Często zostawiała butelkę na ladzie, a ja zabawiałem ją rozmową. Gdy weszliśmy, pomachałem do niej. Posadziłem Betty przy stoliku i poszedłem zamówić lody. - Sądzę, że zdecyduję się na dwa sorbety z brzoskwiniami - powie- działem. Poszedłem za ladę, żeby jej pomóc i kiedy zanurzyła rękę w dymiącej lodówce, wyciągnąłem dwa puchary o pojemności tak na oko litra. Otworzyłem szafkę w poszukiwaniu słoika z brzoskwiniami. - Ale pan dzisiaj rześki - stwierdziła - co, złociutki? Wyprostowałem się i spojrzałem na Betty, siedzącą w głębi z założonymi nogami i z papierosem w ustach. - I jak się pani podoba? - spytałem. - Trochę jakby wulgarna. Chwyciłem butelkę maraskino i polałem lody. - Tak ma być - odparłem. - To anioł, który zszedł wprost z nieba, nie widzi pani? W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się po bieliznę, a potem poszedłem odebrać zakupy; było już chyba południe i rzeczywiście zrobiło się teraz gorąco, warto było pośpieszyć się z powrotem. Od razu zauważyłem butelkę, położył ją na wierzchu, przed torbami i przyjął mnie bez uśmiechu, ledwo zwrócił na mnie uwagę. Chwyciłem zakupy i moją flaszkę. - Wkurzony jesteś? - spytałem. Nawet nie spojrzał. - Będziesz dzisiaj jedynym cieniem mojego dnia - powiedziałem. Załadowałem cały bajzel z tyłu i ruszyliśmy w kierunku motelu. Zaraz przy wyjeździe z miasta wściekle zawiał gorący wiatr i okolica zaczęła coraz bardziej przypominać pustynię z kilkoma nędznymi kępkami i rzadkimi zakątkami cienia, ale ja to lubiłem, lubiłem ten kolor ziemi, zawsze miałem skłonność do rozległych, pustych przestrzeni. Podnieśliśmy szyby. Docisnąłem do dechy, lecz jechaliśmy pod wiatr i grat ciągnął się dziewięćdziesiątką, trzeba było spokojnie znosić jego cierpienia. Po chwili Betty okręciła się bokiem, musiały ją grzać włosy, bo ciągle je odrzucała. - Ty, pomyśl, jak daleko moglibyśmy zajechać we dwójkę dobrym wozem i z tym całym żarciem z tyłu, nie? Dwadzieścia lat temu zapaliłbym się do pomysłu, teraz musiałem zrobić wysiłek, żeby nie ziewnąć. - Ale byśmy sobie strzelili wycieczkę - rzuciłem. - A jak... i moglibyśmy wynieść się z tego zadupia! Zapaliłem papierosa i skrzyżowałem dłonie na kierownicy. - To śmieszne, ale w pewnym sensie krajobraz tutaj nie wydaje mi się taki wstrętny... Wybuchnęła śmiechem, odrzucając'głowę do tyłu. - A niech mnie... Ty to jeszcze nazywasz krajobrazem? Słychać było, jak ziarnka piasku stukają o karoserię, porywy wiatru znosiły samochód, na zewnątrz wszystko się dosłownie paliło. Zacząłem się śmiać razem z nią. Wieczorem wiatr ustał jak nożem uciął i powietrze stało się bardzo ciężkie. Wyszliśmy z butelką na werandę, oczekując, że noc przyniesie trochę ulgi, patrzyliśmy, jak pojawiają się gwiazdy, lecz nie czuliśmy najmniejszej zmiany, żadnego podmuchu powietrza i, szczerze mówiąc, to mi też nie przeszkadzało. Jedyną dobrą obroną była całkowita nieruchomość, a ja przeszedłem już niezły trening. W ciągu pięciu lat miałem wystarczająco dużo czasu, aby się tego dopracować i umiałem znosić wielkie upały, ale kiedy w okolicy pojawia się dziewczyna, to już inna historia, nie można wtedy robić za trupa. Po kilku szklaneczkach postanowiliśmy zmieścić się we dwójkę na jednym leżaku. Pot się z nas lał w ciemności, lecz bawiliśmy się jakby nigdy nic; na początku to tak zawsze, jest się gotowym znieść wszystko. Trwaliśmy przez dłuższą chwilę bez ruchu, sącząc powietrze jak z naparstka. Potem zaczęła się kręcić i dolałem jej do szklanki na uspokojenie. Wydała przeciągłe westchnienie, zdolne wyrwać drzewo z korzeniami. - Ciekawe, czy uda mi się wstać - wydusiła. -- Porzuć ten pomysł, nie wygłupiaj się. Nie ma nic tak ważnego... - Chyba chce mi się siusiu - przerwała. Wsunąłem jej rękę za majtki i pogłaskałem pośladki. Były cudowne, strumyczek potu spływał tam z góry, a skórę miała gładką niczym buzia dziecka z reklamy Cadum. Nie chciałem o niczym myśleć, przycisnąłem ją do siebie. - Boże jedyny! - krzyknęła -- nie naciskaj mi na pęcherz! Mimo to usiadła okrakiem na moich nogach i w dziwny sposób, kurczowo, schwyciła mnie za podkoszulek. - Chcę ci powiedzieć... jak bardzo się cieszę, że jestem z tobą. Chciałabym, żebyśmy byli razem, jeśli się da... Powiedziała to zupełnie normalnym głosem, tak jakby rzucała mimocho- dem uwagę o kolorze butów lub pękającej farbie na suficie. Wysiliłem się na lekki ton: - No cóż... wydaje mi się to do załatwienia, to całkiem możliwe. Nie mam przecież żony, dzieci, nie mam skomplikowanego życia, mam chatę i niemęczącą robotę. Myślę, że w gruncie rzeczy jestem dobrą partią. Przylgnęła do mnie mocniej i po chwili byliśmy mokrzy od stóp do głów. Mimo temperatury nie było to nieprzyjemne. Ugryzła mnie w ucho, pomrukując. - Ufam ci - wymamrotała. - Jesteśmy jeszcze młodzi oboje, wyjdzie- my z tego. Nie zrozumiałem, co chciała powiedzieć. Całowaliśmy się długo. Gdyby człowiek usiłował zrozumieć, co się dzieje w głowie dziewczyny, do niczego by nie doszedł. A ja nie chciałem koniecznie wyjaśnień, chciałem jedynie nadal ją całować w ciemności i głaskać pośladki tak długo, jak wytrzyma jej pęcherz. 2 Przez dobre kilka dni pływaliśmy w kolorowym śnie. Nie odstępowaliśmy od siebie na krok i życie wydawało się zadziwiająco proste. Miałem trochę kłopotów z jednym zlewem, z kuchenką gazową, z rozwaloną spłuczką, ale w sumie nic takiego, a Betty pomagała mi zbierać suche gałęzie, papiery i opróżniać kosze na śmiecie, które stały przy alejkach. W popołudnia obijaliśmy się na werandzie, kręcąc gałkami radia i rozmawiając o niczym, chyba że w planie było łóżko, albo braliśmy się za jakąś skomplikowaną potrawę, którą wypatrzyliśmy dzień wcześniej w książce kucharskiej. Rozkładałem w cieniu leżak, a ona kładła się na macie w pełnym słońcu. Kiedy widziałem, że ktoś się zbliża, rzucałem jej ręcznik, a jak gość znikał, zabierałem go i wracałem na leżak po to, by na nią patrzeć. Zauważyłem, że starczało mi głupie dziesięć sekund, żeby nie myśleć już o niczym. To było właśnie to. Któregoś dnia zeskoczyła z wagi krzycząc: - O cholera...! Niemożliwe! - Co jest, Betty? - Chryste! Znowu kilo utyłam... Czułam to! - Daj spokój. Przysięgam, że nic nie widać. Nie odpowiedziała i całe to zdarzenie zupełnie mi wyleciało z głowy. Ale w południe przyszło mi usiąść przed talerzem, na którym był eden pomidor, przecięty na pół. Jeden pomidorek i nic więcej. Nie czyniąc uwag, wycelowa- łem w niego widelcem i podjąłem rozmowę jakby nigdy nic. Odchodząc od stołu byłem w formie, nie czułem się przygnieciony do podłogi tysiącami kalorćć i pościel zatańczyła pod nami; zafundowaliśmy sobie jeden z naszych najlepszych seansów, podczas gdy na zewnątrz wibrowało słońce, waląc świerszcze po pancerzach. Nieco później wstałem i skierowałem się prosto ku lodówce. Czasami życie potrafi dać ci chwile absolutnej doskonałości i otoczyć cię niebiańskim pyłem. Miałem wrażenie, że.świszcze mi w uszach, tak jakbym osiągnął stan wyższej świadomości. Uśmiechnąłem się do jajek. Wyjąłem trzy i złożyłem je w ofierze misce. - Ty, co ty tam wyprawiasz? - spytała Betty. Zacząłem szukać mąki. - Jeszcze ci nie mówiłem, ale raz w życiu naprawdę zdarzyło mi się robić szmal, sprzedawałem wtedy naleśniki. Postawiłem budkę nad brzegiem morza, a faceci stali w ogonku z banknotami w rękach. Mówię ci, wszyscy, ilu ich tam było. No, ale ja robiłem najcudowniejsze naleśniki w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów i oni o tym wiedzieli. Słowo daję, zobaczysz, że nie bujam. - Och, proszę cię, ja ich nawet nie tknę... - Eee... chyba żartujesz? Nie pozwolisz przecież, żebym jadł sam, nie zrobisz mi tego... - Nie, nie mam ochoty, proszę cię... Nie będę jadła. Od razu zrozumiałem, że nie ma co nalegać, wiedziałem, że to mur nie do przebycia. Patrzyłem, jak jajko za jajkiem ześlizguje się z miski i ścieka powoli do zlewu, a mój żołądek terkotał. Jednak opanowałem się i umyłem miskę bez dyskusji. Betty paliła papierosa i spoglądała w sufit. Resztę popołudnia spędziłem na werandzie, majstrując przy silniku od pralki, a potem, gdy zapadł zmierzch i widziałem, że nic się nie dzieje, że ciągle siedzi z nosem w książce, wstałem i poszedłem zagotować wodę. Wrzuciłem szczyptę gruboziarnistej soli, rozbebeszyłem opakowanie spa- ghetti i wróciłem na werandę. Przykucnąłem obok niej. - Betty, dzieje się coś złego? - Skądże - odparła. - Wszystko dobrze. Podniosłem się, skrzyżowałem dłonie za głową i powiodłem wzrokiem wzdłuż horyzontu. Zastanawiałem się, co za świństwo mogło wkraść się w tryby. Podszedłem do niej ponownie, ukląkłem i zaniepokojonym palcem musnąłem jej policzek. - Przecież widzę po minie, że coś nie tak. Spojrzała na mnie z tą samą zawziętością, która wstrząsnęła mną kilka dni wcześniej. Uniosła się na łokciu. - Czy znasz dużo dziewczyn, które lądują bez pracy i bez grosza w pipidówie z psychicznie niedorozwiniętymi i jeszcze się uśmiechają, dużo znasz takich, co? - A co by, do cholery, zmieniło, gdybyś miała robotę i trochę forsy w banku? Po co się przejmujesz czymś takim? - Nie tylko o to chodzi, najgorsze jest to, że robię się tłusta. Sama siebie rujnuję w tej dziurze! - Ale co ty wygadujesz? Co tu jest znowu takiego strasznego? Nie widzisz, że tak naprawdę wszędzie jest tak samo, nie wiesz, że tylko pejzaż się zmienia? - No i co? Lepsze to niż nic! Rzuciłem okiem na różowe niebo, kiwając głową i Powoli się podniosłem. - Słuchaj - powiedziałem - nie miałabyś ochoty skoczyć do miasta? przekąsimy coś, a potem pójdziemy do kina... Uśmiech na jej twarzy rozbłysnął jak bomba nuklearna, poczułem uderzające ciepło. - Cudownie! Nie ma nic lepszego na zmianę nastroju niż mały wypad. Daj mi tylko chwilę na założenie spódnicy! Poleciała do środka. - Tylko spódnicy? - zapytałem. - Zastanawiam się czasami, czy ty w ogóle myślisz o czymś innym. Poszedłem do kuchni i wyłączyłem gaz pod garnkiem. Betty poprawiała włosy przed lustrem. Mrugnęła do mnie. Miałem poczucie, że wyszedłem z tego tanim kosztem. Pojechaliśmy samochodem Betty, czerwonym garbusem, który spalał głównie olej silnikowy; zaparkowaliśmy w centrum jednym kołem na chodniku. Ledwo usadowiliśmy się na ławce w pizzerćć, gdy do sali weszła jakaś blondynka i Betty podskoczyła na siedzeniu. - Hej! To przecież Sonia! HEJ, SONIA... HEJ, TUTAJ!! Blondynka podeszła do naszego stolika, ciągnął się za nią jakiś gość, który próbował utrzymać równowagę. Dziewczyny uściskały się, a facet zwalił się naprzeciwko mnie. Wyglądały na bardzo szczęśliwe ze spotkania, trzymały się wciąż za ręce. Następnie przedstawiły nas sobie, tamten zamruczał coś niewyraźnie, a ja zanurzyłem nos w,kartę. - O rany, niech na ciebie spojrzę... Wyglądasz super! - oświadczyła Betty. - Ty też, kochana... Nie wiesz, jak bardzo się cieszę! - Pizza dla wszystkich? - spyt"łem. Kiedy pojawiła się kelnerka, facet jakby się trochę ocknął. Chwycił dziewczynę za ramię i wsunął jej do ręki banknot. - Ile czasu potrzebuje pani, żeby na tym stoliku stanął szampan?- spytał. Kelnerka spojrzała na banknot bez zmrużenia oka. - Poniżej pięciu sekund - rzekła. - W porządku. Sonia rzuciła się na niego i ugryzła go w usta. - Ach, koteczku, jesteś naprawdę cudowny! - powiedziała. Po kilku butelkach podzielałem całkowicie jej zdanie. Facet właśnie opowiadał mi,`jak zbił fortunę spekulując kawą, kiedy ceny mknęły w górę jak strzała. - Telefon dzwonił co minutę i szmal spadał ze wszystkich stron naraz. Rozumiesz, trzeba było grać ostro, wytrzymać do ostatniej chwili i wszystko piorunem odsprzedać. W jednej sekundzie mogłeś podwoić zysk albo pójść na samo dno. Słuchałem uważnie, tego rodzaju opowieści fascynowały mnie. Samo mówienie o pieniądzach otrzeźwiało go. Chwilami tylko czkał zbyt donośnie. Ssałem mocne cygaro, którym mnie poczęstował i dolewałem do szklanek. Dziewczyny miały błyszczące oczy. - Coś ci powiem - ciągnął. - Znasz ten film, jak faceci mają wyskoczyć w ostatnim momencie z samochodu, który pędzi w kierunku przepaści? Wyobrażasz sobie, co chłopcy musieli wtedy czuć? - Nie bardzo. - No, a ze mną tak było, tyle że pomnóż to przez sto! - Wyskoczyłeś w odpowiedniej chwili? - spytałem. - Mowa, pewnie że w odpowiedniej chwili. A potem padłem i spałem trzy dni. Sonia pogłaskała go po włosach i przytuliła się. - A za dwa dni lecimy samolotem na wyspy - zagruchała. - To mój zaręczynowy prezent! Och, koteczku, może to wyda ci się głupie, ale już na samą myśl wariuję z radości! Sonia przypominała rozczochranego ptaka ze zmysłowymi ustami, śmiała się właściwie cały czas. To podtrzymywało dobry nastrój. Butelki defilowały przed nami, Betty oparła się o mnie i przez chwilę jej głowa pozostała na moim ramieniu, podczas gdy ja ostro pociągałem mojego davidoffa. Pod koniec nie słuchałem już nikogo, słyszałem jedynie daleki pomruk, wszystko wydawało mi się odległe, świat był absurdalnie prosty, i uśmiecha- łem się. Nie czekałem na nic. Byłem tak urżnięty, że zacząłem śmiać się do siebie. Gdy wybiła pierwsza, facet bez uprzedzenia przechylił się nagle do przodu i talerz rozpadł się pod nim na pół. Był już na nas czas. Sonia zapłaciła rachunek, wyciągając pieniądze z kieszeni jego marynarki, po czym wyczołgaliśmy się na zewnątrz. W tym stanie nie szło nam łatwo, ale na powietrzu gość odzyskał nieco sił i starał się nam pomóc. Mimo to musieliśmy zatrzymywać się pod każdą latarnią, by odsapnąć. Było nam gorąco. Facet chwiał się na nogach i kiedy łapaliśmy powietrze, Sonia stawała przed nim, och, mój biedny koteczku, mówiła, mój mały, biedny koteczku. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zaparkowali z drugiej strony miasta. Wreszcie otworzyła drzwiczki lśniącej limuzyny z pięciometrową mas- ką i udało nam się wepchnąć koteczka do środka. Sonia uściskała nas w pośpiechu, pilno jej było wracać do domu, żeby położyć mu coś na głowę. Pokiwawszy im patrzyliśmy, jak maszyna odjeżdża i zanurza się w ciemności niczym potwór z Loch Ness. Po chwili dotarliśmy do garbusa. Zachciało mi się prowadzić. Ale bym pojechał, gdybym miał coś tak zrywnego, z rzędem reflektorów o długim zasięgu! Rozwijałbym się jak kwiat, powoli, aż do dwustu na godzinę! Miałem OCHOTĘ prowadzić. - Jesteś pewien, że dasz radę? - spytała Betty. Żartujesz, mam nadzieję. Co za problem? Przejechałem przez miasto bez najmniejszego kłopotu. Było dosyć pusto, taka jazda to chleb z masłem, tylko chwilami miałem wrażenie, że motor się podniecał i volkswagen rzucał się do przodu skokami. Noc była ciemna. Łwiatła rozjaśniały drogę zaledwie na parę metrów przed wozem; poza bladawym, tańczącym błyskiem szybkościomierza nic nie było widać. - Ale mgła, co`.' - powiedziałem. Jaka mgła`? O czym ty mówisz? - Przypomnij mi o ustawieniu świateł. To dla mnie betka. Jechałem wzdłuż białej linćć, trzymałem się jej przednim lewym kołem. Po chwili coś mnie zaintrygowało. Dobrze znałem tę drogę, nie było na niej żadnych zakrętów, najmniejszych łuków, a tymczasem niezauważalnie, powoli ta cholerna biała linia zaczęła przenosić się na prawo, wyginać w niezrozumiały sposób. Ze zdziwienia coraz szerzej otwierałem oczy. W chwili kiedy wyleciałem z szosy, Betty krzyknęła. Grat zarył nosem w płytki rów i porządnie nami wstrząsnęło. Chciałem zgasić silnik, ale włączyłem wycieraczki. Betty otworzyła drzwi z wściekłością, nic nie mówiąc. Zastanawiałem się, co też właściwie zrobiłem i w ogóle co się tak naprawdę wydarzyło. Wyszedłem za nią. Z wgniecionymi błotnikami garbus wyglądał jak duże, głupie zwierzę, które za chwilę skona. = Zaatakowali nas Marsjanie -= zażartowałem. Nie zdążyłem się jeszcze odwrócić, a już pędziła po szosie na swych wysokich jak tyczki obcasach. Pogalopowałem za nią. - Boże mój! Nie przejmuj się tak wozem - rzekłem. Szła szybko, patrząc wprost przed siebie, tak jakby odbijała się niczym sprężyna; nijak nie mogłem się z nią zrównać. - Mam głęboko gdzieś tę kupę złomu! Nie o to chodzi... - Nic znowu takiego... mamy zaledwie kilometr do przejścia. Dobrze nam zrobi. - Nie w tym rzecz, wciąż myślę o Sonćć. Wiesz, kim jest Sonia? - Masz na myśli tę twoją znajomą? - Dokładnie... I co, nie sądzisz, że ma fart ta moja znajoma, nie uważasz, że ma prawo SIĘ UŁMIECHAĆ?! - Do cholery, Betty, nie zaczynajmy od nowa. - Słuchaj -ciągnęła. - Byłyśmy z Sonią kelnerkami w jednym lokalu, zanim jeszcze tu przyjechałam. Miałyśmy tę samą robotę, sprzątałyśmy, podawałyśmy, zamiatałyśmy, a wieczorem spotykałyśmy się na górze u siebie i opowiadałyśmy sobie, jakie będzie nasze życie, kiedy damy stąd nura. No i przed chwilą miałam okazję się przekonać, jaki kawał drogi zrobiła od tego czasu; według mnie fajnie się urządziła, znalazła sobie piękne miejsce do opalania. W oddali widać było Łwiatła motelu. To nie był koniec kłopotów, podejście robiło się śliskie. - No co, nie mam racji? - nalegała. Mówiłem sobie: idź dalej, nie przejmuj się tym, co wygaduje, to do niczego nie prowadzi, za sekundę już nie będzie nawet pamiętała. - Powiedz, dlaczego tkwię wciąż w tym samym punkcie, powiedz mi, co ja takiego złego zrobiłam, że nie dają mi wspiąć się wyżej... Zatrzymałem się, by zapalić papierosa i Betty przystanęła. Jej oczy przenikały mnie na wskroś. Zrobiłem minę psa, który podkulił ogon. - To nie jest to miejsce, gdzie moglibyśmy coś wygrać. Patrzyłem ponad jej ramieniem. Dyszała. - Czy ja wiem - mruknąłem. - Co to znaczy, czy ja wiem? Co ty mi tu trujesz? - Chryste, to znaczy, że nie wiem! Żeby z tym skończyć, odszedłem parę kroków na pobocze i zacząłem sikać. Odwróciłem się do niej plecami. Zdawało mi się, że zamknąłem jej usta. Poczęstowałem noc chmurką niebieskiego dymu, myśląc, że życie z kobietą siłą rzeczy ma swoje niedogodności, ale koniec końców szala przechyla się na jego stronę. Uważałem, że jak dotąd nie płacę zbyt drogo za to, co przecież od niej biorę. Czułem, jak wściekle wrze za moimi plecami, zapomniałem, ile to już czasu nie czułem tak bardzo kogoś przy sobie, chyba całą wieczność. Zapiąłem się pełen świeżych sił. Wiesz teraz, co to znaczy zafundować sobie taką żywiołową dziewczynę, pomyślałem; nie unikniesz tych krótkich przypływów gorączki, nie uda ci się im wymknąć. Alkohol rozgrzewał mi żyły, okręciłem się na pięcie i zwróciłem ku niej. - Nie mam już więcej ochoty na tę dyskusję - wypaliłem. - Nie jestem w stanie... bądź tak miła... Spojrzała w czarne niebo wzdychając: - Ja nie mogę, czy ty nie widzisz, że życie ucieka nam przed nosem, czy nigdy nie trafia cię szlag`? - Słuchaj... od kiedy jestem z tobą, nie mam wrażenia, żeby życie uciekało mi przed nosem. Jeśli chcesz wiedzieć, wydaje mi się nawet, że dostałem więcej niż swoją porcję... - Do jasnej cholery!! Nie o tym mówię! Chcę, żebyśmy we dwoje spróbowali wyleźć z tego. Szczęście wyznaczyło nam gdzieś spotkanie, nie wolno tylko go przegapić. - Grubo się mylisz. - Rany boskie, myślałby kto, że na tej nędznej pustyni znalazłeś raj. Słuchaj, a może ty jesteś trochę tego...? Postanowiłem nie odpowiadać. Chciałem ku niej podejść, ale potknąłem się głupio o korzeń i zwaliłem jak długi na ziemię, rozkrwawiając sobie policzek. Nie przejęła się bynajmniej tym szczegółem. Nadal nawijała o gorączce życia model 1980, podczas gdy ja skręcałem się w kurzu. - No, bo zobacz, jak Sonia wyszła z tego dołka. Teraz to dopiero naprawdę skosztuje życia... Czy możesz sobie wyobrazić, co by było, gdybyśmy tak we dwójkę dali gazu? - Betty, na miłość boską! - Nie rozumiem,jak ty to robisz, że nie dusisz się tutaj. Nie ma czego się spodziewać po takim miejscu!! - Podejdź tu, psiakrew! Może byś mi pomogła, co?! Jednak widziałem dobrze, że mnie nie słucha. Nie ruszyła się na pół kroku. Oddychała szybko,jej oczy błyszczały, teraz już na dobre zapuściła się w tę historię. - Jest piękny ranek i płyniesz na wyspy... Widzisz to? Widzisz, jak wsiadasz któregoś dnia na statek do Raju`. - Chodźmy spać - powiedziałem. Utkwiła we ~nnie badawcze spojrzenie. - Trzeba zrobić tylko jedno, ruszyć się trochę. Wystarczy chcieć. - Ale czego ty właściwie się spodziewasz? Co ci się ubzdurało? - Boże jedyny, czy możesz sobie choć trochę wyobrazić życie na wyspach? Ta wizja rozpaliła jej mózg. Wydała krótki, nerwowy śmiech i poszła nie czekając na mnie, żonglując swoimi słodkimi obrazkami. Udało mi się podnieść na kolana. - AGÓWNO!-wrzasnąłem.-NIE ROZŁMIESZAJ MNIE TYMI SWOIMI WYSPAMI!!! 3 Przez następne dni nie wracaliśmy do tego. Mieliśmy roboty aż po uszy, jeszcze nigdy nie zwaliło mi się tyle naraz. Ten cholerny cyklon nie spudłował, powyrywał, co się dało, nie liczyliśmy już nawet szyb porozbijanych w drobny mak i wszystkich świństw walających się po alejkach. W obliczu klęski popatrzyliśmy sobie z Georgesem w oczy, stary drapał się w potylicę krzywiąc się. Betty to raczej śmieszyło. Przez całe dnie biegałem z jednego bungalowu do drugiego z ołówkiem zatkniętym za ucho, taszcząc skrzynkę z narzędziami. Betty jeździła w kółko do miasta po gwoździe, po słoiki szpachlówki, po deski i krem do opalania, bo większość czasu spędzałem na zewnątrz, uwieszony na drabinie albo skulony na dachu. Niebo było przejrzyście błękitne od rana do wieczora, bezbłędnie wymiecione i długimi godzinami tkwiłem w pełnym słońcu z opakowaniem gwoździ w zębach, naprawiając pogruchotane domki. W tych sprawach Georges był denatem, praca z nim stawała się niebezpieczna, wypadał mu z dłoni młotek albo pakował ci w palec piłę, gdy przybijałeś deskę; miałem go ze sobą jeden dzień, a potem poprosiłem, żeby zajął się wyłącznie alejkami i więcej się nie zbliżał do mojej drabiny, w przeciwnym razie spuszczę mu na łeb skrzynię z narzędziami. Miejsce zaczynało z wolna odzyskiwać ludzki wygląd, a ja wracałem wieczorem wypluty. Z anten telewizyjnych zrobiły się zwoje drutu, miałem kłopoty z ich ponownym umocowaniem, z wyprostowaniem kabli, ale nie chciałem, żeby Betty właziła na dach, nie chciałem, żeby coś złego jej się przytrafiło. Od czasu do czasu widziałem, jak wspina się na górę z zimnym piwem, byłem zupełnie oszołomiony przez upał, widziałem błyski jej włosów i schylałem się, by ją cmoknąć i odebrać butelkę. Pomagało mi to wytrzymać jakoś do wieczora. Zbierałem narzędzia i wracałem na kolację, człapałem do naszego bungalowu odprowadzany pieszczotą zachodzącego słońca i zasta- wałem ją na werandzie; leżała i wachlowała się. Gdy się zbliżałem, stawiała mi wciąż to samo pytanie: - Wszystko w porządku? Nie za bardzo zmęczony? - Tak w miarę... Podnosiła się i szła za mną do środka. Wchodziłem prosto pod prysznic, a ona się brała za kolację. Byłem naprawdę wykończony, i może trochę przesadzałem, chciałem, żeby zajmowała się tylko mną. Ze zmęczenia miałem mnóstwo dziwacznych pomysłów, mogłaby mnie na przykład przewijać jak dziecko albo zasypywać talkiem tyłek czy coś w tym rodzaju, albo kłaść na swoim brzuchu i podawać piersi do ssania; wydawało mi się to bardzo podniecające. Zamykałem oczy, kiedy stawała za mną, by rozmasować mi kark i ramiona, mój malutki, kochany cykloniku, myślałem, och, kochany, malutki cyklonie... Jedliśmy kolację i raz-dwa sprzątaliśmy ze stołu. Wszystko było wy- mierzone jak w zapisie nutowym. Zapalałem papierosa i wychodziłem na werandę, a ona zmywała parę talerzy. Szedłem wprost na leżak i ciężko się na niego zwalałem. Słyszałem, jak przy zmywaniu pogwizduje lub coś nuci, i niejeden raz czułem się szczęśliwy, przeżywałem chwile spokoju tak błogiego, że zasypiałem wciąż z głupawym uśmiechem w kącikach ust. Papieros spadał mi na pierś i budziłem się z wrzaskiem. - Oho, znowu zasnąłeś! - mówiła. - Cooo?! Pojawiała się obok i obejmując mnie w pasie, prowadziła do łóżka. Popychała mnie na materac i zaczynała rozbierać. Niestety, już po dziesięciu sekundach zdawałem sobie sprawę, że nie nadaję się do zabawy, nie byłem nawet w stanie otworzyć oczu, rzeczywiście padałem na twarz. Trzeba było znaleźć nową formułę. Dawaliśmy sobie rano. Był tylko jeden mały kłopot: musiałem przed tym wstać, by pójść się odlać, ona też, czar trochę pryskał, ale w żartach, nieco durnawych, jakoś to naprawialiśmy i szybko wracaliśmy do sedna sprawy. Betty wykazywała rano olśniewającą formę; zastanawiałem się, czy nie odstawiała numerów, które dojrzewały całą noc; chciała próbować dosyć dziwacznych pozycji, przykładała się do tego gorączkowo, tak że chwilami aż mnie zatykało, byłem zachwycony. Brałem się potem w transie za robotę, właziłem na miękkich nogach na kolejny dach, by ustawić jeszcze jedną antenę. Któregoś ranka obudziłem się wcześniej niż Betty. Słońce wpadało do pokoju ze wszystkich stron i uniosłem się na łokciu. Na krześle tuż przy łóżku siedział jakiś facet. Ten facet był właścicielem motelu i patrzył na nas uważnie. A raczej patrzył na Betty. Minęło parę sekund, zanim pojąłem, co się dzieje i dostrzegłem, że zrzuciliśmy pościel i że Betty miała rozchylone nogi. Gość był tłusty, oślizły, ocierał się chustką, a jego ręce pokrywały pierścienie; doprawdy widok takiego faceta wczesnym rankiem może cię zemdlić. Zerwałem się i przykryłem Betty prześcieradłem. Ubrałem się, nie mogąc nic z siebie wydusić i główkując, czego też chciał. Patrzył na mnie z uśmiechem, bez słowa, jak kot, który właśnie natknął się na mysz. W tej samej chwili Betty się obudziła i gwałtownie uniosła, tnąc powietrze piersiami. Odgarnęła włosy, opadające jej na czoło. - O żesz ty...! Co to za jeden? - krzyknęła. Kiwnął jej lekko głową i wstał. - Dobre sobie!! Niech się pan nie krępuje! - dodała. Wyciągnąłem go na zewnątrz, żeby uniknąć komplikacji. Zamknąłem za nami drzwi. Wyszedłem parę kroków na słońce, odkaszlnąłem kilka razy. Trzymał marynarkę na ręku, na koszuli rozkwitały mu wielkie aureole potu. Nie byłem w stanie myśleć poprawnie, czułem się nie najlepiej. Normalnie o tej porze powinienem spokojnie sobie spółkować. Włożył chustkę za kołnierz koszuli i spojrzał na mnie z grymasem. - Powiedz no pan - rzekł - czy to za sprawą tej młodej kobiety można pana zastać w łóżku jeszcze o dziesiątej rano. - Zanurzyłem ręce w kieszenie, gapiąc się na ziemię; wyglądałem w ten sposób na zakłopotane- go, ale nie musiałem patrzeć na jego gębę. - Ależ skąd - odparłem. - To nie ma nic do rzeczy. - Niedobrze by było... byłoby bardzo niedobrze, gdyby z jej powodu zapomniał pan, po co pan tutaj jest, dlaczego panu płacę i daję mieszkanie, rozumie pan? - Tak, oczywiście, ale... - Wie pan-przerwał mi-wystarczy jedno ogłoszenie i nazajutrz zleci się tu setka chłopaczków, którzy przepychać się będą do wejścia i prosić mnie o pańską posadę. Nie chciałbym być wobec pana nielojalny, ponieważ jest pan tu już od dawna i w zasadzie nigdy nie miałem powodów do narzekania, ale to wszystko mi się nie podoba. Nie wydaje mi się, żeby mógł pan gościć u siebie tego rodzaju panie i odpowiedzialnie wykonywać pracę, rozumie pan, co mam na myśli? - Czy rozmawiał pan z Georgesem? - spytałem. Kiwnął głową. Facet był odpychający i wiedział o tym. Posługiwał się swym wyglądem niby bronią. - No właśnie - ciągnąłem - musiał więc panu powiedzieć, że bardzo nam pomogła. Przysięgam panu, że bez niej nie zajechalibyśmy daleko. Gdyby pan widział szkody po tym cholernym cyklonie... mało co się ostało i ona wzięła na siebie sprawunki, kiedy ja i Georges próbowaliś- my szybko to jakoś sklecić do kupy. Kitowała okna, zbierała suche gałęzie, wszędzie jej było pełno, ona... nie pozwalała sobie na chwilę wytchnienia... ona... - Ja nie twierdzę, że... - I jeszcze jedno, proszę pana, nigdy nie zażądała, żeby jej płacić. Georges może panu powiedzieć, jak wiele czasu oszczędziliśmy dzięki niej. - Krótko mówiąc, pan by chciał, żebym przymknął na to oczy, czy tak? - Proszę posłuchać... wstałem dzisiaj być może zbyt późno, ale teraz robię dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Mieliśmy do odwalenia straszliwy kawał roboty, niech pan tylko się rozejrzy. Zazwyczaj wstaję o świcie, nie wiem, co mi się stało. Nie wydaje mi się, żeby to się mogło powtórzyć. Topił się w słońcu i nad czymś dumał, wykrzywiając gębę na wszystkie strony. Powiódł wzrokiem wokół siebie. - Trzeba by przejechać pędzlem po tych barakach-powiedział. -Nie wiadomo już, co to jest... - Tak, to by im nie zaszkodziło. A poza tym przyciągałyby oko z drogi. Podzieliłem się już z Georgesem tą uwagą. - Łwietnie, można by więc to jakoś załatwić... Mógłby się pan za to wziąć z pańską przyjaciółką. Robota wydawała się tak bezkresna, że zbladłem. - Ach, pan żartuje... - powiedziałem. - To praca dla całego przedsiębiorstwa, pan sobie chyba zdaje sprawę... Nigdy byśmy nie skoń- czyli! - We dwójkę tworzycie już małe przedsiębiorstwo - zachichotał. Przygryzłem wargi. Facet miał nas rzeczywiście w garści i niełatwo było to przełknąć. Dlaczego takie rzeczy muszą się zdarzać? Jak to się dzieje, że człowiek wpada w takie sytuacje? Nie zacząłem jeszcze dnia, a już się czułem zmęczony. - No dobrze, ale chciałbym się dowiedzieć, ile ona za to dostanie- westchnąłem. Rozciągnął twarz w uśmiechu. Położył swe paluchy o kształcie serdelków na moim ramieniu. - Panie, ale dowcipniś z pana. Przed chwilą prosił mnie pan, żebym zapomniał o dziewczynie, tak czy nie? a jak ja mogę zapomnieć, jeśli mam jej płacić, przecież to nie ma sensu! W rzeczy samej był jedną z tych wspaniałych kup gnoju, jakie spotkać można prawie wszędzie i po których zostaje dziwny niesmak. Patrzyłem na nogi, miałem wrażenie, że ktoś przybił je do ziemi, bolały mnie szczęki. Przejechałem powoli ręką po ustach, zamykając oczy. Oznaczało to, że się poddaję. Musiał być przyzwyczajony, zrozumiał komunikat. - A więc znakomicie! No to już nie przeszkadzam w pracy. Wpadnę jeszcze zobaczyć,jak wam idzie. Pogadam z Georgesem, żeby zamówił farby. Oddalił się, miętosząc chustkę. Przez chwilę przestępowałem z nogi na nogę i wreszcie zdecydowałem się wrócić. Betty była pod prysznicem, widziałem ją przez zasłonę. Byłem faktycznie wzięty w dwa ognie. Usiadłem przy stole i wypiłem letnią kawę. Ohyda. Wyszła okręcona ręcznikiem i od razu usiadła mi na kolanach. - Ty, powiedz mi, kim był ten facet. Kto mu pozwolił wejść? - On nie potrzebuje pozwolenia - odparłem. - To właściciel. - No i co z tego? Kto to słyszał, żeby tak włazić do ludzi, wał jeden! - Tak, masz rację. To właśnie mu powiedziałem. - A czego on właściwie chciał? Pogłaskałem ją po piersi całkiem bezinteresownie. Czułem się jak wydrążony, a od tej roboty, która nas czekała, trzęsły mi się nogi; matko, ale było mi słabo. - No więc czego chciał? - nalegała. - Nic takiego... Jakieś bzdury... Chce, żebyśmy pomalowali parę rzeczy. - Łwietnie... Uwielbiam malować! - To właśnie nazywam szczęśliwym zbiegiem okoliczności - odparłem. Nazajutrz z rana przyjechała furgonetka z dwustu czy trzystu litrami farby i z wałkami. - No - powiedział dostawca - na początek panu wystarczy. Jak się skończy, niech pan do mnie przekręci, od razu przyjadę, w porządku? Zanieśliśmy bańki do szopy. Zrobił się ładny stos, bolał mnie od tego brzuch, czułem w sobie ognistą kulę, mieszaninę wściekłości i niemocy. Nie pamiętałem już, że może być tak ciężko, dawno tego nie smakowałem. Łmieszne, było tyle rzeczy, o których zapomniałem. Dostawca zmył się pogwizdując. Pogoda była piękna, niepoprawnie piękna. Powiodłem smutnym raczej wzrokiem po wszystkich bungalowach i zamachnąłem się na dwudziestopięciolitrową bańkę, żeby po drodze poćwiczyć sobie trochę palce. Georges czatował na mnie przed recepcją. Wyszedł mi naprzeciw z uśmiechem szalonego starucha. - Ej, poczekaj, ale to musi być ciężkie! - Odpieprz się - warknąłem. - Daj mi święty spokój! - No, co jest? Co ja ci takiego zrobiłem? Przerzuciłem bańkę do drugiej ręki, nie zwalniając kroku; nogi miałem jak z waty i widziałem, jak przede mną tańczą małe, migotliwe punkty. Stary nie chciał się odczepić. - Jasny gwint, z taką gębą cię jeszcze nie widziałem! - Może i tak - burknąłem. - Po jaką cholerę polazłeś wygadać, że Betty tu MIESZKA? - Och, Chryste, znasz go. Wyciągnął ze mnie wszystko! Nie byłem jeszcze dobudzony, gdy przyszedł. - Uhm. Tyle że ty nigdy nie jesteś dobudzony. Jesteś jedną wielką chodzącą bzdurą - powiedziałem. - I co, to prawda, że macie pomalować te wszystkie domki? Naprawdę zabierzesz się do tego? Zatrzymałem się. Postawiłem bańkę na ziemi i spojrzałem mu w oczy. - Słuchaj, jeszcze nie wiem, co postanowię, ale nie chcę, żebyś wspominał o tym Betty. Zapisałeś sobie? - W porządku, przyjacielu, możesz spać spokojnie... Ale co zrobisz, żeby jej nie powiedzieć? - Nie mam pojęcia. Jeszcze nie wymyśliłem. Kiedy stanęliśmy z Betty przed pierwszym bungalowem, wzięła mnie taka gwałtowna sraczka, że musiałem się na chwilę oddalić. Ogrom zadania normalnie skręcał mi kiszki, nie miałem odwagi wcześniej opowiedzieć jej o wszystkim. Wiedziałem, że rzuciłaby to w diabły, ona nigdy nie dałaby tak dupy, podpaliłaby ten cały śmietnik. Tylko że szambo, w jakie wpadlibyśmy później, wydało mi się tak przerażające, że koniec końców postanowiłem zainkasować cios. Sraczka to jeszcze nie jest koniec świata, to jedna niemiła chwila, którą trzeba przebyć. Kiedy wróciłem, Betty rozmawiała z lokatorami. Byłem nieco bledszy niż zazwyczaj. - Jesteś wreszcie. Właśnie opowiadałam państwu, że będziemy troszkę malować... Spojrzeli na mnie czule, znałem takich: zagubieni wariaci w stanie spoczynku. Przebywali tu już co najmniej od pół roku, we wszystkich kątach pozawieszali doniczki z kwiatami. Mruknąłem coś niezrozumiale i pociągną- łem Betty za dom. Miałem sucho w gardle. Betty promieniała, zdawała się być naładowana elektrycznością, uśmiechała się. Odkaszlnąłem parę razy, trzymając przy ustach zaciśniętą pięść. - No, co jest, na co czekamy, co właściwie robimy? - zapytała. - W porządku, ty malujesz okiennice, a ja resztę - powiedziałem. Upięła włosy na czubku głowy, śmiejąc się beztrosko i obraz ten miał coś, co podcinało ci kolana. - Gotowa! - krzyknęła. - Pierwszy, kto skończy, pomaga drugiemu! W chwili gdy odwracała się do mnie tyłem, przesłałem jej straszliwie smutny uśmiech. Starzy przychodzili od czasu do czasu popatrzeć, jak nam idzie. Przystawali z założonymi rękoma obok mojej drabiny i twarze marszczyły im się z przyjemności. Około jedenastej babcia przyniosła nam ciasteczka. Betty żartowała z nią, oboje wydali jej się bardzo mili. Mnie raczej wkurzali, nie bardzo mi się chciało co chwila z nimi rozmawiać. Pomalowawszy szczyt fasady, zszedłem z drabiny i podszedłem do Betty, by wyłożyć moją drugą kartę. Malowała właśnie winkiel. - O psiakrew, prawdziwy z ciebie fachman - powiedziałem. - Lepiej tego zrobić nie można.. . Ale jest mały kłopot, to moja wina, zapomniałem cię o tym uprzedzić. - Coś nie tak...~ -- No, z tym rogiem... zachlapałaś ścianę z drugiej strony. - To prawda, pewnie że zachlapałam. A co miałam zrobić? Widzisz rozmiar tych pędzli? - Wiem, to nie twoja wina... W każdym razie wygląda na to, że zaczęliśmy DRUGĆ STRONĘ! - A co w tym złego? - spytała. Miałem wygląd faceta, który się dusi. - Jak to co? - wycedziłem. - Ej, przecież nie masz chyba zamiaru pomalować im tylko JEDNEJ STRONY chałupy. Na co by to się zdało? Otarłem sobie czoło ramieniem z miną znudzonego fachowca. - W gruncie rzeczy, malować czy robić co innego... - powiedziałem.- Przynajmniej będzie im miło. Dzięki tobie będą sobie mieszkać w nowiutkim domku. I resztę dnia spędziliśmy przykuci do tej pieprzonej rudery. Ta cała zabawa zabrała nam praktycznie tydzień. Rtęć poszła nagle w górę i praca na zewnątrz wczesnym popołudniem stała się niemożliwa. Trzeba było kryć się w domu, dokładnie zasuwając story; lodówka warczała niczym pralka, nie była nawet w stanie zrobić tyle lodu, ile potrzebowaliśmy. Łaziliśmy po pokoju prawie że bez ciuchów i nierzadko zahaczaliśmy się, przechodząc obok siebie. Pociągałem palcem wzdłuż strumyczków potu ściekających jej po skórze, włosy nam się kleiły, oczy rozpalały, sapaliśmy jak lokomotywy i meble rozstępowały się przed nami. Miałem wrażenie, że im więcej się pieprzyliśmy, tym większą mieliśmy na tv ochotę, lecz nie to stanowiło problem. Niepokoił mnie fakt, że zamiłowanie Betty do malowania opadało z dnia na dzień, nie miała już takiego ciągu, ciasteczka szły coraz gorzej. Nie skończyliśmy jeszcze pierwszego bun- galowu, a zaczynała mieć tego dosyć. Było ich dwadzieścia siedem i nie wiedziałem, co zrobić, żeby gładko przełknęła tę wiadomość. Wieczorami miałem kłopoty z zaśnięciem; gdy spała, zapalałem w łóżku papierosa i pozwalałem moim myślom błądzić w ciszy i ciemności. Zastanawiałem się, co się wydarzy. Wiedziałem, że tak czy owak to ja pójdę na pierwszy ogień. Było tak, jakbym znalazł się pośrodku areny, a słońce mnie oślepiało. Mogłem wyczuć niebezpieczeństwo, ale nie wiedziałem, z której strony nadejdzie. I to mnie nie śmieszyło. 4 Uporaliśmy się z bungalowem starych około siódmej, gdy słońce już zachodziło. Z różowymi okiennicami wydawał się prawie nierealny; starzy ściskali się w upojeniu. My byliśmy skonani. Usiedliśmy na bańkach z farbą i wychyliliśmy piwo, przepijając do siebie. Po południu zerwał się lekki wiatr i zrobiło się przyjemnie. Zawsze można jakoś miło spędzić czas po robocie, jakakolwiek by była i potrafiliśmy to docenić. Zmęczenie i ból mięśni zamieniały się jakby w likier, śmieliśmy się z byle czego. Właśnie stroiliśmy do siebie miny, rozpryskując piwo, kiedy stawił się tamten. Za jego samochodem ciągnęła się smuga kurzu, zatrzymał się tuż przed nami i z trudem mogliśmy złapać powietrze, szczególnie ja. Zaczęło mi świszczeć w uszach. Wysiadł z samochodu i podszedł do nas ze swoją mokrą chustką. Popatrzył na Betty z upiornym uśmiechem. Ostatnie promienie słońca nadawały jego skórze fioletowy odcień. Niekiedy dość łatwo rozpoznać można wysłanników Piekła. - No cóż - powiedział - mam wrażenie, że wszystko znakomicie się tu układa. A i praca jakby postępowała... - Musowo - odpowiedziała Betty. - Łwietnie, świetnie... zobaczymy, czy nie wypadniecie z rytmu. Przeszedł po mnie zimny dreszcz. Zerwałem się z bańki. Chwyciłem gościa za ramię i zmieniłem temat: - Ale niech pan spojrzy z bliska, niech pan dokładnie obejrzy... farba jest pierwszej klasy, schnie w pięć minut! - Ej, powoli, powoli, poczekaj - rzekła Betty. - Powiedział coś, czego dobrze nie zassałam. - Wszystko w porządeczku - odparłem. - Wszyscy są zadowoleni. Chodźmy pogadać z lokatorami... - Co to znaczy NIE WYPADNIECIE Z RYTMU??!! - Tak się mówi - przerwałem. - Chodźmy, napijemy się czegoś u staruszków. Mimo moich wysiłków właściciel zwrócił się w stronę Betty. Twarz mu się bezwiednie wykrzywiła. - Ależ proszę się nie niepokoić. Nie jestem taki zły, na jakiego wyglądam. Nie każę wam przecież malować tego wszystkiego bez chwili oddechu... - Tego wszystkiego? Co to znaczy TEGO WSZYSTKIEGO? Przez jedną tysięczną sekundy facet wydawał się być zdziwiony, po czym uśmiechnął się. - No przecież... mam oczywiście na myśli pozostałe bungalowy... Czy jest coś, czego pani nie zrozumiała do końca? Nie byłem w stanie zrobić żadnego ruchu. Pociłem się krwawo. Betty siedziała wciąż na bańce, patrzyła na właściciela z dołu; pomyślałem, że zaraz skoczy mu do gardła albo wypluje z siebie snop ognia. - Aha, bo panu się zdaje, że będę się bawiła w malowanie tych bara- ków? - syknęła. - Pan cały czas żartuje, czy tak? -- Wyglądam na takiego? - spytał. - Jeszcze nie bardzo wiem.:. muszę się chwilę zastanowić, zaraz ci powiem. Zerwała się jednym skokiem. Chwyciła bańkę różowej farby. Pokrywka przeleciała nad naszymi głowami jak złoty dysk. Wszystko to stało się tak szybko, że nikt nie miał czasu kiwnąć palcem. Spodziewałem się najgor- szego. - Betty, nie...! - krzyknąłem błagalnie. To jej nie powstrzymało. Rzuciła się prosto na samochód i rozlała farbę na dach, litry, całe litry indiańskiego różu. Facet czknął. Betty uśmiechnęła się do niego, obnażając wszystkie zęby. - Bo widzisz - rzekła - pomalować twój samochód, to ja od biedy mogę, idzie to dosyć szybko... Ale co do reszty zmuszona jestem odmówić, boję się, że zdrowie mi nie pozwoli. Po tych słowach ulotniła się, a my potrzebowaliśmy kilku dobrych sekund, by oprzytomnieć; farba dochodziła już do połowy drzwiczek. - To nic takiego! Nie zrobiła mu krzywdy... Zejdzie, jak dobrze polać wodą. To tylko groźnie wygląda - powiedziałem. Wymyłem mu zatem samochód. Zajęło mi to ponad godzinę, i za nic w świecie nie mogłem go uspokoić. Tłumaczyłem mu, że wszystko się jakoś ułoży, że miała okres, że była zmęczona, że upał działał jej na nerwy, że pierwsza tego pożałuje; na litość boską, niech pan o tym zapomni, nalegałem, a ja pomaluję panu z rozpędu wszystkie śmietniki i latarnie. Wlazł do samochodu zgrzytając zębami; zanim odjechał, po raz ostatni przejechałem ścierką po przedniej szybie. Pozostałem w alejce sam, byłem kompletnie wyczerpany, byłem u kresu sił. Wiedziałem jednak, że najgorsze dopiero mnie czeka. W trzydziestym piątym roku życia rozumiałem już, że to nie zabawa, patrzyłem raczej faktom w twarz. Najtrudniej było pójść do Betty. Dałem sobie pięć minut przerwy przed startem - widziałem światło palące się w bungalowie-pięć krótkich minut węszenia nosem w powietrzu, wdychania powiewu katastrofy. Wydaje mi się, że od tej właśnie chwili rzeczy przybrały dziwny obrót. Betty zdążyła wystawić na stół butelkę. Siedziała na krześle z opuszczoną głową i rozchylonymi nogami, wszystkie włosy opadły jej na twarz. Kiedy wszedłem, odczekała parę sekund, zanim podniosła na mnie oczy. Nigdy wcześniej nie wyd"ła mi się taka piękna. Jestem subtelńym facetem, od razu spostrzegłem, że nie była wściekła, była raczej smutna, takiego spojrzenia przez wieczność bym chyba nie wytrzymał. - Boże jedyny! Co to wszystko znaczy?-powiedziała głucho.-Coś ty wykombinował z tym skurwielem?! - Nie zgadzał się, żebyś tu została. Chyba że weźmiemy się do roboty. Sprawa jest prosta. Zachichotała nerwowo, a jej oczy błyszczały jak agaty. - Czy więc dobrze zrozumiałam: muszę obskoczyć te wszystkie pieprzo- ne baraki, jeśli chcę dostać pozwolenie na gnicie tutaj? Chryste, przecież to do niczego niepodobne, nie uważasz? - Poniekąd. Dolała sobie do szklanki, ja także. Spociła się lekko. - Nie da się uciec przed łajdakami - podjęła. - Pełno tego wszędzie. Ale w takich chwilach trzeba ich załatwić, nie ma co próbować dyskusji. Szlag mnie trafia, gdy pomyślę, że dałeś facetowi dupy, że się zgodziłeś na coś takiego.. . - Próbowałem wziąć pod uwagę wszystkie za i przeciw. - Nie musiałeś tego robić, trzeba było po prostu kazać mu się odpierdolić, to przecież kwestia godności, do jasnej cholery! Co on sobie wyobraża, że znalazł parę frajerów w sam raz do pucowania mu lakierków?! Skończona ze mnie idiotka, powinnam mu była wydrapać oczy. - Posłuchaj, jeśli muszę malować domy, żeby zostać z tobą, to będę je malował i mogę robić jeszcze inne rzeczy. To dla mnie śmiesznie mało, gdy pomyślę, ile zyskuję... - Jezus Maria! Może zechciałbyś wreszcie otworzyć oczy! Słowo honoru, jesteś kompletnym świrem. Popatrz, w jakiej dziurze żyjemy, ten łajdak płaci ci nędzny grosz, żebyś się tu pogrzebał; spójrz no trochę, do czego doszedłeś w połowie życia, może zechcesz mi powiedzieć, co żeś takiego zyskał, może pokażesz mi te cuda, dla których dałeś się wyruchać? - W porządku... Wszyscy znajdujemy się w tym samym punkcie. Nie ma wielkiej różnicy. - Ach, proszę cię... nie wstawiaj mi tu kitów. Myślisz, że co... dlaczego z tobą jestem, jaki to ma sens, jeśli nie mogę cię podziwiać, jeśli nie mogę być z ciebie dumna? Tracimy tu czas, to idealne miejsce do treningu przed śmiercią! - Dobrze, zgoda, być może... Tylko co? spływamy stąd z rękoma w kieszeniach, a w chwilę później od nowa zaczniemy babrać się w szambie. Myślisz, że będziemy zbierać pieniądze przy drodze, myślisz, że naprawdę warto? Pociągnęliśmy ze szklanek, potrzebowaliśmy nowych sił, by móc dalej pleść te bzdury. - Chryste! - wykrzyknęła - jak tak można żyć, tak bez nadziei, bez niczego, bez ochoty na coś nowego... Kurwa, ja tego nie rozumiem, jesteś jeszcze młody, zdrowy jak koń, a wyglądasz, jakby ktoś ci uciął! - Dobrze, ale ja ci opowiem o tym inaczej. Łwiat jest rodzajem nędznego targowiska, a my znaleźliśmy sobie spokojny kąt, z dala od natrętnych gnojów, z werandą i.miejscem,-gdzie możemy się kochać. Wiesz, ja myślę, że tego świra to ty masz. Potrząsnęła głową, patrząc na mnie. Opróżniła szklankę. - O Boże, znowu nacięłam się na kutasa. Mogłam to przewidzieć, w każdym facecie jest zawsze coś popieprzonego. Otworzyłem lodówkę, żeby wyciągnąć lód. Zaczynałem mieć po uszy tej kłótni, dzień miałem ciężki. Rozłożyłem się na łóżku, przekręciłem na brzuch, jedną rękę zarzuciłem na głowę. - Co się w tobie popsuło? Co przestało działać? - spytała. Podniosłem szklankę, by wypić za jej zdrowie i zacząłem ściągać buty. To nie była chyba dobra metoda. Miałem wrażenie, że dałem znak do ataku. Zerwała się jednym skokiem, wbiła mocno nogi w podłogę i zacisnęła pięści na biodrach. - Nie czujesz, że tu jest trochę za ciasno, czy ty nie musisz oddychać? Bo ja tak! Ja potrzebuję powietrza!! Kiedy skończyła, jej oczy rozbiegły się po pokoju z wyrazem szaleństwa; czułem, że za chwilę na coś się rzuci, być może na mnie, ale jej spojrzenie padło na tekturowe pudła. W kącie był ich cały stos, stały jedno na drugim ułożone byle jak. Miejsca co prawda wciąż mi brakowało; nie przeszkadzało mi to zbytnio, od czasu do czasu mogłem zapełnić kolejne pudło i już więcej do niego nie zajrzeć. Wydała z siebie okrzyk wściekłości i chwyciła pierwsze z brzegu. Uniosła je wysoko ponad głowę. Tektura pol‚ciała za okno. usłyszeliśmy odgłos pęknięcia. Po prawdzie nie byłem już nawet pewien, co znajdowało się w środku: Dwa kolejne pudła wyruszyły tą samą drogą. Skończyłem szklaneczkę. Przy tym tempie powinna wkrótce się zmęczyć. - O tak... - mówiła - potrzebuję powietrza! Muszę ODDYCHAĆ!!! W pewnej chwili chwyciła za pudło, w którym schowałem zeszyty. Wstałem. - Nie, poczekaj - powiedziałem. - Tego nie ruszaj. Ale możesz wziąć pozostałe, jeśli ci to sprawia przyjemność. Odrzuciła kosmyk, który opadł jej. na oczy. To ją jakby zaciekawiło, przystanęła, dysząc jeszcze po tej małej powtórce ze sprzątania. - Co tam jest w środku? - Nic nadzwyczajnego, same papiery. - Widzę, że coś cię nagle ruszyło, co to za papiery? Nie odpowiedziałem, przeszedłem obok niej, by dolać sobie do szklanki. W mózgu zaczęła mi się podnosić mgła. - Coś tak czuję, że mam ochotę rzucić na nie okiem. Mówiąc to wywaliła pudło na łóżko i zeszyty rozsypały się na wszystkie strony niczym na ladzie z przecenionymi towarami. Nie spodobało mi się to, poczułem się nieswojo. Pociągnąłem zdrowy łyk, a ona chwyciła najbliższy zeszyt i szybko go przekartkowała. - O rany! Co to takiego jest? - krzyknęła. - Kto to napisał, może ty? - Słuchaj, to są stare śmieci, nic ciekawego. Lepiej zajmijmy się czym innym. Włożę je z powrotem... - TY TO napisałeś? - Tak, JA TO napisałem. Jakiś czas temu. To ją jakby rozbawiło. Dobre i to, ale wolałem, żebyśmy mówili o czymś innym. - Nie powiesz mi chyba, że to ty zapisałeś wszystkie strony tych wszystkich zeszytów, nie uwierzę!! - Betty, powinniśmy o tym zapomnieć, powinniśmy grzecznie pójść spać... Jestem zupełnie wypluty i... - A niech cię! - przerwała mi. - Co to właściwie jest? Nie rozumiem. - Mówię, że nic... Takie tam rzeczy, które napisałem, jak miałem wolną chwilę. Patrzyła na mnie oczami okrągłymi jak spodki, był w nich ból i zarazem zachwyt. - A o czym to jest? - Ja wiem, o mnie... Co mi tam przyszło do głowy. - No to dlaczego mi o tym nie mówiłeś? - Już prawie zapomniałem. - Aha, na pewno, nie bajeruj. O czymś takim się nie zapomina. Zebrała powoli zeszyty, przeciągając palcem po brzegach jak ślepiec, w pokoju nastała martwa cisza; zastanawiałem się, czy uda nam się pójść spać. Ułożyła wszystkie papiery na stole i usiadła na krześle. - Te numery na okładkach to kolejność? - spytała. - Tak, ale po co ci to? Nie weźmiesz się teraz za czytanie... - Dlaczego nie? Masz coś lepszego do zaproponowania? Chciałem coś powiedzieć, ale dałem spokój. Swoje już dzisiaj przeszed- łem. Rozebrałem się bez słów i wyciągnąłem na łóżku, kiedy zabierała się za zeszyt numer jeden. Nigdy nikomu nie pokazałem tych gryzmołów, nigdy o nich nie wspominałem. Betty była pierwszą osobą, która je zobaczyła. I nie był to byle kto. Poczułem się dziwnie. Przed zaśnięciem długo paliłem papierosa patrząc w sufit i spokój powrócił. W trzydziestym piątym roku życia ma się już niezłe doświadczenie. Ceni się chwilę oddechu. Nazajutrz rano, gdy odwróciłem się na bok, zobaczyłem, że nie ma jej obok mnie. Siedziała przy stole, opierając głowę na rękach, z nosem w jednym z zeszytów. Zrobiło się już jasno, lecz lampa wciąż się paliła. Pokój był zadymiony. Cholera, mruknąłem do siebie, jasna cholera, siedziała tak całą noc. Zastanawiałem się, czy nie powinienem rzucić jakiegoś małego, zgrabnego zdanka na początek dnia, czy też raczej trzymać buzię na kłódkę. Nie zwracała bynajmniej na mnie uwagi. Od czasu do czasu przewracała stronę i ponownie opierała czoło na dłoniach. Czułem zdenerwowanie. Pokręciłem się trochę bez celu i wreszcie zdecydowałem się zrobić kawę. Słońce zaczynało wspinać się po ścianach. Wsadziłem głowę pod kran. Postawiłem na stole kawę i dwie filiżanki. Nalałem i popchnąłem filiżankę w jej stronę. Chwyciła ją nie patrząc na mnie, bez słowa podziękowania, oczy miała zapuchnięte od niewyspania, a włosy rozsypały się na wszystkie strony. Zanim zdążyłem podać cukier, przełknęła kawę, przekręcając głowę tak, by nie przerywać czytania. Odczekałem chwilę, aby sprawdzić, czy coś się nie zdarzy, czy zwróci na mnie uwagę albo zwali się wyczerpana z krzesła. Następnie wstałem i klepnąłem dłońmi o uda. - No, dobra... to ja lecę. - Eęęę... Byłem pewien, że nawet nie zrozumiała, co powiedziałem. - I jak, podoba ci się? - spytałem. Tym razem na pewno nie usłyszała. Pomacała stół w poszukiwaniu papierosów. Przynajmniej, pomyślałem, ma rozrywkę i być może wszystko się jakoś ułoży. Niczego więcej nie pragnąłem. Chciałem po prostu mieć ją przy sobie. Wychodząc zgasiłem lampę i chociaż nie była łaskawa nawet na mnie spojrzeć, wkroczyłem w nowy poranek. Wokół piękne żółte światło, kilka miejsc jeszcze w cieniu; musiało być wcześnie, na zewnątrz nie widziałem nikogo, byłem zupełnie sam, nie licząc lekkiego kaca. Poszedłem do magazynu po bańkę z farbą. Chwyciłem stojącą najwyżej, ale wypadła mi z rąk i odskoczyłem do tyłu, ładując nerami w tył volkswagena. Łwieczki stanęły mi w oczach. Mechanik proponował za niego sumę w sam raz na kupienie kremu do opalania i nie ubiliśmy targu. Teraz żałowałem, bo mieliśmy wraka na głowie i nie bardzo wiedziałem, co z nim począć. Rozcierałem biodro klnąc do żywego; jeszcze jedna sprawa do załatwienia, zrobiła się z tego już pokaźna lista. Zamknąłem drzwi i wyruszy- łem z bańką, wykrzywiając twarz do słońca jak najbardziej zwariowany z wariatów. Ruszyłem do ataku na bungalow numer dwa, myśląc o Betty zgiętej wpół nad stołem i obłożonej moimi zeszytami. Dodało mi to trochę odwagi i machnąłem wałkiem z nieco lżejszym sercem. Nie minęło pięć minut, gdy zobaczyłem rozsuwające się zasłony, a zza nich wychyliła się męska gęba. To był lokator, nie ogolony facet w pod- koszulku; pewnie dopiero co zwlókł się z łóżka, jeden z takich, którzy są pełnomocnymi przedstawicielami czegoś tam na cały region, ten był od okularów. - Ach, to ty... - rzucił. - Co ty tu, u diabła, wyprawiasz? - Nie widać? Kiwnął głową i zarechotał: - No, no, ty przy robocie to coś nowego... A potem będziesz malował W ŁRODKU?? - Taaa, mógłby pan już zacząć przesuwać meble. Ziewnął zdrowo, po czym zaproponował mi kawę. Przez chwilę podysku- towaliśmy o pogodzie, i wróciłem do roboty. Przy każdym pociągnięciu wałka rozlegało się plaśnięcie, wolałbym coś mniej głośnego. Czas mijał sobie powoli i nic właściwie się nie zmieniało poza tym, że to wchodziłem, to schodziłem z drabiny i że temperatura szła w górę. Nie spieszyłem się, czułem się jakby zamroczony, biel trochę oślepiała. Jedyną niewygodą był strumyk farby, który nieprzyjemnie spływał mi po ramieniu; nie mogłem utrzymać odpowiedniej pozycji, nie mogłem go uniknąć, łaskotał mnie, swędził i mdlił. Malowanie nigdy nie było moim hobby, człowiek cały upapra się farbą i szybko się męczy. Ale tamtego ranka potrzebowałem właśnie takiej roboty, czegoś, co wyłączy mi mózg. Chciałem być przez chwilę sam. Oddychałem wolniej, przymknąłem oczy. Poszło tak dobrze, że nie usłyszałem motoru. Dostrzeg- łem tylko przejeżdżającą furgonetkę i Betty za kierownicą. Jakbym dostał kulą w łeb. Wyjechała, szepnąłem, stało się, wyjechała, rzuca mnie! Poczułem zwierzęcy strach, wpadłem w panikę, lecz przez parę sekund nadal pociągałem wałkiem, aż przestał nakładać farbę. Potem rzuciłem wszystko w diabły i pognałem do domu modląc się, żeby nie pojechała na dobre, w dodatku służbowym samochodem. Rzuciłem się do środka jak zdziczała bestia, sapiąc głośno, i potrzebowałexii dobrej chwili, by spostrzec, że zostawiła wszystkie rzeczy. Musiałem podsunąć sobie krzesło, nogi uginały się pode mną. Trzeba być zupełnie chorym, żeby tak reagować. Wstałem i znowu zacząłem dotykać jej ciuchów - spódniczek, koszulek, jak ostatni wariat. Zauważyłem, że troskliwie ułożyła moje zeszyty w pudle. Walnąłem sobie szklanicę wody i wróciłem do roboty. Nieco później przyszedłem coś przegryźć, lecz ciągle jej nie było. Normalka, pomyślałem, one tak zawsze jak robią zakupy, zawsze trwa to dłuższą chwilę. Ugotowałem jajka, ale nie byłem głodny; zdawało mi się, że bez niej jest tu jakoś nie tak, nie czułem się tu dobrze. Nie mogłem usiedzieć w jednym miejscu. Trochę więc pozmywałem, potem przeniosłem na miejsce stałego pobytu pudła, które wyrzuciła na zewnątrz, zaprowadziłem z wierz- chu nieco porządku. Czułem jednak, że coś się zmieniło, rzeczy były o wiele mniej znajome, powietrze w pokoju miało dziwny smak, zdawało mi się niemalże, że wszedłem do kogoś obcego. To było nieprzyjemne wrażenie. Mimo upału wolałem powrócić do pędzli; wyszedłem z pokoju tyłem. Na próżno powtarzałem sobie, że po prostu skoczyła po coś do miasta, nie mogłem się pozbyć uczucia dziwnego niepokoju, byłem nieswój. Wałko- wałem zamaszyście i kropelki farby rozpryskiwały się na wszystkie strony. Wyglądałem tak, jakbym złapał jakąś chorobę skóry. Od czasu do czasu drogą przejeżdżał samochód i nieruchomiałem, wiodąc za nim wzrokiem ze szczytu mej drabiny. Sponad dachów mogłem widzieć drogę na kilometry, tylko w paru miejscach przeszkadzały mi gałęzie. Musiałem przypominać marynarza pełniącego wachtę na mizernej łajbie pluskającej po Morzu Sargassowym. Od tego wypatrywania zużywały mi się oczy, i po raz pierwszy okolica wyglądała jak pustynia, jama piekielna; teraz rozumiałem, co Betty miała na myśli. Z tej wysokości nie wydawało się to zabawne. Mój raj był rodzajem klepiska wypalonego przez słońce, przestrzenią, której nikt nie chce. Rzecz jasna, widziałem to tak, bo nie było jej tutaj, lecz irytował mnie sam fakt, że dziewczyna mogła chwycić świat i wywrócić go na drugą stronę niczym rękawiczkę. Kiedy zobaczyłem, że furgonetka wreszcie wraca, powiesiłem wałek na drabinie i zapaliłem papierosa. Krajobraz odzyskał spokój, liście delikatnie zadrżały na gałęziach, odpoczywałem. Z wolna wszystko zaczynało ożywać. Walczyłem przez chwilę z pragnieniem, by podejść do Betty, i gdy poczułem, że zaczynam mu ulegać, wymierzyłem prawym prostym w chałupę, zdarłem sobie skórę zahaczając o okiennice, ale się udało, nie zszedłem z drabiny. Handlarz okularów wyszedł zobaczyć, co się stało; w ręku trzymał pismo porno, dostrzegłem gołe cycki. - Hej, ty... To ty narobiłeś hałasu? - Aha... pacnąłem komara! - Nie strugaj wariata! o tej porze nie ma jeszcze komarów! - To niech pan wejdzie i sam się przekona. Widzę jeszcze jego nogi drgające w kałuży krwi.ů Przeciął powietrze zmęczonym gestem. Zwinął pisemko w lunetę i popat- rzył na mnie. - Co tam w górze? - Przez chwilę miałem kryzys, teraz nabieram chyba formy. - Cholera, zastanawiam się, jak można tak sterczeć na słońcu. Ale to kurewska robota! Z nagimi panienkami pod pachą wrócił do środka i mogłem się wziąć za pracę, pełen świeżej energćć. Zacząłem malować jak wściekły, z uśmiechem na ustach i zaciśniętymi szczękami. Pozwoliłem sobie na fajrant nieco wcześniej niż zazwyczaj, ale udowodni- łem to, co chciałem; nie było sensu robić dalej. Oczekiwanie wtrąciło mnie w stan niezwykłej ekscytacji; tylko z największym wysiłkiem zdobyłem się na to, by wracać normalnym krokiem, czułem, jak przez moje nogi i ramiona przelatują błyskawice: byłem załatwiony. Ledwo otworzyłem drzwi, Betty rzuciła mi się w ramiona. Trochę mnie zamroczyło. Przycisnąłem ją do siebie i dostrzegłem ponad jej ramieniem, że stół jest nakryty, a pośrodku stoi ogromny bukiet kwiatów. Pachniało. - Co się dzieje? - spytałem. - Czy to moje urodziny? - Nie - odpowiedziała. - To kolacyjka zakochanych. Pocałowałem ją w szyję, nie próbując zrozumieć, nie chciałem stawiać pytań, wszystko wydawało mi się zbyt piękne. - Chodź - poprosiła. - Usiądź, podam ci kieliszek zimnego wina. Pozwoliłem prowadzić się bez szemrania, byłem wciąż pod wrażeniem niespodzianki. Uśmiechałem się, rozglądając wokół; wino było wprost cudowne, idealne do smakowania w promieniach zachodzącego słońca. One naprawdę umieją z wdziękiem przeprowadzić nas z Piekła do Nieba, myślałem, naprawdę wiedzą, jak trzeba się do tego zabrać. Kiedy zaglądała do piekarnika, nalałem sobie drugi kieliszek. Odwróco- na tyłem, opowiadała o wyprawie do miasta, pochylała się przed kuchenką, a jej żółta spódniczka podnosiła się do szczytu nóg i naprężała jak spadochron. Nie słuchałem zbyt uważnie. Patrzyłem na ptaszynę, która właśnie wylądowała na parapecie. - Kolacja za dziesięć minut - stwierdziła. Podeszła i usiadła mi na kolanach, stuknęliśmy się kieliszkami. Wsuną- łem jej rękę między nogi. To było piękne życie. Miałem nadzieję, że nie zapomniała o cygarach. Zabrałem się energicznie do jej majtek, ale powstrzymała mnie. Odsunęła się nieco ode mnie, jej oczy zabłysły. - Boże - szepnęła - pozwól, że ci się przyjrzę... Byłem w siódmym niebie. Nie drgnąłem, gdy przemknęła palcami po mojej twarzy. Sprawiało jej to wyraźnie przyjemność. Wlewałem w siebie potoki wina. - Tak, teraz rozumiem, dlaczego zagrzebałeś się tutaj - wymrucza- ła. - Dlatego, że miałeś napisać TO!! Nic nie odpowiedziałem, ograniczając się do uśmiechu. Tak naprawdę nie miała racji; zamieszkałem w tej dziurze nie po to, żeby pisać, to mi nawet nie przyszło do głowy. Nie, szukałem po prostu spokojnego kąta, w miarę słonecznego i z dala od ludzi, ponieważ świat mnie nudził i nic na to nie mogłem poradzić. Za pisanie wziąłem się o wiele później, gdzieś po roku i bez szczególnego powodu, tak jakby po kilku miesiącach samotności była to rzecz naturalna, pod warunkiem, że umie się jeszcze odnaleźć smak nocnego czuwania i nie traci potrzeby, by czuć się żywym. - Wiesz... jakby to ci powiedzieć - ciągnęła. - Nie domyślasz się nawet, jak to mną wstrząsnęło. Rany, ja w życiu czegoś takiego nie czytałam! Jestem taka szczęśliwa, że właśnie ty to napisałeś, och, proszę cię, przytul mnie! Moim zdaniem trochę przesadzała, ale nie dałem się prosić. Wieczór miał temperaturę w sam raz. Zanurzyłem się w niego jak w ciepłą, pachnącą cynamonem kąpiel, rozluźniłem się całkowicie. Aż po czubek głowy. Betty promieniała, była dowcipna, pociągająca, miałem wrażenie, że wyszedłem na kosmiczny spacer i unosiłem się w przestrzeni, czekałem, aż przejdziemy do manewru zwrotnego i wylądujemy na łóżku. Ale ją intereso- wały tylko zeszyty, MOJA KSIĆŻKA, a dlaczego, a jak, a to, a tamto, zdałem sobie sprawę, że udało mi się ją poruszyć, że rozłożyłem ją samą siłą mózgu i myśl ta sprawiła mi radość. Być może, gdybym był geniuszem, mógłbym zniszczyć ją jednym spojrzeniem... Próbowałem powstrzymać nieco jej entuzjazm, ale nie było szans, pilnowała mnie rozczulonym wzrokiem i głaskała moje ręce pisarza. Miała błyszczące oczy jak dziewczyna, która rozłupała kamień na pół i w środku znalazła diament. Posadzono mnie na królewskim tronie. Jedyną rysą na tym obrazie było wrażenie, że bierze mnie za kogoś innego. Nie ma co, trzeba z tego korzystać, mówiłem sobie, posłużyć się wielkim chujem pisarza i cudowną głębią mej duszy. Życie przypominało bar samoobsługowy, należało łapać swoje danie, zanim nie ucieknie ci sprzed nosa. Około jedenastej pisarz poczuł się nie najlepiej. Wypił był wina dwie skromne butelki i praktycznie nie trzymał się już na krześle. Łypał na dziewczynę uśmiechając się, to mu wystarczało; nie rozumiał już, co do niego mówi i nie miał siły poprosić, żeby powtórzyła. Upoiło go wino, ale upoiła go też słodycz, szczęście go upoiło, a zwłaszcza upoiła go ta czarnowłosa dziewczyna, która wymachiwała przed nim cyckami. Niewiele brakowało, żeby pod jej wpływem zagłębił się na nowo w swoje zeszyty, albowiem nadała im nowy wymiar. Gdy znaleźli się w łóżku, radość sprawiało mu ściąganie zębami jej majtek. Nigdy dotąd nie ściskała go tak mocno, i czuł się dziwnie. Przytulała się do niego, jakby znaleźli się w środku burzy. Wszedł w nią, spokojnie patrząc wjej źrenice, chwycił pośladki i ssałjej piersi, podczas gdy noc robiła się coraz bardziej czarna i czarna. Zapalili papierosy. Byli mokrzy od potu. Minęła chwila i dziewczyna oparła się na łokciu. - I pomyśleć, że jesteś tu po to, by malować te baraki! - odezwała się. Pisarz nie miał kłopotów z repliką, należało to do jego zawodu. - A co tam, kurwa! - powiedział. - Ale twoje miejsce nie jest tutaj... - Tak? A gdzie ono jest, to moje miejsce? - W pierwszym rzędzie - oznajmiła. - Miła jesteś - odrzekł. - A mnie się wydaje, że świat nie został skrojony specjalnie na moją miarę. Usiadła okrakiem na piersi pisarza i ujęła w ręce jego głowę. - O tym to się dopiero przekonamy! - rzekła. Nie zwrócił jednak uwagi na jej słowa. Był pisarzem, a nie prorokiem. 5 Nazajutrz, kiedy robiliśmy sobie sjestę, zameldował się właściciel. Wstałem, żeby przyjąć go na zewnątrz. Wyglądał na wściekłego, upał podczas drogi go nie oszczędził, był siny. Ponieważ Betty jeszcze leżała, nie wpuściłem faceta, wypchnąłem go nawet poza próg, tak jakby nigdy nic, i to go chyba rozeźliło, pewnie chciał sobie popatrzeć. - No wie pan, to bezczelność! - warknął. - Rano od dziesiątej, a po południu od czwartej...? Może przeszkadzam, co? - Przepraszam - powiedziałem - ale ja po przerwie pracuję aż do zmroku. Zapewniam pana, że swoje odrabiam... - Widzę, że ma pan odpowiedź na wszystko, co? - Myli się pan. Ledwie skończyłem, pojawiła się Betty. Nałożyła mój niebieski podko- szulek i obciągała go, żeby zakryć pośladki. Rzuciła właścicielowi nienawist- ne spojrzenie. - Jakim prawem zwraca się pan do niego tym tonem? - Betty, proszę cię - wtrąciłem. - Co to jest? - ciągnęła - co pan sobie myśli? Facet rozdziawił gębę. Patrzył, jak Betty rozciąga koszulkę, patrzył na sterczące piersi i na jej długie, nagie uda. Oczy wyłaziły mu na wierzch. Wytarł zamaszyście twarz chustką. - Nie do pani mówię - odparował. - Całe szczęście... Ale wie pan przynajmniej, z kim pan rozmawia? - Oczywiście, z moim pracownikiem. Wybuchnęła śmiechem. - Twoim pracownikiem... Ty stary, zakichany ramolu! To największy pisarz tego pokolenia, przyswajasz? - Betty, przesadzasz... - A co mnie to obchodzi - powiedział. Betty pobladła. W szoku cofnęła rękę i koszulka podskoczyła ze dwadzieścia centymetrów, odkrywając bujną kępę włosów. Nie mógł od niej oderwać wzroku. Minęło parę sekund, zanim Betty zrozumiała, co się stało. - No nie... na co się tak gapisz?! - warknęła. Gość stał jak zahipnotyzowany, przygryzał wargi. Betty popchnęła go mocno i znalazł się o kilka schodków niżej. - Ty, może ty nigdy w życiu nie widziałeś kobiety? Może będziesz miał zawał? Tak jak stała, podeszła do niego i jeszcze raz nim miotnęła; klient się zakołysał, o mało nie rozłożył jak długi, z trudem złapał równowagę. Teraz był już całkiem czerwony na twarzy. - Kogo jak kogo, ale maniaków seksualnych nie trawię! - dodała. Cała scena wydawała się tak niewiarygodna, a Betty tak podniecająca, że wrosłem w werandę, rozdziawiwszy usta. Właściciel zieleniał z wściekłości na tle niebieskiego nieba. Znajdował się w pełnym odwrocie i nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, zwłaszcza w chwili, gdy rymnął na ziemię. Podniósł się pospiesznie, rzucając na mnie ostatnie spojrzenie. - Radzę panu pozbyć się tej dziewczyny! - wrzasnął. Betty najwyraźniej szykowała się do ponownego ataku, więc wziął nogi za pas. Otrzepując wściekle swój wyjściowy garnitur, pozostawiał za sobą obłoki białego kurzu. Betty przeszła koło mnie, wrząca jeszcze z gniewu. Bez słowa weszła do domu. Lepiej było się do niej nie zbliżać, czuło się to na kilometr, lepiej było przeczekać spokojnie burzę. W takiej chwili nawet pisarz okazałby się bezradny. Wróciły stare dekoracje, miejsce znowu było ohydne. Słyszałem, jak kopie nogą w ścianę. Był już czas pójść do roboty. Przez całe popołudnie wisiałem na drabinie, żeby ją śledzić. Jeśli uniosłem się na palcach, mogłem dostrzec moje okna ponad dachem numer dwa; robiłem za pajaca, ale z odległości pięćdziesięciu metrów czułem się przynajmniej bezpieczny. Zadawałem sobie pytanie, ile czasu potrzebuje dziewczyna w jej stylu, żeby ochłonąć. Dostrzegłem, że kilka pudeł poleciało przez okno znaną już trasą, jednak ostało się pudło z zeszytami, a jakże. Hi, hi, pomyślałem. HI, HI! Rzecz jasna robota stała w miejscu, nie miałem do niej głowy. Pracowa- łem ospale. Dzień upływał powoli; teraz usiadła za stołem, oparłszy czoło na rękach. Nie poruszała się. Nie wiedziałem, czy to zły czy dobry znak. Tamten dureń miał, na co zasłużył, jeszcze go dopadnę, tylko czy ja też miałem to, na co zasłużyłem? Groźba właściciela chodziła mi wciąż po głowie, ale wyobraziłem sobie, jak załatwię faceta przed sądem pracy, trochę mnie to pocieszyło. Czułem się nieco zmęczony, tak jakbym się przeziębił czy przegrzał. W ramionach miałem kilometry malowania. Kończyłem właśnie bańkę, gdy dostrzegłem Betty na werandzie. Przycupnąłem za dachem. Kiedy odważyłem się na nowo wystawić głowę, dochodziła już do końca alejki i skręcała w bok. Zastanawiałem się, dokąd też poszła, smarowałem kolejny kawałek ściany i rozmyślałem, brałem pod uwagę wszystkie możliwe kombinacje. Nie zdążyłem nawet na dobre poczuć niepokoju, gdyż chwilę później wróciła. Nie uchwyciłem momentu jej powrotu, zobaczyłem tylko,jak kręci się po pokoju, jak przechodzi wzdłuż okien tam i z powrotem. Nie bardzo mogłem dojrzeć, co tam wyczyniała, zdawało się, że potrząsa czymś przed sobą. No, popatrz, mruknąłem do siebie, sprząta. Może na uspokojenie wyszoruje chałupę. Widziałem już dom lśniący niczym małe słoneczko. Przez chwilę jeszcze malowałem ze spokojem w duszy. Słońce już zachodziło, kiedy starannie obmywałem pędzle. Było nieco chłodniej. Przed powrotem wypiłem piwo z facetem od okularów. Zapaliłem papierosa i.powoli skierowałem się ku domowi, patrząc, jak moje stopy posuwają się jedna za drugą. Na parę metrów przed wejściem podniosłem wzrok. Na werandzie zobaczyłem Betty. Zatrzymałem się. Jej spojrzenie było niewiary- godnie skupione, obok stały dwie walizki. Zaciekawiło mnie, po co trzyma w ręku zapaloną lampę naftową. Jej włosy błyszczały w zachodzącym słońcu, była dziko piękna. Poczułem wokół benzynę i już wiedziałem, że za chwilę rzuci lampę do środka. Przez ułamek sekundy rozkoszowałem się tą myślą, a potem zobaczyłem, jak jej ramię zatacza na tle nieba półkole i lampa leci w przestrzeń niczym spadająca gwiazda. Chałupa stęknęła: PAAAFF!!! Poczułem przedsmak Piekła. Gdy w oknach pojawiły się płomienie, chwyciła walizki. - No jak, idziesz? - spytała. - Ruszamy stąd. 6Obudziłem się z kwaśną miną. Ciężarówką strasznie trzęsło, a poza tym zmarzłem - na platformie powietrze wirowało, była gdzieś szósta nad ranem, dopiero co wstał dzień. Betty spała jak zabita. Nieszczęściem trafiliśmy na faceta, który wiózł worki z nawozami; wczesnym rankiem taki zapach powoduje mdłości, czułem się jak upaprany łajnem. Miejsce w szofer- ce było zawalone jakimiś pakami, dlatego jechaliśmy z tyłu. Wyjąłem z walizki sweter i włożyłem. Przykryłem też ramiona Betty. Przejeżdżaliśmy właśnie przez las i zrobiło się jeszcze zimniej. Wierzchołki drzew znajdowały się tak wysoko, że zakręciło mi się w głowie. Szofer, młody chłopak, zastukał w tylną szybę. Zabrał nas ze stacji benzynowej, postawiłem mu piwo. Wracał z jakiejś wystawy rolniczej, o ile dobrze zrozumiałem. Poczęstował nas kawą, chętnie bym go za to uściskał. Chwyciłem termos i wypiłem ostrożnie kilka łyków. Zapaliłem pierwszego papierosa i siedząc na workach, patrzyłem na uciekającą drogę. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Było tak, jakbym w moim wieku pokrył się na nowo trądzikiem. Jasne, od tego się nie umiera, w końcu nie zostawiłem za sobą nic, zupełnie nic, gdyż Betty udało się nawet upchnąć w walizce z zeszytami kilka koszul, tyle że wydawało mi się to nieco śmieszne, brakowało mi jeszcze czapki w stylu Henryego Fondy. Przewidująca dziewczyna z tej Betty, uratowała przed ogniem moje oszczędności, czułem się zatem dosyć bogaty, spokojnie mieliśmy za co przeżyć miesiąc czy dwa i powiedziałem jej nawet: słuchaj, poważnie, nie musimy wystawać jak palanty przy drodze, stać nas na pociąg, nie mam ochoty się upieprzyć. Ale nie miałem nic do gadania; uważała, że nie możemy sobie pozwolić na takie wydatki, co to, to nie, pojedziemy stopem, oznajmiła. A tak naprawdę sądzę, że po prostu to lubiła. Chciała zostawić po sobie kupę popiołów i wyjść na drogę jak za starych, dobrych czasów. Chciała pokazać styl. Nie nalegałem, ponieważ uwiesiła się mojego ramienia i tylko to było dla mnie ważne. Chwyciłem walizkę i szczerząc zęby, wy- stawiłem palec. Byliśmy w drodze od dwóch dni; cali pokryci kurzem. Zacząłem tęsknić za prysznicem w motelu. Ziewnąłem przeciągle i Betty się obudziła. W chwilę potem skoczyła w moje ramiona i uścisnęła mnie. Nawet gdybym długo wysilał mózgownicę, nie wymyśliłbym niczego lepszego, o co mógłbym poprosić niebiosa. Wystarczyło popatrzeć na nią sekundę, aby dostrzec, że jest szczęśliwa. Nawet jeśli pomysł, by pójść i schwytać świat za gardło, jak to powtarzała, nie potrafił mnie rozpalić, przyjmowałem to bez bólu. Można żyć i w drodze, gdy się ma obok piękną dziewczynę. Facet miał zatankować i skorzystaliśmy z postoju, żeby kupić parę kanapek i piwo. Znowu się zrobił upał. Ciężarówka przekraczała w zrywach stówę, a mimo to czuliśmy, jak słońce parzy nam skórę. Dla Betty wszystko było fantastyczne: wiatr, droga, słońce. Pochylałem głowę, otwierając butelki. Nie mogłem się powstrzymać od myśli, że bylibyśmy już na miejscu, gdyby pozwoliła mi kupić bilety, a tak musieliśmy jechać naokoło, bo chłopak miał wstąpić do brata przed powrotem do miasta, albowiem nie odważyliśmy się zrezygnować z naszej cennej ciężarówki. Był zresztą jedyną osobą, która zechciała nas zabrać i teraz trzymaliśmy się go kurczowo, póki nas nie dowiezie do miasta. A w ogóle to nam się nie spieszyło. Nie byliśmy w drodze do eldorado. Zatrzymaliśmy się w jakiejś dziurze i kiedy młody udał się w odwiedziny do brata, usiedliśmy w kącie, pod parasolem, i zamówiliśmy coś zimnego. Betty poszła do toalety, a ja zdążyłem tymczasem przysnąć na krześle. Nie widziałem najmniejszego powodu, by się czymkolwiek przejmować i świat wydawał mi się absurdalny. Okolica była cicha, niemalże pustynna. Po jakimś czasie wyruszyliśmy dalej i trzeba było cierpliwie czekać do wieczora, by ujrzeć wreszcie światła miasta. Betty nie wytrzymała, normalnie stanęła i tupała z niecierpliwości. - Zdajesz sobie sprawę - mówiła - nie widziałam jej już chyba ze trzy lata. Jakoś mi dziwnie, to w końcu moja siostrzyczka, rozumiesz... Chłopak wysadził nas na skrzyżowaniu i zanim wysiedliśmy i przenieśliś- my bagaże, z tyłu zrobił się ogon równo trąbiących samochodów, z których wychylały się głowy facetów. Zdążyłem zapomnieć, jak to wygląda. Zapo- mniałem o tym stylu i o tym nastroju, o smrodzie spalin, światłach, błyszczących chodnikach i o szumie samochodów, który nie odstępuje cię na krok. Nie czułem się szczególnie zachwycony. Szliśmy ładny kawałek, ciągnąc walizki. Nie były zbyt ciężkie, ale za to niewygodne, co rusz obijały się nam o nogi. Jedyną ich zaletą było to, że mogliśmy na nich usiąść, czekając na zielone światło. Betty nie zamykały się usta. Przypominała rybę, którą z powrotem wrzucono do morza i nie chciałem psuć jej przyjemności. Nie było to w końcu takie straszne, chociaż sterczenie na tych wszystkich czerwonych światłach przypominało katorgę. O tej godzinie ulice były pełne, ludzie wracali z roboty. Cholerne neony już pulsowały i musieliśmy przedzierać się przez świetliste wodospady, mrużąc oczy i pochylając ramiona. Serdecznie tego nienawidziłem, lecz dzięki bliskości Betty wszystko to stawało się całkiem strawne, te świństwa nawet mnie nie wkurzały. Ale nie ma co ukrywać, że większość ludzi miała mordy piekielne, widziałem dobrze, że nic się nie zmieniło. Siostra Betty, Liza, mieszkała w spokojniejszej okolicy. Mały, biały, piętrowy domek z sześciometrowym tarasem, wychodzącym na nie zabudo- waną przestrzeń. Otworzyła drzwi, trzymając w ręku skrzydełko kurczaka. Z miejsca poczułem głód. Powitały się hałaśliwie i Betty przedstawiła nas sobie. Zezowałem na kawałek złocistej skórki, zwisającej ze skrzydełka; cześć, Liza, powiedziałem. Z domu wyleciał doberman, rozpraszając noc ogonem. A on nazywa się Bongo, przedstawiła psa, głaszcząc go po łbie. Bongo spojrzał na mnie, później spojrzał na panią i to jemu przypadło w udziale kurze skrzydełko. Zawsze wiedziałem, że świat jest ponurym żartem. Liza mieszkała sama z Bongo, burdel panował tam niewyobrażalny, ale mimo wszystko dom był przyjemny, kolorowy, wszędzie leżały jakieś przedmioty, tak jakby o nich zapomniano. Liza miała na sobie dosyć krótkie kimono i zdążyłem zauważyć jej piękne nogi. Co do reszty, Betty biła ją na głowę, mimo że była o pięć czy sześć lat starsza. Zapadłem się w kanapę, dziewczyny tymczasem rozmawiały, przygotowując kieliszki i coś do prze- gryzienia. Niby nic, lecz jednak musiałem być zmęczony, gdyżjuż pierwszy kieliszek porto poszedł mi do głowy. O mało nie nadepnąłem na psa, wychodząc do łazienki, kręciło mi się we łbie. Opryskałem twarz wodą. Nie goliłem się od trzech dni, oczy miałem okolone kurzem, a nogi jak z waty, słowem czarny anioł dróg powalony przez łyk porto. Kiedy wróciłem, Bongo wykańczał kurczaka, a Betty opowiadała o ostatnich godzinach podróży. Liza klasnęła w dłonie. - Nie ma co, zjawiacie się w samą porę! - wykrzyknęła. - Mieszkanie na górze stoi puste od tygodnia! Betty zatkało. Odstawiła powoli kieliszek. - Co...? To znaczy, że tam na górze nikt nie mieszka i mogłabyś wynająć nam mieszkanie?! - Oczywiście! To dla mnie jeszcze lepiej... - O Boże, ja chyba śnię! - zawołała Betty - Przecież to fantastyczne! Wyskoczyła z fotela i uklękła przede mną. Zastanawiałem się, czy nie obkleiła sobie twarzy brokatem. - A nie mówiłam, widzisz, widzisz to? I co, nie można tego nazwać diabelnym szczęściem? - A co właściwie się stało? - spytałem. Betty przycisnęła piersi do moich kolan. - Stało się to, najsłodszy, że nie minęła jeszcze godzina, jak jesteśmy w mieście, a już znaleźliśmy sobie szałową chatę; spadła nam prosto z nieba! - Spytaj, czy łóżko jest duże. Uszczypnęła mnie w łydkę i wznieśliśmy kieliszki. Nic nie mówiłem, ale się zgadzałem, szło nam całkiem fartownie. W gruncie rzeczy może miała rację. Może tak być, że otwiera się przed nami łatwy świat. Zaczynałem się czuć coraz lepiej. Żywot butelki nie był długi. Powiedziałem im: bez paniki, zaraz wracam, i wyszedłem. Dotarłem aż do rogu ulicy z nosem zadartym w niebo i rękoma w kieszeniach. Wcześniej wypatrzyłem w sąsiedztwie parę sklepów. Wlazłem do pierwszego, powiedziałem: dobry wieczór. Za kasą siedział samotny facet, był stary i nosił szelki. Wziąłem butelkę szampana, jakieś ciasteczka i puszkę dla psa. Stary podliczył, nie podnosząc wzroku, wyglądał na bardzo zaspanego. - Wie pan - rzekłem - los nas z sobą zetknął. Właśnie wprowadziłem się tu obok... Ta dobra nowina nie zrobiła na nim większego wrażenia. Podał mi rachunek ziewając. Zapłaciłem. - No niechże pan powie, co za szczęściarz z pana - zażartowałem.- Co miesiąc zarobi pan na mnie kupę forsy... Przesłał mi wymuszony uśmiech, ale najwyraźniej czekał, żebym się zmył. Na jego twarzy malowało się cierpienie, tak jak u wszystkich ludzi, których mijaliśmy na ulicach; miałem wrażenie, że dotknął ich rodzaj trądu. Po chwili wahania wziąłem jeszcze jedną butelkę, pacnąłem forsą i wyszedłem. Przyjęto mnie z okrzykami radości. Lał się szampan, a ja się wziąłem za puszkę dla psa. Kilogram jasnoróżowego pasztetu, skąpanego w galarecie. Bongo patrzył na mnie, przechylając łeb na bok. Wiedziałem, że lepiej mieć takie bydlę po swojej stronie i od razu zarobiłem pierwszy punkt. Wkrótce poszliśmy obejrzeć mieszkanie, wchodząc na piętro wewnętrz- nymi schodami. Liza potrzebowała dobrej chwili, by włożyć klucz, i śmieliś- my się do rozpuku. - Normalnie - wyjaśniła - to te drzwi są zamknięte, ale teraz będziemy mogli je otworzyć... Ach, naprawdę się cieszę, wiecie, czasami się czułam trochę samotna. Była tam sypialnia, pokój z kuchnią w kącie i mały taras. Raj, jak nic, z prysznicem we wnęce na szafę. Kiedy dziewczyny zabrały się za ścielenie, wyszedłem na taras i oparłem się o balustradę. Bongo poszedł w moje ślady. Wyprostowany na tylnych łapach był prawie mojego wzrostu. Przed nami rozciągała się pusta przestrzeń otoczona wysokim płotem. Po drugiej stronie widać było inne domy, a w oddali wzgórza, czarniejsze od nocy. Słyszałem, jak dziewczyny chichotały i piszczały. Zapaliłem papierosa i zrobiłem w sobie miejsce na to wszystko. Puściłem oko do Bongo. Nieco później wsunęliśmy się pod pościel i Betty przytuliła się mocno do mnie; zasnęliśmy prawie natychmiast. Badałem wzrokiem sufit. Po chwili nie wiedziałem już, gdzie jestem, lecz nie szukałem odpowiedzi. Zacząłem oddychać brzuchem. W miarę jak się zapadałem w sen, miałem wrażenie, że budzę się powoli i łagodnie. Nie od razu wzięliśmy się za szukanie roboty, nie było to takie pilne. Najlepszą część dnia spędzaliśmy na tarasie, rozmawiając z Lizą i Bongo, grając w karty, czytając. Popołudnia przepływały jedno za drugim w poraża- jącej słodyczy, nie pamiętałem, by kiedykolwiek było mi tak dobrze. Betty opaliła się na murzynkę, Liza trochę mniej, gdyż w tygodniu pracowała jako kasjerka w dużym sklepie. Niekiedy wybiegałem na dwór pobawić się z Bongo i ptaki zrywały się na nasz widok. Betty obserwowała nas z balkonu, machaliśmy do siebie, a potem znikała i słychać już było tylko stukot maszyny do pisania i dzwonek, kiedy dochodziła do końca linijki. Szczerze mówiąc, cała ta sprawa trochę mnie drażniła. Wbiła sobie do głowy, że przepisze rękopis, a potem wyśle go do różnych wydawców; poruszyła niebo i ziemię, by zdobyć maszynę. A ja przecież pisałem dla przyjemności, nie po to, by wpakowano mnie do klatki z lwami, przynajmniej tak sądziłem. Betty przygotowywała w pewnym sensie moje wejście na arenę. Rzucałem Bongo kawałek drewna, medytując nad tym wszystkim, lecz nie przejmowałem się znowu tak bardzo, musiałem przecież pomyśleć o menu na wieczór; sprawą kolacji zająłem się osobiście i bez niczyich sprzeciwów. A kiedy trochę zagubiony facet ma cały dzień na obmyślanie potrawy, jest w stanie wyczarować delicje nawet z niczego. Także dla Bongo przygotowy- wałem coś ekstra, staliśmy się prawdziwymi kumplami. Wieczorem, gdy kolacja się gotowała, wychodziliśmy po Lizę, a w ostat- nich odbiciach zachodzącego słońca Betty nadal stukała trzema albo czterema palcami. Mieliśmy sporo czasu, Betty robiła mnóstwo błędów i poprawki zabierały jej drugie tyle czasu; nie przejmowałem się. Bongo gonił przede mną i ludzie usuwali mu się z drogi, byłem jak król, zawsze znajdowało się dla mnie miejsce na ławce czy na przystanku. Dawno już nie było tak ciepłej jesieni. Potem wracaliśmy z Lizą do domu, niosłem jej rzeczy, a Bongo podlewał samochody. Opowiadała mi o swoim życiu, sam niewiele miałem do powiedzenia. Dowiedziałem się, że wyszła wcześnie za mąż, ale facet puścił ją kantem po dwóch latach; nie pozostało jej zbyt dużo wspomnień, zostali jedynie Bongo i chałupa. Mieszkanie na górze wynajmo- wała, żeby związać koniec z końcem. W tej sprawie już się z nią dogadałem. W domu było mnóstwo rzeczy do naprawienia: i dla hydraulika, i dla elektryka. Oceniliśmy to zgodnie na trzy miesiące czynszu. Oboje byliśmy zadowoleni. Po kolacji szukaliśmy filmów na wszystkich kanałach, program leciał do końca aż po ostatnią reklamę i oglądaliśmy się na siebie, zastanawiając się, kto pójdzie zgasić telewizor. Trzeba było uważać, żeby się nie wyłożyć na puszce od piwa. Kiedy program był rzeczywiście gówniany, wyłączaliśmy wcześniej. Siadaliśmy do kart albo kręciliśmy się po pokoju, dziewczyny gadały, a ja maltretowałem gałki radia w poszukiwaniu czegoś znośnego dla ucha. Zdarzało się, że brała mnie chętka na spacer. Bez słowa ściągałem z wieszaka bluzę i z Bongo przy nodze przemierzałem ulicę za ulicą. Dziewczynom to się podobało. Kiedy mówiłem, że czuję się jak szczur w klatce, wybuchały śmiechem, nie dawały temu za grosz wiary. W każdym razie skręcaliśmy z Bongo w prawo, potem też w prawo i znowu w prawo, a czasem nawet w lewo i scenografia nie zmieniała się ani odrobinę; wracaliśmy wykończeni. Na trawienie działało to idealnie, na ogół zaraz po powrocie rzucałem się na lodówkę i wywalałem na stół wszystko, co znalazłem. Jeśli Liza czuła się zmęczona, szliśmy do siebie na górę, lecz nigdy nie kładliśmy się przed trzecią lub czwartą. Ciężko jest zasnąć wcześnie, kiedy człowiek obudził się w okolicach południa. Jeśli nie szliśmy do łóżka, Betty wracała do maszyny, chyba że nie miała już siły. Siadałem na tarasie, Bongo wkładał mi łeb między kolana, a ja patrzyłem, jak Betty mozolnie odczytuje moją pisaninę, marszcząc brwi. Myślałem, jakim cudem udało mi się zdobyć taką dziewczynę, lecz wiedzia- łem także, że nawet gdybym zaszył się na biegunie północnym, to i tak pewnego dnia spotkałbym ją przechadzającą się po dryfującej krze, z włosa- mi rozwianymi w niebieskiej poświacie. Lubiłem na nią patrzeć. Mogłem niemalże zapomnieć o całym łajnie, które zostawiliśmy za sobą. Kiedy do tego wracałem, wyobrażałem sobie armię gliniarzy wypuszczoną naszym tropem. Płonący bungalow wisiał jak miecz nad naszymi głowami. Szczęśli- wie nie zostawiłem adresu. Widziałem Georgesa i gości motelowych mrużą- cych oczy od blasku pożaru, słyszałem jeszcze, jak krzyczą za nami, kiedy zmykamy z walizkami niczym po szczeniackim skoku. Czasami dochodził nas odgłos policyjnej syreny, pociągałem wówczas zdrowy łyk i po pięciu minutach już o tym nie myślałem, kierowałem ponownie wzrok na kobietę, siedzącą parę metrów dalej i będącą najważniejszą sprawą w moim życiu. Wtedy nie martwiło mnie zupełnie, że najważniejszą sprawą w moim życiu stała się kobieta. Wprost przeciwnie, byłem tym zachwycony, barometr wskazywał raczej beztroskę i luz. Chwilami wstawałem, by ją pogłaskać i zobaczyć, w którym jest miejscu. - I jak? Ciągle ci się podoba? - pytałem. - Spokojna głowa. - Tego pewnie i tak nie wydrukują... - Ha, ha, ale się uśmiałam. - Ale przecież może tak się stać. - Tak? No to wytłumacz mi dlaczego, ciekawa jestem. - Betty, świat jest zdradliwy. - Nie, wcale nie. Trzeba tylko umieć go schwycić. Miałem temat do refleksji. Wracałem na taras. Maszyna ruszała dalej, Bongo kładł mi się na nogi, a nad moją głową zapalały się, świergocząc, gwiazdy. Pewnego ranka, po przebudzeniu, postanowiłem wziąć się na serio za hydraulikę. Pocałowałem Betty w czoło, pożyczyłem od Lizy samochód i pojechałem do centrum po zakupy. Gdy wracałem, z samochodu wystawało kilka rur. Kiedy zabrałem się do ich wyładowywania, podeszła do mnie kobieta. Na szyi miała mały, złoty krzyżyk. - Bardzo pana przepraszam... Czy pan jest hydraulikiem? - To zależy. A o co chodzi? - Coś z kranem, proszę pana, w kuchni. Już od miesiąca próbuję sprowadzić jakiegoś hydraulika, ale nikomu się nie chce dla jednego kranu... Wie pan, jaki to straszny kłopot. - Pewnie, każdy wie. Pogładziła krzyżyk, patrząc w ziemię. - A pan... pan nie byłby łaskaw? to przecież kwestia minuty... Przez chwilę rozmyślałem, rzucając okiem na zegarek i robiąc minę faceta zawalonego robotą. - Cholera, nie wiem, czy się wyrobię... Daleko pani mieszka? - Nie, nie, zaraz po drugiej stronie. - No dobrze, tylko pośpieszmy się. Ruszyłem za nią przez ulicę; miała gdzieś ze sześćdziesiąt lat i zniszczoną sukienkę do połowy łydek. Mieszkanie pachniało dostatnią emeryturą, kafelki lśniły i wszystko było pogrążone w ciszy. Poprowadziła mnie do kuchni i wskazała palcem na kran. Strumyczek przejrzystej wody łagodnie spływał do zlewu. Podszedłem i pokręciłem kranem na wszystkie strony. Wyprostowałem się wzdychając. - Głupia sprawa - powiedziałem. - Iglica zablokowała się w zaworze i od tego poszła głowica. To często się zdarza. - Ojej! Czy to coś poważnego? - Gorzej być nie może. Trzeba wszystko wymienić. - O mój Boże! A ile to będzie kosztowało? Policzyłem w myśli na oko i pomnożyłem sumę przez dwa. - Jezusie najsłodszy! - wykrzyknęła. - I tak nie liczę pani za dojście - dodałem. - A kiedy pan mógłby to zrobić? - Teraz albo nigdy. Czeków nie biorę. Poleciałem gazem do domu i zabrałem wszystkie narzędzia, jakie w ogóle miałem. Wyjaśniłem Betty, o co chodzi. Wzruszyła ramionami i zagłębiła się w zeszyty. W chwilę później byłem już w samochodzie. Zaparkowałem na drugiego, kupiłem kran i zameldowałem się u starej. - Nie lubię, jak mi się przeszkadza. Przyzwyczajony jestem do pracy w spokoju. Zawołam panią, jeżeli będę czegoś potrzebował. Zamknąłem się w kuchni i zabrałem do pracy. Po godzinie złożyłem narzędzia, wytarłem ostatnią kroplę wody i poszedłem do kasy. Siostra Maria Magdalena od Dzieciątka Jezus była w siódmym niebie. Jej zlew lśnił na wysoki połysk. - Młody człowieku - rzekła - nie odejdzie pan stąd, dopóki nie zostawi mi pan swojego numeru telefonu. Odpukać, ale może będę jeszcze potrzebowała pańskiej pomocy... Następnie odprowadziła mnie do drzwi i machała ręką, aż wszedłem do siebie. Nie byłem niezadowolony z mojego pracowitego dnia. Wieczorem, kiedy pilnowałem czegoś na gazie, zadzwonił telefon. Betty nakrywała do stołu, odebrała Liza. Przez chwilę słuchała, odpowiedziała coś, a potem zakryła słuchawkę ręką rechocząc: - Ej, wy, nic z tego nie kapuję, to ten sklepikarz. Uparł się, że tu mieszka hydraulik! Betty spojrzała na mnie spode łba. - To chyba do ciebie! - odezwała się. - Założę się, że coś się zatkało! Faktem jest, że plotka rozniosła się po dzielnicy niczym chmura kurzu. Ludzie pewnie dawali sobie cynk i puścili w obieg mój numer telefonu. Zastanawiałem się, co też takiego robili okoliczni hydraulicy, ci prawdziwi, przecież wszystkie chałupy wokół sikały wodą, a rury zatykały się jedna po drugiej. Dopiero jak pewnego ranka pogadałem z takim jednym, stojąc w kolejce po dwa metry miedzi i kolanka na dziewięćdziesiąt, dowiedziałem się, że małe wycieki i inne duperele nie interesowały ich. Coś ci powiem, nadawał koleś zniżając głos, jak dzwonią do mnie, że leci woda, to zawsze staram się wyniuchać, czy nie daliby się namówić na przerobienie łazienki. A jak nie, to kładę lachę. Od razu zrozumiałem, że to był numer do wzięcia, że mogłem się załapać na małe, błyskawiczne naprawy płatne w gotówce. Po paru dniach wyrobi- łem sobie w okolicy niezłą renomę. Uchodziłem za faceta drogiego, ale szybkiego i solidnego. W mig pojąłem, w czym tkwi moja siła, zdałem sobie sprawę, że gość, który ma grypę, może jeszcze próbować walczyć, ale taki, któremu zatkał się sracz, jest normalnie załatwiony. Wyciągałem tyle szmalu, ile się dało. Wyciskałem z każdego po kolei. Przez dwa tygodnie harówa była nieziemska, potem trochę się uspokoiło, ponieważ nie leciałem już na każdą robotę. Zlikwidowałem działalność przed południem. Kiedy wychodziłem z czapką wciśniętą na głowę i skrzynką narzędzi pod pachą, Betty nie była zachwycona, działało jej to na nerwy. Pewnego wieczoru, gdy przyszedłem kompletnie wyczerpany, zrobiła mi awanturę. Wracałem wówczas od pewnego wojskowego~. Mundur, siwe włosy i niebieskie oczy. Robota okazała się cholernie ciężka, to był mój piąty klient tego dnia, czułem się wykończony. Poprowadził mnie długim, ciemnym korytarzem, jego buciory stukały o parkiet, posuwałem się zgarbiony za nim. Kiedy wszedłem do kuchni, owiał mnie smród oliwy i spalonego plastiku, odrzuciło mnie; to był diabelski odór, musiałem się powstrzymać, żeby nie dać nogi. Zresztą zdarzało się to za każdym razem, jak udawałem się do klienta, zawsze przychodził moment, gdy chciałem wziąć nogi za pas. Ale i tym razem zostałem. Trzymał w ręku coś na kształt szpicruty, bez słowa wskazał nią zlew. Przy końcu dnia wcale mi to nie przeszkadzało, odpoczywałem, gdy nikt do mnie nie mówił. Podszedłem, starając się oddychać możliwie jak najmniej. W zlewie leżały trzy celuloidowe lalki; w połowie roztopione i zanurzone w parocenty- metrowej warstwie oleju. Otworzyłem szafkę pod spodem i wyciągnąwszy torbę na śmiecie, spostrzegłem, że rura odpływowa była powykręcana i miejscami się posklejała. Wyprostowałem się. - Pan to robił wrzącą oliwą? - spytałem. - Nie muszę składać przed panem sprawozdania - pisnął. - Niech pan robi, co trzeba i do widzenia! - Ej... spokojnie. Mnie tam nie przeszkadza, że podlewa pan swoje laleczki olejem do smażenia. Widuję codziennie gorsze rzeczy. Muszę tylko się dowiedzieć, czy poza tłuszczem i stopionym plastikiem coś jeszcze dostało się do rury. A pan powinien mi to powiedzieć. Zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy i zostawił mnie samego. Zrobiłem sobie przerwę na papierosa. Na pierwszy rzut oka robota nie wydawała się zbyt skomplikowana, wystarczyło wymienić rurę. Jednakże rzeczy okazują się zawsze trudniejsze, niż można by sądzić. Pogrzebałem raz jeszcze pod zlewem i spostrzegłem, że ta cholera szła dalej, przez dwie inne szafki i dopiero potem wchodziła w podłogę. Zrozumiałem, że czeka mnie niezła zabawa z upchaniem całego interesu z powrotem na swoje miejsce. Wróciłem do samochodu po kawałek rury. Woziłem ze sobą wszystkie najpotrzebniejsze wymiary, Kładłem rury na dachu, a końce mocowałem do zderzaków. Betty wznosiła wzrok ku niebu. Zebrałem tego cały stos w czasie pewnej nocnej wyprawy na plac budowy i od tamtej chwili moje zyski ostro poszły w górę. Wyciągnąłem spod przedniego siedzenia piwo i wypiłem jednym haustem przed powrotem do pracy. Zużyłem całą godzinę na wyjęcie starej rury, kolejną na założenie nowej, dostawałem szału. Wciskałem się na czworakach w szafki, w kółko obijałem o coś, musiałem chwilami przerywać i zamykać na parę sekund oczy. Wreszcie udało mi się z tym skończyć. Dyszałem przez moment uwieszony zlewu, uśmiechnąłem się do rozbebeszonych laleczek. No dalej, stary, jeszcze jeden mały wysiłek, szepnąłem do siebie, twoja zmiana się kończy, dziewuchy z pewnością pomyślały o kielichu dla ciebie. Chwyciłem rurę, uciąłem dobry metr i podłączyłem ją do baterćć. Składałem właśnie narzędzia, kiedy stawił się mundur khaki. Nie był nawet łaskaw spojrzeć na mnie, ruszył prosto ku szafce sprawdzić moją instalację. Łmieszyli mnie tacy faceci. Przełożyłem pasek od skrzyni przez ramię, chwyciłem pozostały kawałek rury i czekałem, aż wylezie. Wstał niezwykle poruszony. - Co to ma być?! - wrzasnął. - CO TO WSZYSTKO ZNA- CZY??!! Pomyślałem, że może pękła mu żyłka w mózgu, kiedy schylał się pod zlew. Zachowałem spokój. - Czy coś nie tak? - spytałem. Usiłował przewiercić wzrokiem moje czoło. Pewnie mu się wydawało, że jest w klubie kolonialnym, i szykował się właśnie do ukarania boya. - Pan kpi sobie w żywe oczy!! Pańskie rury nie są przepisowe... - Że jak? - Przecież ta rura, którą pan założył, o TUTAJ, to jest kawałek kabla telefonicznego...! Tu jest nawet NAPISANE!! Zawsze się można czegoś nowego dowiedzieć. Nigdy nie zwróciłem na to uwagi, ale nie dałem się zbić z tropu. - To mnie dopiero pan przestraszył! - powiedziałem. - Niech się pan nie przejmuje, wszystkie są takie same. Praktycznie każdy zlew w mieście na tym pracuje, spotykam się z tym od dziesięciu lat. To jest solidny materiał. - Nie, nie, nie, nie zgadzam się! To wbrew PRZEPISOM!! - Naprawdę nie ma co się martwić... - Nie dam się nabrać. Chcę, żeby było według przepisów! Takie rzeczy zdarzają się zawsze pod koniec dnia, kiedy jesteś mokry z wycieńczenia, a nikt nie chce podać ci gąbki. Przejechałem ręką po włosach. - Niech pan posłucha - rzekłem - każdy robi swoje. Ja się pana nie pytam, jakiego kalibru pan używa, żeby wymieść wzgórze przed atakiem. Jeżeli biorę kabel telefoniczny, to wiem, co robię. - Ja chcę mieć instalację przepisową, rozumie pan?! - Tak? A te świństwa, które pan urządza w zlewie, też są może przepisowe? Starczy tego, proszę mi zapłacić i nie zaprzątać sobie głowy, to wytrzyma dwadzieścia lat. - O nie, niech pan na to nie liczy! Nie dostanie pan ani grosza, zanim pan tego nie wymieni! Spojrzałem szajbusowi w oczy i zrozumiałem, że tracę czas, a nie zależało mi na godzinach nadliczbowych. Chciałem tylko wrócić do samochodu, opuścić szyby i jechać wolno do domu, paląc papierosa. Podszedłem więc do zlewu i z całej siły kopnąłem w moje dzieło; udało mi się wyrwać połowę. Odwróciłem się do klienta. - No tak - powiedziałem. - Na moje oko nawaliło coś przy zlewie. Trzeba będzie wezwać hydraulika. Stary przyłożył mi szpicrutą prosto w twarz. Poczułem podmuch ognia aż po ucho. Łwieciły mu się oczy. Walnąłem go końcem sztywnej rury w czoło. Cofnął się pod ścianę i oparł, chwytając ręką za serce, ale nie podałem mu fiolki z proszkami, ulotniłem się. Policzek palił mnie przez całą drogę. W lusterku wstecznym widziałem długą, szkarłatną pręgę, jeden kącik ust opuchł i wyglądałem na jeszcze bardziej wykończonego. Ten cios uruchomił jakby pompę, która wyciągała na moją twarz całe zmęczenie nagromadzone od kilku dni. Łliczny to nie byłem. Zrobił się korek i mogłem dostrzec obok współtowarzyszy niedoli; wszyscy byliśmy do siebie podobni, mieliśmy mniej więcej takie same rany. Wszystkie te gęby zostały spustoszone przez tydzień beznadziejnej roboty, przez zmęczenie, wyrzeczenia, wściekłość i nudę. Jeśli zapalało się zielone, posuwaliśmy się o trzy metry w ponurym milczeniu. Gdy wróciłem, Betty od razu zauważyła pręgę. Policzek był zaogniony i nadęty. Nie miałem siły wymyślić historyjki, powiedziałem po prostu, co się stało. Potem nalałem sobie pełny kieliszek, a ona bez zwłoki przystąpiła do ataku: - Oto co znaczy przez cały dzień robić z siebie błazna. Prędzej czy później musiało się to zdarzyć! - Betty, do cholery, co ty wygadujesz? - Spędzać cały dzień na kolanach pod jakimiś kurewskimi zlewami, z nosem w śmieciach, odtykać gówna, zakładać bidety... I podobasz się sam sobie, co? - A tam, gwiżdżę na to. To bez znaczenia. Podeszła, by mi się przyjrzeć. Przemówiła słodziutko: - Powiedz mi... wiesz przypadkiem, nad czym teraz pracuję? Nie, nie wiesz? No to ci powiem: przepisuję właśnie twoją książkę, siedzę nad nią od wielu dni i jeżeli chcesz wiedzieć, zdarza się, że w nocy nie mogę zasnąć... Jej głos zabrzmiał goryczą. Nalałem sobie następny i nasypałem do garści orzeszków. Nie spuszczała ze mnie wzroku. - To pewne, że jesteś wielkim pisarzem. Czy przynajmniej zdajesz sobie z tego sprawę? - słuchaj, nie zaczynaj od nowa, jestem zmęczony. To nie wielki pisarz zarabia na żarcie. Uważam, że naprawdę za bardzo się tym przejmujesz, zupełnie niepotrzebnie się podniecasz. - O Jezu! Nie rozumiesz, że taki facet jak ty nie powinien się poniżać, nie rozumiesz, że nie masz prawa tego robić? - Betty, ty chyba upadłaś na głowę... Chwyciła mnie za poły kurtki, o mało nie wylałem whisky. - Nie, to ty upadłeś. Nic z tego nie pojmujesz! A ja jestem chora, kiedy widzę, w jaki sposób spędzasz czas. Co tobie jest, dlaczego nie ,chcesz przejrzeć na oczy? Nie mogłem się powstrzymać, żeby ciężko nie westchnąć. Ten cholerny dzień nie chciał się skończyć. - Betty... obawiam się, że bierzesz mnie za kogoś innego... - Nie, ty durniu jeden! Biorę cię za tego, kim jesteś! Ale nie wiedziałam, że z ciebie taki tępak! Wolałabym patrzeć, jak spacerujesz albo jak gapisz się bezczynnie, uważałabym to po prostu za normalne. Zamiast tego głupiejesz przy swoich umywalkach i jeszcze masz się za wielkiego cwaniaka. - Podjąłem rodzaj studiów nad stosunkami międzyludzkimi - powie- działem. - Usiłuję zebrać jak najwięcej materiału... - Przestań pieprzyć! Już ci mówiłam, że chcę być z ciebie dumna, że chcę móc cię podziwiać, ale wygląda, że srasz na to, słowo honoru, tak jakbyś chciał specjalnie mi dołożyć! - Nie, i nigdy ci tego nie zrobię. - Póki co nie zanosi się na to. Psiakrew, spróbuj mnie zrozumieć. W życiu nie ma czasu na odgrywanie pięćdziesięciu ról i niech ci się nie wydaje, że wymigasz się jedną czy drugą gównianą sztuczką. Byłoby lepiej, gdybyś to wreszcie pojął raz na zawsze. Jesteś pisarzem, a nie hydraulikiem. - A po czym to widać? - spytałem. Mierzyliśmy się wzrokiem ponad stołem. Jej oczy były przeraźliwe, miałem wrażenie, że wczepia się w moje gardło. - Pewnie i dla mnie znajdziesz taką robotę. Tak coś mi się zdaje. Ale na razie nic z tego. Ostrzegam cię, że ja nie dam się wodzić za nos. Powiem ci na początek, że wkurza mnie życie z facetem, który wraca o siódmej wieczorem i stawia skrzynkę z narzędziami, ciężko wzdychając. WSZYSTKIEGO MI SIĘ ODECHCIEWA! Czy wiesz, że po południu, kiedy morduję się przy twojej książce, dzwoni telefon i pytają, gdzie jesteś, bo właśnie nawalił kibel u jakiegoś palanta? Czy wiesz, że prawie czuję wtedy jego gówno? Wiesz, o czym to ja mogę myśleć po takim telefonie, co ja mogę myśleć o bohaterze, którego odstawiasz?!! - Ej, czy ty nie przesadzasz`? Całe szczęście, że hydraulicy jeszcze istnieją. A poza tym wolę raczej to niż pracę w biurze. - O Boże! Przecież ty nic nie rozumiesz! Czy nie widzisz, że jedną ręką wyciągasz mi głowę z wody, a drugą ją zanurzasz? Miałem zamiar powiedzieć jej, że to dobra definicja życi", lecz powstrzy- małem się. Pokiwałem tylko głową, poszedłem się napić wody i popatrzeć przez okno. Noc już prawie zapadła. Pisarz nie błyszczał, a hydraulik był skonany. Skutek tej dyskusji był taki, że zwolniłem nieco tempo, w każdym razie starałem się nie pracować po południu i na efekt nie trzeba było długo czekać. Powróciła na dobre bezchmurna pogoda, powrócił smak spokojnych dni, znowu stroiliśmy do siebie miny. Pisarz kładł się o trzeciej rano i hydraulik miał kłopoty ze wczesnym ; wstawaniem. W dodatku musiał się starać, by nie obudzić Betty i nie paść na twarz przed zagotowaniem się wody na kawę. Ziewał, aż mu przeskakiwała szczęka, ze snu wynurzał się dopiero na ulicy. Pasek od skrzynki z narzędzia- mi ciął mu ramię na dwoje. Czasami, kiedy wracał, Betty jeszcze spała. Biegł szybko pod prysznic i czekał obok niej, paląc papierosa, aż się obudzi. Patrzył na stos kartek obok maszyny, słuchał ciszy i bawił się parą rajstop i majtkami, zwiniętymi przy nodze łóżka. Kiedy Betty się budziła, pisarz przeprowadzał właśnie seans spojrzenia wewnętrznego, na ustach kwitł mu niewyraźny uśmieszek marzyciela. Na ogół się pieprzyli, a następnie jadł z nią drugie śniadanie. Pisarz wiódł piękne życie, chwilami tylko czuł się zmęczony i gdy niebo było bezchmurne, chętnie pozwalał sobie na małą sjestę na tarasie i wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące z ulicy. Pisarz był jak trzeba, nie zajmował się kwestią forsy. Jego mózg był raczej pusty. Niekiedy pytał sam siebie, jak to się stało, że napisał książkę; zdawała mu się czymś bardzo dalekim. Czy któregoś dnia napisze jeszcze jedną, nie, tego zupełnie nie wiedział. Nie lubił o tym rozmyślać. Wówczas gdy Betty postawiła pytanie, dał jej do zrozumienia, że to niewykluczone, ale przez resztę dnia czuł się bardzo niedobrze. Nazajutrz od rana hydraulik miał potężnego kaca. Zaczekał, aż się klientka odwróci i zwymiotował kawę do wanny; od tamtego pytania dostawał gęsiej skórki. Chwilami nienawidził tego skurwiela pisarza. 8 Niepostrzeżenie wieczory zrobiły się chłodne, pierwsze liście dały nogę z drzew i wypełniły ścieki. Betty walczyła z ostatnim zeszytem, a ja chałturzyłem na lewo i prawo, żeby zapewnić minimum życiowe. Wszystko układało się dobrze, tyle że budziłem się t‚raz w nocy i leżałem z oczami utkwionymi w sufit, płonęło mi w mózgu, kręciłem się na wszystkie strony, tak jakbym połknął węża. Koło łóżka leżały nowy zeszyt i ołówek, wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby je podnieść. Cały ten cyrk trwał już od ładnych paru dni i na próżno wytężałem mózg w poszukiwaniu choćby cienia pomysłu, nic z tego nie wychodziło, zupełnie nic i co noc wielki pisarz leżał na łopatkach. Z pisarza była dupa, nie umiał natrafić palcem na swoją strunę, nie chciało mu się chcieć. Zupełnie nie wiedział dlaczego. Próbowałem wmówić sobie, że to tylko chwilowe zatwardzenie i na zmianę po południu bawiłem się w elektryka. Wymieniałem przewody, instalowałem puszki rozgałęźne i wyłączniki o zmiennym napięciu, żeby był nastrój, wieczorem galowe światła, a na koniec mały świetlik do rżnięcia. Jednak nawet wtedy, kiedy majsterkowałem, moja dusza chowała się po kątach i musiałem regularnie przerywać, by chlapnąć sobie piwo. Dopiero z nadejściem wieczora zaczynałem czuć się naprawdę dobrze, stawałem się w miarę normalny. Czasami bywałem nawet radosny z niewielką pomocą procentów. Podchodziłem do Betty i pochylałem się nad maszyną. - Hej tam w dolinie... nie warto się wysilać, w jajach mi zupełnie wyschło! Zarykiwałem się z moich słów i waliłem pięścią w obudowę. - Daj spokój, siadaj - mówiła - opowiadasz głupstwa. Zwalałem się na fotel z uśmiechem i patrzyłem na rozbzykane muchy. Jeżeli było ciepło, otwieraliśmy drzwi od tarasu i rzucałem pustą puszką na zewnątrz. Wewnątrz były wciąż te same pytania: "Gdzie? Kiedy? Jak?", lecz nikt nie śpieszył na pomoc, by wykupić umęczoną duszę. A przecież tak niewiele chciałem, dwie czy trzy strony na dobry początek, a potem już samo pójdzie. Miałem pewność, że wystarczy ruszyć z miejsca. To wszystko było tak beznadziejne, że wolałem się zgrywać. Betty potrząsała głową śmiejąc się. Wieczorem zajmowałem się kolacją i zmartwienia odpływały. Szedłem z Bongo coś dokupić, świeże powietrze otrzeźwiało mnie. I jeżeli zdarzyło mi się jeszcze świrować przy rozbijaniu jajek czy obsmażaniu nad palnikiem papryki, nie przejmowałem się tamtym, czekałem już tylko na chwilę, kiedy zasiądę przy stole w towarzystwie dziewczyn. Starałem się być ożywiony w równym stopniu co one. Patrzyłem, jak rozmawiają i wypełniają pokój świetlistą obecnością. Na ogół wyżywałem się na sosach, ich zdaniem byłem w tym genialny i dokładnie wylizywały talerze. Ich zdaniem hydraulikiem też byłem genialnym. A czy jako bzykacz much też miałem coś w sobie? Po tylu latach spokoju miałem prawo pytać, co się ze mną dzieje. Było tak, jakby kazano mi uruchomić starą lokomotywę obrośniętą zielskiem; to dosyć przerażające. Nadszedł dzień, w którym Betty skończyła przepisywać książkę i padł na mnie blady strach. Nogi uginały się pode mną. Kiedy przyszła oznajmić, że już, stałem na krześle i grzebałem w lampie. Poczułem się, jakby mnie kopnął prąd. Zszedłem powoli, chwytając się kurczowo za oparcie. Zrobiłem minę faceta, który umie powstrzymać emocje. - O rany, no wreszcie, wreszcie... Słuchaj, muszę wyskoczyć po nową kostkę do lampy! Nie słuchałem, co mówi, niczego już nie słyszałem, podszedłem do wieszaka możliwie najspokojniej - scena, w której aktor zarobił kulę w brzuch i wciąż nie pada - założyłem kurtkę i wyszedłem na schody. Nie oddychałem aż do drzwi. Znalazłem się na ulicy i ruszyłem przed siebie. Wraz z nadejściem nocy zaczęło lekko wiać, lecz już po chwili byłem mokry i zwolniłem kroku. Spostrzegłem, że Bongo wyleciał za mną. Od czasu do czasu wyprzedzał mnie galopem, a potem czekał, nie wiem, po co to robił, w powietrzu unosił się zapach ślepego zaufania, działało mi to na nerwy. Rozchodził się też zapach pustki. Wszedłem do knajpy i zamówiłem tequilę, bo szybko działa, a ja potrzebowałem ostrogi. Zawsze wiedziałem, że koniec pięknych dni jest czymś trudnym do przełknięcia; poprosiłem o drugi kieliszek, poczułem się lepiej. Obok siedział jakiś palant, był kompletnie nawalony i patrzył na mnie uporczywie, trzymając kieliszek oburącz. Kiedy spostrzegłem, że zamierza otworzyć usta, dodałem mu odwagi: - No, wal śmiało... ciekawe, o czym będziesz pierdolił. Po wyjściu z lokalu zrobiło mi się wyraźnie lepiej. Wszyscy byliśmy w równym stopniu wariatami, a życie absurdalną zbitką. Na szczęście zdarzały się dobre chwile, każdy rozumie, co mam na myśli, i dzięki nim życie było jednak coś warte, a reszta nie miała najmniejszego znaczenia. Wydawało mi się, że tak naprawdę to wszystko jedno, co by się stało. Byłem przekonany, że każda rzecz jest ułudą, we krwi miałem pół butelki tequili, widziałem palmy na ulicach, a wiatr przeszywał mnie na wskroś. W chałupie czekała na mnie niespodzianka. Łysawy blondyn, na oko czterdzieści pięć, z brzuszkiem. Siedział na moim ulubionym miejscu z Lizą na kolanach. Rzecz jasna, Liza była dziewczyną jak inne, miała cycki i kotkę, i zdarzało się, że ich używała. Niekiedy nie wracała na noc, pojawiała się rano, żeby się przebrać i łyknąć jeszcze jedną kawę przed pójściem do roboty. Natykałem się na nią w kuchni. Od razu można poznać, kiedy dziewczyna spędziła noc z facetem. Cieszyłem się ze względu na nią, miałem nadzieję, że korzystała maksymalnie, smakowałem te krótkie chwile milczącego porozumienia. Dzień stawał się weselszy. Wiedziałem, że jestem uprzywilejowany. Chwilami życie rzucało mi w oczy garść złotego pyłu. Tworzyliśmy genialne trio; po takim poranku gotów byłem znieść wszystko, mógłbym pracować w kana- łach pod warunkiem, że o piątej będę miał fajrant i odrobinę czasu na prysznic przed zobaczeniem się z obydwiema, z których jedna poda mi kieliszek, a druga wyciągnie rękę z oliwkami. Na ogół Liza nie opowiadała wiele o facetach, z którymi się spotykała i o tych, z którymi szła do łóżka; mówiła: nie ma o czym gadać, i śmiejąc się zmieniała temat. Nigdy nie przyprowadziła żadnego do domu. Zoba- czysz, powtarzała, ten, który przekroczy nasz próg, będzie miał coś więcej niż inni. Aż przysiadłem, kiedy facet zawołał: cześć, wznosząc kieliszek; zdążył już poluzować krawat i podwinąć rękawy koszuli. Miałem świadomość, że widzę rzadkiego ptaka. Liza z migotliwym spojrzeniem przedstawiła nas sobie. Rzucił się, by uścisnąć mi piątkę, miał czerwone policzki, przypominał mi gładkiego bobasa z modrymi oczami. - I jak, kupiłeś to, co chciałeś? - spytała Betty. Liza wsunęła mi w rękę kieliszek. Facet spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Ja też się uśmiechałem. W chwilę później miałem wszystkie dane: nazywał się Edward, ale wolał, żeby mówić mu Eddie, niedawno otworzył w centrum pizzerię, co pół roku zmieniał gablotę i śmiał się hałaśliwie. Lekko się pocił, był szczęśliwy, że tu się znalazł. Po godzinie zachowywał się tak, jakbyśmy znali się od dwudziestu lat. Kiedy dziewczyny gadały w kuchni, położył mi rękę na ramieniu. - A ty, stary... Zdaje się, że coś tam skrobiesz? - zapytał. - Zdarza mi się. Mrugnął do mnie rozognionym okiem. - I co, robisz na tym jakiś szmal? - Zależy, z przerwami. - Wiesz - powiedział - to musi być niezły numer. Spokojnie sobie piszesz, zasuwasz na luzie jakąś historyjkę, a potem siup do kasy... - Dokładnie tak. - A od czego jesteś? - Powieść historyczna. Przez cały wieczór zastanawiałem się, w jaki sposób działa mózg u panienki, czułem, że musi być tam coś, czego nie rozumiem. Pytałem siebie, co jest takiego w tym facecie, oprócz tego, że ciągnie równo, opowiada kawały i cały czas się zgrywa. Nie zliczę wszystkich dziwactw, które zdarzyło mi się w życiu spotkać, lubię otwierać szeroko oczy, prawie zawsze trafi się coś ciekawego. A w dodatku jeśli chodzi o Eddie'ego, moje pierwsze wrażenie okazało się fałszywe, tak naprawdę Eddie to anioł. Zanim więc doszliśmy do ciasta ponczowego, utopił mnie w potoku słów. Ale w końcu nie było to takie straszne. Hałaśliwa i trochę debilna atmosfera, urozmaicana od czasu do czasu dobrym cygarem, to jeszcze nie śmierć. Eddie przyszedł z szampanem. Spoglądając na mnie, wywalił korek i nalał mi po brzegi. - Ech, naprawdę się cieszę, że tak nam dobrze ze sobą w czwórkę, przysięgam, jak mamę kocham. Dziewczyny, gdzie są wasze kieliszki!? Nazajutrz rano, a była to niedziela, stawił się z ogromną walizką, w chwili gdy jedliśmy śniadanie. Mrugnął do mnie okiem: - Przyniosłem parę rzeczy. Lubię czuć się jak u siebie... Wyciągnął z walizki dwa czy trzy dosyć krótkie kimona, buty i bieliznę na zmianę. Potem poszedł do łazienki i w kilka sekund później wyszedł ubrany w kimono. Dziewczyny klasnęły w ręce, a Bongo uniósł głowę, by zobaczyć, co się dzieje. Eddie miał chude, białe, niewiarygodnie owłosione nogi. Napiął klatę, by go podziwiać. - Musicie się przyzwyczaić - zaśmiał się. - To jedyna rzecz, w której chodzę po domu! Przysiadł się i nalał sobie kawy przed kolejnym dowcipem. Poczułem niewyraźną ochotę, by wrócić do łóżka. Popołudnie spędziłem wraz z Betty na pakowaniu kopćć i wyszukiwaniu w książce telefonicznej adresów wydawnictw. Teraz już się nie buntowałem, podchodziłem do tego na luzie i nawet mi się wydało, że na końcu palca przeleciała mi iskierka, gdy wypisywałem adres bardzo znanego wydawnict- wa. Położyłem się na łóżku z papierosem w zębach. Kiedy podeszła Betty, czułem się całkiem dobrze. I, na swój sposób, nabuzowany. Zacząłem spoglądać na Betty znaczącym wzrokiem, bawiąc się jej włosami, gdy usłyszałem rumor na schodach i w chwilę później mieliśmy na karku Edzia. Zatańczył mi przed nosem, wymachując butelką i kieliszkami. - Hej, wy dwoje, już się tak nie namawiajcie. Czy znacie, jak przychodzi baba... Mój Boże, Liza, co cię natchnęło? pomyślałem. Nieco później udało mu się wepchnąć nas do samochodu i pomknęliśmy w stronę wyścigów. Na niebie było kilka chmurek, dziewczyny rozemocjono- wane, radio wyło symfonię reklam, a Eddie rechotał. Przyjechaliśmy na początek trzeciej gonitwy. Eddie pogalopował do kasy, a ja zaciągnąłem dziewczyny do baru. Wyścigi mnie wkurzały, grano wciąż to samo przedstawienie: ludzie gonili do kas, konie biegły, ludzie wracali na trybuny, konie przybiegały i ludzie ponownie gnali do okienek. Było to równie beznadziejne, jak mecz piłkarski. Gdy konie wchodziły na ostatnią prostą, Eddie zaczynał walić pięściami w niebo, a uszy mu czerwieniały, lecz w chwilę później łapał się za głowę. Gniótł kupony i rzucał je na ziemię, gniewnie popiskując. - Co, nie trafiłeś? - pytałem. Kiedy wracaliśmy, niebo było już różowawe. W drodze do samochodu Eddie odzyskał formę. Udało mu się nawet niepostrzeżenie zniknąć na chwilę i wrócić z talerzykami lśniących frytek. Na początku rzeczywiście kiepsko znosiłem Eddie'ego. Wystarczyło jednak nie reagować na jego paplanie, a dawało się jakoś przeżyć. Wałęsał się po chałupie, nawijając głośno i bez sensu, choć nie zwracał się konkretnie do nikogo z nas; czasami przesyłałem mu uśmiech... Rano specjalnie się nie śpieszył, wracał około północy albo i o pierwszej, po zamknięciu pizzerćć. Przynosił zawsze coś do przekąszenia i coś do wypicia, jedliśmy z nim późną kolację. Ten posiłek spadał nam z nieba jak cud, mam na myśli szmal. eddie potrafił wyczuć to i owo. Parokrotnie robił aluzje: - Wiesz, zapomniałem już... Co ty piszesz? - Science fiction. - A rzeczywiście... i co, biorą to? jest z tego jakaś forsa? - Zdarza się, ale to cholernie długo trwa, zanim obliczą, ile sprzedali. Czasami nawet zapominają przesłać czek, ale tak w ogóle to się nie skarżę... - Wiesz, pytam się, bo póki co... może się krępujesz. - Dziękuję ci. Nie, nie krępuję się. Teraz obmyślam nową rzecz, a to nie kosztuje. Albo kiedy indziej, podczas wycieczki. Dziewczyny poszły na spacer po plaży, wystawiały twarze na wiatr i patrzyłem na nie, siedząc z Eddie'em w samochodzie z klimatyzacją. - Może powinieneś zmienić gatunek - odezwał się. - Z pewnością niektóre rzeczy idą lepiej od innych... - Nie, ja sądzę, że to tylko kwestia czasu. - Cholera, powiedz no, znowu zapomniałem... - Kryminały. - A rzeczywiście. Na pewno na dobrym kryminale można zarobić grube tysiące? - Jasne, nawet milion. - A może i parę milionów? - Na niektórych można i tyle. Ale na razie mam na warsztacie coś nowego, nie mam czasu myśleć o szmalu. Tak naprawdę myślałem co dzień. Cała moja forsa mieściła się w kieszeni: parę banknotów i zaliczek za kilka umówionych napraw; byłoby lepiej, żeby nie trafiło się nam nic złego albo żeby nie wzięła nas nagła ochota wyjechać na weekend. Sytuacja była dosyć kłopotliwa. Mijał już tydzień od dnia, w którym Betty skończyła przepisywać rękopis i widziałem, jak kręci się bez celu po mieszkaniu, robi sobie paznokcie raz lub dwa razy dziennie. Znaliśmy na pamięć całą dzielnicę, mimo to wychodziliśmy trochę po południu, żeby skrócić dzień, robiliśmy ze starym Bongo mały sprawdzian z labiryntu. Nie rozmawialiśmy wiele, Betty wyglądała na ciągle zamyśloną. Szła z rękami w kieszeniach, włóczyliśmy się w bojaźliwym słońcu, stawiając kołnierze; od kilku dni było zimno, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Czasami próbowaliśmy coś z siebie wydusić. Zdarzało się, że wracaliśmy dopiero po zapadnięciu nocy, mając w nogach zwoje kilometrów. Ja i Bongo wywieszali- śmy języki, a Betty... wystarczyło otworzyć oczy i raz jeden zetknąć się z jej spojrzeniem, by zrozumieć, że mogłaby powtórzyć biegiem tę samą trasę i to bez najmniejszego trudu. Mnie życie usypiało. Ją wprost przeciwnie. Małżeństwo wody i ognia, idealna mieszanina, by ulotnić się z dymem. Pewnego pięknego wieczora, gdy wchodziliśmy po schodach, wydała mi się tak zachwycająca, że zagrodziłem jej drogę na ostatnich stopniach. Wślizgnąłem się dwoma palcami pod jej sukienkę, gotowy zstąpić do Piekieł, kiedy zapytała prosto z mostu: - Co myślisz o propozycji Eddie'ego? - Eeeeeee...? - odezwałem się. - Powiedz mi, co NAPRAWDĘ o niej sądzisz! Chwilę wcześniej obaliliśmy na dole kilka butelek chianti i jak tylko znaleźliśmy się na schodach, zagapiłem się na jej nogi: te nogi przesyłały komunikat wprost do mojego mózgu. Weszliśmy do siebie, zamknąłem drzwi i przyparłem Betty do ściany. Miałem ochotę, żeby poszła na całego, żeby rozedrzeć jej majtki w lodowatym promieniu księżyca. Zameldowałem się z językiem w jej uchu. - Chcę usłyszeć twoje zdanie - powiedziała. - Musimy wspólnie to obmyślić. Wsunąłem kolano między jej nogi i gładziłem jej biodra, całując jednocześnie piersi. - Nie, poczekaj chwilę... muszę wiedzieć. - Tak, tak, a o co chodzi? - Chodzi o to, że ten pomysł Eddie'ego nie jest taki głupi. Co o tym sądzisz? Zastanawiałem się, o czym mówi, właśnie podciągnąłem jej spódniczkę ponad biodra i stwierdziłem, że nie miała majtek, a jedynie rajstopy. Nie bardzo mogłem myśleć o czymś innym. - Nie myśl teraz o tym. Zamknąłem jej usta dzikim pocałunkiem, ale w chwilę potem ciągnęła w najlepsz‚: - Moglibyśmy się zgodzić, czekając na odpowiedzi od wydawców, to nie będzie przecież trwało wiecznie... - Dobra, w porządku... Chodź, usiądziemy sobie na łóżku. Upadliśmy na materac. Zamroczyło mnie. Wsunąłem rękę pod nylon, jej uda były ciepłe i gładkie jak pociski V1. - I w ten sposób moglibyśmy odłożyć trochę forsy, no nie? Zyskamy trochę czasu, żeby się przygotować i będziemy mogli kupić sobie parę ciuchów; nie mamy już co na siebie włożyć. Wiłem się na łóżku, żeby ściągnąć spodnie, czułem, że jej dusza wymyka mi się. - Tak myślisz? - bąknąłem. - Tak myślisz?? - jestem pewna. A poza tym pizze to betka. Chwyciła mnie za włosy w chwili, kiedy zjeżdżałem po jej brzuchu, mając w żyłach 220 woltów. - Mam nadzieję, że mi ufasz. - Oczywiście - odparłem. Zanurzyła moją głowę między nogi i mogłem się wreszcie wychylić za burtę. 9 Podniosłem okienko i wsadziłem głowę do środka. Po raz tysięczny zanurzyłem się w mdłym zapachu jedzenia. Na szczęście nie dochodził tu hałas z sali. Był piątek wieczór i wszyscy chodzili podnieceni. Musieliśmy nawet dostawić parę stolików po kątach. Spojrzałem na Maria pochylonego nad piecami; mrużył oczy i twarz mu lśniła. - jedna z pieczarkami i jedna zwykła - oznajmiłem. Nigdy nie odpowiadał, ale zawsze wiadomo było, że chwyta, jego mózg sam rejestrował. Wychyliłem się jeszcze bardziej, żeby złapać jedną z buteleczek San Pellegrino i opróżniłem ją jednym haustem. Polubiłem to od pewnego czasu, tyle że gdy zamykaliśmy, czułem się, jakby ktoś mnie napompował; obciągałem średnio trzydzieści, czterdzieści flaszek na wieczór. Eddie przymykał na to oko. To on trzymał kasę. Betty i ja działaliśmy na sali. Moim zdaniem w godzinach szczytu trzeba co najmniej czterech osób, żeby wszystkich obsłużyć, lecz nas było tylko dwoje i biegaliśmy z wywieszonymi językami, trzymając pizze nad głową. Około jedenastej opadałem już z sił. No ale San Pellegrino był za frajer i zarabialiśmy nieźle, więc nie protestowałem. Chwyciłem dymiące pizze i podbiegłem do dwóch blondyneczek. Dziew- czyny były do rzeczy, nie miałem jednak ochoty na żarty, nie byłem tu dla zabawy. Wołano na mnie ze wszystkich stron. Jeszcze nie tak dawno nastawiałem ucha, żeby dosłyszeć ciszę nocy, mogłem wejść na werandę i poczuć przestrzeń wokół siebie. Wydawało mi się to naturalne. Teraz musiałem zaciskać zęby i lawirować w brzęku talerzy, pośród wybuchających głosów. Betty znosiła tę paranoję o wiele lepiej, naprawdę wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Kiedy się mijaliśmy, starałem się nie patrzeć na jej sklejone potem kosmyki, nie zależało mi na takim widoku. Od czasu do czasu zapalałem jej papierosa, kładłem go w popielniczce na parapecie okienka i miałem nadzieję, że zdąży się zaciągnąć parę razy i że pomyśli o mnie. Pewnie nie zawsze tak się działo. Pracowaliśmy już około trzech tygodni, ale takiego tłoku jeszcze nie było. Nie wiedzieliśmy, gdzie początek, a gdzie koniec, od dobrej chwili byłem nieżywy, nic nie czułem, otwierałem oczy tylko wtedy, gdy chodziło o napiwek. Mdliło mnie na widok ludzi czekających na stolik przy wejściu. Zbliżała się dopiero północ, do mety było jeszcze daleko, od smrodu anszuasów robiło mi się niedobrze. Wsadzałem właśnie biszkopty do melby, kiedy Betty podeszła do mnie. Przy całym tym harmiderze i cyrku wokół zdołała szepnąć mi do ucha: - Cholera, zajmij się piątką, bo inaczej ta baba wyleci oknem! -Acoznią? - Czepia się - odpowiedziała. Poszedłem zobaczyć, co jest grane. Siedzieli we dwoje. Facet podstarzały, ze zgarbionymi ramionami i kobieta około czterdziestki, ale już nad brzegiem przepaści, świeżo zrobiona przez fryzjera: stuprocentowy model dziwki i kutas wysuszony jak bezglutenowy herbatnik. - No, wreszcie ktoś się zjawił! - wykrzyknęła. - Co za idiotka z tej dziewczyny! Zamawiam pizzę anchois, a ta przynosi pizzę z szynką! Proszę to natychmiast zabrać!! - Nie lubi pani szyneczki? - spytałem. Nie odpowiedziała. Spojrzała na mnie spode łba, zapalając papierosa i wydmuchując dym przez nos. Z uśmiechem chwyciłem pizzę i poleciałem do kuchni. Po drodze natknąłem się na Betty, miałem ochotę przytulić ją i zapomnieć o tej wiedźmie, ale odłożyłem to na później. - I co, widzisz teraz sam? - spytała. - Tak, oczywiście. - A jeszcze musiałam zmienić nakrycia z powodu jednej kropli wody na widelcu! - To dlatego, że jesteś najpiękniejsza - powiedziałem. Wymusiłem na niej słaby uśmiech i wszedłem od tyłu do kuchni. Mario stał z kwaśną miną, opierając ręce na biodrach. W piecu skwierczało ciasto i w pomieszczeniu unosiła się cienka, oleista mgiełka. Wszystko wydawało się zanurzone w tym małym, świetlistym obłoku. - Przyszedłeś się przewietrzyć? - Muszę tylko coś poprawić. Podszedłem do śmietnika. W kącie stały trzy ogromne pojemniki z uchwytami, z gatunku odpychających. Przygotowałem stanowisko pracy. Ze stosu brudnych sztućców ściągnąłem widelec i rozdrapałem pizzę aż do kości. Wywaliłem szynkę, następnie wziąłem parę pomidorów, które walały się dookoła, i zacząłem rekonstrukcję. Nie miałem z tym kłopotu, pomido- rów nigdy nie dojadają, ale napociłem się, żeby wyłowić cztery anszuasy, że nie wspomnę o błyszczącej koronce z tartego sera, którą obmyłem z popiołu po papierosach. Mario patrzył na mnie okrągłymi ze zdziwienia oczami i odsuwał machinalnie tłusty kosmyk włosów, opadający mu bez przerwy na czoło. - Ni chuja nie rozumiem, co tam wyprawiasz... - oznajmił. Przyklepałem wszystkie składniki i podałem mu swoje małe arcydzieło. - Włóż no do środka na minutę - poprosiłem. - O w mordę...! - wykrzyknął, kiwając głową. Otworzył drzwiczki od pieca i poczekaliśmy chwilkę, mrużąc oczy od płomieni. - Niektórzy zasługują na taką strawę - stwierdziłem. - No... chyba tak. Wiesz, normalnie nie wyrabiam dzisiaj... - Chyba jeszcze, staruszku, z godzinę trzeba będzie wytrzymać. Wziąłem z powrotem pizzę i zaniosłem ją kobiecie. Delikatnie położyłem talerz na stole. Każdy by przysiągł, że pizza była świeżutka, krucha i w ogóle. Baba nie zauważyła, że istnieję. Poczekałem, aż pierwszy kęs zniknie w jej ustach. Zemsta się dokonała. jeszcze godzinę jechaliśmy pociągiem do Piekła, nawet Eddie przyszedł nam z pomocą. Wreszcie sala zaczęła z wolna pustoszeć i mogliśmy złapać oddech. I zapalić PIERWSZEGO tego wieczoru papierosa. - Cholera... ale smakuje! - powiedziała Betty. Oparła się plecami o ścianę, przymknęła oczy, pochyliwszy głowę do przodu, i zachłystywała się. Siedzieliśmy w małej wnęce, niewidoczni z sali. Dopiero teraz wydała mi się rzeczywiście wykończona; ze zmęczenia życie staje się czasem smutne i bolesne, nie da się tego uniknąć. Uśmiechnąłem się smętnie do sufitu. Wytrzymać do końca na nogach było już w pewnym sensie zwycięstwem. Każda robota coraz bardziej przekonywała mnie, że człowiek obdarzony jest nadludzką wytrzymałością i życiu niełatwo jest ją zniszczyć. Chwyciłem niedopałek, który mi podała. Nie był dobry, był boski. Pozostało już tylko parę deserów do podania, parę kombinacji własnego pomysłu w stylu banane flamb‚e i takie tam. A potem będzie po ptakach. Eddie siądzie za kierownicą i będziemy mogli się rozłożyć na tylnym siedzeniu. już ją widziałem, jak zdejmuje buty, kładzie mi głowę na kolanach, a ja przytykam czoło do szyby, patrzę na umykające, opustoszałe ulice i szukam pierwszego zdania do mojej powieści. Pośród klientów, którzy opóźniali odlot, znalazła się i wiedźma ze swoim podstarzałym gachem. Ten to niewiele chyba zjadł, ale za to ona żarła i chlała za dwoje. Jej oczy błyszczały. Piła trzecią kawę. Całkowicie odpowiadam za to, co się stało potem. Dzień zdawał się już zapieczętowany i podpisany, trochę się rozluźniłem i zostawiłem Betty samą na sali, żeby ze ścierką w garści wygoniła maruderów. Skończony ze mnie dureń. Lodowaty pot na plecach poczułem na ułamek sekundy przed burzą. Usłyszałem koszmarny huk i brzęk tłuczonego szkła. Kiedy się odwróciłem, Betty i blondyna stały naprzeciwko siebie, a stolik leżał na boku. Betty była blada jak śmierć, tamta poczerwieniała jak mak wzdymający się na słońcu. - Chcę natychmiast mówić z szefem! - wrzasnęła czerwona - słyszy- cie?!! Eddie przywlókł się z grymasem na twarzy, nie wiedział, co począć z rękami. Na sali uspokoiło się; klienci, którzy jeszcze zostali, byli zadowoleni, widowisko było przecież gratis. Nie jest to miły moment dla właściciela knajpy, kiedy jego pracownik bierze się za łby z klientem. Eddie musiał się czuć nieszczególnie. - Proszę się uspokoić... Co tu się dzieje? - jęknął. Kobieta trzęsła się wściekle, zaćmiło ją z nerwów. - A to mianowicie, że obsługa przez cały wieczór była okropna, a teraz ta kretynka nie chce mi podać płaszcza! Co to za lokal... zupełnie nie na poziomie! Jej facet patrzył smutno w bok. Betty stała jak skamieniała. Rzuciłem ścierkę na ziemię i podszedłem do Eddie'ego. - Wszystko w porządku. Zapisz to na mój rachunek, a ci niech się stąd wynoszą. Potem ci wyjaśnię... - No proszę! Patrzcie, państwo... - warknęła wiedźma. - Ciekawa jestem, kto rządzi w tej garkuchni! - W porządku, a jakiego koloru jest pani płaszcz? - spytałem. - Niech się pan nie wtrąca! Niech pan wróci do swych ścierek! - krzyknęła. - Spokojnie... - powiedziałem. - Dosyć już tego! Niech pan zejdzie mi z oczu!! Po tych słowach Betty wydała z siebie posępny, niemal zwierzęcy charkot. Zdążyłem tylko zauważyć, jak chwyciła ze stołu widelec; w sali nagle stała się jasność i Betty z szybkością błyskawicy rzuciła się na kobietę. Z dziką siłą wbiła widelec wjej ramię. Blondyna zawyła. Betty wyrwała go i wbiła nieco wyżej. Tamta runęła na wznak, zahaczając o krzesło, z ramienia bryznęła krew. Wszyscy stali sparaliżowani, a może poszło to dla nich zbyt szybko. Kobieta wrzasnęła jak opętana. Widząc, że Betty ponownie szturmuje ze wzniesionym widelcem, starała się wyczołgać do wyjścia. W tym momencie odczułem mordercze ciepło. Dopiero ono mnie obudziło. Udało mi się chwycić Betty wpół, zanim zdążyła popełnić prawdziwe głupstwo, pociągnąłem ją z całej siły do tyłu i potoczyliśmy się pod stół. Jej mięśnie były straszliwie napięte i miałem wrażenie, jakbym upadając trzymał w ramionach statuę z brązu. Kiedy nasze oczy się spotkały, spostrzegłem, że mnie nie poznaje i w tej samej chwili widelec znalazł się w moich plecach. Ból przeszył mnie aż po czaszkę, jednak chwyciłem jakoś jej rękę i wykręciłem, żeby wypuściła widelec. Błyszczący i splamiony krwią, zadźwięczał na posadzce jak przedmiot zrzucony z nieba. Wokół nas zrobił się ruch, widziałem biegające nogi, ale nic do mnie nie docierało, czułem, jak Betty drży pode mną i robiło mi się od tego słabo. - Betty - powiedziałem - już po wszystkim... - Uspokój się, to już koniec. Trzymałem jej ręce przyciśnięte do posadzki. Potrząsała głową jęcząc. Nie rozumiałem tego, wiedziałem tylko, że nie mogę jej puścić i czułem się nieszczęśliwy. Eddie wsunął głowę pod stół, dostrzegłem jakieś gęby tłoczące się za nim. Zasłoniłem ją tak, żeby nikt jej nie widział i przesłałem mu błagalne spojrzenie. - Eddie, proszę cię... Weź ich stąd! - jak mamę kocham, co się stało...? - spytał. - Ona potrzebuje teraz spokoju... EDDIE, WYWALŻESZ WSZYST- KICH NA DWÓR, DO KURWY NĘDZY!! Podniósł się i usłyszałem, jak przemawia do ludzi i wypycha ich ku wyjściu, dzielny, cudowny Eddie; wiedziałem, że nie było to dla niego łatwe. Ludzie zmieniają się we wściekłe psy, gdy rzucić im kość. Betty kiwała nadal głową jak metronom, a ja mruczałem najgorsze brednie w stylu: co się stało, najdroższa, nie czujesz się dobrze? Doszedł do mnie odgłos zamykanych drzwi i Eddie wrócił zobaczyć, co nowego. Ukucnął przy stole, minę miał rzeczywiście zatroskaną. - Ja chromolę, co się stało małej? - spytał. - Nic... zaraz się uspokoi. Zostanę przy niej. - Może by tak przetrzeć jej twarz wodą? - Dobrze... zaraz to zrobię. Zostaw mnie. - Nie chcesz, żebym ci pomógł? - Nie, jakoś dam sobie radę. Będzie w porządku. - Dobra, to ja czekam na was w samochodzie. - Nie, nie trzeba. Nie przejmuj się, pozamykam wszystko. Wracaj do domu... Eddie, kurwa mać, zostaw mnie z nią! Odczekał chwilę, po czym klepnął mnie w ramię i podniósł się. - Wyjdę przez kuchnię - powiedział. - Zamknęg za Mariem. Przed wyjściem zgasił wszystkie światła na sali poza lampką przy barze. Słyszałem, jak rozmawiają przez chwilęg w kuchni, potem trzasnęły drzwi od podwórza. Na restaurację spłynęła cisza lepka jak klej. Nie kiwała już głową, ale czułem pod sobą jej ciało twarde niczym kamień. To było przerażające; zdawało mi się, że leżę na torach kolejowych. Zwolniłem delikatnie uścisk i ponieważ nic się nie działo, odsunąłem się na bok. Poczułem, że jesteśmy mokrzy od potu. Posadzka była lodowata, brudna, pokryta petami. Koszmar. Dotknąłem jej ramienia, cudownego małego ramienia, ale nie osiągnąłem tego, co chciałem. Efekt był straszny. Kontakt z moją ręką wywołał w niej dziwną reakcję. Odwróciła się pojękując i nagle wybuchnęła płaczem. Było tak, jakby tam, pod tym stołem ktoś mnie zabił. Przywarłem do jej pleców i delikatnie ją gładziłem, lecz nic to nie pomogło. Ułożyła się jak pies myśliwski, jej włosy rozsypały się na plugawą posadzkę, przy ustach trzymała zaciśnięte pięści. Płakała, rzęziła. Jej brzuch podskakiwał, tak jakby w środku znajdowało się jakieś żywe zwierzę. Pozostawaliśmy tak przez dłuższą chwilę w bladej poświacie ulicy, odbijają- cej się na ziemi. Pod tym stołem wyznaczyła sobie spotkanie cała nędza tego świata. Byłem załamany, miałem dość. Moje słowa się nie liczyły, próbowa- łem na różne sposoby, lecz mój głos nie miał magicznej mocy. Nie było to miłe spostrzeżenie dla pisarza. Nie wiedziałem nawet, czy zdawała sobie sprawę, że leżę obok. Nie mogłem już dłużej, podniosłem się i na początek odsunąłem stolik. Z najwyższym trudem udało mi się unieść Betty w ramionach. Zdawało mi się, że waży ze trzysta kilo. Przechodząc za kontuarem zachwiałem się, wśród butelek wybuchła panika, lecz to nie było moje największe zmartwienie. Wyrżnąłem tyłkiem o nierdzewny zlewozmywak. Puściłem zimną wodę. Niech Bóg mi wybaczy. Okręciłem jej włosy wokół ręki, włosy, dla których żywiłem rodzaj religijnego uwielbienia i kiedy poczułem, że trzymam ją mocno, wsadziłem jej głowę pod kran. Trzepotała się jak ryba, podczas gdy liczyłem wolno do dziesięciu. Woda tryskała na wszystkie strony. Było to dla mnie straszne, ale nie znałem innego sposobu, w ogóle niewiele wiedziałem, wciąż nie wiedziałem nic o kobietach, nie wiedziałem nic a nic. Pozwoliłem jej trochę odetchnąć, a potem ją puściłem. Przez chwilę zdrowo kasłała, po czym rzuciła się na mnie. - Ty chamie! - zarżała. - Chamski draniu!! Zainkasowałem siarczysty policzek. Uchyliłem się przed drugim podob- nego kalibru i uskoczyłem przed kopniakiem wymierzonym w nogi. Odrzuci- ła włosy do tyłu i spojrzała na mnie, a potem osunęła się pod bar i gorzko zapłakała. Tym się nie przejmowałem, widziałem już nieraz nerwowe wybuchy, teraz trzeba było po prostu odczekać swoje. Skorzystałem z przerwy, by podstawić szklankę pod jedną z butelek z dawkomierzem zawieszonych dnem do góry; uruchomiłem machinerię parokrotnie: jedna whisky, druga whisky i gul, gul gul. Przełknąłem z zamkniętymi oczami, odchylając głowę w tył i przysuwając się jednocześnie do ściany. Jej płacz znowu do mnie docierał, miałem dość, chciałem nieco odpocząć. Oddychałem głęboko aż do chwili, w której oparłem się ramieniem o ścianę. Odskoczyłem. Zaciskając zęby wróciłem do baru. Napełniwszy dwie szklanki po brzeg, przycupnąłem obok Betty. Położyłem rękę na jej ramieniu, przed wypiciem przyjrzałem się szkłu błyszczącemu w świetle lampki. Płacz przeszedł w ciężki oddech, było już lepiej. Siedziała, przyciskając nogi do piersi. Głowę oparła na kolanach i włosy zasłoniły jej twarz. Odchyliłem je palcem, by wskazać na szklankę. Potrząsnęła głową. Piłem dalej sam jak sierotka. Wyciągnąłem przed siebie nogi, żeby się poczuć swobodniej. Zmęczenie wyparowało i zdawało mi się, że prawie się unoszę, wolałem już to niż harówkę sprzed godziny; byłem wypruty ze wszelkich sił, ale kłopoty miałem w zasadzie za sobą. Pocałowałem ją czule w szyję. jeszcze przed chwilą była z lodu, a teraz żyła. Wypiłem do dna, żeby chociaż tak to uczcić. - Zazwyczaj faceci padają sztywno po tamtej stronie baru - powie- działem. - Cieszy mnie, że udało mi się jakoś wyróżnić. Tej nocy kochałem Betty wściekle, z nową siłą. jakimś cudem udało nam się złapać taryfę przy wyjściu z restauracji; przez całą drogę przyciskałem ją mocno do siebie, piekielnie mocno. Weszliśmy z drugiej strony, żeby nie wpaść na Lizę i Eddieego, lecz w domu było ciemno i powędrowaliśmy prosto do łóżka. Zamieniliśmy zaledwie kilka słów, rzuciliśmy się na siebie dziwnie, gorączkowo; odbijałem się gwałtownie o dno jej wnętrza. Zaraz po tym usnęła i zostałem w półnroku sam. Oczy miałem szeroko otwarte i nie chciało mi się wcale spać. Byłem nieżywy, lecz nie mogłem zasnąć. Przez długą chwilę myślałem o tym, co się zdarzyło. Stwierdziłem, że baba zasłużyła na swoje, a reszta nie miała znaczenia. Po prostu Betty jest dziewczyną, której nie należy denerwować. Tym bardziej że piątek wieczór u Eddie'ego to była zawsze śmierć, zawsze. Wstałem, żeby się odlać. Na widok białego klozetu zacząłem rzygać. Boże, szepnąłem, teraz rozumiem, dlaczego nie mogłem zasnąć. Wypłukałem usta i wróciłem do łóżka. Po chwili osunąłem się ciężko w sen. To się działo w dżungli. Zgubiłem się w środku dżungli. Padał deszcz. Pierwszy raz widziałem, żeby tak lało. 10 Nazajutrz rano ocknąłem się dosyć wcześnie i wstałem cichutko, żeby jej nie obudzić. Zszedłem na dół. Liza wyszła już do pracy. Eddie jadł właśnie śniadanie z nosem utkwionym w gazecie. Miał na sobie czerwone kimono z białym ptakiem z przodu i z tyłu, pełny relaks. - Oooo... - powiedział. - To ty? Cześć! - Cześć! - rzuciłem. Usiadłem naprzeciwko i nalałem sobie kawy. Bongo podbiegł i położył mi łeb na kolanach. - I co z nią? - zapytał Eddie. - Co robi, śpi? - Tak, oczywiście, śpi. A co myślałeś? Wziął gazetę, złożył ją w ósemkę i rzucił do kąta. Pochylił się w moją stronę. - Słuchaj, mógłbyś mi powiedzieć, co ją wczoraj napadło? Ale było... - A co, ty nigdy się nie wnerwiasz? Czytasz przecież gazety, świat pławi się we krwi, a ty robisz z igły widły, bo poszturchała trochę jedną wariatkę, którą powinienem od~razu udusić! Przejechał ręką po twarzy, nie przestając się uśmiechać, ale widziałem dobrze, że coś go gnębi. Wypiłem spokojnie kawę. a - Ale nie powiem, napędziła mi strachu - dodał. ', - O Boże, była przecież zmęczona, tak trudno to pojąć?! - Posłuchaj, spojrzałem na nią właśnie w chwili, kiedy wywróciła stolik. jak rany, gdybyś ją wtedy widział; ale miałem pietra... - No jasne, to nie jest dziewczyna, która pozwala sobie wejść na głowę. Sam dobrze wiesz, jaka jest. - Chcesz wiedzieć, co myślę zafunduj jej jakieś wakacje, jak już zapłacą ci za książki. - No nie... ja nie mogę! Przestałbyś mnie wreszcie wkurzać; ja nie napisałem KSIĆŻEK, napisałem jednĆ książkę, zrobiłem to raz w życiu i nawet nie wiem, czy będę w stanie wymyślić nową. Może w tej chwili jakiś facet za biurkiem kartkuje mój maszynopis, ale to nie znaczy, że książka wyjdzie. Widzisz więc, że nie spodziewam się góry forsy z dnia na dzień. - Psiakrew, a ja myślałem, że... - No to źle myślałeś. Było tak, że pewnego dnia Betty trafiła na to przypadkiem i wbiła sobie do głowy, że jestem małym geniuszem, i teraz nie da sobie niczego wytłumaczyć. Eddie, spójrz na mnie. Od wtedy nie machnąłem ani jednej linijki, ani jednej, kapujesz, Eddie, i tak to wygląda. Czekamy na odpowiedzi i wiem, że ona myśli o tym od rana do wieczora. Ta cała historia rozstraja ją, rozumiesz? - A dlaczego nie piszesz po południu? Masz przecież trochę czasu... , - Nie wygłupiaj się, to nie czasu potrzebuję. - A czego? Nie masz tu spokoju? - Nie, nie o to chodzi - odparłem. - No to o co? - Ach... żebym to ja wiedział. Może muszę czekać, aż spadnie na mnie łaska; co ci mogę więcej powiedzieć? Trzeba było kilku dni, żeby ostatnie ślady tamtej historćć zniknęły na dobre. Co wieczór tyrałem jak szalony w pizzerćć: brałem na siebie trzy czwarte klientów, biegałem tam i z powrotem. jak tylko widziałem, że pojawił się jakiś podejrzany kutas albo inna zdzira, obsługiwałem ich, nie pozwalając Betty zbliżyć się do nich. Na ogół, kiedy kończyliśmy, byłem siny i Betty mówiła: dureń jesteś, co się z tobą dzieje? Nie usiadłeś nawet na jednego papierosa, a ja stałam z założonymi rękami! - To dlatego, że mam ochotę dać sobie w kość. - A ja myślę, że raczej boisz się, że będę miała kolejny odjazd. - Betty, pieprzysz... Nie mów tak. - W każdym razie w ogóle nie czuję się zmęczona. Nie masz ochoty wrócić spacerkiem? - Oczywiście, świetny pomysł! Gdy machaliśmy Eddie'emu i jego piękna, luksusowa gablota powoli odjeżdżała w noc, zdawało mi się, że stałem się ofiarą złego snu, nóg pod sobą nie czułem. Do domu był cholerny kawał drogi. Dla kurażu mówiłem sobie, że do nieba pewnie jest jeszcze dalej. Wsunąłem ręce do kieszeni, podniosłem kołnierz i ruszyliśmy - cel: dom; mały geniusz miał pusty mózg i obolałe stopy. jednak jakoś trzymałem fason. Intrygowała mnie tylko jedna rzecz: jaka była według niej różnica między kelnerem a hydraulikiem. Nie spędzało mi to snu z powiek. Miałem stale wrażenie, że przy niej trzeba się uczyć wszystkiego od nowa. Ale nic pilniejszego do roboty nie miałem. Obudziwszy się pewnego ranka, zobaczyłem, że nie ma jej przy mnie. Dawno minęła dwunasta, musiałem spać jak zabity. Wypiłem kawę przy oknie, patrząc na ulicę. Była piękna pogoda, wspaniałe, czyste światło, choć od szyby czułem zimny powiew. Zszedłem na dół się rozejrzeć, lecz nie było nikogo z wyjątkiem Bongo, który wyciągnął się przy drzwiach. Spytałem go, jak leci i wróciłem na górę. Od ciszy w domu zrobiło mi się niewyraźnie. Poszedłem wziąć prysznic. Dopiero po umyciu się dostrzegłem na stole kopertę. Była otwarta. Zauważyłem adres i fantazyjnie wydrukowane nazwisko wydawcy. Moje nazwisko też, na dole, po prawej, napisane mniejszymi literami i na zwykłej maszynie. To już! pomyślałem, jest pierwsza odpowiedź. Wyjąłem ze środka złożoną kartkę papieru. Odpowiedź brzmiała: nie. Przykro mi, nie. "Podobają mi się Pańskie pomysły, lecz styl jest trudny do zniesienia. Pan świadomie umieszcza siebie poza literaturą". Stałem przez chwilę, próbując zrozumieć, co chciał powiedzieć i o jakich pomysłach wspominał, lecz ni jak nie mogłem tego pojąć. Włożyłem kartkę do środka i postanowiłem się ogolić. Nie wiem, jak to się stało, lecz w chwili, kiedy zobaczyłem się w lustrze, pomyślałem o Betty. Z wolna ogarniał mnie niepokój. Oczywiście, to przecież ona otworzyła list. Bez trudu mogłem sobie wyobrazić, jak z bijącym sercem, z nadzieją, od której dostaje gęsiej skórki, rozdziera kopertę, a tu facet wyraża żal, podczas gdy obok świat wali się z hukiem. - O cholera, nie! To niemożliwe...! - szepnąłem. Oparłem się o umywalkę i zamknąłem oczy. No, to powiedz mi może, dokąd poszła, co mogło jej przyjść do głowy. Widziałem, jak pędzi po ulicy, ten obraz wbijał mi się w czaszkę niczym lodowaty sopel, pędzi i rozpycha ludzi, i wszystkie samochody hamują z piskiem, kiedy wpada na środek jezdni, i gna dalej z twarzą wykrzywioną w straszliwym grymasie. A przy- czyną tego wszystkiego byłem ja, ja i moja książka, ja i to śmieszne coś, co wyleciało mi z mózgu. Przez tamte wszystkie nieprzespane noce wykuwałem i ostrzyłem lancę, która teraz wbija mi się w brzuch... Dlaczego tak się działo? Dlaczego jesteśmy zawsze źródłem swych nieszczęść? Miałem kompletne zaćmienie i wisiałem nad piecykiem psykającym płomieniami; przybyło mi z dziesięć lat. Kiedy tak psułem sobie krew, wróciła. Zaróżowiona, królewna ze zmarzniętym koniuszkiem nosa. - Hu-ha! zima zła... -wykrzyknęła. -O rany, jaki mróz. Ty, co ci jest? Ale żeś zrobił minę! - Nic, dopiero co wstałem. Nie słyszałem, jak wchodzisz po schodach. - Na starość robisz się głuchy. - No. Najsmutniejsze, że będzie coraz gorzej. Udawałem greka, ale czułem się trochę zbity z tropu. Byłem do tego stopnia przekonany, iż na wiadomość o odmowie będzie darła się albo wyła, że nie mogłem uwierzyć w jej kpiącą minę i pełny luz. Na wszelki wypadek usiadłem na krześle, odchyliłem się do tyłu i wyciągnąłem z lodówki piwo. A może w końcu zdarzył się cud, może los się do nas uśmiechnął, może trafiła się ta jedna szansa na miliard, że się nie przejęła? Piwo zadziałało jak podwójna dawka amfetaminy. Czułem, że usta wykrzywiają mi się w dziwny sposób, ni to w uśmiechu, ni w grymasie. - A jak spacer...? Udał się? - spytałem. - Cudownie. Przebiegłam się parę razy na rozgrzewkę. Zobacz, dotknij moich uszu, zimne jak lód! Można było postawić jeszcze inną hipotezę, a mianowicie, że robiła mnie w konia. Do cholery, powtarzałem sobie, do cholery, DO JASNEJ CHOLE- RY; przecież przeczytała ten list, po co ten cyrk?! Na co czeka, dlaczego nie leje łez, dlaczego powstrzymuje się przez wypieprzeniem mebli przez okno? Nie rozumiałem. Dotknąłem jej uszu, lecz nie wiedziałem nawet, dlaczego to robię; pachniała świeżym powietrzem, świeżym oddechem z zewnątrz. Uczepiłem się tych uszu. - I co, nie są lodowate? Puściłem je. W zamian chwyciłem ją za biodra. Położyłem głowę na jej brzuchu. Promień słońca przebił szybę i oparł się na moim policzku. Pogłaskała mnie po włosach. Chciałem właśnie pocałować jej rękę, kiedy spostrzegłem, że palce ma w kolorze cynobru. Tak mnie to zaskoczyło, że aż się cofnąłem. - Co to znaczy? - zapytałem. - Co to jest, malutka? Zapatrzyła się w sufit i pociągnęła nosem. - Nic takiego... Zwykła farba, czerwona. jakby to powiedzieć: w mózgu zamigotała mi lampka alarmowa. Skamieniałem. Poczułem, że maszyna rusza pełną parą, lecz nie rozglądałem się za hamulcem. - jak to farba...? Od samego rana wzięłaś się za malowanie? W jej oczach pojawił się płomień, zastygła w lekkim uśmiechu. - A tak, trochę sobie pomalowałam - powiedziała głośno i wy- raźnie. - Wprawiałam się! O mało się nie zakrztusiłem pod nagłym błyskiem wizji. - Betty, kurwa mać, nie zrobiłaś chyba tego? Uśmiechnęła się szeroko, ale całość smakowała gorzko. - Pewnie, że zrobiłam. Oczywiście, że tak! Potrząsnąłem głową, patrząc w ziemię, w oczach tańczyły mi świetliki. - Nie, nie może być - to nieprawda! - Coś nie tak? Nie lubisz czerwonego? - Ale po jaką cholerę? - A bo ja wiem? tak sobie. Dobrze mi to robi. Wstałem i zacząłem machać rękami ponad stołem. - Aha, a więc za każdym razem jak wydawca odrzuci moją książkę, pójdziesz i zamalujesz mu witrynę na czerwono, zgadza się? - To całkiem możliwe. Szkoda, że cię nie było, ale ci faceci w środku mieli miny! - Słowo honoru, ty jesteś chora! Drżałem ze wściekłości i podziwu. Potrząsnęła włosami śmiejąc się. - Trzeba umieć brać coś z życia. Nie domyślasz się nawet, jak mi to dobrze zrobiło! Zrzuciła kurtkę i szalik, który zwijał jej się wokół szyi jak koralowy wąż. - Napiłabym się kawy - ciągnęła. - Psiakrew, muszę wymyć łapy, widziałeś, jak to się trzyma? Podszedłem do okna i palcem uniosłem zasłonę. - Słuchaj, nikt za tobą nie biegł? Pewna jesteś, że nikt cię nie śledził? - Nie, stali jak wbici w ziemię. Żaden nie zdążył ruszyć tyłkiem. - Następnym razem będziemy mieli na karku kompanię gliniarzy. Mam takie przeczucie. - O rany, ty wszystko widzisz na czarno! - powiedziała. - Tak, oczywiście jestem pewnie trochę nie tego. Malujesz połowę miasta na czerwono, czym tu się niepokoić? - Posłuchaj - westchnęła - musi być choć minimum sprawiedliwości. Nie dam sobie łazić po głowie przez całe życie, nie robiąc nic... tak bez niczego! Nazajutrz gazety pisały o wypadku na ostatniej stronie. Łwiadkowie opowiadali, jak nagle wynurzyła się "furia uzbrojona w dwa pojemniki farby w aerozolu", a dziennikarz kończył relację stwierdzeniem, że dotąd nikt jeszcze nie przyznał się do zamachu. Wyrwałem notatkę i włożyłem ją do portfela. Kiedy kioskarz odwrócił się, odłożyłem gazetę z powrotem; inne wiadomości mnie nie interesowały. Kupiłem papierosy oraz gumę do żucia i wyszedłem. Betty czekała na mnie po drugiej stronie, siedziała na tarasie przy filiżance gorącej czekolady. Było słonecznie i chłodno. Przymykała oczy w promieniach, ręce schowała w kieszenie i postawiła kołnierz kurtki. Podchodząc do niej, zwolniłem kroku. Wyglądała przepięknie - ten widok nigdy by mnie nie znużył i uśmiechnąłem się w blasku poranka, tak jakbym wdepnął nogą w stos banknotów. - Nie śpiesz się. Powiesz, jak będziesz chciała pójść. Przechyliła się, by mnie pocałować, i wróciła do swej czekolady. Nic nas nie goniło, postanowiliśmy połazić po sklepach, kupić parę ciuchów, żeby zimą nie szczękać zębami. Po ulicach dreptały już wilki, dzikie koty i srebrne lisy, większość miała czerwone policzki - znak, że temperatura spadła i że handlarze futer robili kokosy. Przez dobrą godzinę wałęsaliśmy się objęci; nie udało nam się znaleźć tego, czego szukaliśmy, ale też nie bardzo wiedzieliśmy, czego chcemy. Sprzedawczynie wzdychały ciężko, kiedy wychodziliśmy, miały co robić z tą górą ubrań, które pościągaliśmy z półek. Na koniec przekroczyliśmy próg wielkiego domu towarowego i zdało mi się, że znaleźliśmy się w postawionym na słońcu pudełku rachatłukum. Perfumowana muzyczka, unosząca się w powietrzu, drapała mnie w gardło, nie miałem najmniejszej ochoty tu oddychać, naprawdę nie zależało mi na tym. Nic nie powiedziałem, wyrównałem straty dwiema tabliczkami mento- lowej gumy do żucia i podążyłem za Betty do działu damskiego. Kręciło się tam niewiele osób, byłem jedynym facetem w okolicy. Włóczyłem się przez chwilę wokół półek z bielizną, obejrzałem parę rzeczy pod światło, zapoznając się z nowymi systemami zapięć. Był to rodzaj uroczej podróży w nieznane, tyle że szefowa stoiska przypominała raczej strażniczkę piekieł: pięćdziesiąt wiosen, rumieńce od uderzeń krwi do głowy i czoło spalone przez trwałą - jedna z takich, które pieprzyły się w życiu raz albo dwa i robią wszystko, żeby zapomnieć. Za każdym razem, jak zanurzałem rękę w pudle z majtkami lub jak naszło mnie, żeby pociągnąć za gumkę, rozstrzeliwała mnie wzrokiem, lecz zachowywałem uśmiech nieśmiertelnego. Wreszcie podeszła do mnie, była czerwona jak krew Chrystusa. - Może mi pan powie - odezwała się - czego pan tak naprawdę szuka. Czy mogłabym panu w czymś pomóc? - To zależy - powiedziałem. - Chciałbym kupić majteczki dla mamusi. Ale takie, żeby prześwitywały włosy. Wydała z siebie dziwny jęk, lecz nie zdążyłem się przekonać, co będzie dalej, gdyż w tym samym momencie Betty schwyciła mnie za ramię. - Co ty wyprawiasz? - spytała. - Chodź ze mną, muszę przymierzyć parę rzeczy. Niosła cały stos kolorowych ciuchów i w drodze do przymierzalni rzuciłem okiem na zwisające etykietki. Widząc ceny, o mało się nie rozłożyłem, niczym drzewo powalone przez piorun. Zacząłem na wesoło: - Hej, widziałaś to? Coś im się chyba pokręciło. Facet potrzebu je dwóch tygodni, żeby tyle zarobić! - Zależy jak który - odpowiedziała. Wystając przed kabiną czułem się tak, jakby zostawiła mnie w pełnym słońcu, z nagą głową i miękkimi nogami. Było mi nie najlepiej, w kieszeniach nie miałem nawet na zapłacenie za połowę tego, co wybrała; biedne kochanie, nie zdawała sobie sprawy; zastanawiałem się, jak ją pocieszyć inaczej niż bladym uśmiechem. Dobrze wiedziałem, że świat nie leży nam jeszcze u stóp. Słyszałem, jak Betty sapie i rzuca się za zasłoną. - W porządku? - spytałem. - Wiesz, nie bierz tego tak poważnie... Dziewczynom takim jak ty jest ładnie w byle czym. Odsunęła zasłonę nagłym gestem. Na jej widok zacząłem się dusić, zakryłem twarz. Nałożyła na siebie wszystkie ciuchy, jeden na drugi, jak nic stukilowa baba z zapadniętymi policzkami i stanowczym spoirzeniem. - O Chryste... nie - szepnąłem. Błyskawicznie zasłoniłem ją na powrót i rozejrzałem się wokół, by sprawdzić, czy nikt tego nie spostrzegł. Teraz oddychałem ustami. Zasłona niemal od razu odskoczyła na bok. - Nie bądź głupi - usłyszałem. - Trzydzieści sekund i już nas tu nie ma. - Betty, proszę cię, ja tego nie czuję... jestem pewien, że wpadniemy. - Ha, ha, ha! - zaśmiała się - żartujesz chyba? My mamy wpaść? Przesłała mi gorące spojrzenie i chwyciła za ramię. - Dobra, a teraz czadu! - powiedziała. - Ale spróbuj choć trochę się rozluźnić. Ruszyliśmy. Zdawało mi się, że idę przez pola ryżowe, żółtki pochowały się za drzewami, byłem pewien, że śledzą nas i miałem ochotę wrzasnąć: POKAŻCIE SIĘ WY, BANDA KUTASÓW, I SKOąCZMY Z TYM! stopa nie chciała iść za stopą, atak malarćć skręcał mi kiszki. Uszy Betty poczerwieniały, a w moich świszczało. Boże, dobry Boże, mówiłem do siebie, jeszcze dwa albo trzy metry i będzie można wracać do kraju! Łwiatło na zewnątrz wydawało się dwa razy mocniejsze. Kiedy Betty wyciągnęła dłoń ku drzwiom, wstrząsnął mną krótki, nerwowy śmiech. W końcu było to nawet podniecające. Oparłem się na obcasach, gotowy dać gazu w każdej sekundzie. Betty była już jedną nogą na ulicy, gdy nagle poczułem, jak zwala mi się na ramię czyjaś ręka. Stało się, już mnie nie ma, umierać tak głupio, pomyślałem; widziałem, jak moja krew rozpryskuje się wokół i podlewa ryżową polanę. NIE RUSZAMY SIĘ! GRZECZNIE SIĘ ZATRZYMUJEMY! - mó- wiła ręka. Betty przeleciała przez próg jak samolot odrzutowy. - Nie stawaj. Zniszcz go! - poradziła. Lecz ja się odwróciłem jak ostatni kretyn, nie wiedzieć czemu. W każdym z nas drzemie pragnienie klęski. Facet miał ramiona, dwie nogi i znaczek, pewnie myślał, że pójdę za radą Betty. Mylił się, byłem przecież w stanie szoku, dla mnie wojna się skończyła i zamierzałem mu przypomnieć o konwencjach genewskich. Nie przeszkodziło mu to przyjąć odpowiedniej pozycji i walnąć mnie prostym w prawe oko. Głowa eksplodowała, machnąłem rękami i potoczyłem się do tyłu. Drzwi otworzyły się pod moim ciężarem, nogi mi się poplątały i wylądowałem na ulicy. Przez chwilkę patrzyłem w niebo, głowa faceta zarysowała się na nim jak atomowy obłok. Widziałem już tylko jednym okiem i film przelatywał w przyspieszonym tempie. Pochylił się nade mną, by chwycić mnie za kurtkę. - No jazda, wstajemy! - powiedział. Na chodniku zatrzymało się kilka osób. Bilety były za frajer. Kiedy mnie podnosił, uczepiłem się jego ramienia, myśląc, jak by tu paść z honorem, może przykopać mu na ślepo, lecz nie musiałem tego robić. Nie zdążył się jeszcze wyprostować, gdy nagle wynurzyła się za nim jakaś otyła dziewczy- na i pchnęła go niczym rozpędzony ekspres. Poleciałem w tył, a facet wpasował się w drzwiczki zaparkowanego samochodu jak w miękką gruszkę. Oślepił mnie promień słońca. Gruby babsztyl wyciągnął do mnie rękę. - Nie jesteś w moim typie. - Później to ustalimy. Zjeżdżamy stąd, i to już. Podniosłem się i pognałem za nią. Jej długie, czarne włosy trzepotały na wietrze jak piracka flaga. - Hej, to ty, Betty? - spytałem. - To ty, Betty...? Wziąłem piwo i usiadłem na krześle, a ona tymczasem przygotowywała kompres i pozbywała się po kolei wszystkich szmat, które miała na sobie. Moje oko przypominało nieco schorowaną meduzę. Miałem dosyć tych jej wszystkich kretyńskich zagrywek. - Mam dosyć tych twoich wszystkich kretyńskich zagrywek - oświad- czyłem. Podeszła z kompresem. Usiadła mi na kolanach i położyła to draństwo na moim oku. - Przecież wiem, dlaczego tak się wściekasz - odezwała się. - Dlatego, że się biłeś... - Dobre sobie, wcale się nie biłem. Dostałem piąchą prosto w mordę, to wszystko! - Łwiat się od tego nie zawali. Prawie wcale nie widać, wiesz? Tylko troszkę spuchnięte. - Tak, tylko troszkę spuchnięte, ociupinkę zaczerwienione! Spojrzałem na nią okiem, które mi jeszcze pozostało. Uśmiechała się, tak, właśnie, uśmiechała się i nic nie można było na to poradzić, świat przestawał być ważny, pozbawiała ostrza każdy zarzut. Mogłem ponarzekać dla stylu, lecz w mózgu zalegała już trucizna: cóż znaczył przy niej ten wysuszony i karłowaty światek, czy coś w ogóle miało wartość poza jej włosami, piersiami, kolanami i cholerną resztą, czy ja sam byłem w stanie stworzyć coś lepszego, czyż nie miałem przy sobie czegoś, co żyje i jest ogromne? Dzięki niej odnosiłem chwilami wrażenie, że nie jestem całkowicie bezużyteczny i oczywiście gotów byłem płacić za to wysoką cenę. Nie zmniejszałem świata do wymiarów Betty, po prostu miałem go gdzieś. Uśmiechała się i mój gniew zanikał jak ślad mokrej stopy w gorącym słońcu. Za każdym razem nie mogłem wyjść ze zdziwienia. Nie wierzyłem własnym oczom. Nałożyła jeden z rąbniętych ciuchów, przechadzała się w nim, przybiera- jąc różne pozy. - No i co o tym myślisz? jak ci się w tym podobam? Najpierw skończyłem piwo. A potem szepnąłem sentymentalnie: - Chciałbym mieć drugie oko, żeby cię oglądać. 11Kiedy otrzymałem szóstą odmowę od wydawcy, zrozumiałem, że moja książka nigdy się nie ukaże. Betty nie zrozumiała. I znowu przez dwa dni słała ponure spojrzenia, nie otwierając ust. Wszystkie moje tłumaczenia zdawały się na nic, nie słuchała mnie. Za każdym razem opakowywała na nowo maszynopis i wysyłała pod kolejny adres. Bardzo dobre, myślałem sobie, to trochę tak, jak wykupić abonament na cierpienie, pić truciznę aż do samego dna. Tego oczywiście jej nie mówiłem, a tymczasem skrzydła mojej pięknej powieści robiły się coraz cięższe. O to się nie martwiłem, martwiłem się o Betty. Zrezygnowała z malowania facetów na czerwono, ale niepokoiło mnie, że nie wypuszcza połkniętego dymu. Eddie zadawał sobie dużo trudu, żeby w takich chwilach przywrócić dobry nastrój. Zgrywał się bez przerwy i wypełniał dom kwiatami, przesyła- jąc mi pytające spojrzenia, lecz na darmo. Myślę, że gdybym odczuł wówczas potrzebę zaprzyjaźnienia się z kimś naprawdę, wybrałbym właśnie jego; był znakomity, jednak w życiu nie można mieć wszystkiego, a ja niewiele miałem do ofiarowania. Liza była również wspaniała, delikatna i wyrozumiała; wszyscy się dziko wysilaliśmy, żeby tylko rozerwać Betty. Nic to nie dawało. Za każdym razem, gdy wyjmowaliśmy wciśnięty na siłę do skrzynki maszynopis, wznosiliśmy oczy ku niebu wzdychając. Zaczynało się od nowa. Na domiar złego zrobiło się piesko zimno i błękitny wiatr smagał ulice. Zbliżało się Boże Narodzenie. Któregoś ranka rozpętała się burza śnieżna. Wieczorem brodziliśmy w błocie po kostki. W takie dni miasto ciążyło mi. Moje najpiękniejsze marzenia przenosiły się w zagubione ustronia, na ciche i kolorowe pustynie, gdzie mogłem wędrować wzrokiem po linćć widnokręgu i spokojnie myśleć o nowej powieści albo o kolacji lub wytężać słuch, by usłyszeć pierwszy zew nocnego ptaka, polującego o zmierzchu. Doskonale wiedziałem, co bolało Betty: przeklęte powieścidło przygwoź- dziło ją, krępowało jej ręce i nogi. Była jak dziki koń, który przetrącił sobie pęciny, pokonując kamienną przeszkodę, i teraz usiłuje się podnieść. To, co wyglądało na słoneczną prerię, okazało się smutną i mroczną zagrodą, a Betty nie znała się na bezruchu, nie była do niego stworzona. Z szaleństwem w sercu nie dawała jednak za wygraną, choć zdawało się, że każdy mijający dzień uwziął się, by zmiażdżyć jej palce. Widok ten sprawiał mi ból, ale nic nie mogłem poradzić; okopywała się w niedostępnym miejscu, do którego nikomu nie było dane się przedostać. W takich chwilach mogłem pić spokojnie piwo za piwem i rozwiązywać wszystkie krzyżówki tygodnia, wiedziałem, że i tak jej to nie ruszy. jednakże starałem się być obok na wypadek, gdyby mnie potrzebowała. Oczekiwanie było najgorszą rzeczą, jaka mogła jej się przytrafić, a napisanie książki było z pewnością największą głupotą, jaką popełniłem. Do pewnego stopnia mogłem wyobrazić sobie, co czuła za każdym razem, gdy spadała na nas kolejna odmowa i co to dla niej znaczyło. Ponieważ zaczynałem ją poznawać, wydawało mi się, że raczej dobrze znosi ciosy. Z pewnością nie było jej łatwo: dać sobie wyrwać rękę lub nogę i zaciskać zęby tak bez słowa. Ze mną nie było kłopotów - listy ani mnie grzały, ani ziębiły, tak jakbym otrzymywał przesyłki z Marsa, nie przeszkadzały mi spać i budzić się rano przy jej boku, nie widziałem związku między tym, co napisałem a książką, którą faceci systematycznie wyrzucali na śmietnik. Czułem się jak ktoś, kto próbuje wcisnąć kąpielów- ki bandzie zziębniętych Eskimosów i nie zna przy tym ani słowa po eskimosku. Tak naprawdę mogłem mieć tylko jedną nadzieję: że Betty w końcu się zmęczy, że wyśle pisarza do diabła i wszystko potoczy się jak dawniej, będziemy na słońcu zajadać się chili, będziemy wychodzić na werandę z pogodą w duszy i dostrzegać intensywną obecność każdej rzeczy. To, albo coś w tym stylu, mogło jeszcze się zdarzyć. Chyba że nadzieja w końcu by obumarła i pewnego pięknego ranka odpadła jak sucha gałąź; i tego nie da się wykluczyć, nie. Mogło się to zdarzyć, gdyby jeden z tych facetów, fiut złamany, nie podłożył ognia pod beczkę z prochem. Kiedy do tego wracam, myślę, że ten nikt, to mniej niż zero, nie dostał nawet jednej dziesiątej tego, na co zasłużył. Zatem już szósty raz odrzucono moją książkę, ale po dwóch dniach depresji Betty zdobyła się na blady uśmiech. Dom z wolna powracał do życia, spadochron otworzył się w porę i spokojnie opadaliśmy na ziemię. Ten pierwszy błysk światła zaczął koić nasze rany. Przygotowywałem właśnie dobrą, mocną kawę, kiedy zameldowała się Betty z pocztą. Znowu list. Od pewnego czasu te kurewskie przesyłki tratowały moje życie. Spojrzałem ze wstrętem na papier, który Betty trzymała w ręku. -- Kawusia gotowa - powiedziałem. - Co nowego, moja śliczna? - Nic takiego - odparła. Podeszła, nie patrząc na mnie, i wcisnęła mi to ohydztwo pod sweter, przyklepała ze dwa czy trzy razy i odwróciwszy się w stronę okna, bez słowa oparła czoło o szybę. Kawa zaczęła wrzeć. Wyłączyłem gaz. Wyciągnąłem list. Była to kartka z nagłówkiem, z nazwiskiem i adresem jakiegoś faceta, a pisał on tak: Szanowny Panie, od dobrych dwudziestu lat jestem redaktorem w naszym wydawnictwie. I, proszę mi wierzyć, przez moje rgce przeszly rzeczy dobre i mniej dobre. jednakże żadnej z nich niepodobna porównać z tym, co Pański zły smak kazał Panu nam przesłać. Często zdarzało mi się pisać do debiutujących autorów, aby wyrazić mój wielki podziw dla ich pracy. Nigdy nie przytrafiło mi się wyrażać oburzenia. Lecz Pan, drogi Panie, przekracza granice. Pod wieloma względami Pański styl przywodzi mi na myśl pierwsze oznaki trądu, pozwoli zatem Pan, że zwrócę mu ten wymiotny kwiat, który wydał się Panu powieścią. Zgodzi się Pan zapewne, że natura płodzi niekiedy byty monstrualne i że do obowiązku uczciwego człowieka należy położenie kresu jej anomaliom. A zatem zrozumiałe jest, że podejmę się "reklamy" Pańskiej rzeczy. Wszelako boleję nad tym, że nie może już ona wrócić w miejsce, którego nigdy nie powinna była opuścić ~ mam na myśli błotnistą strefę Pańskiego mózgu. Tu następował nerwowy podpis na prawie całą szerokość kartki. Złożyłem papier i wolnym ruchem rzuciłem pod zlew, tak jakby to była reklamówka masła na wagę. Zająłem się kawą, pilnując Betty kątem oka. Nie poruszyła się, wyglądała na zainteresowaną tym, co się dzieje na ulicy. - Wiesz, taka jest reguła gry - odezwałem się. - Zawsze istnieje ryzyko, że się wpadnie na idiotę. Nie da się tego uniknąć... Wściekłym gestem zapolowała na coś w powietrzu. - W porządku, nie mówmy już o tym - odpowiedziała. - Ach, zapomniałam ci powiedzieć... - Co takiego? - Że zamówiłam wizytę u ginekologa. - O, coś się dzieje? - Muszę sprawdzić sprężynkę. Mogła się trochę obsunąć... - Uhm. - Nie przeszedłbyś się ze mną? Akurat będzie spacer. - Pewnie. Poczekam na ciebie. Uwielbiam przecież przeglądać stare pisma. To dobrze człowiekowi robi. Pomyślałem, że tym razem uszło mi na sucho. Zaraz mi się humor polepszył. List tego kretyna zdrowo mnie przestraszył. - Na którą idziesz? - spytałem. - już, tylko posmaruję nos kremem. Nie przesadzam mówiąc, że była cudowna. Na dworze świeciło zimne i suche słońce, odetchnąłem głębiej parę razy. jakiś czas potem stanęliśmy przed drzwiami ginekologa. Zdziwiło mnie trochę, że nie było tabliczki, ale Betty trzymała już palec na dzwonku, a mój mózg pracował na zwolnionych obrotach. Otworzył jakiś gość w szlafroku rodem prosto z Baśni z tysiąca i jednej nocy, materiał błyszczał na nim jak jezioro w poświacie księżyca. Piękny Książę miał siwiejące skronie i długą fajkę z kości słoniowej wciśniętą między zęby. Na nasz widok uniósł brew. Jeżeli toto jest ginekologiem, ja jestem pieszczoszkiem pism literackich, pomyślałem. - Państwo w jakiej sprawie? Betty utopiła w nim wzrok bez słowa. - Żona jest umówiona - powiedziałem. - Słucham...? Betty wyciągnęła z kieszeni list. Podetknęła go facetowi pod nos. - Czy to pan napisał? Nie poznałem jej głosu, to wulkan otworzył oko. Tamten wyjął fajkę z ust i przycisnął ją do piersi. - Co to wszystko ma znaczyć? - zapytał. Za sekundę się obudzę, pomyślałem sobie, spokój mnie nie opuszczał. Dziwiło mnie tylko, do jakiego stopnia cała scena wydawała się rzeczywista: korytarz był cichy i szeroki, pod nogami miałem wykładzinę, facet przygryzał sobie miękko wargę, a list drżał w ręce Betty jak uparty, błędny ognik. Zamurowało mnie. - Pytałam o coś - podjęła Betty wibrującym tonem. - Pan to, do jasnej cholery, napisał, czy nie pan?! Udawał, że patrzy uważnie na list, po czym podrapał się w szyję i przemknął po nas wzrokiem. - Cóż, to niewykluczone... wiedzą państwo, człowiek pisze tyle listów dziennie... Dobrze widziałem, do czego się szykował, nie przerywając rozmowy; trzyletnie dziecko spostrzegłoby ten manewr. Cofał się wyraźnie do środka, żeby z rozpędem rzucić się i zatrzasnąć drzwi. Zastanawiałem się, czy mu się uda, nie wyglądał na szczególnie zręcznego. Wykrzywił się płaczliwie przed wykonaniem swo jego wielkiego numeru. Gorzej pójść nie mogło, jak Boga kocham, chyba żeby kręcili scenę w zwolnionym tempie. Betty bez pośpiechu popchnęła drzwi barkiem i facet jak czempion się zachwiał, odstępując od progu. Chwycił się za ramię. - Co pani wyprawia? Pani oszalała!! Na kolumience stała duża, niebieska waza. Betty zakręciła torebką i obiekt wystrzelił w powi‚trze. Usłyszałem eksplozję pękającej cienkiej porcelany. To mnie obudziło. Pod wpływem zderzenia torebka Betty otworzyła się i wszystkie te rzeczy, które zawsze nosi dziewczyna, rozsypały się po podłodze między kawałkami stłuczonego naczynia. - Poczekaj, pomogę ci pozbierać - powiedziałem. Była sina. Rzuciła na mnie wściekłe spojrzenie. - A ZOSTAW TO W CHOLERĘ!!! POWIEDZ MU, CO MYŁLISZ O jego LIŁCIE!!! Facet patrzył na nas przerażonymi oczami. Schyliłem się, by podnieść szminkę błyszczącą u mych stóp. - Nie mam mu nic do powiedzenia - stwierdziłem. I dalej zbierałem, a moje barki dźwigały kilka ton. - Nabijasz się ze mnie? - spytała. - Nie, ale nie interesuje mnie to, co on myśli. Mam większe zmartwie- nia... Facet nie potrafił zwietrzyć szansy, która się przed nim właśnie otworzy- ła. On rzeczywiście niczego nie rozumiał. Mógł zostać w kącie, zamknąć buzię i pozwolić nam wszystko pozbierać, a tu coś go ugryzło; pewnie się domyślił, że nie rzucę się na niego i ten nagły brak niebezpieczeństwa odurzył go. Podszedł do nas. jestem pewien, że w tamtej chwili Betty zdążyła już o nim zapomnieć. Obróciła cały gniew na mnie. Przeczesywaliśmy właśnie dywan, by odnaleźć puzzle'a, który wypadł z jej torebki. Nie wiem, jak mogła cokolwiek dojrzeć, gdyż nie spuszczała ze mnie wzroku, oddychała bardzo szybko, a spojrzenie, którym mnie obrzucała, było wściekłą i smutną wariacją na temat bólu. Facet stanął tymczasem za jej plecami i wykonał ten bezsensowny ruch: końcem palca dotknął jej ramienia. - Proszę przyjąć do wiadomości, że nie jestem przyzwyczajony do takich popisów rodem z jarmarku. A na swą obronę mam tylko jedną broń, mój umysł... Betty zamknęła oczy, nie odwróciła się. - Nie dotykaj mnie - syknęła. Ale klient upoił się własną śmiałością, niesforny kosmyk zatańczył mu na czole, a oczy zaświeciły. - Ja nie uznaję takich manier - dodał. - jest rzeczą oczywistą, iż między nami nie może się nawiązać żaden dialog, zważywszy że Słowo, podobnie jak Pismo, wymaga choć odrobiny elegancji, której brak zdaje się być w pani przypadku wyjątkowo dotkliwy... Kiedy skończył, w pokoju nastała szczególna cisza, coś jak pulsująca chwila między błyskiem na niebie a wystrzałem piorunu. Betty trzymała w ręku grzebień, tanią broń z wielkimi zębami, z przezroczystego, wpadające- go w czerwień plastiku. Podniosła się jednym ruchem, obracając się jednocześnie i jej ramię zatoczyło w powietrzu szeroki łuk. Gwałtownym uderzeniem grzebienia rozorała mu policzek. Spojrzał na nią zdziwiony, a potem dotknął ręką rany i cofnął się; krew sikała, scena jak w teatrze, pewnie zapomniał tekstu, bo niemo poruszał ustami. Betty dyszała niczym piec hutniczy. Podeszła do niego, ale moja ręka okazała się szybsza, chwyciłem ją za przegub. Pociągnąłem, jakbym chciał wyrwać drzewo z korzeniami, i jej stopy oderwały się od ziemi. - Dość tego, koniec zabawy - warknąłem. Próbowała się wyrwać, lecz ścisnąłem ją z całych sił i wydusiłem z niej okrzyk bólu. To nie było wcale na niby. Gdybym zamiast jej ramienia chwycił tubkę majonezu, wytrysnąłby ze świstem na parę kilometrów. Zaciskając zęby, pociągnąłem Betty ku drzwiom. Przed wyjściem rzuciłem facetowi pożegnalne spojrzenie; osunął się na fotel z ogłupiałą miną. Tak pewnie wyglądał, kiedy czytał moją powieść. Zbiegaliśmy po cztery stopnie naraz, mknęliśmy w dół na zbity pysk. Zwolniłem na wysokości pierwszego piętra, żeby Betty stanęła na własnych nogach. Zaczęła wyć: - TY CHOLERNY GNOJU! DLACZEGO ZAWSZE DA jesZ SO- BĆ POMIATAĆ?!! Przystanąłem w miejscu. Przycisnąłem ją do poręczy i zajrzałem głęboko w oczy. - Ten człowiek zupełnie nic mi nie zrobił - powiedziałem. - Nic, rozumiesz? W oczach jej zakręciły się łzy wściekłości i poczułem, że moje siły się wyczerpują, jakbym dostał strzałą umoczoną w kurarze. - GÓWNO, GÓWNO, GÓWNO! CIEBIE W ŻYCIU CHYBA NIC NIE RUSZA!! - Mylisz się. - NO TO CO TO jest? POWIEDZ MI, DALEJ, MÓW!! Odchyliłem głowę, żeby patrzeć w inną stronę. - Zostajemy tu na noc? - spytałem. Gliny zwinęły ją dwa dni później. Nie było mnie wtedy w domu, załatwiałem coś z Eddie'em. Był poniedziałek i po południu przeczesywaliś- my całe miasto w poszukiwaniu oliwek; prawie wszystkie sklepy pozamyka- no, a w przeddzień spostrzegliśmy, że zapas już się nam wyczerpał. Mario coś chyba pomieszał przy zamawianiu towaru, do kuchni to on się nadaje, robi swoje, wyjaśnił mi Eddie, ale w innych sprawach prochu nie wymyśli. Wiał silny wiatr, było zaledwie parę stopni powyżej zera, temperatura spadła nagle na pysk. Nie śpieszyliśmy się. Eddie jechał powoli, zrobił się z tego całkiem miły spacer w zmrożonym słońcu, w samochodzie było ciepło i przyjemnie. Nie wiedzieć czemu czułem się odprężony. Być może jazda przez miasto za garścią oliwek należy do tych wielkich chwil, kiedy spokój otula duszę jak cienka warstwa śniegu opadającego na łąkę pokrytą poległymi. Wreszcie znaleźliśmy co trzeba w chińskiej dzielnicy, słowo daję, właśnie tam, i w nadmiarze szczęścia pozwoliliśmy sobie na kilka kielonków sake; wracając do samochodu nie czuliśmy przynajmniej zimna. W drodze powrot- nej rozgadaliśmy się na dobre. Eddie'emu poczerwieniały uszy i wróciła energia. - Bo widzisz, kochany, pizza bez oliwek to tak, jakbyś otwierał orzech, a w środku o! nic! - No, ale może spojrzysz przed siebie, co? - mówiłem. Zaparkowaliśmy przed domem. Ledwo postawiłem nogę na chodniku, podbiegła Liza. Było zimno jak w psiarni, a ona miała na sobie cieniutki sweterek. Rzuciła mi się w ramiona. - Jezu, nie wiem, o co chodzi, zabrali ją! - załkała. - Co się stało, o czym ty mówisz? - Przyszło ich dwóch... mundurowi... Przyszli i zabrali ją do samo- chodu! Przygryzłem wargi. Eddie patrzył na nas z drugiej strony samochodu, nie było mu do śmiechu. Liza zdawała się nieprzytomna, szczękała zębami, słońce już zaczynało zachodzić. - Dobrze - powiedziałem. - Opowiesz mi dokładnie w domu. Dostaniesz zapalenia płuc, jak będziesz tu sterczeć. Godzinę później, po krótkiej rozmowie i paru telefonach, miałem w ręku wszystkie dane. Wypiłem szklankę grogu i założyłem kurtkę. - Pójdę z tobą - oświadczył Eddie. - Nie trzeba, dziękuję ci. - Weź chociaż gablotę... - Nie, mały spacer dobrze mi zrobi. Nic się nie dzieje, bez paniki. Wyszedłem. Nie było jeszcze zbyt późno, ale już zapadł zmierzch. Ruszyłem szybkim krokiem, z rękami w kieszeniach i głową wciśniętą w ramiona. Ulice wyglądały jak strumienie wyblakłych światełek, znałem drogę. Kiedyś naprawiałem kibel w pobliskim wieżowcu, i obszedłem komisariat, bo nie bardzo miałem ochotę defilować tam ze skrzynką narzędzi przewieszoną przez ramię; odnosiłem wrażenie, że mnie obserwują. Nie uszedłem jeszcze połowy drogi, kiedy chwyciła mnie ostra kolka. Z bólu zawirowało mi w oczach i gęba mi się rozdziawiła, sądziłem przez chwilę, że padnę na miejscu. Zatrzymałem się, by zaczerpnąć powietrza. jest pięknie, pomyślałem, jak nie urok, to sraczka. Niepokoiła mnie ta cała sprawa ze skargą na Betty; gliniarz nie ukrywał przez telefon, że jest to raczej kłopotliwe. Ostatni odcinek pokonałem zgięty wpół i z ogniem w mózgu. Zastanawiałem się, co znaczy "kłopotliwe" w ustach gliny. Wraz z innymi przechodniami wypluwałem z siebie białe obłoczki pary, znaczyło to, że jednak życie jeszcze w nas kołacze. Na koniec udało mi się szczęśliwie znaleźć otwarty sklep. Wszedłem. Nie bardzo wiedziałem, co można kupić dziewczynie siedzącej za kratkami, nie potrafiłem się skupić, brać pomarańcze wydawało mi się raczej bez sensu. Ale przecież w pomarańczach jest pełno witamin. Zdecydowałem się wreszcie na dwa pudełka naturalnego soku. Na obrazku tańczyła półnaga dziewczyna, do tego pusta plaża i błękitna woda; artysta specjalnie się nie wysilił. Zaprowadzono mnie do pokoju, gdzie za biurkiem siedział facet i bawił się linijką. Wskazał na krzesło. Miał około czterdziestki, rozłożyste bary i pół uśmiechu na ustach. Byłem cholernie zdenerwowany. - Ja... tego... - zacząłem. - Nie męcz się pan - przerwał mi. - Znam sprawę od A do Z. To ja przyjąłem skargę, i rozmawiałem trochę z pańską przyjaciółką. - Ach tak! - wystękałem. - Tak - podjął. - Między nami mówiąc, piękna z niej dziewucha, tylko trochę nerwowa. - Zależy kiedy, nie zawsze taka jest. Nie bardzo wiem, jak to wyrazić... to się zdarza każdego miesiąca. Nam jest trudno je wtedy zrozumieć. One... im nie zawsze jest łatwo. - No, nie przesadzajmy... - Oczywiście, oczywiście. Spojrzał na mnie uważnie i uśmiechnął się. Byłem nadal nieufny, ale poczułem się trochę lepiej - facet wyglądał nie najgorzej, może wreszcie trafiłem na kogoś z sensem. - A zatem pisze pan powieści? - zagaił. - Tak. Tak... tak... To znaczy... zwracam się do wydawnictw... Pochylił głowę. Położył linijkę na biurku, wstał i poszedł zobaczyć, czy za drzwiami nikogo nie ma. Chwycił krzesło i postawił przede mną, po czym usiadł na nim okrakiem. Dotknął mojego ramienia. - Niech pan posłucha: ja wiem, o co chodzi. Pracują tam takie gnoje... - Myśli pan? - Pewnie. Poczekaj pan, zaraz coś panu pokażę. Wyciągnął z szuflady plik kartek i rzucił je na biurko. Tak na oko półtora kilo przewiązane gumką. - I jak pan sądzi, co to jest? Pewnie pan nie zgadnie. - Owszem. To jest maszynopis. Myślałem, że zaraz mnie ucałuje, ale klepnął mnie tylko w udo i uśmiechnął się jak młody bóg. - Brawo! Zaczynasz mi się pan podobać, kolego... - Miło mi to słyszeć. Pogładził swoje karteczki, patrząc mi prosto w oczy. - Niech pan się mocno trzyma - zapowiedział. = Odrzucili mi tę książkę dwadzieścia siedem razy! - Dwadzieścia siedem? - Tak. I sądzę, że to jeszcze nie koniec. Pewnie się zgadali między sobą. To naprawdę zafajdana banda! - O w mordę, dwadzieścia siedem razy... Boże przenajświętszy! - A ja jestem pewien, że szłaby jak świeże bułeczki. Ludziom by to się spodobało. Stary, jak pomyślę, że tu jest dziesięć lat mojego życia, dziesięć śledztw, a wybrałem tylko najlepsze, najpiękniejsze... mówię panu, to nie książka, to dynamit! Pewnie, nie wspominam o Al Capone czy Szalonym Piotrusiu, ale uwierz mi pan, takie rzeczy to bzdura, mówię panu! - Pewnie. - No, to powiedz mi pan, dlaczego nie chcą wydać mojej książki, co im odbiło? Znam gliniarzy, których wspomnienia rozeszły się w milionach egzemplarzy. Co ich tak nagle wzięło, już im się nie podobają kryminalne historyjki? - Tego się nie da zrozumieć. Zwiesił głowę. Po chwili zerknął na mój sok pomarańczowy. - Można by się poczęstować? Nie napiłby się pan? - zapytał. Nie miałem zamiaru odmawiać mu czegokolwiek. Powstrzymując gry- mas, podałem mu pudełko. Wyjął z kieszeni dwudziestocentymetrowe ostrze, by przeciąć tekturkę. Bagnet jak nic, ale nie poruszyłem się. Po chwili postawił na biurku dwa plastikowe kubeczki i wyciągnął butelkę wódki, trochę już napoczętą. Kiedy nalewał, zastanawiałem się, gdzie jestem. - Wypijemy za nasz sukces! - rzekł. - Nie damy się. - Pewnie! - Co do pańskiej przyjaciółki, rozumie pan, nie mogę jej przyznać racji, ale też nie mogę się z nią nie zgodzić. Tacy faceci siedzą sobie spokojnie za biurkiem i w pięć minut rozwalają rok twojej pracy. No bo nie powie mi pan, że opowieści gliniarzy już nikogo nie interesują!! Dolał do kubków. Powoli się rozluźniałem; miałem już we krwi kilka sake i grog, czułem się tu bezpiecznie, wszystko toczyło się znakomicie. - Kurcze blade, kiedy ten gnojek zadzwonił i opowiedział mi sprawę, od razu poczułem się~lepiej. Dostał skurczybyk za swoje! Walnąłem sobie kilka maluchów z tej okazji. No wreszcie! pomyślałem, wreszcie choć jeden zapłacił za tamtych! - Tak, ale to tylko małe draśnięcie... Na pewno przesadzał. -- Ja bym go normalnie zatłukł. Za kogo oni się uważają? To co, jeszcze po jednym? Wódka biła mnie w łeb jak mgławica rozżarzonych słońc. Z uśmiechem podsunąłem kubek. Niekiedy życie staje się piękne, zadziwiające i tak miękkie, jak potrafi być kobieta, i dlatego zawsze trzeba być gotowym. Położyłem rękę na maszynopisie i spojrzałem mu w oczy. On i ja byliśmy ex aequo, siedzieliśmy na jednym koniu. - Coś panu powiem - odezwałem się - w tych rzeczach rzadko się mylę. pańska książka zostanie wydana. Czuję to. Mam nadzieję, że prześle mi pan egzemplarz z dedykacją. - Naprawdę tak pan uważa? - Są pewne znaki, które nigdy nie kłamią. Ta książka rozgrzewa się w dłoni. jak samolot w czasie startu. Wykrzywił się niczym maratończyk, który przebiegł linię mety. Ręką przejechał po twarzy. - O cholera! - wykrzyknął. - Trudno mi w to uwierzyć! - Ale tak jest... Co do Betty... Może by tak przymknąć oko? - Jasna krew, może wreszcie będę mógł dać nogę z tego zasranego biura! - Z całą pewnością. To co, mogę pójść po nią? Musiałem chwilę poczekać, żeby wrócił do siebie po tych emocjach. Spojrzałem przez okno, w czarną noc, z nadzieją, że wkrótce będzie już po wszystkim. jedną ręką drapał się w głowę, drugą rozlał to, co jeszcze zostało w butelce, poczekał, aż ostatnia kropla zdecyduje się spaść. - Jeśli chodzi o pańską przyjaciółkę... Trochę mi głupio - wystękał. - Wie pan, ta cholerna skarga wiąże mi ręce. - Rany, niech pan pomyśli, ona zrobiła to dla takich facetów jak pan i ja, poświęciła się, żeby te gnoje zastanowiły się choć odrobinę, zanim poślą książkę na śmietnik. Ona podjęła walkę w naszym imieniu. I teraz przyszła kolej na nas, teraz my musimy zrobić coś dla niej. - Boże mój, przecież ja to wiem. Wiem doskonale. Tyle że ta skarga... Nie patrzył mi już nawet w oczy, zajął się zeskrobywaniem niewidzialnej plamy na spodniach. Wypita wódka rozgrzała mnie, zacząłem podnosić głos, tak jakbym zapomniał, że siedzę u gliniarzy. - No to kto tutaj rządzi? Pozwolimy, żeby taki sukinsyn nas rolował? będziemy dalej pisać jedynie po to, by mieć prawo do gryzienia ziemi? - Pan nie rozumie, chodzi o tę skargę... Wyglądał rzeczywiście na zakłopotanego, ale był nie do uchwycenia, jak miękki wosk, oklapł, jakby go ktoś skrępował od stóp do głów. Zacząłem się dławić. - Niech pan posłucha - niech mi pan nie mówi, że nic nie da się zrobić. Przecież tu jest komisariat; chyba tu można coś poradzić, nie sądzi pan? - Tak, ale to nie takie proste... po skardze zostają ślady. - Tak, tak, rozumiem. - Stary, naprawdę jest mi przykro. Ale... jest... pewna... możliwość. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. Zastanawiałem się, czy bawiło go cedzenie słów, czy nie było to przypadkiem zboczenie zawodowe. Poczeka- łem, aż dojrzeje. - Przyszedł już chyba moment, żebyś wyłożył karty na stół - powie- działem. Przesunął stopy i obejrzał swoje buty. - W sumie nic takiego - westchnął. - Wystarczyłoby, gdyby facet po prostu wycofał skargę. Przez chwilę milczeliśmy. Wreszcie wstałem i chwyciłem pudełko mojego soku, sto procent pomarańczy. - Mogę się z nią zobaczyć?- zapytałem. - Czy to możliwe? - Tak, da się załatwić. - Trzymam kciuki za pańską książkę - powiedziałem. Zamknęli ją z jedną tylko, starą kobietą, która leżała na ławce z tyłu. Łwiatła niewiele, niezbędne minimum. Koszmar. Wyglądało, że Betty jest w formie, moim zdaniem była nawet całkiem na luzie. Można by się zapytać, które z nas obojga kibluje. Podałem jej sok, uśmiechając się blado, przywarłem do krat. - jak się czujesz? - W porządku, a tobie co znowu jest? Masz taką minę! - Cholera, bo to wszystko przeze mnie... Ale szybko wyciągnę cię stąd. Spróbuj jakoś wytrzymać, moja śliczna. Kraty były grube, w żaden sposób nie dało się ich rozciągnąć, nie miałem na to siły po tylu kieliszkach. Jej włosy chciały mi coś powiedzieć, wyciągnąłem rękę, aby ich dotknąć. - Poczułbym się lepiej, gdybym mógł zabrać ze sobą jeden kosmyk- wyjąkałem. Poruszyła włosami śmiejąc się; to nie była już cela, a jaskinia Ali Baby; byłem chyba na wpół szalony, ale o to chodziło, żeby oszaleć, żeby drżeć całym sobą na jej obłędny widok i nie odczuwać najmniejszego wstydu, żeby wyciągać rękę ku twarzy dziewczyny w poczuciu świętego przerażenia i uciec z płomieniem w żołądku z tego bezsensownego łajna, które nas otacza. W tamtej chwili tak na mnie działała, że poczułem, jak się osuwam; złapałem się krat w ostatnim momencie i nadal się uśmiechałem. Najważniej- sze, że żyję, mówiłem sobie, reszta nie istnieje. - Ty, co z tobą?! - wykrzyknęła. - jak rany, przecież ty ledwo się trzymasz na nogach! Zbliż się no trochę... Nie zbliżyłem się, przeciwnie - trochę się odsunąłem. - Betty, nie masz pojęcia, ile wycierpiałem. Nawet przez chwilkę nie przestałem myśleć o tobie. - Aha, ale śmierć raczej ci w oczy nie zajrzała. Nie traciłeś czasu! Miałem wrażenie, że wlazłem na ruchome schody prowadzące mnie ku wyjściu. Cofałem się wzdłuż ściany i myślałem, że muszę absolutnie unieść ze sobą obraz słodyczy, coś co będę nosił jak talizman. - Wszystko się ułoży - zapewniłem. - Muszę już iść, ale gwarantuję ci, że nie zgnijesz tutaj, bo ja biorę wszystko w swoje ręce. Załatwię wszystko, co trzeba! - Uhm, już to widzę, przecież ty ledwo chodzisz. jestem pewna, że się postarasz... Hej, nie odchodź tak! jednak odszedłem. Zrobiłem jeszcze parę kroków do tyłu i znalazłem się w ciemnym korytarzu. Zniknęła mi z oczu. - Pamiętaj, wyciągnę cię stąd! - wrzasnąłem. - Nie bój się! Rozległ się głuchy dźwięk, tak jakby dała kopa w kraty. - HA, HA, HA! - zaśmiała się. - BO MYŁLISZ, ŻE JA SIĘ BOJĘ!?? Wróciłem powoli do domu; wszedłem od tyłu, by nie natknąć się na Eddie'ego czy Lizę i wlazłem prosto do łóżka, nie zapalając światła. Słyszałem, jak rozmawiają na dole. Wyciągnąłem się, zapaliłem papierosa. Oddychałem powoli i przywoływałem jej obraz tyle razy i tak długo, jak tego potrzebowałem. Potem poczułem się lepiej, spryskałem twarz wodą i zszedłem. Byłem jeszcze na półpiętrze, kiedy wlepili we mnie wzrok. - W porządku, bez nerwów - powiedziałem. - W zasadzie wszystko załatwione. - O, długo tu już jesteś? - spytał Eddie. - Nie chcę cię niepokoić, ale przypominam, że Mario został bez jednej oliwki. Wiesz, która jest godzina? Wskoczyliśmy do samochodu. Przez cały wieczór ciężko tyrałem. Myślami byłem jednak gdzie indziej. Do rubryki "napiwki" mogłem wpisać zero. 13 Nazajutrz rano, po przebudzeniu, nie musiałem się już zastanawiać. Wstałem więc i nie myślałem zupełnie o niczym. Czekając na kawę, rzuciłem się na podłogę i bez zmrużenia oka machnąłem dwadzieścia pompek. Normalnie nigdy się tak nie bawię, lecz teraz nawet mnie to nie zdziwiło, a kiedy podniosłem się i zbliżyłem do okna, promień słońca wpadł wprost na mnie i na twarz wypełzł mi uśmiech; miałem chwilkę, by rozmasować pięści. Wyłączając gaz, rozwaliłem kurek w kuchence. Czułem, że jestem w fizycznej formie, niezdolny do wydobycia z siebie myśli, ale dobrze naładowany i posłuszny niczym maszyna sterowana falami. Od razu mi się to spodobało. Miłe jest przecież od czasu do czasu wrażenie, że mózg się wyłączył. Patrzyłem, jak ubieram się, sprzątam z wierzchu pokój i błyskawicznie zmywam parę naczyń. Przed wyjściem wypaliłem papierosa. Papierosa skazańca nie jako, tyle że to nieja byłem skazańcem i paliłem zamiast niego, by nie tracić czasu. Gdy zapytał przez drzwi: kto tam, odpowiedziałem, że z telewizji, chodzi o program literacki. Kiedy otworzył, od razu zauważyłem opatrunek na policzku; oczy mu się rozszerzyły, gdy wyprowadzałem prawy prosty w żołądek. Zgiął się wpół. Wszedłem, zamknąłem za sobą i poprawiłem lewą. Tym razem padł na kolana i gdy tak leżał, wytrzeszczając oczy i wykrzywia- jąc usta w głuchym krzyku, poczułem dla niego współczucie; nogą wepchną- łem go do dużego pokoju. Wylądował pod stołkiem, usiłował powstać, ale dałem susa i już byłem na nim. Chwyciłem go za klapę szlafroka, opasałem ręką i przydusiłem. Kasłał, pluł, zrobił się czerwony. Pociągnąłem go do fotela i usiadłem. Zwolniłem nieco ucisk, żeby złapał powietrze, lecz jednocześnie przyłożyłem mu nagle kolanem w nos w celu utrzymania psychologicznej presji. Szybko się odsunąłem, uciekając przed pryskającą krwią. - Myślisz, że to dlatego, że zjechałeś moją książkę? Otóż nie w tym rzecz! - oznajmiłem. Powoli łapał oddech i macając nos, rozmazywał krew po całej twarzy. Trzymałem go mocno. - Jeśli tak sądzisz, mylisz się - ciągnąłem. - Grubo się mylisz, słyszysz? Stuknąłem go pięścią w czubek głowy, jęknął. - Tamtego nie mam ci za złe, przyznaję, że to nie twoja wina. Tę książkę napisałem niezupełnie dla takich facetów jak ty, stąd całe nieporozumienie, rozumiesz, ale to nic, nie będziemy się już tym zajmować, zgoda? Dał znak, że się zgadza. Chwyciłem go za włosy i pociągnąłem ku sobie. Nasze spojrzenia spotkały się. - Nic jednak nie poradzę, że z oczu patrzy ci gównem - dodałem. Walnąłem go w ucho i przełożyłem telefon na kolano. - Powiem ci krótko, o co chodzi. W moim życiu liczy się tylko ta dziewczyna. Więc teraz grzecznie zadzwonisz i wycofasz tę kurewską skargę, zanim zrobię głupstwo, dobrze? Wszystkie te grubiaństwa w pokoju zrobionym na Ludwika XVI były jak konfetti rzucone na łoże umierającego. Kiwnął pośpiesznie głową, do warg przylepił mu się pęcherzyk krwi. Okręciłem mu szyję sznurem od telefonu i więcej już go nie męczyłem, chwyciłem tylko za drugą słuchawkę, kiedy przekazywał glinom swój krótki komunikat. - Ładnie - pochwaliłem - no dalej, powtórz jeszcze raz. - Przecież... - Powtórz, mówię do ciebie. Powtórzył zmęczonym głosem magiczne słowa, i dałem mu znak, że w porządku, może odłożyć słuchawkę. Podniosłem się, rozmyślając, czy nie powinienem stłuc jeszcze tego i owego przed wyjściem, lecz dałem spokój; powoli traciłem rozpęd. już tylko pociągnąłem za sznur, żeby przycisnąć mu grdykę. - Byłoby głupotą z twej strony, gdybyś wracał do tej historćć. Od ciebie tylko zależy, czy się jeszcze zobaczymy... z nas dwóch to ja nie mam nic do stracenia. Patrzył na mnie i potakiwał głową, obwiązany sznurem od telefonu. Krew zaczynała już mu schnąć pod nosem, a krew to coś, co utrudnia zachowanie dystansu. Niewiele brakowało, abym zapytał siebie, co tu robię, lecz przywykłem do takich przeskoków; prześlizguję się z jednego poziomu świadomości na drugi jak liść, który spływa z prądem i posłusznie wraca w nurt po dwudziestometrowym wodospadzie. Ten facet był dla mnie nikim, jego widok był banalny i nie miał nic wspólnego z rzeczywistością. W wigilijny wieczór zarobiliśmy w pizzerćć mnóstwo szmalu: to był wielki szlem. Eddie nie wierzył własnym oczom. No, ale daliśmy z siebie wszystko, a ja w przeddzień, nikomu nic nie mówiąc, przygotowałem podwójną liczbę skrzynek z szampanem. Nie ostała się ani jedna, a forsa spływała ze wszystkich stron. Kiedy wyszedł ostatni klient, zrobiło się już jasno i byliśmy skonani. Liza uwiesiła się na mojej szyi. Harowała z nami całą noc i świetnie sobie radziła. Chwyciłem ją w talćć i posadziłem na ladzie. - Czego się napijesz? - spytałem. - Napiłabym się czegoś niezwykłego. Betty zwaliła się na krzesło, ciężko wzdychając. - To samo - poprosiła. Podszedłem do niej, uniosłem jej podbródek i cmoknąłem ją nieco teatralnie. Za plecami usłyszałem śmiech, lecz co mi tam, po takim dniu sprawia to jeszcze większą przyjemność: przyłożyłem się i zaserwowałem Betty nowy, parzący pocałunek. Potem zająłem się szkłem. Mario wpadł zobaczyć, co się dzieje, ale był zbyt zmęczony, uściskał więc tylko dziewczyny i zmył się. Wziąłem pod uwagę pięć osób z zapasem, każdy dostał zatem szklankę wypełnioną po brzegi koktajlem, który wymyśliłem chwilę wcześ- niej. Był nieco za mocny. Eddie'ego ścięło od razu, wszyscy to spostrzegli poza nim. Zaczął coś bredzić o słońcu, które wschodzi w śnieżnym blasku. Uparł się, że musi to zobaczyć. - Co ci strzeliło znowu do łba? - spytałem. - Stary, a czy ty znasz coś piękniejszego? I w ogóle, co to za Boże Narodzenie bez śniegu pod butem... - To jak orzech, a w środku o! nic! - Podjedziemy samochodem, tylko nie psujcie mi radochy. Czułem, że dziewczyny miękną, pomysł Eddieego nie wydawał im się znowu taki niedorzeczny. - Cholera, wyobrażacie sobie chociaż, jak musi być zimno? Edziuniu, nie upadłeś ty na głowę? - Chciałbym zobaczyć twoją minę, jak pierwszy promień słońca dotknie śniegu; ciekawe, czy będziesz jeszcze taki twardziel. - Nie o to chodzi; słońce, śnieg, itede to z pewnością piękna rzecz, z gatunku solidnych, ale nie o to chodzi. Ja się tylko pytam, gdzież to zamierzasz nas dowieźć w tym stanie. - A niech cię szlag, musisz zapamiętać jedną rzecz. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się tak, żebym nie mógł prowadzić! jego oczy błyszczały jak latające talerze. To pewnie od dżinu, pomyśla- łem. Przyznaję, że dałem się ponieść i procentów nie pożałowałem. - Zabijesz nas wszystkich! - powiedziałem. Wszyscy się zaśmiali poza mną. Pięć minut później siedzieliśmy w samo- chodzie i czekaliśmy, aż Eddie znajdzie kluczyki. Westchnąłem cicho. - Co znowu? - burknął. - Ciebie nic nie bawi; przecież są święta, po co się przejmujesz? Wszystko pójdzie jak z płatka. O, już znalazłem. Zakręcił kluczykami przed moim nosem. jeden z nich mrugnął do mnie zimnym, niebieskim blaskiem. Ty pierdolony kluczyku, pomyślałem, wybran- zluj się na śnieg. Zagłębiłem się w fotelu. Przejechaliśmy przez śpiące miasto. Ulice były przyjemnie puste, mogliś- my jechać środkiem i z daleka, w porannej mgle, wypatrywać świateł na skrzyżowaniach. Dziewczyny wygłupiały się z tyłu, a ja się zastanawiałem, gdzie podziali się wszyscy ludzie; może chodniki wessały ich w nocy. Wyjechaliśmy z miasta i skręciliśmy w kierunku płonącego horyzontu, trzeba było się pośpieszyć. Twarze mieliśmy wymięte, byliśmy zdrowo wymęczeni, ale do samochodu przenikała powoli świeża energia; minęliśmy ten szczegól- ny punkt, znany jako Przylądek Człowieka Skonanego, i w pewną wigilijną noc pędziliśmy ku słońcu, paląc i gadając o byle czym, podczas gdy nowy dzień szykował się do życia. Jechaliśmy jakiś czas i wreszcie znaleźliśmy się w miejscu pokrytym śniegiem; w oddali widać było zaledwie kilka budynków czy raczej, ściślej mówiąc, fabryk. Nie mieliśmy jednak czasu na szukanie czegoś lepszego, pozostało już tylko parę minut, i zatrzymaliśmy się na poboczu. Niebo było bezchmurne. Całość sprawiała wrażenie raczej przerażające, gdzieś dziesięć stopni poniżej zera i lodowate podmuchy wiatru. Mimo wszystko wysiedliś- my. Klepaliśmy się po ramionach na rozgrzewkę. Po chwili na końcu nosa zawisła mi kropla, a oczy łzawiły. Bilety na ten sinoblady poranek kosztowały słono, można było dostać zawału. Po robocie, jaką odwaliliśmy, spokój zakątka miał w sobie coś groteskowego, nie przesadzam. Eddie zsunął kapelusz na oczy i siedząc na masce, palił papierosa z twarzą zwróconą ku łunie. - O kurwa, Eddie, ty zasypiasz... - Nie mów głupot. Lepiej byś popatrzył. Pokazał ręką, żebym się odwrócił i w tej samej chwili ostry promień słońca przemknął po śnieżnym polu; rozpoczął się festiwal cekinów w kolo- rach złotych i niebieskich, ale znowu nie aż taki, żeby wart był grzechu, musiałem powstrzymywać ziewanie. Na tym padole wszystko zależy od nastroju, a ja tamtego ranka wybrałem dreszcze z zimna i przytupywanie; nie miałem ochoty na odczuwanie czegoś głębszego, pragnąłem jedynie znaleźć się w ciepłym kącie, usiąść wygodnie i patrzeć nieruchomo, jak mija czas albo robić coś niemęczącego. Mijały dwa dni od wypuszczenia Betty, nie'spałem od trzech nocy i promień słońca nie mógł mnie podniecić, trzeba by czegoś innego; trzymałem się na nogach już tylko dzięki działaniu Łwiętego Ducha. jedna noc spędzona na rozmowie z Betty, kolejna na dekorowaniu restauracji i na koniec ta nieszczęsna Wigilia w ciągłym biegu między stolikami z ciałem obolałym od stóp do głów; i co, miałem się jeszcze wyszczerzać w uśmiechu i pozwolić, żeby lodowaty wiatr wciskał mi się w usta i wybijał zęby? Zdychałem z zimna, ale pomimo to nie od razu wróciliśmy. Dziewczynom przyszła ochota nakarmić ptaki, tak właśnie postanowiły, i do odwrotu było daleko. Opadłem całkowicie z sił, słońce wschodziło, lecz nie ogrzewało, czułem, jak zbliża się śmierć. jakimś cudem znalazły w schowku po prawej starą paczkę herbatników; policzki im poczerwieniały, uśmiechały się jak święty Mikołaj, rzucając całe garście okruchów w niebo, wydawały ochy i achy, och, jaki śliczny ptaszek, chodź, pokruszę ci ciasteczko. Usiadłem w samochodzie, zostawiając drzwi otwarte, wystawiłem nogi na zewnątrz i zapaliłem papierosa; dusza moja odleciała, a wróbelki fruwały i aportowały na śniegu, spadały na dół jak rzęsisty deszcz. Eddie dołączył do dziewczyn, patrzyłem, jak się bawią, jak rzucają worki pożywienia na głowy nieszczęśników, wyobrażałem sobie, że każdy okruch odpowiada jednemu stekowi z frytkami i że można je w ten sposób wykończyć - niektóre wróbelki załapały się na piętnaście czy dwadzieścia dań z rzędu i prosiły o jeszcze. - Wesołych świąt, chłopaki! - wydzierał się Eddie. - Zbliżcie się, przyjaciele!!! jeden taki przyleciał spóźniony, już po innych, widziałem, jak zbliża się z oddali i przebija bez wahania przez mgłę, wysuwając nóżki naprzód. Usiadł nieco z boku, nie zwracając uwagi na to, co wyprawiali kumple. Kiedy steki zwalały mu się na głowę jeden po drugim, patrzył w inną stronę. Pomyślałem, że to jakby wiejski idiota, który potrzebuje chwilki, aby zrozumieć, co jest grane. Skierował się ku mnie, podskakując na złączonych łapkach. Zatrzymał się na dwadzieścia centymetrów przed butami. Popatrzeliśmy na siebie. - Niech ci będzie - odezwałem się - może nie jesteś taki głupi na jakiego wyglądasz. Odniosłem wrażenie, że między nami coś się rodzi, postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce. Poprosiłem towarzystwo o herbatnika i złapałem go w locie. Zrobiło się jakby cieplej. Życie wypełniają małe nic, które ogrzać mogą serce, nie warto od razu żądać gwiazdki z nieba. Zgniotłem ciastko w dłoni i powoli się pochyliłem. Grzebał sobie pod skrzydłem jak facet, który zgubił portfel. Zacząłem spuszczać okruszyny pod jego dziób, uśmiechając się z góry; zdawałem sobie sprawę, że właśnie stałem się cudotwórcą, wznosząc mu przed nosem górę żarcia. Patrzył na mnie, przechylając łepek na bok. - To jest naprawdę - zapewniłem. - To nie sen. Nie wiem, o czym ten dureń myślał; miał przed sobą wagon towarowy przekąsek, a wypiął się, trudno w to uwierzyć; słowo honoru, pewnie tym herbatnikom coś jest, pomyślałem. Stos okruchów błyszczał w słońcu jak świątynia pokryta złotymi listkami; jak, cholera, można czegoś takiego nie zauważyć... chyba że robił to naumyślnie. W każdym razie normalnie mnie zignorował, gapiąc się w drugą stronę, potem odskoczył nieco dalej, tam gdzie nie było nikogo i niczego do wrzucenia na ząb. Rzekłbyś: ślepak idący wprost ku przepaści. Wysiadłem z samochodu, poprosiłem o drugie ciastko i polazłem za nim. W buty wcisnął mi się śnieg. Kiedy się zatrzymał, zatrzymałem się i ja, a kiedy odleciał, mogłem już tylko zrobić w tył zwrot i powrócić do samochodu, dźwigając ciężar nie spełnionych wysiłków, niepotrzebne brzemię. W końcu sam zjadłem ciasteczko; nie było złe, a z konfiturą z czereśni smakowałoby doskonale, nie żartuję! Wreszcie wróciliśmy. Położyłem nogi na kaloryfer, podczas gdy Eddie gromadził butelki szampana, a dziewczyny odpakowywały z celofanu kokilki Saint Jacques. - Mogę w czymś pomóc? - zapytałem. Nie, nie potrzebowali mnie, nie było nic do roboty. Wymościłem sobie kącik najlepiej jak umiałem, chwyciłem za kieliszek i zamknąłem oczy. Źle by się skończyło, gdyby jakiś cham przyszedł szepnąć mi w ucho, że umiera się tylko raz. Miałby kłopoty. Nieco później zasiedliśmy do stołu. Była gdzieś dziesiąta; od poprzednie- go wieczoru nie miałem nic w ustach, lecz głodny nie byłem, stawiałem raczej na szampana z nadzieją, że przywróci mi życie; nie wypuszczałem z rąk kieliszka i koniec końców okazało się, że wyszło na moje, że mam rację, wytrwałość została nagrodzona. Poczułem, jak unoszę się z krzesła i miękko ląduję pośród dobrego humoru wszystkich, ocierając się po drodze o kilka chichotów. - Dlaczego nic nie jesz? - dopytywał się Eddie. - Chory jesteś? - Nie, nie przejmuj się, oszczędzam się na babkę... Zawiązał serwetkę pod szyją, mrużąc oczy z rozkoszy. Lubiłem go. Nie na każdym rogu ulicy spotkać można faceta, który byłby cokolwiek wart jako człowiek; graniczy to z cudem. Postanowiłem zapalić cygaro. Mieli uśmiech na twarzach; trzeba wiedzieć, kiedy coś takiego zapalić, jeśli bowiem umiesz się do tego zabrać, życie rozpłynie się w mgiełce niebieskiego dymu. Kiwałem się na krześle powoli i lekko jak ktoś, kto nie pragnie niczego i szeleści sobie przy uchu cygarem. Łwiatło dnia traciło już moc, ale trzymałem się dobrze, trochę tylko zesztywniał mi kark, drobiazg bez znaczenia, i powiedziałem: siedzieć, nikt się nie rusza, bo ja się teraz zajmę babką świąteczną i nie chcę, żeby mi włażono w drogę, biorę tę sprawę w swoje ręce. Wziąłem kierunek na lodówkę i właśnie wyjmowałem ciasto, kiedy zadzwonił telefon. Eddie poszedł odebrać. Z babki wyrastała choinka noworoczna, a obok kroczyły krasnoludki, cała banda, i ten, który maszerował na przodzie, trzymał w ręku piłę: szli tak ku biednej choince wysokiej na trzy jabłka i nie ma co, żywili wobec niej brzydkie zamiary. Łlicznusie. Ciekawe, myślałem, czy facet, który to wyprodukował, co dzień rano ścinał sobie po drzewku piłą ręczną, a może i nożem kuchennym, czemu nie? Wywaliłem chłopaków pstryknięciem palców, a ostatni, lecąc w prze- paść, wrzasnął jakbym mu wyrwał rękę. O mało nie pękły mi bębenki. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Eddie'ego chwiejącego się przy telefonie i z otwartymi jeszcze ustami. Twarz mu się zmieniła. Liza przewróciła kieliszek, odsuwając się od stołu. Nie wiem dlaczego przyszło mi zrazu na myśl, że ukąsił go w nogę grzechotnik, zresztą słuchawka zwisała w dziwny sposób, ale ten obraz przemknął mi tylko przez głowę jak pikujący samolot myśliwski, od którego huku człowiek podskakuje i obraca się niczym naleśnik, i w końcu spiernicza się z hamaka. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, po czym Eddie z ogłupiałą miną przejechał ręką po włosach. - Jasna krew, ludzie... - jęknął. - O cholera! Liza chciała się zerwać, ale coś przygwoździło ją do podłogi. - Eddie, co się stało? - krzyknęła. - Eddie! już widziałem, jak zwala się na podłogę, potrząsając potarganą czupryną. Rzucił na nas patetyczne spojrzenie. - Nie... to nieprawda - wyjąkał. -- Moja mamusia... jak to boli... Moja najdroższa mamusia, oj, boli, dlaczego mi to zrobiłaś??!! Zerwał z szyi serwetkę i zmiął ją w ręce. W piersi wezbrał mu jakby grzmot gejzeru. Czekaliśmy. Kręcił głową z prawa na lewo, wykrzywiając usta. - MNIE NIE ODBIŁO, ONA NIE ŻYJE!!! - ryknął. Po ulicy przechodził typ z wyjącym tranzystorem - leciała reklama proszku do prania, tego który przywraca radość życia. Kiedy wróciła cisza, zajęliśmy się Eddie'em, chwyciliśmy go i posadziliśmy na krześle, nie trzymał się na własnych nogach. Zmęczenie, alkohol i na dodatek matka, która umiera w noc wigilijną, to wszystko wyraźnie przekraczało dopuszczalną ładowność. Patrzył prosto przed siebie, ręce położywszy na stół. Nikt nie mógł znaleźć właściwych słów, gapiliśmy się na siebie niemo, nie wiedząc, co robić. Liza tymczasem cmokała Eddie'ego w czubek głowy i scałowywała pierwsze krople łez. Nie mieliśmy z Betty po co tam sterczeć i przestępować tak bez słowa z nogi na nogę, nie bardzo widziałem siebie, jak klepię go po ramieniu i nazywam moim biednym staruszkiem, takie rzeczy nie przychodzą mi łatwo, śmierć pozbawia mnie zawsze głosu. Miałem już dać Betty znak, że lepiej zostawić ich samych, kiedy Eddie zerwał się nagle, opierając się pięściami o stół i nie podnosząc głowy. - Muszę tam pojechać!- wystękał. - Jutro jest pogrzeb, muszę tam być! - Tak, oczywiście - szepnęła Liza. - Ale wcześniej musisz trochę odpocząć, nie możesz tak jechać. Wystarczyło spojrzeć na niego, aby spostrzec, że nie uszedłby nawet stu metrów. Liza miała rację. Nade wszystko potrzebował kilku godzin snu. Wszyscy tego potrzebowaliśmy. Każda matka pojęłaby to w lot. Ale on trwał w obłędzie. - Przebiorę się... na nic więcej nie ma czasu. Moim zdaniem miał kompletny odjazd, nawet obranie banana przekra- czało jego siły. Próbowałem sprowadzić go z powrotem. - Eddie, posłuchaj, nie bądź nierozsądny. Odpocznij parę godzin, a potem zadzwonię po taksówkę. Przekonasz się, że tak lepiej. Przesłał mi martwe spojrzenie i niezręcznie wydał walkę guzikom koszuli. - A po kiego mi taksówka? - No chyba nie pójdziesz na piechotę... To musi być daleko, nie? - jak wyjadę od razu, to zdążę przed nocą - oznajmił. Tym razem to ja zwaliłem się na krzesło. Przycisnąłem powieki dwoma palcami, a potem schwyciłem go za ramię. - Chyba kpisz, świetny żart, nie ma co. Widzisz siebie, jak prowadzisz siedem czy osiem godzin z rzędu, przecież oczy ci się zamykają. Myślisz, że cię tak puścimy, szajba ci odbiła? Jęknął jak dziecko, pochylając się ku mnie i była to najgorsza z rzeczy, jaka mogła mnie spotkać; znałem własne możliwości. A on uważał jeszcze za konieczne powtórzyć w straszliwym grymasie: - Czy ty nic nie rozumiesz? To moja matka... Stary, moja matka nie e!!! żyje Spojrzałem w drugą stronę, na stół, na podłogę, na białe światła wyczekujące mnie za oknem i dałem spokój. Czasami przychodzi krótka chwila hipnotycznego przerażenia, kiedy spostrzegamy, że jesteśmy podobni szczurom. Wrażenie raczej wymiotne. 14Zatrzymałem się w pierwszym otwartym zajeździe. Podjechałem pod dystrybutor benzyny i wyszedłem bez słowa. W barze ustawiłem przed sobą trzy kawy z ekspresu. Sparzyłem sobie trochę wargi, lecz nie zwróciłem na to specjalnej uwagi, i tak bolało mnie wszędzie, oczy spuchły jak bania, każdy najmniejszy odcisk połyskiwał jak supernowa. Nie spałem od około dziewięćdziesięciu godzin, a zaciągnąłem się na siedmiusetkilometrową wyprawę. I co, źle to wymyśliłem? Czy nie był ze mnie materiał na herosa XX wieku? Pewnie, tyle że w życiu podawałem pizzę i nie przemierzałem kraju jako Anioł Piekieł, jechałem po prostu na pogrzeb staruszki. To nie moja śmierć czekała na mnie u końca drogi, nie, czasy się zmieniły. Zacząłem chichotać sam do siebie, nerwy puściły, nie mogłem się powstrzymać. Facet zza kontuaru rzucił na mnie zaniepokojone spojrzenie. Aby go uspokoić, chwyciłem solniczkę i jajko na twardo, pokazując kciukiem, że wszystko w porządku. Oczywiście, że wszystko było w porząd- ku. Odruchowo stuknąłem jajkiem o ladę, trochę przesadziłem, .rozgniotło mi się zupełnie w dłoni. Gość podskoczył. Zawiesiłem w powietrzu rękę z przyklejonymi kawałkami jajka, a drugą wytarłem łzy, które napływały mi do oczu; nie byłem w stanie się opanować. Podszedł i bez słowa zlikwidował straty. Kiedy Betty usiadła na barowym stołku obok mnie, zacząłem powoli wracać do siebie. - Hej, wygląda na to, że jesteś w świetnej formie - powiedziała. - No, raczej tak... jakoś idzie. - Eddie właśnie zasnął. Biedak już nie mógł wytrzymać. Znowu zachichotałem. Spojrzała na mnie z uśmiechem. - Ty, co cię tak bawi? - Nic takiego... To ze zmęczenia. Zamówiła kawę. I ja też, trzy. Zapaliła papierosa. - To mi się podoba - zaczęła. - Znaleźć się z tobą w takim dziwnym miejscu, zupełnie jakbyśmy wyruszyli w drogę. Wiedziałem, co czuła, ale ja już nie wierzyłem w to wszystko. Piłem moje kawy, mrugając do niej okiem. Nie byłem zdolny do oporu. Wracaliśmy do samochodu przytuleni do siebie jak dwie sardynki, wciskające się pod lodowiec. Bongo skoczył na nas z galopu, niewiele brakowało, by skurczybyk przewrócił mnie w śnieg - pewnie trzymałem się zbyt sztywno na nogach, byle podmuch wiatru porwałby mnie z sobą. Usiadłem za kierownicą. Eddie spał z tyłu, rozłożony na kolanach Lizy. Potrząsnąłem głową, zanim ruszyłem, pomyśleć, że ten imbecyl miał zamiar jechać sam; teraz widziałem, jak by to wyglądało, nosem naprzód przez białą linię i bye bye my love. Poczułem się nagle zdenerwowany. Przez dobrą chwilę nie rozwierałem szczęk. Po jakimś czasie wszyscy już spali. Nic w tym takiego dziwnego. Pogoda się poprawiła i w miarę jak posuwaliśmy się na południe, śnieg znikał z krajobrazu a autostrada pustoszała, raz po raz mogłem spokojnie zmieniać pas, żeby przerwać monotonię. Zabawiałem się w omijanie przerywanych linćć bez ich dotykania i samochód bujał się delikatnie. Nie wiedziałem, czy sprawdzać mam godzinę czy przejechane kilometry, aby obliczyć, kiedy zajedziemy na miejsce; zupełnie nie mogłem się zdecydować. Groziło to prawdziwym fiksum dyrdum, a pora na to nie była odpowiednia. Puściłem głośniej radio i jakiś facet zaczął mi w najlepsze opowiadać o życiu Chrystusa, podkreślając fakt, że nas nie opuścił. Miałem nadzieję, że się nie mylił, że niczego nie przegapił, choć niebo pozostawało wciąż beznadziejnie puste, nie widać było najmniejszego znaku. I bez tego mógłbym świetnie zrozumieć, że odwrócił się od nas plecami raz na zawsze, każdy tak by postąpił na jego miejscu. Skorzystałem z okazji, by uśmiechnąć się do iskierki mojej duszy i dla zabicia czasu przełknąłem kilka herbatników, kontrolując wzrokiem, czy wskazówka obrotomierza utrzymuje się na granicy strefy czerwonej. Dziwiło mnie, naprawdę dziwiło, skąd brałem siły, by nie zasnąć. Ciało miałem spięte, kark, rzecz jasna, sztywny, bolały mnie szczęki, a powieki paliły, lecz mimo wszystko byłem wciąż obecny, zachowywałem otwarte oczy skacząc wozem po wzgórzach, a czas sobie mijał; stawałem, by napić się kawy i wracałem na drogę nie budząc reszty, i cała ta wyprawa wyglądała jak życie w miniaturce, z jego wzlotami i upadkami, z krajobrazem, który zmieniał się powoli i z lekkim wiatrem samotności, świszczącym przez uchyloną szybę. Betty obróciła się we śnie. Spojrzałem. Przy niej nie musiałem przynajmniej zastanawiać się, dokąd jadę ani co robię, takie myśli nie przychodziły mi do głowy, a nie byłem znowu z takich, którzy rozważają, dlaczego to nie stawiają sobie pytań.' Lubiłem na nią patrzeć. Słońce zachodziło, kiedy stanąłem po benzynę. Wysypałem niedopałki do papierowej torby i rzuciłem ją do śmietnika, podczas gdy facet mył przednią szybę. Wybuchnąłem śmiechem bez powodu. Wygiąłem się na siedzeniu, aby wyjąć kilka monet i na wpół zapłakany sypnąłem mu garść. Wykrzywił się do mnie w uśmiechu. Przez następne parę kilometrów z okładem musiałem wycierać sobie oczy. Kiedy dojeżdżaliśmy, obudziłem towarzystwo i zapytałem, czy wszyscy się wyspali. Miasteczko było małe, leżało nieco na uboczu i wyglądało dosyć miło. Przejechaliśmy przez nie wolno. Eddie pochylił się nade mną i wskazy- wał mi drogę, a dziewczyny przeglądały się w lusterkach. Zapadła noc; ulice były szerokie i czyste, większość domów nie miała więcej niż dwa piętra; miałem wrażenie, że da się tu oddychać. Eddie machnął, bym się zatrzymał. Stanęliśmy przy sklepie z pianinami. Dotknął mojego ramienia. - Handlowała pianinami - powiedział. Odwróciłem się. - Słowo daję! Weszliśmy od razu na piętro. Wdrapałem się ostatni; te piekielne schody ciągnęły się bez końca, a w głowie wirowały mi kwiatki z tapety. W pokoju znajdowało się kilka osób, nie widziałem ich dobrze, gdyż pogaszono światła, tylko w kącie paliła się skromna lampka. Na widok Eddie'ego wszyscy wstali, chwycili go za ręce, ucałowali i zaczęli coś do niego szeptać, patrząc na nas ukradkiem ponad jego ramieniem. Ci ludzie musieli dobrze się znać na śmierci. Eddie dokonał prezentacji, lecz nie próbowałem nawet zapamiętać kto jest kto ani kim jestem ja, ograniczyłem się do uśmiechu. W chwili, w której postawiłem nogę na chodniku, poczułem, jak bardzo jestem zmęczony i teraz musiałem prowadzić stupięćdziesięciokilowe cielsko; wahałem się, czy wyciągać rękę, mógłbym się od tego rozpłakać. Kiedy zebrani przeszli do pokoju zmarłej, udałem się bezwiednie za nimi, powłócząc nogami. Nie mogłem niczego zobaczyć, gdyż Eddie rzucił się w kierunku łóżka, na którym spoczywało ciało i plecami zasłonił je całe z wyjątkiem złączonych stóp, sterczących pod prześcieradłem niczym stalagmity. Zaczął cicho płakać, a ja niechcący ziewnąłem, ledwo co zdążyłem zatkać ręką usta. jakaś kobiecina odwróciła się; zamknąłem oczy. Szczęśliwym trafem stałem za innymi. Cofnąłem się w głąb pokoju i oparłem o ścianę, zwieszając głowę i krzyżując ręce. Niewiele brakowało, a poczułbym się całkiem dobrze; nie musiałem już walczyć o utrzymanie równowagi, wystarczyło wysunąć trochę nogi i problem był rozwiązany. Wokół słyszałem jedynie milczące oddechy, cisza zdawała się tuż-tuż. Znalazłem się na plaży w środku nocy, nogi miałem w wodzie. Mrużyłem właśnie oczy w promieniu księżyca, kiedy nagle nie wiadomo skąd wynurzyła się czarna fala i wzniosła ku niebu, zwieńczona frędzlami piany niczym armią węży wspiętych na ogonach. Na chwilę jakby zastygła, a potem z lodowatym sykiem zwaliła się na moją głowę. Otworzyłem oczy, leżałem jak długi na podłodze. Upadając przewróciłem krzesło, rozbolał mnie łokieć. Wszyscy się obejrzeli, marszcząc brwi. Spojrzałem na Eddie'ego ciężko przerażony. - Tak mi przykro - wyszeptałem. - To niechcący. Pokazał, że rozumie. Podniosłem się i wycofałem do wyjścia, zamykając delikatnie drzwi. Zszedłem do samochodu po papierosy. Na dworze nie było zbyt zimno, nie to co siedemset kilometrów wcześniej. Zapaliłem i pokręciłem się z Bongo po ulicy. Nie widziałem wokół żywego ducha, nikogo, kto zechciałby spojrzeć, jak stąpam drobnymi krokami po pustym chodniku niczym babcia, która się obawia, że złamie sobie piszczel. Doszedłem do końca ulicy, wyrzuciłem papierosa na przeciwległy chodnik i zawróciłem. Tym razem gotów byłem przyznać, że Betty miała rację. Zmiana miejsca dobrze robiła. Ale jeśli chodzi o mnie, doceniałem zwłaszcza fakt, że zostawiliśmy za sobą, choćby na dzień czy dwa, wiadro goryczy... Nagle ogarnęło mnie zdziwienie, prawdziwie zaskoczyło mnie owo gorzkie wrażenie, gdy tylko kierowałem wzrok na życie, które prowadzi- liśmy od czasu podpalenia przez Betty bungalowu. Rzecz jasna, niecodzien- nie może wariowaliśmy ze szczęścia, ale przecież i dobre chwile nas nie omijały, a inteligentny facet nie powinien oczekiwać raczej niczego więcej. Tak, nie da się ukryć, to bezsprzecznie z powodu mojej książki życie nabierało niemiłego smaku i ogólny koloryt wpadał powoli w czerń. A wystarczyło zatrzasnąć za sobą drzwi i wsiąść w pierwszy lepszy samochód, by wszystko rozpocząć od zera. Tylko czy życie stałoby się wówczas nieco zabawniejsze? Czy byłoby odrobinę łatwiej? W tamtej chwili czułem niemalże ochotę, żeby spróbować, wyobrażałem sobie, jak chwytam Betty za ramiona i mówię jej: a więc tak, moja śliczna, przerzucamy się na coś innego, ani słowa więcej o pizzach i o mieście, i zapominamy o książce, odpowiada? Przyjemnie było tak sobie fantazjować, idąc szeroką i cichą ulicą. Cała ta podróż była czegoś warta już dla tych kilku obrazów. Tak bardzo mnie zajęły, że nie myślałem nawet o powrocie. Gdybym myślał, padłbym i skonał na miejscu, lecz święty, który chroni rozmarzonych facetów, czuwał nade mną i czarne myśli nie miały do mnie dostępu. Przeciwnie, siadaliśmy wygodnie z Betty w kąciku i historia z rękopisem nigdy nie powracała w naszych rozmowach; wstając rano nie łypaliśmy niespokojnie na skrzynkę z listami. Chwile dobre i chwile gorsze, ale nic ponadto, nic, nad czym traci się kontrolę. Właśnie tego rodzaju obrazy sprawiały, że uśmiechałem się jak żółtodziób - wszedłem do domu ssąc je delikatnie w ustach. Ponownie wdrapałem się na piętro; schody były jeszcze bardziej strome niż poprzednio i nie dałem się prosić, od razu chwyciłem za poręcz. Pokój opustoszał, tłoczyli się pewnie w sypialni zmarłej, nie miałem ochoty im przeszkadzać. Usiadłem. Nalałem sobie wody z karafki na stole, nie podnosząc przechyliłem ją nad szklanką. jak tak dalej pójdzie, będą tam czuwać całą noc i nikogo nie zainteresuje, czy chce mi się spać. Miałem niejasne wrażenie, że zapomniano o mnie. W głębi dostrzegłem zasłonę. Patrzyłem na nią przez dobre dziesięć minut, mrużąc w natężeniu oczy, jakbym chciał wydrzeć jej tajemnicę. W końcu się podniosłem. Za nią opadały schody wiodące do sklepu. Tej nocy musiało być ze mną coś nie w porządku, musiałem chyba odczuwać chorobliwy pociąg do tych wszystkich kurewskich schodów, bo właziłem po nich i schodziłem w kółko, dysząc jak potępieniec. Tymi na przykład zszedłem. Znalazłem się pośród pianin. Błyszczały w świetle ulicy jak czarne kamienie wodospadu, lecz nie słychać było najmniejszego dźwięku, te pianina milczały. Na chybił trafił wybrałem jedno, usiadłem i podniosłem klapę. Szczęśliwie z boku, zaraz za nutami, było trochę wolnego miejsca, gdzie dałoby się postawić łokieć; zająłem się tym i wkrótce mogłem oprzeć podbródek na ręce. Widziałem przed sobą długą litanię klawiszy, ziewnąłem ździebko. Nie po raz pierwszy zasiadałem za pianinem, wiedziałem, jak się zachować i choć nie wznosiłem się na szczyty, to przecież potrafiłem wygrać melodyjkę trzema palcami, wybierając wolny rytm i podkład najmniejszy z możliwych. Na początek wystukałem "do". Wysłuchałem dźwięku z nale- żytą uwagą i śledziłem go przez całą długość sklepu, nie tracąc ani okruszynki. Kiedy powróciła cisza, powtórzyłem. Moim zdaniem to był obłędny instrument, pojął, jakiego rodzaju pianistą jestem, a mimo to szedł na całość, dawał z siebie wszystko, co najlepsze. To wielka przyjemność trafić na pianino, które odnalazło Drogę. Zeskoczyłem w pewną prostą muzyczkę, którą pamiętały moje struny i która zezwalała mi na względnie wygodną pozycję: głowa spoczywająca na ręce, a reszta rozwalona na boku. Grałem powoli, starałem się jak najlepiej i po chwili nie myślałem już o niczym, patrzyłem po prostu na rękę i ścięgna, napinające się pod skórą, kiedy wciskałem palec. Trwałem tak przez jakiś czas w towarzystwie wciąż powracającej melodćć, jakbym nie mógł już bez niej się obejść, tak jakbym za każdym razem umiał zagrać ją lepiej, tak jakby miała szczególną moc i wnosiła coś w moją duszę. Byłem jednak w takim stanie, że pomyliłbym świetlika z promieniem boskiej jasności -wstępowa- łem z wolna na drogę halucynacji. Od tej chwili zresztą rzeczy przybrały gorszy obrót. Nuciłem sobie moją słodką melodyjkę i czerpałem z tego przyjemność niezwykłą, niemal nierzeczywistą, do tego stopnia, że słyszałem jakby wszystkie akordy akompaniamentu, coraz wyraźniej. Naprawdę sprawiało mi przyjemność, że żyję, przybywało od tego sił. Uniosłem się, zapomniałem, gdzie się znajduję i wzmocniłem głos; zaśpiewałem pełniej, trzema palcami dochodziłem do tego, co normalny człowiek robiłby dwiema rękoma. To było po prostu cudowne. Poczułem gorąco. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się coś takiego z pianinem. Nigdy nie potrafiłem wydobyć z niego czegoś podobnego. Kiedy usłyszałem dziewczęcy głos, dołączający się do mojego, powiedziałem sobie: stało się, z nieba zszedł anioł, by wyciągnąć cię stąd za włosy. Wyprostowałem się, nie przerywając gry i przy sąsiednim pianinie dostrzegłem Betty. jedną rękę ściskała kolanami, a drugą wystukiwała akordy. Pięknie śpiewała, promieniejąc. Nigdy nie zapomniałem spojrzenia, które wówczas mi rzuciła, ale to nie moja zasługa - tak już jestem zrobiony, mam dobrą pamięć do kolorów. Przez długie minuty graliśmy w radości serca, ocierając się o niebiańską rozkosz i nieświadomi czynionego hałasu, lecz nie mogło być żadnej granicy dla tego, co odczuwaliśmy, to było niemożliwe. Odjechałem bardzo daleko. Myślałem, że to się nigdy nie skończy. A jednak. U szczytu schodów pojawił się jakiś facet, który zaczął machać gwałtownie rękami. Wreszcie przerwaliśmy. - Czyście poszaleli? - warknął. Spojrzeliśmy na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć, wciąż jeszcze dyszałem. - Myślicie, że gdzie jesteście? - dodał. Spoza jego pleców wynurzył się Eddie. Objął nas krótkim spojrzeniem i ujął człowieka za ramię, by go wyprowadzić. - Daj im spokój - powiedział. - To nic, zostaw ich, nic takiego nie zrobili. To moi przyjaciele... Zniknęli za zasłoną i w uszach zagwizdała mi cisza. Odwróciłem się ku Betty tak jak przechodzi się przez ulicę, kiedy w rękach nie masz nic, a chcesz wyjść na słońce. - Chryste, dlaczego ukrywałaś to przede mną? Odrzuciła włosy śmiejąc się; nosiła szatańskie kolczyki długości dziesięciu centymetrów, świecące jak neony. - Kpisz sobie, ja nie umiem grać. Znam po prostu kilka piosenek... -- kilka piosenek, co`l -- No mówię ci... Tamta była dosyć prosta. - Dobre sobie... Dziwna z ciebie dziewczyna. Położyłem rękę na jej udzie, pragnąłem tego dotyku. Gdybym mógł, połknąłbym ją. - Wiesz - powiedziałem. - zawsze goniłem za rzeczami, które nadałyby temu wszystkiemu sens. Być z tobą to chyba najważniejsze, co mi się przydarzyło. - To miłe, co mówisz, ale to dlatego, że jesteś zmęczony: masz szparki zamiast oczu. - Nie, to najprawdziwsza prawda. Podeszła i usiadła mi na kolanach. Objąłem ją, a ona pochyliła się. - Gdybym to ja napisała tę książkę - wyszeptała mi do ucha - nie pytałabym teraz siebie, czy moje życie ma jakiś sens. Nie musiałabym się zastanawiać, co jest najważniejsze. Ja jestem niczym, lecz ty tego o sobie nie możesz powiedzieć, nie, ty na pewno nie... Skończyła zdanie pocałunkiem w szyję, nie mogłem się zdenerwować. - Męczysz mnie tym - westchnąłem. - Nie mówiąc już, że biorą się z tego same kłopoty. - Dobry Boże, nie w tym rzecz! - A właśnie, że w tym! - No to właściwie po co ją pisałeś? Tylko po to, by mnie wkurzyć? - Niezupełnie. - Czy ona nic dla ciebie nie znaczy? - Owszem. Kiedy ją pisałem, wypruwałem z siebie żyły. Ale nie mogę zmusić ludzi, żeby im się spodobała. Napisałem ją, bo tylko to mogłem zrobić i nic nie poradzę, jeżeli na tym się to skończy. - A ja? Bierzesz mnie za idiotkę? Sądzisz, że upadłabym na kolana przed pierwszą lepszą książką? Myślisz, że to wszystko dlatego, że to ty właśnie ją napisałeś? -- Nie, mam nadzieję, że takiego numeru mi nie wycięłaś. - Chwilami zastanawiam się, czy nie zachowujesz się tak naumyślnie... - Niby jak? - Tak jakby bawiło cię zaprzeczanie oczywistości. Z ciebie jest kawał pisarza i nic na to nie poradzisz. - Zgoda, tylko może powiesz mi, dlaczego nie potrafię napisać już ani linijki. - Owszem. Dlatego, że jesteś Królem Kutasów. Wgniotłem twarz wjej piersi. Bawiła się moimi włosami. Wolałbym, żeby moi przyszli wielbiciele nie widzieli mnie w tej chwili-czułość to coś, czego nie da się przekazać, czułość to zawsze dziwne ryzyko, to tak jak wyciągnąć rękę przez kraty klatki. Było mi tak dobrze, że o mało nie przewróciłem nas na ziemię. Betty nie miała biustonosza a taboret oparcia, w ostatniej chwili udało mi się rzucić w tył, krzycząc z przerażenia. Teraz już czułem, że zbliża się koniec, że ostatnie siły opadają ze mnie jak kwiaty czereśni w japońskim ogrodzie, że, jak rzecze Sztuka wojny, mąż nieustraszony musi znać swoje granice. Ziewnąłem w jej sweterek. - Wyglądasz na zmęczonego. - Nie, jest dobrze. Lubiła moje włosy, dobrze rozumiały się z jej ręką. Mnie teź było przyjemnie czuć na kolanach cały ciężar jej ciała, a ten sen wydawał się mniej senny; miałem naprawdę poczucie, że jest obok a nie gdzie indziej, mogłem w razie czego wstać i zabrać ją ze sobą. Jednak nie próbowałem niemożliwego, wolałem raczej skonać, niż zrobić jakikolwiek ruch, twarz mnie bolała, a w kręgosłup wlewał mi się ołów. Za to dusza stawała się zadziwiająco lekka, beztroska i posłuszna jak to piórko, które unosi najlżejszy podmuch powietrza, najmniejszy oddech świata. Nic z tego nie rozumiałem. - Na dodatek tam na górze nie ma gdzie się rozłożyć - odezwała się Betty. - Ciekawe, co zrobimy. Uwaga tego rodzaju zniszczyłaby mnie doszczętnie kilka chwil wcześniej, ale teraz byłem już na samym dnie. Mówienie sprawiało ból, bolało oddychanie, myślenie graniczyło z cudem, a jednak zdobyłem się na to wszystko. - Idę do samochodu - powiedziałem. Na szczęście poszła ze mną. Byłem wyższy, bez trudu objąłem jej ramię. Drzwi sklepu, jak się obawiałem, zamknięto, musieliśmy znowu wejść i zejść po tych nieszczęsnych schodach. W korytarzu przestraszyłem się nie na żarty, zdało mi się, że połyka mnie boa dusiciel. Kiedy zwaliłem się na tylne siedzenie samochodu, prawie że szczękałem zębami. Betty spojrzała niespo- kojnie. - Coś nie tak...? Słowo daję, chyba masz gorączkę... Machnąłem dłonią o palcach wyprężonych jak biała flaga. - Nie, wszystko dobrze. W ostatnim błysku przytomności naciągnąłem koc na nogi. - Betty, gdzie jesteś? Nie zostawiaj mnie samego. - Przecież jestem tu! Co ci jest? Chcesz papierosa? Oczy zamknęły mi się same. - Wszystko dobrze - mruknąłem. - Ty, widziałeś gwiazdy? zobacz, ile ich tu jest! - Uhm, jest pięknie - wyszeptałem. - Ej, zasypiasz? - Nie, nie, wszystko dobrze. - Myślisz, że zostaniemy tu na noc? 15 Około jedenastej poszliśmy na pogrzeb. Łwieciło piękne słońce, niebo było błękitne, od długich miesięcy nie mieliśmy takiej pogody, w powietrzu pachniało. Wyspałem się; zaletą tych bardziej luksusowych samochodów jest to, że człowiek może się wyciągnąć właściwie normalnie - siedzenia były komfortowe, nie zmarzłem, a teraz stałem tutaj, w pełnym świetle, z przy- mkniętymi oczami, podczas gdy mężczyźni dyszeli opuszczając trumnę, i myślałem o tym promyku ciepła na twarzy, mówiłem sobie: człowiek i wszechświat to jedno, powtarzałem tego rodzaju rzeczy, by czas minął, i zastanawiałem się, co z obiadem. Tym jednak nikt się chyba nie przejmował. Wróciliśmy do domu bez słowa, szedłem z tyłu. Trzeba było przez dłuższą chwilę pokręcić się po piętrze nad sklepem, żeby wreszcie ktoś z nich zdecydował się na otwarcie lodówki. No tak, ale ta staruszka, biedne stworzenie na progu śmierci, mieszkała tam sama i jadła tyle, co kot napłakał. Musieliśmy się zadowolić chudym kotlecikiem, niecałą puszką kukurydzy, przeterminowanym jogur- tem naturalnym i kilkoma biszkoptami. Eddie miał się już lepiej. Był blady, jego czoło pokryło się zmarszczkami, lecz odzyskał spokój i w pewnej chwili opanowanym głosem poprosił o sól; dobrze, że jest choć ładna pogoda- dodał. Część popołudnia spędził przed szufladą wypełnioną zdjęciami, układał jakieś papierzyska i mruczał coś do siebie. Poziewując patrzyliśmy, jak pracuje, potem włączyliśmy telewizor: nie wiem, ile razy się zrywaliśmy, żeby zmienić program, aż wreszcie zapadła noc. Poszedłem z Betty coś kupić, zabraliśmy ze sobą Bongo. Okolica była obłędna, na chodnikach rosły drzewa, samochodów na ulicach niewiele; zdawało mi się, że już całą wieczność tak nie oddychałem, prawie że się uśmiechałem, maszerując. Po powrocie włożyłem do piecyka ogromną zapiekankę. Eddie zdążył się ogolić, umyć i uczesać. Po zapiekance przyszła kolej na trzy kilo sera i placek z jabłkami, wielki jak stół. Pozbierałem nakrycia i poszedłem do kuchni pozmywać; dziewczyny chciały obejrzeć western, który widziałem już ze sto razy, nie miałem nic przeciwko, wracałem już do siebie. Usiadłem, by zapalić i poczekać, aż Bongo dokończy zapiekankę. Dochodziły mnie rewolwerowe wystrzały, lecz mimo to mogłem dosłyszeć ciszę ulicy - czułem się niemal równie dobrze co w środku nocy letniej. Potem podwinąłem rękawy i z papierosem w zębach zrobiłem pianę w zlewie. Pucowałem właśnie talerzyk w kwiatki, kiedy podszedł Eddie. Mrugną- łem do niego okiem. Stał za mną z kieliszkiem w dłoni i oglądał swoje stopy. Zacząłem zdrapywać przyklejoną kluskę. - Tego... miałbym dla was propozycję - wymruczał. Skurczyłem się w sobie, trzymając wciąż ręce pod wodą. Patrzyłem uporczywie na kafelki, a piana bryzgała na mnie. - Mamy zaopiekować się sklepem - wychrypiałem. - Jak się domyśliłeś? - A bo ja wiem... - Dobrze... to ja się spytam Betty, co o tym myśli. Bo tobie to leży? - Tak, leży. Poszedł do drugiego pokoju, zwieszając głowę, a ja wróciłem do garów. Parę razy odetchnąłem głęboko, by wziąć się w garść i skończyć zmywanie bez większej katastrofy, ale nie bardzo mogłem się skupić nad tym, co robiłem. Raczej patrzyłem się głupio jak spływa woda i zanurzałem się w ten szczęśliwy widok. Od czasu do czasu myłem talerz. Nie chciałem się podniecać propozycją Eddie'ego, nie chciałem się oddawać nazbyt konkret- nym obrazom, wypędzałem je z mózgu. Wolałem pozostać we mgle i, nie myśląc o niczym, pozwolić się unieść samemu słodkiemu wrażeniu. Szkoda, że muzyka westernu była taka kiepska, zasługiwałem na coś lepszego. Tak jak się spodziewałem, Betty skakała z radości. Zawsze szła na wszystko, co nowe. Ciągle sobie wyobrażała, że coś gdzieś na nas czeka i kiedy wychylałem się nieszczęśliwie z pewnym ale, kiedy mówiłem: nie, TO NIE TO tam na nas czeka, śmiała mi się w twarz albo piorunowała mnie spojrzeniem; dlaczego ciebie bawi dzielenie włosa na czworo, pytała, w czym ty widzisz różnicę? Nie próbowałem replikować, na ogół szedłem się wyciągnąć, czekałem, aż jej przejdzie. Spędziliśmy część wieczoru omawiając co i jak, staraliśmy się wszystko sobie jasno powiedzieć. Nietrudno było jednak zrozumieć, że Eddie postano- wił sprawić nam prezent, chociaż przedstawił to inaczej: - I tak miałem tylko ją jedną, a w najbliższej przyszłości Liza i ja nie potrzebujemy niczego. Teraz nie jest dobra chwila na sprzedaż, a nie chciałbym wpuszczać byle kogo do domu mojej matki... Ale patrzył na nas oboje kątem oka, jakbyśmy byli jego dziećmi. Otwierałem mu butelki z piwem, coś tam żartując, a on opowiadał mi o sprzedawaniu pianin. Tak na oko nie było w tym żadnej czarnej magćć. - Zresztą i tak jestem o was spokojny - oznajmił. - Ja też. - Gdyby coś się działo, wiesz, gdzie mnie szukać. - Damy sobie radę, zaufaj nam. - Pewnie. Jesteście tutaj u siebie w domu. - Wpadaj, kiedy tylko zechcesz, Eddie. Skinął głową i przycisnął Betty do ramienia. - Lubię was... - mruknął. - Jak nic wyciągacie mi kolec z rany. To się rzucało w oczy. Nastąpiło krótkie milczenie wypełnione euforią, niczym warstwą kremu wciśniętą między dwa biszkopty. - Chciałbym was prosić tylko o jedną rzecz - podjął Eddie. - Tak, oczywiście. - Nie sprawiłoby wam kłopotu, gdybyście zanieśli jej od czasu do czasu kilka kwiatów? Wyjechali w nocy. Piłem ostatnie piwo, a Betty kręciła się w kółko po pokoju, marszcząc brwi. Bawiło mnie to. - Kanapę przestawiłabym raczej tutaj - oświadczyła. - Jak sądzisz? - No, czemu nie... - To co, do roboty. Nie minęło jeszcze pięć minut, od kiedy zostaliśmy sami w domu. Jeszcze przed chwilą Eddie życzył nam powodzenia i drzwiczki samochodu dopiero co zatrzasnęły się za nim. Pomyślałem, że to może żart. - Teraz...? Już teraz chcesz się do tego brać?? Spojrzała na mnie zdziwiona i odgarnęła za ucho długi kosmyk. - Pewnie... przecież nie jest późno. - Tak, ale ja myślałem, że to mogłoby poczekać do jutra. - Oooch, nie nudź. Minuta, i będzie po wszystkim. Mebel pochodził z czasów wojny. Ważył co najmniej trzy tony. Musieliś- my zwinąć dywan i posuwaliśmy się centymetr po centymetrze, ponieważ kółka się zablokowały, a w ogóle na tego rodzaju manewry było nieco za późno. Są jednak pewne rzeczy, które można robić bez pomstowania, o ile żyje się z dziewczyną tego wartą. Powtarzałem to sobie i popychałem kanapę, która w żaden sposób nie mogła znaleźć swojego miejsca. Marudziłem dla zachowania pozorów, lecz koniec końców miło spędzałem czas. Jeśli nawet pragnąłem już tylko się położyć, to mogłem przecież przesunąć dla niej parę mebli, bo dla niej przesunąłbym i góry, gdybym wiedział, jak się do tego zabrać. Czasami pytałem siebie, czy robię wystarczająco dużo i niekiedy się obawiałem, że nie, lecz facetowi nie zawsze jest łatwo być na poziomie; trzeba sobie powiedzieć, że kiedy one już coś zaczynają, to stają się nieco dziwne i denerwujące jak cholera, a jednak często zdarzało mi się myśleć, czy dosyć się dla niej wysilam - zdarzało mi się to zwłaszcza późnym wieczorem, kiedy kładłem się pierwszy i patrzyłem, jak zdejmuje swoje kremy z półki w łazience. W każdym razie, jeśli nawet istniała szansa, żeby stanąć na wysokości jej życia, to nie spadało to ot tak po prostu z nieba, nie mogłem sobie odpuścić. Biły na nas siódme poty. Nogi po prostu się pode mną uginały, być może po tym wszystkim nie odzyskałem jeszcze do końca sił. Klapnąłem na kanapę, rozglądając się wokół z przesadnie zadowoloną miną. - No, teraz to wygląda - powiedziałem. Usiadła obok, podciągając kolana pod podbródek i przygryzając wargi. - Ja wiem, może... Trzeba będzie jeszcze spróbować inaczej. - O, takiego! Wzięła mnie za rękę, ziewając. - Nie, ja też jestem zmęczona. Tylko tak sobie mówiłam. Niedługo potem poszliśmy się położyć. Miałem właśnie odciągnąć kołdrę, kiedy powstrzymała mnie. - Ja nie mogę - jęknęła. - O co ci chodzi? Wpatrywała się w łóżko uporczywie, z dziwnym wyrazem twarzy. Istotnie, chwilami wyglądała, jakby miała kompletny odjazd, wówczas rzeczywiście jej nie poznawałem, jej zachowanie intrygowało mnie. Jednak nie łamałem tym sobie zbytnio głowy. Ogólnie rzecz biorąc, dziewczyny zawsze mnie intrygowały i w końcu do tego przywykłem. W końcu przystałem na to, że nigdy nie potrafię całkowicie je zrozumieć, ułożyłem to w sobie i często obserwowałem je tak po prostu: nierzadko z chwili na chwilę strzelało im coś do głowy, coś niezrozumiałego i piorunującego. Zachowywa- łem się jak facet, który zatrzymuje się przed zerwanym mostem i rzuca w zamyśleniu kilka kamyków w pustkę, zanim zrobi w tył zwrot. Oczywiście nie odpowiedziała. Wystarczyło spojrzeć na jej minę, by poczuć, że dokądś poszła. Chciałem wiedzieć. - Czego nie możesz? - Spać tutaj... nie mogę spać w tym łóżku!! - Posłuchaj, nie jest to może przyjemne, ale w tej chałupie nie ma innego łóżka. Nie bądź śmieszna... Zastanów się trochę. Cofnęła się w stronę drzwi, potrząsając głową. - Nie, nie potrafię. Na miłość boską, nie nalegaj. Usiadłem na brzegu łóżka, rechocząc, a ona odwróciła się tyłem. Dostrzegłem przez okno parę gwiazd, niebo musiało być całkiem bezchmur- ne. Wróciłem do drugiego pokoju. Betty ciągnęła za oparcie kanapy. Przerwała na chwilę, by przesłać mi uśmiech. - Rozłożymy ją, jestem pewna, że będzie nam wygodnie. Nic nie powiedziałem, chwyciłem za boczne oparcie i potrząsnąłem nim jak śliwą, aż zostało mi w rękach. Tej kanapy nie rozkładano od dwudziestu lat. Ponieważ nie zanosiło się na to, że Betty da sobie sama radę, musiałem jej pomóc. - Spróbuj znaleźć jakąś pościel - poprosiłem. - Ja się tym zajmę. Męczyłem się nieludzko. Usiłowałem posłużyć się nogą od krzesła w charakterze lewarka, aby opuścić tył. Słyszałem, jak Betty otwiera skrzypiące drzwi szafy. Nie miałem najmniejszego pojęcia, w jaki sposób toto działa. Położyłem się, by zobaczyć od spodu. Zewsząd sterczały ogromne sprężyny, rodzaj ostrego jak brzytwa żelastwa, w sumie mechanizm niebez- pieczny i obrzydliwy, czyhający na odpowiednią chwilę, by wyrwać ci łapę. Z boku wypatrzyłem ogromny pedał. Wstałem, zrobiłem wokół miejsce, chwyciłem za tylne oparcie i nacisnąłem stopą. Tyle że nic się nie wydarzyło, po prostu urządzenie nie ruszyło się nawet na milimetr. Na próżno powtarzałem próby, wysyłałem serie siarczystych kopniaków, skakałem z góry całym ciężarem- nie udało mi się wyczarować łóżka z tej nicości: ani łóżka, ani czegokolwiek. Kiedy Betty pojawiła się z pościelą, spływałem potem. - I co, nie udało się? - zapytała. - Niezupełnie... Być może to coś nie rozłożyło się jeszcze nigdy za swego życia. Potrzebowałbym czasu, żeby się tym zająć, a w dodatku nie mam żadnych narzędzi, poważnie... Posłuchaj no, to przecież tylko jedna noc, nie zdechniemy od tego, przecież ona nie umarła na zarazę czy coś w tym rodzaju, co ty na to? Udawała, że nie słyszy, przybrała niewinną minę, kierując podbródek w stronę kuchni. - Wydaje mi się, że pod zlewem widziałam skrzynkę z narzędziami- powiadomiła - tak, chyba tam. Podszedłem do stołu i z ręką na biodrze osuszyłem do końca piwo, a potem wycelowałem otwór butelki w kierunku Betty. - Czy zdajesz sobie sprawę, czego żądasz? Wiesz, która jest godzina? Myślisz może, że właśnie TERAZ wezmę się za naprawę tego gówna?! Podeszła do mnie, uśmiechając się, otuliła mnie rękami i przy okazji prześcieradłem. - Dobrze wiem, że jesteś zmęczony - szepnęła. - Proszę cię tylko o jedno, usiądź sobie w kąciku i pozwól mi się tym zająć. Ja to zrobię, zgoda? Nie zdążyłem jej wyjaśnić, że rozsądniej byłoby położyć tej nocy krzyżyk na kanapie. Sterczałem tak ze stosem pościeli na środku pokoju, podczas gdy ona już wsuwała ręce pod zlew. Po chwili musiałem się w to wmieszać. Wstałem, ciężko wzdychając, podniosłem czarny łeb młotka, który przeleciał właśnie ze świstem trzy centymetry od mojego ucha i podszedłem odebrać trzonek z rąk Betty. - Zostaw to. Zrobisz sobie krzywdę. - Ej, to nie moja wina, że się rozleciał, co ja mogę? - Nie mówiłem, że twoja. Ale nie będzie mi się chciało szukać po nocy szpitala w okolicy, której nie znam, bez samochodu, kompletnie wykończony i w panice, że któreś z nas wykrwawi się na śmierć. Odsuń się trochę, lepiej będzie. . Zacząłem od kilku potężnych stuknięć w miejsca, które wyglądały na strategiczne, lecz faktycznie nie rozumiałem za dobrze subtelności mechaniz- mu, nie pojmowałem, o co chodzi niektórym sprężynom. Betty zapropono- wała, żeby odwrócić kanapę na drugą stronę. - Nie! - warknąłem. Jednak mebel nadal stawiał opór i po plecach spływał mi strumyczek potu. Pragnąłem tylko jednego: rozpirzyć ten cały interes; chętnie waliłbym w niego przez okrągłą noc, żeby roznieść go na kawałki, lecz patrzyła na mnie Betty i nie było sprawy, pierwsza lepsza kanapa nie mogła wyprowadzić mnie z równowagi. Ponownie wlazłem pod spód i zbadałem, dokąd prowadzą wszystkie żelastwa. W pewnej chwili poczułem coś dziwnego, podniosłem się z grymasem, wywaliłem poduszki i sprawdziłem, co to jest. - Chyba trzeba będzie obudzić sąsiadów - stwierdziłem. -- Potrzebny jest palnik! - To aż tak skomplikowane? - Nie, nie skomplikowane. Po prostu w tym miejscu jest zespawane na dwudziestu centymetrach. Skończyło się rozłożeniem poduszek na podłodze. Zbudowaliśmy coś na kształt łóżka; przypominało mi to danie z gigantycznych ravioli okraszonych sosem w paski. Betty zezowała na mnie, by zobaczyć, co o tym sądzę. Wiedziałem, że będziemy spać jak psy, lecz jeśli mogło jej to sprawić przyjemność, jeśli jak tym razem było już dobrze, szedłem na to. Zaczynałem się już tu czuć niemal jak u siebie, choć raczej zabawnie było pomyśleć, że naszą pierwszą noc spędzimy na podłodze. Zupełny kretynizm, ale nie bez szczypty taniej poezji, rodem z wielkich supermarketów. Rozbijanie obozu; tak, wracałem do moich szesnastu lat, kiedy na prywatkach ociągałem się z wyjściem i uważałem się za szczęściarza, jeśli trafiała mi się jedna poduszka i połowa dziewczyny. Mogłem świetnie zmierzyć drogę, jaką dotąd przeby- łem. Teraz miałem cały stos poduszek, a obok mnie rozbierała się Betty. Wokół spało miasto. Pozwoliłem sobie zapalić jeszcze jednego, wyglądając przez okno. Bezszelestnie przejechało kilka samochodów. Niebo było wypolerowane. - Chyba dopiero co wyregulowali silniki - powiedziałem. - O kim ty mówisz? -- Podoba mi się to miejsce. Założę się, że jutro będzie piękna pogoda. Nie uwierzysz, ale jestem skonany. Nazajutrz rano obudziłem się przed nią. Wstałem cichutko i wyszedłem po rogaliki. Było tak pięknie, że nie wierzyłem własnym oczom. Zrobiłem zakupy. Wracałem powoli z torbą pod pachą, po drodze zabrałem listy wsunięte pod drzwi sklepu, same reklamy i konkursy. Pochylając się, zauważyłem warstwę kurzu na szybie wystawowej; zapisałem to sobie w pamięci. Poszedłem prosto do kuchni, wyjąłem nakrycia i przystąpiłem do działania. Obudził ją elektryczny młynek do kawy. Stanęła w drzwiach, ziewając. - Mleczarz jest albinosem - powiedziałem. - Taak...? - Wyobrażasz sobie albinosa w białej bluzie z butelkami mleka w każdej ręce? - No, krew się w żyłach mrozi. - Właśnie! Mnie też zmroziło. Kiedy gotowała się woda na kawę, rozebrałem się błyskawicznie i na początek oparliśmy się o ścianę. Potem zrobiliśmy wypad na poduszki. Tymczasem wrzątek się wygotował i w ten sposób spaliliśmy nasz pierwszy rondel. Pognałem do kuchni a ona do łazienki. Około dziesiątej sprzątnęliśmy naczynia i zmietliśmy ze stołu okruchy. Dom wychodził wprost na południe, światła było tyle, ile trzeba. Podrapałem się w głowę, zerkając na Betty. -- No dobrze - odezwałem się - to od czego zaczynamy? Pod koniec popołudnia mogłem wreszcie usiąść na krześle. Po mieszka- niu roznosił się obrzydliwy zapach fenolu, tak gęsty, że się zastanawiałem, czy zapalenie papierosa nie byłoby niebezpieczne. Dzień gasł bardzo powoli; przez cały czas pogoda była cudowna, lecz nie wystawiliśmy nosa na zewnątrz: tropiliśmy zapach zmarłej w najmniejszych zakątkach, w szafach, na ścianach, pod talerzami, przyłożyliśmy się szczególnie do klozetu. Nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że takie sprzątanie w ogóle jest możliwe - po starej nie zostało nic, ani jeden włosek, ani jedno spojrzenie uwięzione w firankach, ani cień oddechu, starliśmy wszystko. Miałem wrażenie, że zabiłem ją po raz drugi. Słyszałem, jak Betty szoruje coś w sypialni. Nie ustawała ani na chwilę, w jednej ręce trzymała bułkę z czymś, a drugą myła okna; wyraz jej twarzy przypominał mi Jane Fondę w Czyż nie dobija się koni, w trzecim dniu tego zasranego wyścigu. Ale ona, mam na myśli Betty, miała to, czego szukała. Przynajmniej moim zdaniem. Kłopot w tym, że kiedy tak sprzątała, w jej głowie myśli szumiały niby kaskada. Chwilami słyszałem, jak mówi do siebie i zbliżałem się ukradkiem, by coś zrozumieć. Skóra mogła człowiekowi ścierpnąć. Wykończyło mnie znoszenie materaca na ulicę - najbardziej cierpiałem na schodach: minęła dobra chwila, zanim zauważyłem, że zaczepiłem o lampę na suficie, a do tego czasu zdążyłem się już dobrze namordować. Położyłem materac między pojemnikami na śmieci i wróciłem wyszorować to co jeszcze zostało, i wyżąć ścierki. Kiedy po tym wszystkim usiadłem, nie musiałem się wstydzić, dzień dał mi dobrze w tyłek. Tyle że Betty natychmiast chciała się strasznie dowiedzieć, nie można było tego odłożyć-co ci szkodzi zadzwonić, spytała, po kiego czekać, co? Przysunąłem zatem telefon, cały dom lśnił jak nowa moneta, i wykręciłem numer Eddie'ego. - Cześć! To my... dawno przyjechaliście? - Dosyć, u was wszystko w porządku? - Robimy właśnie wielkie sprzątanie. Przesunęliśmy nawet parę mebli... - Łwietnie, doskonale. Jutro wysyłam pociągiem wszystkie wasze rzeczy. - Liczę na to. Słuchaj, zastanawiamy się z Betty, czy by nie przemalo- wać kuchni, tak z marszu. - Oczywiście, znakomicie. - W takim razie zaraz się do tego weźmiemy. To fajnie. - Absolutnie mi to nie przeszkadza. - Właśnie tak myślałem. Aha, przy okazji, ta tapeta w korytarzu, wiesz, ta w kwiatki... - No, co jej jest? - Nic...Tylko widzisz, gdyby tak się dało ją zmienić i położyć coś weselszego, na przykład coś w błękicie, nie podoba ci się niebieski? - Czy ja wiem... A ty jak myślisz? - Niebieski jest zdecydowanie lepszy. - No to rób, jak chcesz, ja nie widzę przeszkód. - W porządku, stary, nie będę ci już zawracał głowy... Ale kapujesz, chciałem mieć twoją zgodę, rozumiesz, o co mi chodzi. - Nie przejmuj się. - Fajnie, fajnie. - No to... - Aha, poczekaj, jeszcze jedno... Chciałem jeszcze cię spytać... - Uhm... - To znaczy Betty chciała... Ona miałaby ochotę przestawić jedną albo dwie ścianki. - Słyszysz mnie? Wiesz, jak to jest, kiedy one wbiją sobie coś do głowy, zresztą prawdę mówiąc, to są cieniutkie ścianki, nie myśl, że chodzi o jakąś grubszą robotę. Takie tam majsterkowanie. - No, ładne mi majsterkowanie. Wywalać ściany to jednak przesada, dobry jesteś. - Posłuchaj, Eddie, znasz mnie przecież, nie zawracałbym ci gitary, gdyby to nie było ważne, ale wiesz jak to jest, wiesz, że jeden pyłek może wywrócić świat do góry nogami... Pomyśl, ta ścianka jest jak przeszkoda między nami a słoneczną polaną, nie uważasz, że byłoby obrazą wobec życia dać się powstrzymać przez taką śmieszną granicę? Nie padłby na ciebie strach, gdybyś miał przejść mimo celu z powodu kilku nędznych cegieł? Eddie, czy ty nie widzisz, że życie jest pełne straszliwych symboli? - Dobra, zgoda. Tylko bez szaleństw. - Bądź spokojny, jeszcze nie zwariowałem. Kiedy odłożyłem słuchawkę, Betty patrzyła na mnie z uśmiechem. Zdawało mi się, że widzę w jej oku płomyk, sięgający czasów jaskiniowych, kiedy to facet w pocie czoła i klnąc na czym świat stoi przygotowywał schronienie dla swej kobiety, która uśmiechała się w cieniu. Sprawiało mi niejako przyjemność, że spełniam potrzebę sięgającą nocy dziejów. Miałem wrażenie, że czynię dobrze i dorzucam moją kropelkę do wielkiej rzeki ludzkości. Nie wspominając, że od majsterkowania nikt jeszcze nie umarł i że piekielnie trudno jest dzisiaj nie wpaść na coś przecenionego w dziale wiertarek i pił mechanicznych. Pozwala to wyjść z honorem i dać sobie radę w materćć półek. Rzecz tylko w tym, żeby nie wysadzić sobie korków prosto w japę. - I jak, zadowolona? - spytałem. - Mowa. - Może głodna? Jedliśmy zerkając na film grozy: jakieś typy wychodziły z grobu i pędziły po nocy, wydając przeraźliwe okrzyki. Pod koniec ziewałem i chwilami nawet przysypiałem na parę sekund, a kiedy otwierałem oczy, koszmar trwał - na pustej ulicy znaleźli jakąś staruchę i właśnie spożywali jej nogę. Mieli pozłacane oczy i patrzyli, jak obieram banana. Poczekaliśmy, aż rozpylacz ognia pochłonie całe to towarzystwo i położyliśmy się spać. Przenieśliśmy poduszki do sypialni i przyrzekłem sobie, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię nazajutrz, będzie kupienie materaca; przysiągłem to na swoją głowę. Pościeliliśmy w milczeniu. Byliśmy skatowani, ale kiedy prześcieradła opadały, niczym spadochrony wirujące w powietrzu, w pokoju nie wzniosło się najmniejsze ziarenko kurzu. Mogliśmy spać jak u Pana Boga za piecem, nie narażając się na połknięcie jakiegoś mikroba. Wczesnym rankiem usłyszałem rytmiczne pukanie do drzwi. Pomyśla- łem, że to sen, gdyż przez okno ledwie widziałem migającą nieśmiało białawą poświatę zorzy, a tarcza budzika jeszcze się świeciła. Musiałem wstać, brzuch mnie od tego rozbolał, lecz ubrałem się migiem, bacząc, by nie zbudzić Betty, i zszedłem. Otworzyłem drzwi. Od chłodu poranka dostałem dreszczy. Przede mną stał wiekowy typ w czapce, z dwudniowym zarostem i patrzył na mnie, uśmiechając się. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - rzekł - ale to pan położył ten materac na pojemnikach? Zajego plecami dostrzegłem śmieciarkę, pracującą na wolnych obrotach, z pomarańczowym kogutem na dachu. Po dłuższej chwili nawiązałem kontakt: - Chyba tak. Czy coś nie w porządku? - Bo my nie zajmujemy się czymś takim. Nie chcemy mieć tego na głowie. - A co ja mam z nim zrobić? Pociąć na kawałki i zjadać codziennie po jednym? - Nie moja sprawa. W końcu to pański materac, nie? Poza tym ulica była cicha i pusta. Dzień przeciągał się jak kot, który zeskoczył z fotela; stary skorzystał z chwili i w złocistym świetle zapalił resztkę szluga. - Rozumiem, że to dla pana cholerny kłopot - powiedział. - Mogę wczuć się w pańskie położenie. Nie ma nic trudniejszego niż się pozbyć materaca... Ale po tym wszystkim, co się przydarzyło Bobby'emu, nie zajmujemy się tym. Nie mówiąc już, że tamten był dokładnie taki sam, szary w paski, widzę jeszcze Bobby'ego, jak próbuje wcisnąć materac do środka, a w chwilę później było po ręce. Rozumie pan sprawę? Nie nadążałem. Oczy mi się przymykały z niewyspania. A w ogóle kto to taki Bobby...? Chciałem go właśnie o to zapytać, kiedy drugi, ten za kierownicą, po przeciwnej stronie ulicy, wychylił się przez okno i rozdarł mordę: - Co się dzieje, kurwa? Ktoś podskakuje?!! - To jest Bobby - oznajmił stary. Bobby rzucał się w swej kabinie, wysuwając głowę zza szyby i plując naokoło obłoczkami pary. - Czy ten dzidziuś przynudza coś z materacem?! - zaryczał. - Nie denerwuj się, Bobby - odparł stary. Poczułem zimno. Zorientowałem się, że stoję boso. Miejscami unosiły się ranne opary mgły. Mózg pracował ociężale. Bobby zdążył już otworzyć drzwi i zeskoczyć z jękiem. Zadrżałem. Miał na sobie, gruby sweter z podwiniętymi rękawami. Prawe ramię wysyłało odblaski i kończyło się wielkimi szczypcami. To była jedna z tych najtańszych protez z chromowane- go metalu, opłacona w całości przez ubezpieczalnię i rzeźbiona jak zderzak. Wrosłem w ziemię. Stary skrzyżował nogi i gapił się na koniuszek papierosa. Bobby zbliżył się, wywracając oczami i krzywiąc gębę. Przez sekundę zdawało mi się, że siedzę przed telewizorem i leci scena z wczorajszego horroru, tyle że teraz były wszystkie trzy wymiary, a Bobby wyglądał na kompletnego wariata. Na szczęście zatrzymał się przed materacem: widzia- łem go bardzo wyraźnie, tuż nad jego głową jakby specjalnie wznosiła się latarnia. Łzy najego policzkach lśniły jak wytatuowane błyski. Nie słyszałem dokładnie, lecz zaczął chyba przemawiać do materaca, groźnie popiskując. Stary pociągnął ostatniego macha i wypluł niedopałek, rozglądając się wokół. - To długo nie potrwa - zwrócił się do mnie. Krzyk Bobby'ego jak oszczep przeszył moje ucho. Zobaczyłem, że podnosi zdrową ręką materac, można by rzec, że chwycił go za szyję. Spojrzał mu w oczy, jakby trzymał przed sobą faceta, który zmarnował mu życie. Następnie przyładował mu drugim ramieniem i szczypce przeszły na wylot, rozrzucając po chodniku kawałki gąbki. Lampa na dachu śmieciarki przypominała gigantycznego pająka, tkającego wokół nas pajęczynę. Stary przydeptał peta, a tymczasem Bobby, łkając, wyrwał protezę z materaca. Biedak chwiał się na nogach, ale utrzymał równowagę. Wstawał dzień. Bobby wydarł się na nowo, tym razem mierzył niżej, na wysokości brzucha i kalekie ramię przeszyło gąbkę niczym pocisk. Materac zgiął się wpół. Bobby oswobodził ramię i zamierzył się na głowę. Materac musiał być nieco sparciały, pękał prychając jak zarzynane prosię. Kiedy tak Bobby się wyżywał, obracając materac w proch, stary patrzył w drugą stronę. Chodnik był pusty, w górze już oświetlony, na dole zanurzony w nocy. Miałem poczucie, że na coś czekamy. - Dobrze, teraz powinien już być spokój - odezwał się stary. - Nie zechciałby mi pan pomóc? ., Bobby był całkowicie wycieńczony, włosy przykleiły mu się do czoła, tak jakby zanurzył głowę w miednććcy z wodą. Pozwolił odprowadzić się grzecznie do śmieciarki i posadzić za kierownicą. Poprosił o papierosa i podałem mu moją paczkę lekkich. Wyszczerzył się do mnie kpiąco swą gębą lunatyka: - Ej, to są przecież szlugi dla pedałów! - Właśnie. Widziałem dobrze, że już nie pamięta o tym, co się wydarzyło. Dla pewności zerknąłem na materac, tacy faceci mogą zasiać w tobie niewiarę w rzeczywistość. A przecież na co dzień i tak jest ciężko, po co sobie jeszcze dokładać. Nogi mi zupełnie przemarzły. Stary wrzucił torbę ze śmieciami do środka, a ja cicho wróciłem założyć buty. Betty ciągle spała. Usłyszałem, jak odjeżdżają powoli w dół ulicy i pytałem siebie, po jaką cholerę wciągnąłem trepy na nogi, skoro była dopiero siódma rano; nie miałem nic specjalnego do roboty i mniej lub bardziej, ale byłem jeszcze zmęczony. 16 Przez dobre dwa tygodnie męczyliśmy się nad wyglądem chałupy i Betty prawdziwie mnie zadziwiała. Pracując z nią byłem bardzo szczęśliwy, zwłaszcza że przeszła na mój rytm. Dawała mi spokój, kiedy nie miałem ochoty na rozmowę, robiliśmy przerwy na małe piwo, a pogoda była ładna; wsadzała mi gwoździe w usta, nie miała odchyłów i potrafiła utrzymać przez chwilę pędzel tak, że farba nie spływała jej po łokciu. Tysiące szczegółów wskazywało, że inteligentnie brała się do rzeczy, ruszała się jak trzeba i przychodziło jej to zupełnie naturalnie. Są takie dziewczyny, przy których człowiek się zastanawia, ile to jeszcze chustek wyciągną z kapelusza. W takim przypadku pracować z dziewczyną przerasta wszystko. Szczególnie wtedy, kiedy byłeś na tyle sprytny, aby sprawić sobie nowy materac, trzydzieści pięć centymetrów czystego lateksu, i kiedy wiesz co zrobić, żeby jednym spojrzeniem ściągnąć ją z drabiny na dół. Ponieważ chodziliśmy na zakupy pieszo i mieliśmy trochę forsy w zapa- sie, zacząłem oglądać samochody wystawione na okazyjną sprzedaż i z Betty uwieszoną na ramieniu czytać ogłoszenia motoryzacyjne. Ceny dużych samochodów były całkiem całkiem, bo ludzie bali się panicznie podwyżek benzyny; duże samochody to ostatnie blaski tej cywilizacji i jeżeli chciało się kiedykolwiek nimi nacieszyć, chwila była w sam raz ku temu. Co tam dwadzieścia czy dwadzieścia pięć litrów na sto, trzeba być nienormalnym, żeby tym się przejmować. Stanęło na piętnastoletnim cytrynowym mercedesie 280. Nie byłem wielkim miłośnikiem tego koloru, ale wóz sprawiał porządne wrażenie. Wieczorami, przed położeniem się, patrzyłem na niego przez okno i nierzad- ko oświetlał go promień księżyca; bez gadania był to najpiękniejszy wóz na całej ulicy. Miał lekko wgnieciony przedni błotnik, lecz nie przeszkadzało mi to, martwił mnie natomiast brak ozdobnej ramki na światłach, starałem się omijać je wzrokiem. Gdy spojrzało się od tyłu, wyglądał w trzech czwartych na nowy, tak to bywa, w życiu wszystko jest złudzeniem. Rano podchodziłem sprawdzić, czy ciągle stoi na swoim miejscu, a potem nagle, z dnia na dzień, mi to przeszło, przeszło mi to w dniu, kiedy posprzeczałem się z Betty, w dniu, w którym wracaliśmy z supermarketu. Przejechała spokojnie na czerwonym świetle i o mały włos nie zrobiono z nas naleśnika. Uczyniłem krótką uwagę na ten temat: - Jeszcze jeden mały wysiłek i będziemy mogli wrócić do domu z kierownicą w rękach, nie sądzisz? Tego dnia zerwaliśmy się wcześnie, zamierzając odwalić najcięższą robotę. O siódmej dałem siarczystym uderzeniem sygnał do ataku na przepierzenie, dzielące duży pokój od sypialni. Od razu przebiłem się na drugą stronę. Stała tam Betty i gdy tynk opadł, spojrzeliśmy na siebie przez dziurę. - Ale numer! - wykrzyknąłem. - No, wiesz kogo mi teraz przypominasz? - Pewnie, Sylwestra Stallone w Rocky 111. - Więcej, siebie w trakcie pisania książki! Od czasu do czasu wyskakiwała z czymś takim. Powoli się przy- zwyczajałem. Wiedziałem, że mówi to poważnie, lecz w tych uwagach kryła się również potrzeba wsadzenia mi szpili, by sprawdzić, czy to na mnie działa. Działało. Kiedy o tym myślałem, miałem wrażenie, że wraca mi pamięć, że mam w plecach kulę, która rusza się bez uprzedzenia, i z bólu ciężko w głębi siebie wzdychałem i patrzyłem w drugą stronę. Życie przypominało czasem tropikalny las; kiedy chwytało się za jedną lianę, należało puścić drugą i lądowało się ciężko na ziemi z połamanymi nogami. Tak naprawdę wszystko było zadziwiająco proste, nawet czteroletnie dziecko zrozumiałoby to. Żyjąc z nią odkrywałem więcej rzeczy, niż gdybym siedział z kipiącym mózgiem przed białą kartką. Na tym padole to, co jest naprawdę coś warte, przychodzi człowiekowi w praktyce. Wyjąłem jednym palcem cegłę, która niebezpiecznie się przechyliła. - Nie bardzo rozumiem, co ma do siebie pisanie książki i rozwalanie muru - powiedziałem. - Nie szkodzi, specjalnie mnie to nie dziwi - odparła. Bez słowa zamierzyłem się na ścianę. Wiedziałem, że ranię ją, mówiąc takie rzeczy, że psuję jej przyjemność, lecz nie mogłem postępować inaczej. Zdawało mi się, że gadam sam do siebie. Spędziliśmy część poranka gromadząc na chodniku pudła z gruzem i żadne z nas nie było łaskawe choć na chwilę rozluźnić szczęk. Nie próbowałem jej dokuczyć, raz czy drugi wyrwałem z siebie jakieś zdanie, raczej nie oczekując odpowiedzi, że jak na styczeń jest niewiarygodnie ciepło, że jak przejechać odkurzaczem, to nawet śladu nie będzie, że powinna choć na chwilę przerwać i wypić piwo, że, o kurwa, chałupa teraz to dopiero wygląda, że Eddie pewnie przysiądzie na tyłku z wrażenia, kiedy to wszystko zobaczy. Wziąłem się za omlet z ziemniakami, żeby spróbować ją rozchmurzyć, lecz nic z tego nie wyszło: kartofle pozostały na patelni, przyklejone do dna jak pijawki, ostatnie świństwo. Nie znam niczego bardziej deprymującego niż czepianie się gałęzi, która zaraz się urwie. Trudno było zabrać się po tym wszystkim spontanicznie do pracy, czułem, że lepiej będzie wyjść i zmienić scenerię. Wsiedliśmy do samochodu, biorąc kierunek na supermarket. Potrzebowałem farby, a wiedziałem, że i ona chciałaby kupić kilka rzeczy - rzadko się zdarza, żeby dziewczynie nie brakowało kremu albo płynu nawilżającego, rzadko się zdarza, żeby dziewczyna odmówiła, kiedy chodzi o zakupy. Jeśli wszystko ułożyłoby się pomyślnie, mógłbym za pomocą szminki, kilku par majtek czy tabliczki pralinowej czekolady rozwiać chmury. Jechaliśmy wolno główną arterią, uchyliliśmy okna; popołudniowe słońce było jak masło orzechowe rozsmarowane na święconym chlebie. Zaparkowałem pogwizdując. Nadal nie wydusiła z siebie jednego słowa, lecz nie niepokoiłem się = za trzydzieści sekund postawię ją wśród półek z kosmetykami i będę miał z głowy. Ponieważ trzymała ręce w kieszeniach, musiałem pchać wózek. Już tylko dwadzieścia sekund, pomyślałem. Ludzi było niewielu. Trzymałem się nieco za Betty, zostawiłem jej pole do popisu i patrzyłem, jak wrzuca do wózka puszkę za puszką. Byłem ciekaw, czy uda mi się wytargować obniżkę od kasjerki pod pretekstem, że te ich puszki są powyginane. Ale nic nie mówiłem, miałem w rękawie jeszcze parę dobrych kart. Podeszliśmy do działu z kosmetykami. Nie zatrzymaliśmy się, przelecieli- śmy dalej. Nie zrozumiałem. Z głośników płynęła pościelowa muzyka. Może Betty postanowiła jeżyć się na mnie aż do zmroku, przynajmniej na to się zanosiło, trzeba było zagrać ostrzej. W dziale z bielizną ten sam scenariusz, nawet nie zwolniła kroku. Nic nie szkodzi, ja przystanąłem. Sięgnąłem komuś przez ramię, ciach-prach wybra- łem dwie pary świecących majteczek i nieco dalej zrównałem się z nią. -- Spójrz-powiedziałem-wziąłem dla ciebie trzydziesty ósmy. Fajne są, co? Nie odwróciła się. Łwietnie, podrzuciłem majtki w ręku i wpakowałem je po drodze do mrożonek. W najgorszym przypadku, mówiłem sobie, za kilka godzin zapadnie noc i uwolni ją od przysięgi. Zacząłem rozważać, czy nie powinienem wziąć na wstrzymanie i cierpliwiej znosić ból. Zwolniłem kroku i z błogim uśmiechem wyhamowałem przed puszkami z farbą. Kiedy przypatrywałem się naklejkom, za plecami usłyszałem jakby trzepot skrzydeł i zaraz po nich krótki trzask. Podniosłem oczy. W przejściu byliśmy tylko my. Betty zatrzymała się nieco dalej i oglądała książki. Panował pozorny spokój. Książki wystawiono na pięciu czy sześciu kołowrotkach stojących gęsiego, tuż przed kuchenkami na komputer i na mikrofale, i choć w okolicy znalazła się piękna dziewczyna, ptaki bynajmniej się tu nie tłoczyły. A jednak przysiągłbym... Ledwo spuszczałem wzrok na bańki z farbą emulsyjną, a już się rozlegał znajomy odgłos skrzydeł. tym razem na przykład ptaszków była para. Jeden leciał za drugim w przedziwnym powietrznym balecie czy nawet jakimś tajemniczym prologu miłosnym; mogłem dostrzec ich cień i po chwili usłyszeć, jak rozpłaszczają się gdzieś dalej o ścianę. Odwróciłem się w stronę Betty. Właśnie chwyciła książkę, jedną z grub- szych. Przejrzała trzy strony i rzuciła ją wściekle za siebie. Ta przynajmniej nie zboczyła, wylądowała niemalże u mych stóp, po czym wpadła w poślizg i wytoczyła się na główną alejkę. Postanowiłem jednak nie zwracać uwagi, przechyliłem bańkę i zacząłem spokojnie odczytywać sposób użycia, podczas gdy chmara książek rozlatywała się na wszystkie strony. Kiedy miałem już dość, wstałem, dźwignąłem bańkę i wsadziłem ją do wózka. Spojrzenia Betty i moje zetknęły się. Ale gorąco było w tym sklepie, chętnie bym się czegoś napił, najlepiej zaraz. Betty potrząsnęła włosami wokół siebie, następnie schwyciła najbl‹ższy stojak i popchnęła go z całych sił. Przewrócił się ze strasznym hukiem. W zapędzie zrobiła to samo pozostałym stojakom i wzieła nogi za pas. Przez chwilę sterczałem nierucho- mo jak wrośnięty w ziemię. Kiedy tylko poczułem się lepiej, zrobiłem z wózkiem w tył zwrot i pomknąłem w przeciwną stronę. Podleciał do mnie jakiś facet w białej bluzie. Wykrzywił się strasznie, pewnie diabeł goni mu po piętach, pomyślałem, był czerwony niczym polny mak, którego zalała krew. Położył łapę na moim ramieniu. - Panie ---- zabulgotał. = -- Co tam się stało"' Na początek odczepiłem jego rękę. - A bo ja wiem? Niech pan pójdzie i zobaczy. Nie wiedział, czy ma mnie zostawić, czy dać susa na miejsce wypadku; widziałem doskonale, że stanął przed strasznym problemem. Oczy mu się rozszerzyły, przygryzł wargę, niezdolny do podjęcia decyzji = - nie zdziwiłoby mnie, gdyby zaczął cicho pojękiwać. W życiu wydarzają się rzeczy tak przerażające, że każdy facet ma od czasu do czasu prawo zwrócić się ku niebu i wykrzyczeć swą wściekłość i niemoc. Poczułem do niego litość, ponieważ może urodził się tutaj, być może dojrzewał w tym sklepie i mieściło się tu całe jego życie, to, co wiedział o świecie. Jeśli miałby nadal szczęście, mógłby tu jeszcze przetrwać ze dwadzieścia lat. - Niech mnie pan dobrze wysłucha - powiedziałem. - Proszę się rozprężyć, to nic takiego. Wszystko widziałem, straty są żadne. Jakaś staruszka porozwalała książki, ale nic się nie zniszczyło. Naprawdę, więcej strachu niż szkody. Zdobył się na blady uśmiech. - Naprawdę... To prawda? Mrugnąłem do niego okiem. - Przysięgam! Nic ci nie zrobią! Ruszyłem dalej, w kierunku kasy. Zapłaciłem u wymalowanej panienki, która obgryzała paznokcie. Czekając na resztę, uśmiechnąłem się do niej. Nie zrobiło to wrażenia. Byłem pięciotysięcznym z kolei facetem, który uśmie- chał się do niej w ten sposób od początku tygodnia; nie pozostało mi nic innego, jak wziąć pieniądze i odmaszerować. Kiedy wyszedłem, słońce jednak nadal świeciło. Całe szczęście, bo jest jedna rzecz, której naprawdę nienawidzę: w jednej chwili zostać porzuconym przez wszystkich. Betty czekała na mnie. Siedziała na masce, zupełnie jak w latach pięćdziesiątych. Nie bardzo pamiętałem, w jakim stanie były w tamtych latach maski samochodów, ale nic dziwnego, wszyscy faceci wyglądali wówczas na fiutów; osobiście nie tęskniłem za tamtym, życzyłem sobie tylko, żeby mi nie wgniotła blachy: taki samochód jak ten dałoby się utrzymać aż do roku dwutysięcznego, jeśliby trochę na niego uważać; ja tam nie miałem ochoty nosić znowu spodni w kancik, w których zmieściłoby się trzech takich jak ja, i szelek, bo mnie ciągną za tyłek. - Trochę się naczekałaś? - zapytałem. - Nie, grzałam sobie pupę. - Jak będziesz schodziła, uważaj, żeby nie porysować lakieru. Dopiero co polerowali mi go w warsztacie. Powiedziała, że chce prowadzić. Podałem jej kluczyki - wskoczyła za kierownicę, a ja zacząłem wkładać zakupy do bagażnika, rozmarzając się słodko w pieszczocie powietrza i nagle w ciągu jednej chwili, przeniknięty nierealnym bezruchem rzeczy i ich intensywną obecnością, chwyciłem opakowania spaghetti i usłyszałem, jak nitki pękają w mojej dłoni niczym szkło, ale nie robiłem sobie złudzeń: jeszcze tak nie było, żeby na parkingu sklepowym kogoś dotknęła Łaska, zwłaszcza gdy się jest z dziewczyną, która bębni niecierpliwie w kierownicę, i pozostało do wyjęcia z koszyka pięćdzie- siąt siedem puszek tego i tamtego, wliczając w to piwo. Usiadłem obok niej, uśmiechając się. Przed wyruszeniem rozgrzała trochę silnik. Uchyliłem okno, zapaliłem papierosa, włożyłem okulary, pochyliłem się, by włączyć jakąś muzyczkę. Jechaliśmy w dół nie kończącej się ulicy i słońce biło w przednią szybę. Betty wyglądała niczym pozłacana statua ze zmrużonymi oczami; faceci przystawali na chodniku i patrzyli, jak przejeżdżamy obok czterdziestką na godzinę, lecz nie mieli pojęcia o niczym, biedacy, daleko im było do poznania prawdy. Wystawiłem rękę na pęd wiatru, powietrze zrobiło się przyjemnie letnie, a radio terkotało znośne kawałki. Coś takiego zdarza się tak rzadko, że zobaczyłem w tym jakby znak. Ubzdurałem sobie, iż nadeszła chwila, że tym samochodem dojedziemy jakoś do porozumienia, że skończymy jazdę żartując: wiesz, najpierw myślałem, że to ptaki zlatują się na moje plecy, poważnie, bez jaj. Chwyciłem pukiel jej włosów, spływających na podgłówek i zacząłem się nimi bawić. - Głupio byłoby, gdybyś miała wypinać się na mnie przez cały dzień... Tę scenę widziałem już w Najeźdźcach, panienka za kierownicą była właśnie jedną z tych istot pozbawionych duszy, stworzeniem nieczułym na rękę, którą wyciągałem, na jej twarzy nie drgnął żaden mięsień. Bardzo bym pragnął, żeby znalazła się któregoś dnia dziewczyna, która wyjaśni mi, dlaczego one takie są i w jaki sposób radzą sobie ze straconym czasem. To zbyt łatwe myśleć wyłącznie o czasie, który jeszcze został do przeżycia, i zostawiać nas w miejscu; każdy mógłby się na to zdobyć. - No nie...? - nalegałem. - Nie sądzisz? Bez odpowiedzi. A zatem pomyliłem się - jak nowicjusz płaciłem frycowe, ulegając czarowi słonecznego promienia i ciepłego powiewu, ostatnie moje słowa wypadły mi z ust niczym stare, stwardniałe cukierki, czułem je jeszcze. Musiało być około czwartej, przed nami nic nie jechało. Nerwy miałem znowu spięte, to zrozumiałe. Czy po tym widowisku w supermarkecie nie mogłem prosić jej o powrót do narożnika, czy ja chciałem gwiazdki z nieba? U wylotu ulicy znajdowało się skrzyżowanie, paliło się zielone światło. Paliło się od dłuższej chwili, rzekłbym całą wieczność. Kiedy przejeżdżaliśmy, w najlepsze świeciła żywa czerwień. A więc przejechała na czerwonym jakby nigdy nic. Powiedziałem jej, że jeszcze jeden mały wysiłek zjej strony i wrócimy do domu na piechotę. Tak to właśnie wyglądało. Ale tym razem nie zamierzałem bynajmniej jej popuścić. Tylko że ona wysiadła z samochodu i przytrzymując drzwi spojrzała na mnie tak, jakbym to ja popełnił wszystkie te kretyństwa. - Przypuszczam, że moja noga nie postanie szybko w tym samochodzie! - wycedziła. - Nie wygłupiaj się - powiedziałem. Usiadłem za kierownicą, a ona tymczasem weszła na chodnik. Wrzuciłem bieg i odjechałem z powrotem w górę ulicy. Po chwili uznałem, że mi się nie śpieszy. Zboczyłem i zatrzymałem się przed warsztatem. Za biurkiem siedział gość z założonymi nogami; nie tylko za biurkiem, lecz i za gazetą. Znałem go, to był szef tego interesu, to on opchnął mi mercedesa. Było przyjemnie, pachniało wiosną. Na biurku leżała otwarta paczka gumy do żucia w kulkach, lubiłem tę markę. - Dzień dobry - rzekłem - jak będzie pan miał chwilkę, dałoby się sprawdzić olej? Starałem się odczytać z boku tytuły, kiedy nagle jednym ruchem zgniótł gazetę i najej miejscu ukazała się wielka głowa, o wiele większa niż normalne bańki, gdzieś tak z półtora raza, jeśli coś wam to mówi. Ciekawe, u kogo on, do licha, kupował okulary. - Ale PO CO, na miłość boską?! - wykrzyknął. - No... lepiej, żeby go nie brakowało. - Przecież zjawia się pan tu już po raz piąty od kilku zaledwie dni i za każdym razem sprawdzamy ten cholerny olej i nigdy go nie brakowało, ja nie opowiadam bajek, nie brakowało ani kropelki... I co, będzie pan tak teraz codziennie przyjeżdżał i zawracał mi głowę, kiedy ja panu mówię, że pański wóz nie zżera ani kropelki oleju? - Już dobrze, to ostatni raz, chciałbym się upewnić - powiedziałem. - No nie, może by pan zechciał zrozumieć, że sprzedając samochód po takiej cenie ja nie mogę spocząć na laurach, ja muszę się zajmować rzeczami trochę poważniejszymi, czy to do pana dociera? Zażyłem go z grubej rury: - Ale ja do pana przyjadę wymienić olej po dwóch i pół tysiącach. Westchnął ciężko, kutas złamany; nic przecież nie mogłem poradzić na to, że świat jest jaki jest, przez parę dni nie uronisz ani kropli i nagle pewnego pięknego ranka wykrwawiasz się na chodniku. Wezwał takiego jednego z sikawką w ręku, ucznia z rasy roztargnionych. - Ty... rzuć tę sikawkę i sprawdź poziom oleju w mercedesie. - Dobra. - Nie denerwuj się, olej jest w porządku, tylko że klient się niepokoi. A więc sprawdzisz mi to dokładnie; wyjmiesz bagnet, spojrzysz pod światło, wytrzesz, włożysz, znowu wyjmiesz i pokażesz mu, że poziom jest między dwiema kreskami. Upewnisz się, że klient jest zadowolony, zanim włożysz z powrotem. - Fajnie, naprawdę poczuję się pewniej - wtrąciłem się. - Czy mógłbym poczęstować się jedną gumką? Poszedłem za młodym do samochodu i otworzyłem maskę. Pokazałem mu, gdzie się znajduje bagnet. - Marzę o takim samochodzie! - rzekł. - Szef tego nie rozumie. - Racja. Nigdy nie należy ufać facetowi po czterdziestce. Kilka minut później zatrzymałem się na jednego. Kiedy chciałem zapłacić, natrafiłem w portfelu na wycinek, w którym pisali o Betty, o tamtej historćć z czerwoną farbą. Zamówiłem u barmana jeszcze raz to samo. W chwilę potem zaparkowałem przed kioskiem z gazetami. Obejrzałem po kolei wszystkie wystawione tytuły, pod koniec byłem już jak pijany. Wreszcie kupiłem jedną książkę na temat kuchni i książkę, w której o kuchni nie było mowy. Z tego wszystkiego oddaliłem się oczywiście od domu, znalazłem się w okolicy, której nie znałem, jechałem więc powoli. Byłem prawie na skraju miasta, gdy zauważyłem, że słońce zachodzi. Wróciłem spokojnie do domu. W momencie, gdy zatrzymałem się na wysokości pianin, noc postawiła już nogę na ziemi. Zapadała bardzo szybko; była to dziwna noc, jedna z tych, o których miałem długo pamiętać. To proste: kiedy wszedłem, siedziała z papierosem w ręku przed telewizorem i zajadała kiełki zbożowe. Czuć było tytoniem. I jeszcze czymś, siarką. Pojawiły się trzy panienki, jak trzeba, z piórami, i facet, który wył do mikrofonu jakąś straszną bzdurę, niby w stylu egzotycznym; nie pasowało to na mój gust do napięcia panującego w pokoju, przecież nie spacerowałem sobie po pustej plaży gdzieś w Trzecim Łwiecie: kilometry drobnego piasku z obu stron hotelowego tarasu, barman przyrządza w cieniu koktajl mojego pomysłu na bazie cura‡ao blue, nie, znajdowałem się na pierwszym piętrze jakiejś chałupy z dziewczyną, która połknęła żagiew, i była noc. Rzeczy od razu przyjęły fatalny obrót. Nic znowu takiego nie zrobiłem, poszedłem do kuchni i po drodze ściszyłem odbiornik. Zanim zdążyłem otworzyć lodówkę, telewizor zawył na nowo. A potem potoczyło się według tego samego scenariusza co zawsze, nic specjalnie ciekawego - spokojnie wypiłem piwo i rozbiłem flaszkę o dno śmietnika, żeby podać ton. No bo gdzie znajdzie się taki wariat, który sądzi, że można żyć z dziewczyną i prześlizgiwać się przez takie drobne incydenty jak przez sito? A zresztą, komu by przyszło do głowy, żeby podważać ich potrzebę, co? Wkrótce osiągnęliśmy już przyzwoity poziom, parę przeciągłych błysków w oczach, parę trzaśnięć kuchennymi drzwiami i jeśli chodzi o mnie, mogłem na tym poprzestać: moje ostatnie repliki wychodziły blado i temperatura jakby się ustabilizowała. Zadowoliłbym się remisem, żeby tylko uniknąć dogrywki. Nie zawsze byłem w stanie wyjaśnić sobie jej niektóre gesty. Nie zawsze je rozumiałem. I dlatego nie zawsze mogłem im zapobiec. A zatem siedziałem w narożniku, czekając, aż uratuje mnie gong, gdy nagle wstała i zacisnęła pięść. Zdziwiło mnie to, ponieważ dotychczas nigdy nie praliśmy się po pysku, lecz miała do mnie co najmniej trzy lub cztery metry; zachowywałem spokój, byłem jak ten dzikus, główkujący, do czego służy przedmiot, który biały człowiek wymierza właśnie w jego stronę. Zrazu wzniosła pięść, rzekłbyś chciała ją pocałować, i w sekundę później przebiła nią szybę w kuchni - przez chwilę zdawało mi się, że szkło wydało krzyk. Krew trysnęła i rozlała się wzdłuż ramienia, tak jakby panna ścisnęła w dłoni garść truskawek. Przykro mi, że o tym wspominam, ale aż jaja mi się spociły. Zimny pot ścisnął mą głowę niczym żelazna obręcz. W uszach rozległ się świst, a ona zaczęła rechotać, krzywiąc się tak, że nie mogłem jej poznać; widziałem Anioła Ciemności. Rzuciłem się na nią jak Anioł Łwiatła i z obrzydzeniem chwyciłem jej zranione ramię, jakbym złapał grzechotnika. Jej chichot rozrywał mi bębenki, lecz zdołałem obejrzeć ranę. - Kurwa mać, ty gówniaro, masz szczęście! - wyrzęziłem. Zaciągnąłem ją do łazienki i wsadziłem rękę pod wodę. Teraz zaczynało mi być gorąco, zaczynałem odczuwać ciosy, które mi zadawała i nie wiedziałem, czy śmieje się, czy płacze, lecz faktem jest, że wprost wyżywała się na moich plecach. Musiałem schwycić ją z całych sił, by obmyć rękę. W chwili kiedy sięgałem po opatrunki, złapała mnie za włosy i pociągnęła do tyłu. Zawyłem. Ja nie jestem jak niektórzy, mnie bardzo boli, kiedy ciągnie się mnie za włosy, zwłaszcza jeśli się do tego ktoś przykłada. Łzy niemalże napłynęły mi do oczu. I wówczas machnąłem łokciem do tyłu. Uderzyłem w coś i puściła mnie od razu. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że jej nos krwawi. - O Chryste! To nieprawda! - wrzasnąłem. W każdym razie to ją uspokoiło. Mogłem bez przeszkód nałożyć opatrunek, nie licząc wywróconej w ostatnim podskoku butelki gencjany. Nie zdążyłem cofnąć nogi. Dzień wcześniej wybieliłem tenisówki i teraz właśnie jedna farbowała się na gryzącą czerwień, a druga lśniła bielą: wrażenie było mocne. Z ręki Betty płynęła jeszcze krew, z nosem było lepiej. Od czasu do czasu pojękiwała. Nie miałem ochoty jej pocieszać, raczej musiałem się powstrzymywać, aby nie chwycić jej i nie potrząsnąć na wszystkie strony, i zmusić, by poprosiła o przebaczenie za to, co zrobiła swojej ręce. Byłem gotów zostawić ją tak zapłakaną przez wiele dni, gdyby na tym miało się wszystko skończyć. Raz jeszcze przejechałem bandażem wokół jej ręki i zanim ją zostawiłem, podałem bez słowa chusteczkę do nosa. Następnie poszedłem do kuchni pozbierać odłamki szkła. Dokładnie rzecz biorąc, zapaliłem papierosa i stałem patrząc, jak połyskują na posadzce niczym załoga latających rybek. Przez stłuczoną szybę wiał zimny wiatr, po chwili przeszły mnie dreszcze. Rozważałem właśnie, w jaki sposób załatwić się z odłamkami, czy opłaca się wyciągnąć odkurzacz, czy może lepiej spróbować zmiotką i szufelką, kiedy doszło mnie z dołu gwałtowne trzaśnięcie drzwiami. Rzuciłem wszystko w diabły i w sekundę później ulica zobaczyła faceta z pianą na ustach oraz w jednym czerwonym bucie. Betty miała co najmniej pięćdziesiąt metrów przewagi, ale wydałem z siebie rodzaj przerażającego wycia, które jak turbo pchnęło mnie do przodu i zacząłem odrabiać dystans. Widziałem jej mały tyłek, tańczący w dżinsach i fruwające włosy. Przelecieliśmy przez dzielnicę jak dwie spadające gwiazdy. Odzyskiwałem centymetr po centymetrze. Była w świetnej formie, przy każdej innej okazji schyliłbym przed nią czoło. Dyszeliśmy jak parowozy, ulice były praktycznie puste, tu i ówdzie opadała mgiełka pachnąca dzikimi ziołami, lecz nie znajdowałem się tu po to, by podziwiać krajobraz: prowadziłem piekielny pościg z szaleństwem w sercu i w delirycznym staccato kroków na ścieżce dźwiękowej. Na początku wykrzyknąłem parę razy jej imię, teraz wolałem zachować równy oddech. Ostatni przechodnie odwracali się w naszą stronę. Na przeciwległym chodniku dwie dziewczyny coś ryczały, by dodać odwagi Betty; skręciliśmy za róg i jeszcze je słyszałem - współczułem pierwszemu bezbronnemu facetowi, który nawinie im się pod rękę. Kiedy zbliżyłem się na odległość kilku metrów, poczułem, jak w uszach gwiżdże mi powiew zwycięstwa; przyłóż się, powiedziałem sobie, masz to w kieszeni, meta tuż-tuż, staruszku. Naszła mnie wówczas taka ogromna radość, że pewnie wyemitowałem wokół potężną wibrację. Betty doskonale to odczuła, nie musiała się odwracać i nie wiem, jak to zrobiła, ale w chwilę potem miałem kosz na śmieci między nogami: przeleciałem przez niego i, fikając kozła, pacnąłem ciężko na ziemię. Podniosłem się, kiedy było to już możliwe. Odzyskała co najmniej trzydzieści metrów. Płuca mnie paliły, lecz podjąłem pościg, po to tu byłem; musiałem tak czy inaczej złapać tę dziewczynę i gdyby wiedziała, do jakiego stopnia byłem zdecydowany, krzyknęłaby: przestań, już wystarczy, przez myśl by jej nie przeszło, że mogłaby powstrzymać mnie jednym zakichanym śmietnikiem, spojrzałaby prawdzie w twarz. Bolało mnie kolano, coś sobie przy upadku rozwaliłem, lecz nie zwolniłem tempa, nie zostawałem w tyle. Niepostrzeżenie przebiegliśmy ładny kawałek, znaleźliśmy się w okolicy magazynów, przez środek przecho- dziły szyny. Ale nie było to jedno z owych obrzydliwych miejsc, opanowa- nych przez rdzę i chwasty i skąpanych w nieziemskiej poświacie promieni księżyca, nie przedzieraliśmy się przez dzikie piękno ziemi pozostawionej samej sobie. Wprost przeciwnie, wszystkie budynki wyglądały jak nowe, wszędzie został położony asfalt. Ciekaw byłem, kto płaci tutaj rachunki za światło, bo jasno było jak w dzień. Betty skręciła za róg hangaru w kolorze błękitno-różowym, ten róż mógł naprawdę cię rozczulić. Nie był to już właściwie bieg. Moje kolano spuchło jak bania, pociągałem nogą, zaciskając zęby i ciężko dysząc, mózg mi się przetlenił. Pocieszało mnie jedynie to, że znajdowała się u kresu sił, tuż przede mną, a końca hangaru nie było widać, i co chwila to opierała się, to odpychała od niego ręką. Zacząłem marznąć. Wszystkie moje rzeczy były mokre od potu i na.gle poczułem, że ta zimowa noc dusi mnie od stóp do głów. Wtuliłem podbródek w cieniutki sweterek i nie próbowałem nawet się otrząsnąć. Kiedy uniosłem głowę, spostrzegłem, że się zatrzymała. Nie skorzysta- łem, nie rzuciłem się za nią, szedłem normalnie. można by nawet rzec, że wręcz powoli; wolałem się pojawić, jak skończy wymiotować. Nie ma nic gorszego niż wymioty, kiedy nie można złapać oddechu: człowiek dusi się bez przerwy. Jeśli chodzi o mnie, to moje stare, dobre dżinsy spęczniały wokół kolana jak serdelek. Rozpoczęło się schodzenie w bezkresną przepaść, do muzeum potworności, marsz dwóch kulawych pomyleńców, których wywalono z ostatniego baru. Było tyle światła wokół, że rzekłbyś, iż kręcili film albo dokument o życiu dwojga ludzi. Poczekałem, aż jej się jeszcze raz odbije, zanim zdecydowałem się wydusić z siebie słowo: - Hej, zamarzniemy tu na śmierć. Nie widziałem jej twarzy, opadły na nią włosy. Nie powiedziałem tego ot tak --- z trudem powstrzymywałem się od szczękania zębami, byłem jak człowiek, który zapada się w' lód i rzuca pożegnalne spojrzenie na zachodzące słońce. Zanim całkowicie zsiniałem, chwyciłem ją za ramię, lecz odepchnęła mnie. Łwietnie, tylko że ta zabawa zaczęła się wczesnym rankiem i przecią- gnęła aż do głuchej nocy, a była zima; miałem poczucie, że ten dzień za drogo mnie kosztuje i nie chciałem dać ani grosza więcej, nie było już potrzeby, zatem nie zastanawiałem się długo, złapałem ją za kołnierz kurtki, jej ramię jeszcze nie zdążyło opaść. Przycisnąłem ją do ściany hangaru, wciągnąłem kroplę, która spływała mi z nosa. Ta noc była jak choroba. -- Zatrzymać się w odpowiedniej chwili, to się nazywa mieć styl- powiedziałem. Ta noc czyniła mnie mrocznym. Betty, zamiast mnie usłuchać, wyrywała się, ale przypierałem ją do falistej blachy - poczułem przypływ sił. Nawet gdybym chciał, nie mógłbym już,jej puścić. I w niej coś musiało to zrozumieć. Zaczęła wyć i kopać w blachęg. Hangar dźwięczał jak dzwon u bram piekieł. Widząc ją w tym stanie, naprawdę cierpiałem; miała wykrzywione usta i patrzyła na mnie jak na zupełnie obcego człowieka. Nie mogłem tego dłużej wytrzymać, jej szaleństwa, jej krzyków ani sposobu, w jaki próbowała zostawić mnie samego z rozszalałą z nerwów i atakującą pazurami dziewczy- ną. Wymierzyłem policzek, by sprowadzić ją na ziemię. Nie spodobało mi się to, lecz spoliczkowałem ją na odlew, z rodzajem mistycznego uniesienia, tak jakby obarczono mnie misją wypędzenia z niej diabła. W tej samej chwili jak latający talerz pojawił się obok wóz policyjny. Puściłem Betty i kiedy trzaskały drzwi, osunęła się na ziemię. Samochód wysyłał wokół niebieskie odblaski niczym dziecięca zabawka. Wyskoczył z niego młody gliniarz, rzucił się na ziemię i przeturlał parę razy, po czym stanął na nogach i wyprostowaną ręką wymierzył w moim kierunku spluwę. Drugi, starszy, wysiadł normalnie z przeciwnej strony. W ręku trzymał długą pałę. - Co się tutaj dzieje? - zapytał. Przełknięcie śliny przychodziło mi z trudnością. - Ona źle się poczuła - powiedziałem. - Ja jej nie biłem, bałem się tylko, że będzie miała atak. Wiem, że trudno w to uwierzyć... Stary położył pałę na moim ramieniu, uśmiechając się. - Dlaczego nie miałbym uwierzyć? Siąknąłem nosem. Obróciłem głowę w stronę Betty. -- Wygląda lepiej - westchnąłem. = Chyba już sobie pójdziemy... Przełożył pałę na moje drugie ramię. Znowu poczułem się zziębnięty na kość. -- To dziwne miejsce jak na atak nerwowy, co? -- Tak, ja wiem... Dobiegliśmy aż tutaj... -- Och, jesteście młodzi. Bieganie dobrze robi na serce. Pod ciężarem pały mój kruchy obojczyk zadrżał. Wiedziałem dobrze, co się zaraz stanie, lecz nie chciałem w to uwierzyć, byłem w położeniu faceta, który widzi, jak niebezpiecznie podnosi się ciśnienie w kotle i ma nadzieję, że kurki zamkną się same. Byłem jak sparaliżowany, byłem przzemarznięty i przepełniony wstrętem do tego wszystkiego. Stary pochylił się nad Betty, utrzymując za pomocą pały kontakt ze mną, czułem, jak pod jej dotykiem zamieniam się w bezwolną masę; teraz ześlizgnęła się z ramienia i przylepiła do brzucha. - No, a jak się czuje szanowna pani? - zapytał. Nie odpowiedziała, ale rozsunęła włosy, by spojrzeć na niego i spostrzeg- łem, że czuje się lepiej; przyjąłem to jako fant na pocieszenie, zanim kocioł poparzy mi gębę. Oddałem się smakowi rozpaczy. Po dniu jak ten nie byłem już zdolny niczego z siebie wykrzesać. -- Wolałbym, żebyśmy już z tym skończyli - wyszeptałem - nie musicie zwlekać... Stary podniósł się powoli. W uszach mi gwizdało, bolało mnie z grubsza wszędzie, sekundy ciągnęły się niczym na konkursie gumy do żucia. Spojrzał na mnie. Następnie spojrzał na młodego, który ciągle zachowywał pozycję strzelecką, nie ruszając się na ułamek milimetra: jedno oko zamknięte i nogi ugięte. Ci faceci muszą mieć uda z hartowanej stali. Wreszcie westchnął: - Jasna krew, Richard, mówiłem ci już, że nie życzę sobie, żebyś we mnie tym celował. Jeszcze tego nie zrozumiałeś? Tamten ledwie poruszył wargami: - Spokojnie, nie w ciebie celuję, celuję w niego. - Tak, tak, ale nigdy nic nie wiadomo. Wolałbym, żebyś opuścił tę pukawkę. Młody nie palił się do schowania sprzętu. - Przy tych postrzeleńcach nie czuję się bezpiecznie. Widziałeś kolor jego bucików? Widziałeś? Stary pokiwał głową. - No tak, ale przypominasz sobie wtedy na ulicy tego typa z zielonymi włosami? Musi być jakiś powód, wiesz, świat dzisiaj już takijest... Nie można kogoś zatrzymać za taki szczegół. - Zwłaszcza że to idiotyczny przypadek - wpadłem w słowo. - No właśnie, sam widzisz - powiedział stary. Młody niechętnie opuścił broń, ręką przejechał po włosach. - Któregoś dnia wpadniemy w jakieś gówno,jeśli nie będziemy bardziej ostrożni. Sam tego chcesz. Pomyślałeś chociaż, żeby go przeszukać? Ciebie interesuje tylko jedno, żebym schował gnata, może nie?! -- Posłuchaj, Richard, nie bierz tego tak do serca... - Jak mam nie brać... psiakrew, tak przecież jest!! Za każdym razem to samo!! Pochylił się i z wściekłością podniósł czapkę, a potem wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi. Udawał, że patrzy w drugą stronę i zaczął ssać sobie kciuk. Stary wyraźnie się rozeźlił. - Na litość boską!! Przypominam ci, że pracuję czterdzieści lat w zawo- dzie. I chyba wiem, kiedy należy uważać! - W porządku, rób z nimi, co chcesz, gówno mnie to obchodzi! Mnie tu nie ma! - No przecież spójrz na nich! Dziewczyna ledwo trzyma się na nogach, a temu mógłbym rozwalić łeb na połowę, zanim by zipnął. - A daj mi święty spokój, odpieprz ty się ode mnie!! - Wiesz, ty to masz kurewski charakter! Młody pochylił się i szybko podniósł szybę. Następnie uruchomił sygnał i założył ramiona. Stary pobladł. Rzucił się do samochodu, ale tamten zdążył zablokować drzwi. - OTWÓRZ MI! NATYCHMIAST TO WYŁĆCZ! - wrzasnął stary. Betty zatkała sobie uszy, bidulka, dopiero co wróciła do siebie, pewnie nic z tego nie rozumiała. A przecież było to przejrzyste jak źródlana woda, odbywała się właśnie zwykła kontrola policyjna. Stary pochylił się nad maską, żeby spojrzeć przez przednią szybę; żyły na jego szyi zrobiły się grube jak liny. - RICHARD, JA NIE ŻARTUJĘ!! DAJĘ CI DWIE SEKUNDY NA WYŁĆCZENIE, ZROZUMIAŁEŁ??!! Horror trwał jeszcze parę chwil, aż wreszcie Richard wyłączył syrenę. Stary zbliżył się do mnie, ocierając ręką czoło. Utkwiwszy oczy w pustce, obmacał sobie nos. Nastała cisza lśniąca od świeżości. - Ufff... -westchnął-przysyłają nam teraz nowych chłopaków, tak wytrenowanych, że głowa boli. Łwietnie, tylko moim zdaniem niszczą im się od tego nerwy... - Bardzo mi przykro, to wszystko przeze mnie - powiedziałem. Betty wycierała nos za moimi plecami. Stary podciągnął trochę spodnie. Podniosłem oczy ku niebu, było w gwiazdach. - Jesteście tutaj przejazdem? - spytał. - Prowadzimy sklep z pianinami - wyjaśniłem. - Znamy się dobrze z właścicielem... - To znaczy z Eddie'em? - Tak, pan go zna? Przesłał mi promienny uśmiech. - Znam tutaj wszystkich. Nie ruszałem się stąd od wojny. Zadrżałem. - Zimno panu? - Słucham...? A tak, tak, zupełnie przemarzłem. - Nie ma co, trzeba wracać. Jeśli chcecie, to was podrzucę. - Nie sprawi to panom kłopotu? - Nie, kłopot to jest wtedy, jak widzę ludzi włóczących się w okolicy magazynów. Kiedy jest noc, nie ma tu czego szukać. Parę minut później zostawili nas na dole przy sklepie. Kiedy wysiadaliś- my, stary wychylił głowę przez okno. - Mam nadzieję, że na dzisiaj to już koniec małżeńskich kłótni, co? - Tak - powiedziałem. Patrzyłem, jak odjeżdżają, a Betty tymczasem otworzyła drzwi i weszła na górę. Poczekałem, aż znikną u wylotu ulicy. Gdyby nie zimno, nie byłbym w stanie wyrwać nóg z chodnika, w tamtej chwili rzeczywiście zapadłem się w próżnię, tak jakby zrobiono mi lobotomię. Ale była przecież zimowa noc z bezchmurnym niebem, zmrożone powietrze schwyciło ulicę w rozedrgane obcęgi i torturowało mnie. Ponieważ stałem sam, zajęczałem parę razy, po czym obróciłem się na pięcie i poszedłem na górę. Kolano miałem nabrzmiałe i wdrapałem się z trudem, w przekonaniu, że ta cała historia zaraziła mnie śmiercią, jednak uśmiechnąłem się do ciepła w mieszkaniu - zdawało mi się, że wkraczam do środka rozgrzanej szarlotki. Betty wyciągnęła się na łóżku. Była w ubraniu, leżała odwrócona tyłem. Usiadłem na krześle, nie zginając kolana i przytrzymując się ręką za oparcie. O kurwa, kurwa mać, westchnąłem w najgłębszej głębi siebie, patrząc, jak oddycha. Nastała cisza jak deszcz złotych okruchów padających na kanapkę z masłem. Nie wymieniliśmy wciąż ani jednego słowa. Mimo to życie toczyło się dalej; wstałem i poszedłem do łazienki obejrzeć nogę. Spuściłem spodnie. Kolano było okrągłe, niemal lśniące, wyglądało niezbyt zachęcająco. Podnosząc się, dostrzegłem siebie w lustrze. Do takiej nogi taka gęba pasuje świetnie, pomyślałem, idą z sobą w parze i gdyby jedna wyciskała ci łzy, druga zmusiłaby zaraz do krzyku. Żartowałem, lecz z drugiej strony zupełnie nie wiedziałem, co tam położyć, to znaczy na kolano- w szafce z lekarstwami nie było niczego, co by przypominało uniwersalny balsam na wszystko. W końcu podciągnąłem możliwie jak najdelikatniej spodnie, łyknąłem dwie aspiryny i wróciłem do pokoju z resztą gencjany, gazą i bandażem. - Moim zdaniem trzeba ci zmienić opatrunek - powiedziałem. Stałem przez chwilę jak kelner, czekający na zamówienie. Jednak się nie ruszyła. Leżała dokładnie w tej samej pozycji co chwilę wcześniej, może jedynie podciągnęła lekko nogi ku piersiom lub też jeden z kosmyków zsunął się z jej ramienia w całkowitej ciszy, ale głowy bym nie dał. Zanim się zbliżyłem, by zobaczyć, co się z nią dzieje, przez dłuższą chwilę trzymałem się za kark: dawało mi to zamyślony wygląd, lecz nie myślałem o niczym. Spała. Usiadłem obok. - Łpisz? - zapytałem. Pochyliłem się, by ściągnąć jej buty, rodzaj tenisówek, idealnych do biegania przez całe miasto, i ten szczegół kazał mi się zastanowić nad głęboką logiką rzeczy, bo jeszcze nie dalej jak wczoraj spacerowała sobie na wysokich obcasach, a w takim przypadku mógłbym złapać ją z palcem w nosie jeszcze u wylotu schodów. Bez wściekłości odrzuciłem białe tenisówki pod nogę łóżka i rozpiąłem suwak jej bluzy. Spała dalej. Poszedłem po chusteczkę, żeby się wysmarkać i zanim starannie wymy- łem ręce, na wszelki wypadek wziąłem do ssania jedną czy dwie pastylki na gardło. Noc wyglądała teraz jak ulewa, która spadła na płonący las. Mogłem zaczerpnąć powietrza i zamykając oczy przez parę chwil puszczać ciepłą wodę na dłonie. Potem wróciłem do Betty, by zająć się opatrunkiem. Zabrałem się do tego tak delikatnie, jakbym miał położyć łubki na nóżce ptaka. Odklejałem gazę milimetr po milimetrze i nie obudziłem jej. Odgiąłem łagodnie jej rękę, upewniłem się, że rana jest czysta, za pomocą pipetki posmarowałem gencjaną i przyłożyłem bardzo starannie opatrunek, przyciskając tyle, ile trzeba, obmyłem jej paznokcie z krwi, starłem wszystko, co się dało -już czułem, że z pewnością zakocham się w jej malutkich bliznach. W kuchni wpuściłem w siebie szklanicę gorącego rumu. Wkrótce wystąpiły poty, ale przecież musiałem jakoś się leczyć. Znalazłem czas, żeby pozbierać odłamki szkła spod okna i wróciłem do Betty. Zapaliłem papierosa. Zastanawiałem się, czy nie wybrałem najtrudniejszej drogi, czy życie z kobietą nie jest najstraszniejszym doświadczeniem, ojakie mężczyzna w ogóle może się pokusić, czy nie oznacza to zaprzedać duszę Diabłu albo też porwać się z motyką na słońce. Nurzałem się tak w otchłaniach niewiedzy aż do chwili, kiedy Betty poruszyła się przy mnie, odwróciła łagodnie w swym śnie i powiew świeżego powietrza przemknął przez moją duszę, pozbawiając ją ponurych myśli, tak jak miętowy dezodorant oczyszcza niemiły oddech. Powinieneś ją położyć, powiedziałem do siebie, na pewno nie jest jej tak wygodnie. Podniosłem z podłogi jakieś pismo, przekartkowałem je w roztar- gnieniu. Mój horoskop przewidywał, że czeka mnie ciężki tydzień z kolegami z biura, ale nadeszła odpowiednia chwila, by zażądać podwyżki. Już wcześniej spostrzegłem, że świat wciąż się kurczy; nic już mnie nie dziwiło. Wstałem, by zjeść pomarańczę błyszczącą niby piorun i w dodatku nałado- waną witaminą C, a potem jak piłka na gumce wróciłem do Betty. Nałożyłem magiczne palce, aby ją rozebrać, rozpocząłem gigantyczną partię mikado, w której każdy ruch rozgrywał się na wydechu. Mordowałem się z jej swetrem, zwłaszcza gdy zdejmowałem go przez głowę: zamrugała wtedy powiekami i poczułem, że na czole perli mi się pot, naprawdę niewiele brakowało. Po tym wszystkim nie starałem się już nawet ściągnąć z niej koszulki ani stanika, nie mogłem przecież wygłupiać się z ramiączkami, odpiąłem go tylko. Ze spodniami nie miałem już takich problemów, a skarpetki zlazły same. Łciągnięcie majteczek było dla mnie dziecinną igraszką. Zanim je odrzuciłem, przejechałem po nich nosem: o kwiecie ciemności, o prążkowany przedmio- cie, którego pogniecione płatki zwijają się w ręku mężczyzny, przycisnąłem cię do policzka na krótką chwilę w okolicach pierwszej nad ranem, było dobrze. Po tego rodzaju doznaniach nie miałem już wcale ochoty umierać. Poszedłem po butelkę rumu, żeby leczyć moje zapalenie oskrzeli. Usiadłem na podłodze, opierając się o łóżko. Wypiłem łyk za moją chorą i bolącą nogę. I drugiego za jej rękę. I następnego za kończącą się noc. I jeszcze jednego za cały świat. Starałem się nie zapomnieć o nikim. Gdy odchyliłem głowę, spostrzegłem, że osunąłem się na udo Betty. Trwałem przez chwilę w tej pozycji, z otwartymi szeroko oczami i ciałem fruwającym po międzygalaktycznej pustyni niczym zgilotynowana lalka. Kiedy dojrzały we mnie siły do ataku, zerwałem się i uniosłem Betty w ramionach. Uniosłem dosyć wysoko, tak że wystarczyło schylić głowę, by zanurzyć twarz w jej brzuch. Ciepło jej ciała powoli mnie rozgrzewało. Postanowiłem stać tak możliwie jak najdłużej; ręce miałem sztywne jak ramiona dźwigu, lecz dla odpoczynku mojej duszy było to najlepsze, co mogłem wymyślić, a więc trzymałem się dzielnie, ocierałem się o jej miękką skórę, prawie że łamiąc sobie nos, mruczałem cicho, i tak oto opróżniałem się z trucizny, a po plecach spływał mi rumowy pot. Nie stawiałem sobie żadnych pytań. W pewnej chwili uchyliła oko, musiałem chyba drżeć jak listek, ramio- nom groziło pęknięcie. - Hej, ty... ty, co ty wyprawiasz? - Właśnie kładę cię do łóżka - wyszeptałem. Zasnęła z powrotem. Położyłem ją i przykryłem. Pokręciłem się trochę po mieszkaniu. Żałowałem, że zjadłem tamtą pomarańczę; byłem zmęczony, lecz czułem, że nie uda mi się zmrużyć oka. Poszedłem pod prysznic. Na wszelki wypadek skierowałem zimny tusz na kolano. Kiepski pomysł, gdzieś w środku rozedrgało mi się serce. Na koniec wycofałem się do kuchni. Stojąc przy oknie, przełknąłem kanapkę z szynką i patrzyłem na światła domów i odblaski wytryskujące z cienia jak lampki łodzi podwodnych, później jednym haustem opróżniłem butelkę piwa. Mercedes stał tuż pod domem. Uchyliłem okno i spuściłem mu ją na głowę. Nie przejąłem się hałasem. Zamknąłem okno. W końcu to także z jego winy zapalił się proch. Zresztą po tej historćć nie stawałem już przy oknie wczesnym ranem, by sprawdzić, czy jeszcze tam jest. 17 W dniu, w którym wziąłem się do rzeczy, sprzedaliśmy nasze pierwsze pianino. Wszystko zaczęło się wczesnym ranem od skrupulatnego wymycia witryny; doszło nawet do tego, że niektóre brudy zdrapywałem paznokciem, huśtając się na taborecie. Betty nabijała się ze mnie, popijając sobie kawę na chodniku, a jej filiżanka była małym kraterem, posrebrzanym i dymiącym; przekonasz się dopiero, nie znasz się na tym, powiedziałem jej. Skoczyłem do sklepu Boba, tego sprzedawcy albinosa, no może przesa- dzam, ale takiego blondasa jeszcze nigdy nie widziałem. Przed półkami wystawało parę kobiet, zadumanych nad nicością bytu. Bob układał jajka za kasą. - Bob, masz chwilkę? - zapytałem. - Jasne. - Mógłbyś mi pożyczyć trochę farby, wiesz, tej białej, którą wymalowa- łeś na szybie, o tam, SER BIAŁY ZA PÓŁ DARMO...? Wróciłem z małą puszką oraz pędzlem i wdrapałem się na stołek. Na górze, przez całą szerokość witryny, napisałem: PIANINA PO CENIE HURTOWEJ!!! Cofnąłem się parę kroków, by zobaczyć efekt. Poranek zrobił się przepiękny, a sklep był jak odblask słońca w rwącym strumieniu. Kątem oka spostrzegłem, że paru przechodniów zwolniło kroku i spojrzało w dobrą stronę. PIERWSZA zasada handlu: pokazać, że się istnieje. Zasada numer DWA: wykrzyczeć to głośno i z przekonaniem. Podszedłem do szyby i pod spodem napisałem: TEGO JESZCZE NIE BYŁO!!! Betty wyraźnie to rozbawiło. Na szczęście niewiele im czasem trzeba- przyszła jej ochota dorzucić również coś od siebie. Przez całe drzwi wymalowała: WIELKA OBNIŻKA. - Łmiej się, śmiej - powiedziałem. Zostałem w sklepie przez całe przedpołudnie sam na sam ze ścierką i pastą w aerozolu i pucowałem uważnie każde pianino od stóp do głów; gdybym mógł, to bym je wykąpał. Kiedy Betty zawołała mnie na obiad, właśnie skończyłem. Przeleciałem wzrokiem po sklepie. Wszystkie jak jeden mąż drgały w świetle, czułem, że trafiła mi się zgrana paka. Wszedłem na schody, w połowie się odwróciłem i zamachałem do nich: - Liczę na was, chłopaki. Nie pozwólcie, żeby panienka miała nas w nosie. Starałem się zachować tajemniczy uśmiech, pożerając krokiety z kalma- rami w pikantnym sosie. Dziewczyny szaleją za tym. - Ty, to byłby chyba cud boski - odezwała się. - Ale dlaczego akurat dzisiaj? - Dlaczego? A dlatego, że postanowiłem się tym zająć; właśnie dlatego! Dotknęła pod stołem mojego kolana. - Wiesz, nie mówię tego po to, by cię zniechęcić, lecz nie chciałabym, żebyś przeżył rozczarowanie... - Ha, ha, ha!! - wybuchnąłem. Jako pisarz nie osiągnąłem jeszcze sławy. Jako sprzedawca pianin nie zamierzałem bynajmniej dostać w tyłek. Stawiałem na fakt, że życie nie może zniszczyć wszystkich naszych zrywów. - Poza tym nic nas nie ciśnie - dodała. - Mamy spokojnie za co przeżyć jeszcze miesiąc. - Wiem, lecz dla mnie to nie jest kwestia pieniędzy. Zamierzam sprawdzić pewną teorię. - O rany! Spójrz no chociaż, jakie niebo jest błękitne. Lepiej pojechali- byśmy gdzieś na spacer... - Nie. Bo widzisz, od pięciu czy sześciu dni zajmujemy się tylko spacerami; zaczynam powoli mieć dość samochodu. Dzisiaj sklep będzie otwarty, nie ruszam się od kasy na krok. -- W porządku, jak sobie życzysz. Ja może się trochę przejdę, sama nie wiem... - Ależ oczywiście. Nie przejmuj się mną. Słońce świeci wyłącznie dla ciebie, moja śliczna. Posłodziła mi kawę, przysunęła mi ją z uśmiechem, kierując na mnie oczy. Czasami miały w sobie niewiarygodną głębię. Czasami osiągałem przy niej niebotyczne wierzchołki w czasie krótszym od sekundy. Ostatnie metry przebywałem na kolanach, na wpół oślepły. Nie mamy przypadkiem ciasteczek z konfiturą z płatków róży?- spytałem. Zaśmiała się: - Co... to nie mam już prawa na ciebie patrzeć? - Owszem, ale od razu zjadłbym coś słodkiego. Punktualnie o drugiej zszedłem otworzyć sklep. Rzuciłem okiem na obie strony ulicy, by się przekonać, co wisi w powietrzu. Atmosfera była dobra; ja osobiście wybrałbym tę właśnie chwilę, gdybym miał kupić sobie pianino. Zasiadłem w głębi sklepu, w ciemnym kącie i utkwiłem oczy w tych cho- lernych drzwiach, nieruchomy i milczący jak wygłodniały pająk. Czas mijał. Coś tam skrobnąłem w książce zamówień i ołówek rozpadł się na dwoje. Parę razy wyszedłem na chodnik zobaczyć, czy nikt się nie zbliża; ale można było się zniechęcić raz na zawsze. Łmierć zaczęła zaglądać mi w oczy. Popielniczka zrobiła się pełna. Ależ w tym życiu można się napalić papierochów, ależ można się namęczyć i to wszystko na nic, pomyślałem; byłby z tego w sam raz dobry numer do cyrku. Bardzo nie lubię wrażenia, że ginę w biały dzień. Słowo daję, czy dla sprzedawcy pianin nadzieja, że opyli choć jeden instrument, jest czymś bezsensownym? Czy żądałem za wiele, czy było grzechem pychy to, że chcę upłynnić swój towar? Co to za sprzedawca pianin, który nie sprzedaje pianin, co to w ogóle jest, przecież to kpina z tego świata, w żywe oczy! Cyckami świata są trwoga i absurd, powiedziałem głośno dla zgrywu. --- Co takiego? Odwróciłem się. To była Betty, nie słyszałem, jak weszła. I jak? Idziesz się przejść? - spytałem. - Och, tylko gdzieś tutaj, na chwilkę. Póki świeci słońce... Ty, gadasz już teraz sam do siebie? -- Nie, tak mi odbiło... Wiesz co, nie popilnowałabyś sklepu przez parę minut'? Skoczę po fajki i trochę się przewietrzę. - Pewnie. Wobec fatalnego obrotu rzeczy nie cofnąłem się przed podwójną whisky z coca-colą na dwa palce i czekałem, aż kobieta wygrzebie ze swej szafki pudełko lekkich z filtrem. Podniosła się, jej kok przekrzywił się lekko, a do twarzy napłynęła krew. Położyłem przed nią banknot. - I jak idzie z pianinami? - zapytała. Nie chciało mi się wysilać na głupie żarty. - Nie bardzo, ludność się jakoś ociąga - odparłem. - Wie pan, ostatnio wszyscy ledwo zipią. - Ach tak? - Tak, teraz jest najgorszy okres! - Wezmę jeszcze kawałek ciasta. Na wynos. Kiedy kroiła, ściągnąłem banknot, który położyłem wcześniej na ladzie. Owinęła ciasto błyszczącym papierem i postawiła je przede mną. - To wszystko? - spytała. - Tak, dziękuję pani. Warto było pójść na ten numer. Czasami wychodził: to rodzaj darmowej loterćć, która może poprawić ci humor. Kobiecina wahała się ułamek sekundy. Uśmiechnąłem się do niej jak anioł. - Proszę mi nie wydawać drobnymi - dodałem. - Moja żona nie chce więcej słyszeć o dziurach w kieszeniach spodni. Zaśmiała się nieco nerwowo, po czym otworzyła szufladę i sięgnęła po resztę. - Chwilami człowiek już sam nie wie, gdzie ma głowę - pożaliła się. - Ach, wszystkim to się zdarza - zapewniłem ją. Wracałem do sklepu nie śpiesząc się, a z opakowania zwisał jak łza kawałeczek pieczonego jabłka. Zatrzymałem się na środku chodnika i chap, wessałem go. Całe szczęście, że raj tu na dole kosztuje tyle co nic, pozwala to sprowadzić rzeczy do ich właściwego wymiaru. Lecz czy wówczas pozostaje coś, co byłoby na miarę człowieka? Na pewno nie zawracanie sobie dupy, żeby wtrynić komuś pianino - to przecież śmiechu warte, to nie mogło dokonać spustoszeń w moim życiu. Za to okruch placka z jabłkami, słodki jak wiosenny poranek, to co innego... Pomyślałem, że zbyt tę całą sprawę wziąłem do serca, że za bardzo przejąłem się tymi pianinami. Trudno jednak uchronić się przed dotknięciem szaleństwa, należałoby mieć się nieustannie na baczności. Szedłem dalej rozmyślając o tym wszystkim. Zaklinałem się, że jeśli nic dzisiaj nie sprzedam, nie będę robił z tego tragedćć, zniosę to jak uczy zen. Ale z drugiej strony szkoda by było, pomyślałem, popychając drzwi. Betty siedziała za kasą, uśmiechała się i wachlowała kartką papieru. - Skosztuj no tego placka! - powiedziałem. To dopiero był uśmiech, tak jakby wymyła sobie twarz proszkiem Ixi. Sądziłby kto, że poprosiłem ją o rękę. - Wiesz - zacząłem - nie ma co się łudzić. Słyszałem, że obecnie interesy idą kiepsko, i to wszędzie. Nie zdziwiłoby mnie, gdybym dzisiaj nic nie sprzedał, jestem jedną z ofiar gospodarki światowej. - Chłe, chłe, chłe! - Osobiście nie naśmiewałbym się z tego. Ja patrzę prawdzie prosto w twarz. Sposób, w jaki wachlowała się kartką, zaintrygował mnie, zwłaszcza że była zima i mimo niebieskiego nieba nie panowały nadzwyczajne upały. Słyszałem niemal gwizd powietrza. Nagle zastygłem, krew ze mnie odpłynęła, jakbym nastąpił właśnie nogą na gwóźdź. - Nie może być - wyszeptałem. - Może. - Kurde, to niemożliwe, zostawiłem cię ledwo na dziesięć minut! - No i w zupełności mi to wystarczyło. Chcesz obejrzeć zamówienie? Podała mi kartkę i przez dłuższą chwilę nie mogłem oderwać od niej oczu. Osłupiałem. Trzepnąłem zamówienie wierzchem dłoni. - Dobry Boże, dlaczego to nie ja go sprzedałem? Będziesz tak łaskawa i mi powiesz?! Podeszła i uwiesiła się na moim ramieniu, przytulając głowę. - To przecież ty go sprzedałeś, to dzięki tobie! - Taaa, oczywiście. Tylko że... Rozejrzałem się wokół, by sprawdzić, czy jakiś zły duszek nie chichocze za pianinem. Raz jeszcze mogłem stwierdzić, że życie próbuje mną wstrząsać wszelkimi środkami; składałem mu gratulacje, dziękowałem mu za staran- ność w zadawaniu ciosów poniżej pasa. Wdychałem przez chwilę zapach włosów Betty - tak, ja również potrafię szachrować, nie pozwolę się powalić tak bez walki. Dla większej pewności wgryzłem się w placek i stał się cud: burza odpłynęła, pomrukując za moimi plecami. Stałem na brzegu, a wzbu- rzone morze pokryło się oliwą. - Moim zdaniem należałoby to uczcić - powiedziałem. - Co by ci sprawiło szczególną przyjemność? - Chińska restauracja. - Może być chińska. Zamknąłem sklep bez żadnego żalu. Było jeszcze dosyć wcześnie, lecz nie chciałem kusić szczęścia; kiedy człowiek sprzedał jedno pianino, powinien i tak uważać się za farciarza. Przeszliśmy na chodnik po słonecznej stronie i ruszyliśmy w górę ulicy. Betty opowiadała o swojej sprzedaży, udawałem zainteresowanie, lecz w gruncie rzeczy drażniło mnie to, nie bardzo słuchałem jej słów, wolałem myśleć o pulpetach z kraba, które miałem wkrótce wtrząchnąć. Dziewczyna podskakująca obok z emocji przypomina- ła mi ławicę małych, świecących rybek. Przechodziliśmy właśnie obok domu Boba, kiedy właściciel wypadł biegiem na ulicę, wznosząc wzrok w niebo. - Hello, Bob! - zawołałem. Jego jabłko Adama sterczało niczym monstrualny przegub. Człowiek miał ochotę wepchnąć je głębiej do środka. - Boże jedyny! Archibald zatrzasnął się w łazience i teraz nie może wyjść! Mój Boże, co za dureń z tego gówniarza! Spróbuję wejść oknem, tylko że to, psiakrew... wysoko! - Mówisz, że Archibald zatrzasnął się w łazience? - spytałem. - No tak, Annie od dziesięciu minut przemawia do niego przez drzwi, ale ten nie odpowiada, beczy i beczy. A poza tym słychać, jak z kranu leci woda. Szlag by to trafił, oglądałem sobie spokojnie telewizję; po co robi się dzieci? Poleciałem z nim za dom do ogrodu, a Betty tymczasem weszła do środka. W trawie leżała wielka drabina, pomogłem ją podnieść i oprzeć o ścianę. Niebo było świetliste. Bob chwycił za drabinę, ale po dwóch pierwszych szczeblach zatrzymał się. - Nie, jak Bozię kocham, nie mogę, robi mi się niedobrze... - wyjąkał. - Co ci jest? - Ach, żebyś wiedział... Kręci mi się kurewsko w głowie, mówię ci, nic nie mogę poradzić. Jakbym właził na szafot. Nie byłem wybitnym akrobatą, ale pierwsze piętro w takim domu specjalnie mnie nie przerażało. - Dobra, złaź - powiedziałem. Wycierał sobie czoło, podczas gdy ja wspiąłem się do okna. Ujrzałem Archibalda i odkręcone do końca kurki. Odwróciłem się do Boba. - Chyba nie mamy się co zastanawiać. Machnął zniechęcony ręką. - No jasne... Rozwal tę pieprzoną szybę i po krzyku. Stuknąłem łokciem, otworzyłem okno i wskoczyłem do środka. Byłem z siebie zadowolony, z nawiązką odrabiałem ten dzień. Zakręcając kran, mrugnąłem do Archibalda. Wokół jego ust iskrzyła się srebrzysta siateczka glutów. - Dobźe się bawić, ślicna zabawecka, niu niu niu? - zapytałem. Umywalka była zatkana i zewsząd wylewała się woda. Zrobiłem z tym porządek i otworzyłem drzwi. Wpadłem na Annie z dzieciakiem w ra- mionach. Niezła ta Annie, tylko usta trochę bezkształtne i dziki ognik w spojrzeniu, lepiej takich unikać. - Cześć - rzuciłem. - Uważajcie na odłamki szkła. - Archibald, na miłość boską, co ci strzeliło do głowy!? W tej samej chwili przywlókł się Bob, dysząc ciężko. Obejrzał bajoro na podłodze, a potem jego oczy spoczęły na mnie. - Nie wyobrażasz sobie nawet, ile głupoty siedzi w trzyletnim dziecku. Nie dalej niż wczoraj o mało się nie zamknął w lodówce! Niemowlak rozpłakał się i wykrzywiał swą siną twarz w straszliwych grymasach. - O cholera, już pora... - westchnęła Annie. Obróciła się na pięcie, rozpinając pierwsze guziki sukienki. - No tak - powiedział Bob - i kto teraz będzie chodził ze szmatą? Ja! Marnuję cały mój czas na naprawianiu szkód, które wyrządza ten mały potwór. Archibald patrzył na swe stopy i robił w wodzie plusk, plusk. Opowieści ojca były ostatnią rzeczą, jaką mógłby się zainteresować. Betty schwyciła go za rękę. - Chodź, poczytamy razem książeczkę. Zaprowadziła Archibalda do jego pokoju. Bob zlecił mi przygotowanie kieliszków, za pięć minut będzie gotów. Poszedłem do kuchni - znowu znalazłem się sam na sam z Annie: siedziała na krześle i wciskała sutkę w usta numeru drugiego. Uśmiechnąłem się do niej i zająłem się szkłem. Ustawiłem na blacie rządek kieliszków. Słychać było odgłos wylewanej miednicą wody. Ponieważ nie miałem nic do roboty, usiadłem przy stole. Pierś, która sterczała mi przed nosem, była imponujących rozmiarów; nie mogłem się powstrzymać, by na nią nie patrzeć. - Wiesz - zażartowałem - masz czym oddychać! Zanim odpowiedziała, przygryzła sobie wargę. - Mówię ci, nie wiesz nawet, jakie są twarde... Prawie że mnie bolą, wiesz... Nie spuszczając ze mnie wzroku, rozsunęła sukienkę i wyjęła drugą. Musiałem przyznać, że to było coś. - Dotknij. Dotknij, sam się przekonasz. Przez chwilę się zastanawiałem, po czym schwyciłem intruza ponad stołem. Pierś była ciepła, gładka, z niebieskimi, prześwitującymi żyłkami, z gatunku takich, które z przyjemnością trzyma się w dłoni. Annie zamknęła oczy. Puściłem ją i wstałem, żeby rzucić okiem na czerwone rybki. W całym domu zajeżdżało zsiadłym mlekiem. Nie wiedziałem, czy to ma jakiś związek ze sklepem, który znajdował się akurat pod nami, czy też należało to złożyć na karb noworodka. Dla faceta jak ja, nie znoszącego mleka i jego przetworów, było to obrzydliwe. Kiedy Annie zmuszała małego do pożegnalnego beknięcia, spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem i wypuścił na śliniak strumyk mleka. Myślałem, że umrę. Na szczęście zjawił się Bob i wyciągnął butelkę. - Żebyś wiedział... Gówniarz dostaje szału zawsze po południu, jak odpoczywam - poskarżył się. - Edyp nie tylko zerżnął mamusię, zabił na dodatek ojca. - Bob, trzeba by go położyć - westchnęła Annie. - Bob, nie miałbyś czegoś do przegryzienia? - spytałem. - Tak, oczywiście... Weź sobie ze sklepu, co chcesz. Annie nie spuszczała ze mnie wzroku. Przesłałem jej spojrzenie zimne jak płyta nagrobna przed zasunięciem; brzydzi mnie, kiedy ktoś bierze mnie za łatwego faceta. Wielokrotnie zauważyłem, że człowiek lepiej sobie radzi w życiu, jeśli nie idzie na łatwiznę. Nigdy nie wstydziłem się myśleć, że mam duszę i że powinienem o nią dbać, przeciwnie, to jedyna rzecz, jaka kiedykolwiek mnie naprawdę interesowała. W sklepie robiło się już ciemno. Trwało chwilę, zanim w tym mroku przygotowałem coś na ząb. Palone migdały to moja słaba strona. Leżały na dole, więc przycupnąłem i zacząłem gromadzić mały zapas. Musiałem być nieobecny duchem, gdyż nie usłyszałem, jak weszła; poczułem po prostu lekki podmuch powietrza przy policzku. W chwilę później schwyciła mnie za kark i wepchnęła moją twarz między swoje nogi. Upuściłem migdały, wyrwałem się i błyskawicznie wstałem. Zawładnął nią jakby rodzaj obłędnego transu: trzęsła się od stóp do głów i pokrywała mnie rozpalonym spojrzeniem. Zanim zdobyłem się na jakąś dobrą odpowiedź, wysunęła gwałtownie cycki z sukienki i przykleiła się do mnie. - Pośpiesz się! - warknęła. - Na miłość boską, pośpiesz się!! Wtryniła jedną nogę między moje i jej cacko walnęło z rozpędu w moją kość udową. Odsunąłem się. Dyszała, jakby wdrapała się na tysiąc metrów. W półmroku jej piersi zdawały się jeszcze większe, były sprośnie białe, a sutki mierzyły prosto we mnie. Uniosłem rękę. - Annie... - zacząłem. Ale schwyciła w locie mój przegub, przydusiła rękę do cycków i już ocierała się o mnie. Tym razem wysłałem ją na półki. - Bardzo mi przykro - powiedziałem. Poczułem, jak z brzucha Annie wyrywa się, niczym torpeda, wściekła fala i ogarnia ogniem cały sklep. Jej oczy zrobiły się złote. - Co cię napadło? Co się panu stało? - syknęła. Dlaczego ni stąd, ni zowąd mówi do mnie pan, myślałem. Było to tak nieoczekiwane, że zapomniałem odpowiedzieć. - Co mi takiego jest?!! - mówiła dalej. - Czy coś ze mną nie w porządku, nie masz przy mnie ochoty? - Zdarza się, że nie ulegam swoim zachciankom - odparłem. - Mam wtedy poczucie, że jestem bardziej wolny. Przygryzła wargi, przesuwając powoli ręką po brzuchu. Wydała z siebie cichy, dziecięcy jęk. - Ja mam dosyć - wyszeptała. Kiedy zabrałem się do zbierania puszek z migdałami, podciągnęła z przodu sukienkę, opierając się plecami o półkę z konserwami. Skąpe niebieskie majtki śmignęły mi przed głową jak iskra ognia, o mały włos nie wyciągnąłem do nich ręki; niewiele brakowało, abym zaczął sobie tłumaczyć, że to przerasta moje siły. Będzie z ciebie kawał wała, jeśli to zrobisz, powiedziałem jednak do siebie, jeśli dla jednego obrazu każesz przyklęknąć swojej duszy. Raz jeszcze obejrzałem dokładnie całą tę scenę i podjąłem decyzję. Człowiek jest niczym. Ale świadomość tej nicości czyni z niego kogoś. Tego rodzaju myśli zawsze podnosiły mnie, były częścią mojej podręcznej apteczki. Grzecznie ująłem Annie za ramię. - Nie myśl już o tym więcej - powiedziałem. - Chciałbym, żebyśmy teraz weszli na górę i spokojnie wypili ze wszystkimi po kieliszku. Zgoda? Opuściła sukienkę. Pochyliła głowę, by zapiąć guziki pod szyją. - Nie żądałam od ciebie tak wiele - mruknęła. - Chciałam się dowiedzieć, czy jeszcze choć trochę istnieję... - Przestań się dręczyć. Wszyscy muszą coś czasami wykrzyczeć, w taki czy w inny sposób. Pozwoliłem sobie dotknąć jej policzka dwoma palcami. Ale niezręczne gesty są jak rozpalone węgielki. Rzuciła na mnie rozpaczliwe spojrzenie. - Bob nie dotknął mnie już od ponad miesiąca - załkała. - Od kiedy wróciłam z kliniki; och, dobry Boże, ja oszaleję, czy to nienormalne, że mam na to ochotę? myślisz, że to normalne tak siedzieć i czekać, aż się zde- cyduje? - Nie wiem... Na pewno się jakoś ułoży. Z ciężkim westchnieniem poprawiła sobie włosy. - Tak, oczywiście, że się ułoży. Przypuszczam, że którejś z następnych nocy, kiedy będę już spała, wreszcie się zdecyduje. Stanie się to zapewne wtedy, kiedy będę wyjątkowo nieprzytomna ze zmęczenia, ciężka jak kloc. I wsunie się tym swoim złamańcem od tyłu, już to widzę, nie próbując się nawet przekonać, czy śpię, czy nie... Na początku zawsze odnosi się wrażenie, że chodzi po prostu o małą szczelinę, lecz jeśli bardziej się wychylić, dostrzegamy, że znajdujemy się przed niezgłębioną otchłanią. Chwilami samotność ludzka jest niezgłębiona. Dlatego właśnie wymyślono gęsią skórkę, by nie trzeba było szczękać zębami. Wsunąłem jej w rękę paczkę prażynek i poszliśmy na górę. W kuchni nie było nikogo. Czekając na pozostałych, nalaliśmy sobie po jednym. Wypiłem, przepijając do rybek. Koniec końców Annie i Bob zatrzymali nas na kolację. Nalegali. Spojrzeliśmy na siebie, powiedziałem do Betty: ty decydujesz, to ty chciałaś iść do chińskiej knajpy; odpowiedziała: dobrze, zostajemy. - Tym bardziej że dzieciaki poszły spać, będziemy mieli spokój - dodał Bob. Zszedłem z nim ponownie do sklepu po jedzenie. Pomyślałem, że na wypadek wojny taki sklep jest o wiele bardziej praktyczny i pewny niż pianina. Znalazłem nawet chrupki z czosnkiem, data ważności pięć lat. Idealne do zupy rybnej w proszku. - Ja stawiam wino - oznajmiłem. Wystukał kwotę w kasie, wziąłem resztę i wróciliśmy. Gotowanie pozostawiliśmy dziewczynom, niech mają swoją radochę. Donieśliśmy im kilka oliwek. Podczas gdy dania się szykowały, Bob zaciągnął mnie do swego pokoju, by pokazać mi swój zbiór kryminałów. Zajmowały całą boczną ścianę. Zatrzymał się przed nimi, opierając dłonie na biodrach. - Gdybyś czytał jeden dziennie, miałbyś tego na pięć lat, lekko licząc! - Tylko to czytasz? - Mam parę pozycji science fiction, tam, na dolnych półkach. - Wiesz-rzekłem-naprawdę daliśmy się nabrać jak ostatnie kutasy. Rzucili nam kilka okruchów, żebyśmy nie próbowali dobrać się do całości. Mam na myśli nie tylko książki. Wycwanili się, żebyśmy zostawili im wolną drogę. - Że jak? W każdym razie, jeśli miałbyś ochotę, mogę pożyczyć ci parę, ale pod warunkiem, że będziesz uważał - nie wygłupiam się - szczególnie na te w tekturkach. Rzuciłem okiem na nie posłane łóżko. W gruncie rzeczy to całkiem możliwe, że człowiek traci tylko czas, usiłując wyjść z tego cało. Złe samopoczucie wynika pewnie z faktu, że nie jesteśmy też całkowicie bez szans. - Zaczyna ładnie pachnieć - powiedziałem. - Lepiej już wracajmy... - Dobra, ale przyznaj, że zbielało ci oko! Po kolacji daliśmy się wciągnąć w partyjkę spokojnego pokera przy kieliszku wina, popielniczkę też każdy miał dla siebie. Z miejsca, w którym siedziałem, mogłem dostrzec księżyc za oknem. Niby nic takiego, lecz byłem zadowolony, że mnie tu znalazł; jak już robić kino, to trzeba iść na całego, wszyscy wielcy przeszli przez to. Gra ciągnęła się jak flaki. Kiedy nie zajmowałem się księżycem, obserwowałem towarzystwo i tajemnica pozosta- wała niezmiennie głęboka, i korzenie plątały się, a szanse na to, że wyrwiemy się stąd do domu bladły. Tymczasem mała, nędzna chmurka zasnuła prawie zupełnie księżyc. Z wolna zanurzałem się coraz bardziej i bardziej w kąpiel słodkiego ogłupienia, jak to często się zdarza. Obudziły mnie trochę krzyki dziecka. Bob, klnąc, walnął talią o stół. Annie wstała. Prawie nie miałem już żetonów przed sobą, nie rozumiałem dlaczego. Drugi obudził się Archibald i on też zaczął płakać. To znaczy drzeć się jak opętany. Annie i Bob wrócili do kuchni z dwoma wrzeszczącymi stworzeniami w ramionach. Dałem sobie trzy sekundy na błyskawiczną ewakuację. - No to już nie będziemy was męczyć. Życzymy dobrej nocy, pa. Popchnąłem zgrabnie Betty przed sobą i już nas nie było. Zbiegliśmy na dół, kiedy dotarł do nas okrzyk Boba: - Miło nam było was gościć! - Fajnie, dziękujemy za wszystko, Bob. Łwieże powietrze na zewnątrz dobrze mi zrobiło. Zaproponowałem Betty mały spacer przed powrotem do domu. Kiwnęła głową i wzięła mnie pod ramię. Na drzewach było już parę listków, miętosił je wiaterek i dawał się wyczuć zapach młodych pączków, coraz to mocniejszy. Szliśmy w milczeniu. Przychodzi chwila, w której milczenie dwojga zyskuje czystość diamentu, i tak właśnie się zdarzyło. To wszystko, co mogę powiedzieć. Wówczas, rzecz jasna, ulica nie jest już całkowicie ulicą, światła stają się kruche jak sen, chodniki bez zarzutu czyste, powietrze szczypie w twarz i czujesz, jak rośnie w tobie radość bez imienia. Dziwi cię to, że możesz mieć w sobie taki spokój i przypalać jej papierosa, odwracając się plecami do wiatru, i nie zdradzać się przy tym drgnięciem ręki. Była to jedna z tych przechadzek, które mogą wypełnić życie, które unicestwiają każdy poryw twej ambicji. Spacer, powiedziałbym, naelektryzo- wany, zdolny zmusić człowieka do wyznania, że lubi swoje życie. Lecz mnie nie trzeba było zmuszać. Szedłem z podniesioną głową, czułem się cudownie. Dostrzegłem nawet spadającą gwiazdę, lecz nie potrafiłem sformułować życzenia, a może tak, cholera, o Panie, spraw, żeby Raj był na poziomie i przypominał trochę to tutaj. Dobrze było czuć taką formę i mieć lekki nastrój; przypominało mi się moje szesnaście lat, kiedy kopałem radośnie puste puszki po konserwach, idąc na randkę. Wtedy nie przychodziła mi jeszcze do głowy myśl o śmierci. Był ze mnie głupi zgrywus. Zatrzymaliśmy się na rogu przy śmietniku. Leżał tam fikus. Mimo że go wyrzucono, był jeszcze bardzo piękny, miał pełno listków, a jedyne, czego chciał, to pić, i zapałałem do niego uczuciem. Wyglądał jak zabiedzona palma kokosowa, konająca na archipelagu odpadków. - Umiesz mi wyjaśnić, dlaczego ludzie robią takie rzeczy? - zapytałem. - Ty, spójrz, tu mu rośnie nowy liść! - ...i dlaczego ten stary fikus rani moje serce? - Moglibyśmy postawić go na dole przy pianinach. Oswobodziłem nieszczęśnika i wziąłem pod pachę. Wróciliśmy. Liście grzechotały jak amulet. Błyszczały jak mika. Tańczyły jak noc sylwestrowa. Ten fikus potrafił się odwdzięczyć, a ja dawałem mu nową szansę. Kiedy już upadłem na łóżko, spojrzałem z uśmiechem na sufit. - Co za cudowny dzień! -- zawołałem. - No. -- Co ty o tym myślisz? Pierwszy dzień pracy i od razu sprzedajemy razem pianino. Czy to nie jest znak? --- Nie przesadzaj... -- Nie przesadzam. -- Tak mówisz, jakby coś nam się przydarzyło. Poczułem, że droga zrobiła się śliska. Zajechałem pod garaż. - Nie uważasz, że to dobrze sprzedać pianino? Westchnęła cicho, ciągnąc za rękawy swetra. - Tak, to dobrze. 18 - Tak, Eddie, wiem, że mówię dosyć cicho, ale ona jest niedaleko, właśnie bierze prysznic. - No dobra, to co ja mam z tym zrobić? Przesłać ci go? Odsunąłem się lekko od słuchawki, żeby sprawdzić, czy w łazience nadal słychać plusk wody. -- Broń Boże - szepnąłem - niech ci to więcej nawet przez myśl nie przejdzie. Podkreśliłem adresy w książce telefonicznej, możesz go po prostu wysłać na następny, jeżeli to nie sprawi ci kłopotu. - Cholera, co za niefart... - No, może postanowili zaczekać, aż stuknie mi pięćdziesiątka. - A co z pianinami, idzie jakoś? - W porządku, wczoraj rano sprzedaliśmy trzecie. Uściskaliśmy się i odłożyłem słuchawkę. To jednak nie do wiary, że w taki dzień jak dzisiaj znowu odrzucają mi książkę. Nie bardzo potrafiłem wymazać z pamięci tej smutnej zbieżności, musiałem bardzo mocno potrząs- nąć głową. Całe szczęście, że zbliżała się wiosna i na niebie nie było chmurki. Całe szczęście, że Betty o niczym nie wiedziała. Poszedłem zobaczyć, co się z nią dzieje: była już za dwadzieścia dziesiąta. Smarowała sobie pośladki białym kremem. Wiedziałem, czego się spodziewać, to ten, co wsiąkał po godzinie; kiedy sam się do tego brałem, nie było rady, zawsze musiałem wymyć ręce. Ale nigdy nie znałem dziewczyn, które potrafiłyby się śpieszyć, nie jestem pewien, czy takie w ogóle istnieją. - Posłuchaj - powiedziałem - rób jak chcesz, ja wychodzę za minutę. Przyśpieszyła ruchy. - Już dobrze, w porządku. Ale dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Co cię napadło? Wolałbym raczej dać sobie uciąć język niż pisnąć słówko. Powtórzyłem śpiewkę: - O rany, żyjemy oboje razem, ja i ty, zgadza się? i staramy się dzielić wszystkim. A zatem musi ci wystarczyć, kiedy mówię, że chciałbym coś ci pokazać, a ty już dawno powinnaś podkręcić tempo. - Już dobrze, w porządku, jeszcze mała chwilka. - A tam... czekam w samochodzie. Chwyciłem kurtkę i zszedłem. Lekki wiatr, piękne, niebieskie niebo, mocne słońce. Mój plan rozgrywał się doskonale, z precyzją zegara atomowego. Przewidywałem, że Betty z pewnością będzie się guzdrać, wziąłem to pod uwagę: wszystko było obliczone co do joty. Facet zapewnił mnie, że po wyjęciu z lodówki wytrzyma co najmniej przez dwie godziny. Rzuciłem okiem na zegarek. Mieliśmy jeszcze w zapasie trzy kwadranse. Walnąłem pięścią w klakson. Punktualnie o dziesiątej wybiegła na chodnik i ruszyliśmy z kopyta. Prowadziłem rozgrywkę mistrzowską ręką. Dzień wcześniej wymyłem samochód, przejechałem odkurzaczem po siedzeniach i opróżniłem popielni- czki. Chciałem wyreżyserować ten dzień od początku do końca, nie pozostawić niczego przypadkowi. Gdybym zapragnął, żeby w tej chwili zapadła noc albo zażyczył sobie nieba w paski, nie miałbym z tym żadnych kłopotów, robiłem to, co chciałem. Założyłem okulary, by ukryć przed nią błyski w oczach. Wyjechaliśmy z miasta. Okolica była raczej jałowa, pustynna, lecz mnie się podobała; ziemia miała piękną barwę i przypominała mi miejsce, w którym się poznaliśmy, czas bungalowu. Miałem wrażenie, że minęło już tysiąc lat. Czułem, że nie może wysiedzieć na miejscu. Hi, hi, bidulka. Zapaliła papierosa niby to uśmiechnięta, ale lekko zdenerwowana. - O kurde, jak to daleko... A co to jest? - Cierpliwości. Zdaj się na mnie. Trwało to trochę, lecz w końcu monotonia pejzażu ukołysała ją. Położyła głowę na oparciu i przekręciła na bok. Włączyłem muzykę, nie za głośno; na szosie nie było nikogo, jechałem dziewięćdziesiątką, setką. Na koniec wspięliśmy się na zalesiony pagórek. W okolicy nie było wiele drzew, ciekawe, skąd tu się wzięły. Ale nie łamałem sobie głowy, po prostu widziałem przed sobą wspaniałe ustronie - nie obchodziło mnie wrażenie, że wyrasta jakby z nicości. Droga wznosiła się zygzakami. Skręciłem w wąską, piaszczystą odnogę po prawej. Betty uniosła się na fotelu, otwierając szeroko oczy. - Jak Boga rany, co ty tu kombinujesz? - mruknęła. Uśmiechnąłem się w milczeniu. Samochód pokonał ostatnie wyboje i zatrzymał się pod drzewem. Łwiatło było idealne. Poczekałem, aż powróci cisza. - Łwietnie, a teraz wysiadaj - powiedziałem. - Więc to tutaj udusisz mnie i zgwałcisz? - Tak, zupełnie możliwe. Otworzyła drzwi. - Jeśli nie masz nic przeciwko, wolałabym, żebyś najpierw zgwałcił. - Okey, muszę się nad tym zastanowić. Teren, u którego stóp się znaleźliśmy, wznosił się stromo i był odsłonięty, a na ziemi rozkładał się wachlarz kolorów od bladożółtego po ciemnoczer- wony, widok prześliczny; ostatnim razem aż przysiadłem, by go podziwiać. Betty gwizdnęła przeciągle. - Ty... ale tu pięknie, widzisz to? Kosztowałem smak triumfu. Oparłem się o bok mercedesa, podszczypu- jąc koniuszek nosa. - Podejdź tutaj - poprosiłem. Objąłem ją za szyję. - Widzisz to stare drzewo, o tam, wyżej, po lewej stronie, z ułamaną gałęzią? - No tak. - A widzisz po prawej tę wielką skałę, która przypomina skulonego mężczyznę? Czułem rosnące w niej podniecenie, tak jakbym zapalił w jej mózgu pochodnię. - Tak, oczywiście, że widzę, no pewnie! - A ten domek pośrodku widzisz? Nie jest zabawny? Podskakiwała jak ziarnka prażonej kukurydzy. Podjej stopy podłożyłem ogień. Wbiła paznokcie w moje ramię i kiwała głową. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz... - Uwielbiam ten zakątek - powiedziałem. - A ty? Przejechała ręką po włosach i bransoletki zadźwięczały niczym metalowa kaskada. Spojrzałem na jej włosy, zaplątane w złoty kołnierz kożucha. Uśmiechnęła się. - Tak... można powiedzieć, że każda rzecz jest tu na swoim miejscu i niczego nie brakuje. Nie wiem, czy to właśnie chciałeś mi pokazać, ale. zgadzam się, to fantastyczny zakątek. Rzuciłem okiem na zegarek. Nadeszła ta chwila. - Więc... jest twój - rzekłem. Nie. odpowiedziała. Wyciągnąłem papiery z kieszeni i podałem jej. - Z grubsza biorąc, twój teren zaczyna się od starego drzewa i kończy na tej skale, co przypomina leżącego faceta i schodzi aż tutaj. Drzwi do domku są zamknięte na klucz. Kiedy wreszcie zaskoczyła, wydała z siebie rodzaj radosnego rzężenia, jeśli mogę się tak wyrazić. Miała już rzucić mi się w ramiona, ale powstrzymałem ją palcem: - Jeszcze momencik. Poszedłem otworzyć bagażnik. Jeśli gość nie zasuwał głodnych kawał- ków, byłem na czas. Wyjąłem z opakowania tort lodowy z bezami i truskawkami i wcisnąłem palec do środka. Cudownie, skurczybyk był w sam raz. Zaniosłem go Betty, która stała cała w pąsach. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! -wykrzyknąłem. -Trze- ba go zjeść od razu. Za twoje trzydzieści lat. Nie czekałem, aż upadnie. Położyłem tort na masce i schwyciłem ją za ramię. - Chodź, zobaczysz, co jest w bagażniku. Zająłem się tym już wczoraj; w supermarkecie nakupiłem mnóstwo żarcia, na niektórych bardziej luksusowych produktach udało mi się zamienić naklejki z ceną. - Według obliczeń możemy na tym przeżyć trzy dni - powiedziałem. - O ile zaprosisz mnie do siebie. Oparła się o samochód, przyciągnęła mnie i przytuliła. Trwało to co najmniej pięć minut, lecz trwałoby jeszcze dłużej, gdybym nie zachował przytomności umysłu i nie odsunął się. - Nie pozwolimy przecież, żeby się roztopił nasz tort lodowy z truskaw- kami. To byłaby głupota... Musieliśmy wrócić, żeby przenieść do domku cały majdan. Teren naprawdę był stromy, a słońce grzało w najlepsze. Betty biegała na lewo i prawo, to podnosiła kamyk: o, jaki śmieszny, to zatrzymywała się, by spojrzeć aż po horyzont, osłaniając ręką oczy; o kurde, nie mogę w to uwierzyć, powtarzała. Co do mnie, wiedziałem, że poszedłem na całość i trafiłem celnie, w sam środek. Podobał jej się nawet domek, taka tam zwykła chatka, ale ona przejeżdżała palcami po parapetach, przygryzając wargi i kręciła się po nim w kółko; poza tym musiałem uważać, żeby nie strząsnąć popiołu na podłogę. Za chwilę, pomyślałem, wydamy przyjęcie w domu dla lalek. Dokładnie tak było, a jakże, tyle że do plastikowych kubków nalewałem prawdziwego szampana. - Pomyśleć... - wyszeptała. - Pomyśleć, że musiałam się doczekać trzydziestki, żeby dostać taki prezent! Łypnąłem do niej okiem. Byłem zadowolony z siebie. Gość sprzedał mi tanio ten skrawek pustyni, a ja kupiłem kawałek raju za śmieszną sumę. Mijał już tydzień, jak rozkręciłem całą historię i wszystko wykombinowałem. To Bob nagrał mi tę sprawę; pewnego ranka wskoczyliśmy w samochód i zdecydowałem się - powiedziałem mu kiedyś: widzisz, Bob, na początku myślałem o jakimś zielsku w doniczce, a teraz rozumiem, że to dla niej o wiele za mało, powinienem raczej kupić jej kawałek góry albo zatoczkę nad morzem; nie znasz czegoś w tym stylu? Włożyłem szampana do przenośnej lodówki i wyszliśmy na mały spacer. Kiedy wróciliśmy, był w sam raz. Betty rozłożyła śpiwory, a ja zszedłem w tym czasie do samochodu po radio i cały stos pism, które upchnąłem pod siedzeniem. Nie można uciec całkowicie od cywilizacji, jeśli już raz cię ukąsiła. Wypełniłem kieszenie paczkami fajek i wróciłem na górę. Po drodze ssałem źdźbło trawy. Chwilę żartowaliśmy, a następnie wypiliśmy na zewnątrz po aperitifie. Skała była nieźle rozgrzana. Zmrużyłem oczy w zachodzącym słońcu i zaprawiłem świeże powietrze odrobiną burbona; pod ręką miałem odpowie- dni zapas czarnych oliwek, tych, które lubię szczególnie: pestka odchodzi w nich łatwo od miąższu, no i święty spokój. Wyciągnąłem się, opierając na łokciu i w tej samej chwili zauważyłem, że w ziemi coś błyszczy. W ostrym słońcu cały teren zaczął świecić jak suknia księżniczki. Dobry Boże, to niemożliwe, zwariować można, powiedziałem do siebie, ziewając. - Betty usiadła w bardziej klasycznej pozycji, coś na kształt lotosu: plecy mocno wyprostowane i spojrzenie skierowane do wewnątrz. Zaraz jej trzasną dżinsy, pomyślałem, nie pamiętałem już, czy zabrałem dla niej spodnie na zmianę. Spojrzeliśmy na ptaszka, przefruwającego po niebie. Topiłem się w burbonie. Ale któż mógłby mieć do mnie pretensje, że się lekko wstawiam w dzień jej trzydziestych urodzin? - To zabawne, że coś takiego można kupić - odezwała się. - Wydaje się to niemożliwe. - Papiery są w porząsiu. Nie martw się. - Nie, nie, ja mam na myśli to, że można kupić całe miejsce - ziemię, zapach, odgłosy, światło i w ogóle! Spokojnie zabrałem się do udka wędzonego kurczaka. - Ale tak jest - powiedziałem - to wszystko tutaj jest twoje. - I mówisz, że to zachodzące słońce wczepione w drzewa jest moje? - Nie ma najmniejszej wątpliwości. - I mówisz, że należy do mnie i cisza, i ten lekki podmuch wiatru, który schodzi ze wzgórza? - Tak, masz to podpisane. - Ty, ten, co ci to sprzedał, to chyba wariat! Nie odpowiedziałem. Majonezem narysowałem linię na udku mojego kurczaka. Znałem też ludzi, którzy myśleli, że trzeba być wariatem, aby coś takiego kupować. W gryzłem się w środek udka i świat ukazał mi się przecięty tragicznie na dwoje. Pod koniec kolacji postanowiła zapalić ognisko. Chciałem jej pomóc, lecz zdałem sobie sprawę, że nie jestem do tego zdolny. Przeprosiłem ją, powiedziałem, że lepiej byłoby, gdybym nie czynił nieostrożnych ruchów: jeśli potknę się w ciemnościach, będziesz mnie zbierać w dolinie. Wstała, uśmiechając się. - Wiesz, nie tylko faceci potrafią rozpalić ogień. - To prawda, tyle że na ogół oni jedni umieją go ugasić. Noc już praktycznie zapadła, z trudem mogłem coś dostrzec. Wyciągną- łem się całym ciałem, przytykając policzek do skały. Słyszałem w ciemnoś- ciach pękające kawałki drewna, odpoczywałem. Słyszałem również komary. Kiedy zapaliła ogień, nie wiedzieć czemu wróciły mi siły. Udało mi się powstać. W ustach mi zaschło. - Dokąd leziesz? - zapytała. - Po coś do samochodu. W oczach miałem jeszcze blask ognia. Niczego nie widziałem, choć doskonale pamiętałem, że teren jest trudny. Przypomniałem sobie, jak stąpa wojownik i szedłem w ciemnościach, wysoko unosząc stopy. Raz czy dwa o mało się nie wyłożyłem, lecz w sumie nieźle dawałem sobie radę. Zatrzymałem się w połowie drogi, smakując pijacką radość i wciąż na nogach. Czułem pot spływający po plecach. Kiedy chwilkę wcześniej postanowiłem się podnieść, uważałem się za szaleńca, jakaś moja część usiłowała powalić mnie na ziemię, ale pozbyłem się jej. Teraz pojąłem, jak dobrze postąpiłem, jak słuszną rzeczą było wstać na nogi. Człowiek nigdy nie żałuje, kiedy próbuje przejść samego siebie, to zawsze poprawia samopoczu- cie. Siąknąłem nosem i wyruszyłem w dalszą drogę, z lekkim sercem i wyciągając ręce do przodu. Moim zdaniem załatwił mnie jakiś mały, okrągły kamyk, poważnie tak myślę, no bo niby dlaczego moja stopa wyrwała się naprzód niczym strzała, dlaczego obraz rozprutego worka kartofli narzucił się nagle mojej duszy? Tuż przed osiągnięciem ziemi doznałem przerażającego zrozumienia, po czym moje ciało stało się ogniem i pomknęło w dolinę w stanie lotnym, na granicy omdlenia. Podróż zakończyła się przy kołach samochodu. Uderzyłem głową w oponę. Nie bolało mnie nic, lecz przez chwilę leżałem w trawie, próbując wyjaśnić sobie, co mi się przytrafiło. W wieku sześćdziesięciu lat taki upadek byłby nie do naprawienia, przy trzydziestu pięciu to betka. Mimo ciemności dostrzegłem nad głową błysk klamki. Podciągnąłem się na niej i wstałem. Musiałem uczynić straszliwy wysiłek, by przypomnieć sobie, po co się tutaj znalazłem, tak jakby w mózgu rozlał mi się słoik kleju. Miało to chyba jakiś związek z komarami, ach tak, przyszedłem po środek do likwidacji tych stworzeń - mówiłem przecież, że przewidziałem absolutnie wszystko. Wyjąłem z wnęki aerozol. Udawałem, że nie ma mnie w lusterku, poprawiłem sobie tylko włosy. Na chwilę usiadłem, wystawiając nogi na zewnątrz i patrząc na ognisko, palące się het, wysoko i na chatkę, która tańczyła w głębi jak na dachu świata. Starałem się nie myśleć o tym, co mnie czeka. Zgubić drogi nie mogłem, dobre i to. Wystarczyło podchodzić w kierun- ku światła. Gdyby tylko nie to cholerne wrażenie, że znajduję się u podnóża Himalajów. Nazajutrz obudziliśmy się koło południa. Wstałem, by przygotować kawę i kiedy woda się gotowała, zacząłem szukać aspiryny w torebce Betty. Natknąłem się na kilka pudełeczek lekarstw. - Co to za lekarstwa? - spytałem. Uniosła głowę i opuściła ją na powrót. - A tam, to nic takiego... To jak nie mogę zasnąć. - Coś podobnego, ty masz kłopoty z zaśnięciem? - No mówię przecież, że to nic takiego... Nie biorę ich często. Poczułem się zakłopotany, że je znalazłem, lecz nie chciałem teraz o tym mówić. Nie była już małą dziewczynką i wiedziała dobrze, co mógłbym jej na ten temat powiedzieć. Wrzuciłem pudełko za pudełkiem do wnętrza torebki i połknąłem dwie aspiryny. Włączyłem radio, żeby znaleźć jakąś muzykę, ale specjalnie nie kaprysiłem. Jedno ramię miałem całe zadrapane, na czubku głowy wyrósł mi guz - nie należało przesadzać. Po południu Betty znalazła sobie robotę: uporządkowała nieco teren wokół domku. Sądzę, że przyszedł jej do głowy pomysł, aby za następną - Nie ruszaj się - szepnąłem. - Tylko ostrożnie. Uniosłem ostrze ponad głową i ruszyłem w dół z przeciągłym wrzaskiem. Usiłowałem przypomnieć sobie, w jaki sposób podrzyna się gardło niedźwie- dziom, lecz zanim pojawiłem się na dole, borsuk pogonił w noc. Gdyby tego nie zrobił, byłbym niemile zaskoczony, w najgorszym razie zatrzymałbym się i rzucił w niego kamieniem, by zobaczyć, jak zareaguje. Ten mały epizod pobudził mój apetyt, byłem głodny jak wilk. Przygoto- wałem kluski ze śmietaną. Jednak wkrótce dotarło do mnie, że ten dzień był wyczerpujący, choć bez jakiegoś szczególnego powodu. Nie ma chyba nic niezwykłego w tym, że człowiek czuje się wyczerpany bez żadnego powodu, jeśli pomyśleć o wszystkich tych ludziach, którzy skaczą przez okno i tych, którzy już wyskoczyli, w taki czy inny sposób. To nawet całkiem naturalne. Nie wywołało to we mnie niepokoju. Po kolacji zapaliłem papierosa i zasnąłem, podczas gdy Betty rozpoczęła szczotkowanie włosów. Zdawało mi się, że lecę w tył. Otworzyłem oczy w samym środku nocy. Za oknem stał borsuk. Spojrzeliśmy na siebie. Oczy błyszczały mu jak czarne perły. Ja swoje zamknąłem. Kiedy się obudziliśmy, niebo było ciemne, a po południu pogoda jeszcze się pogorszyła. Ciężkie chmury napływały jedna za drugą i na naszych oczach osiadały po czterech stronach nieba. Buzie nam się wydłużyły, to był nasz ostatni dzień tutaj. Wydawało się, że teren wokół się skurczył i nie dochodziły nas już żadne dźwięki, tak jakby ptaki i wszystkie stworzonka, które ganiały w trawie, ulotniły się. Wzmógł się wiatr. Z daleka słychać było gromy. Jak tylko spadły pierwsze krople, wycofaliśmy się do środka. Betty zrobiła herbatę. Patrzyłem na parującą ziemię i na niebo, które stawało się coraz ciemniejsze. To była piękna burza, jej centrum znajdowało się niecały kilometr od nas. Widzieliśmy już pierwsze błyskawice i Betty dostała cykora. - Chcesz rozwiązać krzyżówkę? - zaproponowałem. - Nie, nie mam ochoty. Za każdym razem, jak strzelał piorun, wciągała głowę w ramiona i kamieniała w bezruchu. Na dach zwalały się potoki wody. Musieliśmy mówić głośniej. - W gruncie rzeczy może sobie padać, kiedy człowiek ma dach nad głową a herbata jeszcze dymi - zaryzykowałem. - Dobre sobie, to według ciebie pada?! To normalny potop! Fakt, nie wiedziała nawet, jak bliska jest prawdy. Burza podeszła niebezpiecznie i w tej chwili zrozumiałem, że to nam miała za złe. Gnała prosto na nas. Usiedliśmy w kącie na śpiworach. Osobiście miałem wrażenie, że jakiś stwór zamierzał wyrwać chałupę z korzeniami i walił w nią z całych sił. Od czasu do czasu błysk jego oka przedzierał się przez okno. Betty podciągnęła kolana pod brodę i zatkała sobie uszy. Nieźle. Właśnie głaskałem ją po plecach, kiedy na moją rękę pacnęła tłusta kropla wody. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że sufit migoce jak gąbka. Jeśli uważnie spojrzeć, to lało się również po ścianach, pod oknami wzbierały strumyczki, a pod drzwiami usiłowała się przecisnąć kałuża błota. Dom znalazł się w sercu Piekła, błyskawice przelatywały wokół, grzmiało bez pohamowania. Instynktownie pochyliłem głowę; miałem poczucie, że żaden ruch na nic się nie zda. To nie była dobra chwila, by twierdzić, że człowiek równy jest Bogu. Wyrzucałem sobie wszystko, co kiedykolwiek na ten temat mogłem pomyśleć. Betty aż podskoczyła, kiedy dostała kroplą w głowę. Rzuciła przerażone spojrzenie na sufit, jakby zobaczyła diabła. Zaciągnęła śpiwór na kolana. - Nie, nie - załkała. - Och, nie... proszę was! Burza odsunęła się na kilkaset metrów, lecz padało jeszcze mocniej. Huk był nieziemski. Betty rozpłakała się na dobre. Jeśli chodzi o dach, nie było już krzty nadziei. Oceniłem szybko ilość przecieków na sześćdziesiąt i dobrze wiedziałem, jak potoczy się historia: sufit świecił już niczym jezioro. Spojrzałem na Betty i wstałem. Wiedziałem, że zmarnuję tylko czas, jeśli będę ją uspokajał; nie pozostało nic innego, jak wyciągnąć ją stąd w miarę szybko, choćby i mokrą. Zapakowałem najważ- niejsze rzeczy do torby, zapiąłem kurtkę po szyję i podszedłem do Betty. Podniosłem ją bez wahania, bez obawy, że coś uszkodzę i ująłem za podbródek. - Pewnie trochę zmokniemy - powiedziałem - ale od tego się nie umiera. Przesłałem jej spojrzenie zdolne rozłupać beton. - Prawda? - dodałem. Okryłem jej głowę śpiworem i popchnąłem do drzwi. W ostatniej chwili spostrzegłem, że zapomniałem o radiu. Wcisnąłem je w plastikową torbę i na dnie zrobiłem dziurę na rączkę. Betty nie poruszyła się na krok. Otworzyłem drzwi. Samochód na dole był ledwo widoczny poprzez zasłonę deszczu. Numer zdawał się prawie nie do wykonania: pioruny przewalały się jeden po drugim jak fale, nie można było dostrzec nieba. Huk nas ogłuszał. Pochyliłem się nad Betty. - ZASUWAJ DO WOZU!! - krzyknąłem. Nie spodziewałem się, że poleci jak rakieta. Uniosłem ją i postawiłem na zewnątrz. W czasie gdy zamykałem dom na klucz, przebyła już z jedną czwartą stoku. Miałem wrażenie, że znajduję się pod prysznicem i oba kurki odkręcono do oporu. Wpakowałem klucz do kieszeni i zaczerpnąłem powietrza przed startem. Wolałem uniknąć powtórnej jazdy na plecach - ziemia była naprawdę śliska, słowo daję, pokryta dwucentymetrową warstwą wody. Jako że nie miałem już na sobie suchej nitki ani w ogóle czegokolwiek suchego, starałem się nie pomylić szybkości z pośpiechem. Rzuciłem się w kipiel, patrząc uważnie, gdzie stawiam nogę, chociaż za plecami wyła mi cała sfora piekielnych psów. Betty była już daleko w dole. Widziałemjej srebrny śpiwór zsuwający się zygzakami, niczym płatek aluminium, w kierunku samochodu. Za sekundę będzie bezpieczna, pomyślałem. W tej samej chwili się poślizgnąłem. Jednak zarzuciłem lewą rękę do tyłu i podtrzymałem się z boku. Wyszedłem z opałów. Dobiłem prawą ręką i uniknąłem upadku, tyle że mój tranzystor zakreślił w powietrzu łuk i, co tu dużo gadać, wylądował na skale. W środku zrobiła się dziura i wypełzły z niej kolorowe druty. Krzykną- łem, zawyłem, lecz grzmot zupełnie zagłuszył mój skowyt. Majtnąłem radiem tak daleko jak tylko mogłem, wykrzywiając gębę z wściekłości i niemocy. Zemdliło mnie. Bez pośpiechu przebyłem resztę drogi. Nic już nie mogło mnie zranić. Usiadłem za kierownicą. Włączyłem wycieraczki. Betty pociągała nosem, lecz wyglądała lepiej; wycierała już sobie głowę ręcznikiem.- Ale burza. Niewiele takich widziałem - rzuciłem. To była prawda, a ta dzisiejsza kosztowała mnie szczególnie drogo. Lecz nie należy zapominać, że udało nam się wyjść cało przy ograniczonych stratach. Dobrze wiedziałem, co mówię; nie odpowiedziała mi, patrzyła uporczywie przez okno. Pochyliłem się, by zobaczyć końcowy efekt. Domek na górze był ledwo widoczny, a po stoku spływały potoki błota. Tęczo kolorów, ziemio błyszcząca jak diament w proszku, koniec z wami, macie przechlapane. Całość przypominała raczej kanał pełen płynnego gówna. Nic więcej nie mówiłem, ruszyliśmy. Zajechaliśmy do miasta, gdy zapadała już noc. Deszcz ustawał. Na czerwonym świetle Betty kichnęła. - Dlaczego my zawsze mamy niefart? - zapytała. - Bo jesteśmy biedne ludzie - zakpiłem. 19Kilka dni później odpuściłem sobie ranek w sklepie i pojechałem położyć na dachu domku papę. Pracowałem bez nerwów, w ciszy, a potem spokojnie wróciłem. Po drodze złapałem w radiu lokalną rozgłośnię, było trochę trzasków. Kiedy wszedłem, Betty przestawiała meble. - Ty wiesz, co się stało? - powiedziała. - Archibald jest w szpitalu! Rzuciłem kurtkę na krzesło. - O cholera. A co mu jest? Pomogłem jej przepchnąć kanapę. - Wywalił sobie na kolana garnek z wrzącym mlekiem! Przenieśliśmy stół na drugą stronę. - Bob dzwonił zaraz po twoim wyjeździe, już ze szpitala. Chciałby, żebyśmy po południu otworzyli jego sklep. Przeciągnęliśmy dywan w inne miejsce. - Cholera, ten to nie traci głowy - zauważyłem. - Nie, to nie to. Boi się, że przed wejściem zbierze się mnóstwo bab i wynikną z tego rozruchy. Zrobiła krok w tył, by obejrzeć całość. - No i co, teraz ci się podoba? - Tak. - Zawsze trochę inaczej, nie? Po południu zrobiliśmy małe pieprzenie, po którym opanował mnie rodzaj miłego lenistwa i pozostałem w łóżku z fajkami i książką, a Betty tymczasem myła okna. Dobrą stroną pianin jest to, że nigdy się człowiekowi nie pali. Między jedną transakcją a drugą masz czas na przeczytanie Ulissesa bez zakładania stron, a i tak starcza ci na życie. Płaciliśmy wszystkie bieżące rachunki i kiedy tylko było trzeba, mogliśmy tankować do pełna. Eddie nie żądał od nas pieniędzy, chciał jedynie, żebyśmy postawili sklep na nogi i uzupełniali stan za każdym razem, gdy udawało nam się opchnąć instrument. I tak było. Wziąłem też na siebie dostawy pianin na miejsce i dodatkowy szmal skapywał mi do kieszeni; mogłem uniknąć komplikacji w księgach rachunkowych. Ale najlepsze, że mieliśmy nawet forsę na zapas-praktycznie było za co przeżyć następny miesiąc. W tym punkcie czułem się zupełnie spokojny. Wiedziałem niestety nadto dobrze, co to znaczy znaleźć się bez roboty i z forsą w kieszeni na góra dwa posiłki. Mając zapas na miesiąc, czułem się tak, jakby podarowano mi schron przeciwatomowy. Trudno byłoby żądać czegoś więcej. O emeryturze jeszcze nie zdążyłem pomyśleć. Tak więc nigdzie mi się nie śpieszyło. Patrzyłem, jak Betty zmywa sobie paznokcie przy oknie i pokrywa je potem warstwą oślepiającej czerwieni, podczas gdy na ścianie wydłuża się jej cień. To było cudowne. Przeciągnąłem się na łóżku. - Długo będzie schło? - zapytałem. - Nie, skąd, ale na twoim miejscu rzuciłabym okiem na zegarek... Mogłem już tylko wskoczyć w spodnie i wsunąć jej buziaka za kołnierz. - Jesteś pewny, że dasz sobie radę sam? - Jasne. Na chodniku stało już kilka kobiet. Próbowały zobaczyć przez drzwi sklepu, co się dzieje w środku i głośno rozprawiały. Odszukałem w ogrodzie klucz i truchtem pomknąłem do mieszkania Boba. Na kuchennej posadzce dostrzegłem kałużę mleka, w środku moczył się miś. Podniosłem go i położyłem na stole. Mleko już ostygło. Na dole temperatura rosła. Zszedłem, zapaliłem światła. Ich głowy zaczęły się trząść; najbrzydsza wyciągnęła rękę, żebym spojrzał na jej zegarek. Otworzyłem drzwi. - Tylko spokojnie -- powiedziałem. Musiałem się usunąć w kąt, żeby je wpuścić. Kiedy weszła ostatnia, zająłem pozycję za kasą i pomyślałem o Archibaldzie i o misiu, który ociekał na kuchennym stole, wykrwawiając się na śmierć. - Mógłby mi pan ukroić kawałek salcesonu? - Ależ tak, bardzo proszę. - A szefa nie ma? - Wkrótce wróci. - PANIE, NIECH PAN NIE DOTYKA TEGO SALCESONU RĘKAMI!!! --- O psiakrew! Proszę wybaczyć. - Lepiej niech mi pan ukroi dwa plasterki szynki. Tej okrągłej, bo ta kwadratowa mi nie smakuje. Resztę dnia spędziłem krając wędliny w plasterki i biegając po całym sklepie, tak jakbym miał dziesięć rąk i nóg -- musiałem zaciskać zęby. W pewnym sensie rozumiałem Boba. Zdałem sobie sprawę, że gdybym zasuwał jak on, nie byłbym w stanie zbliżyć się do żadnej kobiety, wieczorem interesowałyby mnie programy telewizyjne. Przesadzałem, ale chwilami życie rzeczywiście daje przerażający spektakl: gdziekolwiek byś spojrzał, wszędzie wściekłość i szaleństwo. Uroczo, i tak trzeba było żyć, czekając, aż nadejdą choroba, starość, śmierć, tak po prostu iść w stronę zamieci, robić raz po raz krok w kierunku nocy. Jeszcze kilo pomidorów i zamknąłem sklep; czułem, że osiągnąłem dno. Niepostrzeżenie tego rodzaju rozmyślania spychają cię w przepaść i jeśli nie położy im się kresu, trwoga mogłaby wkraść się w serce na dobre. Zrobiłem w tył zwrot i wsunąłem trzy banany, jednego po drugim. Po ich zjedzeniu poczułem się niewyraźnie. Poszedłem na górę strzelić sobie piwo. Ponieważ nigdzie się nie śpieszyłem, wytarłem mleko z podłogi i umyłem misiaczka. Powiesiłem go za uszy nad wanną w łazience. Miał na pysku jakby nierealny uśmiech, w sam raz pasujący do tego dnia. Zostałem z nim na czas piwa. Ale zwinąłem się, zanim zdążyły rozboleć mnie uszy. Gdy wróciłem, zastałem Betty wyciągniętą na kanapie, a u jej stóp stał słoń, wysokości około metra. Był czerwony i miał białe uszy, opakowano go w przezroczysty celofan. Betty uniosła się na łokciach. - Pomyślałam, że będzie mu miło, jak go odwiedzimy. Zobacz, co kupiłam. Po tej harówie, z której wracałem, atmosfera panująca w mieszkaniu wydawała mi się całkiem całkiem, chętnie bym się w nią zanurzył. Jednak w obecności czerwonego słonia, sterczącego na środku salonu, każda próba z góry skazana była na niepowodzenie. Wszędzie śledziłby mnie wzrokiem. - W porządku, możemy jechać - powiedziałem. Na pocieszenie obdarzyła mnie uprzejmym spojrzeniem. - Może przedtem zjadłbyś coś raz-dwa... Nie jesteś głodny? - Nie, zupełnie nie jestem głodny. Dałem Betty poprowadzić. Zwierzaka wziąłem na kolana. W ustach miałem jakiś mdły smak. Kiedy wznosisz do warg puchar rozpaczy, pomyślałem sobie, nie powinno cię dziwić, że wychodzisz potem z kacem. Łwiatła uliczne były niewymownie okrutne. Zatrzymaliśmy się na szpitalnym parkingu i skierowaliśmy się do wejścia. Stało się to dokładnie w chwili, w której przechodziliśmy przez drzwi; nie wiem, co to było. Przecież nie po raz pierwszy wchodziłem do szpitala, znałem ten zapach i widziałem już wszystkich tych ludzi, którzy łażą w piżamach, i nawet tę dziwną obecność śmierci, ją też znałem, a jakże, i nigdy to na mnie nie podziałało w ten sposób, nigdy. Kiedy w uszach rozległ się gwizd, sam byłem zaskoczony. Poczułem, że nogi mi sztywnieją i zarazem miękną, i oblewa mnie pot. Słoń pacnął na podłogę. Dostrzegłem, jak Betty macha przede mną rękami, jak pochyla się ku mnie, lecz poza krwią świszczącą w żyłach nie słyszałem niczego. Oparłem się o ścianę. Zrobiło mi się bardzo niedobrze. Głowę przecinała mi zimna obręcz, nie mogłem już złapać równowagi. Osunąłem się na ziemię. Po paru sekundach powoli wrócił dźwięk. Następnie wróciło wszystko. Betty ocierała mi twarz chusteczką. Odetchnąłem głęboko. Ludzie kręcili się nadal w tę i nazad, nie zwracając na nas uwagi. - Och, co ci się stało, kurde? Ale żeś mnie nastraszył!! - Chyba zjadłem coś niestrawnego - odezwałem się. - Pewnie te banany. Kiedy Betty poszła do informacji, zauważyłem automat z napojami i wychyliłem duszkiem zmrożoną colę. Nie rozumiałem z tego nic a nic. Wdrapaliśmy się na górę. Sala była przyciemniona. Archibald spał. Bob i Annie siedzieli po obu stronach łóżka. Niemowlak spał również. Postawi- łem słonia w kącie, a Bob wstał i wyjaśnił, że Archibald dopiero co zasnął i że się biedaczyna nacierpiał. - Mogło być gorzej - dodał. Milczeliśmy przez chwilę, patrząc, jak mały porusza się we śnie - włosy przykleiły mu się do skroni. Współczułem gówniarzowi; coraz bardziej rosło we mnie poczucie nieokreślonej trwogi i nie miało to z nim nic wspólnego. Mimo wysiłków nie mogłem odrzucić myśli, że otrzymałem posłanie, którego nie potrafię odczytać. Byłem spięty. Zawsze jest nieprzyjemnie, kiedy człowiek poczuje się źle bez powodu. Aż przygryzałem wargi od środka. Ponieważ nie było nic lepiej, dałem znak Betty i zapytałem Boba, czy moglibyśmy coś dla nich zrobić, tylko nie krępujcie się; ależ nie, nie, podziękował mi, i cofnąłem się w stronę drzwi, jakby z sufitu nagle zaczęły się zsuwać węże. Bezzwłocznie ruszyłem korytarzem, Betty ledwo mogła nadążyć. - Ty, co cię ugryzło? Nie goń tak! Przelecieliśmy przez hall w linćć prostej. O mało nie wywróciłem staruszka, który wytoczył się na wózku z prawej. Obróciło go tyłem, lecz już nie słyszałem, co tam bełkocze, w te pędy wypadłem przez drzwi. Chłodne nocne powietrze odprężyło mnie, od razu poczułem się lepiej. To wszystko było jak wizyta w domu, w którym straszy. Betty zacisnęła pięści na biodrach i spojrzała z ukosa, uśmiechając się niewyraźnie. - Ty, co jest? - zapytała. - Co ci zrobił ten cholerny szpital, co?! - To pewnie dlatego, że mam pusty żołądek. Poczułem się trochę słabo. - Przed chwilą to było od bananów. - Już sam nie wiem. Chyba bym coś zjadł, tak coś mi się zdaje. Zszedłem parę stopni i znalazłem się na dole. Rozejrzałem się: Betty nie przystanęła, żeby poczekać. Dokonałem dokładnych oględzin budynku, lecz wydawał się zupełnie normalny; nie mogłem zrozumieć, co jest w nim tak bardzo przerażającego. Był czysty i ładnie oświetlony, wokół rosły palmy i starannie przycięte żywopłoty. Nie rozumiałem, co mnie napadło. Być może nażarłem się po prostu zatrutych bananów, bananów, na które rzucono zły urok i które ściskają ci żołądek, bez żadnego powodu. Dodać do tego poparzone dziecko, kiwające głową w ciemnym pokoju, i mamy odpowiedź na nasze wszystkie pytania. Nie było to w końcu takie skompliko- wane. A jednak skłamałbym mówiąc, że opuściło mnie poczucie niepokoju. Nadal trwało, jednak już tylko na granicy postrzegania. Po co miałem zawracać nim sobie dupę. Znalazłem na północy miasta bar, w którym frytki były do czegoś podobne, a światła miałeś, ile chcesz. Szef też nas znał - sprzedałem mu pianino dla żony. Kiedy sadowiliśmy się za kontuarem, wyjął trzy kieliszki. - I jak, są postępy? - zapytałem. - Taa, od gam dostaję wysypki - odparł. Na sali było trochę klientów: kilku samotnych facetów, kilka par i paru szczyli, po dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat, uczesanych na jeża i bez zmarszczki na czole. Betty miała dobry humor, jakość steków była taka, że i wegetarianin by zwątpił, a moje frytki moczyły się w keczupie i z tego wszystkiego incydent w szpitalu kompletnie wyleciał mi z głowy. Na sercu było mi lekko. Niewiele brakowało, by świat cały wydał się czarujący. Betty patrzyła na mnie z uśmiechem - wygłupiałem się jak najęty. Potem przyszła kolej na Lody Supergigant w Specjalnej Polewie. Samego kremu chantilly było gdzieś z pół kilo. Po czymś takimś wlałem w siebie dwie pełne szklanki wody i rzecz oczywista, pomknąłem do toalety. Pisuary zwisające ze ściany były w kolorze indiańskiego różu. Za każdym razem, gdy stawałem przed tego rodzaju obiektem, wracałem myślą do owej blondynki, na oko metr dziewięćdziesiąt, którą zastałem pewnego dnia siedzącą okrakiem na pisuarze. Uśmiechnęła się do mnie mówiąc: niech się pan nie denerwuje, za chwileczkę pana puszczę. Nigdy nie zapomnę tej dziewczyny; były to czasy, kiedy wiele mówiono o wyzwoleniu kobiety, uszy nas od tego bolały, lecz największe wrażenie zrobiła na mnie właśnie ona. Musiałem wtedy przyznać, że faktycznie coś się zmieniło. Myślałem więc o niej, wypstrykując jedną ręką guziki, kiedy zjawił się młody zjeżem na głowie. Stanął obok mnie i zapatrzył się w srebrny przycisk do spuszczania wody. U mnie nie chciało lecieć, ale u niego też nie. Zapanowała śmiertelna cisza. Od czasu do czasu łypał na mnie okiem, by zobaczyć, co słychać, i odchrząkiwał. Miał na sobie bardzo szerokie spodnie i kolorową koszulę, ja byłem w obcisłych dżinsach i białym podkoszulku. Miał osiemnaście lat, ja trzydzieści sześć. Zacisnąłem zęby, ściągając mięśnie brzucha. Poczułem, że robi to samo. Skupiłem się. Ciszę przerwało charakterystyczne bębnienie, które rozległo się nagle przede mną. Uśmiechnąłem się. - ~, hi, hil - zapiałem. - Och, nie bardzo mi się chce - wymamrotał. Kiedy byłem w jego wieku, Kerouac mówił mi: zakochaj się we własnym życiu. To, że siusiam szybciej, było więc normalne. Jednak nie chciałem odnosić przygniatającego zwycięstwa. - Muszę korzystać, póki mogę - powiedziałem. - Długo to już być może nie potrwa. Podrapał się w głowę. Kiedy myłem ręce, wykrzywił się do lustra. - A propos - odezwał się - pomyślałem sobie, że mam coś, co mogłoby cię zainteresować. Odwróciłem się do niego plecami, żeby wytrzeć ręce, wyrwałem przepiso- we dwadzieścia centymetrów. Byłem w dobrym humorze. - No no... -- mruknąłem. Zbliżył się i rozłożył mi przed nosem małe, papierowe zawiniątko. - Będzie tego co najmniej gram - szepnął. - Dobra jest? - Na pewno, ale mnie się nie pytaj, nigdy jeszcze nie brałem. Robię to.. żeby mieć na wakacje. Chciałbym popływać na desce. Boże, jakże ta młodzież jest nieobliczalna, pomyślałem. Nie wspomina- jąc, że łap nawet sobie nie umył. Było sporo grudek, spróbowałem. zapytałem; ile, powiedział. Tak dawno już się w to nie bawiłem, że ceny zdążyły podskoczyć dwukrotnie: zatkało mnie. - Nie mylisz ty się? - spytałem. - Bierzesz albo nie. Wyciągnąłem z kieszeni banknot. - Za tyle mi dasz! Młody się nie palił, ale wcisnąłem mu szmal w łapę. - Na Bermudy już masz - powiedziałem. Zachichotał. Zamknęliśmy się w sraczu i przygotował mi to na pokrywie~ zbiornika. Zanim przystąpiłem do rzeczy, dokładnie się wysmarkałem. zaraz potem poczułem się gotowy do szarży na nowy dzień, a ponieważ byłem naładowany, przed rozstaniem dotknąłem jego ramienia: - Ale nie zapomnij jednego. Nie ma już miejsc, gdzie byłyby tylko fale i piasek, takie coś już nie istnieje. Zewsząd spływa krew. Spojrzał na mnie, jakbym rozwiązał dla niego problem kwadratury koła. - Po co mi to mówisz? - zapytał. - Żartuję - odparłem. - Kiedy ma się trzydzieści sześć. to człowiek chce wiedzieć, czy potrafi się jeszcze zgrywać. Rzeczywiście odnosiłem wrażenie, że świat szarzał z roku na rok. lecz to stwierdzenie niewiele mi dawało. Postanowiłem kiedyś utrzymać się na nogach i postępować tak, żeby moje życie nie upodobniło się do śmietnika. Nic lepszego nie mogłem wymyślić, to było wszystko, co miałem sobie do zaoferowania. A nie było to takie proste. Próbuję pozostać czystym. facetem, to, jak sądzę, jedyny mój honor w tym życiu. Więcej wymagać ode mnie nie należy, nie miałbym siły. Wróciłem do Betty pociągając nosem. Wziąłem ją w ramiona i niewiele brakowało, abym ją zrzucił ze stołka. Patrzyli na nas. - Hej, hej, nie chcę przynudzać - szepnęła mi do ucha --- ale nie jesteśmy sami... - Mam ich gdzieś - odparłem. Mógłbym złapać stołek i zgiąć go w podkówkę. W drodze powrotnej zdawało mi się, że prowadzę ciężki wóz pancerny, którego nic na świecie nie powstrzyma. Tej nocy Betty napiła się wina, cały świat upił się winem i ja byłem jedynym w miarę przytomnym facetem, który pozostał wiernie na posterunku, przyczajony za kierownicą, podczas gdy wszystkie te barany migały światłami. Betty wcisnęła mi między wargi zapalonego papierosa. - Może byłoby ci łatwiej coś zobaczyć, gdybyś się zdecydował na włączenie świateł? Zanim zdążyłem się do niej odwrócić, pochyliła się nad tablicą i zapaliła światła mijania. Zrobiło się jaśniej, ale znowu nie tak bardzo. - Nie chcesz, to nie wierz, ale widziałem jak za dnia. - No, nie wątpię. - Nie musimy robić za ślepych tylko dlatego, że jest noc! - Tak, tak, oczywiście. - Ja to chromolę, poważnie! Miałem ochotę dokonać czegoś niezwykłego, lecz szybko znaleźliśmy się w mieście i musiałem krążyć beznadziejnie po ulicach, omijać pieszych i zatrzymywać się na czerwonym jak ostatni palant, podczas gdy po moich żyłach pędził dynamit. Zaparkowałem przed chałupą. Noc była miła, spokojna, cicha, lekko obrysowana promieniem księżyca, ale wrażenie ogólne było niesłychanie drapieżne: coś z granatu i szarości w odcieniu perłowym. Przeszedłem przez ulicę, wdychając świeże powietrze i w ogóle nie chciało mi się spać. Pod koniec jazdy Betty rozziewała się na dobre, nie mogłem w to uwierzyć. Kiedy weszliśmy do siebie i zobaczyłem, że nurkuje na łóżko rękami do przodu, próbowałem jeszcze nią wstrząsnąć. - Hej... nie zrobisz mi tego! - zaryczałem. - Pić ci się nie chce, nalać ci czegoś? Przez chwilę próbowała jeszcze walczyć. Uśmiechała się, lecz jednocześ- nie oczy jej się zamykały, kiedy ja byłem w stanie gadać przez całą noc, psiakrew, SZLAG BY TO! Pomogłem jej się rozebrać, tłumacząc, że dla mnie wszystko jest przejrzyście jasne. Trzymała rękę przy ustach, żeby mnie nie urazić. Klepnąłem jej pośladki, gdy wsuwała się pod koc. Koniuszki piersi miała miękkie jak policzki. I nie było co schodzić między jej nogi, już spała. Chwyciłem radio i z piwem w łapie poszedłem pomieszkać w kuchni. Natrafiłem na wiadomości, lecz nic ważnego się nie działo. I tak wszyscy byliśmy już mniej lub bardziej martwi. Łciszyłem zupełnie głos do czasu informacji sportowych. Księżyc był niemal w pełni, położył mi się normalnie na stole, toteż nie musiałem zapalać światła. Pełny luz. Nagle przyszła mi chrapka na kąpiel. W mojej głowie było jasno jak w słoneczny dzień zimowy i mogłem dotykać rzeczy samymi oczami. Usłyszałbym na sto metrów pękające źdźbło słomy. Skończyło się na piwie, które prześlizgiwało mi się przez gardziel z impetem strumienia. W porządku; musiałem przyznać, że była dobra, ale od samego wspomnienia o cenie dostawałem dreszczy. W godzinę później siedziałem wciąż na tym samym krześle, tym razem lekko się pochylając, i patrzyłem między nogi, by sprawdzić, czy mam jeszcze jaja czy może już nie. Przystawiłem sobie nóż do gardła. Wstałem z rozbawio- nym uśmiechem, oddychając nieco szybciej. Znalazłem to, co trzeba i z powrotem usiadłem przy stole. Po jakimś czasie zapisałem trzy strony. Przerwałem. Po prostu chciałem się przekonać, czy jestem jeszcze w stanie wypocić choć jedną stroniczkę: nie żądałem od razu powieści rzeki. Zapatrzony w sufit zapaliłem papierosa. Całkiem nieźle mi poszło, cholera, sam byłem zdziwiony. Powoli odczytałem. Nie ma co, niespodzianka goniła niespodziankę; nie pamiętałem, żebym kiedykolwiek napisał coś takiego, nie będąc u szczytu formy. W pewnym sensie było to pocieszające, to tak jak wdrapać się na rower po dwudziestu latach przerwy i stwierdzić, że po naciśnięciu pedałów człowiek nie spierdolił się na ziemię. Dostałem dobrego kopa. Wyciągnąłem przed siebie ręce, by sprawdzić, czy drżą. Rzekłby kto, że czekałem, aż założą mi kajdanki. Ponieważ kłopoty i zapytania nie były tym, czego najusilniej w świecie poszukiwałem, spaliłem starannie moje karteczki, i to bez większego żalu. Nigdy nie zapominam tego, co napisałem. Po tym właśnie rozpoznać można pisarzy, którzy mają trochę słuchu. Około drugiej nad ranem za oknem zamiauczał kot. Wpuściłem go i zafundowałem mu sardynki w tomacie. Z pewnością na ulicy tylko nas dwoje czuwało dzisiejszej nocy. To był mały kotek. Pogłaskałem go, a on zamruczał. A potem usiadł mi na kolanach. Postanowiłem dać mu czas na strawienie, zanim wstanę. Zdawało mi się, że noc jest nieruchoma. Z najwięk- szą ostrożnością pochyliłem się i końcami palców schwyciłem paczkę prażynek. Była jeszcze prawie pełna. Wysypałem trochę na stół i czas jakoś mijał. Ciekawe, czy on sądzi, że spędzi ze mną całą noc, pytałem się, dojadając paczkę. Zrzuciłem go. Zaczął się ocierać o moje nogi. Stanęło na miseczce mleka. Nie da się ukryć, że cały ten dzień postawiono pod znakiem mleka , słodkiego i parzącego zarazem, tajemniczego, nieobliczalnego, o niezgłębio- nej bieli, z misiami, słonikami i kotkami, i w ogóle z czym chcesz. Jak na faceta, który brzydzi się mleka, to nieźle: nie dałem się zmarnować ani jednej kropelce. Trzeba zawsze się liczyć z tą niepohamowaną siłą, która każe ci pić kielich aż do dna. Nie wzdrygnąłem się, kiedy powoli nalewałem mleka do miseczki mojego klienta. Przeszedłem jakby ostatnią próbę dnia, na pewno, do takich rzeczy to mam nosa. Postawiłem kota na parapecie za oknem i gdy za nim zamykałem, dał susa w pelargonie. Przed położeniem się, wlałem w siebie kolejne piwo. Miałem ochotę jeszcze coś zrobić, lecz nie bardzo wiedziałem co. Zebrałem ciuchy Betty i starannie je złożyłem, żeby choć trochę się poruszać. Opróżniłem popielniczki. Goniłem za komarem. Pstrykałem programami telewizji, ale nie było niczego, przy czym można usiedzieć dłużej niż minutę i nie umrzeć dwadzieścia razy. Umyłem głowę. Siedząc przy łóżku, przeczytałem artykuł przypominający, jakie środki zaradcze należy podjąć w przypadku ataku nuklearnego, przede wszystkim odsunąć się od okien. Spiłowałem sobie ułamany paznokieć i z marszu wziąłem się za inne. Według moich rachunków w pudełku na stole było jeszcze sto osiemdzie- siąt kostek cukru. Nie chciało mi się kłaść. Za oknem miauczał kot. Wstałem, by rzucić okiem na termometr: było osiemnaście stopni. Nieźle. Chwyciłem za Y cing i zaaplikowałem sobie Zaciemnienie Łwiatła. Też niezłe. Betty odwróciła się, pojękując. Wypatrzyłem na ścianie wybrzuszenie farby. Czas mijał, schodziłem na samo dno i kopcąc papierosa wynurzałem się z pożarem w mózgu. Urok mojego pokolenia wynika z długiego doświadcze- nia samotności i totalnej zbędności wszystkiego. Całe szczęście, że życie było piękne. Wyciągnąłem się na łóżku, a cisza ciążyła jak ołowiany pancerz. Odprężyłem się, by powstrzymać tę wariacką energię, która biegała po mnie niczym prąd elektryczny. Otworzyłem się na spokój i urodę świeżo pomalo- wanego sufitu. Betty stuknęła mnie kolanem w biodro. Nie było wykluczone, że na jutro ugotuję małe chili. Już około trzynastu tysięcy dni tkwiłem w życiu, końca nie było widać, a początek mi umykał. Miałem nadzieję, że papa na dachu będzie jakiś czas trzymała. W lampce paliło się tylko dwadzieścia pięć watów, ale i tak zakryłem ją koszulą. Z torebki Betty wyciągnąłem paczkę gumy do żucia. Wziąłem jeden pasek i zwinąłem go w palcach jak rolmopsa. Na próżno łamałem sobie głowę: nie mogłem zrozumieć, dlaczego postanowili pakować do każdej paczki po JEDENAŁCIE gum. Jakby trzeba było jeszcze umyślnie komplikować rzeczy. Chwyciłem mój jasiek i położyłem się na brzuchu. Kręciłem się i wierciłem. I wreszcie zasnąłem, a tę jedenastą gumę, można by rzec: to źródło moich cierpień, popchnąłem językiem i połknąłem. 20 Od kilku dni gliniarzy nosiło. Patrolowali okolicę od rana do wieczora i ich wozy nawiedzały rozsłonecznione drogi. W niedużym mieście zawsze robi się burdel po włamaniu do głównego banku. Trzeba by było wykopać tunel, żeby w promieniu dziesięciu kilometrów nie wpaść na kontrolę. Byłem umówiony z pewną damą, która nie wiedziała, czy mały fortepian przejdzie przez jej okno, i jechałem sobie spokojnie pustą szosą, kiedy wyprzedził mnie wóz policyjny i gliniarz pokazał, żebym się zatrzymał. Był to młodzik z tamtej nocy, ten, co miał stalowe uda. Nie zostało mi dużo czasu, ale zaparkowałem grzecznie na poboczu. Kwiaty janowca już kwitły. Stanął przy oknie. Nie mogłem odczytać z jego oczu, czy mnie poznaje. - Cześć~ jak zawsze prężny i gotowy? - zażartowałem. - Kartę wozu proszę - powiedział. - Nie poznaje mnie pan? Stał z wyciągniętą ręką i ze znudzeniem rozglądał się wokół. Wyciągną- łem papiery. - Moim zdaniem nie zrobił tego nikt stąd - dodałem. - Ja na przykład, jak pan widzi, pracuję. Czułem, że go zdrowo wkurzam. Stukał palcami w maskę samochodu w takt bibopu. Kabura pukawki lśniła w słońcu jak czarna pantera. - ChCiałbym sprawdzić, co jest w bagażniku - rzucił. ' Widzę że wie, iż nie mam nic wspólnego z tym kurewskim bankiem. Wiedział, że ja to wiem. Nie podobałem mu się, to się rzucało w oczy, ale nie miałem najmniejszego pojęcia dlaczego. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki i zamachałem mu nimi przed nosem. Normalnie wyrwał mi je z ręki. Poczułem, że się spóźnię Gmerał parę chwil w zamku i ciągnął uchwytem we wszystkie strony. Wysiadłem,'trzaskając drzwiami. - No dobra -cmoknąłem. - Daj pan, ja to zrobię. Może to się wydać panu idiotyczne, ale nie zależy mi, żeby uszkodzić ten samochód. To moje narzędzie pracy. Otworzyłem bagażnik i odsunąłem się, by mógł spojrzeć do środka. W głębi leżało samotnie stare pudełko zapałek. Odczekałem, ile trzeba i zamknąłem. . - Przy okazji trochę się przewietrzy. Wsiadłem z powrotem do samochodu. Miałem już zapalić, gdy się pochylił i chwycił za drzwi. - Chwila, moment! A to, co to jest?! Wystawiłem głowę. Głaskał oponę. - No, jakby tu powiedzieć, zupełnie jak skórka banana! - oznajmił.- Takiej to nie wziąłbym nawet na kwiaty przed domem. Od razu zmiękła mi rura, poczułem niebezpieczeństwo. - Tak, wiem-powiedziałem. -Zauważyłem to rano przed wyjazdem, miałem się tym wkrótce zająć. Wyprostował się, nie spuszczając ze mnie oczu. Próbowałem przekazać im posłanie miłości. - Nie mogę tak pana puścić - rzekł. - Stanowi pan zagrożenie publiczne. - Ale ja nie jadę daleko. Będę prowadził powolutku. I zaraz po powrocie zmienię koło, może być pan spokojny... sam nie wiem, jak mogło do tego dojść. Odsunął się od samochodu i przybrał zmęczony wyraz twarzy. - No dobrze... daruję panu, a tymczasem niech pan założy zapasowe. Poczułem, jak włosy jeżą mi się na nogach i rękach. Moje zapasowe koło to nie było coś, co mogłem pokazać policjantowi. Miało za sobą dobre sto pięćdziesiąt tysięcy. To, które kazał zdjąć, wyglądało przy nim jak nowe. W gardle mnie ścisnęło. Podsunąłem mu paczkę papierosów. - Chm... Zapali pan? chm... Holender, ta cała historia z tym bankiem... pewnie dołożyli panu piekielnie dużo roboty... chm... Nie chciałbym się znaleźć na miejscu tych łajdaków... chrrr... A... - Dobra, wyjmuj pan to koło, nie będę tu stał cały dzień. No to po herbacie; teraz już mogłem wyciągnąć papierosa i spokojnie zapalić, patrząc na drogę ciągnącą się za szybą. Zmrużył oczy. - Może pomóc, chce pan? - Nie-westchnąłem-nie ma co. Tracimy tylko czas. Tamto koło też nie wygląda najlepiej. Je również będę musiał wymienić. Chwycił oburącz za drzwi. Na jego czoło zsunął się niesforny kosmyk, lecz nie zwrócił na niego uwagi. - W zasadzie powinienem zatrzymać pański samochód. Mógłbym nawet kazać panu wracać na piechotę. Ale my sobie zawrócimy, zajedzie pan do warsztatu i wszystko ładnie wymieni. Pojadę za panem. Oznaczało to, lekko licząc, godzinę spóźnienia, a fortepiany nie są towarem, który można sprzedać każdego dnia. O mały włos nie powiedzia- łem, że nie płacą mu za przeszkadzanie ludziom w pracy. Lecz on od słońca dostawał iluminacji. - Proszę mnie posłuchać - rzekłem - mam spotkanie o dwa kroki stąd. Ja nie wyjechałem na przejażdżkę, jadę sprzedać pianino, a wie pan, że dzisiaj przedsiębiorstwo nie może sobie pozwolić na przegapienie najmniej- szego interesu. Ostatnio wszyscy mamy nóż na gardle... Daję panu słowo, że po powrocie zajmę się kołami. Przysięgam panu. - Nie. Ma być natychmiast - szczeknął. Chwyciłem kierownicę i siłą woli powstrzymałem się przed zaciśnięciem pięści; ręce miałem sztywne i proste jak kawałki drewna. - Dobrze - powiedziałem -jeśli już pan tak bardzo chce mi wlepić mandat, to proszę, śmiało. Przynajmniej będę wiedział, na co dzisiaj zapracuję. Zdaje się, że nie mam wyboru... - Nic nie mówiłem o mandacie. Powiedziałem, że to koło należy NATYCHMIAST wymienić! - Tak, zdążyłem zrozumieć. Ale jeżeli przez to mam stracić klientkę, to już wolę zapłacić. Przez dziesięć sekund milczał, wpijając we mnie wzrok, a potem cofnął się trochę i powoli wyciągnął z kabury pistolet. W promieniu paru kilometrów nikt się nie zbliżał. - Albo robimy, o co proszę-warknął-albo właduję panu kulkę w tę pieprzoną oponę, tak na początek! Ani chwili nie wątpiłem, że jest do tego zdolny i w minutę później dwa samochody mknęły w stronę miasta. Ten ranek mogłem już sobie odpuścić. Przy wjeździe leżał złom. Włączyłem kierunkowskaz i skręciłem w po- dwórze. Na końcu łańcucha ujadał pies czarny jak diabeł. Przed szopą jakiś facet układał śruby i zerkał na nas. Dzień był piękny, wiosenny, niemal upalny i bez najmniejszego podmuchu wiatru. Wokół piętrzyły się wraki samochodów. Wysiadłem. Łamignat przykopał psu i wytarł ręce. Uśmiech- nął się do młodego. - Siemasz, Richard! Co cię sprowadza? - wykrzyknął. Robota, stary, jak zawsze. - A mnie opony - powiedziałem. Podrapał się w łeb i oznajmił, że w stosie są ze trzy albo cztery mercedesy, ale kłopot w tym, że trzeba je odnaleźć. - Niech pan się nie martwi - zarżałem - po to tu jestem. Poszli obalić piwo w cieniu szopy, a ja wlazłem między wraki. Miałem prawie pół godziny spóźnienia. Blacha paliła dłonie. Władza była w ręku wroga. Musiałem się wdrapywać kilkakrotnie na maski, aż wreszcie wypat- rzyłem jakiegoś benza. Przednia lewa opona nadawała się, tylko że zapomniałem zabrać podnośnik. Zawróciłem. Powietrze pachniało olejem silnikowym z wymiany. Wyjąłem z samochodu narzędzia. Obaj panowie siedzieli na skrzynkach i dyskutowali. Korzystając z przerwy, ściągnąłem sweter. Przechodząc obok, kiwnąłem im ręką. Tak się złożyło, że mercedes, którego upatrzyłem, miał na karku furgonetkę. Nie chciałbym niczego przejaskrawiać, ale muszę zaznaczyć, że miałem dobry ubaw podnosząc go i kiedy udało mi się wyrwać to koło szatana, pot ze mnie kapał, a podkoszulek zmienił barwę. Słońce tkwiło niemal w pionie. Teraz pozostało już tylko powtórzyć operację w innym miejscu. Czyli przesunąć skałę. Przy szopie panował miły nastrój: gliniarz o czymś opowiadał, a wrakarz z radochy walił się po udach. Zanim powróciłem do harówy, koniuszkami paznokci wyciągnąłem papierosa. Łruby trochę się zapiekły, ocierałem czoło przedramieniem. Nadstawiałem ucha na wypadek, gdyby zawołali mnie na piwo, lecz moje miejsce było tutaj, na rozżarzonej patelni, i kiedy wyciągając ramiona pokazałem koło, usłyszałem ich śmiech. Na koniec zapłaciłem facetowi. Forsa zniknęła w jego kieszeni. Gliniar- czyk popatrzył na mnie z zadowoloną miną. Zwróciłem się do niego: - Gdyby kiedyś pan czegoś potrzebował, niech się pan nie krępuje. - Przemyślę to - odparł. Bez słowa wróciłem do samochodu. Słowa to ślepe pociski. Podjechałem do przodu, półobrót w tył i znowu do przodu; powrót na szosę zabrał mi w sumie mniej niż trzy sekundy. Ale niewiele więcej potrzebowałem, by zdać sobie sprawę, jak szybko z jednego gówna można wpaść w drugie. Ręce miałem upaprane, na czole warstwę czarnej mazi, a o podkoszulku już nie wspomnę. Wiedziałem instynktownie, że sprzedawca pianin powinien unikać czegoś takiego jak dżumy. Miałem godzinę spóźnienia, lecz mimo to zmuszony byłem zahaczyć o dom - nie było wyboru. Doszło do tego, że musiałem trzymać kierownicę przez dwie papierowe chusteczki. Wbiegając po schodach od razu zdarłem z siebie podkoszulek i pomkną- łem do łazienki prosto jak strzała. Betty w samych majteczkach oglądała się w lustrze z profilu. Podskoczyła. - Rany boskie, aleś mnie nastraszył! - Jajajaj, nawet nie wiesz, ile mam spóźnienia! Łciągając spodnie, streściłem jej historię i wbiegłem pod prysznic. Zmyłem zewnętrzną warstwę przy użyciu proszku do czyszczenia emalćć i łazienka wypełniła się parą. Betty przeglądała się nadal. - Ty - odezwała się - nie sądzisz, że trochę przytyłam? - Żartujesz chyba, uważam, że wyglądasz teraz idealnie. - Coś mi się zdaje, że mam większy brzuch. - No nie, coś ty sobie ubzdurała? Wystawiłem głowę zza zasłony. - Słuchaj, zrobisz coś dla mnie? Zadzwoń do tej kobiety i powiedz jej, że dopiero wyjeżdżam, wstaw jakiś bajer... Podeszła i przytuliła się do zasłony. Cofnąłem się w głąb. - Nie, nie, bez takich teraz - powiedziałem. Przed wyjściem pokazała mi język. Po raz dwudziesty namydliłem ręce i usłyszałem, jak zdejmuje słuchawkę. Nie ma co, jeżeli nie dojdzie do sprzedaży, pomyślałem, przegram dzisiaj na wszystkich frontach. Odkładała właśnie słuchawkę, kiedy stanąłem za nią, mając zupełnie mokre włosy, ale czyściutki i w podkoszulku o nieskalanej bieli. Pogłaskałem ją po piersiach na znak przeprosin i pocałowałem w szyję. - I co powiedziała? - W porządku, czeka na ciebie. - Wracam za godzinę, najwyżej za dwie... Postaram się szybko. Przesunęła ręce do tyłu, żeby mnie objąć. - Dobrze, że wpadłeś -wymruczała -coś ci pokażę. Wyleciałeś rano tak szybko... - Słuchaj, daję ci trzydzieści sekund. Odeszła na bok i wróciła z małą, szklaną rurką. Zrobiła beztroską minę. - Czułam się nie bardzo na myśl, że będę chować to dla siebie przez cały dzień... Teraz już mi lepiej. Podsunęła mi rurkę pod oczy, tak jakby zawierała ona lekarstwo na śmierć. Skojarzyło mi się to z próbką, którą można znaleźć w proszkach do prania, zwłaszcza że Betty uśmiechała się. Uśmiechała się cała jej twarz, poza oczami. - Niech no zgadnę - powiedziałem. - To pył z Atlantydy. - Nie. To żeby wiedzieć, czy jest się w ciąży. Moje ciśnienie tętnicze opadło na łeb, na szyję. - I co tam widać? - zapytałem, powstrzymując oddech. - Że jestem. - A... a ta cholerna sprężynka? - No niby tak, ale zdaje się, że czasami to się zdarza. Nie wiem, ile minut stałem przed nią, przestępując z nogi na nogę, w każdym razie do chwili, kiedy mózg zaskoczył mi z powrotem. Miałem wrażenie, że w pokoju jest za mało powietrza, oddychałem szybciej. Jej oczy wbiły się w moje, trochę mi to pomagało. Stopniowo rozluźniałem zgryz. A potem uśmiechnęła się i ja również się uśmiechnąłem, nie wiedząc właściwie dlaczego, bo w moim pierwszym odczuciu popełniliśmy Kosmicz- ne Głupstwo. Ale może miała rację, może była to jedyna rzecz do zrobienia. Pozwalała uśpić Diabła. Wybuchnęliśmy zdrowym śmiechem, aż mnie brzuch rozbolał. Lecz kiedy tak się z nią śmiałem, można było wlać we mnie morze trucizny. Położyłem ręce na jej ramionach i przesunąłem palcami po skórze. - Raz-dwa załatwię z tą babką i wracam do ciebie, zgoda? - odezwa- łem się. - No, zresztą i tak mam mnóstwo prania. Nie będę się nudzić, nie ma obawy. Wskoczyłem zatem do samochodu i wyjechałem z miasta. Na chodnikach doliczyłem się dwudziestu kobiet z wózkami. W gardle mi zaschło i nie bardzo chwytałem, co się dzieje, nigdy nie brałem poważnie pod uwagę czegoś takiego. Przez głowę jak rakiety przelatywały mi różne obrazy. Skupiłem się na jeździe, żeby uspokoić nerwy. Droga była piękna. Przy stu sześćdziesięciu na godzinę minąłem wóz policyjny, lecz nie spostrzegłem tego. Zatrzymał mnie nieco dalej. Wysiadł z niego nie kto inny jak Richard. Zęby miał rzeczywiście piękne, zdrowe i równe. Wyciągnął z kieszeni notes i długopis. - Teraz jak widzę ten samochód, to od razu wiem, że szykuje się dla mnie robota - warknął. Zupełnie nie miałem pojęcia, czego ode mnie chce, nie bardzo wiedziałem nawet, co robię na tej szosie. Z tej niewiedzy uśmiechnąłem się do niego. Może stał tak sobie w słońcu od wczesnego ranka? - O ile dobrze rozumiem - dodał - doszedł pan do wniosku, że po wymianie koła ma pan prawo jechać jak wariat. Wcisnąłem kciuk i palec wskazujący w kąciki oczu. Pokiwałem głową. - Psiakrew, myślami byłem zupełnie gdzie indziej - westchnąłem. - Niech się pan nie przejmuje. Jeśli znajdę w pańskiej krwi parę promili, to ja już sprowadzę pana na ziemię. - Żeby chodziło tylko o to. Dowiedziałem się właśnie, że jestem tatusiem! Przez chwilę jakby się wahał, a potem włożył długopis do notesu, zamknął go i wsunął do kieszeni koszuli. Pochylił się w moją stronę. - Nie ma pan papierosa? - zapytał. Dałem mu fajkę. Oparty wygodnie o moje drzwi zapalił i zaczął opowiadać mi o swoim ośmiomiesięcznym synku, który raczkował po pokoju, i o różnych rodzajach mleka w proszku, i o tysiącach i jednej radości ojcostwa, i to, i tamto, i w ogóle. Zaraz zasnę, pomyślałem, a on prawił mi w najlepsze wykład o ssaniu cycków. Kiedy po chwili mrugnął do mnie, mówiąc, że przymyka oko i że mogę jechać, pojechałem, bo co. Przez ostatnie kilometry próbowałem wczuć się w położenie kobiety i zastanawiałem się, czy chciałbym wówczas mieć dziecko, czy byłaby to moja głęboka potrzeba. Jednak nie udało mi się wczuć w położenie kobiety. Dom stanowił piękną posiadłość. Zaparkowałem przed wejściem i wysia- dłem z małym, czarnym kuferkiem w ręku. W środku nie było nic, ale zauważyłem, że takie coś uspokaja klientów; straciłem już kilka okazji na sprzedaż, stawiając się z rękami w kieszeniach. Na podjeździe pojawiła się piękna dama, z wyglądu trochę pomylona. Pozdrowiłem ją dłonią. - Droga pani, jestem do pani usług... Podążyłem za nią do środka. Z drugiej strony, jeśli Betty tego naprawdę pragnęła, nie miałem prawa jej odmówić; być może taki jest porządek rzeczy, być może to jeszcze nie śmierć. Nie mówiąc już, że to, co jest dobre dla niej, mogło z powodzeniem okazać się dobre i dla mnie. Jednak nad tym wszystkim unosił się powiew grozy. Głupia sprawa, taka zapowiedź zawsze lekko przeraża. Kiedy znaleźliśmy się w salonie, obejrzałem okno i stwierdzi- łem, że fortepian zmieści się bez trudu. Wskoczyłem ze swoją gadką. Tyle że myśli mi się pomieszały i po paru minutach straciłem kontrolę nad sytuacją. - Czy kobieta potrzebuje dziecka po to, by się zrealizować? - spyta- łem. Wytrzeszczyła oczy. Wróciłem natychmiast do warunków sprzedaży i zagadałem niepokój, omawiając szczegóły dostawy do domu. Chętnie usiadłbym w jakimś pustym miejscu i spokojnie wszystko rozważył. To nie były przelewki. Kiedy patrzyłem wokół siebie, nie bardzo rozumiałem, po co dziecko miałoby to oglądać. A był to dopiero jeden z wielu cierni całej kwestćć. Kobieta zaczęła się kręcić po salonie w poszukiwaniu odpowiednie- go miejsca. - Pańskim zdaniem lepiej go postawić w stronę południa? - wypyty- wała mnie. - To zależy, czy będą grane bluesy - rzuciłem światowo. Skończony jednak ze mnie łajdak. Wyraźnie to czułem. Lecz czy jest się prawdziwie łajdakiem tylko dlatego, że brakuje odwagi? Barek zauważyłem zupełnie przypadkiem. Posłałem jej smutne spojrzenie zbitego psa. Cholera, powiedziałem do siebie, pomyśleć, że ta pieprzona sprężynka się rozwaliła, a ja niczego nie poczułem. Padł na mnie blady strach. Czy ja jestem tylko narzędziem, czy tak naprawdę liczy się jedynie rozkwit kobiety, a dla mnie to już nic nie zostało? Nie byłem w gruncie rzeczy pewien, czy facet ma jakąkolwiek szansę, żeby wyjść z tego cało. Kryzys ulotnił się w chwili, w której miła pani wyjęła kieliszki. - Proszę niedużo - powiedziałem - nie mam zwyczaju pić po południu. Pierwszy kieliszek wychyliłem jednym haustem - nie mogłem się powstrzymać, zbyt długo na niego czekałem. Przed oczami stanęła mi łazienka i Betty w majtkach przed lustrem. Ja tu siedziałem, łamiąc sobie głowę, a tymczasem wymagano ode mnie tylko jednego: żebym stanął na wysokości zadania. Wiedziałem przecież, że kiedy jest się już zdecydowanym pójść do końca, zawsze coś dobrego trafi się po drodze. Poprosiłem o jeszcze odrobinę likieru wiśniowego. W drodze powrotnej starałem się nie myśleć o niczym. Jechałem grzecznie po prawej, przydarzyć mi się mogło tylko jedno: mandat za wstrzymywanie ruchu. Lecz nie spotykałem na szosie innych samochodów, byłem sam, praktycznie odcięty od świata, ot, pyłek, podążający ku jeszcze mniejszemu. Zatrzymałem się w mieście, żeby kupić jakąś butelczynę i lody z owocami męczennicy. Do tego parę najświeższych kaset. Rzekłby kto, że udaję się z wizytą do chorego. Trzeba stwierdzić, że nie wyglądałem najlepiej. Kiedy wszedłem, była cała w skowronkach. Grał telewizor. - Zaraz będzie Flip i Flap - wyjaśniła. To właśnie miałem ochotę obejrzeć, dokładnie to, lepiej trafić nie mogłem. Lody, kieliszki i rozsiedliśmy się na kanapie. Z uśmiechem na ustach pozwoliliśmy, aby reszta popołudnia przesączyła się leniwie; nie wracaliśmy do tematu. Betty wyglądała świetnie, zupełnie odprężona, tak jakby był to dzień jak co dzień plus parę łakoci i dobry program w telewizji. Już zacząłem myśleć, że robię z igły widły. Na początku byłem jej wdzięczny za to milczenie. Obawiałem się zwłaszcza, że wejdziemy w szczegóły, a ja potrzebowałem jeszcze czasu, by przyzwyczaić się do tej myśli. Później, w miarę jak robiło się późno, spostrzegłem, że to ja nie mogłem wytrzymać. Kiedy kończyliśmy kolację, a ona połykała beztrosko jogurt naturalny, gryzłem już paznokcie. Gdy znaleźliśmy się w łóżku, przekłułem wreszcie balon. Pogłaskałem ją delikatnie po udach. - To co, powiedz mi, jak się z tym czujesz. - O rany... nie mogę powiedzieć tak od razu. I muszę jeszcze zrobić badania, żeby wiedzieć na pewno. Przytuliła się, rozwierając nogi. - No tak, ale wyobraź sobie, że jesteś pewna... Podobałoby ci się?- nalegałem. Pod palcami poczułem jej owłosienie, ale nie śpieszyło mi się. Mogła sobie kręcić pupą, ja chciałem konkretnej odpowiedzi. W końcu zrozumiała. - Ooo, wolę się na razie nie zastanawiać za dużo - powiedziała.- W pierwszej chwili pomyślałam, że to nic złego... To wszystko, co chciałem wiedzieć. Wszystko jasne, jesteśmy w domu. Ześlizgnąłem się na jej brzuch z wyraźnym zawrotem głowy. Kiedy się pieprzyliśmy, jej sprężynka zdała mi się rozwaloną bramą, której odrzwia trzaskają na wietrze. Nazajutrz poszła zrobić badania. Nazajutrz po raz pierwszy w życiu zatrzymałem się przed wyspecjalizowanym sklepem i obejrzałem dokładnie wszystko, co wystawiono w witrynie. Można było dostać zawału, lecz przypuszczałem, że wcześniej czy później przyjdzie mi tu wdepnąć. Wszedłem do środka. Aby wprawić sobie rękę,~ zakupiłem dwa śpioszki. Czerwony i czarny. Sprzedawczyni zapewniła mnie, że będę z nich bardzo zadowolony, nic nie kurczą się w praniu. Resztę dnia spędziłem obserwując Betty. Lewitowała dziesięć centymet- rów nad ziemią. Podczas gdy przyrządzała placek z jabłkami, dyskretnie dałem sobie w szyję. Zszedłem wyrzucić śmieci w atmosferze greckiej tragedćć. Kiedy znalazłem się na dworze, niebo było obłędnie czerwone, a ostatnie promienie wysyłały światło przypudrowane różem. Wydało mi się, że moje ręce są o wiele bardziej opalone a włosy na nich niemal białe. O tej godzinie ludzie zasiadali do kolacji, na ulicy nie było nikogo, nikogo, kto by to obejrzał. To znaczy byłem ja. Przykucnąłem przy wystawie sklepowej i zapaliłem łagodnego, słodkiego papierosa. Z dala dochodziły przytłumione hałasy, lecz na ulicy panowała cisza. Delikatnie strząsałem popiół między nogi. Życie nie było absurdalnie proste, było straszliwie skomplikowane. I niekiedy męczące. Wykrzywiłem się w poświacie jak facet, któremu w tyłek wlazło dwadzieścia centymetrów. Patrzyłem w górę, aż do oczu napłynęły mi łzy, potem przejechał samochód i wstałem. I tak już nie było co oglądać. Nic poza facetem, który pod koniec dnia wyniósł na ulicę parę głupich toreb ze śmieciami. Po dwóch czy trzech dniach przyzwyczaiłem się. Wróciłem do siebie, do normalnego rytmu. Moim zdaniem w mieszkaniu panował dziwny spokój, atmosfera, jakiej nie znałem. Nie było to złe. Miałem wrażenie, że Betty odpoczywa, jakby wróciła po długim biegu, i mogłem bez trudu dostrzec, że nieustanne napięcie, które w niej tkwiło, zaczynało powoli słabnąć. Ostatni przykład pochodził zaledwie sprzed paru godzin. Obsługiwałem właśnie klientkę, numer, jaki się trafia sprzedawcy pianin raz czy dwa razy w życiu. Dziewczyna bez wieku, z nieświeżym oddechem i napierająca całym dziewięćdziesięciokilowym cielskiem. Przesuwała się od pianina do pianina, pytała trzy razy o cenę, patrzyła w drugą stronę, podnosiła klapy, wciskała pedały i po pół godzinie byliśmy wciąż w tym samym punkcie. W sklepie zionęło potem i wyobrażałem sobie, jak ją chwytam i duszę. Ponieważ podniosłem gło~ Betty przyszła zobaczyć, co się dzieje. - Wciąż nie bardzo rozumiem - powiedziała panienka - jaka jest różnica między tym a tamtym. - Taka, że jeden ma nogi okrągłe, a drugi kwadratowe-westchnąłem.- O psiakrew, trzeba będzie już zamykać. - W gruncie rzeczy waham się między pianinem a saksofonem - wy- znała. - Za parę dni będziemy mieli dostawę fujarek, może pani jeszcze się wstrzyma - zachrypiałem. Ale nie słuchała, wsadziła łeb w pianino, żeby się przekonać, co ma we wnętrznościach. Pokazałem Betty ręką, że mam tego potąd. - Ja stąd spadam, będzie lepiej - mruknąłem. - Powiedz jej, że zamykamy. Poszedłem na górę, nie odwracając się. Wypiłem dużą szklankę zimnej wody. Nagle opanowały mnie wyrzuty sumienia. Kto jak kto, ale ja powinienem dobrze wiedzieć, że w ciągu najbliższych pięciu minut Betty z pewnością wypieprzy to szkaradztwo przez okno. Niewiele brakowało, bym zszedł na dół, lecz się rozmyśliłem. Nie było nic słychać, żadnego odgłosu zbitej szyby ani nawet krzyku. Byłem zdumiony. Ale najbardziej nieprawdopodobne miało się dopiero stać. Wróciła po trzech kwadransach cała uśmiechnięta i z pogodą na twarzy. - Uważam, że byłeś bardzo niemiły dla tej dziewczyny - rzekła.- Powinieneś podchodzić do tego nieco spokojniej. Wieczorem wziąłem się za scrabbla. Mogłem wstawić słowo JAJNIKI, policzyłoby mi się potrójnie, ale wymieszałem litery i powymieniałem je. Kiedy dostarczałem pianino do domu klienta, wstawałem na ogół wcześnie. W ten sposób zyskiwałem całe popołudnie, żeby móc dojść do siebie. Opracowałem pewien numer z chłopakami, którzy pracowali jako kierowcy w sklepie meblowym parę przecznic dalej. Pomysł przyszedł mi do głowy w dniu, gdy wyładowywali kredens przed sąsiednim domem. Telefo- nowałem do nich w przeddzień, spotykaliśmy się wczesnym ranem na rogu i ładowaliśmy pianino na wynajętą furgonetkę; potem jechali za mną swoją ciężarówką. Następnie przenosiliśmy pianino i na koniec rozdawałem im po portrecie. Mieli wtedy na twarzy zawsze ten sam uśmiech. Tyle że tego ranka, kiedy mieliśmy przewieźć mały fortepian, wszystko odbyło się zupełnie inaczej. Wyznaczyliśmy sobie spotkanie na siódmą i od rana warowałem, paląc pierwszego papierosa i wydeptując ścieżkę na chodniku. Niebo było szare, zanosiło się na deszcz w ciągu dnia. Betty nie obudziłem, ześlizgnąłem się z łóżka niczym leniwy wąż. Dziesięć minut później spostrzegłem wreszcie, jak wyjeżdżają zza zakrętu i kierują się w moją stronę, ocierając się o chodnik. Jechali rzeczywiście powoli; co oni tam, kurwa, wyprawiają, zastanawiałem się. Kiedy się znaleźli na mojej wysokości, nawet się nie zatrzymali. Szofer stanął za kierownicą, dawał mi rozpaczliwe znaki i stroił głupie miny, a ten drugi wymachiwał jakąś planszą i przystawiał ją do szyby. Było na niej napisane: STARY SIEDZI NAM NA TYŁKU!! Od razu się skapowałem. Udałem, że zawiązuję sznurowadło. Pięć sekund później przejechał mi przed nosem ciemny samochód, a za kierownicą faktycznie siedział człowieczek w okularach. Zaciskał zęby. Tak czy owak, nie było mi do śmiechu. Kiedy wyznaczam datę dostawy pianina, zawsze dotrzymuję słowa. Pogłówkowałem raz-dwa i pognałem sprintem do sklepu Boba. Na górze paliło się światło. Nazbierałem małych kamyków i obrzuciłem nimi okna. Pojawił się Bob. - Cholera - powiedziałem - pewnie cię obudziłem? - Nie, niespecjalnie - odparł - jestem na nogach od piątej rano. Musiałem wstać, żeby ukołysać wiesz kogo. - Bob, posłuchaj, mam zasrany kłopot. Zostałem sam z pianinem na głowie; nie mógłbyś wyrwać się stąd na chwilę? - Czy się wyrwać, to nie wiem. Ale mogę ci pomóc, nie ma sprawy. - Łwietnie. Podjadę po ciebie za godzinkę. Wiedziałem, że w trójkę dalibyśmy radę wnieść fortepian przez okno. Tamten chłopak, szofer, sam jeden potrafił wgramolić się z szafą na szóste piętro. Ale ja tylko z Bobem: nie było na co liczyć. Wsiadłem do furgonetki i podskoczyłem do agencji. Trafiłem na młodego gościa w prążkowanym krawacie i w spodniach z kantem ostrym jak żyleta. - Oddaję furgonetkę. Potrzebuję teraz czegoś większego z mechaniz- mem do wyładowywania. Wziął to za żart: - Mam coś w sam raz dla pana. Dwadzieścia pięć ton, dopiero co wróciła. Z elewatorem i dźwigiem. - W zupełności mi to starczy. - Problem w tym, jak to prowadzić - wyszczerzył zęby. - Problemu nie ma - odparłem. - Wpadam w kontrolowany poślizg na tirze z przyczepą. Faktem jest, że manewrować tym draństwem było diabelnie ciężko i że nigdy nie miałem czegoś takiego w rękach. Ale przejechałem przez miasto, nie wyrządzając szkód, w końcu nie była to znowu taka sztuka - należało wyjść z założenia, że to inni powinni przed tobą uciekać. Dzień wstawał z trudem, chmury tuliły się mocno do siebie. Poszedłem po Boba, zaniosłem mu rogaliki. Usiedliśmy przy stole w kuchni i wypiłem z nimi kawę. Na zewnątrz było tak ciemno, że zapalili lampę, Łwieciła zimnym blaskiem. Annie i Bob wyglądali tak, jakby nie spali od kilku tygodni. Kiedy zapychaliśmy się rogalikami. niemowlak dostał szału, a Archie przewrócił na stół swoją miskę z płatkami. Bob zerwał się i lekko zachwiał. - Daj mi pięć minut na ubranie się, i już nas nie ma - powiedział. Archibald mył sobie ręce pod malutką kaskadą mleka spływającą ze stołu, a drugi aparat nadal wrzeszczał. Dlaczego musiałem być świadkiem tak potwornych rzeczy? Annie wyjęła z garnka butelkę ze smoczkiem i wreszcie mogliśmy się dosłyszeć. - No i jak? - zapytałem. - Z Bobem układa się lepiej? - Och... niby lepiej, ale tylko TROCHĘ, to wciąż nie to. A co, miałeś coś na myśli? - Nie - zaprzeczyłem. - Aktualnie zużywam wszystkie siły na to, by nie myśleć o niczym. Spojrzałem na mojego sąsiada, który lepił paszteciki ze zbożowych płatków, ugniatając je w dłoni. - Dziwny z ciebie facet. - Obawiam się, że nie. Niestety. Kiedy wyszliśmy na dwór, Bob spojrzał na niebo i skrzywił się. - Wiem, wiem - potwierdziłem. - Jedziemy, szkoda czasu! Wynieśliśmy fortepian na chodnik i związaliśmy go grubymi pasami. Następnie poleciałem po książkę obsługi i podszedłem do dźwigu. Było co naciskać: mnóstwo pokręteł do przesuwania w prawo i w lewo, do podnoszenia, opuszczania, skracania i wydłużania, do manewrowania wciągarką. Wystarczyło zgrać wszystko ze sobą. Włączyłem. Przy pierwszej próbie o mało nie skróciłem o głowę Boba, który lekko się uśmiechając, obserwował mnie z drugiej strony ulicy. Stery były niezwykle czułe i musiałem potrenować kilkanaście minut, zanim jako tako opanowa- łem mechanizm. Najtrudniej było uniknąć nagłych wstrząsów. Nie bardzo wiem jak to się stało, ale w końcu załadowałem ten fortepian. Lał się ze mnie pot. Przywiązaliśmy instrument bez sensu, jak chorzy, i wyruszyliśmy. Denerwowałem się, zupełnie jakbyśmy przewozili nitroglicerynę. Nad naszymi głowami zawisła burza, a sumienie nie pozwalało mi dopuścić, by na B"sendorfera spadła choćby kropla deszczu - nie mogłem się tak zbłaźnić. Niestety, ciężarówka wlokła się siedemdziesiątką i niebo obniżało się coraz bardziej. - Bob, jeszcze chwila i będzie po zabawie - zauważyłem. - No, nie rozumiem, dlaczego nie nałożyliśmy plandeki. - A ty widziałeś tu coś takiego? Widziałeś coś, co przypomina plandekę?!. O Boże, przypal mi papierosa. Pochylił się, .by wcisnąć zapalniczkę. Rzucił okiem na tablicę. - Rany, do czego są te wszystkie guziki? - Żebym to ja wiedział, nie znam nawet połowy. Gniotłem do dechy. Spływał po mnie zimny pot. Jeszcze kwadransik, głupie piętnaście minut i wyjdziemy z tego cało. To wyczekiwanie dobijało mnie. Przygryzałem kącik :ust, kiedy pierwsze krople przeleciały po szybie. Zabolało mnie to tak bardzo, że chciałem wyć z wściekłości, lecz żaden dźwięk nie wydarł się z mojego gardła. - Popatrz, znalazłem to do spryskiwania szyb - oznajmił Bob. Po dotarciu na miejsce objechałem dom i wykonawszy slalom między grządkami, zatrzymałem się przed oknem. Dama była w siódmym niebie, okrążała ciężarówkę, ściskając w ręku chusteczkę. - Postanowiłem sam się zająć dostawą - wyjaśniłem - w ostatniej chwili wszyscy moi ludzie nawalili. - Ach, wiem dobrze, jak to jest - przymilała się. - Dzisiaj nie można już liczyć na własny personel. - Przekona się pani - dodałem - któregoś dnia poderżną nam gardło we śnie. - Hi, hi, hi! - pisnęła. Wyskoczyłem z ciężarówki. - No to zaczynamy! - zawołałem. - Polecę służbie, żeby otworzyła okno. Co chwila spadały na nas podmuchy chłodnego i wilgotnego wiatru. Wiedziałem, że każda sekunda jest droga. Fortepian połyskiwał niczym jezioro. Coś we mnie drżało. Nastrój zupełnie jak z filmu katastroficznego, kiedy nie słychać już tykania bomby. Wyrwałem fortepian i wzbiłem go w powietrze. Kołysał się ciężko. Niebo nad nami już miało pęknąć, powstrzymywałemje tylko siłą woli. Kiedy okna się rozwarły, dokładnie wymierzyłem i wysłałem fortepian do środka. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, a na rękę spadła mi kropla deszczu. Wzniosłem ku niebu triumfujące oblicze. Jakże podobały mi się te kropelki, każda z osobna i wszystkie razem, teraz gdy instrument był bezpieczny. Z lekkim sercem opuściłem dźwignię i poszedłem zobaczyć, cóż takiego zbiłem. Poprosiłem klientkę o przesłanie mi rachunku od szklarza i dałem Bobowi znak, że nadszedł czas, byśmy się zajęli odwiązaniem pasów. To on robił węzły. Chwyciłem jeden w ręce, obejrzałem go i dyskretnie pokazałem Bobowi. - Wiesz co, Bob - szepnąłem - nawet nie ma co próbować go rozsupłać, zacisnąłeś go na amen. Pewnie inne też, nie? Po jego oczach widziałem, że tak. Wyciągnąłem z kieszeni mój nóż marki Western i przeciąłem po kolei wszystkie pasy, ciężko wzdychając. - Szlag by cię trafił - wymruczałem. Ale przecież instrument stanął gdzie miał stanąć i wyszedł z tego bez najmniejszego zadrapania, nie miałem powodów do niezadowolenia. Na zewnątrz lało jak z cebra. Odczuwałem niemalże zwierzęcą przyjemność, widząc, jak deszcz zalewa okolicę i ciska się wściekle, podczas gdy mnie udało się przed nim uciec: Poczekałem, aż pani zechce wreszcie pójść po pieniądze. Pracę mogłem uważać za skończoną. Potem odstawiłem Boba do domu i odwiozłem ciężarówkę. Wsiadłem w autobus. Deszcz już ustał i miejscami pokazało się kilka niebieskich prześwitów. Napięcie tego poranka wykończyło mnie, ale wracałem z kupą szmalu w kieszeni i było to jakieś zadośćuczynienie. A w dodatku miałem miejsce siedzące za szoferem, przy oknie, i nikt nie sterczał mi nad głową, kiedy patrzyłem na przemykające ulice. W domu nie było nikogo. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy Betty mówiła, że gdzieś wychodzi; od wczorajszego dnia upłynęły wieki. Udałem się prosto do lodówki i wyjąłem to i owo na stół. Piwo ijajka na twardo były zupełnie zmrożone; poszedłem wziąć prysznic w oczekiwaniu, aż świat powróci do ludzkiej temperatury. Wracając do kuchni, kopnąłem w zmiętą kulkę papieru. Takie rzeczy zdarzały mi się częściej niż powinny, ale tak już jest, na ziemi zawsze coś leży. Podniosłem kartkę, rozwinąłem ją, usiadłem i przeczytałem. To był wynik badań z laboratorium. Wynik negatywny. No mówię przecież: NEGA- TYWNY!! Skaleczyłem sobie palec otwierając piwo, lecz nie od razu to spostrzeg- łem. Wypiłem jednym haustem. Z całą pewnością było gdzieś zapisane, że wszystkie moje nieszczęścia przyjdą pocztą. Jakie to było zwykłe, jakże przeraźliwie banalne - to Piekło mrugało do mnie okiem. Upłynęła chwila, zanim coś się we mnie ruszyło i nieobecność Betty zaczęła ciążyć mi boleśnie. Jeśli będę tak siedział, zostanie ze mnie tylko miazga, pomyślałem. Wczepi- łem się kurczowo w oparcie, aby się podnieść i z palca siknęła krew. Postanowiłem wsadzić go pod wodę - to może z jego powodu bolało mnie wszędzie. Podszedłem do zlewu i w tej samej chwili dostrzegłem w torbie na śmieci czerwoną plamę. Domyśliłem się od razu, co to jest, ale zanurzyłem rękę. Czarne też tam leżało, to były śpioszki; być może nie kurczyły się w praniu, tego nie dowiem się nigdy, ale jedna rzecz była pewna: tak, najlepszy dowód miałem przed oczami, a mianowicie, że źle znosiły cięcia nożyczkami. To odkrycie pogrążyło mnie. Dawało mi pojęcie, w jaki sposób Betty podeszła do sprawy. Można by sądzić, że to krew błyszczy na moim palcu, ale nie, tak naprawdę rozkrajano mi całe ciało. Tak naprawdę ziemia zakołysała się na swej osi. Opanowałem się, potrzebowałem chwili na zastanowienie. Obmyłem palec i obwinąłem go plastrem. Najgorsze, że cierpiałem za dwoje: miałem ostrą świadomość tego, co może odczuwać Betty, sparaliżowało mi połowę mózgu i wnętrzności mi się przewracały. Wiedziałem, że muszę się udać na jej poszukiwanie, lecz przez chwilę sądziłem, że to przerasta moje siły-niewiele brakowało, bym osunął się na łóżko i czekał, aż nadejdzie rozszalała zamieć i uśpi mnie, i rozwieje moje myśli. Stałem pośrodku pokoju, z rozciętym palcem i kieszenią pełną forsy. W końcu zamknąłem drzwi i wyszedłem na ulicę. Przez całe popołudnie szukałem jej bezskutecznie. Przejechałem parokro- tnie chyba wszystkie ulice miasta, przenosząc wzrok z jednego chodnika na drugi, goniłem za dziewczynami, które były do niej z daleka podobne, zwalniałem przy kawiarnianych ogródkach, sprawdzałem w najbardziej uczęszczanych miejscach, przemierzałem na pierwszym biegu puste ulice; powolutku zaczął zapadać wieczór. Pojechałem zatankować. Kiedy płaci- łem, musiałem najpierw wyjąć gruby plik banknotów. Człowi‚k nosił czapkę esso, na daszku miała tłuste ślady. Spojrzał na mnie nieufnie. - Właśnie obrabowałem skarbonkę w kościele - powiedziałem. O tej porze mogła równie dobrze być o pięćset kilometrów stąd; potworny ból głowy to wszystko, z czym wracałem z mojej przejażdżki. Było już tylko jedno miejsce, w którym mógłbym ją znaleźć: chatka na górze, lecz nie potrafiłem podjąć decyzji. Myślałem, że jeżeli jej tam nie znajdę, nie znajdę jej już nigdy więcej. Powstrzymywałem się przed wystrzeleniem tego ostatniego naboju. Miałem jedną szansę na milion, że tam jest, i tylko ta szansa mi pozostała. Pokręciłem się jeszcze trochę w świetle neonów, a potem zawróciłem do domu po latarkę i kurtkę. Na pierwszym piętrze paliło się światło. Ale mogłem przecież zapomnieć i zostawić coś na gazie lub nie zakręcić wody - specjalnie nawet by mnie to nie zdziwiło. Gdybym zastał chałupę w ogniu, w stanie, w jakim byłem, wziąłbym to za strzałę liliputa. Wszedłem na górę. Siedziała przy stole kuchennym. Miała dziko, przesadnie wymalowaną twarz i włosy pościnane bez ładu i składu. Spojrzeliśmy na siebie. Poniekąd oddychałem, ale zarazem dusiłem się czy coś takiego. Nie przyszło mi do głowy, że mógłbym cokolwiek powiedzieć. Zdążyła już nakryć do kolacji. Wstała bez słowa i przyniosła mi talerz. Pulpety w sosie pomidorowym. Usiedliśmy naprzeciw siebie; ona, ona zniszczyła sobie twarz i ja nie mogłem tego długo wytrzymać. Gdybym otworzył wówczas usta, rozległby się jęk. Pozostały jej tylko trzy-, czterocentymetrowe kosmyki, a tusz i szminka rozpływały się na wszystkie strony. Patrzyła na mnie uporczywie i jej spojrzenie było gorsze niż wszystko. Poczułem, że zaraz coś we mnie trzaśnie. Pochyliłem się i nie spuszczając z niej wzroku, zanurzyłem obie ręce w talerzu z pulpetami. Były gorące. Zagarnąłem całą dłoń pulpetów, pomidorowy sos sptywał mi między palcami, i wgniotłem je sobie w twarz: w oczy, w nos, we włosy; parzyło mnie, ale poprzyklejałem je wszędzie. Ześlizgiwały się i upadały mi na nogi. Wierzchem ręki starłem coś jak łzę a la sos pomidorowy. Ciągle nie zamieniliśmy słowa. I tak siedzieliśmy. 21 - Rany boskie! - wykrzyknąłem - jak będziesz tak się wyrywać, to nigdy mi się nie uda!! W dodatku usadowiliśmy się przy otwartym oknie i słońce biło mnie prosto w twarz. Jej włosy tak bardzo migotały, że z trudem je chwytałem. - Pochyl się trochę... Ciach, ciach-wyrównałem z rozpędu dwa kosmyki. Trzeba było trzech dni, żeby do tego doszło, żeby pozwoliła się zająć tymi włosami. A tak naprawdę spodziewaliśmy się po południu Eddie'ego i Lizy, to zadecydowało przede wszystkim. Trzy dni, by wygrzebać się z dołka. To znaczy nie dla mnie, dla niej. Tak czy owak, ładnie było w krótkich włosach mojej brunetce o zielonych oczach, dobre i to. Chwytałem kosmyki między palce i ciąłem je jak kiście czarnych winogron. Nie miała oczywiście zachwyconej miny, lecz byłem pewien, że przy odrobinie pudru na policzkach zmyli wszystkich, a ponczem miałem się zająć ja. Powiedziałem jej, żeby się nie przejmowała. Ci, co przyjeżdżają z miasta, zawsze są bladzi jak śmierć. Nie myliłem się, a poza tym Eddie zmienił wóz. Nowy był w kolorze wędzonego łososia i miał odsuwany dach~ Nałykali się po drodze sporo kurzu, wyglądali oboje na sześćdziesięciolatków. Liza wyskoczyła z samo- chodu. - Och, kochanie, ścięłaś sobie włosy? Ach, jak ci teraz dobrze! Tak rozmawiając, spokojnie zbliżaliśmy się w stronę ponczu. Nie chcę się chwalić, ale był to dynamit. Liza miała ochotę na prysznic i obie dziewczyny zniknęły w łazience unosząc szklanki. Eddie klepnął mnie w udo. - Wiesz, cieszę się, że cię widzę, stary trepie! - wykrzyknął. - A jak! - odparłem. Rozejrzał się raz jeszcze, kiwając głową: - No no, chylę czoło. Poszedłem otworzyć puszkę dla Bongo. Dzięki obecności Lizy i Eddie'ego mogłem się wreszcie rozluźnić. Przez te trzy dni nieraz się zastanawiałem, czy z tego wyjdziemy, czy uda mi się ją wyciągnąć i wyprowadzić w stronę światła. Włożyłem w to wszystkie siły, mam na myśli wszystko, co miałem w głowie i to co we wnętrznościach. Walczyłem wściekle. Widziałem doskonale, jak zleciała w dół na łeb, na szyję, tak że aż trudno sobie wyobrazić; nie wiem, jakim cudem udało się nam z tego podnieść, jaki to miłosierny prąd wyniósł nas na plażę. Byłem wykończony. Po takim wysiłku jak ten otworzenie puszki z pasztetem dla psa wydawało mi się rÓwnie męczące, co włamanie się do kasy pancernej. Ale w chwilę później dwa kieliszki ponczu, i kroczyłem ku jutrzence. Z łazienki dobiegały chichoty dziewczyn, to było niemal zbyt piękne. Kiedy ogień powitalnej euforćć nieco już przygasł, przystąpiliśmy z Ed- die'em do działania. Dziewczyny wolały spędzić pierwszy wieczór w domu, trzeba więc było zrobić trochę zakupów i po drodze wpaść do Boba, by zabrać materac i parawan, podobno chiński. Po ponczu nie było już śladu. Kiedy wyszliśmy, zapadał' zmierzch i wiał łagodny wiatr. Poczułbym się zupełnie dobrze, gdybym tylko potrafił się pozbyć pewnej dosyć głupiej myśli. Wiedziałem, że nic nie mogę poradzić; że należy to do owych drobnych różnic między mężczyzną a kobietą, lecz nie przestawałem sobie powtarzać, że w tej historćć ból nie został podzielony równomiernie. Dla mnie to było zbyt abstrakcyjne. Czułem, że gardło wypełnia mi kula powietrza, której nie umiałem przełknąć. Poszliśmy zatem do Boba po cały majdan,~ wróciliśmy, niosąc materac za brzegi. Klęliśmy i dyszeliśmy, sprężyny śpiewały, a cały kłopot polegał na tym, że nawet mowy nie było, by ciągnąć to łajdactwo po chodniku: musieliśmy targać go na wyciągniętych rękach. Parawan wydawał się przy nim lekki jak piórko. Weszliśmy zadyszani na górę, dziewczyny aż się zaśmiewały. Kiedy łapałem oddech, czułem, że wzmaga się we mnie działanie alkoholu i krew goni coraz szybciej. Nie było to nieprzyjemne - po raz pierwszy od trzech dni wracała mi świadomość, że mam ciało. Dziewczyny przygotowały dla nas długą listę; truchtem wybiegliśmy na ulicę. Kiedy już się znaleźliśmy w mieście, w mgnieniu oka załatwiliśmy wszystko, co trzeba - bagażnik limuzyny zapełnił się po brzegi. Gdy na koniec wychodziliśmy z cukierni, każdy z pakunkiem ciastek w ręku, jakiś facet podszedł do Eddie'ego i zaczął go ściskać. Widziałem tego człowieka w dniu pogrzebu, przypominałem go sobie jak.przez mgłę. Podał mi piątkę, był niski, raczej wiekowy, ale tryskał życiem. Trzymałem się trochę na uboczu, żeby mogli spokojnie pogadać, i paliłem papierosa, patrząc w roz- gwieżdżone niebo. Słyszałem co drugie słowo. O ile dobrze chwytałem, gość nie miał och"ty tak nas puścić: Eddie powinien koniecznie zobaczyć jego nową salę treningową była tuż obok; nie zamierzał uwierzyć, że nie mamy nawet pięciu minut. ' - To co robimy? - zapytał mnie Eddie. - Bez dyskusji, idziemy za mną! - uśmiechnął się tamten. Włożyliśmy ciastka ~do bag"żnika. Nie mogę odmówić, wyjaśnił mi Eddie, znam go już 'co najmniej od dwudziestu lat; kiedyś pomagałem mu w organizowaniu różnych zawodów pięściarskich po okolicy, kupę razem przeżyliśmy, facet jest do rzeczy. Odpowiedziałem, że doskonale rozumiem, a w ogóle to nie jest późno i wcale mi to nie przeszkadza, poważnie, nic a nic. Zamknęliśmy bagażnik i skręciliśmy za róg. Sala była mała, zajeżdżało w niej skórą i potem. Na ringu trenowało dwóch facetów. Słychać było uderzenia rękawic o ciało i wodę pod prysznicami. Stary zaprowadził nas za coś w rodzaju kontuaru i wyciągnął trzy lemoniady. Oczy zrobiły mu się okrągłe jak piłki. - No i co, Eddie, jak ci się podoba? - zapytał. Eddie w zwolnionym tempie musnął pięścią jego podbródek. - Co tu dużo gadać, wygląda na to, że trzymasz rękę na sterze. - Ten w zielonych majtkach to Joe Attila. Mój najnowszy. Wkrótce o nim usłyszysz. Ten chłopak idzie naprzód, mówię ci, ma coś w sobie. Udał, że wyprowadza haka w żołądek Eddie'ego. Powoli wyłączałem się z rozmowy. Piłem sobie oranżadkę, obserwując, jak Joe Attila ćwiczy swoją technikę na partnerze. Ten drugi był o wiele starszy i miał na sobie czerwony dres: Joe walił w niego jak lokomotywa i stary chował się za rękawicami, pomrukując: dobrze, Joe, dalej, jeszcze, bardzo dobrze, tak jest, Joe, i Joe ładował ile wlezie. Nie wiedzieć czemu ten widok zahipnotyzował mnie, głowa mi rozgorzała. Podszedłem do lin. Zupełnie nie znałem się na boksie, widziałem w życiu jeden, może dwa mecze, ale nie zachwyciłem się, zwłaszcza tamtego razu, gdy obryzgali mi kolana krwią. A jednak z wywieszonym narkotycznie jęzorem patrzyłem teraz, jak na starego spada nawałnica ciosów; widziałem już tylko błysk rękawic przelatujących niczym strzały i nie myślałem o niczym. Eddie z kumplem podeszli do mnie w chwili, kiedy Joe skończył występ. Biły na mnie poty. Złapałem Eddie'ego za połę marynarki. - Eddie, posłuchaj, co mówię, to marzenie mojego życia! Wyjść na ring w rękawicach, choćby tylko na minutkę, i udawać, że toczę walkę z prawdzi- wym zawodowcem! Wszyscy wybuchnęli śmiechem, Joe jeszcze głośniej niż reszta. Zaparłem się, powiedziałem: przecież jesteśmy wśród przyjaciół, to tylko na żarty, nie chcę umrzeć, nie przeżywszy tego chociaż raz. Eddie podrapał się po karku. - Poważnie chcesz? Nie zgrywasz się? Zacisnąłem zęby i potaknąłem. Odwrócił się w stronę kumpla. - Ja wiem, da to się jakoś zrobić? Tamten odwrócił się w stronę Joe'ego. - Joe, co ty o tym myślisz, kochany? Wytrzymałbyś jeszcze minutę, jak sądzisz? Rechot Joe'ego przywiódł mi na myśl pień drzewa spadający po zbo- czu, ale tak się napaliłem, że nie zwróciłem na to uwagi. Łwiatła na sali oślepiały mnie, oddychałem szybciej. Joe oparł się o liny i mrugnął do mnie okiem: - Ja się zgadzam, możemy się poboksować jedną rundę dla zabawy. Dopiero w tej chwili się przestraszyłem, zadrżałem chyba całym ciałem, lecz najdziwniejsze było to, że zacząłem się rozbierać; pchała mnie ta sama siła, która ciągnie nas ku przepaści. Mój mózg wyciągnął z zanadrza ostatnie karty, wpadł w obłęd i tłumaczył coś w szaleńczym uniesieniu, chciał mnie złamać, przedstawiając rzeczy w krzywym zwierciadle; nie rób tego, mówił mi, zdarza się to raz na milion, lecz zdarza się: być może na tym ringu czeka na ciebie śmierć, być może Joe rozwali ci łeb... Czułem, jak za pomocą alkoholu odjeżdżam w posępne delirium - przerażający skok w ciemne i lodowate jezioro, które znałem dobrze, ono się nie zmieniało, i po drodze rozdzierały mnie wszystkie moje trwogi: strach, noc, szaleństwo, śmierć, cały ten cyrk. Była to jedna z tych strasznych chwil, jakie mogą się od czasu do czasu przytrafić, lecz dla mnie to nie nowość i kiedyś już znalazłem na to lekarstwo. Uczyniłem nadludzki wysiłek, pochyliłem się nad sznurowadłami i powtarzałem sobie: kochaj swoją śmierć, kochaj swoją śmierć, KOCHAJ SWOJĆ ŁMIERĆ!!! Działało na mnie skutecznie. Wróciłem na powierzchnię; o czymś tam gadali, nie przejmując się moimi problemami. Czerwony dres pomógł mi się przebrać - wskoczyłem w białe szorty i mojemu mózgowi opadły ręce. Wdrapałem się na ring. Joe Attila miło się do mnie uśmiechnął. - Próbowałeś kiedyś? - zapytał. - Nie, po raz pierwszy wkładam rękawice. - W porządku, nie bój się, zacznę ostrożnie. Przecież to na żarty, nie? Nie odpowiedziałem, przebiegały po mnie ciepłe i zimne prądy. Byliśmy z Joe'em tego samego wzrostu i to wszystko, co nas łączyło. Gębę miałem piękniejszą niż on, on-miał szersze bary niż ja, a ręce miał jak moje uda. Zaczął podskakiwać w miejscu. -- Gotów? Zdawało mi się, że zaraz ulecę w górę. Cała wściekłość i bezradność, które nagromadziły się we mnie ostatnimi czasy, przeniosły się w prawą pięść i, cicho stękając, przyłożyłem Joe'emu sierpowym mego życia. Nadziałem się na rękawice. Cofnął się, marszcząc brwi. - Hej, miało być spokojnie, nie? Musiałem mieć gorączkę, trzydzieści dziewięć albo czterdzieści stopni. Wrócił do swoich podskoków, podczas gdy moje nogi były. z ołowiu. Zamierzył się lewą, zrobił zwód i stuknął mnie w podbródek krótkim prawym prostym, akurat tak, by ogłuszyć muchę. Za plecami słyszałem śmiechy, a Joe kręcił mną jak motylem i łaskotał mnie końcem rękawic. W którejś chwili zwrócił się w stronę tamtych, by mrugnąć do nich okiem. Gruchnąłem go hakiem w usta. Nie udawałem.. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Zainkasowałem w gębę podwójny prosty, wyrżnąłem na matę i poleciałem aż pod liny. Trzy centymetry obok mnie pojawiła się twarz Eddie'ego: - Człowieku, chyba oszalałeś! Co cię napadło? - Nie twoja sprawa - wydusiłem - powiedz mi, leci ze mnie krew? Nie czułem już nic, byłem na wpół przytomny, nasze głosy zaczęły wynurzać się jakby ze snu. Nie mogłem złapać powietrza. - Dobry Boże, czy krwawię w którymś miejscu? - wymamrotałem. - Nie, ale jak tak dalej pójdzie, to się doczekasz. No już, ściągaj mi te rękawice. Wstałem, opierając się o liny. Wszystko dobrze, poza tym że ważyłem chyba ze dwieście kilo i paliła mnie twarz. Joe czekał na mnie na środku ringu. Rzekłbyś: roztańczona, nieuchwytna góra. - Można się pozgrywać, ale bez przesady - rzucił. - Więcej tego nie rób. Zadałem cios bez uprzedzenia, z całej siły. Zrobił lekki unik. - Mały, przybastuj - powiedział. Powtórzyłem ten sam numer, lecz natknąłem się na pustkę. Jak ja chciałem, żeby się przestał kręcić! Z trudem unosiłem ramiona, próbując utrzymać gardę, a jednak rzuciłem się na niego i włożyłem ostatnie siły w prawy prosty; byłem przekonany, że czymś takim zabiłbym byka. Nie wiem, co się stało, niczego nie widziałem, ale coś wybuchło i była to moja głowa, zupełnie jakbym wbiegł w oszklone drzwi. Zawisłem przez chwilę w powietrzu, po czym zwaliłem się na matę. Nie straciłem przytomności. Obok mnie kołysała się twarz Eddie'ego, jakby przybladła, trochę zaniepokojona i przejęta. Eddie, przyjacielu... czy widzisz krew? - Cholera jasna - odparł. - Pod nosem otworzył ci się kurek! Zamknąłem oczy, teraz mogłem odetchnąć. Nie tylko nie umarłem, ale i ta kula powietrza, siedząca mi w gardle, zniknęła. Przyjemnie było tak leżeć. Straciłem poczucie tego, co-dzieje się wokół mnie, nie wiedziałem już, gdzie-się znajduję, co, kiedy i dlaczego; chciałem naciągnąć na siebie prześcieradło, lecz moja ręka nie poruszyła się. Wreszcie stary w dresie zajął się mną. Opryskał mi twarz wodą i wcisnął watę w dziurkę od nosa. - W porządku, nawet nie złamany - zawyrokował - Joe nie był świnią, mógł uderzyć o wiele mocniej! Eddie zaciągnął mni‚ pod prysznic, obrzucając wszelkimi możliwymi wyzwiskami. Ciepła woda zrobiła mi dobrze, a zimna złagodziła opuchliznę. Wysuszyłem się, ubrałem ~i obejrzałem w lustrze: wyglądałem jak facet leczony cortizonem.~Podszedłem do towarzystwa mniej więcej normalnym krokiem, wytrzeźwiałem już zupełnie. Joe stał w garniturze, sportową torbę zawiesił na ramieniu. Spojrzał na mnie z uśmiechem. - A więc jak - rzucił - dobrze jest zrealizować stare marzenie? - No - odparłem. - Czuję się spokojniejszy. Ale najprzyjemniejsze było później. Siedziałem w limuzynie, jechaliśmy główną ulicą, lekki wiaterek owiewał mi twarz, a z palców zwisał ledwo tlący się papieros. Eddie spoglądał na mnie ukradkiem. - Oczywiście - odezwałem się - dziewczynom ani mru-mru. Zakrztusił się i przekręcił lusterko w moją stronę. - Ach tak? I co im powiemy... Że ugryzł cię komar? - Nie, że wybiłem głową szybę w sklepie. Któregoś ranka budzik zadzwonił o czwartej. Zatkałem mu buzię i wstałem cichutko. Eddie siedział w kuchni, zdążył już przygotować torby i pił kawę. Uśmiechnął się do mnie: - Chcesz? Jeszcze gorąca. Ziewnąłem. Pewnie, że chciałem. Na dworze było jeszcze ciemno. Eddie zmoczył włosy i uczesał się. Wyglądał świetnie. Wstał i opłukał filiżankę. - Nie guzdraj się - powiedział - samej drogi mamy na godzinę. Parę minut później byliśmy już na dole. Nie zawsze jest łatwo zerwać się tak wcześnie, lecz nigdy się tego nie żałuje. Ostatnie godziny nocy są niesamowite, nic jednak nie może się równać pierwszym poruszeniom dziennego światła. Eddie dał mi poprowadzić. Ponieważ było ciepło, nie zasunęliśmy dachu - zapiąłem kurtkę po samą szyję. Samochód był cudownie zrywny. Eddie znał okolice jak własną kieszeń, mówił którędy jechać, a cała droga zdawała się upstrzona wspomnieniami z dzieciństwa: wystarczył drogowskaz, jakaś śpiąca wioska i już sypały się jedna po drugiej różne historyjki, i znikały w nocy. Na koniec wjechaliśmy na piaszczystą drogę i zaparkowaliśmy na jej końcu, pod drzewami. Noc powoli odchodziła. Wyciągnęliśmy z bagażnika sprzęt i poszliśmy wzdłuż dość bystrego strumienia, który pluskał i bulgotał. Eddie maszerował na przodzie i kontynuował monolog; mowa była o tym, jak miał osiemnaście lat. Zatrzymaliśmy się w cichym zakątku, w miejscu, w którym rzeczka rozszerzała się, obmywając kilka skał, a wokół drzewa, trawa, liście, pączki, ważki i cała reszta. Rozbiliśmy obóz. Dzień dopiero co wstawał, kiedy Eddie zakładał buciory. Oczy chłopako- wi się świeciły, miły widok, ja też się czułem spokojny i odprężony. Bliskość wody zawsze tak na mnie działa. Sprawdził, czy wszystko gra. Przeskakiwał ze skały na skałę, rzekłbyś, że szedł po wodzie. - Zobaczysz, to nic trudnego... Spójrz, jak to robię. Prawdę mówiąc pojechałem z nim, żeby sprawić mu przyjemność. Łowienie ryb nigdy mnie nie porywało; zabrałem ze sobą tomik poezji japońskiej, na wypadek gdybym się nudził. - Hej, przecież jak nie będziesz patrzył, to niczego się nie nauczysz! - Nie spuszczam z ciebie oczu, śmiało. - Tak, kochany, spójrz, pracuje tylko przegub. Zakręcił żyłką wokół głowy i machnął przed siebie: haczyk poleciał w przestrzeń, a kołowrotek błyskawicznie się opróżnił. Usłyszałem plusk. - Widziałeś? Kapujesz teraz? - Tak - odparłem -- ale nie przejmuj się mną, trochę się jeszcze przypatrzę. Minęła krótka chwila i między liście wsunął się promień słońca. Bez pośpiechu rozpakowałem kanapki, żeby choć raz się do czegoś przydać. No i nie chciałem przysnąć na miejscu. Eddie stał odwrócony plecami, milczał od prawie dziesięciu minut - pochłonęła go kontenplacja nylonowej żyłki. Przemówił nagle, nie odwracając się: - Zastanawiam się, co wam jest. Co u was nie gra... Kanapki były z szynką. Nie ma smutniejszego widoku niż kanapka z szynką, kiedy z brzegu zwisa żałośnie tasiemka tłuszczu. Zawinąłem je z powrotem, poza tym były trochę rozmiękłe. Ponieważ nie odpowiadałem, ciągnął dalej: - Boże mój, nie mówię tego, żeby ci dowalić, ale przyjrzałeś się kiedyś jej twarzy? Straciła kolory; trzy czwarte czasu przygryza sobie wargi i gapi się w pustkę... A ty, cholera, nigdy mi o niczym nie mówisz, to skąd ja mam wiedzieć, czy da się coś zrobić, żeby wam pomóc. Patrzyłem, jak wędka spływa z prądem i napręża się, rozpryskując wokół kilka kropli. - Sądziła, że zaszła w ciążę - powiedziałem. - Ale to była pomyłka. Na haczyku wiła się ryba. Pierwsza, lecz nie skomentowaliśmy tego, jej śmierć przeszła niezauważona. Eddie wsadził wędkę pod pachę i zdjął rybę z haczyka. - No dobra, nie żartuj, przecież to nie wychodzi za każdym razem, następnym pójdzie lepiej. - Nie, następnego nie będzie. Ona nie chce już o tym słyszeć, a ja nie mam takiej pary, żeby się przebić przez sprężynkę. Odwrócił się w moją stronę, słońce wbiło się w jego rozwiane włosy. - Wiesz, Eddie - mówiłem dalej - ona goni za czymś, co nie istnieje. Jest jak zranione zwierzę, rozumiesz, i wciąż zakopuje się głębiej. Ja myślę, że świat jest dla niej za mały, Eddie, sądzę, że właśnie z tego biorą się wszystkie kłopoty... Zarzucił linkę dalej niż poprzednio, wykrzywił usta. - W każdym razie coś chyba można zrobić - mruknął. - Tak, oczywiście, musiałaby zrozumieć, że szczęście nie istnieje, że Raj nie istnieje, że nie ma niczego do zyskania i niczego do stracenia i że w zasadzie niczego nie da się zmienić. A jeśli uważasz, że w takim razie pozostaje już tylko rozpacz, no to się znowu grubo mylisz, bo rozpacz teżjest złudzeniem. Wszystko co możesz zrobić, to kłaść się wieczorem i wstawać rano z uśmiechem na ustach, o ile się da, i myśl sobie, co chcesz, myślenie nic tu nie zmieni, tylko pokomplikuje rzeczy. Wzniósł oczy ku niebu, kręcąc głową. - Słowo daję, pytam się go, czy nie ma sposobu, żeby ją z tego wyciągnąć, a ten mi opowiada, że najlepiej by zrobiła strzelając sobie w łeb, i to wszystko!!! - Nie, to nie tak, ja chcę tylko powiedzieć, że życie to nie jest jarmarczna loteria, na której możesz wygrać jakieś bzdety, bo jeśli jesteś na tyle stuknięty, że zaczniesz obstawiać, szybko spostrzeżesz, że koło nigdy nie przestanie się kręcić. I wtedy zaczynasz cierpieć. Wyznaczyć sobie w życiu cele - to obwiązać się łańcuchami. Z wody wynurzała się druga ryba. Eddie westchnął. - Kiedy byłem szczylem, było tu więcej ryb niż wody - wymruczał. - Kiedy byłem szczylem, wierzyłem, że droga będzie świetlista - po- wiedziałem. Zgodnie z programem zwinęliśmy się około południa. Koniec końców, nawet nie próbowałem zamoczyć kija~ zresztą nie bardzo mnie to pociągało, i stawiliśmy się w domu Boba z trzema nędznymi rybkami. Siedzieli w ogrodzie, wszystkie trzy dziewczyny przygotowywały tosty, a Bob patrzył na nie i coś dogadywał. Przeskoczyłem przez ogrodzenie. - Jest pewien problem - oznajmiłem. - O ile nie zdarzy się cud, nie bardzo wiem, jak wyżywimy te trzydzieści czy czterdzieści osób trzema rybkami. - Na Boga, a co się stało? - Trudno powiedzieć. Może jest zły rok na ryby. Nawet jeśli w rzekach nie było już ryb, szczęśliwie pozostało kilka krów na łąkach czy może gdzie indziej, cholera wie, tak czy owak istniała wciąż możliwość szaszłyków, nie było jeszcze co robić tragedćć. Zajęliśmy się z Bobem ich przygotowaniem. Mieliśmy tyle zakichanych szczegółów do uzgodnienia, że z tego wszystkiego nie zauważyłem, jak przeleciało popołudnie. Z trudem mogłem się skupić nad tym, co się działo wokół, trzeba było mi powtarzać średnio dwa albo trzy razy; najchętniej smarowałem masłem te małe plasterki, przynajmniej miałem spokojną głowę. Po takiej rozmowie, jaką odbyłem z Eddie'em, zapowiadany wieczór zupełnie mnie nie podniecał i szczerze mówiąc byłem pewny, że im mniej zobaczę przy sobie ludzi, tym lepszy będzie mój nastrój. Jednak ciężar faktów nie pozwalał mi się stąd wyrwać. Kiedy masz wybór między działaniem a biernym znoszeniem, nie zawsze należy się rzucać na pierwsze rozwiązanie, bo można szybko się zmęczyć. Pogoda była ładna w szczególny, trochę idiotyczny sposób, słońce nawet nie oślepiało. Nieco ciepła poczułem jedynie wówczas, gdy zbliżyłem się do Betty i przejechałem ręką po jej obciętych włosach. Przez resztę czasu wzdychałem w sobie i podsyłałem Bongo kanapki. Noc już zapadała, kiedy nadeszli goście. Kilkoro z nich znałem z widze- nia, a ci, których oglądałem po raz pierwszy, przypominali tych, których znałem, jakkolwiek patrzeć. Zwaliło się sześćdziesiąt osób z hakiem, Bob skakał od jednej grupki do drugiej niczym latająca ryba. Podszedł do mnie, zacierając ręce. - Chyba nieźle się zapowiada, jak rany... - powiedział. Zanim odszedł, wychlał mój kieliszek, którego jeszcze nawet nie dotkną- łem. Stanąłem nieco z boku z pustym szkłem i nie ruszałem się. Nie chciało mi się pić, nic mi się nie chciało. Wyglądało na to, że Betty dobrze się bawi, Liza także, i Eddie, i Bob, i Annie, i cała reszta, no, bawi się: raczej chcę powiedzieć, że tylko ja jeden stałem na uboczu, usiłując podrobić kącikami ust okolicznościowy uśmiech, aż wreszcie poczułem skurcze warg. W porząd- ku, zgoda, byłem być może jedynym trupiobladym typem w tym towarzyst- wie, ale cóż widziałem na tych wszystkich twarzach, jak nie obłęd, niepokój, trwogę? co innego jak nie wściekłość i niemoc, cholera jasna, czy widziałem kogokolwiek, kto mógłby wyciągnąć mnie z dna? Było się z czego śmiać, no nie? Widziałem kilka ślicznych dziewczyn, lecz wydawały mi się brzydkie, a facetów brałem za dupków; może trochę upraszczam, ale nie miałem ochoty bawić się w detale, miałem ochotę wycofać się w mrok, chciałem świata smutnego i lodowatego, świata bez nadziei, bez treści, bez światła, tak jest, pragnąłem się zanurzyć, nie było we mnie siły. Chwilami człowiek pragnie zobaczyć, jak cały ten bajzel zwala się w dół i topi, i ma ochotę spuścić sobie niebo na łeb. W każdym razie taki był mniej więcej mój stan ducha, a ciągle jeszcze niczego nie wypiłem. Z drugiej strony nie chciałem bynajmniej rzucać się w oczy, zacząłem więc kręcić się w kółko jak ktoś bardzo zajęty. W pewnej chwili Betty klepnęła mnie w ramię. Podskoczyłem. - Ty, co ty wyprawiasz? - zapytała. - Obserwuję cię od dłuższego czasu... - Chciałem sprawdzić, czy jeszcze cię obchodzę - zażartowałem.- Dziewczyny zaniedbują mnie z powodu tego podbitego oka. Uśmiechnęła się do mnie; dreptałem u bram Piekła, a ona uśmiechnęła się do mnie, Panie w Niebiosach, och, Panie Niebieski, Boże Wszechmogący, Chryste! - Przesadzasz - powiedziała. - Już prawie nie widać. - Weź mnie za rękę - poprosiłem. - Zaprowadź mnie tam, gdzie będę mógł zatankować. Ledwo co zdążyłem nalać, a już jak spod ziemi wyrósł Bob, opróżnił mój kieliszek i pociągnął Betty za ramię. - Bob, ty to naprawdę jesteś złamaniec. Nie dość, że... Ale był już daleko i jego uszy zaświeciły jak lampy odblaskowe. Znowu zostałem sam. Dzięki Betty poczułem się nieco mniej przygnębiony-zdoby- łem się na uśmiech rekonwalescenta i odwróciłem się w stronę baru pełen nadziei, że dostanę swój kieliszek, nie narażając się na stratowanie. Nie było to proste, gdyż wszyscy mówili głośniej ode mnie, a nad moją głową wyciągały się jakieś ramiona. Musiałem pójść naokoło i samemu sobie nalać. Atmosfera się rozgrzewała. Ktoś podkręcił muzykę. Pociągnąłem za sobą składane krzesełko i usiadłem pod drzewem jak babcia, tyle że nie zabrałem robótki i wiele mnie jeszcze czeka, zanim zacznę brodzić w bajorku lat. Wokół mnie kręcili się i rozmawiali ludzie, lecz nic takiego się nie działo; najważniejszym problemem epoki zdawały się strój i sposób uczesania, nie warto było szukać we wnętrzu tego, co nie zostało wystawione w witrynie. O moje biedne pokolenie, które jeszcze niczego nie spłodziło, które nie zaznało wysiłku i nie poznało buntu i które spalało się w środku, nie znajdując żadnego wyjścia! Postanowiłem wypić za jego zdrowie. Mój kieliszek stał w trawie. W chwili kiedy sięgałem ręką, Bob przewrócił go nogą. - Co tu porabiasz? - spytał. - Już siadłeś? - Powiedz mi jedną rzecz, Bob: niczego nie poczułeś, nie poczułeś, że kopnąłeś w coś? Dał krok w tył i zachwiał się, i ja, który nie miałem w żyłach kropli alkoholu, mogłem dostrzec, ile nas dzieli. Nie warto było próbować wyjaśniać mu czegokolwiek. Włożyłem mu do dłoni kieliszek, chwyciłem za ramię, obróciłem go i popchnąłem we właściwym kierunku. - Idź, nie mam do ciebie nienawiści! - powiedziałem. Moje pokolenie zapijało się właśnie na śmierć, a ja musiałem czekać, aż ten wał przyniesie mi szkło. Trudno i darmo, pomyślałem, nic nie zostanie nam oszczędzone. Na szczęście noc była ciepła i zająłem dobre miejsce, kiedy roznosili szaszłyki. Poczułem się nieco lepiej; rzecz jasna Bob nie wrócił, ale udało mi się znaleźć wolny kieliszek. Schwyciłem go kurczowo i podszedłem w stronę tańczących. Wypatrzyłem pewną panienkę, niezbyt ładną, lecz o wspaniałym ciele, które wiło się w takt saksofonu. Miała bardzo obcisłe spodnie i nic pod nimi, na górze podobnie: koszulka i zaraz pod nią gołe piersi; można było patrzeć i patrzeć, nie odczuwając znudzenia. Zaczęły wiać jakby pomyślniejsze wiatry. Zmrużyłem oczy, pociągając pierwszego łyka. Ale wypiłem tylko jednego, gdyż saksofon się podjarał i dziewczyna odpowiedziała bezbłędnie, machając na wszystkie strony rękami i nogami. Oczywiście, oczywiście nie znajdowałem się pięćdziesiąt metrów od niej, stałem dokładnie na drodze jej ramienia i zarobiłem kieliszkiem prosto w ryło: szkło stuknęło o zęby. - O Chryste Panie! - wykrzyknąłem. Czułem, jak alkohol spada kropla za kroplą z włosów i spływa mi po piersi. Łcisnąłem kieliszek w garści a drugą ręką wytarłem sobie twarz. Panienka zasłoniła palcami usta: - O kurcze, to moja wina? - Nie - odpowiedziałem - sam go sobie wylałem na gębę, żeby się spienić. Miła była ta dziewczyna - posadziła mnie w kącie i pomknęła po serwetki. Ostatnia złośliwość losu na nowo podcięła mi nogi. Czekałem na pomoc z pochyloną głową, lecz ból ludzki ma swoje granice: nie czułem już prawie nic. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Podbiegła z rolką papieru w kwiatki i poddałem się jej zabiegom. Kiedy wycierała mi włosy, stanęła wprost przede mną i jej spodnie wypełniły moje pole widzenia. Trudno było widzieć coś innego niż to, co miała między nogami, chyba żeby zamknąć oczy. Materiał, choć pofałdowany i wybrzu- szony, był milimetrowej grubości - skojarzyło mi się to głupio z owocem rozpękłym od słońca albo od biedy z dwiema połówkami grejpfruta, które mógłbym oddzielić palcem. Widok był nieziemski, ale nie spadłem z krzesła. Przygryzłem sobie wargi, a mimo to niemal czułem ten zapach. Na szczęście jeszcze nie zwariowałem, jedna dziewczyna w zupełności mi wystarczy; zastanawiam się, skąd niby miałbym wziąć siły, mam na myśli dziewczyny do przerżnięcia - naprawdę pełno ich było wszędzie. Popatrz sobie, jak tańczą i ciesz się, westchnąłem, wstając. Nie zatrzymuj się przed wystawami, gdzie ludzie tłoczą się w kolejkach. Zostawiłem dziewczynę i wszedłem do domu. Przy odrobinie szczęścia, myślałem, znajdę cichy kąt, wnękę, w której będę mógł spokojnie wychylić kieliszek. Alkohol nie przynosił rozwiązania, podobnie jak cała reszta, lecz pozwalał odsapnąć, chronił przed zerwaniem wszystkich zabezpieczeń. To przecież od życia człowiek wariuje nie od alkoholu. Rany boskie, na górze było tyle ludzi, że o mało nie dałem nogi, tylko właściwie. po co? Przed telewizorem siedziała ich cała zgraja, wykłócali się, czy oglądać finał tenisa czy zakończenie transatlantyckich regat samotników. Kiedy decydowali się na głosowanie, zauważyłem butelkę. Podszedłem jakby nigdy nic i chwyciłem ją, patrząc w drugą stronę. Wynik był remisowy, po pięć głosów, zatkało to im na chwilę buzie. Nalałem sobie w momencie względnej ciszy. Jakiś facet wstał i podszedł do mnie, przesadnie się uśmiechając; na oku miał kosmyk włosów, a po bokach nie miał nic. Schowałem kieliszek za plecami. Ujął mnie za szyję, jakbyśmy się znali od dawna. Nie bardzo lubię, kiedy się mnie dotyka, spiąłem się. - Jak widzisz, stary - powiedział - mamy mały problem i myślę, że wszyscy tu obecni zgadzają się, żebyś to ty go rozstrzygnął. Pochyliłem głowę, by uciec spod jego ręki. Odsunął kosmyk. - A więc słuchamy cię, stary - dodał. Zawiśli na moich ustach, tak jakbym miał wypowiedzieć słowa, które zbawią ludzkość. Nie miałem serca ich przetrzymywać. - Ja tam przyszedłem zobaczyć film z Jamesem Cagneyem. Zwinąłem się z moim kieliszkiem, nie czekając na ich reakcję. Nie należy się narzucać, kiedy odpychają cię ze wszystkich stron naraz, trzeba patrzeć przed siebie i iść dalej samotnie swoją drogą. Znalazłem się w kuchni. Siedzieli tu w kupie przy stole i dyskutowali. Była wśród nich Betty. Kiedy mnie spostrzegła, wyciągnęła w moją stronę rękę. - Oto i on we własnej osobie! - krzyknęła. - Ten, którego nazywam pisarzem! Być może takich została dzisiaj już tylko garstka! Byłem szybki niczym błyskawica, sprytny jak lis, nieuchwytny niby węgorz albo oliwkowe mydło. - Nie ruszajcie się stąd, zaraz wracam! Zanim wstali, by zgotować mi owację, wpadłem do ogrodu. Nie zatrzymałem się w świetle, odbiegłem od okien. Po drodze wylałem dziewięć dziesiątych kieliszka, mogłem już jedynie zamoczyć usta, lecz za to uniosłem bez szwanku moją dupę pisarza. Trochę to mało jak na cały wieczór. Pomyślałem, że należy spuścić kurtynę. Była już głęboka noc i zdawało mi się, że się znajduję na opustoszałym dworcu, a wszystkie okienka zamknięto. Ponieważ nikt na mnie nie patrzył, wycofałem się powoli na dziób statku, przeskoczyłem przez liny i wsunąłem się do szalupy. Jedną ręką przeciąłem cumę. I zanim wieść obiegła lotem błyskawicy dom, roztopiłem się w nocy. Kiedy wróciłem do siebie, największą przyjemność sprawiła mi cisza. Poszedłem do kuchni i usiadłem w ciemności. Tylko błękitny blask sączył się przez okno. Nogą otworzyłem lodówkę i wylałem sobie na nogi kwadrat światła. Przez chwilę bawiłem się tym widokiem, a potem wyjąłem piwo. Bo gdybym tego nie zrobił, kto opiewałby ów dziwny urok, jaki przedstawia butelka piwa dla faceta, zastanawiającego się, co ma tak naprawdę wartość? Nie położyłem się, zanim nie byłem w stanie udzielić na to pytanie kilku solidnych odpowiedzi. Zamykając lodówkę, kichnąłem. 22 Mała kolejka linowa zgrzytała krsz grsz krsz, tak jakby była u kresu sił, i kabina kołysała się łagodnie pod podmuchami wiatru - wisieliśmy jakieś dwieście metrów nad ziemią. Wraz z nami jechała tylko para staruszków, mieliśmy mnóstwo miejsca, lecz Betty przyciskała się do mnie. - Och, Boże, dobry Boże, ale mam pietra - szepnęła. Ja też nie byłem całkiem na luzie, lecz mówiłem sobie: nie wygłupiaj się, ta cholerna lina nie trzaśnie akurat DZISIAJ, przecież już miliony ludzi tędy przejechały i wszystko się szczęśliwie kończyło, być może puści za dziesięć lat, no może za pięć, a niechby i za tydzień, ale to nie znaczy, że TERAZ, NATYCHMIAST!! Wreszcie rozum wziął górę, mrugnąłem okiem do Betty. - Nie martw się - powiedziałem - to o wiele mniej niebezpieczne niż samochód. Stary pokiwał głową, uśmiechając się do nas. - To prawda - dorzucił. - Nie było tu wypadku od czasu drugiej wojny światowej. - No właśnie - odparła Betty - coś mi się zdaje, że to już za długo... - OCH, CO TY WYGADUJESZ!! - zawarczałem. - Dlaczego nie podziwiasz widoków jak wszyscy? Grszsz, krsz, grszszsz... Wyjąłem fiolkę z witaminą C i podałem Betty jedną pastylkę. Skrzywiła się, ale na opakowaniu pisali: średnio osiem pastylek dziennie. Zaokrągliłem do dwunastu, wypadało po jednej na godzinę; przecież to jest dobre, smakuje jak pomarańczka, nalegałem. - O rany, mam już dość - marudziła - od dwóch dni ten smak w ustach! Nie ustąpiłem, wsunąłem jej żółty krążek między wargi. Obliczyłem, że wieczorem, kiedy będziemy się kłaść, połknie ostatnią pastylkę opakowania. Według sposobu użycia była to normalna kuracja. Dodać do niej kilka dni w górach i odpowiednio dobrane wyżywienie i szedłem o zakład, że Betty nabierze kolorów. Przyrzekłem to Lizie w dniu ich wyjazdu, dokładnie w chwili, kiedy się żegnaliśmy i kiedy powiedziała mi: uważaj, żeby się nie rozchorowała, wiesz, martwię się o nią. Grsz, krsz, grszszszsz. Moim zdaniem specjalnie nie oliwili tego interesu. Ale kiedy człowiek zajmuje się spuszczaniem w dół i wciąganiem na górę, w górę i w dół, ijeszcze, ijeszcze, dzień w dzień, rok w rok, to musi to w końcu wyjść mu bokiem. Kto wie, czy faceci z obsługi nie odkręcali śrub dla rozrywki, raz na miesiąc po jednej czwartej obrotu i cały obrót w dni, kiedy życie wydaje się szczególnie podłe... Pogodzić się ze śmiercią, proszę bardzo, ale nie należy jednak przesadzać. - Powinni się wymieniać co dwa tygodnie - powiedziałem. - I zosta- wiać jednego na dyżurze w kabinie. - O kim ty mówisz? - O facetach, którzy trzymają świat w rękach. - Och, spójrz lepiej na te owieczki, tam na dole! - O cholera, gdzie? - Jak to gdzie... nie widzisz tych malutkich, białych punkcików? - O PANIE!! Przy wyjściu czekał na nas facet w czapce i z gazetą wystającą z kieszeni. Otworzył drzwi. Mimo dobrotliwej miny miał moim zdaniem gębę mordercy. Na zjazd oczekiwało kilka osób; nie byli to młodzieńcy pełni pasji życia, same sześćdziesięciolatki: na głowach mieli kapelusiki, a na dole oczekiwały na nich nowe, wielkie samochody. Nadawali miejscu smak zwiędłego kwiatu. No ale nie przyjechaliśmy tu dla zabawy. Rzuciłem okiem na rozkład jazdy. Trumna powinna być z powrotem za godzinę. Znakomicie, mieliśmy czas, by łyknąć świeżego powietrza, nie umierając przy tym z nudy. Obróciłem się wokół własnej osi i obejrzałem panoramę, była rzeczywiście piękna, bez dwóch zd�ń, gwizdnąłem między zębami. Nie bardzo pamiętałem, co jest tu szczególnego do zobaczenia, ale jedno stwierdzić mogłem: nie ciągnęły tutaj tłumy. Poza sadystą zatrudnio- nym przy kolejce byliśmy tylko my i para staruszków. Poszedłem położyć torbę na betonowy stół z różą wiatrów i pociągnąłem za suwak. Wezwałem Betty na sok pomidorowy. - A ty? - zapytała. - Proszę cię, Betty, nie bądź śmieszna... Udała, że odsuwa szklankę, musiałem sobie nalać. Była to dla mnie rzeczywiście ciężka próba: czułem wstręt do tego soku, zdawało mi się, że piję puchar ściętej krwi. Tylko że Betty godziła się wypić pod tym właśnie warunkiem i chociaż był to głupi, mały szantaż, wolałem płacić. Należało to do owych cichych codziennych śmierci, przez które musimy przechodzić. Na szczęście wyniki okazywały się na miarę mych wysiłków. Dostała rumieńców i jej policzki nie były już tak zapadnięte. Od trzech dni panowała cudowna pogoda i schodziliśmy całą okolicę, wdychając świeże powietrze i sypiając po dwanaście godzin ciurkiem. Na horyzoncie pokazała się ziemia. Gdyby Liza mogła w tamtej chwili zobaczyć Betty piękną jak dzień i żłopiącą w pełnym słońcu sok pomidorowy, to przekonany jestem, że krzyknęłaby: cud boski. Jeśli chodzi o mnie, musiało mi to wystarczyć. Kiedy przypatrywa- łem się Betty nieco uważniej, miałem dosyć nieprzyjemne odczucie. Zdawało mi się, że utraciłem coś istotnego, a do tego dochodziła absolutna pewność, że nigdy tego nie odzyskam. Ale nie wiedziałem co to takiego, zastanawiałem się, czy nie zgłupiałem przypadkiem do końca. - O kurde!! Ty, chodź tutaj, och, chodź szybko!! Pochylała się nad rodzajem lunety umocowanej na cokole, jednym z tych urządzeń, w które trzeba wrzucać pieniądze z szybkością karabinu maszyno- wego. Aparat był wycelowany w sąsiedni szczyt. Przywlokłem się. -- Nie do wiary! - powiedziała. - Widzę orły, rany boskie, tam na gnieździe siedzą dwa orły!! - Tak, to tatuś i mamusia. - Cholera, to genialne!! - Aż tak? Ustąpiła mi miejsca. Dokładnie w chwili, kiedy się pochylałem, aparat przestał działać. Pośpiesznie przetrząsnęliśmy kieszenie, lecz nie znaleźliśmy więcej drobnych. Wyjąłem pilniczek do paznokci. Poszperałem w otworze, na darmo. Zrobiło mi się ciepło, zacząłem się denerwować. Być tak blisko nieba i dać się wykiwać przez parszywy mechanizm, nie, z tym nie mogłem się pogodzić. Ktoś delikatnie klepnął mnie w ramię. To była tamta staruszka: twarz jej się rozpadała, lecz oczy pozostały żywe, widać, że potrafiła zachować to, co istotne. Podsunęła mi pod nos dłoń z trzema monetami. - To wszystko, co znalazłam - odezwała się. - Niech pan je weźmie. - Wezmę tylko jedną; pozostałe proszę zachować dla siebie. Jej śmiech był jak strumyczek wody przeciekający przez koronkową piankę. - Nie, mnie się one nie przydadzą. Nie mam już takiego dobrego wzroku jak pan. Odczekałem chwilkę i wziąłem monety. Obejrzałem orły. Opowiedziałem staruszce, co widzę i zwróciłem lunetę Betty. Pomyślałem, że ona zrobi to lepiej ode mnie. Łnieg tu nie leżał, lecz w mojej głowie góry oznaczają lawiny i zawsze zabieram z sobą flaszeczkę rumu. Stary siedział na stole i czyścił zabłocone podeszwy, uśmiechając się w słońcu. Na jego szyi podrygiwały krótkie, białe włoski. Podałem mu butelkę, ale odmówił. Podbródkiem wskazał na swoją żonę. - Kiedy się poznaliśmy, przyrzekłem jej, że jeśli przeżyjemy razem ponad dziesięć lat, nie wezmę kropli do ust. - Założę się, że nie zapomniała o pańskiej obietnicy - odparłem. Kiwnął głową. - Widzi pan, może wyda to się panu niemądre, ale jestem z tą kobietą od pięćdziesięciu lat. I gdyby się dało, z radością mógłbym to przeżyć od nowa. - Nie, nie wydaje mi się to niemądre. Jestem trochę w starym stylu. Chciałbym móc przeżyć to samo... - Tak, rzadko się zdarza, by człowiek dał sobie radę sam. - Rzadko się zdarza, by człowiek w ogóle dał sobie radę-mruknąłem. W mojej torbie było jedzenia dla całej rodziny i to same dobre rzeczy: masa migdałowa, ciasteczka ślazowe, suszone morele, biszkopty energetycz- ne, chrupiące sezamki i kiść nie spryskiwanych bananów. Wywaliłem wszystko na stół i zaprosiłem staruszków do wspólnego podwieczorku. Pogoda była piękna a cisza kojąca. Patrzyłem, jak stary przeżuwa ciasteczko, dodało mi to odwagi; być może będę jak on za pięćdziesiąt lat, pomyślałem sobie. No, może przesadzam, powiedzmy za trzydzieści. Wydało mi się to bliżej niż sądziłem. Gawędziliśmy sobie w oczekiwaniu na powrót kolejki. Przyjechała, jęcząc. Kiedy się pochyliłem, ujrzałem zawrotny spadek liny. Pożałowałem, że to zrobiłem. Przycisnąłem palcem gardło, aby rozetrzeć kulkę strachu. Z kabiny wyszła kolonijna grupa dzieciaków a za nimi dwie kobiety. Jedna zdawała się być martwa z przerażenia, miała jeszcze szeroko rozwarte źrenice. Kiedy przechodziła przede mną, nasze spojrzenia zetknęły się. - Jeśli ten cud techniki nie podjedzie tu za godzinę, będzie już pani wiedziała, że dzień był szczęśliwy dla pani, nie dla mnie. Wjazd pod wieloma względami był przerażający, lecz zjazd okazał się prawdziwym koszmarem. Hamulce mogły puścić w każdej sekundzie, słyszałem wyraźnie ich mozolną pracę. Byłem przekonany, że już się dymiły. Przy tym tarciu szczęki wkrótce rozpalą się do czerwoności, o ile nie rozpaliły się dotychczas. Kabina z pewnością była za ciężka. W pewnej chwili przyszło mi do głowy, żeby wyrzucić przez okno wszystkie niepotrzebne rzeczy, a nawet odkręcić siedzenia i pozrywać okładziny. Według moich obliczeń kabina ważyła tonę. Jeśli hamulce by puściły, mogłaby osiągnąć szybkość w porywie do 1500 kilometrów na godzinę. Zaraz za linią końcową stał gigantyczny podest ze zbrojonego betonu. Zużyto by długich miesięcy na poskładanie ciał, ot co. Zacząłem zerkać na hamulec bezpieczeństwa jak na zakazany owoc. Betty uszczypnęła mnie w ramię, śmiejąc się: - Hej, ty nie czujesz się dobrze... Uspokój się! - To nie grzech być gotowym na wszystko - wyjaśniłem. Którejś nocy w hotelu obudziłem się, podskakując na łóżku. Bez żadnego powodu, bo byłem tylko zmęczony: w ciągu dnia zrobiliśmy dwudziestokilo- metrowy spacer z przerwami na sok pomidorowy. Minęła trzecia. Łóżko obok mojego stało puste, lecz spod drzwi łazienki wypełzał strumyk światła. Zdarza się, że dziewczyna wstaje nad ranem, by się wysikać, nieraz miałem okazję przekonać się o tym, ale żeby o trzeciej nad ranem, to dosyć rzadka sprawa. A zresztą, wszystko jedno, ziewnąłem. Leżałem w ciemności, czekając, aż Betty wróci albo że z powrotem zabierze mnie sen, jednak nic takiego się nie stało. Nic nie słyszałem. Po chwili przetarłem oczy i podnios- łem się. Pchnąłem drzwi do łazienki. Betty siedziała na brzegu wanny z twarzą zwróconą w stronę sufitu, ręce trzymała na karku, unosząc łokcie. Na suficie nie dostrzegłem niczego ciekawego, zupełnie nic, był bielutki. Nie spojrzała na mnie. Kołysała się lekko w przód i w tył. Nie spodobało mi się to. - Wiesz, śliczna, jeżeli jutro mamy podejść do tego cholernego lodowca, to lepiej się wyspać... .Skierowała na mnie oczy, lecz nie zobaczyła mnie od razu. Zdążyłem zauważyć, że cały mój trud poszedł na marne: była przeraźliwie blada, a jej usta zsiniały. Zdążyłem wcisnąć sobie pod paznokcie drzazgi bambusa, zanćm rzuciła mi się na szyję. - Och, to straszne!!! - załkała. - SŁYSZĘ GŁOSY!! Trzymałem jej głowę na ramieniu i gładząc ją, nadstawiłem ucha. Faktycznie, dochodziły mnće jakieś niewyraźne pomruki. Odetchnąłem. ~- Wiem, co to jest-powiedziałem. -To radio. Trafiłaś na informacje. W hotelu zawsze znajdzie się jakiś dupek, który musi wiedzieć, jak się miewa świat o trzeciej rano. ' Wybuchnęła płaczem. Poczułem, jak sztywnieje w moich ramionach. Nie mogło być dla mnie nic gorszego, nic mnie tak nie zabijało. - Och nie" Boże, Boże mój, ja je słyszę w głowie!! W MOJEJ GŁOWIE!!! W łazience zrobiło się zimno, niesamowicie zimno, tak nienormalnie. Odchrząknąłem w raczej dziwny sposób. - Cichutko, uspokój się - szepnąłem. - Chodź, o wszystkim mi opowiesz. Podniosłem ją i położyłem na łóżku. Zapaliłem lampkę. Odwróciła się w drugą stronę i skuliła jak pies, wciskając w usta piąstkę. Pobiegłem zmoczyć chustkę, jakże niewiarygodnie byłem skuteczny, złożyłem ją na pół i przykryłem czoło Betty. Ukląkłem obok, pocałowałem, wyjąłem z jej ust palce i zacząłem je ssać. - A teraz jeszcze tamto słyszysz? Zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie bój się, wszystko będzie dobrze... - powiedziałem. Ale co ja mogłem wiedzieć, ja, ten kutas złamany, czy ja się na tym znałem, czy mogłem cokolwiek jej obiecać? Czy to w mojej głowie słychać było te kurewskie głosy? Przygryzłem wargi do krwi, bo inaczej byłbym pewnie gotów zaśpiewać jej kołysankę albo zaproponować napar z maku. Siedziałem zatem tak obok niej, przydatny mniej więcej jak lodówka na dalekiej Północy. Łwiatło zgasiłem długo po tym, jak zasnęła, i trzymałem oczy otwarte w ciemności, czekając, kiedy wyskoczy z niej zgraja wyjących demonów. Sądzę, że nie wiedziałbym, co zrobić. Wróciliśmy dwa dni później i od razu poleciałem do lekarza. Czułem się zmęczony, a mój język pokrył się krostkami. Posadził mnie między swoimi nogami. Miał na sobie strój judoki, a na jego czole błyszczała malutka żarówka. Z duszą na ramieniu otworzyłem usta. Trwało to trzy sekundy. - Nadwitaminoza! - orzekł. Kiedy pisał w papierach, zakasłałem delikatnie w pięść. - Aha, panie doktorze, chciałbym... Jest jeszcze coś, co mnie niepokoi... - Uhu. - Chwilami słyszę głosy... - A to nic - odpowiedział. - Jest pan pewien? Wychylił się przez biurko, by podać mi receptę. Jego oczy zmieniły się w dwie malutkie, czarne szparki, a usta wykrzywiło mu coś na kształt uśmiechu. - Coś panu powiem, młody człowieku -zaśmiał się- słyszeć głosy czy sprawdzać bilety przez czterdzieści lat życia albo defilować z flagą, albo czytać sprawozdania giełdowe czy opalać się pod kwarcówką... czy widzi pan jakąś różnicę? Nie, niech mi pan wierzy, niepotrzebnie się pan niepokoi, każdy ma swoje kłopoty. Po kilku dniach krosty zeszły. Pogoda się rozstroiła. Lato jeszcze się nie zaczęło, lecz dni były już ciepłe i białe, światło zalewało ulice od rana do wieczora. Rozwozić pianina w taką pogodę, to jakby płakać krwawymi łzami, jednak rzeczy wróciły do starego porządku. Tyle że chwilami te pianina zaczynały mi doskwierać - zdawało mi się, że mam do czynienia z trumnami. Naturalnie uważałem, by nie wypowiadać głośno takich myśli albo sprawdzałem, czy w pobliżu nie ma Betty. Nie opłacało mi się rozdrapywać ran, próbowałem raczej płynąć dalej, podtrzymując jej głowę nad wodą. Brałem na siebie wszystkie codzienne kłopoty i nie zdradzałem się ani słowem. Wyćwiczyłem sobie w spojrzeniu pewien specjalny błysk dla ludzi, którzy za bardzo mnie wkurzali. Ludzie od razu rozumieją, kiedy ktoś jest gotowy ich zabić. Tak dokładnie wykarczowałem teren wokół niej, że ostatecznie wszystko toczyło się raczej dobrze. Nie lubiłem jednej rzeczy, mianowicie kiedy zastawałem ją siedzącą na krześle i wpatrzoną w pustkę i kiedy musiałem wołać ją parokrotnie albo podchodzić, by nią potrząsnąć. Tym bardziej że z czegoś takiego wynikały same kłopoty: a to spalał się garnek, a to woda przelewała się przez wannę lub pralka pracowała z pustym bębnem. W sumie nie było to jednak groźne - zdążyłem się już dowiedzieć, że nie można żyć pod bezchmurnym niebem i przez większość czasu zadowalałem się tym, co miałem. Nie zamieniłbym się z nikim. Przy tym wszystkim zdałem sobie sprawę, że dzieje się we mnie coś dziwnego. Nie zostałem pisarzem jej marzeń, nie rzuciłem jej świata do nóg, czego potrafiłbym być może dokonać jako geniusz - nie było już co do tego wracać -jednakże mogłem jej dać wszystko, co w sobie miałem, i chciałem jej to dać. Problem w tym, że nie było to łatwe. W każdy nowy dzień wydzielałem z siebie kulkę miodu i nie wiedziałem, co z nią zrobić. Kulki zbierały się jedna przy drugiej i czułem, jak rośnie we mnie niby kamień mała skała. Byłem jak ktoś, kto zostaje sam z prezentem w rękach. Jakby wyrósł mi niepotrzebny mięsień lub jakbym wylądował u Marsjan ze sztabkami złota. I mogłem tak sobie gonić z pianinami i wypruwać z siebie flaki, harować w domu i biegać na wszystkie strony: z trudem udawało mi się zmęczyć i poczuć w ramionach ból. Za nic nie mogłem naruszyć tej porcji czystej energćć, która tkwiła we mnie. Działo się coś zgoła innego - zmęczenie ciała jeszcze jakby ją zwiększało. Choć zatem Betty nie używała jej, nie mogłem sam skorzystać z tego, co jej podarowałem. Zaczynałem powoli rozumieć, co odczuwa generał armćć, który siedzi jak ten palant ze stosem bomb, a ta cholerna wojna wciąż nie nadchodzi. Ale musiałem też uważać, pilnować się. Ochrona mojego małego skarbu zrobiła ze mnie nerwusa. I tak to pewnego ranka o mało nie pożarłem się z Bobem. Poszedłem mu pomóc w remoncie sklepu; klęczeliśmy pośród puszek i nie potrafię powiedzieć, jak do tego doszło, w każdym razie rozmawialiśmy o kobietach. A raczej mówił głównie on, gdyż nie należało to do moich ulubionych tematów. Ogólny wniosek był taki, że jeśli chodzi o kobiety, to nie jest nimi w pełni usatysfakcjonowany. - Nie trzeba szukać daleko - westchnął. - No bo popatrz, mojej patrzy z oczu chujem, a twoja to w połowie wariatka. Nie zastanawiając się, co robię, chwyciłem go za szyję i przyparłem do ściany między pur‚e ziemniaczanym a majonezami w tubkach. O mało go nie udusiłem. - Nie mów nigdy więcej, że Betty jest na wpół wariatką! - warknąłem. Kiedy go puściłem, drżałem jeszcze z wściekłości, a on kasłał. Wyleciałem bez słowa. Po powrocie do domu uspokoiłem się i zrobiło mi się przykro. Skorzystałem z okazji, kiedy Betty szykowała coś w kuchni, i rzuciłem się na telefon przy łóżku. Usiadłem. - Bob - zacząłem - to ja... - Zapomniałeś czegoś? Chcesz się dowiedzieć, czy już padłem? - Bob, nie odwołuję tego, co powiedziałem, ale nie wiem, co mi się stało... Proszę cię, zapomnij o tym. - Wokół szyi mam szalik z ognia... - Wiem, przykro mi. - Jasna cholera, nie wydaje ci się, że to była lekka przesada? - Zależy. Tylko w Miłości i w Nienawiści można pójść do końca. - Ach tak? To może powiesz mi, jak to się stało, że napisałeś książkę. - Bo ja ją kochałem, Bob, naprawdę KOCHAŁEM tę książkę. Bob należał do tych paru szczęśliwców, którzy przeczytali maszynopis. Była z tym cała afera i wreszcie ustąpiłem. Wydobyłem jedyny egzemplarz, schowany na samym dnie torby, i wyszedłem w największej tajemnicy, kiedy Betty nuciła pod prysznicem. Lubię twój styl, podsumował, tylko dlaczego nic się nie dzieje? - Nie bardzo rozumiem, Bob. Jak to nic się nie dzieje? - Oj, dobrze wiesz, o co mi chodzi... - No nie, poważnie, Bob; nie czytasz dosyć historyjek, otwierając codziennie rano gazetę?! Nie masz już dość kryminałów, komiksów i opowie- ści science fiction, nie uważasz, że można je POTRZASKAĆ O KANT DUPY? chłopie, nie masz ochoty pooddychać? - A tam, cała reszta mnie nudzi. Wszystkie te powieści, które wydają od dziesięciu lat... nigdy nie mogę przebrnąć przez pierwsze dwadzieścia stron. - To normalka. Większość facetów piszących dzisiaj utraciło wiarę. Książka powinna tchnąć energią i wiarą, pisanie powinno być jak wyrywanie w górę dwustu kilogramów. A najlepiej jak ci nabrzmiewają wszystkie żyły. Ta rozmowa odbyła się miesiąc temu, a dzisiaj rozumiałem, że mam zbyt mało czytelników, by pozwolić sobie na uduszenie choćby jednego. Szczegól- nie że tego właśnie potrzebowałem do skończenia dachu. Niektórych rzeczy nie mogłem robić sam. Pomysł rzuciła Betty, wcielić w życie miałem ja. Trzeba było wywalić sześć metrów kwadratowych dachu i zastąpić je szkłem. - Myślisz, że to da się zrobić? - zapytała. - Skłamałbym, gdybym zaprzeczył. - Uhm... no to czemu zwlekamy? - Słuchaj, jeśli powiesz mi, że rzeczywiście tego chcesz, spróbuję coś wymyślić. Przytuliła mnie, a potem wdrapałem się na strych, zobaczyć, co mnie czeka. Zrozumiałem, że wyjdzie mi to bokiem. Zszedłem i z kolei ja ją przytuliłem. - Myślę, że zasługuję na drugą kolejkę - wymruczałem. Teraz już prawie cała robota była odwalona. Pozostało jedynie wstawić szybki i wszystko uszczelnić. Bob miał przyjść po południu pomóc mi przy wnoszeniu szkła, ale po tym porannym zdarzeniu obawiałem się, że zapomni. Jednak myliłem się. Kiedy weszliśmy we dwójkę na dach, zrobił się potworny upał. Betty podrzuciła nam piwo. Była podniecona myślą, że spędzimy dzisiaj pierwszą noc pod gwiazdami. Żartowała. Ach, Bóg jeden wie, że gdyby mnie o to poprosiła, przerobiłbym cały dom na ser z dziurami. Zwinęliśmy narzędzia w ostatnich promieniach słońca. Betty wdrapała się na górę z puszkami carlsberga i spędziliśmy tam chwilę, rozmawiając i mrużąc oczy w świetle. Rzeczywiście było jasno. Po wyjściu Boba zrobiliśmy na strychu nieco miejsca i zamietliśmy trochę. Następnie wtaszczyliśmy materace, coś do zjedzenia, papierosy i niezbędne minimum, żeby nie wykorkować z pragnienia. Jak tylko położyliśmy materace pod oszkloną częścią, Betty rzuciła się na jeden z nich i wyciągnęła z rękami pod głową. Zapadła noc i po lewej widać było dwie gwiazdy. Tydzień harówy, lecz za tę cenę mieliśmy niebo. Zastanawiałem się, czy najpierw coś zjemy, czy będziemy się pieprzyć. - Ty, myślisz, że zobaczymy księżyc? - spytała. Wziąłem się do rozpinania guzików spodni. - Nie wiem... to niewykluczone - powiedziałem. Jeśli chodzi o mnie, moje gusta były prostsze. Nie musiałem szukać na niebie tego, co miałem pod ręką. Byłem tak zaprzyjaźniony z jej majtkami, że mogłem je głaskać bez narażania życia. Kiedy rzuciłem okiem pod jej spódniczkę, zobaczyłem, że zostały mi tylko trzy palce, ale nie miałem się czego obawiać. - Słowo daję, widzę gwiazdy - oznajmiła. - Wiem dobrze, ile jestem wart, nie musisz już nic mówić. - Ale te są PRAWDZIWE!! Od razu pojąłem, że rozgrywka idzie między mną a niebem, ale nie popuściłem, postanowiłem walczyć jak wściekły pies. Na początek zanurzy- łem głowę między jej nogi, a te majtki, to ja je zżarłem. Gdzie się podziały kłopoty, gdzie był cały ten koszmar, który narastał od dłuższego czasu? Gdzie był Raj, gdzie było Piekło, gdzie się schowała ta diabelna machina, która gruchotała nam kości? Rozchyliłem szparę i złożyłem tam twarz. Jesteś na plaży, tatusiu, mówiłem sobie, leżysz na mokrym piasku i fale ssą ci usta; ech, tatku, rozumiem dobrze, że nie chce ci się wstawać... Kiedy się uniosłem, błyszczałem jak gwiazda, a jedno oko miałem sklejone. - Jest kłopot: nie widzę na odległość - powiedziałem. Uśmiechnęła się. Przyciągnęła mnie do siebie i zaczęła czyścić to oko końcem języka. Skorzystałem z okazji, by się w nią wsunąć. I przez dobrą chwilę nie słyszałem już o niebie, czułem jedynie gwiazdy przepływające mi gdzieś za plecami. Tego wieczoru Betty była wyjątkowo wrażliwa; nie musiałem przecho- dzić siebie, aby doprowadzić do zwycięstwa. Sprawiało mi przyjemność, że tyle z tego miała, zwolniłem nieco ruchy i ona pierwsza oblała się potem. Kiedy poczułem, że to się zbliża, pomyślałem o teorćć Big Bang. Leżeliśmy przyklejeni do siebie przez dobre dziesięć minut, a potem przypuściliśmy szturm na kurczaka. Była też butelka wina. Pod koniec policzki jej się zaróżowiły a oczy rozbłysły. Rzadko się zdarzało widzieć ją tak spokojną i, jakby to wyrazić, prawie szczęśliwą, tak właśnie, prawie szczęśliwą. - Dlaczego nie jesteś taka częściej? - spytałem. Spojrzała na mnie tak, że nie miałem więcej ochoty powtórzyć pytania. Ze sto razy już o tym rozmawialiśmy, a więc po co nalegałem, dlaczego ciągle do tego powracałem? Czy wierzyłem jeszcze w magię słów? Pamiętałem doskonale naszą ostatnią rozmowę na ten temat - nie było to sto lat temu i miałem wrażenie, że znam ją na pamięć. Jezu, powiedziała, czy ty nie rozumiesz, że życie jest przeciwko mnie? wystarczy, bym czegoś zapragnęła, a od razu widzę, że nie mam prawa do niczego; kurwa, nawet dziecka nie mogłam mieć!! Słowo honoru, kiedy tak mówiła, mogłem dostrzec, jak wokół niej zatrzaskują się ciężko drzwi, jedne po drugich, i nie mogłem niczego już zrobić, żeby się do niej przedostać, nie warto było pchać się z moją gównianą gadką, aby jej UDOWODNIĆ, że się myli, że wszystko się ułoży. Zawsze się znajdzie jakiś przygłup, który się zjawia ze szklanką wody leczyć poparzenie trzeciego stopnia. Na przykład ja. 23 Był to niewielki, nowy budynek, stojący niemal przy wyjeździe z miasta, i widziałem ludzi przechodzących za oknami w biurach na pierwszym piętrze, tuż nad garażem. Zaczęło się lato, trzydzieści stopni w cieniu. Około drugiej przeszedłem przez ulicę i zaczaiłem się przy wyjeździe z garażu; udawałem, że zawiązuję sznurowadła. Nie minęła minuta, kiedy zobaczyłem, że zatrzymuje się przy mnie nogawka. Powoli uniosłem głowę. Nawet jako mężczyzna nie trawiłem takich facetów jak ten, kutas jeden, trochę nerwowy, z oklapłym brzuchem i obdarzony obleśnym uśmiechem. Wszędzie takich pełno. Ojoj, mamy jakiś kłopocik z naszymi malutkimi sznurówecz- kami? - wymruczał. Błyskawicznie wstałem, wyjąłem z kieszeni nóż i śmignąłem mu dyskret- nie przed nosem. -- Spadaj, parówo! - warknąłem. Palant pobladł i odskoczył w tył, wytrzeszczając oczy. Wargi miał jak płatki zgniłego kwiatu. Kiedy dobiegł do rogu ulicy, zatrzymał się i wyzwał mnie od dziwek, po czym zniknął. Pochyliłem się znowu nad sznurowadłem. Minęła druga, lecz zauważy- łem wcześniej, że nie są punktualni co do minuty. Nie zostało mi nic innego, jak cierpliwie czekać i modlić się, żeby żaden zboczeniec nie wszedł mi więcej w paradę. A jednak czułem się spokojny, wszystko wydawało się tak nierealne, że sam niezupełnie w to wierzyłem. Kiedy zobaczyłem, jak unosi się pancerna tarcza bramy, przykleiłem się do muru. Usłyszałem wyjeżdżającą furgonetkę. Przycisnąłem torbę do piersi i wstrzymałem oddech. Słońce nagle zadrżało, w pobliżu nie było nikogo, przygryzłem wargi. W ustach miałem niesmak, coś jakby chemicznego. Furgonetka wytoczyła się powoli. Istniało jedno niebezpieczeństwo: facet mógł mnie zauważyć we wstecznym lusterku. Myślałem o tym już wcześniej, lecz łudziłem się nadzieją, że przy wyjeździe na ulicę będzie patrzył PRZED siebie. W każdym razie na to stawiałem i w chwili, kiedy furgonetka wyjechała, wskoczyłem do środka garażu. Schowałem się w cieniu i brama opadła. Przełknąłem ślinę tak swobodnie, jak orzechowe masło. Przez pięć minut stałem bez ruchu, lecz nic się nie wydarzyło. Odetchną- łem głębiej. Złapałem cycki, które trochę się obsunęły i ułożyłem je z powrotem w odpowiednim miejscu. Miałem w biuście pewnie ze sto dziesięć, w koszulce sterczały koniuszki jak trzeba, i w ogóle. Dobrze mnie grzały. Na ulicy miałem jeszcze kurtkę, żeby nie rzucać się w oczy, tyle że nie mogłem jej dopiąć. Nałożyłem białe rękawiczki, by zakryć włosy na rękach, a co do włosów na nogach, to zakrywały je moje własne spodnie. Wybrałem białą perukę z krótkimi włosami blond, jak dla mnie uczesanie trochę za modne, ale co, miałem wziąć czterdziestocentymetrowy kok? przez najbliższy tydzień nie przewidywali dostawy. Zdjąłem ciemne okulary i wyciągnąłem z torebki małe lusterko, by sprawdzić, czy makijaż się nie rozmazał. Nie, wszystko było w porządku, zrobiłem go jak należy. Trzykrotne golenie, potem krem, gęsty podkład i na koniec ostra czerwień na usta. W sumie dosyć się sobie podobałem: ciało z ognia i twarz z lodu, zupełnie w stylu tych dziewczyn, które na mnie działają. Wcisnąłem z powrotem okulary na koniec nosa - nie powinienem zapominać, że nie pomalowałem sobie oczu. Odczekałem jeszcze chwilę i kiedy poczułem się całkowicie spokojny, ruszyłem. Z boku, przez szybkę w drzwiach, wpadał prostokąt światła. Wychodziły na mały, banalny korytarz. Po mojej lewej było wyjście, mieszanina krat i niewiarygodnych zamków, a po prawej jeszcze banalniejsze schody, prowadzące do pomieszczeń biurowych. Uderzyła mnie ta zadziwiająca prostota, dostrzegłem w niej jakby zachętę losu. Wyciągnąłem z kieszeni barracudę. To był straszak, znakomita imitacja, lecz ja sam się jej bałem. Jak zgłodniała pantera wszedłem powoli na schody. Na pierwszym piętrze dostrzegłem człowieka. Siedział za biurkiem odwrócony tyłem. Młody chłopak, około dwudziestu pięciu lat, z pryszczami na karku, taki, co to dopiero wchodzi w życie. Pochłaniał właśnie jedno z owych pism, które opowiadają o życiu seksualnym ulubionych aktorów. Wcisnąłem lufę barracudy do jego prawego ucha, tak na centymetr. Lewe walnęło z hukiem o blat. Zawył, obrzucając mnie przerażonym spojrzeniem. Wepchnąłem lufę głębiej w ucho, kładąc palec na ustach. Zrozumiał, nie był takim idiotą, na jakiego wyglądał. Nie zwalniając nacisku, przeciągnąłem jego ręce za plecy i wyjąłem z torby rulon taśmy klejącej. Supermocna, szerokość pięć centymetrów, wysoki stopień wytrzymałości; jeśli dostajesz paczkę omotaną czymś takim, wpadasz normalnie w szał. Zębami odkleiłem kawałek i jedną ręką okręciłem pięć metrów wokół przegubów młodego. Zajęło mi to trochę czasu, lecz mieliśmy przed sobą długie popołudnie. Następnie wyciągnąłem spluwę z jego ucha i przytroczyłem biedaka do krzesła. - Proszę pani, ja niczego nie będę próbował! - oświadczył. - Chcę wyjść cało z tej historćć. Proszę, niech się pani tak nie denerwuje... Pochyliłem się, by związać mu nogi. Spostrzegłem, że przygląda się mojej peruce. To tak jakby mnie dotykał; musiałem się powstrzymać, żeby go nie spoliczkować. A zresztą, co mi tam, przyłożyłem mu. Krzyknął, więc raz jeszcze musnąłem palcem usta. Teraz należało czekać. Trochę pomyśleć i czekać. Obejrzałem system otwierania bramy. Wszystko było świetnie wytłumaczone. Usiadłem na rogu biurka, zakładając nogę na nogę, i zapaliłem papierosa. Beniaminek okrył mnie pluszowym spojrzeniem. - Och... ach... psiakrew! Nawet nie wie pani, jak panią podziwiam- wybełkotał. - Ale trzeba mieć do tego odwagę... Mylił się. Odwaga nie miała z tym nic wspólnego. Widziałem, jak Betty zapada się z każdym dniem coraz bardziej; wysadzić w powietrze pół planety czy obrabować bank zdawało mi się przy tym drobiazgiem. Zresztą nie był to właściwie bank, a firma zajmująca się ochroną transportów pieniężnych. Każdego dnia faceci jeździli po utarg do domów towarowych i pobliskich wjazdów na autostradę. Łledziłem ich przez cały dzień i szybko spostrzegłem, że byłoby wręcz śmieszne próbować czegoś podczas odbioru. Chłopcy wyglądali na tak nerwowych, że jedno kichnięcie i zamieniłbyś się w sito. Z tego powodu zdecydowałem się ostatecznie czekać u nich, w nieco lżejszej atmosferze. - Jeśli życzy sobie pani kawy, w dolnej szufladzie jest termos - zapro- ponował mój wielbiciel. Zżerał mnie wprost oczyma. Zrobiłem lekceważącą minę, jak to one potrafią, i nalałem sobie kawy. - Jak się pani nazywa? - zapytał. - Chciałbym chociaż wspominać pani imię, przysięgam pani, że nikomu nie powtórzę. Działał mi na nerwy, lecz mimo wszystko jego zachowanie miało dobre strony. Mógłby później opowiadać jaką sztuką byłem, liczyłem, że zmyli to trop. Wypiąłem piersi, żeby potwierdzić dobre wrażenie i poczekałem, aż jego twarz zmieni kolor. - O Boże, czy nie dałoby się otworzyć okna? - spytał. Od czasu do czasu wstawałem, aby wyjrzeć na ulicę. Panował tam zupełny spokój, nie mogłem się nawet spodziewać, że wszystko potoczy się tak dobrze, na drzewach śpiewały ptaszki. Nie było do tej pory telefonów ani nikt nie zadzwonił do bramy na dole - to wszystko przypominało komedię. Parokrotnie ziewnąłem. Było ciepło. Od chwili, gdy przejechałem koniusz- kiem języka po wargach, chłoptyś nawijał jak najęty. - Proszę mnie rozwiązać - mówił - mógłbym się pani przydać, mógłbym potrzymać tych łajdaków pod pistoletem. Ja i tak brzydzę się tego zawodu; mógłbym wyjechać z panią, cały kraj byśmy puścili z torbami... Dlaczego nie odzywa się pani ani słowem, madame, dlaczego mi pani nie ufa? Schwyciłem go za włosy, chcąc go wykończyć. Były tłuste, całe szczęście, że włożyłem rękawiczki. Wygiął szyję w moją stronę, cicho pojękując. - Och, proszę pani - pisnął żałośnie - niech pani uważa na tego największego z całej trójki, dobrze uważa, będzie strzelał bez namysłu, to parokrotnie już się zdarzyło, poranił przechodniów, ach, ten Henri to łajdak; niech mi pani pozwoli się nim zająć, madame, a włos pani z głowy nie spadnie!! Nudziłem się, ale poza tym czułem się spokojny. Zresztą od pewnego czasu nic mnie już nie tykało. Obchodziła mnie Betty, resztę świata miałem gdzieś. Byłem niemal zadowolony, że jest coś konkretnego do zrobienia; moja dusza miała wolne. A zresztą, gdyby źle się skończyło, cała rzecz mogłaby od biedy ujść za napad z namiętności, myślałem, za wiele bym nie dostał. Usiadłem za młodym, żeby mieć święty spokój, i bawiłem się jego bronią. Ta spluwa była prawdziwa; nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale dawało to się wyczuć już przy dotknięciu. Wyobraziłem sobie przez moment, że ładuję kulę w moje własne usta i uśmiechnąłem się na ten widok - zupełnie nie byłbym do tego zdolny. Podobnie jak nie potrafiłem powiedzieć, dlaczego życie jest coś warte, załóżmy, że wyczuwałem to na dotyk. Pryszczaty wykręcał głowę to w jedną, to w drugą stronę, by móc mnie zobaczyć. - Dlaczego usiadła pani za mną? - użalał się - co ja pani zrobiłem? Niech mi pani pozwoli chociaż na siebie spojrzeć! Toalety mieściły się przy schodach na dole. Zszedłem się odlać i skorzys- tałem z okazji, by zdjąć perukę i powachlować się nią. Nie ustaliłem wcześniej ścisłego planu, nie ganiałem ze stoperem w. kieszeni ani z pojemniczkiem z gazem obezwładniającym. Robiłem wszystko na czuja, jak to się mówi. Prawda jest taka, że miałem na głowie inne sprawy, miałem wystarczająco dużo innych zmartwień, by została mi zaoszczędzona troska o dogrywanie szczegółów. Rozumiem, że kiedy źródłem kłopotów jest szmal, można napad przygotować na blachę, ale ja, czy ja byłem w takiej sytuacji, czy góra forsy cokolwiek by mnie zmieniła? Nie, i w takim razie mogłem się porwać wszystko jedno na co, proszę bardzo... Nawet jeśli prowadziło to do nikąd. Byłem z Betty po to, by robić wszystko, co tylko w mojej mocy, tak mi się zdaje. Kiedy wróciłem na górę, o mało nie uronił łzy ze szczęścia. - Och, Boże! - powiedział - obawiałem się, że pani sobie poszła. Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Złożyłem krótki pocałunek na końcu rękawiczki i zdmuchnąłem go wjego stronę. Westchnął, przymykając oczy. Spojrzałem na zegar, zawieszo- ny na ścianie. Teraz nie powinni już zwlekać z przybyciem. Chwyciłem krzesło za oparcie, przechyliłem je do tyłu i pociągnąłem mojego Romea w kąt, tak by otwarte drzwi go zasłoniły. Po drodze usiłował pocałować mnie w rękę, lecz byłem szybszy. Nalałem sobie kawy i nie podchodząc zbyt blisko do okien, obserwowałem ulicę. Mijało prawie czterdzieści lat od kiedy tamten wyruszył w drogę i od tego czasu wiele się zmieniło. Dobra, stara droga już tak nie podniecała. Patrząc na świat taki, jakim był teraz, wolałem raczej prześlizgiwać się po nim, niż w niego zanurzać. A poza tym w trzydziestym szóstym roku życia człowiek nie ma już ochoty się męczyć, co wymaga minimum szmalu. Prześlizgiwanie się przez świat... za coś takiego rachunki są obłędnie słone, te wszystkie odległe krainy kosztują majątek. Bo w końcu jednak chciałem zapropono- wać jej wyjazd, gdyby miał nam przynieść choć trochę wytchnienia. W pewnym sensie pakowałem tu walizki na odległość. Od głosu tego durnia aż podskoczyłem. - Tak sobie myślę... - wysapał - dlaczego by nie miała mnie pani wziąć za zakładnika. Mógłbym pani służyć za tarczę. Przypomniało mi to coś, o czym zapomniałem. Podszedłem do niego i zatkałem mu gębę przylepcem, trzykrotnie obwinąwszy głowę. Pochylił się niespodziewanie i otarł czołem o moje piersi. Odskoczyłem. Och, Jezus Maria! - wyraził oczami. Pięć minut później przyjechało tych trzech. Łledziłem wzrokiem zbliżają- cą się furgonetkę. Kiedy stanęła przed bramą garażu, przycisnąłem guzik OTW.GAR., a potem policzyłem do dziesięciu i wcisnąłem ZAM.GAR. Wiedziałem, że kości zostały rzucone po raz wtóry, lecz się nie bałem. Zaczaiłem się za drzwiami: tym razem nie miałem już w ręku barracudy, lecz coś prawdziwszego. Słyszałem trzaskanie drzwiczek. Na dole faceci rozpoczęli dyskusję. Ich głosy dochodziły do mnie bardzo wyraźnie. - Posłuchaj mnie dobrze, stary - mówił jeden -jeśli żona wmawia ci, że boli ją głowa właśnie tego wieczoru, kiedy chceszją wyruchać, to powiedz jej: nic się nie martw, głowę zostawię ci w spokoju! - Cholera, dobry jesteś, myślisz, że to takie proste? Znasz przecież Marię. - Eee tam... Twoja Maria nie różni się od innych. Je wszystkie boli łeb prędzej czy później. Ale kiedy pierwszego rzucasz forsę na stół, zauważyłeś, że żadna nie prosi o aspirynę? Usłyszałem, jak ładują się na schody. - No tak, Henri, ale jednak przesadzasz. - A rób se, jak chcesz. Jeśli masz ochotę szczypać się w tyłek przez całe życie... one tylko na to czekają. Weszli gęsiego. Nieśli w rękach małe woreczki z juty. Od razu dostrzeg- łem największego, niby tego Henriego: był w sandałach, miał gołe stopy. W jaki sposób dwóch pozostałych uniknęło emerytury, trudno zgadnąć. Zatrzasnąłem drzwi nogą, zanim zdążyli odsapnąć. Obrócili się do mnie. Przez jedną tysięczną sekundy spojrzenia moje i Henriego skrzyżowały się. Nie zostawiłem jego mózgowi czasu na reakcję, spojrzałem na stopy i strzeliłem mu w duży palec. Facet zwalił się, wyjąc. Tamci dwaj wypuścili worki, by podnieść ręce. Poczułem, że mam ich w garści. Podczas gdy Henri zwijał się na podłodze, rzuciłem im taśmę i pokazałem, żeby związali kumpla. Nie dali się prosić. Chociaż się wyrywał, skrępowali go w trzy sekundy, powtarzając: nie bądź głupi. Następnie, chcąc oszczędzić czas, dałem im do zrozumienia, żeby związali sobie nogi. Graccy byli z nich strażnicy, nie ma co, wystarczyło wycelować im spluwę między oczy. Spojrzałem na bardziej cherlawego i kiwnąłem moją białą rękawiczką; znaczyło to: zwiąż ręce swojemu kumplowi, stary fiucie. Kiedy tylko skończył, wskazałem palcem na niego. Uśmiechnął się smutnie. - Proszę pani, sam nie dam rady. Wpakowałem mu lufę w dziurkę od nosa. - Nie, nie! - zawołał - nie, nie, nie, proszę poczekać, spróbuję!!! Radził sobie jak mógł, za pomocą czoła, zębów, kolan, i w końcu mu się udało. Teraz, kiedy wszyscy trzej byli już związani, odebrałem im broń. Podnosząc się, spojrzałem na mojego kochasia, spętanego na krześle. Pod oczami miał sińce ze szczęścia. Henri pojękiwał, bulgotał i klął, z linoleum łączył go strumyk śliny. Ponieważ chciałem mieć pewność, złapałem taśmę i przykucnąłem przy nim. Z jego stopy nadal sikała krew. Sandał nie nadawał się już do niczego. Gratulowałem sobie, że kupiłem odpowiednio długi przylepiec - zostało go jeszcze z dziesięć metrów. Taka taśma to idealna sprawa dla faceta jak ja, który nie chce taskać liny i nie umie robić węzłów. Henri podniósł na mnie oczy, cały czerwony. - Ty kurwo pierdolona - wrzasnął -jak cię znajdę, to na początek wyjebię cię w mordę! Wybiłem mu lufą górne zęby. Byłem płochliwą, pierdoloną kurwą. Ale zrobiłem to także za wszystkie dziewczyny, które boli głowa, za wszystkie Marie i inne, wszystkie siostry niedoli, wszystkie te, które zmuszano, które napastowano w metrze, wszystkie te, które na swej drodze trafiły na facetów jak Henri; przysięgam, że gdybym miał przy sobie pudełko tamponów, to zżarłby je wszystkie co do jednego. Na widok niektórych facetów mam czasami ochotę dać moje błogosławieństwo wszystkim kobietom świata i nie wiem, co mnie wstrzymuje. Plunął krwią. Pod wpływem wściekłości pękły mu w oczach naczyńka krwionośne. Musiałem cofnąć broń, by go zakneblować. Zyskał czas na wyrzucenie ostatniego słowa: - Podpisałaś na siebie wyrok śmierci! Nie pożałowałem plastra, aby tylko wróciła cisza. Zrobiłem nawet parę dodatkowych okrążeń na oczy. Stawał się powoli podobny do czapki niewidki, ale o ileż bardziej pomiętej, o ileż bardziej błyszczącej. Dwóch pozostałych siedziało cicho, nakleiłem więc tylko symboliczny kawałek na ich brzydkie buzie. Wstałem, myśląc, że najgorsze mam za sobą. Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, nie chciałem się więcej niczym martwić, zachowywałem się tak,jakbym nie wiedział, że najgorsze jest zawsze PRZED nami. Chociaż przez cały czas okazywałem nadzwyczajny spokój, nie miałem zamiaru dłużej się guzdrać. Pozbierałem woreczki, rozwaliłem plomby i wysypałem wszystko na stół: sześć woreczków wypełnionych banknotami i rulonami monet na dnie. Odłożyłem drobne, żeby nie mieć zbyt ciężko. Szykowałem się już do wyjścia, kiedy młody zaczął rzęzić, chcąc przyciągnąć moją uwagę. Podbródkiem wskazał na kasę pancerną wmurowaną w ścianę. Grzeczny był z niego kawaler, miał ułożone w głowie, ale zebrałem już swoją forsę; ja nie chciałem iść od razu na emeryturę. Pokazałem mu, że naprawdę starczy. Czułem, że jest bliski płaczu. Ponieważ pozostali mnie nie widzieli, wziąłem z biurka długopis i stanąłem za jego plecami. Otworzyłem mu dłoń i napisałem w środku JOSEPHINE. Przymknął palce tak ostrożnie, jakby złapał właśnie motylka ze złamaną nóżką. Zanim wyskoczyłem przez okno, wychodzące na tyły, dostrzegłem wielką, błyszczącą łzę spływającą szybko po jego policzku. Ogród był opuszczony. Pomknąłem wśród wysokich traw i przesadziłem koziołkiem tylne ogrodzenie. W gardle mi zaschło, pewnie dlatego, że udało mi się wytrzymać całe popołudnie bez wypowiedzenia słowa. Skręciłem w prawo, przytrzymując piersi, przeleciałem wzdłuż paru innych ogrodów i wpadłem na nie zabudowany teren, dochodzący do nasypu kolejowego. Wdrapałem się nań, nie zwalniając tempa, przeskoczyłem szyny i zbiegłem z drugiej strony. W płucach mnie paliło, na szczęście parking supermarketu znajdował się o dwa kroki. To było jedyne znane mi miejsce, gdzie nie rzucał się w oczy mój samochód, moja wielka CYTRYNOWA gablota. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Na parkingu sklepowym nikt nigdy na nic nie zwraca uwagi - to miejsce oślepia ludzi. Pot lał się ze mnie strumieniami. Odłożyłem torbę i chwytając łapczywie powietrze, rozejrzałem się wokół. Obok jakaś kobieta próbowała wcisnąć do fiata 500 deskę do prasowania. Popatrzyliśmy na siebie. Odczekałem, aż odjechała, zostawiając jedne drzwi otwarte. Z wnęki wyciągnąłem chusteczki i mleczko hipoalerge- niczne. Dwadzieścia procent było gratis. Reszta bynajmniej. Nie spuszczając wzroku z otoczenia, położyłem chusteczkę na kolanach i podlałem ją mleczkiem. Ponieważ w okolicy nikt się nie pojawił, wstrzyma- łem oddech i dałem nura. Po raz pierwszy tego popołudnia zabiło mi serce. Wyrzucałem zmoczone papierki przez okno, jeden za drugim. Plastikowa buteleczka wydawała nieprzyzwoite odgłosy i tryskała białym mlekiem; wycierałem się tak, jakbym chciał zedrzeć sobie skórę. Następnie zerwałem perukę i białe rękawiczki, zerwałem fałszywe piersi i władowałem to wszystko do torby. Traciłem już dech, kiedy wreszcie mogłem skierować na siebie lusterko wsteczne. Na czole. widniała tylko jedna ciemna smuga, którą błyskawicznie starłem. Wszystko, co zostało jeszcze z Josephiny, mieściło się teraz na rogu papierowej chusteczki. Zrobiłem z niej kulkę i pstryknąłem pod koła, w chwili gdy ruszyłem. Wróciłem powolutku do domu. Zajechałem akurat w porę, by zdjąć z gazu garnek i obejrzeć czarne paprochy, które wiły się na dnie i skwierczały. Otworzyłem okna i wszedłem na strych. Betty paliła papierosa i rozgrywała na materacu partię mikado. Z dachu padało złote światło i potrząsało drobinami kurzu. Podszedłem i rzuciłem torbę na posłanie. Podskoczyła. - O kurcze, poruszyłeś wszystko - poskarżyła się. Rozłożyłem się obok. - Och, moja śliczna, jestem do niczego - powiedziałem. Pogłaskałem ją po głowie. Uśmiechnęła się. - I jak poszło z klientem? - spytała. - Nie jesteś głodny? podgrzałam na dole rawioli. - Nie, dziękuję, nie zawracaj sobie głowy... Dopiłem zwietrzałe piwo - nie wiadomo, skąd się tu wzięło. A potem otworzyłem torbę. - Zobacz, co znalazłem po drodze. Uniosła się na łokciu. - O psiakrew, co to za forsa? ajajaj, ale tego jest! - No, sporo... - Tylko po co tyle? - A to już jak chcesz. Krzyknęła zdziwiona, dotykając sztucznych cycków. Z rozpędu wyjęła z torby całe przebranie. Zainteresowało ją ono bardziej niż moja kolekcja banknotów, oczy jej się zaświeciły jak w wieczór wigilijny. - Ooooo, hohoho! A co to jest?! Już wcześniej postanowiłem nie puszczać farby. Wzruszyłem ramionami. - Skąd mogę wiedzieć. Podniosła za ramiączko stanik. Cycki zakołlysały się miękko w nieskoń- czenie czułym świetle, które nas oblewało. Atrapa wyraźnie ją zafascynowa- ła. - Matko Boska, musisz koniecznie to założyć!! Nie do wiary! Nie, zupełnie mi się nie chciało na nowo zgrywać idioty. Niby nic, ale ta historia jednak mnie wykończyła. - Żartujesz chyba - powiedziałem. - O cholera, pośpiesz się... - marudziła. Uniosłem koszulę i wsadziłem cycki na miejsce. Betty oklaskiwała mnie na czworakach. Przybrałem kilka póz, machając rzęsami. Tak jak należało się spodziewać, wkrótce byłem już w peruce i w białych rękawiczkach, choć nie miałem na to najmniejszej ochoty. Lecz się bawiła, czyż to nie cud? - Ty, wiesz, czego ci brakuje? - zapytała. - Taa, zamówiłem sobie wygoloną kotkę. - Małego makijażu. - Och, nie! - zajęczałem. Skoczyła na nogi. Była podekscytowana. - Nie ruszaj się. Lecę po sprzęt. - No tak... - westchnąłem. - Tylko nie zabij się na schodach, moja ptaszynko. Około pierwszej w nocy, kiedy już zasypiała, szepnąłem jej w ucho pożegnalne słówko: - Aha, póki pamiętam, nigdy nie wiadomo... Gdyby któregoś dnia ktoś cię pytał, co robiłem dzisiaj, nie zapomnij, że spędziliśmy dzień razem... - Pewnie... i że przeleciałam piękną blondynkę. - Nie, o tym nie warto wspominać. Zwłaszcza o tym. Poczekałem, aż zaśnie i wstałem. Wziąłem prysznic, zmyłem makijaż i poszedłem do kuchni coś zjeść. Cokolwiek miałoby się zdarzyć, myślałem, ten dzień na coś się przydał. Przecież jakoś udało mi się przynieść w torbie to co trzeba, co sprawiło jej radość, co ją rozbawiło. Tyle że nie zrobiłem tego za pomocą forsy; forsę, jakby to wyrazić, zignorowała. Ale czy nie miałem, czego chciałem? Oczywiście, że tak, moje wysiłki zostały stokrotnie wyna- grodzone; jeszcze trochę, a wylałbym w tej kuchni łzy radości - może nie potoki, ale kilka dyskretnych kapnięć, które mógłbym ukryć pod stopą. Bo muszę powiedzieć, że dwa dni wcześniej zastałem ją w kącie sypialni nagą, sztywną jak kawałek drewna i straszliwie przygnębioną, i że nie było to pierwszy raz, i że słyszała wciąż te cholerne głosy, i że w chałupie rzeczy wylewały się i fajczyły -można sobie wyobrazić, jak to wyglądało, nie trzeba specjalnie tłumaczyć. Udało mi się sięgnąć po plaster szynki. Zwinąłem go jak naleśnik i ugryzłem. Nie miał w ogóle smaku. Jeszcze żyłem. Znakomicie. 24Dniem, w którym bez wątpienia nie było nam do śmiechu, okazała się pewna niedziela, mimo że pogoda była jak drut. Nie wstaliśmy zbyt późno, bo punktualnie o dziewiątej ktoś zastukał natarczywie do drzwi. Naciągną- łem gatki i poszedłem zobaczyć kto. Facet pod krawatem, nienagannie uczesany i z małą, czarną teczką, starannie wypucowaną. I SZEROKO UŁMIECHNIĘTY. - Dzień dobry panu. Czy wierzy pan w Boga? - Nie - powiedziałem. - No cóż, chciałbym z panem o tym porozmawiać. - Ach nie, to przecież był żart... Oczywiście, że wierzę. Szeroki uśmiech. BARDZO SZEROKI UŁMIECH. - To świetnie, wydajemy taką broszurkę... - Ile? - Cały dochód jest przekazywany bezpośrednio... - Oczywiście! - przerwałem mu. - Ile? - Proszę pana. za cenę pięciu paczek papierosów... Wyciągnąłem z kieszeni banknot, podałem mu i zamknąłem drzwi. Bum, bum. Otworzyłem. - Zapomniał pan o broszurce. - Nie - odparłem. - Nie ma potrzeby. Zdaje mi się, że właśnie zakupiłem od pana kawałek Raju, czy nie tak? Kiedy zamykałem, promień słońca uderzył mnie prosto w oko. Gdybym wziął go w usta, powiedziałbym: "Kiedy zamykałem drzwi, w usta wsunęła mi się landrynka". Obraz morza i fal narzucił się mej duszy. Pognałem na górę i rozrzuciłem pościel po pokoju. - O rany, ale mam ochotę zobaczyć morze! - wykrzyknąłem. - A ty nie? - Trochę daleko, ale jeśli chcesz... - Za dwie godziny będziesz się smażyć na plaży. - No to już - odpowiedziała. Patrzyłem, jak naga podnosi się z łóżka niczym z prążkowanej muszelki, ale odłożyłem to na później. Słońce nie będzie na nas czekać. Był to bardzo elegancki kurort, bardzo modny, lecz palantów było tu nie mniej niż gdzie indziej; nawet w ciągu roku, poza sezonem nie zamykano restauracji i sklepów. Za miejsce na brudnej plaży należało płacić. Zapłaciliś- my. Wykąpaliśmy się, potem raz jeszcze, i znowu, i wreszcie poczuliśmy głód. Za prysznic trzeba było płacić. I za parking. I za to, i za tamto. Z tego wszystkiego trzymałem drobne w garści, zdolny rzucać je szybciej niż mój cień. Całe to miejsce przypominało gigantyczną maszynę na pieniądze, nie widziałem tu jeszcze niczego za darmo. Zjedliśmy obiad na tarasie, pod parasolem z imitacji słomy. Na przeciwległym chodniku stało ze dwadzieścia kobiet, każda z paroletnim dzieciakiem: przeważał typ blondaska, którego tatuś robi w interesach, a młoda i jeszcze ładna matka spędza czas w domu, zanudzając się na śmierć, albo zanudza się na śmierć poza domem. Kelner wyjaśnił nam, że czekają na ekipę, mającą kręcić reklamę z ich milusińskimi. A jakże, gówniarze byli zdolni wydusić z nas łzy, nagrywając film dla towarzystwa ubezpieczeniowe- go na temat: BUDUJMY ICH PRZYSZŁOŁĆ. Trochę mnie to śmieszyło, bo patrząc na te dzieci, pachnące radością, zdrowiem i szmalem, trudno było się martwić o ich przyszłość, no, w pewnym sensie. Wystawały w słońcu od dobrej godziny, a my zabraliśmy się do naszej Brzoskwiniowej Melby. Kobiety zaczęły się niecierpliwić, a smarkacze ganiali się po chodniku. Od czasu do czasu matki wzywały ich, by poprawić fryzurę albo strzepać niewidzialny kurz. A słońce zamieniało się w deszcz amfetaminy, w obłędny prysznic podłączony do 220 woltów. - Dobry Boże, chyba naprawdę bardzo pragną tego czeku - zauważy- ła Betty. Zerknąłem na kobiety znad okularów, wsysając łyżeczkę kremu ozdobio- nego kolorowymi wiórkami. - Liczy się nie tylko czek. One pragną wznieść pomnik swej piękności. - Trzeba być skończonym durniem, żeby zostawiać tak dzieciaki na słońcu... Biżuteria, którą nosiły te panie, przesyłała chwilami parzące blaski. Słychać było ich użalania się i westchnienia, mimo że znajdowały się po drugiej stronie ulicy, a my nie nadstawialiśmy szczególnie ucha. Opuściłem wzrok i zająłem się melbą; ponieważ w tym świecie szaleństwo jest w zasadzie powszechne, nie ma dnia, w którym nędza ludzka nie pokazałaby się nam w całej okazałości; niewiele trzeba, wystarczy szczegół, wystarczy, żeby ktoś spojrzał na ciebie w pobliskim sklepie, żebyś wziął gazetę albo zamknął oczy, wsłuchując się w odgłosy ulicy, żebyś trafił na paczkę gumy do żucia z JEDENASTOMA kawałkami, tak naprawdę wystarczy małe nic, by świat krzywo się do ciebie uśmiechnął. Te kobiety, ja je wypędziłem z mózgu, gdyż wiedziałem o tym wszystkim, nie potrzebowałem więcej przykładów. Miałem dobry pomysł: nie będziemy się ociągać, co to to nie, mogły tak się palić na chodniku,jeśli im to odpowiadało, ale my wracamy na plażę, tam gdzie tylko woda i horyzont, wielki parasol i pokrzepiający stuk lodu o ścianki kieliszka. Położyłem krechę na przeciwległym chodniku i beztrosko udałem się do toalety. Nieco później dane mi było się przekonać, że niedocenianie przeciwnika jest błędem. Tak, ale co tu zrobić, żeby mieć wszędzie oczy? Nie było mnie przez dłuższą chwilę, ponieważ należało wrzucić monety do zamka, a ja nie miałem ich tyle, musiałem skoczyć do kasy, by rozmienić grube. Spłuczka włączała się chwilami sama albo znowu coś musiałem wrzucić, w każdym razie nie było to wszystko proste i straciłem dużo czasu. Kiedy wróciłem do stolika, Betty nie zastałem. Zauważyłem, że nie dokończyła deseru i kulka zmrożonego kremu waniliowego powoli się rozpada. Stałem, patrząc jak urzeczony. Udało mi się oderwać wzrok, gdyż po drugiej stronie kobiety wydzierały się jedna przez drugą. Najpierw nie zwróciłem na to uwagi: co mi tam, zgraja mew drepczących na słońcu i krzyczących bez powodu. Później dostrzegłem, że naprawdę coś je poruszyło i że patrzą w moją stronę. Jedna wydawała się szczególnie wyprowadzona z równowagi. - Och, Tommy, mój mały Tommy! - darła się. Pomyślałem, że mały Tommy dostał udaru słonecznego albo rozpuścił się jak śnieg. Ale to mi nie mówiło jeszcze, gdzie jest Betty. O mało im nie krzyknąłem, że nie jestem lekarzem, kiedy dziesiątka kobiet przeszła przez ulicę, że nie jestem lekarzem i że nic nie mogę poradzić, lecz coś mi w tym przeszkodziło. Przeskoczyły przez murek, który oddzielał taras od chodnika i otoczyły mnie. Próbowałem się do nich uśmiechnąć. Matka Tommy'ego wyglądała na kompletną wariatkę, wywalała na mnie gały jakbym był Quasimodo, a jej towarzyszki nie przedstawiały się lepiej, płynęły od nich złe wibracje. Nie zdążyłem pomyśleć, co się dzieje. Wariatka rzuciła się na mnie, wrzeszcząc, żebym oddał jej dziecko. Potknąłem się o krzesło i wywróciłem się. Niczego nie rozumiałem, obtarłem sobie łokieć. Myśli przelatywały mi przez głowę z prędkością światła, lecz nie potrafiłem przytrzymać żadnej. Tamta wybuchnęła płaczem i jej ryki przygotowywały moją śmierć. Matki zacieśniały półkole; w gruncie rzeczy wyglądały niczego sobie, ale chyba nie byłem w ich typie. Już, już w tej chwili i w ułamku następnej rzucą się na mnie, wiedziałem o tym. Wiedziałem również, że zapłacę za potworny upał, za oczekiwanie i nudę, i mnóstwo rzeczy, za które nie byłem odpowiedzialny. Napawało mnie to takim wstrętem, że nie zdołałem nawet otworzyć ust. Stała wśród nich taka jedna z paznokciami zrobionymi na błękit nieba - nawet w normalnych okolicznościach to by mnie zemdliło. - Dziewczyna, która była z panem... - syknęła. - Widziałam, jak wybiegła z tym chłopczykiem! - Jaka dziewczyna? - spytałem. Ledwo moje pytanie dopadło ich uszu, a już przesadziłem trzy stoliki i dałem nura do wnętrza restauracji. Zgraję dziwek normalnie zamurowało. Po chwili usłyszałem, jak wyją za moimi plecami, ale zdążyłem zatrzasnąć za sobą drzwi toalety. Oparłem się o nie, rzucając wokół nerwowe spojrzenia. Kelner kończył sikać, kiwnął do mnie. Wyjąłem z kieszeni plik banknotów, a on zgodził się potrzymać za mnie drzwi. Słychać było wycia i walenia w tę płytę wypełnioną plastrami dykty, tak cienkiej, że jak przyłożysz nogą, to twoja dusza ma wrażenie, iż wdziera się w przezroczyste płatki z ryżu. Wsunąłem zatem kolejne dwa banknoty w kieszeń chłopaka. Następnie zwiałem przez okno. Znalazłem się na małym podwórku, skąd wchodziło się do kuchni. Łmietniki były przepełnione i coś z nich ciekło. Pojawił się kucharz. Wycierał sobie pot spływający po szyi. Już chyba wiedziałem, co robić. Zanim zdążył otworzyć usta, wyjąłem banknot i z uśmiechem wetknąłem mu go w kieszeń koszuli. Teraz on się uśmiechnął. Miałem uczucie, że ciągnę z sobą magiczną pałeczkę: przy odrobinie treningu mógłbym pewnie wypuszczać w niebo białe gołąbki. Póki co, wyszedłem tylną bramą na małą ulicę. Nie muszę raczej dodawać, że wziąłem nogi za pas. Przeleciałem kilka ulic, skręciłem na skrzyżowaniu i do tego parę innych rzeczy, które można jeszcze zrobić w wieku trzydziestu sześciu lat, jak na przykład skok przez samochód zaparkowany na pasach albo pobicie rekordu życiowego na czterysta metrów, z głową odwróconą do tyłu. W pewnej chwili doszedłem do wniosku, że je zgubiłem. Zatrzymałem się, by złapać oddech. Ponieważ znalazło się krzesło, usiadłem. Nagle poczułem, że jakiś facet pucuje mi buty. Kiedy opuściłem na niego wzrok, gwizdnął przeciągle. - O psiakrew! - powiedział. - Piękna skóra, prawdziwy Tony Lama! - No. Zostawiłem klapki w samochodzie. - A te nie są za ciepłe na teraz? - Nie, to tak jakbym nosił baletki. Był to młody, dwudziestoletni chłopak o dosyć inteligentnym spojrzeniu; przypominał istotę ludzką. - Przekonasz się.To nie zawsze takie łatwe być mniejszym durniem niż cała reszta. Nikt nie jest doskonały. To zbyt męczące. - Taa, rozumiem. - Łwietnie. Ale mimo wszystko uważaj, żeby nie nałożyć za dużo pasty na te gwiazdki, nie rozpędzaj się tak... Wykorzystałem te kilka minut na rozejrzenie się w sytuacji. Chciałem spokojnie wszystko rozważyć, lecz wystarczyło chwilę pomyśleć, a już wściekły smok opluwał mi ogniem mózg i wszystkie wysiłki spełzły na niczym. Mogłem wstać - tylko do tego byłem zdolny. Reszta miała moim zdaniem przyjść sama. Zapłaciłem zatem i przemykając się wzdłuż murów wróciłem na plażę. Zerwał się ciepły wiatr. Kiedy wyszedłem na szeroką aleję, ciągnącą się równolegle do morza, byłem przekonany, że oddycham przez mokrą gąbkę. Odnalazłem wzrokiem samochód zaparkowany w oddali; początkowo chciałem pojechać i przeszukać okolice. Później powiedziałem sobie: dobra, jesteś tu i przechadzasz się z dzieciakiem, który spędził dwie godziny na słońcu, ponieważ ma matkę idiotkę, Tommy wywiesza więc jęzor jak stąd do miasta i z powrotem, i co ty robisz? Skoro nie jesteś z tych dziewczyn, które szukają ciemnego zaułka, aby pociąć dziecię na plasterki, to co robisz? Nieco dalej, w cieniu drzewa, stał wędrowny sprzedawca lodów. Przeszed- łem ulicę, rozglądając się dookoła. Widząc, że się zbliżam, odsunął pokry- wkę z lodówki. - Pojedynczy? Podwójny? Potrójny? - spytał. -- N‹e, nie, dziękuję panu. Nie widział pan przypadkiem pięknej brunetki z małym chłopcem, trzy-, czteroletnim? Nie kupowali u pana lodów? - Owszem. Ale dziewczyna nie była znowu taka piękna... Często zdarzało mi się spotykać facetów zupełnie nieczułych na piękno i nigdy nie potrafiłem zrozumieć, co im takiego dolega. Zawsze było mi ich żal. - Mój ty biedaku - westchnąłem. - A nie wie pan, w którą stronę poszli? - Owszem. Odczekałem parę sekund, wreszcie musiałem wyjąć z kieszeni plik banknotów, żeby się nimi powachlować. Zwyczaje panujące w tej okolicy już mnie nie bawiły, miałem ochotę wcisnąć mu to wszystko w usta. Z lodówki dymiło. Podałem dwa banknoty, patrząc w drugą stronę. Poczułem, jak forsa wyślizguje się z mojej dłoni. - Potem weszli do tego sklepu z zabawkami. Chłopiec ma niebieskie oczy, około metra wzrostu, wziął podwójną porcję truskawkowych, na szyi ma medalik, przyszli tu o trzeciej. A dziewczyna... - W porządku - przerwałem. - Wystarczy, po co masz pracować za frajer. Sklep zajmował trzy piętra. Podeszła do mnie niska, blada sprzedawczyni z owym błyskiem w oku, który spotyka się u ludzi mających minimalną płacę. Pozbyłem się jej bez trudu. Kręciło się tu niewielu kupujących. Przeczesałem parter i wszedłem na pierwsze piętro. Panowała tam wyjątkowa cisza. Nadstawiłem ucha. Nie zapomniałem o sforze, depczącej mi po piętach, wiedziałem, że obiegnięcie miasta nie będzie jej zajmować w nieskończoność. Ale zdążyłem już dobrze poznać ten rodzaj napięcia, już dawno zauważyłem, że coraz bardziej się pogrążamy, Betty i ja. Co tam, mówiłem sobie, wszyscy muszą przejść zły okres. W życiu trzeba zdobyć się na trochę cierpliwości. Obszedłem wszystkie działy, lecz nie znalazłem Betty. Z zimnego zrobiłem się letni, a teraz czułem, że się palę. Rzuciłem się na ostatnie piętro, tak jakby to była Łwięta Góra. Za kontuarem siedział facet i uśmiechał się. Opierał łokieć na stosie zapakowanych zabawek. Uśmiechał się po dyrektorsku i miał na sobie blezer z przesadnie dużą kieszonką; nie był już młody i skóra mu obwisła pod oczyma. Jak tylko mnie ujrzał, pośpieszył w moją stronę, krzywiąc się czy nadal uśmiechając - tego się nie dowiedziałem. Następnie zaczął na- śladować faceta, który myje sobie ręce mydłem. - Zechce łaskawy pan nam wybaczyć, lecz piętro jest nieczynne... - Nieczynne? - powtórzyłem. Omiotłem salę wzrokiem. Wyglądała na pustą. W tym miejscu sprzeda- wano zabawki z kartonu, pistolety na strzały, łuki, roboty, samochody na pedały, o rany, można się domyślić co, bez nadludzkich wysiłków. Odetchną- łem, ponieważ wyczułem, że Betty jest tutaj. - Może zechciałby szanowny pan zajrzeć do nas raz jeszcze pod wieczór? - zaproponował. - Ja szukam tylko ręcznej wyrzutni rakietowej na laser, nie musi być zapakowana. To przecież chwila. - Niemożliwe. Wynajęliśmy całe piętro klientce. - BETTY! - zawołałem. Usiłował mi przeszkodzić, ale wszedłem. Słyszałem, jak truchta za mną i złorzeczy, podczas gdy przemykałem się wśród półek, ale nie mógł się do mnie zbliżyć, ciepło mojego ciała paliło przestrzeń wokół. Dobiegłem do końca sali, lecz Betty nie znalazłem. Stanąłem w miejscu i facet o mało na mnie nie wleciał. - Gdzie ona jest? - spytałem. Ponieważ nie odpowiadał, dobrałem się do jego szyi. - Człowieku, to moja żona!! Muszę wiedzieć, gdzie ona jest!! Wskazał na podest, na którym ustawiono indiańską wioskę. - Są w namiocie Wielkiego Wodza, ale pani nie życzyła sobie, żeby jej przeszkadzać - wymamrotał. - Który to namiot? - Ten z obniżoną ceną. Łwietna rzecz. Puściłem blezer, wtargnąłem do wioski i rzuciłem się prosto do namiotu Wodza. Uniosłem płócienne wejście. Betty paliła fajkę pokoju. - Wejdź - powiedziała. - Wejdź i zasiądź pośród nas. Tommy miał na głowie opaskę z piórami, był wyraźnie zadowolony. - Betty, kto to jest? - spytał. - Mężczyzna mojego życia - uśmiechnęła się. Wczepiłem się kurczowo w płótno namiotu. - Materiał jest niegniotący - oznajmił dureń za moimi plecami. Spojrzałem na Betty, kiwając głową. - Czy ty wiesz, że matka wszędzie go szuka? Wiesz, że powinniśmy wiać stąd jak najszybciej? Westchnęła, robiąc zmartwioną minę. - No dobra, daj nam jeszcze pięć minut - poprosiła. - Nie ma mowy. To powiedziawszy, schyliłem się i chwyciłem Tommy'ego pod pachy. O mało nie zarobiłem tomahawkiem w głowę - złapałem go w locie. - Nie próbuj niczego utrudniać, Tomaszku - warknąłem. Odwróciłem się w stronę dyrektora. Stał sztywno jak ołowiany żołnie- rzyk. - My z żoną już pójdziemy. Matka przyjdzie po niego za parę minut. Powie jej pan, że nie mogliśmy czekać. Można by sądzić, że powiadomiłem go o przybyciu kontroli finansowej. - Jak to...~ - wyjąkał. Wcisnąłem mu gówniarza w ręce i wtedy poczułem na ramieniu palce Betty. - Poczekaj chwilkę. Chciałabym, żebyśmy zapłacili za te wszystkie prezenty. Trzeba było wybrać najszybszą drogę, lawirować między rafami, oblicza- jąc stopień ryzyka. Wyciągnąłem banknoty, odczuwając poważny wzrost temperatury i z dwóch rzeczy jedno: albo majaczyłem, albo słyszałem strzępy głosów na dole. - Dobra, ile? - zapytałem. Podstarzały playboy wypuścił dzieciaka, aby przeprowadzić w myśli rachunek. Zamknął oczy. W moim koszmarze schody zatrzęsły się pod uderzeniami wściekłego galopu. Tommy ściągnął z półki łuk i strzały. Spojrzał na Betty. - To też chcę! - Siedź cicho! - zawarczałem. Szef otworzył oczy. Uśmiechnął się, jakby zbudził się z miłego snu. - To już nie wiem, łuk też mam policzyć czy nie? - Nie, nie ma mowy - odparłem. Tommy rozdarł się. Wyjąłem łuk z jego ręki i odrzuciłem najdalej jak mogłem. - Zaczynasz mnie wkurzać, mały - powiedziałem mu. Teraz już czułem podłogę drgającą pod stopami. Miałem właśnie odwrócić się w stronę sprzedawcy, by nim potrząsnąć i wyrwać z niego sumę, kiedy przez piętro, niczym ponura i gorąca wichura, przeleciał straszliwy łoskot. Zobaczyłem, jak po drugiej stronie wyskakują kobiety i oczywiście nikt mi nie uwierzy, ale z ich oczu sypały się iskry. A już na pewno snopy ognia wytryskiwały z podłogi i wybuchały na półkach. - Ratuj się, dziecino, ratuj się - rzekłem. Miałem nadzieję, że uda mi się je powstrzymać aż do chwili, gdy Betty wybiegnie zapasowym wyjściem, lecz zamiast gnać na złamanie karku, znalazła coś lepszego. Westchnęła, nie odrywając stóp od ziemi. - Nie, to bez sensu. Jestem zmęczona - wyszeptała. Kobiety przebyły już połowę drogi, wyjąc, zbełtana fala przewalała się między półkami. Rzuciłem w powietrze plik banknotów. Stary popędził pod fońtannę, wyciągając ręce w stronę sufitu. W tym momencie ostro ruszyłem. Działałem niesłychanie prędko. Na okręcenie się na pięcie, podniesienie Betty, wpasowanie się w drzwi i wybiegnięcie na światło zużyłem mniej niż cztery sekundy. Zatrzaskując za sobą żelazne drzwi, nie spojrzałem, gdzie jesteśmy. Znaleźliśmy się nad uliczką, na metalowym pomoście, z którego opadały schody kończące się dwa metry nad ziemią. Postawiłem Betty i po raz wtóry stanąłem przed tym samym problemem, lecz teraz szczęście się do mnie uśmiechnęło - nie musiałem nikogo zatrudniać, aby sobie poradzić. Przy ścianie w rogu leżała luzem żelazna sztaba; spostrzegłem ją w chwili, gdy na drzwi po drugiej stronie spadły pierwsze ciosy. To chyba Anioł przyciął ten drąg na idealną długość: posłużyłem się nim jak podporą i za pomocą paru kopnięć zablokowałem klamkę. Teraz mogły się baby wydzierać. Wytarłem sobie czoło, odczuwając nagle oślepiający upał, który potrząsał wokół powietrzem. Betty przeciągnęła się z uśmiechem. Myślałem, że zwariuję. Z piekielnym hukiem zbiegłem jedno piętro, a potem wróciłem na palcach. Usłyszałem, że za drzwiami kobiety zaczęły się wahać. Betty o mało nie zachichotała. Pokazałem jej, żeby się przymknęła. - Nie zejdziemy tędy, wejdźmy na dach! Nie był to jednak dach a raczej wielki taras, basen wypełniony słońcem. Przeleźliśmy przez barierkę; na piętrze drzwi zadźwięczały po raz ostatni i powróciła cisza. Pobiegłem od razu do kąta, który dawał nieco cienia. Usiadłem tak, że na słońcu pozostały tylko nogi. Wyciągnąłem rękę do Betty, chcąc, by usiadła obok mnie. Wyglądała na zdziwioną, że tu się znalazła. Mój plan nie należał do genialnych, zakładał nawet cholerne ryzyko, aż cierpła mi skóra. Gdyby wśród tej zgrai znalazła się choć jedna spryciula, wpadlibyśmy na amen i skończyli za burtą. W gruncie rzeczy nie miałem wyboru. Potrzebowałem jednak dziewczyny, która na tyle dba o swoją skórę, że pokusić by się można o sprint w kierunku samochodu. A takiej przy mnie nie było. Moja miała na sobie buty z ołowiu. Odczekałem minutę, wstałem i zachowując niezwykłą ostrożność, wyjrzałem na ulicę. Horda gnała po chodniku, czołówka skręcała już za róg. Niebo było błękitne. Morze spokojne i zielone. Na horyzoncie żadnego piwa ani czegokolwiek, co mogłoby mnie zainteresować. Przeszedłem na drugą stronę tarasu zobaczyć, jak wygląda przy schodach. Po drodze chwyciłem Betty za podbródek i pocałowałem ją na podsumowanie sytuacji. - Chciałabym już wracać - wyszeptała. - W porządku, za pięć minut idziemy. Przykucnąłem za ścianą i patrzyłem na zbliżające się kobiety. W ich zawziętości było moim zdaniem coś złowieszczego, tak jakby chodziło o konflikt rasowy. Nie zależało mi, by mnie zobaczyły. Rozpłaszczyłem się jak naleśnik i z ciężkim sercem zrezygnowałem z papierosa. Z dołu dochodziły mnie ich ujadania, a potem odgłos gonitwy. Zaryzykowałem wystawienie nosa i spostrzegłem, że suną po ulicy, robiąc łokciami. I do tego głupie dupy miały pewnie pianę na ustach i kto wie, może mnóstwo znajomości. Usiadłem z powrotem obok Betty, myśląc, że w końcu istnieje szansa na wyrwanie się stąd. Ująłem dłoń małej i pogłaskałem. Czułem jej zdenerwowa- nie. A przecież słońce uspokoiło się, minął mu atak histerćć, nie wyżywało się już na cieniach i pozwalało im swobodnie się powiększać, i światło przechodziło z tonów wysokich w średnie, taras był kwadratową wyspą pokrytą smołowaną papą, i zrobiło się całkiem przyjemnie; widziałem w życiu gorsze miejsca, poważnie, po co ta przesada. - Zobacz, widać morze - powiedziałem. - Mhm, mhm. - SPÓJRZ TAM, FACET JEDZIE NA NARTACH WODNYCH, NA JEDNEJ NODZE!! Nie podniosła oczu. Wsunąłem jej w usta zapalonego papierosa. Zgiąłem kolano, wpatrując się w jeden punkt na horyzoncie - nic szczególnego, ale mnie się podobał. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłaś - odezwałem się. - Nie chcę tego wiedzieć i nie chcę o tym rozmawiać. Zapomnijmy już. Kiwnęła miękko głową i zadowoliłem się tego rodzaju odpowiedzią. Lekki dotyk dłoni czy mrugnięcie rzęsami też by wystarczyły. Nie zawsze mogłem do końca pojąć, co ludzie chcieli mi powiedzieć, ale ona... mogłem spacerować po jej milczeniu, nie ryzykując ani przez moment, że się zgubię; to tak jakbym szedł po ulicy, pozdrawiając znajome mi twarze, w miejscu, które znakomicie znam. Betty była tym, co znałem najlepiej na świecie, może na dziewięćdziesiąt procent, no bo nigdy nie wiadomo, ale mniej więcej coś takiego. I nie zawsze byłem pewien, że otwiera usta, kiedy słyszałem, jak do mnie mówi. Trzeba przyznać, że chwilami życie robi wszystko, aby nas zachwycić i wie, jak się do tego zabrać. To nie faceci jak ja kosztują je najwięcej. Siedzieliśmy przez chwilę bez słowa i dziwnym trafem poczułem olśnie- wającą formę; zacząłem się lekko uśmiechać, ponieważ mógłbym wygiąć świat siłą samych oczu, lecz nie zrobiłem tego - pozwoliłem, by stopił się sam na słońcu jak cukierek, po co miałem lepić sobie ręce. Ale czułem się tak zdrowo tylko tu, tu i tylko tu. Gdyby co, bez wahania przywiązałbym się do poręczy, to nie problem. Nigdy nie czułem się tak dobrze, jak w tamtej chwili na tarasie, wiedziałem, że wszystkie moje siły pozostają tu nietknięte i śliniłem się ze szczęścia na mojej smołowanej papie jak pielgrzym, wkraczający w bramy Jeruzalem. Niewiele brakowało a machnąłbym wiersz o tej słodyczy, lecz nie była to dobra chwila na zajmowanie się poważnymi sprawami: najpierw należało wymyślić, jak stąd się wydostać. - No dobra - powiedziałem - czy czujesz się zdolna do biegu? - Tak - odparła. - Do biegu, mam na myśli: do PRAWDZIWEGO galopu, rozumiesz, lecieć jak strzała i nie odwracać się. Nie tak jak przed chwilą. - Tak. Galop. Tak, wiem, co to znaczy. Taka głupia nie jestem. - Łwietnie, coraz lepiej. Zaraz się przekonamy, czy potrafisz. Lecę po samochód i przyjadę po ciebie... Zrobiła grymas i skoczyła na nogi. - Jak będę miała osiemdziesiąt lat, to tak to będziemy robić. - Ale mnie to chyba wtedy sił nie starczy - mruknąłem. Przed przekroczeniem barierki obejrzałem troskliwie ulicę, lecz nie było ich na widoku. Betty ruszyła za mną i raz-dwa zbiegliśmy wzdłuż muru jak piękni dwudziestoletni. Zawiesiliśmy się na ostatnim stopniu, zeskoczyliśmy na chodnik i daliśmy czadu w górę ulicy. Wśród wszystkich dziewczyn, jakie znałem, Betty nie należała bynajmniej do biegających najszybciej. Biec obok niej - to była jedna z tych rzeczy, które dosłownie uwielbiałem, lecz wolałem raczej spokojniejsze okolice i tym razem nie obdarzyłem spojrzeniem jej roztańczonych piersi ani nie zerknąłem na piękny róż, wstępujący na policzki, nie, nic z tego, nic poza obłędnym i pozbawionym uroku pędem, forsownym sprintem w kierunku samochodu. Zatrzasnęliśmy drzwi. Zapaliłem stacyjkę, ruszyłem. W chwili kiedy wrzucałem bieg, o mały włos nie wybuchnąłem śmiechem - poczułem, jak narasta mi w brzuchu. Ale nie, zobaczyłem, że z boku atakuje jedna z bandy i w tej samej chwili przednia szyba eksplodowała i zalała szklanym deszczem nasze kolana. Z refleksem wyplułem odłamek, który wleciał mi do ust, i wyrwałem mercedesa jednym depnięciem w pedał gazu. Rozpocząłem slalom po ulicy, klnąc do żywego. Kierowcy trąbili za nami. - O kurwa mać! Schyl się! - wydusiłem. - Złapaliśmy gumę? - Nie. Ale musiały wynająć strzelca wyborowego! Wówczas pochyliła się i podniosła coś spod stóp. - Możesz zwolnić - powiedziała. - Popatrz, po prostu rzuciła w nas butelką od piwa. - Pełną? - zapytałem. Jechaliśmy pięćdziesiąt kilometrów i wiatr targał nasze włosy. Łzy napływały nam do oczu, lecz było ciepło i słońce zachodziło bardzo powoli. Rozmawialiśmy o tym i owym. Facet, który pierwszy wymyślił samochód, był z pewnością geniuszem, samotnym i nawiedzonym. Betty wcisnęła nogi we wnękę z przodu. Zatrzymaliśmy się w warsztacie, który anonsował: ZAKŁADANIE SZYB NA POCZEKANIU. Nie wyszliśmy z samochodu, kiedy chłopcy robili swoje. Może im nieco przeszkadzaliśmy, nie wiem. Mam to gdzieś. 25 Wkrótce po tej historćć powróciłem do pisania. Wcale się nie zmuszałem, przyszło samo. Jednak zabrałem się do tego po kryjomu, nie chciałem jej wtajemniczać; na ogół pisałem w nocy i kiedy czułem, że Betty rusza się obok, natychmiast pakowałem cały interes pod materac. Nie chciałem łudzić jej fałszywą nadzieją, zwłaszcza że nie pisałem tak jak pięćdziesiąt lat temu i wbrew pozorom było to raczej przeszkodą. W końcu, jeśli świat się zmienił, to nie ja zawiniłem i nie pisałem w ten sposób po to, by ich wkurzać, wprost przeciwnie - byłem wrażliwym facetem i to oni mnie wpieprzali. Kiedy nastała pełnia lata, sprzedaż pianin trochę siadła. Muszę przyznać, że nie wypruwałem z siebie żył. Wcześnie zamykałem sklep i kiedy zdarzał się odpowiedni nastrój, zastanawiałem się, o czym będę pisał wieczorem, albo szliśmy na spacer. Pozostało nam jeszcze dużo pieniędzy, skoro jednak Betty nie miała ochoty na wyjazd, skoro pieniądze jej nie obchodziły,jak i wszystko inne, forsa na niewiele nam się zdawała, co najwyżej na bieżące rachunki i żeby żyć, nie oglądając się na pianina. Ha, ha, żyć! Forsa to coś, co nigdy nie spełnia obietnic. Jako że nie zabijałem się przy pracy, z wybiciem północy mogłem spokojnie wyciągać zeszyt i przesiadywać przy nim do bladego świtu, nie katując się przy tym. Spałem rano, czasami kilka godzin po południu, i pisanie powoli szło naprzód. Czułem się jak przeładowana bateria. Nad ranem ścierałem wszystkie ślady nocnego czuwania i gdy wciskałem butelki na samo dno śmietnika, dym z papierosa szczypał mnie w oczy. Przed położeniem się patrzyłem zawsze na Betty i pytałem sam siebie, czy te kilka stron, które zapisałem, było na poziomie. Lubiłem wracać do tego pytania. Zmuszało mnie to, bym jako pisarz mierzył wysoko. Uczyło mnie również pokory. Przez cały ten okres zdawało mi się, że mój mózg działa dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wiedziałem, że muszę się pośpieszyć, pisać BARDZO SZYBKO, lecz do skończenia książki trzeba niesamowicie dużo czasu i kiedy myślałem o tym, dusiła mnie koszmarna trwoga. Przeklinałem siebie, że nie zabrałem się do pracy wcześniej, że tyle czekałem, zanim rzuciłem się na ten skromny kołonotatnik w kolorze morskiego błękitu, ze spiralką. Ze spiralką. Niech to szlag, chciałbym to wtedy widzieć, odpowia- dałem sobie; myślisz, że to takie łatwe, że wystarczy usiąść za stołem, aby to przyszło? przecież przez długie miesiące wierciłem się w łóżku z szero- ko otwartymi oczami, wędrowałem przez milczącą i szarą pustynię, nie dostrzegając najmniejszej iskierki, włóczyłem się po Wielkiej Pustyni Człowieka Wyschniętego; i myślisz, że to było zabawne, rzeczywiście tak myślisz? Nie, naprawdę, nie mogłem inaczej. Ale byłem na tyle głupi, by wyobrażać sobie, że mogłem i złorzeczyłem niebu, iż nie natchnęło mnie wcześniej. Miałem nieprzyjemne odczucie, że to przyszło za późno i że jest to dodatkowy ciężar do dźwigania. Na szczęście jakoś się trzymałem i choć miałem może tylko jedną szansę na milion, każdej nocy gromadziłem nowe strony jak cegły, próbowałem wznieść budowlę, która by ją chroniła. W pewnym sensie zabijałem okiennice, podczas gdy na horyzoncie zbierał się huragan i niecierpliwie prychał. Pozostało pytanie: czy pisarz, po złym starcie, zdąży wbiec na metę? Czy ten chłopak ma na tyle pary, aby odwrócić sytuację? W ostatnim tygodniu upał stał się nieznośny, takiego jeszcze nie pamiętałem: w promieniu wielu kilometrów nie było żadnego zielonego źdźbła. Na miasto spadła niemoc, co bardziej nerwowi rzucali w niebo niespokojne spojrzenia. Była gdzieś siódma wieczór. Słońce zachodziło, lecz ulice, chodniki, dachy i ściany domów nadal parzyły i z wszystkich lał się pot. Wyszedłem zrobić trochę zakupów. Oszczędziłem tej mordęgi Betty i wraca- łem powoli z pełnym bagażnikiem; pod pachami miałem mokre plamy. Blisko domu minąłem karetkę, która jechała w przeciwną stronę, wyjąc wniebogłosy i migając jak nowy pieniążek. Poprawiłem się na siedzeniu i wyprzedziłem dwa wleczące się samochody. Zacząłem oddychać szybciej. Kiedy zatrzymałem się przed wejściem, drżałem tak, jakby wokół szyi zawiązano mi pętlę. Nie potrafię powiedzieć, w której dokładnie chwili zrozumiałem, lecz to szczegół bez znaczenia. Igły przeszy- wały mi żołądek, gdy wlatywałem na schody. Przy wejściu wpadłem na Boba, który klęczał na podłodze, potknąłem się o niego i upadłem, przewracając krzesło. Pod głową poczułem ciepłą ciecz. - BOB!! - wrzasnąłem. Rzucił się na mnie. - Nie idź tam! - zawołał. Odepchnąłem go pod stół. Nie potrafiłem wydusić z siebie słowa. Oparłem się na łokciu i zauważyłem, że wywróciliśmy miednicę. To wodę miałem we włosach, wodę z pianą. Z trudem oddychałem. Podnieśliśmy się jednocześnie. Szukałem Betty wzrokiem, lecz w pokoju stał tylko Bob; nie wiedziałem, co on tu wyprawia, ale był tutaj i wytrzeszczał na mnie oczy. Zrobiłem straszliwy grymas. - Gdzie ona jest? - Usiądź - powiedział. Wbiegłem do kuchni. Pusto. Obróciłem się. W drzwiach stał Bob i wyciągał do mnie rękę. Uderzeniem ramienia wcisnąłem go w ścianę, jak zraniony byk szarżujący na ulicy. W uszach dziwnie mi gwizdało. Do łazienki dosłownie przeleciałem. Ledwo mogłem rozpoznać to mieszkanie. Otworzy- łem szeroko drzwi. Nikogo. Nad lustrem paliła się lampka. Umywalka była cała we krwi. Że nie wspomnę o zachlapanej podłodze. Dostałem jak młotem w głowę, o mało nie padłem na kolana. Straciłem oddech. W mojej głowie rozległ się odgłos tłuczonego szkła, czystego kryształu. Musiałem dać z siebie wszystko, aby zamknąć te drzwi: cała horda małych, odrażających demonów ciągnęła je z drugiej strony. Przywlókł się Bob, masując sobie ramię. Tak, to chyba był Bob. Skupiłem się na oddychaniu do tego stopnia, że nie mogłem mówić. - Boże jedyny-rzekł-chciałem wszystko pozmywać... Ale nie dałeś mi czasu. Rozsunąłem nogi, by mieć solidniejsze oparcie. Lały się ze mnie, strumienie zimnego potu. Bob położył mi dłoń na ramieniu, lecz niczego nie poczułem, po prostu zobaczyłem, że to zrobił. - Wygląda strasznie, ale to nic poważnego - dodał. - Dobrze, że akurat wpadłem, chciałem oddać mikser... Spojrzał na swoje buty. - Wycierałem właśnie krew przy wejściu. W tej chwili moje ramię wyrwało się wprzód - wściekle go chwyciłem. - CO SIĘ STAŁO??!! - ryknąłem. - Wydłubała sobie oko - powiedział - no tak... ręką. Osunąłem się wzdłuż drzwi, przysiadłem na piętach. Teraz już oddycha- łem, lecz powietrze parzyło. Przykucnął obok. - Ale to nic poważnego - odezwał się. - Oko to jeszcze nic takiego, słyszysz? Zdjął z półki butelkę. Pociągnął długiego łyka. Ja nie chciałem. Wolałem się podnieść i oprzeć nosem o szybę. Stałem bez ruchu, a on wziął miednicę i pośpieszył do łazienki. Słyszałem szum odkręcanej wody. Ulica nie poruszyła się ani trochę. Kiedy stamtąd wyszedł, czułem się lepiej. Nie byłem zdolny do najmniej- szej myśli, lecz mogłem wreszcie normalnie oddychać. Poszedłem do kuchni po piwo - stopy nie trzymały się podłogi. - Bob, zawieź mnie do szpitala. Nie dam rady prowadzić. ' - To bez sensu. Nie będziesz mógł jej zobaczyć tak od razu. Walnąłem butelką o stół. Rozpadła się. - BOB. ZAWIEŹ MNIE DO TEGO PIEPRZONEGO SZPITALA!! Westchnął. Podałem mu kluczyki od mercedesa i zeszliśmy. Noc już dawno zapadła. Przez całą drogę do szpitala nie wydusiłem z siebie słowa. Bob mówił coś do mnie, lecz nie rozumiałem co, siedziałem z założonymi rękami, lekko pochylony. Ona żyje, powtarzałem sobie i poczułem, że szczęki, które zaciskałem, rozluźniają się powoli - mogłem wreszcie przełknąć ślinę. Ocknąłem się chyba z wrażeniem, że samochód przeleciał trzy razy przez dach. Wchodząc do szpitala zrozumiałem, dlaczego zrobiło mi się słabo w dniu, w którym przyszliśmy odwiedzić Archibalda, dlaczego się dusiłem i co to znaczyło. O mały włos nie ogłuszyło mnie to po raz wtóry, o mało co nie dałem stąd chodu, czując na twarzy ten koszmarny powiew. O mało nie zwiesiłem głowy i nie pozwoliłem ulecieć resztkom sił. Wziąłem się w garść w ostatniej chwili, lecz nie moja w tym zasługa, to ona mi pomogła. Gdyby było trzeba, przegryzłbym się do niej przez ścianę - wystarczyło po prostu powtarzać jej imię niczym mantrę. Przy okazji niech mi będzie wolno powiedzieć, że należy dziękować Niebu, jeśli czegoś takiego się zaznało; można spokojnie się chwalić, że coś nam się w życiu udało. Wzdrygnąłem się więc tylko i wszedłem do hallu, wkroczyłem na przeklętą planetę. Bob położył dłoń na moim ramieniu. - Usiądź tutaj, a ja pójdę czegoś się dowiedzieć. No, siadaj... Obok stała pusta ławka. Usłuchałem. Gdyby kazał mi się położyć na ziemi, zrobiłbym to. Raz rozpalałem się z potrzeby działania niczym kępa suchej trawy, raz w moich żyłach niczym bryła błękitnego lodu płynęła niemoc. Przechodziłem błyskawicznie z jednego stanu w drugi. Kiedy usiadłem, byłem w fazie zimnej. Mój mózg stał się rzeczą bezradną i martwą. Oparłem głowę o ścianę i czekałem. Gdzieś w pobliżu musiała być kuchnia, pachniało zupą porową. - Wszystko w porządku - oznajmił Bob - teraz śpi. - Chcę ją zobaczyć. - Oczywiście. Wszystko załatwione. Ale musisz wypełnić jakieś papier- ki. Poczułem, że moje ciało się rozgrzewa. Wstałem, odsuwając Boba z drogi i mózg na nowo zaskoczył. - Dobra, papierki mogą poczekać! - powiedziałem. - Który to pokój? Za szklaną ścianą dostrzegłem kobietę z plikiem kartek w ręku - patrzy- ła w moją stronę. Gotowa była wyskoczyć zza biurka i polecieć za każdym, kto wejdzie na piętro; wyglądało, że jest do tego zdolna. - Posłuchaj - westchnął Bob - musisz to załatwić. Po co wszystko komplikować? przecież i tak teraz śpi, możesz poczekać parę minut i skończyć z tymi papierami. Mówię ci, wszystko jest w porządku, nie ma powodów do niepokoju. To prawda, lecz we mnie był ten ogień, który nie chciał się uspokoić. Kobieta machnęła kartkami, żebym podszedł. Nagle dostrzegłem, że cały szpital jest nadziany muskularnymi pielęgniarzami, i to niezbyt rozgarnięty- mi: właśnie jeden taki minął mnie, rudzielec z owłosionymi ramionami i kwadratową szczęką. Mogłem sobie być rozpaloną pochodnią, rozumiecie, ale coś takiego od razu musiałem wziąć pod uwagę. Podszedłem zobaczyć, czego baba chce. Skapitulowałem przed Machiną Piekielną, nie zależało mi, żeby mnie zmiażdżyła. Potrzebowała informacji. Usiadłem przed nią i przez cały czas rozmowy zastanawiałem się, czy nie jest transwestytą. - Pan jest mężem? - Nie - odparłem. - Jest pan z rodziny? - Nie, jestem całą resztą. Uniosła brwi. Uważała się z pewnością za podporę tego gmachu, nie była z tych, które raz-dwa wypełniają druczki na kolanie. Spojrzała na mnie tak, jakbym był zwykłym przedmiotem. Zmusiłem się do pochylenia głowy w nadziei, że zaoszczędzę parę sekund. - Mieszkam z nią - dodałem. - Jestem w stanie udzielić koniecznych informacji. Zadowolona, przejechała różowym językiem po uszminkowanej wardze. - No dobrze, to proszę. Nazwisko? Podałem jej nazwisko. - Imię? - Betty. - Elisabeth? - Nie, Betty. - Betty to nie jest imię. Strzeliłem palcami najciszej jak mogłem i pochyliłem się do niej. - No a co to jest pani zdaniem? Nowa marka pasty do zębów? Dostrzegłem ognik w jej oku, a potem przez dobre dziesięć minut przechodziłem na krześle tortury, nic nie mogąc na to poradzić. Zwalić biurko na jej nogi znaczyło wybrać najtrudniejszą drogę do Betty. W pewnej chwili zacząłem odpowiadać z zamkniętymi oczami. Na koniec musiałem jej przyrzec, że przyniosę wszystkie niezbędne papiery - zupełnie się pogubiłem w datach i numerach, nie wspominając o innych szczegółach, o których istnieniu nawet nie wiedziałem i co baba wykorzystała; obracała przez chwilę długopis w ustach i wreszcie rzuciła podstępnie: niech pan sam powie -jak widać, nie bardzo pan zna kobietę, z którą mieszka! Lecz powiedz, Betty, czy ja powinienem był znać twoją grupę krwi, naz- wę tej dziury, w której się urodziłaś, wszystkie choroby, które przeszłaś w dzieciństwie i nazwisko panieńskie twojej matki, i sposób, wjaki reagujesz na antybiotyki... Czy tamta miała rację, czy rzeczywiście tak słabo cię znałem? pytałem siebie drwiąco. Wreszcie wstałem, cofnąłem się zgięty pokornie w pół, gorąco przepraszając za zamieszanie, którego mogłem być przyczyną. Kiedy zamykałem drzwi, zdobyłem się nawet na uśmiech. - Który to pokój? - Numer siódmy. Pierwsze piętro. Odszukałem Boba w hallu. Podziękowałem za przywiezienie i odesłałem go do domu razem z mercedesem; powiedziałem mu, że sobie poradzę, żeby się nie przejmował. Poczekałem, aż wyjdzie i poszedłem do łazienki spryskać sobie twarz wodą. Dobrze mi to zrobiło. Zaczynałem przyzwyczajać się do myśli, że wydłubała sobie oko. Pamiętałem, że miała dwa. Byłem teraz małą polaną, która po burzy wylizuje swoje trawki pod jasnobłękitnym niebem. Kiedy podszedłem do pokoju numer siedem, wyszła z niego pielęgniarka. Blondynka o płaskich pośladkach i grzecznym uśmiechu. Od razu domyśliła się, kim jestem. - Wszystko jest dobrze. Trzeba dać jej odpocząć - odezwała się. - Tak, ale chcę ją zobaczyć. Odsunęła się i przepuściła mnie. Wsunąłem ręce do kieszeni i wszedłem patrząc, co się dzieje na podłodze. Zatrzymałem się przy łóżku. Paliło się jedno światełko. Betty miała na oku szeroki opatrunek. Spała. Patrzyłem na nią kilka sekund i opuściłem wzrok. Pielęgniarka stała nadal za moimi plecami. Ponieważ nie wiedziałem, co robić, siąknąłem nosem. Następnie obejrzałem sufit. - Chciałbym zostać z nią sam na minutę - poprosiłem. - Dobrze, ale nie dłużej. Nie odwracając się, kiwnąłem głową. Usłyszałem, jak zamyka drzwi. Na nocnym stoliku stał wazonik z kwiatami - podszedłem i przeleciałem po nich dłonią. Kątem oka dostrzegłem, że Betty oddycha, tak, bez wątpienia. Nie wiedziałem, czy to na coś się przyda, ale wyciągnąłem nóż i przyciąłem łodyżki, by kwiaty trzymały się dłużej. Usiadłem na brzegu łóżka, oparłem łokcie na kolanach i ująłem głowę w dłonie. Pozwoliło mi to odprężyć nieco kark i poczułem wystarczająco dużo siły, by pogłaskać Betty po ręce. Jaka cudna ta ręka, jaka cudna; miałem głęboką nadzieję, że to ta druga wykonała swoją brudną robotę. Nie strawiłem jeszcze tego do końca. Wstałem, by wyjrzeć przez okno. Była noc, lecz zdawało się, że wszystko jest w jak największym porządku. Trzeba sobie powiedzieć, że tu, na tym padole, na każdego przychodzi kolej, bez względu na to, w jaki sposób się do tego wszystkiego zabrać. Wlewasz dzień i noc, ból i radość, potrząsasz tym z całych sił i co dzień rano wypijasz po szklance. No i stajesz się człowiekiem. Witaj wśród nas, stary. Przekonasz się, że życie jest niezrównanym i smutnym pięknem. Wycierałem kroplę potu, która spływała mi po policzku, kiedy poczułem na ramieniu czyjeś palce. - Proszę już iść, trzeba ją teraz zostawić. Nie obudzi się przed południem, podaliśmy jej środki uspokajające. Odwróciłem się w stronę pielęgniarki, szepczącej za moimi plecami. Nie pamiętałem, co robiłem w ciągu dnia, lecz teraz czułem się potwornie zmęczony. Pokazałem jej, że już wychodzę. Moje ciało spływało powoli w strumieniu lawy, takie miałem wrażenie. Pielęgniarka zamknęła za nami drzwi i stanąłem głupio w korytarzu, nie wiedząc, jaki ciąg dalszy mógłby nastąpić. Ujęła mnie za ramię, by zaprowadzić do wyjścia. - Może pan przyjść jutro - powiedziała. - Oj, uwaga, schodek! Znalazłem się na ulicy, tak, chyba to mnie obudziło, chociaż powietrze było ciężkie i parne, dobry przykład nocy podzwrotnikowej. Przeszedłem na drugą stronę kupić pizzę u ulicznego sprzedawcy, w jakimś sklepiku postałem chwilę po dwie puszki piwa, wziąłem też papierosów na zapas. Sprawiło mi niemal przyjemność zajmować się takimi drobnymi sprawami; starałem się w ogóle nie myśleć. Potem wsiadłem w autobus i pojechałem do domu. Pizza dopasowała się do kształtu kolan. Po powrocie włączyłem telewizor. Odsunąłem pizzę na róg stołu i na stojąco wlałem w siebie piwo. Chciałem wskoczyć pod prysznic, lecz natychmiast porzuciłem ten pomysł - nie było mowy, żebym postawił tam nogę, w każdym razie nie teraz. Próbowałem się wsłuchać w to, co mówili w telewizji. Banda półtrupów przedstawiała swoje ostatnie książki. Rozsiad- łem się w fotelu i schwyciłem pizzę. Spojrzałem facetom w białka oczu. Mizdrzyli się przy soku z pomarańczy i z ich spojrzeń biło zadowolenie. Ci faceci pasowali do smaku dzisiejszego dnia. Jest prawdą, że każda epoka ma takich pisarzy, na jakich zasługuje - widok, który miałem przed oczami był iście. budujący. Być może tego wieczoru zaprosili ostatnie zera, żeby nie zostawić najmniejszej wątpliwości. Być może temat programu brzmiał: jak wydać książkę w nakładzie trzystu tysięcy, kiedy nie ma się nic do powiedzenia, kiedy nie ma się ani duszy, ani talentu i nie potrafi się kochać ani cierpieć, i postawić słowa przy słowie, tak by nie zdawały się ziewnięciem. Na innych kanałach nie było bynajmniej lepiej. Łciszyłem dźwięk i pozosta- łem w towarzystwie samych obrazów. Pizza okazała się letnia i tłusta. Po chwili spostrzegłem, że siedzę tak bez sensu, ale nie miałem ochoty się położyć, zwłaszcza tutaj, w sercu tej obłędnej pułapki. Poszedłem z flaszką do Boba. Kiedy wchodziłem, Annie tłukła talerze. Na mój widok znieruchomia- ła z salaterką uniesioną nad głową, na podłodze leżało już sporo skorup. Bob trzymał się w kącie. - Wpadnę później - powiedziałem. - Nie, nie! - krzyknęli. - Co z Betty? Przeszedłem przez szkło i postawiłem butelkę na środku stołu. - W porządku, nic poważnego. Ale nie chcę o tym mówić. Nie miałem ochoty siedzieć sam. Annie ujęła mnie za ramię i posadziła na krześle..Była w peniuarze, twarz miała jeszcze poczerwieniałą z wściekłości. - Jasne - rzekła. - To się rozumie. Bob wyjął kieliszki. - Słuchajcie, może wam przeszkadzam? - zapytałem. - Chyba żartujesz - odpowiedział. Annie usiadła obok mnie, odsunęła kosmyk, który opadł jej na twarz. - Gdzie dzieciaki? - zapytałem. - U matki tego skurwiela - odparła. - Nie zajmujcie się mną - rzekłem. - Czujcie się tak, jakby mnie nie było. Bob nalał do kieliszków. - To nic takiego, trochę się posprzeczaliśmy... - Oczywiście, że nic takiego. Ten skurwysyn mnie zdradza, ale to nic takiego!! - O mój Boże, ty masz kompletnego zajoba. Uchylił się przed salaterką, która roztrzaskała się o ścianę. Następnie wznieśliśmy kieliszki. - Na zdrowie! Kiedy piliśmy, na krótko zrobiło się cicho, a potem kłótnia rozgorzała w najlepsze. Jak dla mnie - nastrój był znakomity. Wyciągnąłem nogi pod stołem i założyłem ręce na brzuchu. Szczerze mówiąc, mało mnie to wszystko interesowało, czułem wokół jakieś poruszenie, słyszałem krzyki i rozbijane o podłogę szkło, lecz czułem również, że mój smutek łagodnieje i kruszy się jak herbatnik. Raz w życiu gotów byłem pobłogosławić to, czego nienawidzę najbardziej: koktajl z światła, ludzkiej obecności, gorąca i hałasu. Zatrosz- czyłem się o kieliszek i wtuliłem w krzesło. W każdym zakątku świata mężczyźni i kobiety bili się, kochali, rozszarpywali, a faceci bździli powieści bez miłości, bez szaleństwa, bez energćć i ponadto bez żadnego stylu; łajdaki, chcieli nas zupełnie pogrążyć. Do tego miejsca doprowadziłem moją literacką refleksję, kiedy przez okno dostrzegłem księżyc. Był w pełni, majestatyczny i rudawy, i z tego wszystkiego pomyślałem o mojej ptaszynie, która zraniła się w oko gałązką mimozy; ledwo do mnie docierało, że po pokoju fruwa całe mnóstwo kolorowych miseczek. Odczułem w tym momencie rodzaj wewnętrznego spokoju i kurczowo się go schwyciłem. To było rzeczywiście coś, zdobyć się na to po długich, ponurych godzinach - na ustach osiadł mi szczęśliwy uśmiech. Atmosfera się rozgrzała. Bob uchylał się całkiem umiejętnie, aż do chwili gdy Annie uzbroiła obie ręce. Udała, że rzuca w niego musztardówką, lecz naprawdę poleciała cukiernica. Spodziewałem się tego. Bob zarobił w czubek głowy i zwalił się na podłogę. Pomogłem mu się podnieść. - No cóż, wybacz mi - rzekł - ale pójdę się położyć, - Nie przejmuj się mną - odparłem. - Już mi lepiej. Zaprowadziłem go do sypialni i wróciłem na krzesło w kuchni. Spojrza- łem na Annie zamiatającą podłogę. - Dobra, wiem, co sobie myślisz - zaczęła. - Ale jeśli ja nie posprzątam, to kto to zrobi? W końcu ja też zabrałem się do zbierania największych skorup; w milcze- niu zrobiliśmy parę kursów do śmietnika, a potem zapaliliśmy papierosy. Podałem jej ogień. - Annie, nie da się ukryć, źle się z tym wybrałem, ale chciałbym cię spytać, czy mógłbym u was spędzić noc. Nie czuję się najlepiej, kiedy jestem sam w chałupie. Wypuściła kłąb dymu. - O cholera, o takie rzeczy nie musisz się przecież pytać - odparowała. - A poza tym nie kochamy się z Bobem na tyle, żeby kłócić się naprawdę. Nie byłeś świadkiem czegoś szczególnie poważnego. - To tylko na dzisiaj wieczór - dodałem. Skończyliśmy sprzątać, rozmawiając o niczym i o pogodzie, to znaczy o straszliwych upałach, które spłynęły na miasto jak garnek syropu klonowego. Po tym zamiataniu niemalże lał się z nas pot. Wróciłem na krzesło, a ona przysiadła pośladkiem na rogu stołu. - Najlepiej połóż się w łóżku Archibalda - powiedziała. - Może chcesz jakąś książkę? Masz na coś ochotę? - Nie, dziękuję ci. Odchyliła szeroko poły peniuara na udach. Stwierdziłem, że pod spodem nic nie ma. Spodziewała się chyba, że zrobię jakąś uwagę, lecz nie odezwałem się. A zatem musiała pomyśleć, że to nie wystarczy, bo do końca rozsunęła peniuar, rozchyliła nogi i oparła stopę na krześle. Miała zdrową szparę a piersi nieco ponad normę. Przez ułamek sekundy nie omieszkałem docenić tego widoku, lecz kieliszka nie tylko nie przewróciłem, ale wypiłem go i przeszedłem do sąsiedniego pokoju. Zanim zanurzyłem się w fotelu, zebrałem po drodze parę pism. Kiedy się przywlokła, czytałem o pogłębianiu się konfliktu między Północą a Południem. Peniuar był zawiązany. - Uważam twoje postępowanie za idiotyczne - rozpoczęła. - Co ty sobie od razu wyobrażasz? Wydaje ci się Bóg wie co. - No, może niezupełnie Bóg wie co. - Cholera, cholera jasna - westchnęła - cholerny świat. Wstałem zobaczyć, co się dzieje za oknem. Głucha noc i gałąź z liśćmi zmordowanymi przez upał, i to wszystko. Klepnąłem gazetą o kolano. - Powiedz, co zyskamy - spytałem -jeśli prześpimy się z sobą. Czy proponujesz mi coś interesującego, coś, co wykracza poza codzienność? Odwróciłem się do niej plecami. Poczułem, że coś mi parzy kark. - Posłuchaj - dodałem - moczenie suchara na prawo i lewo nigdy mi niczego nie przyniosło, nigdy. Dobrze wiem, że wszyscy tak robią, ale to wcale nie jest zabawne robić jak wszyscy. Mnie to przynajmniej nie bawi. A poza tym nie jest źle żyć mniej więcej w zgodzie z własnymi pomysłami, nie odpuszczać w ostatniej chwili pod pretekstem, że panienka ma ładną dupę albo że proponują ci jakiś niesamowity czek, albo że najłatwiejsza droga znajduje się w zasięgu twej ręki. Nie jest źle wytrzymać, człowiek lepiej się wtedy czuje. Odwróciłem się w jej stronę i rzuciłem jej w twarz Wielki Sekret: - Nad Rozproszenie przedkładam Skupienie. Mam tylko jedno życie i zależy mi, żeby mogło błyszczeć, to wszystko. Uszczypnęła się w koniuszek nosa, przybierając rozmarzoną minę. - W porządku, wiem o co chodzi - znowu westchnęła. - Jeśli potrzebujesz aspiryny na noc, w łazience jest parę pudełek. Jak chcesz, mogę ci dać piżamę, bo ja wiem, może ty nie sypiasz nago... - Nie, nie trzeba. Tak czy owak śpię zawsze w slipkach i ręce trzymam na kołdrze. - O mój Boże, dlaczego nie trafiłam na Henry'ego Millera?! -mruknę- ła. Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie i zostałem sam. Kiedy jest się samemu, nie trzeba dużo miejsca, a kiedy nie oczekuje się nikogo, łóżko Archibalda wystarcza w zupełności. Położyłem się i usłyszałem pod sobą miauknięcie materaca. Zapaliłem lampkę w kształcie biedronki i wsłuchiwa- łem się w ciszę, wcierającą się w noc jak niewidzialny i paraliżujący krem. Wielki Boże!! 26 Najpierw przekonywali mnie, że wszystko jest w porządku i że rana nie jest na tyle poważna, aby się naprawdę martwić, a kiedy próbowałem się dowiedzieć, dlaczego śpi nawet w biały dzień, zawsze znajdował się ktoś, jakiś on albo ona, kto kładł mi rękę na ramieniu i wyjaśniał, że znają się na rzeczy. Trzeba stwierdzić, że kiedy przekraczałem próg tego potwornego szpita- la, nie czułem się już tym samym człowiekiem. Chwytała mnie ciężka, głucha trwoga, która ścinała mnie po prostu z nóg i musiałem wytężać wszystkie siły, by ją zwalczyć. Czasami jakaś pielęgniarka brała mnie pod ramię i prowadzi- ła przez korytarz; żaden pielęgniarz nie ruszył nigdy palcem, czuli, można by powiedzieć, że dojdzie między nami do starcia. Mój umysł pracował w zwolnionym tempie, miałem wrażenie, że uczestniczę w pokazie slajdów, że połykam same obrazy bez komentarza i ich głęboki sens wymyka mi się. Kiedy znajdowałem się w takim stanie, mogłem spokojnie przysunąć krzesło do jej łóżka i siedzieć w ciszy i w bezruchu, nie spostrzegając mijających godzin, nie pijąc, nie paląc, bez jedzenia, niczym człowiek zostawiony na pełnym morzu i nie mający innego wyjścia, jak płynąć na swej desce, ponieważ wokół nic nie widać. Pielęgniarka, ta której Bozia dała płaskie pośladki, wylała trochę balsamu na moje rany. - Jak śpi, to przynajmniej odzyskuje siły - oznajmiła mi kiedyś. Powtarzałem to sobie. I kompletnie idiociałem. Zresztą kiedy Betty otwierała oko, nie miałem ochoty skakać do góry z radości, naprawdę nie było powodu. Czułem raczej, że stalowy drąg przyciska mój żołądek, musiałem uważać, by nie zwalić się z krzesła na pysk. Starałem się zanurzyć w jej jedyne oko, lecz za każdym razem wynurzałem się, nie znalazłszy najmniejszej iskierki. Albo tylko ja mówiłem, albo jej ręka opadała niczym ślazowy batonik, albo patrzyła na mnie, nie widząc, i w brzuchu tak mi bulgotało, że niemal się wstydziłem. Za każdym razem, gdy wracałem w godzinach odwiedzin, miałem nadzieję, że Betty stawi się na spotkanie, lecz nie przychodził nikt, co za niefart, nie widziałem niczego poza Wielką Białą Pustynią. Rodzaj milczącego zombi, błądzącego w kółko pośrodku pustyni: oto kim byłem. "Bo widzi pan, właściwie to niepokoi mnie jej zdrowie psychiczne!", wydukał wreszcie z siebie stary konował. Jak sądzę, lepiej by zrobił, gdyby zajął się moim - mógłby zaoszczędzić na protezie, czego wypadki miały już wkrótce dowieść. Był łysy, po bokach sterczało mu kilka ostatnich kępek, i klepał twoje ramię, kiedy popychał cię do wyjścia, ciebie i twoją ignorancję, twoje miękkie nogi i twoją twarz przygłupa. Tak, minęło zatem jeszcze parę dni, zanim bąbelki wysadziły korek. Jak tylko wychodziłem na świeże powietrze, robiło mi się lepiej. Tak naprawdę nie odczuwałem wówczas, że to właśnie Betty zostawiałem w szpitalu, czegoś takiego nie mogłem wbić sobie do głowy - było raczej tak, jakby pewnego ranka wyjechała, nie zostawiwszy adresu. Starałem się utrzymać w mieszkaniu porządek. Na szczęście pisarz nie jest facetem, który brudzi wokół siebie - wystarczyło przejechać odkurzaczem pod stołem, opróżnić popielniczki i pozbierać butelki od piwa. Upał zabił już w mieście parę osób, przybliżył koniec tych najbardziej wrażliwych. Nie otwierałem więcej sklepu. Szybko spostrzegłem, że jedynych chwil oddechu zaznawałem wówczas, gdy siedziałem nad zeszytami; spędzałem przy nich większość czasu, mimo że w domu utrzymywało się trzydzieści pięć stopni, nawet przy zasłoniętych oknach. Było to jedyne miejsce, w którym czułem się jeszcze przy życiu. Gdzie indziej byłem jak nieprzytomny, tak jakbym zapadł na śpiączkę. Tkwiąc w żarze nie zdawałem sobie jednak sprawy, że ogień nie wygasł. Wystarczył podmuch powietrza, by go wzniecić i wywołać płomienie. Była to kwestia czasu, tylko i wyłącznie. Już od rana rzeczy przybrały zły obrót. Przewracałem właśnie kuchnię do góry nogami w poszukiwaniu kawy, wzdychając ciężko aż serce bolało, kiedy przylazł Bob. - Czy ty wiesz, że zaparkowałeś samochód tuż przed naszym sklepem? - No, to możliwe - powiedziałem. - Bo ludzie się pytają, czy w bagażniku nie ma przypadkiem trupa! Przypomniałem sobie o żarciu, które wiozłem tamtego wieczora, gdy minąłem ambulans pędzący z Betty do szpitala. Zupełnie o tym zapomnia- łem. Upłynął już ładny kawałek czasu i w tym słońcu temperatura wewnątrz bagażnika nie spadała pewnie poniżej pięćdziesięciu stopni. Sądziłem, że mam już dostatecznie dużo zmartwień, lecz nie, musiałem znowu się w coś władować - naprawdę mogło się człowiekowi wszystkiego odechcieć. Pomyślałem, że usiądę i więcej nie wstanę. Jednak wychyliłem pełną szklankę wody i wyszedłem za Bobem na ulicę. Zatrzaskując drzwi, usłyszałem telefon. A niech sobie dzwoni. W odwiedziny do Betty nie jeździłem samochodem. Codziennie odbywa- łem drogę pieszo i ten skromny trening dobrze mi robił. Powoli nabierałem przekonania, że życie nie zatrzymało się. Suknie dziewczyn były jak deszcz z kwietnych płatków i zmuszałem się, by na nie patrzeć, omijając wzrokiem stare i brzydkie, choć to brzydota duszy napawa mnie największym wstrętem. Podczas tych długich spacerów uprawiałem mozolne ćwiczenia na oddech. Samochód zupełnie wyleciał mi z pamięci. A kiedy zapomina się o rzeczach, to rzeczy mogą nam wejść na kark. Muszę przyznać szczerze, że smród był straszliwy. Bob chciał zobaczyć, jak to wygląda w środku, ale wytłumaczyłem mu, że nawet mowy nie ma, naprawdę nie warto. - Lepiej wskaż mi najkrótszą drogę do wysypiska śmieci - zażądałem. Otworzyłem wszystkie okna i przejechałem przez miasto z moim koszmarnym ładunkiem. Miejscami asfalt roztopił się prawie zupełnie, na szosie było pełno długich i błyszczących wcięć. Może to wjazd do Łwiata Ciemności? już nic nie mogło mnie zadziwić. Włączyłem radio, by nie pogrążyć się w tego rodzaju myślach. OCH, DZIEWCZYNO, OCH, UUUU UUU, MÓJ KWIECIE DZIIIIKI, DZIEWCZYNO, UUUUUU AUUU AUU, POCAŁUJ MNIE ZNÓW SŁODKO, OCH, BABY!!! Zaparkowałem na środku wysypiska. Ten dźwięk, to były muchy, a to, czym oddychałem, dawało efekt bomby atomowej. Ledwo zdążyłem wysiąść z samochodu, gdy zameldował się miejscowy dziad z motyką na ramieniu. Minęła sekunda, zanim wypatrzyłem, gdzie ma usta. - Czegoś szuka...? - zachrypiał. - Nie. W jego białkach oczu było coś nie z tej ziemi: biel niczym z reklam proszku do prania. - Mały spacerek? - Nie, jestem tu przejazdem. Muszę wywalić z bagażnika parę rzeczy. - Aha - powiedział - jak tak, to w porządku. Pochyliłem się i wyjąłem kluczyki ze stacyjki. - Jeśli niczego stąd nie bierzesz - dodał - to jesteś git. Zwłaszcza miedzi. Wtedy tylko co się odwróciłem, a już gość zwinął się z motorem od pralki! - Taa, ale to nie moja branża. Otworzyłem bagażnik. Wydawało mi się, że to całe jedzenie zajmuje teraz dwa razy tyle miejsca. Mięso mieniło się kilkoma kolorami, jogurty się nadęły, ser płynął, a co do kostek masła, to został już tylko złocony papier. Krótko mówiąc, wszystko sfermentowało, powybuchało, wyciekło, a całość tworzyła dosyć jednolitą bryłę, przylepioną do wykładziny na śmierć. Skrzywiłem się, dziad wytrzeszczył oczy. Myślał tylko o jednym. - I wyrzuci pan to wszystko? - zapytał. - Tak, ale nie mam czasu, żeby panu wyjaśniać. Nie jestem w humorze. Jestem nieszczęśliwym facetem. Splunął na ziemię, drapiąc się w tył głowy. - Jasne, każdy robi, co mu się podoba - oświadczył. -A nie dałoby się położyć tego delikatnie na ziemi, co, panie młody? Spróbuję wyskrobać coś dla siebie... Złapaliśmy za krańce wykładziny i wyjęliśmy cały gips z bagażnika. Odstawiliśmy pod ścianę worki na śmiecie. Niczym opiłki żelaza do magnesu zleciały się zaraz muchy, i te niebieskie, i te złotawe. Spojrzał na mnie z uśmiechem. Wyraźnie czekał, żebym się zmył. Na jego miejscu też bym czekał. Bez słowa wsiadłem do samochodu. Zanim ruszyłem, rzuciłem okiem w lusterko. Nadal stał w słońcu obok mojej góry żarcia, nie poruszył się na milimetr i uśmiechał się. Można by powiedzieć, że pozuje do pamiątkowego zdjęcia z bombowego pikniku. Mógł z tego mieć przy- najmniej olej, kawę, cukier i pudło czekolady w proszku. I jednorazówki do golenia z ruchomymi głowicami. I środek przeciw komarom. I pudło proszku do prania. W drodze powrotnej zatrzymałem się w jakiejś knajpie i przy- ssałem do szklanki mięty. Kiedy zajechałem pod dom, było około południa. Słońce pluło jak rozwścieczony kot. Telefon dzwonił. - Tak, słucham. Po drugiej stronie trzeszczało, praktycznie nic nie rozumiałem. -- Niech pan odłoży i przedzwoni jeszcze raz! --- huknąłem. -- Za cholerę nic nie słyszę. Walnąłem buty w kąt. Ledwo zdążyłem wskoczyć pod prysznic, a potem zapalić papierosa, a tu znowu dzwoni. Facet rzuca moje nazwisko i pyta, czy tak się nazywam. -- No tak - odpowiedziałem. Potem rzuca jakieś inne nazwisko i mówi, że tak on się nazywa. -- Łwietnie - odparłem. - Mam w ręku pana maszynopis. Zaraz wysyłam umowę. Przysiadłem na kancie stołu. -- Dobra, chcę dwanaście procent - powiedziałem. - Dziesięć procent. - W porządku. -- Pańska powieść zachwyciła mnie. Wkrótce oddajemy ją do druku. - No to pośpieszcie się. Miło mi pana słyszeć; mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy. - Taa, ale obawiam się, że w najbliższym czasie będę bardzo zajęty... - Proszę się nie przejmować. Nic nas nie goni. Pokryjemy wszystkie koszty. Sprawa jest nagrana. - Znakomicie. -- No cóż, to ja się pożegnam. Pracuje pan nad czymś obecnie? - Tak, powoli idzie naprzód. - Łwietnie. Powodzenia. Miał już odłożyć słuchawkę, lecz udało mi się w ostatnim momencie go zatrzymać: --- Halo, panie, proszę wybaczyć, ale jak brzmi pańskie nazwisko? Powtórzył. Całe szczęście, bo przy tym wszystkim kompletnie wyleciało mi z głowy. Wyjąłem z zamrażalnika paczkę kiełbasek, żeby się rozmroziły. Wstawi- łem na gaz garnek z wodą. Usiadłem przy piwie. Tak jak można się było spodziewać. wybuchnąłem szalonym, największym śmiechem mojego życia. To było nerwowe. Znalazłem się w szpitalu na długo przed godziną odwiedzin. Nie wiadomo, czy wyszedłem za wcześnie, czy może biegłem, lecz jedna rzecz była pewna: nie mogłem dłużej czekać. Wreszcie przynosiłem jej to, czego tak bardzo pragnęła; czy nie było to coś, co postawi ją na nogi, co sprawi, że mrugnie do mnie okiem, tym, które jej zostało? Poleciałem prosto do łazienki, jakby za nagłą potrzebą, i stamtąd obserwowałem faceta w recepcji. Wyglądał na wpółśpiącego. Schody były puste, przemknąłem się. Kiedy wszedłem do pokoju, musiałem dać susa, by oprzeć się o poręcz łóżka. Nie chciałem wierzyć w to, co zobaczyłem, powtarzałem: nie, potrzą- sając głową, z nadzieją, że ten koszmar się rozpłynie. Lecz nic takiego się nie stało. Betty leżała w łóżku nieruchomo, wpatrzona w sufit; oczywiście, że nie mogła się w ogóle poruszyć, skoro spięli ją pasami, szerokimi co najmniej na pięć centymetrów, z aluminiowymi sprzączkami. - Betty, o co tu chodzi...? - wyszeptałem. Miałem wciąż przy sobie mój Western S.522, idealny do noszenia w kieszeni. Story zasłonięto, w pokoju było delikatne światło i nie dochodziły tu żadne odgłosy. Nie musiałem się mordować, żeby przeciąć pasy: regularnie majchra ostrzyłem, byliśmy zgraną parą. Chwyciłem Betty za ramię. Potrząsnąłem lekko. Nic. Znowu się spociłem, lecz zdążyłem się już przyzwyczaić - właściwie nie miałem nawet kiedy wyschnąć. To był jednak zły pot, nie to co kiedyś, to był rodzaj zmrożonej i przezroczystej krwi. Podciągnąłem poduszki i posadziłem Betty. Wydawała mi się niezmiennie piękna. Ledwo ją puściłem, od razu osunęła się na bok. Podniosłem ją na powrót. Od tego widoku jakaś część mnie upadła do nóg łóżka, zawodząc straszliwie. Drugą częścią chwyciłem ją za rękę. - Posłuchaj - rzekłem - przyznaję, że zabrało to trochę czasu. Ale teraz już po wszystkim, wyszło na nasze! Co za wał z ciebie, nie pora teraz na zagadki, pomyślałem. Wiadomo, że umierasz ze strachu, trzeba jednak wydusić to jedno małe zdanko - nie potrzebujesz nawet wciągać na nowo powietrza. - Betty, wydają moją książkę - powiedziałem. Mogłem z powodzeniem dodać: NIE WIDZISZ BIAŁEGO ŻAGLA NA HORYZONCIE?! Nie wiem, jak to wyrazić, ale równie dobrze mogła siedzieć zamknięta pod szklanym kloszem - zostawiłbym na nim co najwyżej ślad palców. Nie udało mi się wykryć na jej twarzy najmniejszej zmiany. Słaby wietrzyk - oto kim byłem: wiaterkiem, usiłującym zmarsz- czyć powierzchnię stawu skutego lodem. Nędznym wiaterkiem. - Ja się nie wygłupiam. I chciałbym ci oznajmić, że piszę właśnie następną! Zgrywałem wszystkie atuty. Kłopot w tym, że grałem sam jeden. Nie mieć karty przez całą noc, potem rozdać raz jeszcze nad ranem, kiedy wszyscy już wyszli, i znaleźć się z pokerem królewskim w łapie, kto by to wytrzymał? Kto by się powstrzymał przed wywaleniem za okno całego tego bajzlu i przed pocięciem wszystkich obić kuchennym nożem? Daję słowo, nie widziała mnie, nie rozumiała, nie słyszała, zapomniała już, co to znaczy mówić albo płakać, albo uśmiechać się, albo wpadać w szał i rozrzucać pościel, przesuwając językiem po ustach. Bo przecież ta pościel się nie ruszała, nic się nie poruszało, Betty nie dawała mi najmniejszego znaku, nie dostrzegłem nawet najlżejszego drgnięcia. To, że moja książka zostanie wydana, sprawiło mniej więcej takie samo wrażenie, jakbym przyszedł z tacką frytek. Ten wspaniały bukiet, który trzymałem w ręku, okazał się wiechciem zwiędłych kwiatów, zapachem wysuszonej trawy. Przez ułamek sekundy poczułem już nieskończoność przestrzeni, która nas dzieli i odtąd opowiadam każdemu, kto chce słuchać, że raz już umarłem, w trzydziestym szóstym roku życia, w szpitalnej sali, w letnie popołudnie - to żaden bajer, należę do tych, którzy usłyszeli w powietrzu świst Wielkiej Kosy. Zmroziło mi końce palców. Wpadłem w panikę, lecz właśnie w tej chwili do pokoju weszła pielęgniarka. Nie byłem zdolny się ruszyć. Niosła tackę ze szklanką wody i lekarstwa we wszystkich możliwych kolorach. To nie była pielęgniarka, którą znałem - ta była gruba i miała żółte włosy. Kiedy mnie spostrzegła, spojrzała srogo na zegarek. - Niech no pan powie... - zacharczała - coś mi się nie zdaje, żeby to była pora wizyt! Następnie szybko przeniosła wzrok na Betty i jej stara, obleśna szczęka opadła. - O Matko Boska, a któż ją odwiązał??!! Wykrzywiła się do mnie, wycofując ku wyjściu. Ale ja skoczyłem jak tygrys i jedną ręką zablokowałem drzwi. Wydała z siebie dźwięk, nędzny pisk. Zwinąłem pastylki, które tańczyły na tacy i podetknąłem jej pod nos. - Co to za gówno? - spytałem. Nie poznałem swojego głosu, obniżył się o oktawę i zupełnie zardzewiał. Powstrzymałem się, by nie chwycić jej za gardło. - Ja nie jestem lekarzem! - zaryczała - proszę mnie puścić!! Z całej siły zatopiłem wzrok w jej oczach; ugryzła się w wargę. - Nie. Ty zostaniesz z nią. To ja stąd znikam - warknąłem. Tuż przed wyjściem rzuciłem okiem na Betty. Opadła już na bok. Przeleciałem przez korytarz jak rakieta i bez pukania wpadłem do jego gabinetu. Siedział odwrócony plecami, oglądał zdjęcie rentgenowskie pod światło. Kiedy usłyszał trzaśnięcie drzwiami, obrócił się na krześle. Podniósł brwi. Wyszczerzyłem zęby. Podszedłem do biurka i rzuciłem mu lekarstwa pod nos. - Co to jest? - zapytałem. - Co wy jej dajecie? Nie wiem, czy rzeczywiście trząsłem się od stóp do głowy, czy było to tylko cholerne wrażenie. Stary spróbował sprytnie rozegrać tę partię. Podniósł z biurka nóż do papieru i udawał, że się nim bawi. - Właśnie, młody człowieku - powiedział. - Chciałem się z panem zobaczyć. No, niechże pan siada. Gardło ściskał mi szaleńczy gniew. Ten facet uosabiał źródło wszystkich moich nieszczęść, wszystkich cierpień świata - zdemaskowałem łajdaka, przyłapałem go w jego jaskini - to on się starał obrzydzić nam życie, to nie był lekarz a wcielenie wszystkich skurwieli tej ziemi, Kiedy człowiek natyka się na taką mendę, chce mu się zarazem płakać i śmiać. Jednak opanowałem się, ciekaw byłem, co ma mi do powiedzenia - tak czy owak zupełnie nie miał jak się stąd wywinąć. A zatem usiadłem. Z trudem ugiąłem kolana. Już po kolorze moich rąk widziałem, że muszę być blady jak śmierć. Tyle że mój widok nie napawał go chyba szczególnie strachem. Usiłował położyć rękę na moim karku. - Ustalmy wszystko do końca - odezwał się. - Nie jest pan ani jej mężem, ani nikim z rodziny, więc nie jest moją powinnością wyjaśnianie panu czegokolwiek. Tym niemniej uczynię to, lecz tylko z mojej dobrej woli. Czy się rozumiemy? Jesteś o milimetr od celu, nie daj się, rozkazałem sobie, to już ostatnie uderzenie bata. Skinąłem głową. - Dobrze, bardzo dobrze - oznajmił. Otworzył szufladę biurka i z uśmiechem wrzucił nóż do środka. Nie ma co, albo ten imbecyl czuł się całkowicie nietykalny, albo Bóg był po mojej stronie. Założył ręce i zwiesił głowę na dobre dziesięć sekund, zanim zaczął swoje. - Nie będę przed panem ukrywał, że jej przypadek jest bardzo niepokojący. Ostatniej nocy musieliśmy ją wręcz związać. Ciężki atak... Naprawdę. Wyobraziłem sobie bandę goryli, którzy skaczą na nią i przygniatają do łóżka, podczas gdy pozostali ściskają ją pasami. Horror był pierwsza klasa, ale na sali kinowej siedziałem sam. Pochyliłem trochę głowę, wcisnąłem ręce pod uda. Stary mówił dalej, lecz ktoś wyłączył głos. Miałem chwilę, by się przekonać, że spadanie w dół wciąż trwało. - ...i nie odważę się powiedzieć, że któregoś dnia odzyska rozum, nie, nie należy żywić zbytniej nadziei. To zdanie natomiast usłyszałem bardzo wyraźnie. Miało szczególny kolor, rzekłbym: żółtobrązowy. Wiło się jak grzechotnik. Wreszcie wśliznęło mi się pod skórę. - Tym niemniej będziemy się o nią troszczyć - dodał. - Wie pan przecież, że chemia dokonuje wielkich postępów, a i zastosowanie elektrowstrząsów przynosi dobre wyniki. I niech pan nie wierzy w te różne opowieści, to terapia absolutnie bezpieczna. Pochyliłem się nieco i oparłem całym ciężarem na rękach. Wpatrywałem się w jeden punkt, gdzieś pod nogami. - Pójdę po nią - zakomunikowałem. - Pójdę po nią i zabiorę ją do domu! Usłyszałem jego śmiech. - Młody człowieku, niechże pan nie będzie śmieszny! Odnoszę wraże- nie, że nie zrozumiał mnie pan dobrze. Wyjaśniłem panu, że ta dziewczyna jest wariatką. Tak, mój kochany. Wariatką, i to na amen. W jednej chwili odgiąłem się jak sprężyna i wskoczyłem żabką na stół. Przykopałem mu wściekle w środek twarzy, zanim zdążył się poruszyć. Teraz właśnie się dowiedziałem, że nosi protezę, bo wytrysnęła z jego ust jak latająca rybka. Dzięki ci, Boże, pomyślałem. Stary zakołysał się wraz z fotelem, wypluwając strugę krwi. Jęknęło tłuczone szkło, a to dlatego, że przebił stopami szybę swej biblioteczki. Ponieważ zaczął się drzeć, skoczyłem na niego i jak szalony pociągnąłem za krawat. Uniosłem bydlaka. Założyłem mu sutemi czy coś w tym rodzaju; tak czy owak poleciałem w tył, mając na stopach jako przeciwwagę jego dziewięćdziesiąt kilo, i puściłem go w chwili, kiedy wzlatywał w powietrze. Łciany zatrzęsły się. Właśnie stanąłem na nogi, kiedy wpadło gęsiego trzech pielęgniarzy. Pierwszy zarobił łokciem w japę, drugi rzucił mi się na nogi, trzeci usiadł na mnie. Ten największy. Złapał mnie za włosy, straciłem dech. Wyłem z wściekłości. Lekarz wstał, opierając się o ścianę. Pierwszy pielęgniarz pochylił się nade mną i pacnął mnie piąchą w ucho. Poczułem gorąco. - Wezwę gliny - wysyczał. - Niech go przymkną!! Doktor usiadł na krześle, przykładając chusteczkę do ust. Brakowało mu jednego buta, między innymi. - Nie - oznajmił - nie trzeba policji. To sprawia złe wrażenie. Wyrzućcie go stąd, i będzie lepiej dla niego, jeśli nie pokaże się więcej w tym szpitalu! Podnieśli mnie. Ten, który chciał niepokoić gliny, wymierzył mi policzek. - Słyszałeś? - spytał. Końcem stopy trafiłem na jego jaja. Poleciał do góry i wszyscy oniemieli. Skorzystałem z ich krótkiego wahania i wyrwałem się. Ponownie rzuciłem się na starego, to jego chciałem udusić, jego chciałem unicestwić. Zwalił się z krzesła, a ja z nim. Chłopcy skoczyli na mnie, usłyszałem krzyki pielęgniarek i zanim zdążyłem wcisnąć palec w jego gardło, poczułem, jak niezliczona ilość rąk unosi mnie i z rozmachem wyrzuca z biura. W korytarzu przyłożyli mi parę razy, ale nie za mocno, gdyż wszyscy się krępowali i w gruncie rzeczy nie mieli ochoty mnie zabić, jak przypuszczałem. Przelecieliśmy biegiem przez główny hall na dole, jeden wykręcił mi ręce, drugi chwycił za włosy i jednocześnie za ucho: to chyba bolało najbardziej. Potem otworzyli drzwi i zrzucili mnie ze schodów. - Jak cię jeszcze raz tu zobaczymy, to źle z tobą! - wykrzyknął któryś. Chuje jedne, nieomal wycisnęli ze mnie łzy. Jedna nawet spadła na schody. Zaczęła dymić jak kropla kwasu solnego. A zatem przegrałem. I w dodatku utraciłem wstęp do szpitala. Przez kilka dni przeżywałem najgorsze chwile w życiu. Nie mogłem odwiedzać Betty, a jej obraz, który w sobie przechowywałem, był nie do zniesienia. Na próżno powtarzałem sobie różne znane mi formułki zen. Poddałem się rozpaczy i cierpiałem jak ostatni pomyleniec. Bez wątpienia w tych właśnie chwilach napisałem moje najpiękniejsze strony i chociaż później miano mnie nazwać "sadystą stylu", nie moja to wina, że pisałem dobrze i że wiedziałem o tym. Przez ten czas zapełniłem połowę zeszytu. Mógłbym niewątpliwie napisać więcej, lecz w ciągu dnia nie potrafiłem usiedzieć na miejscu. Wziąłem tysiące pryszniców, przełknąłem dużą ilość piw i kilometry kiełbasek, przemierzyłem tysiące kroków w tę i nazad po dywanie. Kiedy już nie dawałem rady, zabierałem siebie na spacer i często się zdarzało, że dochodziłem w okolice szpitala. Wiedziałem, że nie powinienem zanadto się zbliżać. Któregoś razu, kiedy stanąłem ponad pięćdziesiąt metrów od wejścia, rzucili we mnie butelką po piwie. Tak, mieli na mnie oko. Przystawałem więc po drugiej stronie ulicy i musiałem się zadowolić spoglądaniem w jej okno. Bywało, że widziałem poruszające się zasłony. Jak tylko zapadała noc, szedłem na jednego do Boba. Koniec dnia i długie nastawanie zmierzchu były w tym upale momentem najbardziej ohydnym. To znaczy dla faceta, któremu porwano najmilszą i który nie jest pewien, czy za chwilę sam nie pójdzie na dno. Spędzałem u nich około godziny. Bob zachowywał się jakby nic się nie stało, a Annie zawsze znajdowała sposób, żeby mi pokazać swoją kotkę, i czas jakoś mijał. Kiedy była już czarna noc, mogłem wracać. Zapalałem światło. Pisałem przede wszystkim nocą i chwila- mi czułem się niemal dobrze: miałem wrażenie, że przebywam wciąż z Betty. Ona pomagała mi zrozumieć, że jestem żywym człowiekiem. No, z pisaniem było podobnie. Pewnego ranka wsiadłem do wozu i przejeździłem cały dzień bez celu, wystawiając rękę przez okno i mrużąc nieco oczy od wiatru. Pod wieczór zatrzymałem się nad brzegiem morza; nie miałem zupełnie pojęcia, gdzie jestem - podczas tej włóczęgi widziałem jedynie gęby facetów na stacjach benzynowych, to wszystko. W przydrożnym barze kupiłem dwa sandwicze i poszedłem na plażę je zjeść. Nie było nikogo. Słońce zaszło za linią horyzontu. Zrobiło się tak pięknie, że aż upuściłem na piasek korniszona. Odgłos fal brzmiał tak samo od milionów lat, przynosił odpoczynek, był, rzekłbym, zachęcający, pokrzepia- jący, zagłuszający. Moja niebieska planeto, o moja mała, niebieska planeto, kurwa, błogosław cię, Boże! Siedziałem tak przez chwilę, próbując poznać się na nowo z samotnością i medytując nad bólem. Kiedy wstałem, księżyc zrobił to samo. Zrzuciłem buty i zacząłem iść wzdłuż brzegu. Piasek był jeszcze dosyć ciepły, idealna temperatura dla placka z jabłkami. Po drodze natknąłem się na wielką, martwą rybę. Został z niej jedynie częściowo rozerwany szkielet, ale mogłem jeszcze sobie wyobrazić, jak wspaniałą rybą była. Błyszczącym srebrem o perłowym brzuchu, rodzajem wędrownego diamentu - tym właśnie. Tyle że należało to teraz do przeszłości. Piękno dostało cios w zęby. Zaledwie parę łusek migoczących jeszcze w świetle księżyca, kilka iskierek bez nadziei. Znaleźć cię tak, gnijącą na piasku, podczas gdy byłaś równa gwiazdom, czy to nie najgorsza z rzeczy, jakie mogły ci się przydarzyć? czy nie wolałabyś opaść w czerń, na samo dno, dając ostatniego szczutka słońcu? Ja na twoim miejscu bym się nie zawahał. Ponieważ byłem sam, pochowałem tę rybę. Wygrzebałem rękami dziurę. Czułem się trochę głupio. Lecz gdybym tego nie zrobił, poczułbym się czymś mniejszym niż nic. A na to naprawdę nie była dobra chwila. Nie przyszło to tak od razu. Zastanawiałem się, zastanawiałem i zastana- wiałem. Kręciłem się przez całą noc, próbując wyrzucić to z głowy i nad ranem zrozumiałem, że nie mogę postąpić inaczej. Dobrze, skoro chcesz, powiedziałem do siebie. Była niedziela. Ale w niedzielę jest za dużo ludzi, odłożyłem to na jutro. To sprawiło, że ciągnąłem się bez sensu przez cały dzień. A poza tym w powietrzu wisiała burza. I nie dawało się pisać - nie było po co się wysilać. Nic nie dawało się zrobić. Takie dni jak ten to najgorszy syf. Nazajutrz obudziłem się dość późno, gdzieś koło południa. Przez cały ten czas powstał w chałupie straszny burdel, nie wiadomo skąd. Zacząłem układać to i owo, a skończyło się na porządkach nie z tej ziemi; nie wiem, co mi się stało, bo wytrzepałem nawet kurz z zasłon. Następnie poszedłem pod prysznic, ogoliłem się i coś zjadłem. Kiedy zmywałem, zobaczyłem białe błyskawice; grzmotnęło. Lecz niebo było nadal suche jak mleko w proszku i chmury zbierały się w gorącym powietrzu. Resztę popołudnia spędziłem przed telewizorem, wyciągnąwszy nogi na kanapie i mając pod ręką karafkę z wodą. Odprężyłem się. W domu było tak czysto, że aż przyjemnie spojrzeć. W życiu dobrze jest przekonać się od czasu do czasu, że każda rzecz jest na swoim miejscu. Około piątej poszedłem się umalować i w godzinę później wypadłem na ulicę przebrany za Josephine. Burza, która zbierała się od wczoraj, wciąż zwlekała, niebo wstrzymało oddech. Przez szkła okularów zdawało mi się jeszcze ciemniejsze, niemal apokaliptyczne. Szedłem szybko. Ostrożność nakazywała pojechać samochodem, ale udawałem głuchego i zostawiłem go z tyłu całego we łzach. Zabrałem torebkę Betty, żeby wyglądało prawdziwie, i przyciskałem ją do siebie. Nie pozwalałem w ten sposób opaść cyckom. Szedłem, wbijając oczy w chodnik i nie zwracając uwagi na chamstwa, rzucane zawsze przez tych kretynów, którzy przechodzą obok samotnej dziewczyny - w przeciwnym razie nigdy bym nie doszedł. Starałem się nie myśleć o niczym, starałem się wejść w skórę Abrahama. Kiedy znalazłem się przed szpitalem, schowałem się za drzewo i west- chnąłem parę razy głębiej, jakbym był wiatrem wyjącym w gałęziach. A później, ściskając torebkę pod pachą, poszedłem w stronę wejścia, bez najmniejszego wahania i z wysoko uniesioną głową, zupełnie jak panienka przyzwyczajona do rządzenia imperium. Przechodząc przez drzwi nie poczułem niczego, nawet cienia niepewności Wreszcie rąk nie pętała mi elektryczna sieć, krew się nie bełtała, wnętrzności nie wysadzało w powietrze i członki nie ulegały paraliżowi. Niewiele brakowało, bym obejrzał się za siebie sprawdzić, o co chodzi. Ale wbiegałem już po schodach. Kiedy znalazłem się na pierwszym piętrze, minąłem grupę pielęgniarzy. Makijaż zrobiłem na cacy, ale łypnęli na moje piersi. Były za duże, wiedziałem o tym i teraz cała zgraja facetów wiodła za mną wzrokiem. Wszedłem do pierwszego lepszego pokoju, żeby tylko mieć spokój. W łóżku leżał facet, z ramienia wystawała mu jedna rura a z nosa druga. Szczególnie to się chyba nie czuł. Mimo to, kiedy wszedłem, otworzył oczy. Gdy czekałem, aż tamci się zmyją, spojrzeliśmy na siebie. Oczywiście nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, lecz patrzyliśmy sobie w oczy. Przez ułamek sekundy miałem ochotę go odłączyć. Facet zaczął pokazywać głową NIE, NIE, choć nie zrobiłem jeszcze nawet ruchu. Dałem spokój. Potem uchyliłem drzwi i upewniłem się, że droga jest wolna. Betty. Pokój numer siedem. Betty. Wśliznąłem się cichutko do środka i zamknąłem drzwi za sobą. Na dworze było ciemno - nie wiadomo czy od chmur, czy może zapadała już noc. Nad łóżkiem wisiała mała, zapalona lampka. To światełko mroziło od stóp do głów, takie było blade. Nocna lampka, kiedy nie ma jeszcze pełni nocy, jest jak dziecko, któremu ucięto rękę. Zabarykadowałem drzwi krzesłem. Strąciłem perukę i zdjąłem okulary. Usiadłem na brzegu łóżka. Nie spała. - Chcesz gumę do żucia? - spytałem. Na próżno próbowałem sobie przypomnieć. Nie pamiętałem, kiedy to było, kiedy po raz ostatni słyszałem jej głos. Ani jakie były ostatnie słowa, które zamieniliśmy. Być może coś takiego: "Ty, nie wiesz, gdzie jest ten pieprzony cukier?!" "A sprawdziłaś w dolnej szufladzie?" Spakowałem z powrotem wieloowocowe pastylki - okazało się, że ja również nie mam na nie ochoty. Za to ściągnąłem z nocnego stolika karafkę z wodą i wydudliłem połowę. - Chcesz? - zapytałem. Nie przywiązali jej: pasy leżały na podłodze niczym batoniki porzucone w słońcu. Zachowywałem się tak, jakby nie odjechała, jakby wciąż tu była. Coś zmuszało mnie do mówienia. - Najgorzej będzie z ubraniem cię - powiedziałem. - Zwłaszcza jeśli mi nie pomożesz... Zdjąłem rękawiczkę i wsunąłem rękę pod jej koszulę, aby pogłaskać piersi. Czym jest pamięć słonia w porównaniu z moją? Potrafiłem przypo- mnieć sobie każdy milimetr kwadratowy jej skóry. Gdyby pocięli tę skórę na kawałki, to i tak bym umiał ją odtworzyć. Dotknąłem brzucha, ramion, nóg i na koniec zamknąłem dłoń na kępce włosów, i nic się nie zmieniło. Doznałem w tej chwili nagłego szczęścia, radości bardzo prostej, niemal zwierzęcej. Potem nałożyłem rękawiczkę. Oczywiście moje szczęście byłoby tysiąc razy większe, gdyby choć odrobinę się poruszyła. Ale gdzie to ja widziałem takie szczęście, w takich rozmiarach? Na filmie reklamowym? A może na samym dnie worka Łwiętego Mikołaja? Na ostatnim piętrze wieży Babel? - No dobrze, musimy się pośpieszyć. Chyba już pójdziemy. Schwyciłem jej podbródek i przytknąłem usta do jej ust. Nie rozchyliła zębów, lecz i tak uważałem, że jest to niezwykłe, ponad wszystko. Udało mi się zebrać trochę śliny zjej dolnej wargi. Powoli zjadałem te usta. Objąłemją za szyję i przyciągnąłem do siebie, zanurzyłem twarz w jej włosy. Jeszcze trochę i to ja oszaleję, pomyślałem. To ja pójdę z dymem. Wyjąłem papierową chusteczkę, żeby wytrzeć jej twarz - wszędzie upaprałem ją szminką. - Pozostał jeszcze kawalątek drogi do zrobienia - stwierdziłem. Posłuszna i cicha lalka. Naszpikowali ją lekarstwami po czubek głowy, vni już sypnęli pierwsze garście ziemi. Najlepiej by było, gdybym się zaczaił i poderżnął im gardła, wszystkim po kolei, lekarzom, pielęgniarzom, pigularzom, całej tej klice. Nie zapominając o tych, którzy to z niej zrobili, o tych, którzy każą się ludziom wykańczać, którzy przytrzymują ci głowę przy ziemi, ranią cię i oszukują, chcą się tobą posłużyć, o tych, którzy mają w nosie to, że jesteś z rodzaju rzadkich ptaków, o tych, którzy świecą głupotą niczym lampiony, którym łajdactwo aż wychodzi ustami, którzy ciągną się za tobą jak żelazna kula. Ale to nie byłby koniec kłopotów. Skąpalibyśmy się wkrótce w rzece krwi i w gruncie rzeczy niczego by to nie zmieniło. Czy to mi się podoba czy nie, zło, jak to się mówi, już się stało i choć nie jestem facetem, który rozpacza z byle powodu, rozumiałem, że świat może się wydawać komuś przerażającym gównem. Zależy, jak na niego spojrzeć. Niech mnie kule biją, jeśli nie mówię tego z przykrością, ale ja, w tym pokoju, z tego łóżka, na którym przysiadłem jednym pośladkiem, w tej najdłuższej minu- cie mego życia zobaczyłem świat jako coś nieprawdopodobnie czarnego i śmierdzącego. W chwilę później rozpętała się burza. Otrząsnąłem się. - Proszę cię o jeszcze jeden wysiłek - westchnąłem. Pierwsze krople walnęły w okna jak owady, które rozbijają się o szybę samochodu. Pochyliłem się nad Betty delikatnie i chwyciłem jeden pas. Wsadziłem jego koniec w aluminiowy zamek i ścisnąłem. Z nogami załatwione. Nie poruszyła się. - W porządku? Nie boli cię? - spytałem. Na zewnątrz zaczął się potop, można by rzec, że znaleźliśmy się tu niczym we wnętrzu Nautilusa. Podniosłem drugi pas i przeciągnąłem go nad jej piersiami, objąłem nim ręce i znowu ścisnąłem. Patrzyła swoim okiem w sufit. Nie robiłem przecież niczego, co mogłoby wzbudzić jej zainteresowanie. Nadeszła chwila, w której musiałem zebrać wszystkie siły. - Chcę ci coś powiedzieć - zacząłem. Wyciągnąłem zza jej pleców jasiek w białe prążki. Nie zadrżałem. Dla niej mogłem zrobić każdą rzecz bez drżenia, już to sprawdziłem. Poczułem napływające ciepło, to wszystko. - ...ty i ja jesteśmy jak dwa palce tej samej dłoni - ciągnąłem. - I nie zmieni to się tak z dnia na dzień. Mógłbym wymyślić coś lepszego w tym stylu, albo w ogóle zachować milczenie, lecz pomyślałem, że w tej chwili nie zaszkodzi parę takich niewinnych słów i nie wysilałem się, bo to by się jej nie spodobało. Zatem było to raczej jak coś napisanego kremem, niż jedna z tych fraz wyrżniętych w granicie. Coś znacznie lżejszego. Policzyłem do stu pięćdziesięciu i wstałem. Zdjąłem poduszkę z jej twarzy. Deszcz straszliwie łomotał. Nie wiem dlaczego złapała mnie kolka. Nie spojrzałem na Betty. Odpiąłem pasy. Rzuciłem jasiek na miejsce. Odwróciłem się do ściany, przekonany, że zaraz coś mi się stanie, ale nie, nic. Lało bez przerwy i światło nie zadrżało, i ściany tkwiły wciąż na tym samym miejscu, i stałem tu w białych rękawiczkach, ze sztucznymi piersiami, czekając na znak śmierci, lecz nic się nie działo. Czy miałem wyjść z tego wyłącznie z głupią kolką? Wcisnąłem z powrotem perukę. Przed wyjściem spojrzałem na Betty po raz ostatni. Spodziewałem się, że będzie to straszny widok, ale wyglądała raczej na śpiącą. Moim zdaniem, dopiero co to wymyśliła, żeby zrobić mi przyjemność. Była do tego zdolna. Usta trzymała na wpół otwarte. Na nocnym stoliku dostrzegłem pudełko papierowych chusteczek. Minęła dłuższa chwila zanim zrozumiałem i łzy napłynęły mi do oczu. Tak, to że czuwa jeszcze nade mną, że znajduje sposób, aby mi pokazać dobrą drogę, nie będąc już z tego świata, że przesyła mi jeszcze ostatni znak, to wszystko pochłaniało mnie niczym ognista rzeka. Wróciłem pośpiesznie do łóżka i ucałowałem jej włosy. A potem chwyciłem pudełko i wsadziłem głęboko do jej ust tyle chusteczek, ile mogłem, do oporu. Dostałem spazmów, o mało nie zacząłem rzygać. Przeszło mi. Chcę jednej rzeczy: móc być z ciebie dumna, mówiła. Kiedy wyszedłem, wszyscy chyba siedzieli w stołówce. Nikogo na korytarzu i niewiele osób w hallu. Nie zwróciłem niczyjej uwagi. Było już zupełnie ciemno i z rynien przy wejściu wylewała się woda. Miło pachniało suchą, świeżo zmoczoną trawą. Deszcz był jak świetlista brona podwiązana drutem elektrycznym. Postawiłem kołnierz, położyłem torbę na głowę i rzuciłem się naprzód. Zacząłem biec. Zdawało mi się, że goni mnie ktoś z rozpylaczem ognia. Musiałem zdjąć okulary, aby w ogóle coś widzieć, lecz nie zwolniłem kroku. Tak jak mogłem się spodziewać, na ulicy nie było psa z kulawą nogą; nie martwiłem się o makijaż-dobrze, że nie wypacykowałem się tuszem. Chcąc wytrzeć twarz, pokleiłem sobie palce, pewnie wszystko całkiem rozmazałem. Na szczęście nie było widać na odległość. Gnałem jak chart zaplątany w sznury pereł. Nie zwalniałem na skrzyżo- waniach. Plik-plik-plik-plik-plik-plik - stukał deszcz, a ja robiłem plum- -plam-plum; du-du-dum, du-du-dum - walił grzmot. Deszcz lał pionowo, lecz i tak chłostał mnie w twarz: Niektóre krople wlewały mi się od razu w usta. Połowę drogi przebyłem w piekielnym pędzie. Moje ciało dymiło, poważnie, i odgłos mojego oddechu wypełniał całą ulicę i zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Kiedy przebiegałem pod latarnią, robiło się niebiesko. Na jednym ze skrzyżowań smagnęły mnie światła samochodu. Miałem pierwszeństwo, lecz przepuściłem go. Zerwałem w tym czasie perukę z głowy, a potem znowu rzuciłem się naprzód. Cały ten deszcz nie mógł wystarczyć, by ugasić wielki ogień, który palił się w moich płucach. Dawałem z siebie wszystko, ale usiłowałem jeszcze przyśpieszyć. Chwilami wyrywał mi się z piersi rodzaj krzyku, tak bardzo to było za szybko. A biegłem nie dlatego, że zabiłem Betty, biegłem, ponieważ miałem ochotę biec, biegłem, ponieważ nie potrzebowałem niczego innego. Sądzę poniekąd, że był to zupełnie naturalny odruch. Sądzę, że go nie wymyśliłem, co? 27 gliny nie zainteresowały się tą historią, nie widziałem śladu żadnego z nich. Że jakaś wariatka wydłubuje sobie oko i nieco później kładzie kres swoim dniom, połykając całe pudełko chusteczek - co tam, wyraźnie mieli to gdzieś. Oczywiście, wtedy kiedy zwinąłem forsę, zrobili z tego całą aferę; gazety się rozpisywały i na drogach ponownie zakwitły rogatki. Ale zabić to ją mogłem z pięćset razy albo więcej, i tak by nie zdjęli swoich nóg z biurek. Tak czy owak, było to po mojej myśli. A poza tym - kto słyszał, żeby prawdziwa historia miłosna kończyła się na komisariacie? Prawdziwa historia miłosna nie kończy się nigdy. To jednak nie takie proste jak te ich wszystkie kretyńskie historie. Tu wzlatuje się trochę wyżej, mając mózg lekki jak piórko... A zatem nikt nie przyszedł zawracać mi głowy. Nikt się nie przyczepił. Mogłem męczyć się spokojnie. Uniknąłem najgorszego, zostawiając majątek w zakładzie pogrzebowym. Faceci mieli tam straszne mordy, ale nie mogę się skarżyć, załatwili w szpitalu wszystkie szczegóły- nie miałem prawie nic do roboty, a na koniec spalili ją. Trzymam jej prochy zawsze pod ręką i nie bardzo wiem, co z nimi zrobić, lecz to już inna historia. Jak tylko znalazłem wolną chwilę, napisałem długi list do Lizy i Eddie'ego. Wyjaśniłem im, co się zdarzyło, nie dodając, że odegrałem w tym decydującą rolę. Prosiłem, by wybaczyli mi to, że nie powiadomiłem ich wcześniej, chciałem, by zrozumieli, że nie mógłbym tego znieść. Napisałem: do zobaczenia, uściski dla obojga. Pozdrawiam. PS: Chwilowo nie odbieram telefonów. Całuję. Kiedy poszedłem wysłać list, zauważyłem, że znowu zrobiła się piękna pogoda. Skończyły się duszne i wilgotne upały. Było słonecznie i sucho. Wróciłem z lodem w ręku. Jednym, rzecz jasna. Może to się wydać głupie, lecz zdarzało się czasem, że smażyłem dwa steki albo zostawiałem dla niej wodę w wannie, albo łapałem dwa talerze, nakrywając do stołu, czy też głośno się o coś pytałem, a poza tym zasypiałem przy świetle. Prawdziwym piekłem były wszystkie drobiazgi, wszystkie te rzeczy, które pozostały zaczepione o gałęzie jak mgła, jak skrawki koronko- wej sukni. Kiedy natrafiałem na coś takiego, zastygałem w miejscu i musia- łem odczekać, aż mi przejdzie. Gdy nieszczęśliwym trafem trzeba było otworzyć szafę i wpadałem na jej ciuchy, zaczynałem się dusić. Za każdym razem próbowałem uzmysłowić sobie, czy boli to mniej niż poprzednio. Trudno powiedzieć. Mimo wszystko nie poddawałem się. Pewnego ranka wskoczyłem na wagę i spostrzegłem, że schudłem tylko trzy kilo. Łmiechu warte. Zaniedba- łem się na jakiś czas, zagryzałem się, lecz nie, to nie może wysuszyć człowieka na wiór. Miewałem nawet nieomal dobrą minę. Są ludzie, którzy odchodząc zabierają ze sobą właściwie wszystko, ale Betty wprost przeciwnie, ona wszystko mi zostawiła, WSZYSTKO. Jeśli chwilami miałem poczucie, że znajduje się obok, nie było w tym dla mnie nic dziwnego. Kiedy dzisiaj jakaś dziewczyna pisze książkę, to w większości przypadków po to, by opowiedzieć ci, jak się rzuca faceta na kolana. Całe szczęście, że jestem tu blisko, by zakończyć wojnę i wrzeszczeć dookoła, że nie wszystkie są pierdolnięte, że to moda, która minie. Krzyczę chętnie i donośnie, że to od dziewczyny wszystko dostałem i nie wiem, jakbym dał sobie radę bez niej. Nie staje mi to kołkiem w gardle, nie, i chętnie powtórzę raz jeszcze: to dziewczyna dała mi wszystko... Myślę wtedy o świergocie ptasząt, o pierwszym wersecie dziecię- cej piosenki i wcale nie czerwienię się ze wstydu. Niestety, zaczął się wiek męski, jak się zdaje. Przez kilka dni nie widziałem się z nikim. Wyjaśniłem Bobowi i Annie, co się stało i poprosiłem ich, by mi nie przeszkadzali. Bob chciał wpaść z butelką. Nie otworzę ci, odpowiedziałem. Postanowiłem wyjść z dołka tak szybko, jak się da. Potrzebowałem do tego świętego spokoju. Wyłączonego telefonu i włączonego telewizora. A potem, któregoś ranka, dostałem maszynopis do korekty i musiałem myśleć o czymś innym. Poza tym te kartki to była również jej sprawa. Poprawki trochę trwały, ale chyba postawiły mnie ostatecznie na nogi - myślę o nastroju. Kiedy wróciłem do moich zeszytów, kiedy udało mi się napisać ciurkiem kilka w miarę solidnych zdań, kiedy mogłem poczuć dziwne piękno, które je przepajało, zobaczyć, że są jak dzieci bawiące się w słońcu, zrozumiałem, że jako pisarz mam kiepski start, ale co do reszty, to z tego wyjdę. To już jakby się stało. Rzeczywiście, nazajutrz byłem innym człowiekiem. Wszystko zaczęło się w łóżku, kiedy się jeszcze przeciągałem. Wstając, od razu zauważyłem, że jestem w formie. Obejrzałem mieszkanie, uśmiechając się pogodnie. Usia- dłem w kuchni i wypiłem kawę, czego nie robiłem w ten sposób od dawien dawna, raczej piłem na chybcika w kącie albo opierając się o zlew. Otworzyłem okna. Czułem się na tyle dobrze, że pognałem po rogaliki. I w dodatku dzień był piękny. Poszedłem przegryźć coś na mieście i przy okazji się przewietrzyć. Wszedłem do baru samoobsługowego, zapchanego po brzegi. Dziewczyny za ladą miały już wielkie plamy potu pod pachami. Robiliśmy kiedyś z Betty jak one - wiedziałem, co to znaczy. Kurczak z pur‚e ziemniaczanym, szarlotka, i usiadłem przy malutkim stoliku. Patrzyłem na ludzi i czas mijał. Życie zdawało się być tu wrzącym strumieniem. Nie chciałem rozgrzebywać ran, ale zachowałem po Betty ten właśnie obraz, wrzący strumień i, dodałbym, świetlisty. Oczywiście, gdyby dawało się wybrać, wolałbym, żeby żyła, to się rozumie, lecz muszę powiedzieć, że tak naprawdę nie była daleko. Nie mogłem być przecież zbyt wymagający. Wstałem z myślą, że należy ustąpić miejsce siedzące tym, którzy cierpią rzeczywiście. Trochę pospacerowałem i wracając natknąłem się na piękną dziewczynę, zaglądającą przez szybę sklepu. Zasłaniała dłońmi oczy przed odbiciami światła i pod jej ramionami świeciły białe włoski. Wcisnąłem klucz do zamka. Wyprostowała się. - Ojej, myślałam, że sklep jest nieczynny - powiedziała. - Nie, niby dlaczego miałby być nieczynny? Po prostu nie przejmuję się godziną otwarcia. Spojrzała na mnie, chichocząc. Poczułem się głupio, gdyż zdążyło mi to wylecieć z pamięci, zapomniałem, jak to na człowieka działa. - Pewnie ma pan z tego powodu kłopoty - zażartowała. - Tak, ale teraz dam sobie radę; podjąłem pewne decyzje. Czy pani chciała coś obejrzeć? - Nie bardzo mam teraz czas... wpadnę jeszcze. - Jak sobie pani życzy. Pracuję przez cały tydzień, na okrągło. Oczywiście nigdy więcej już jej nie zobaczyłem, lecz opowiadam o tym, bo wszystko tego dnia wydawało mi się dobre. Tego dnia włączyłem z powrotem telefon. Tego dnia wsadziłem nos w górę jej koszulek i uśmiechnąłem się. Tego dnia spojrzałem prosto w oczy pudełku chusteczek i nie zadrżałem. I tego dnia zrozumiałem, że lekcja nie kończy się nigdy i schody nie mają kresu. A ty myślałeś, że co? pytałem siebie, krojąc ~nelona w plasterki, na chwilę przed położeniem się spać. Zdawało mi się, że za plecami słyszę cichy śmiech. Dochodził od strony pestek. Moja książka ukazała się w miesiąc po śmierci Betty. Jedno można powiedzieć na pewno: wydawca to szybki gość. Ale wówczas był jeszcze nie liczącym się wydawcą i musiałem trafić na moment, kiedy nie miał nic lepszego do roboty. No dobra, w każdym razie pewnego ranka mogłem usiąść z książką na kolanach - obracałem ją i obracałem w rękach. Otworzyłem, by powąchać papier i klepnąłem nią o udo. - Och, dziecinko, popatrz, co się nam przydarzyło - szepnąłem. Bob postanowił to uczcić i zrobiliśmy wraz z Annie małą nocną eskapadę; dzieciakami zajęła się babcia. Nad ranem podwieźli mnie do domu. Nie wiedzieliśmy, czy płaczesz, czy się śmiejesz, powiedzieli mi później. A niby skąd ja mam wiedzieć? - tak im odpowiedziałem. W życiu nie zawsze wiadomo, czy uczestniczy się w pogrzebie, czy przy urodzinach. Dotyczy to w równej mierze pisarzy, jak całej reszty; niech się wam nie wydaje, że oni mają przerośnięty mózg. Mimo że zostałem pisarzem, jadę na tym samym wózku co wszyscy i nawet częściej mi się zdarza, że ni cholery niczego nie kapuję. Musi z pewnością istnieć jakiś święty Krzysztof dla pisarzy z zaćmą na mózgu. Ale nie przeszkodziło to napisać jakiemuś gościowi z małej prowincjonal- nej gazety, że mam genialny talent. Mój wydawca przesłał mi ten artykuł. Pozostałych nie wysyłam, dodawał. Są nieprzychylne. Dostałem oklaski na jakimś zadupiu, a wygwizdano mnie wszędzie indziej, tymczasem zaś lato spokojnie dojrzewało i odnalazłem rytm - radziłem sobie jak trzeba. Sklep był otwarty. Na pierwszym piętrze założyłem dzwonek, który dawał mi znak, że ktoś wszedł. Nie przeszkadzano mi zbyt często. Zrezygnowałem ostatecz- nie z przeprowadzki, choć niejednokrotnie o niej myślałem. Może później, nie mówię nie, może zimą, jeśli skończę książkę. Na razie wolałem się nie ruszać. Za dnia cudowne światło rozchodziło się po domu: wielkie, jasne plamy i strefy cienia, do wyboru. Ten nastrój niejednemu dałby w kość. Dla pisarza był to rolls-royce nastrojów. Kiedy nastawał wieczór, wychodziłem na spacer. Jeśli miałem ochotę, wstępowałem do kawiarni i wysiadywałem na tarasie, kierując oczy w pustkę; mogłem w ten sposób łyknąć trochę powietrza. Słyszałem, jak ludzie wokół rozmawiają i małymi łykami opróżniałem szklankę - pięćdziesiąt razy dopijałem ostatnią kroplę, zanim decydowałem się na powrót. Nic mnie do domu nie goniło. Nic mnie tu nie trzymało. Od czasu gdy włączyłem telefon, Eddie regularnie do mnie dzwonił: - Kurwa mać, mamy teraz roboty po uszy. Nie damy rady przyjechać... Powtarzał to za każdym razem. Potem słuchawkę brała Liza i ściskała mnie. - Łciskam cię - mówiła. - Fajnie, Liza, ja ciebie też. - Opiekuj się nią nadal - dodawała. - Nigdy o niej nie zapomnij! - Tak, nie martw się. Oddawała słuchawkę Eddie'emu. - Hej, to ja. Wiesz, że jakby co, to od razu jedziemy... Będziesz o tym pamiętał, co? Wiesz, że nie jesteś sam, wiesz dobrze, co? - No tak, no tak, wiem przecież. - Może za jakieś dwa tygodnie wpadniemy do ciebie. - Będzie mi miło, Eddie. - No to tego... ściskam cię. - Fajnie, stary, ja ciebie też. - No... Liza daje mi znak, że też cię ściska. - Fajnie, uściskaj ją ode mnie. - Powiesz mi jakby co? Na pewno wszystko dobrze? - Tak, najgorsze minęło, - No, często o tobie myślimy. To ja będę dzwonił... - Liczę na to, Eddie. Telefony jak ten napawały mnie melancholią, to tak jakbym dostawał pocztówkę z drugiego końca świata, a na odwrocie było napisane: KO- CHAM CIĘ, znacie to? Jeżeli w telewizji dawali coś znośnego, to siadałem z pudełkiem rachatłukum na kolanach, bo co. A kiedy szedłem się położyć, było mi trudniej niż zazwyczaj. Nie zapomnij o niej, mówiła. Na pewno wszystko dobrze? - pytał. Najgorsze minęło, odpowiadałem. Po tych słowach moje wielkie łóżko stawało się łóżkiem na dwie osoby i kładłem się tam niczym na rozpalone węgle. Później wiele osób pytało, jak sobie w tym okresie radziłem, kiedy nachodziła mnie ochota na rżnięcie, a ja mówiłem im: powolutku, spokojnie, kochani, dlaczego to miałbym wam opowiadać o moich małych kłopotach, nic innego już was nie interesuje? Ludzie lubią wiedzieć, jak to się dzieje u znanych osób, bo inaczej nie mogą zasnąć. Szaleństwo. No właśnie, ale mówię o tym wszystkim, aby pokazać, że wróciłem do normalnego życia, modelu standard ze wzlotami i upadkami: był we mnie ktoś, kto żył dobrze i drugi, który brał po gębie. Pisałem, płaciłem bieżące rachunki, raz na tydzień zmieniałem pościel, kręciłem się bez celu, spacero- wałem, popijałem z Bobem, gapiłem się na szparę Annie, śledziłem, jak rozchodzi się książka, wymieniałem regularnie olej w samochodzie, nie odpisywałem moim wielbicielom ani nikomu innemu, dobre chwile wykorzy- stywałem na rozmyślania o niej i niekiedy się zdarzało, że odnajdywałem ją w swoich ramionach. Powiedzieć da się na pewno jedno: w tych warunkachu zupełnie nie oczekiwałem, że coś może mi się przytrafić. A zwłaszcza coś takiego. Człowiek nie powinien jednak nigdy się dziwić, że musi wrócić jeszcze do okienka, nigdy nie należy sobie wyobrażać, że już się zapłaciło za wszystko. Był to dzień jak co dzień, tyle że zadałem sobie trud i przygotowałem ładną porcję chili. Po południu zrywałem się parokrotnie z krzesła, by skosztować. Uśmiechałem się, bo było jasne, że nie wyszedłem z wprawy. Sprawdzałem, czy się nie przypala. Kiedy pisałem i dobrze mi szło, zawsze miałem humor. A do tego chili, psiakrew, naprawdę znalazłem się w siód- mym niebie. Przy chili słyszałem ją, jak śmieje się za moimi plecami. Gdy zobaczyłem, że zapada noc, zamknąłem zeszyt. Wstałem i nalałem sobie ginu na dwa palce plus lód, ile trzeba. Potem, nie wypuszczając szklanki z ręki, nakryłem do stołu. Na niebie widać jeszcze było czerwone blaski, lecz mnie interesował kolor chili: wyglądał znakomicie. Nałożyłem sobie zdrowo na talerz. Trochę jeszcze parzyło. Rozsiadłem się zatem wygodnie z kieliszkiem w łapie i włączyłem muzyczkę, i to nie byle co - nastawiłem moje ulubione This Must Be the Place - zamknąłem oczy, a jakże, było dobrze. Starałem się uderzać kawałkami lodu o szkło jak małymi dzwoneczkami. Zanurzyłem się tak głęboko, że nie usłyszałem, jak weszli. Byłem na zupełnym luzie, już bardziej się nie da, a w domu pachniało chili. Cios, który dostałem w ramię, zupełnie je sparaliżował. Ból wysadził mnie z krzesła. Chciałem oprzeć się o stół, lecz zahaczyłem jedynie o talerz i rymnąłem na posadzkę. Pomyślałem, że ktoś przyłożył mi żelaznym drągiem. Zawyłem. Kopniak w brzuch pozbawił mnie tchu. Przeleciałem ciężko na plecy, plując śliną, i mimo mgły zobaczyłem ich. Było ich dwóch, duży i mały. Nie od razu ich poznałem, ponieważ nie przyszli w mundurach, a tamta historia kompletnie wyleciała mi z głowy. - Jeśli znowu zaczniesz się wydzierać, od razu zrobię z ciebie pasztet - powiedział duży. Próbowałem złapać oddech, czułem się, jakby oblano mnie benzyną. Duży wyjął górne zęby i położył je na dłoni. - Zestem pewien, ze teras mnie poznajes - wystękał. Aż skuliłem się na posadzce. Czego jak czego, ale tego nie chciałem przeżywać - co za koszmar! To był Henri, ten, któremu urwałem palec u nogi, a drugim był mój kochanek, ten, którego zauroczyłem i który chciał ze mną wyjechać. Przez chwilę zobaczyłem raz jeszcze, jak biegnę przez pola z torbą pełną banknotów, tyle że działo się to o zmierzchu, i było to teraz raczej wielkie, skute lodem jezioro. Henri włożył z powrotem zęby, wydając z siebie jęk, po czym skoczył na mnie; jego twarz poczerwieniała i dostałem kopniaka w gębę. Dwadzieścia lat temu, kiedy goryle jak on nosili grube buciory, z pewnością wylądowałbym w szpitalu. Dzisiaj łazili w tenisówkach i w spodniach szwedach. Jego tenisówki były białe, miały zielony pasek i podeszwy z PCV - widziałem takie same na przecenie w supermarkecie, kosztowały mniej niż kilo cukru. Rozwalił mi tylko kącik ust. Wydawał się bardzo podniecony. - Cholera, nie mogę się denerwować - sapnął. - Po co się śpieszyć! Chwycił butelkę wina, stojącą na stole i odwrócił się do młodego, który nie spuszczał ze mnie wzroku. - Chodź no tu, napijemy się po jednym. Co tak sterczysz jak chuj jeden? Mówiłem ci już - to nie jest kobieta. Kiedy nalewali sobie, lekko się uniosłem. Oddech mi wrócił, lecz nie mogłem wciąż poruszyć ręką, a po czystym podkoszulku spływała krew. Henri wychylił kieliszek, uśmiechając się do mnie kątem oka. - Cieszy mnie, że nabierasz sił - powiedział. - Będziemy mogli trochę pogadać. W tej właśnie chwili dostrzegłem spluwę za jego pasem i na nic innego nie mogłem już patrzeć. Zwłaszcza że z tłumikiem broń nabierała imponujących rozmiarów. Z pewnością właśnie nią urządził tak moje ramię, że aż dostałem czkawki. Że połknąłem chyba oślizłą ropuchę. Że aż zapragnąłem stać się niewidzialny. W chłopaka jakby piorun trafił, z trudem udało mu się zamoczyć usta w kieliszku. Henri nalał sobie drugiego. Jego skóra lśniła jak komuś, kto wrzucił w siebie trzy tłuste sandwicze i wychlał pół tuzina butelek piwa w duszną i naelektryzowaną noc. Stanął przede mną. - I co, dziwisz się, że mnie widzisz? - spytał. - Czy to nie urocza niespodzianka? Wolałem patrzeć na podłogę, lecz schwycił mnie za włosy. - Przypominasz sobie, powiedziałem ci, iż podpisujesz wyrok śmierci na siebie. Sądziłeś, że może żartuję? Ja nigdy nie żartuję. Odbił moją głowę o ścianę. Przyćmiło mnie. - Oczywiście pomyślisz - dodał - że jednak trwało trochę, zanim cię znalazłem, ale widzisz, miałem jeszcze co innego do roboty, zajmowałem się tym tylko w weekendy. Odwrócił się i nalał sobie następnego. Z rozpędu zanurzył palec w chili. - Mmm... Znakomite - oznajmił. Młody nadal nie poruszył się na milimetr. Potrafił tylko jedno, patrzeć na mnie. Henri potrząsnął nim: - Co ty, kurwa? Na co czekasz, trzeba przetrząsnąć chałupę! Chłopak nie czuł się chyba najlepiej. Odstawił w połowie nie dopity kieliszek i rzekł do Henriego: - O Boże... naprawdę pewien jesteś, że to on? Henri zmrużył lekko oczy. - Posłuchaj, mały: rób, co ci mówię. Nie wkurwiaj ty mnie! Dobra? Tamten kiwnął głową i wzdychając ciężko wyszedł z kuchni. Nie tylko jemu chciało się wzdychać. Henri przyciągnął krzesło w moją stronę. Usiadł. Miał chyba pewną manię, lubił ciągnąć ludzi za włosy. Przy mnie specjalnie się nie powstrzymywał, myślałem, że je wyrwie. Nie dziwiłbym się, gdyby została mu w dłoni połowa. Pochylił się nade mną. W domu nie pachniało już chili, czuć było zatrutym winem. - Nie zauważyłeś, że kuleję trochę, nie zauważyłeś? To dlatego, że nie mam dużego palca u stopy, tracę równowagę. Przyłożył mi łokciem w nos i rozkrwawił go. To był już tylko dodatek do ramienia, które nie działało, do rozwalonej wargi, do wielkiego guza, który piekł mnie z tyłu głowy, a godzina była jeszcze wczesna i Henri wyraźnie nie miał ochoty położyć się spać. Wytarłem krew, spływającą po brodzie, lecz nie dawał mi czasu na dojście do siebie. Nie cierpiałem tak straszliwie, ale ból odzywał się we wszystkich miejscach naraz. Jakby zanurzono mnie w zbyt ciepłą kąpiel. Nie mogłem rozważyć całej sytuacji na zimno. Myśli mi się plątały. Nie byłem zdolny do niczego. - Poczekaj, opowiem ci coś - mówił dalej. - Wyjaśnię ci, jak to wykombinowałem. Miałeś niefart, że trafiłeś na mnie - przez dziesięć lat byłem gliną. Puścił moje włosy, by zapalić papierosa. Pewnie zgasi mi go w uchu, pomyślałem. Wydmuchał w moją stronę kilka kółek błękitnego dymu. Miał minę faceta, który wygrał w totka. Przeniósł wzrok w powietrze. - Najpierw zacząłem główkować, dlaczego wyszedłeś tyłem i nie było słychać twojego samochodu, taa, miałem zdrowy zgryz. Ta dziwka nie przyszła przecież pieszo, pomyślałem sobie, musiała zaparkować cholernie daleko stąd i na pewno był jakiś powód: nie chciała, żeby ktoś przyuważyłjej wóz. Łapiesz subtelny wywód twego kumpla? Kiwnąłem głową. Chciałem mu się przypodobać, chciałem, żeby zapo- mniał o tym numerze z papierosem. Żałowałem gorzko, że zrobiłem mu to ze stopą. Żałowałem, że to wszystko zdarza się w wieczór, kiedy miałem pochylić się nad talerzem chili, w wieczór, kiedy życie wydawało się niemal słodkie. A on nie był z tych facetów, których mógłbym poprosić, by pozwolili mi dokończyć powieść. - Pochodziłem więc sobie trochę z tyłu budynku i tak to sobie medytując, wdrapałem się na nasyp kolejowy. I co zobaczyłem, przyjacielu, co ja takiego zobaczyłem? PARKING SUPERMARKETU! Taa, o właśnie, i coś ci powiem - przyznaję, że dobrze to zagrałeś. Doszedłem aż do parkingu i myślałem: czapki z głów, panowie. Noga mnie bolała, mówię ci, ale ta zagrywka z parkingiem - szacuneczek! Wywalił niedopałek przez otwarte okno, a potem nachylił się do mnie, przybierając potworny, erotyczny grymas. Nie zasługiwałem na to, żeby moja śmierć miała aż tak przerażającą twarz. Ja byłem pisarzem zwróconym ku Pięknu. Henri potrząsnął lekko głową. - Nie zgadniesz, co poczułem, jak wpadłem na twoje papierowe chusteczki. Cudowny, błyszczący kopczyk; można by rzec, że wzywał mnie. Pozbierałem je i już wszystko skapowałem. Powiedziałem sobie: jak na panienkę, to musisz mieć niezłą parę jaj. Wolałbym, żeby mówił o czymś innym, żeby nie zaczął o nich naprawdę myśleć, nigdy nie wiadomo, co takiemu facetowi strzeli do łba. Słyszałem, jak młody myszkuje po szufladach. Tyle czasu zajęło mi odbudowanie kawałka życia, a teraz spadało na mnie tych dwóch, abym tylko nie zapomniał o kruchości rzeczy. Dlaczego, czy wyglądało na to, że zapomniałem? Henri wytarł sobie czoło, nie spuszczając ze mnie wzroku. Po chwili jego twarz zabłyszczała jak pole kwarcowe oświetlone promieniem księżyca. - A wiesz, co zrobiłem później? Znowu ci się nie pofarciło, bo dyrektor supermarketu jest kuzynem mojej żony i wiem, jak podejść chłoptysia - ni- gdy mi niczego nie odmówi. A więc zebrałem adresy wszystkich osób, które tamtego popołudnia płaciły czekiem i łaziłem do każdej po kolei, i pytałem, czy nie dostrzegli na parkingu czegoś dziwnego. Teraz, sukinsynu, mogłem rzeczywiście stracić twój ślad, żebyś wiedział. Teraz nasze szanse były równe, taa... ale mnie nosiło! Odwrócił się i ściągnął ze stołu butelkę. Nie wiem, ile bym dał za pełną szklankę wody i garść środków nasennych. Nie obchodziło mnie szczegól- nie, w jaki sposób mnie odnalazł, nie miałem bzika na punkcie opowieści kryminalnych. Ale słuchałem, co innego mogłem robić? Oddychałem przez usta, krew zupełnie zatkała mi nos. Wysączył ostatnią kroplę wina, po czym wstał i jego ręka zanurzyła się w moich włosach. - Przybliż no się! Nie widzę cię dobrze! Zaciągnął mnie do stołu i posadził na krześle, pod samą lampą. Spuściłem w talerz trzy krople krwi. Obszedł mnie, by stanąć z przodu i wyjął broń. Wycelował ją w moją głowę, opierając łokcie na stole. Jegu palce zacisnęły się na kolbie. Z wyjątkiem obu palców wskazujących, które wsunął z dwóch stron cyngla. Nie pozostało im dużo miejsca - lepiej by było, gdyby nikt tu nie kichnął. Każda mijająca sekunda była jak zachwyt, że się jeszcze żyje. A on się uśmiechał. - No to żeby z tym skończyć... Trafiłem na miłą panią, która tamtego dnia płaciła czekiem za deskę do prasowania i ona mówi mi: "Panie, pewnie, ja widziałam taką jedną, blondynkę, czekała na coś w cytrynowym samocho- dzie, i to był mercedes, na miejscowych numerach, i ona miała czarne okulary!" Powiem ci coś: było to w niedzielę po południu, jeszcze niezbyt późno, usiadłem sobie na tarasie kawiarni i bardzo ciepło o tobie myślałem, prawie że ci dziękowałem. No bo przyznasz, że ułatwiłeś mi zadanie. Takich samochodów jak twój nie ma tu na pęczki, nie, nie, kochany, jest tylko jeden! Wykonałem niezdarny podskok, który zaklasyfikowałbym do kategorćć: Kopniak W Wielki Mur Chiński. Będę udawać niewiniątko, pomyślałem i potrząsnąłem głową.. - Nic nie rozumiem z tej całej historćć - wycharczałem. - Już ze dwadzieścia razy podprowadzili mi to auto... Henriego to, wiecie, rozśmieszyło. Złapał mnie za podkoszulek i przeciąg- nął przez stół. Poczułem, że koniec tłumika wrzyna się w moje gardło. Facet robił ze mną, co chciał. Może gdybym próbował się bronić, coś by to dało, nie wiem. Był starszy ode mnie i już trochę wstawiony; być może jeślibym wpadł w szał, odwróciłbym sytuację, niewykluczone. Ale czułem, że nic takiego nie nadejdzie. Nie potrafiłem niczego z siebie wykrzesać. Nie mogłem wpaść we wściekłość, ani rusz. Zmęczony byłem, zmęczony jak nigdy. Najchętniej bym sobie usiadł przy drodze. Na światło wybrałbym zachodzące słoneczko, takie ledwo ciepłe. Do tego parę źdźbeł trawy i starczy. Miał coś właśnie powiedzieć, lecz akurat w tej chwili nadszedł młody. Henri popchnął mnie z krzesłem tak gwałtownie, że poleciałem do tyłu i wylądowałem na posadzce. Przez to zmartwiałe ramię byłem zupełnie do niczego, upadłem dosyć ciężko, jakby znokautowano mnie po raz piętnasty. Postanowiłem już nie wstawać. Nigdzie nie było napisane, że powinienem wstać i z lekkim sercem iść cierpieniu naprzeciw. Nie poruszyłem się zatem, nie podciągnąłem nawet stopy, która sterczała w powietrzu. Na nodze wywróconego krzesła oparł się mój obcas. Zastanawiałem się, czy żarówka zwisająca z sufitu nie była jednak dwustuwatowa. Zastanawiałem się, czy to z tego właśnie powodu mrugałem oczami, czy też z powodu torby, którą młody trzymał w ręku. Był dosyć blady, uniósł ją powoli, choć nie ważyła trzech ton. Minęła dobra chwila, zanim odważył się postawić ją na brzegu stołu. Myśleliśmy z Henrim, co mu, do cholery, jest. - Znalazłem to - wyszeptał. Przez moment poczułem dla niego litość: wyglądał, jakby nie wierzył już w nic. Miał nieszczęśliwą minę. Henri nie próbował go pocieszać. Chwycił torbę z banknotami i otworzył ją szeroko. - O w mordę! - wykrzyknął. Zanurzył rękę. Usłyszałem szelest gniecionych pieniędzy. Lecz nie wyciągnął papierków, wyciągnął moje sztuczne piersi i perukę. Obracał nimi pod światłem jak diamentową kolią. - O Chryste Panie - gwizdnął. Nie umiem powiedzieć, dlaczego je zostawiłem ani po co włożyłem je z powrotem do torby. Mam nadzieję, że nie ja jeden robię rzeczy, których nie rozumiem. A zdarza się, że przedmioty same z siebie coś kombinują i posługują się tobą, by osiągnąć swój cel, tak że aż robi ci się słabo, i ciągną cię za ręce, i Bóg wie co jeszcze. Gdybym mógł zapaść się pod tę kuchenną posadzkę, to bym to uczynił. - Josephine to on - westchnął nieszczęśnik. - Dobrze mówisz, kurwa! - zawarczał Henri. Nagle kuchnia zmieniła kolor. Stała się zupełnie biała. W moich uszach rozgwizdało się na dobre, lecz zanim zdążyłem cofnąć nogę, Henri wycelował w mój duży palec i strzelił. Zabolało aż po szczyty ramion i zobaczyłem, że z pantofla wytrysnęła zatruta fontanna. Rzecz dziwna, w tej właśnie chwili odzyskałem władzę w ramieniu. Obydwiema dłońmi chwyciłem stopę, przyciskając czoło do posadzki. Henri skoczył i odwrócił mnie. Oddychał szybko, z jego brwi kapały krople potu i rozbijały się o moją twarz. Jego oczy były jak dwa małe sępy rozdziawiające dzioby. Pociągnął mnie za podkoszu- lek. - Chodźże tutaj, moja śliczna, moja malutka dupeńko! Jeszcze z tobą nie skończyliśmy! Podniósł mnie i rzucił na krzesło. Uśmiechał się i krzywił zarazem, musiał być piekielnie zadowolony. Przejechał szybko językiem po wargach i zwrócił się do chłopaka: - Dobra, teraz zabierzemy go na mały spacer. Znajdź coś, żeby go związać. Młody wcisnął ręce w tylne kieszenie, przybierając minę zbitego psa. - Posłuchaj, Henri, naprawdę już wystarczy. Nie ma co czekać, wzywamy policję i po krzyku. Z ust Henriego wydobył się sprośny dźwięk. Na końcu mojej stopy mogłem obserwować wybuch Wezuwiusza. - Głupi szczylu - syknął -jesteś naprawdę pieprzony gnojek, jeszcze mnie nie znasz... - Ależ, Henri... - Kurwa żesz mać, posłuchaj mnie: chciałeś, to cię wziąłem z sobą, a teraz rób, co ci każę. Co, mam go oddać glinom, żeby go puścili po trzech miesiącach? wiem, co ci mówię!! Dobry Boże, po tym, co mi zrobił, chyba sobie jaja robisz!! - No tak, Henri, ale nie mamy prawa robić sami czegoś takiego... Henriego trafił szlag, myślałem, że go pobije. Skoczyli na siebie z mordą, lecz nie bardzo rozumiałem, co wykrzykiwali, bo właśnie zauważyłem małą strużkę lawy, spływającą po zachodnim zboczu mojego buta. Nie mógłbym przysunąć ręki bliżej niż na metr, tak stamtąd ziało ogniem. Nie wiem, co Henri kombinował, ale kiedy uniosłem głowę, przyczepiał mi właśnie atrapy piersi. Przy zapinaniu ręce mu się trochę zatrzęsły. Młody stał przede mną. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Przesłałem mu milczący komunikat. Zrób coś dla mnie, powiedziałem, jestem pisarzem przeklętym. Henri docisnął perukę. = I co, teraz ją poznajesz? -zawył. - Widziałeś kiedyś tę kurewkę? I to dla niej tracisz rozum, dla niej? Młody przygryzł sobie wargi. Ja siedziałem bez ruchu i nic nie mogło mnie już rozzłościć, naprawdę; ciekaw byłem, czy jeszcze kiedykolwiek coś mnie poruszy. Na razie szedłem wprost na fale i zanurzałem się w oceanie. Henri przypominał palący się szyb naftowy. Z wściekłości zrobił się żółtoczerwony. Chwycił moją jedyną nadzieję za ramię i wsadził jej głowę między moje piersi. Zaczął trząść nami dwoma. - O kurwa!! - wył - TEGO właśnie chcesz?! Tylko to masz w głowie, ty zasrany kutasie?!! Młody próbował się wyrwać. Jego włosy pachniały tanimi perfumami. Coś tam zduszonym głosem popiskiwał i rzęził. Bałem się, że przydepcze moją zranioną stopę. Po chwili Henri pociągnął go w tył i wkopał pod stół. O mało nie zleciał garnek z chili. Chłopaczek prawie że płakał, na twarzy miał czerwone plamy. Henri położył ręce na biodrach; twarz rozciągał mu straszny uśmiech, a jego zapach wypełniał kuchnię. - No i co, piździelcu?! - wykrzyknął. - Może teraz pójdziesz po ten sznurek? Podniósł ramię na wysokość oczu. Ale kula wchodzi ci w ramię jak w masło, a jeszcze potem przebija ci czachę, no a jak z tyłu jest otwarte okno, to świszcze sobie dalej nad dachami domostw i znika w nocy, i leci na cmentarz kul. Henri osunął się na podłogę. Młody odłożył broń na stół i opadł na krzesło. I w tej samej chwili błękitna cisza spłynęła na nasze ramiona - jeszcze nigdy nie widziałem nawet cienia takiej ciszy. Patrzył przez okno, opierając łokieć na stole. Zdjąłem perukę i rzuciłem ją w kąt. Potem rozpiąłem stanik. Cycki spadły mi na kolana. Byłem wycieńczony. Musiałem poczekać, by złapać równy oddech. Kuchnia była jak kwadratowy blok przezroczystej żywicy, wystrzelony w powietrze i kręcący się w kółko bez końca. Nie wiedziałem, że do tego stopnia kocham życie, a przecież to właśnie teraz pomyślałem, gładząc delikatnie końcem palców rozwaloną wargę. Trochę mnie bolała. Trzeba naprawdę kochać życie, żeby nadal iść pośród tego cierpienia, żeby mieć odwagę i sięgnąć osłabłą ręką po proszki Arnika 5 CH. Fiolka leżała w lodówce. Zawsze miałem arnikę pod ręką, co dowodzi, że nabyłem już pewne doświadczenie życiowe. Wsadziłem trzy białe kuleczki pod język. - Chcesz? - zapytałem. Potrząsnął przecząco głową, nie patrząc na mnie. Wiedziałem, o czym myśli. Nie nalegałem. Odetchnąłem głębiej i pochyliłem się nad butem. Zdawało mi się, że zostawiłem na noc nogę w ognisku, w żagwiach palących się do rana. Chwyciłem za podeszwę ze sznurka i zsunąłem tak delikatnie, jakbym rozbierał uśpioną ważkę. Stwierdziłem, że stał się mały cud, bo tak nazywam kulę, która przechodzi między palcami, bo tak nazywam spotkanie w cztery oczy z Niebem: oderwało mi tylko kawałek skóry. Wstałem, przestąpiłem przez ciało Henriego, nie odczuwając żadnej sensacji, i wlałem w siebie pełną szklankę wody. - Pomogę ci go znieść - oznajmiłem. - Wyrzucisz go tak daleko stąd, jak się da. Nie poruszył się. Pomogłem mu stanąć na nogi. Nie wyglądał zbyt dziarsko. Uczepił się stołu, nic nie mówiąc. - Lepiej by było, gdybyśmy zapomnieli o tej historćć, i ty, i ja- zaproponowałem. Wyciągnąłem z torby garść banknotów i wetknąłem mu za koszulę. Na torsie miał wszystkiego parę włosków. Nie wzdrygnął się. - Trzeba umieć chwytać swoją szansę. Weź go za nogi. Zaczęliśmy go ciągnąć. Można by powiedzieć, że znosiliśmy po schodach martwego wieloryba. Na dworze nikogo, księżyca tyle co nic, tylko ciepły wiatr. Ich samochód stał tuż przed domem. Wcisnęliśmy Henriego do bagażnika. Poleciałem na piętro tak szybko jak mogłem, ściągnąłem pistolet ze stołu i zbiegłem, utykając. Siedział już za kierownicą. Zapukałem w szybę. - Opuść - powiedziałem. Błyskawicznie podałem mu broń. - Potem wyrzucisz ją gdzie pieprz rośnie. Skinął głową, patrząc wprost przed siebie. - Nie jedź jak wariat - dodałem. - Nie rzucaj się w oczy. - Tak - szepnął. Pociągnąłem nosem, opierając ręce na dachu samochodu; spojrzałem na wspinającą się ulicę. - Przypomnij sobie, co mówił Kerouac - westchnąłem. - Klejnot, prawdziwy środek, to oko wewnątrz oka. W chwili kiedy odjeżdżał, klepnąłem w karoserię. Wróciłem do siebie. Opatrzyłem ranę, z grubsza posprzątałem. W gruncie rzeczy mogłem sobie wyobrazić, że nic się nie zdarzyło. Wrzuciłem z powrotem chili do garnka i podgrzałem na wolnym ogniu. Nastawiłem muzykę. Przez okno wszedł kot, noc była spokojna. - Zobaczyłem światło - rzekł. - Pewnie pisałeś? - Nie - zaprzeczyłem. - Myślałem.