Czarnecki Stanisław - We Śnie

Szczegóły
Tytuł Czarnecki Stanisław - We Śnie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czarnecki Stanisław - We Śnie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czarnecki Stanisław - We Śnie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czarnecki Stanisław - We Śnie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanisław Witold Czarnecki We śnie Sny pełne są przerażającej bezsilności. Nie ma w nich miejsca na rozum, ucieczkę, działanie, walkę. Tam rzeczy dzieją się, całkowicie niewytłumaczalne, albo wręcz przeciwnie, objawiają w skomplikowanych wizjach swoją obłędną logikę i wtedy chciałoby się znowu być nieświadomym. Koszmary docierają wszędzie. Odnajdują najwrażliwsze miejsca i biją w nie bezlitośnie stalowymi pięściami. Manipulują czasem i przestrzenią. Potrzebują jednej sekundy, aby zatopić człowieka w wiecznym bólu. Transformują iluzoryczną materię, która zawsze jest po ich stronie. I oszukują. Pozwalają obudzić się w samym środku okropieństwa, a kiedy już odetchniesz z ulgą, otrzesz pot z czoła i uwierzysz, że jesteś w prawdziwym świecie niełamalnych praw, gdzie kamienie, drzewa, ściany i ludzie po prostu są i można się między nimi chronić, wtedy... Śmiejąc się bezgłośnie za twoimi plecami, pokażą ci coś, co sprawi, że zechcesz umrzeć, zanim dotrze do ciebie oczywista prawda, że dałeś się oszukać i śnisz dalej. A czasem nie dotrze, bo tym co wiesz i rozumiesz także one rządzą. I w ich świecie nic nie jest oczywiste. I nic nie jest niemożliwe, ale tam nie brzmi to optymistycznie. *** Jan obudził się mokry od potu, wyczerpany i dygoczący. Koszmar skończył się, ale nie minął. Sceny napływały przed oczy, mając za tło tonący w półmroku pokój. Nic nie pomagała świeżo nabyta świadomość, że to tylko sen. Przerażający i okrutny, ale tylko sen. W odniesieniu do takiego koszmaru, słowo "tylko" nie miało zastosowania. Zabił wszystko poza strachem i pragnieniem końca, zabrał wszystkie siły. Nie starczało ich już na uczucie ulgi i radość z przebudzenia. Co gorsza, zmory przeniknęły do świata jawy. Jan patrzył z odrazą na zdeformowane kontury mebli i wyłapywał wzrokiem pełgające cienie, jakich nigdy przedtem w jego sypialni nie było. Tego był pewien, bo gdyby były, to nie mógłby przez lata zasypiać w tym pokoju ani nazywać go własnym. Bojąc się poruszyć, rozejrzał się samymi gałkami ocznymi i nie odnalazł ani jednego znajomego przedmiotu. Wszystko było obce, łącznie z poduszką, obrzydliwie wilgotną, zmiętym prześcieradłem, którego fałdy czuł pod plecami i kołdrą, która już nie otulała, tylko wchłaniała swoimi lepkimi mackami. Budzik zawył dziesięciosekundowym, rwącym bębenki sygnałem i włączył górne światło. Wszystko uciekło. Pokój wrócił na swoje miejsce w rzeczywistości. Radio zaczęło nadawać poranną audycję, a z kuchni dobiegło ćwierkanie ekspresu do kawy. Jan potarł pięściami oślepione nagłym blaskiem oczy, wstał raźniej niż zwykle i szybko poszedł do łazienki. Po raz pierwszy, odkąd zamontował w domu zegar sterujący, był mu wdzięczny za boleśnie przenikliwą poranną pobudkę. Po raz pierwszy w życiu nie miał ochoty wrócić "jeszcze na pięć minut" do łóżka. Świat był znowu znajomy, ale wspomnienia pozostały. Prysznic, kawa i chłód poranka przegnały senność. Jan szedł na skróty w stronę parkingu, ścieżką wydeptaną w śniegu pokrywającym trawnik. Niebo było granatowe, a latarnie wycinały z mroku półkule żółtej jasności, zniekształcającej kolory. Oglądał to od kilku tygodni, ale dziś było inaczej. Pomyślał o energii zasilającej sodowe lampy. Prąd? Nie. Mógł przysiąc, że lampy nie potrzebują ani kabli, ani elektrowni na ich drugim końcu. Po prostu są i świecą, bo taka jest ich lampiana natura. I deformują. Przypomniał sobie ten sam trawnik latem. Był inny. Inne były też domy, samochody, ławki, krzaki bzu i budka telefoniczna na rogu. "Latarnie są wysłannikami nocnej zmory", pomyślał i natychmiast znienawidził je. "Zaraz, co się dzieje?" otrząsnął się, zdając sobie sprawę, że stoi w miejscu, głośno dysząc, z twarzą w obłokach pary. Rzut oka na zegarek, "ważne sprawy" przemknęły przez głowę, pospieszył w stronę samochodu. Dzień się jeszcze na dobre nie zaczął, a Jan już pragnął, żeby się skończył. Najlepiej w towarzystwie, w smaku piwa z rumem i dymie dobrego cygara. Cyfry świeciły z deski rozdzielczej samochodu: 07.30. Jeszcze za wcześnie, żeby do kogoś zadzwonić. Ale trzeba będzie. Strachy rodzą się w samotności, a on już za długo był sam. Dosyć pracy! Dosyć rozsądku i dni przez niego wytyczanych. "Szaleję, wariuję, odbija mi!" powtarzał bezgłośnie poruszając ustami. To nie było życie dla niego. To nie był jego świat. Okulary ważnych spraw deformowały... Słowo "deformacja" przywołało wspomnienie snu. - Oszalałem!- wrzasnął i uderzył czołem o kierownicę. Spojrzał przed siebie i z całej siły wcisnął hamulec. Zawył klakson. Samochód mknął lekko po oblodzonym asfalcie, wprost na czarny cień, tkwiący nieruchomo pośrodku fosforyzującej bieli pasów. Jan wytrzeszczał nieprzytomne oczy i gniótł dłońmi kierownicę. Prostował nogi aż do bólu, a nieruchome koła tarły jezdnię. Stanął. Zatrzymał się o dwa kroki od czyjejś śmierci. Silnik zgasł. Spojrzał na grzbiety zaciśniętych dłoni - były obrzydliwie białe. Nie skojarzył tego ze skurczem mięśni i zatrzymaniem krążenia. Dłonie były obce, nie-jego, ociekające lepkim potem, tak samo jak plecy i piersi, do których przykleiła się koszula. Szarpnął kołnierzyk. Krawat rozsunął się, a guzik odskoczył, wyrywając strzęp materiału. Jan odetchnął raz i drugi. Zogniskował wzrok. W świetle reflektorów stał człowiek i patrzył. Jan chłonął oczami jego sylwetkę i twarz. Zaczął dygotać i szczękać zębami. Tamten ciągle stał bokiem, z przekrzywioną głową. Nie ruszał się i patrzył tępo, jakby nie zdając sobie sprawy, że o włos uniknął śmierci. Bezmyślne, jakimś cudem wytrzeszczone pomimo bijącego w nie blasku oczy, zajmowały trzecią część twarzy. Resztę pokrywały głębokie jak blizny zmarszczki, szczecina niegolonego zarostu i brązowo-bordowa barwa, przywodząca ma myśl odór niemytego ciała, mróz, słońce, wiatr i podły alkohol. Spod włóczkowej czapki sterczały lśniące łojem kosmyki siwych włosów. Ręce bezwładnie zwieszały się wzdłuż tułowia. I to najgorsze, czego nie skrywał brunatny, wojłokowy płaszcz: nierównej wysokości ramiona i łuk nienaturalnie zgiętych pleców. "Garb! Garb!"- krzyczały do niego te plecy opięte brudnym paltem - "Deformacja!". Tępy wzrok katował Jana i przyciągał w obrzydliwie perwersyjny sposób. Chciał, żeby to się już skończyło, żeby tamten się poruszył, zaczął przebierać nogami, odszedł w rozrzedzony mrok, odkuśtykał do swojej nory na śmietniku i nigdy więcej z niej nie wyszedł. A on patrzył. Jan rozpaczliwie walnął pięścią w klakson. Ten ruch wyrwał go z letargu i przywrócił zdolność działania. Uruchomił silnik, zatoczył łuk i pognał przed siebie, byle dalej od przerażającego starca. - To tylko kaleka. Tylko stary zapijaczony kaleka - powtarzał sobie, ale wiedział, że kłamie. "Kaleka"- to nie było słowo, które cisnęło mu się ma usta. O tym właściwym nie chciał nawet myśleć, ale ono natrętnie powracało. Tak samo jak świadomość, że widział już tego starca. We śnie. Tego dnia w pracy Jan chciał się tylko przechować. Odwołał spotkania, być może zawalając interesy i tracąc wielkie pieniądze z prowizji. Nie obchodziło go to. Siedział w swoim gabinecie, który teraz wydawał mu się szklaną klatką i patrzył w ekran komputera. A raczej udawał, że patrzy. Za szybą przesłoniętą żaluzjami, przy dwudziestu stanowiskach siedzieli pracownicy jego działu. Kiedy wchodził do biura, był pewien, że wszyscy gapią się na niego. Wmawiał sobie, że to niemożliwe, ale czuł, że widzą nie tylko rozszarpany kołnierzyk, ale również przemoczoną koszulę klejącą się do pleców pod czarną marynarką. Wydawało mu się, że słyszą pot mlaszczący w czarnych butach i marszczą nosy, wyłapując odór strachu, jaki roztaczał. Robiło mu się gorąco i miał wrażenie, że idzie sztywnym krokiem robota. Nie umiał zwalczyć odrętwienia mięśni ani nerwowego rozglądania się po sali. Oni wiedzieli. Nie dawali tego po sobie poznać, kłaniali się, uśmiechali i mówili "Dzień dobry", ale musieli wiedzieć. "Nic nie wiedzą! Nie mają o czym wiedzieć!" wrzeszczał rozsądek Jana, kiedy on sam mechanicznie odpowiadał na powitania. Jeszcze go słuchał. Jeszcze wiedział, że to on ma rację, a nie strach, ale wiedział też, że coś złego obudziło się wczoraj, gdy usypiał. Wrażenie obcości własnego ciała było dojmujące. Gdy już usiadł za biurkiem, zdał sobie sprawę, że gdy tak szedł, spięty i wyprężony, jego ciało było takie nienaturalne, takie... "Potrzebuję pomocy" pomyślał i sięgnął po telefon. Kiedy odkładał słuchawkę, wiedział już, że pomoc nadejdzie. Musiał tylko doczekać do wieczora. Ale ci ludzie, tam, za szybą, ciągle patrzyli. Za każdym razem, kiedy raptownie odwracał się od komputera, widział ich zajętych pracą i uspokajał się na chwilę, ale potem to wracało. Rozbolała go głowa i pulsowała miarowo pomimo zażytych proszków. Oni patrzyli. Z cała pewnością wlepiali w niego wzrok, wykorzystując każdą chwilę jego nieuwagi. "To strach, to tylko strach"- tłumaczył sobie swoją paranoję. -"Boisz się, że zobaczą w tobie..."- poczuł, że podłoga się pod nim zachwiała, a płucami szarpnął krótki szloch. "Przecież nic nie mogą we mnie zobaczyć! We mnie nic nie ma!"- myślał z rozpaczą. Pomoc nadeszła i nagłym szturmem rozproszyła wrogów. W knajpie, gdzie znał każdy kąt i nie miał nigdy koszmarnych wizji. W półcieniu i gęstym dymie, który przesłaniał innych ludzi. Ze szklanką piwa w ręku. Pociągnął pierwszy łyk, a gdy odstawiał ją na blat stolika, była w połowie pusta. Odetchnął głęboko. Tak, był znowu tutaj, po tej stronie, na swoim miejscu. A człowiek siedzący naprzeciwko - to był przyjaciel. On patrzył normalnie, swoimi dobrze znajomymi oczyma, które miały zwykły wyraz. To był przyjaciel i słuchał. Pozwolił Janowi mówić, potem pokiwał głową i zamówił następną kolejkę. Tak, to był mądry przyjaciel. Po czwartym piwie Jan poczuł stuknięcie w ramię. - To wy? Cześć, nie macie pojęcia jak się cieszę, że was widzę. Siadajcie! Usiedli oni, potem usiedli następni. Ten wieczór wynagradzał mu cały dzień. Pojawili się wszyscy, których chciałby zobaczyć. Ci, przy których zwyczajnie mógł być, bo oni nie obserwowali, nie oceniali. Zamówił butelkę tequila gold i pół kilo cytryn. Zaczęli bić brawo, gdy taca wjechała na stół. Sen... starzec... Jaki starzec?! Był wyleczony. Był szczęśliwy. Rozpłakał się z tego szczęścia i zamówił kolejną butelkę. Przyjaciel naprzeciwko sapał i kręcił głową. Pot perlił mu się na twarzy, a oczy zmalały i cofnęły się w głąb twarzy. Ale Jan wiedział, że on się napije. Że nie wstanie i nie pójdzie. Nikt nie pójdzie. Będą tu wszyscy siedzieć, a on z nimi. Bezpiecznie. Jak bezpiecznie było przy zatłoczonym stoliku, wśród woni alkoholu, tytoniu i skórek cytryn. A potem czas zaczął pędzić. Kilka przebłysków: rynek, taksówka, "Reszty nie trzeba!", schody, klucz w zamku. Potem w kuchni butelka oligoceńskiej wody i koniec. Następnego dnia Jan obudził się z bólem głowy i suchymi ustami, ale w swoim zwykłym pokoju. Był szczęśliwy. Z kuchni doszedł go świergot ekspresu, a nozdrza pochwyciły woń kawy. Poczuł się jeszcze szczęśliwszy. Minął dzień. Minął dzień. Jan śnił. Szedł białym korytarzem. To nie była wcale czysta biel. Sterylna, pachnąca lizolem i apteką, ale nie czysta. Dziesiąta warstwa olejnej farby do wysokości oczu, a powyżej - szorstka emulsja. Lampy w białych kloszach, raniące wzrok, zawieszone na dziwacznie wysokim suficie. Czuł dookoła siebie stare ściany z wielkich czerwonych cegieł. Wyobrażał sobie budynek: odpychająco brzydką bryłę, niemalowane mury pokryte przez dziesięciolecia czarnym nalotem brudu i sadzy, wielkie okna z szybami do połowy zamalowanymi białą farbą i całkiem zamalowane, przerażające swoją nieludzkością okna sutereny. Sczerniałe dachówki porośnięte mchem i dziesiątki dymników. Znał taki widok i bał się go. Z zamalowanych okien krzyczał ból. Ból krzyczał też zza białych drzwi zamykających korytarz i z ciężkich, topornych ławek stojących pod ścianami. Były białe, tak jak wszystko w tym miejscu. Usiadł na jednej z nich, a wtedy drzwi skrzypnęły i wszedł tamten mężczyzna. Kuśtykał, opierając się na kuli i kołysząc zdeformowanym tułowiem przy każdym kroku. Powłóczył wykręconą stopą w wielkim ortopedycznym bucie z brązowej skóry. Brązu takiej skóry nie można z niczym pomylić. To kolor bólu i okropieństwa. Jan pragnął za wszelką cenę przestać patrzeć na ten w niczym niepodobny do ludzkiej stopy, ogromniejący z każdym krokiem kształt i nie mógł tego zrobić. Coś go trzymało. Potem to coś kazało mu unieść głowę. Spojrzał prosto w twarz mężczyzny. Była mała, wykrzywiona wiecznym grymasem udręki, z krzywym nosem i czołem zasłoniętym mizerną grzywką. A oczy, które z niej patrzyły, były złe. Przerażająco złe. Nienawiść lała się z nich strumieniem. "To nie moja wina", chciał powiedzieć Jan, ale głos uwiązł mu w gardle. Nie mógł nic powiedzieć. Nikt nie mógł nic powiedzieć. Nic nie było do powiedzenia. Kiedy mężczyzna zniknął za drugimi drzwiami, Jan spojrzał na swoje nogi i zerwał się z miejsca. Czuł, jak włosy stają mu dęba, a usta łapczywie chwytają powietrze. Miał na sobie pidżamę w pionowe jasnoniebieskie paski. To, na czym siedział, to już nie była ławka. To było łóżko. Wielkie, z wytartych od używania drewnianych belek i parcianych pasów. Nie zwyczajne, lecz szpitalne, specjalne. Żeby na nim leżeć lub siedzieć trzeba być... - Nieeee! - wrzasnął Jan i zaczął uciekać, a oni go gonili i patrzyli na niego z ciemnych kątów i pokazywali mu rzeczy których nie chciał widzieć i biegł coraz wolniej i coraz pokraczniej... Jan obudził się, a jego nogi raptownie przestały kopać kołdrę, w która się beznadziejnie zaplątały. Budzik wył. Po chwili zabłysło światło. - Nie! Nie! NIE! Nie pozwolę, żeby to się znowu zdarzyło. To mój dom, mój świat, a ja jestem, kim jestem - powiedział, patrząc w lustro. Skończył się golić kilka minut wcześniej, a potem, wiedziony nieznanym, nieodpartym impulsem, zaczął oglądać swoje ramiona. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że są nierówne w ten jeden szczególny sposób. To był ułamek sekundy, ale wrażenie pozostało. Mógł krzykiem zmusić się do działania, ale nie mógł nic poradzić na przenikające go fale mrozu. Mógł tylko udawać, że ich nie ma. Mógł tylko udawać, że się nie boi. Jadąc do biura wpatrywał się uważnie w drogę przed sobą. I mówił do siebie. Uspokajał. Szukał oparcia. Chciał pracować. Chciał zająć myśli, chciał normalności. "To minie", powtarzał w myślach i uwierzył w to. Wystarczyło, że przeczeka i to minie. Wieczór będzie inny. Jutro będzie inne. To był tylko sen, tylko nierzeczywisty koszmar. Ale już minął i nigdy nie wróci. Zobaczył go, kiedy wyszedł z windy. Szedł korytarzem, popychając przed sobą wózek z papierami. "Nowy goniec" skonstatował Jan, broniąc się ze wszystkich sił przed dostrzeżeniem oczywistego faktu, że tamten kulał. Nowy goniec zatrudniony w ramach programu... Nowy goniec, razem z innymi, odpis od podatku dochodowego... Młody, szczupły, niewysoki. Kołysał się jak pijana kaczka, za każdym krokiem przetaczając wózek krótkim pchnięciem nienaturalnie wykręconej dłoni. Jan nie opanował się i spojrzał w dół. To był but z jego snu. Chciał zaskowyczeć, ale strach zbyt mocno chwycił go za gardło. Podniósł wzrok i zobaczył, że goniec patrzy na niego. Te oczy, ziejące nienawiścią, również były z jego snu. Coś pękło. Jan wskoczył z powrotem do windy i rozpaczliwie tłukł dłonią w przycisk garażu. Nareszcie drzwi zamknęły się i kabina ruszyła. Ale nie został sam. Od niczego nie uciekł. Było jeszcze lustro zajmujące całą ścianę. Patrzył w nie i płakał. Nie mógł poznać siebie. Nie było już w nim miejsca na zrozumienie, że to tylko krzywa powierzchnia zwierciadła. Bił pięściami w drzwi, a gdy się otworzyły, zaczął uciekać na oślep, zapominając o samochodzie. Biegł tak długo, aż upadł. Podnieśli go jacyś ludzie. Pytali, co mu jest. Byli przerażający. Tak mocno wpatrywali się w niego. Tak wytrzeszczali oczy. Oni to widzieli i gapili się bezczelnie, a przecież sami... Te blade, nabrzmiałe twarze. Te ubrania, luźne tylko po to, żeby ukrywać. Te ciastowate, wilgotne dłonie. Jan wyrwał im się z obrzydzeniem. Pobiegł jeszcze kawałek, a potem szedł z podniesionym kołnierzem płaszcza, chowając głowę w ramionach. Wczuwał się w każdy krok. Najmniejszy ruch wykonywał z pełnym skupieniem. Nie chciał, żeby widzieli. Ale wiedział, że to na niewiele się zdaje. Czuł jak każdy krok staje się coraz mniej naturalny, coraz sztywniejszy, bardziej podrygujący. Było już ciemno, kiedy dotarł do wyludnionych o tej porze, zaułków starego miasta. W załomie muru, pomiędzy kontenerami na śmieci, zobaczył starca w brunatnym płaszczu i włóczkowej czapce. Pochylał się nad jakimiś resztkami, a jego plecy, choć wydawało się to niemożliwe, wyginały się jeszcze bardziej niż zwykle. "On wie. On wie i musi mi powiedzieć" przemknęło mu przez głowę. - Powiesz - powiedział głośno i nim tamten zdążył się obejrzeć, kopnął go z zimnym rozmysłem w zgięcie kolana. Starzec klęknął i podparł się rękami. Nawet nie jęknął. But Jana powalił go na bok. - Gadaj, gadaj, czego ode mnie chcecie - charczał Jan przez zaciśnięte zęby, waląc z rozmachem w skulony kłąb brudnych szmat. Uderzał, aż zabrakło mu tchu. Zakręciło mu się w głowie i padł na ziemię, uderzając głową o ścianę. Krew pociekła na brudny śnieg. Spojrzał na starca i zobaczył, że tamten leży nieruchomo na ciemnej plamie zabarwionego śniegu. Jan wczołgał się w najodleglejszy kąt i zaczął płakać. Chlipał jak małe dziecko, siedząc w kucki na ziemi i rozmazując marznące łzy na spuchniętej twarzy. Było coraz spokojniej i senniej. Zamknął oczy... Zawył budzik, natarczywym dziesięciosekundowym sygnałem, po czym zapaliło się górne światło. Nie wiadomo po co, bo za oknem świeciło piękne słońce. Jan usiadł na łóżku i odetchnął z ulgą. Wstał trochę niemrawo i poczłapał do kuchni. Tam już czekał na niego przyjaciel. Obaj ucieszyli się na swój widok. - Cześć, napijesz się kawy?- spytał Jan. - Jasne - odparł przyjaciel - gdyby jeszcze znalazło się trochę rumu... - Znajdzie się bez problemu - Jan odwrócił się w stronę ekspresu i sięgnął po dzbanek - słuchaj, a co cię właściwie sprowadza o... Za jego plecami rozległo się przeraźliwie obrzydliwe gulgotanie. Obejrzał się, wiedząc, co zobaczy. Przyjaciel siedział z przekrzywioną głową, z kącika ust ciekła mu długa struga śliny. Uśmiechał się bezrozumnie, a jego dłonie kręciły niezgrabnego młynka dziwacznie powykręcanymi palcami. - Nie, to nie ty, ty taki nie jesteś - załkał Jan i tak jak stał, w pidżamie, rzucił się do ucieczki. Na ulicach było pełno ludzi. Wszyscy byli zdeformowani, potworni. Pokazywali go palcami. Gonili. Schronił się w załomie muru, pomiędzy kontenerami na śmieci. Siedział tam i płakał, a za jego plecami narastał szum kalekiego tłumu. - Tego nie ma, tego nie ma - szeptał przez łzy i zrozumiał, że musi się uwolnić. Raz za razem zaczął uderzać głową w mur. Pociekła krew. Po kolejnym uderzeniu zamknęły mu się oczy... Jan obudził się w swoim pokoju. Wycie budzika uderzyło go po uszach, a światło po oczach, jednak tym razem nie zaklął na dobry początek dnia. Światło odegnało zmory. Jak to dobrze, że nie każda noc jest pełna koszmarów, ale po każdej nadchodzi nowy dzień. Spędził kwadrans w łazience, wypił kawę, ubrał się i poczuł, że jest gotowy do spotkania ze światem. Latarnie zalewały ośnieżony trawnik żółtym światłem. Lubił lampy sodowe, były milsze dla oka niż rtęciówki. Krótki spacer w stronę samochodu, ścieżką wydeptaną w śniegu, przegnał z głowy resztki koszmarnego snu. Jechał przez budzące się ze snu miasto i rozmyślał o nadchodzącym dniu. Znowu ważne spotkanie. Znowu interes wart kupę pieniędzy. Dosyć miał tego. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz spotkał się z przyjaciółmi. A te nalane mordy, polane obficie drogimi wodami toaletowymi, wielkie brzuchy rozsadzające jedwabne garnitury i serdelkowate paluchy wciśnięte w złote sygnety z diamentami widywał prawie codziennie. "Potwory" myślał o nich. Nerwowo nacisnął pedał gazu. Zdawało się, że zgarbiona postać wyrosła z jezdni, tuż przed maską samochodu. Szarpnął kierownicą, wdusił pedał hamulca. Nieruchome koła lekko ślizgały się po oblodzonym asfalcie. Samochód ściął siatkę oddzielającą jezdnię od torów tramwajowych i zatrzymał się. Jego wnętrze zalało jasne światło. Jan osłonił głowę ramionami. Widział potem z wysoka swoje zmasakrowane ciało, wywlekane z wraku. Wyglądało strasznie. Był szczęśliwy, że umarł. Potem zaczęła się reanimacja i poczuł, że wraca, tam, na dół. "Nie, przestańcie", błagał lekarzy, ale oni nie słyszeli. Wrócił. Obudził się wśród bieli i bólu. Ludzie w bieli chodzili dookoła niego, dotykali go, trzymali w dłoniach połyskujące przedmioty. Rozmawiali. Prawie nie słyszał o czym. Udało mu się wychwycić tylko pojedyncze słowa: "odmrożenia", "blok operacyjny", "amputacja". - Nieeee! - wrzasnął i szarpnął całym ciałem, które do tej pory wydawało się być bezwładne. Pole widzenia zakreśliło łuk. Białe kafelki podłogi nieskończenie wolno nadlatywały na spotkanie jego twarzy. "Mama!" - wołał z całych sił, a jednak przeraźliwie cicho, zanim zapadł w ciemność. Obudził się w ciemnościach, leżąc na wznak, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. To było okropne. Zamknął oczy... Jan obudził się mokry od potu, wyczerpany i dygoczący. Koszmar skończył się, ale nie minął. Sceny napływały przed oczy, mając za tło tonący w półmroku pokój. Nic nie pomagała świeżo nabyta świadomość, że to tylko sen. Przerażający i okrutny, ale tylko sen. Wstał i poszedł wprost do pokoju, w którym stała szafa z ubraniami. Po drodze zdarł z siebie wilgotną pidżamę. Na wewnętrznej stronie drzwi od szafy było duże lustro. Mógł się w nim cały przeglądać. W sypialni zawył budzik, zapaliło się górne światło. Jan stał nagi przed lustrem i płakał. Czekał.