Cyran Janusz - Bigos

Szczegóły
Tytuł Cyran Janusz - Bigos
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cyran Janusz - Bigos PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cyran Janusz - Bigos PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cyran Janusz - Bigos - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JANUSZ CYRAN bigos polski O PIERWSZEJ W NOCY, dwie godziny po przekroczeniu południowej granicy, wypożyczona toyota canibal Andrzeja Wiznera podążała drogą krajową numer 908 w stronę Claromontany. Siekł drobny, marznący deszcz. Droga była zupełnie pusta. Wizner włączył radio. Zatrzymał skanowanie częstotliwości, kiedy radio dostroiło się do stacji nadającej muzykę klasyczną. Koncert obojowy Telemanna wprawił go w dobry nastrój i niespodziewanie przywołał szczupłą, smagłą twarz pewnej dziewczyny, którą widział ostatni raz dziesięć lat temu. Nazywała się Natasza i powtarzała mu często, że jest śmieszny. Zataczającego się na środku jezdni mężczyznę zauważył w ostatniej chwili oślepiony światłami bagażowego mercedesa nadjeżdżającego z przeciwka. Mercedes zahamował, wpadł w poślizg, zgarnął tyłem pijanego i wjechał na pas ruchu Wiznera, po czym zderzył się bokiem z jego samochodem, odbił i pojechał dalej. Toyota Wiznera zatańczyła, obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, zmiażdżyła metalową barierę na poboczu jezdni i wpadła do rowu. Ktoś potrząsał jego głową szarpiąc za włosy. Na czole czuł lepki, ciepły płyn. - Żyje? Ostre, przywołujące mdłości światło wędrowało po jego twarzy. - Tak. Nic mu nie będzie. Policjant, który nim potrząsał, przeszukał kieszenie marynarki Wiznera. Wyciągnął portfel, przejrzał zawartość i schował do kieszeni spodni znaleziony plik banknotów. Potem wylazł z samochodu i zaczął się szarpać z tylnymi drzwiami. Drugi policjant przyniósł nożyce, dopiero nimi zdołali drzwi otworzyć. Pazerny policjant nie rezygnował, wszedł teraz na czworakach na tylne siedzenie. Dostrzegł czarną skórzaną walizkę i wyniósł ją na zewnątrz. Wizner nie otwierał oczu. Napiął mięśnie nóg i rąk. Lekko poruszył kończynami. - Cholera, tylko tych brakowało - powiedział policjant z latarką. Podjeżdżała na sygnale karetka pogotowia ratunkowego. Policjant z teczką wgramolił się z powrotem na tylne siedzenia przechylonego samochodu i na ile się dało przymknął pokiereszowane drzwi. Zaczął się mocować z zamkiem teczki. Z karetki wyszedł młody lekarz. - Czy są jacyś ranni? Policjant z latarką wzruszył ramionami. - Może są, może nie ma. Co tu robicie? - Jak to co? Podpisaliśmy umowę z władzami lokalnymi na obsługę tego odcinka. Policjant w środku toyoty wydobył minipalnik z wewnętrznej kieszeni munduru. - A my mamy umowę z kimś innym. - Proszę, tu jest dokument - lekarz podszedł do policjanta wyciągając papiery. - Wsadź to sobie do dupy - powiedział policjant świecąc lekarzowi prosto w oczy. Zbliżyła się pielęgniarka. - Jak pan się wyraża?! Wszystko słyszałam! - Tak? Pierdolisz - powiedział policjant i parsknął śmiechem. Policjant w toyocie włączył palnik, by zaraz zmrużyć i zasłonić oczy oślepione blaskiem. Wizner odpiął pasy i sięgnął do schowka pod siedzeniem. Zwolnił bezgłośnie pistolet z zatrzasku i odbezpieczył go. Policjant przepalił bez trudu szyfrowy zamek. Otworzył teczkę i zagwizdał widząc równe pliki nowych dolarów, stos paszportów. Wyjął paczkę banknotów przewiązanych czerwoną gumką i zbliżył ją do błyszczących oczu. Pachniały świeżą farbą. W tej chwili pocisk z pistoletu Wiznera przewiercił mu czaszkę. Policjant z latarką gwałtownie odwrócił się. Dwa pociski trafiły go w klatkę piersiową. Upadł na wznak i znieruchomiał z rozrzuconymi rękoma. Latarka potoczyła się i zatrzymała przy przednim kole sanitarki. Wizner wyszedł z samochodu i opierał się o niego biodrem. Twarz miał zalaną krwią. Kiedy podnosił broń, kierowca karetki z piskiem opon ruszył w tył. Wizner wymierzył mrużąc oczy w świetle reflektorów. Strzelił dwukrotnie. Kierowca osunął się na bok. Samochód zjechał na drugą stronę szosy i ugrzązł w rowie. - Stańcie obok siebie. Nie ruszajcie się. Załóżcie ręce na karku - powiedział dobitnie Wizner. Lekarz i pielęgniarka wykonali rozkaz. Pielęgniarka szlochała, trzęsła się ze strachu. Lodowaty deszcz zacinał zmywając krew z rozciętego czoła Wiznera. - Uspokój się - szepnął lekarz. Wizner sięgnął do wnętrza swojego samochodu. Spod zwłok zwalistego policjanta wyszarpnął walizkę. Ze schowka pod siedzeniem wyjął drugi magazynek i schował go do kieszeni marynarki. Podszedł do radiowozu i wyłączył zasilanie komunikatora. - Wsiadajcie. Pan będzie prowadził. Wizner usiadł z tyłu wozu, pojechali na południe. Pamiętał, że mijał boczną leśną drogę. Po kilku kilometrach przejechała obok nich karetka. - Konkurencja - mruknął lekarz. Pielęgniarka już nie płakała. - Tu skręci pan w prawo. Dziewczyna zaczęła znów szczękać zębami. - Spokojnie, nie stanie się wam nic złego - powiedział Wizner. Skręcili w boczną drogę i po dziesięciu minutach kazał lekarzowi zatrzymać wóz. Wysiedli. Deszcz przestał padać. - Przepraszam. Będę musiał was tu zostawić. Ale do głównej drogi nie jest daleko. Życzę dobrej nocy. Poczuł ostry ból w piersiach. Skrzywił się, co przy dużej dawce dobrej woli mogło być wzięte za uśmiech. Usiadł za kierownicą wozu i odjechał. OD NIESZCZĘŚLIWEGO WYPADKU upłynął miesiąc. Wizner poddał się w jednej z klinik na południu badaniom lekarskim, ale poza złamaniem dwóch żeber nie wykryto innych urazów. Nie był to czas stracony. Dostawca z Ameryki Południowej zrealizował jego zamówienie na sprzęt. Zatrzymał bagażówkę niedaleko szopy stojącej na zboczu, tuż na skraju świerkowego lasu. Odetchnął głęboko świeżym, wilgotnym powietrzem. Pogoda była mglista i sąsiednie góry to wynurzały się z mlecznych tumanów, to znów w nich znikały. Wizner obszedł szopę, wrócił do drzwi zamkniętych na kłódkę i otworzył je. W środku stało długie stolisko z przeciętych na pół grubych sosnowych pniaków. Rozejrzał się po wnętrzu szopy, a potem wrócił do bagażówki i otworzył tylne drzwi. Wskoczył do środka. Były tam trzy tafle pancernego szkła, ułożone jedna na drugiej, wieloczynnościowy granatowy workman Boscha i dwa rzucone w kąt worki przesiąknięte krwią. Odpiął stalowe opaski mocujące płyty, włączył workmana i z bocznego schowka w jego korpusie wyjął rękawice. Nałożył rękawice na ręce i poruszył nimi. Przycupnięty za płytami szkła workman zgrabnie podniósł się, obszedł płyty i stanął obok niego. Wizner zeskoczył z samochodu. Workman wyciągnął swoje chwyty i złapał precyzyjnie pierwszą z płyt, po czym podniósł ją lekko i położył na krawędzi. Wysunął lewą nogę do przodu, wydłużył ją tak, aż jej szeroka stopa oparła się o grunt, przesunął środek ciężkości na zewnątrz i oparł na ziemi drugą stopę. Obrócił się z płynną gracją w stronę płyty i uniósł ją ponownie. Wizner szedł za nim krok w krok. Na nierówności gruntu workman zachybotał się, ale szybko powrócił do równowagi. Wizner czuł w swoich dłoniach gładką, zimną powierzchnię szkła. Workman stanął przy stolisku i ułożył ostrożnie stukilogramową płytę na sztorc, prostopadle do osi stoliska. Wizner ustawił dwie pozostałe płyty w odstępach co półtora metra. Następnie poszedł z workmanem kilkanaście metrów w głąb lasu, przejrzał listę gotowych programów i wybrał jeden z nich. Workman zaczął kopać dół. Wizner wziął z bagażówki obydwa worki i wrócił do szopy. Rzucił je na powierzchnię stoliska, rozwiązał, wyciągnął z worków dwa duże świńskie łby i ułożył je pomiędzy płytami, w jednej linii. Ze schowka w szoferce wyciągnął papierową torbę na zakupy. Zabrał też nieduże plastykowe pudełko. W torbie był pistolet. Rozwinął zatłuszczony papier, w jaki pakuje się hamburgery, i spojrzał krytycznie na broń. Brazylijska piranha nie była produkowana seryjnie. Brak jej w katalogach firmowych. Wykonana z pseudostali skradzionej z zakładów w Beaumont w Teksasie, jest niewykrywalna przez skanery stosowane przez ochronę. Pistolet był nieprzyjemnie płaski i miał cielisty kolor, tak że z pewnej odległości można było nie zauważyć, że ktoś trzyma go w ręce. Amunicja również nie była standardowa. Były to francuskie pociski warstwowe, prawdziwe cacko. Każda z sześciu kolejnych warstw pocisku potrafiła inteligentnie reagować na rodzaj napotykanego materiału. Wizner zdjął marynarkę i otworzył plastykowe pudełko, z którego wyciągnął przeźroczysty polimerowy pas z rzepami, terminatorami na obu końcach i układem pędnym. Przypiął prowadnik wzdłuż prawej ręki, po jej wewnętrznej stronie, zamocował pistolet pod pachą i z powrotem włożył marynarkę. Prowadnik i pistolet nie były teraz widoczne. Z pudełka wyjął jeszcze sterownik i schował go w lewej kieszeni marynarki. Wykonał kilka ruchów prawą ręką sprawdzając, czy prowadnik i pistolet są umocowane prawidłowo. Włożył lewą dłoń do kieszeni i uruchomił sterownik. Pistolet zsunął się gładko wzdłuż ręki. Prowadnik wydłużył się o piętnaście centymetrów, po sekundzie pistolet lądował pewnie w prawej dłoni. Uruchomił znów sterownik i pistolet schował się pod pachą. Wypróbował wysuwanie pistoletu kilkakrotnie, po czym podszedł szybkim krokiem ku drzwiom szopy. Przykucnął gwałtownie i wyciągnął przed siebie prawą rękę, wzdłuż której powędrowało błyskawicznie niewielkie wybrzuszenie, podobne do biegnącego szczura. Pierwsza ze szklanych płyt pokryła się krwawą warstwą posiekanej, dymiącej tkanki. Ściana z tyłu szopy zaczęła się palić. Spłaszczone zwierzątko pobiegło z powrotem wzdłuż ręki. Ciągle ogłuszony hukiem Wizner zdjął z bocznej ściany szopy gaśnicę i stłumił ogień. W grubych deskach tylnej ściany była okrągła, regularna dziura z drobno postrzępionymi brzegami wielkości ludzkiej głowy. Odłożył gaśnicę i podszedł do pierwszej płyty. Wokół idealnie okrągłego otworu centymetrowej średnicy szkło było lekko zmętniałe. Świński łeb za pierwszą płytą rozprysł się na wszystkie strony. Jego spieczone, drobne szczątki wyściełały powierzchnię stoliska i obu płyt, pomiędzy którymi spoczywał. Pośrodku pozostały większe kawały poszarpanych kości wbite w drewno. Otwory w drugiej i trzeciej płycie wyglądały podobnie, tylko koliste zmętnienia wokół nich były większe; z drugiego świńskiego łba również pozostało niewiele. Wizner przywołał pilotem workmana. Wysunął z niego elastyczny wąż zakończony dyszą i pochłaniaczem. Z dyszy buchnął gorący strumień pary wymywając ślady pozostałe po zmasakrowanych łbach, a pochłaniacz dławił się i charczał połykając co większe kawałki. Porządki zajęły całą godzinę. Następnie przeniósł z pomocą workmana płyty do wykopanego dołu i wypróżnił do niego zbiornik robota. Wyciął jeszcze poszarpane brzegi tylnej ściany szopy i szczątki pogrzebał w dole razem z resztą. Mgły podniosły się i wyjrzało słońce. Wizner był zadowolony z wyników próby. TYM RAZEM Wizner dojechał do Claromontany bez przeszkód. Po przyjeździe od razu skierował się do klasztoru. Klasztor słynny był z obrony przed heretykami sprzed kilku wieków. Katolicy utrzymywali, że ostał się dzięki cudownej pomocy Naszej Pani, gdy tymczasem sceptycy twierdzili, iż heretycy tak naprawdę porządnie nie wzięli się do oblężenia, poprzestając na chaotycznym i przypadkowym ostrzale mało znaczącej twierdzy. Jakkolwiek było, od tego momentu heretycy zaczęli ponosić klęski, a Claromontana umocniła pozycję miejsca dla katolików wyjątkowego i świętego. Wizner odwiedził najpierw skarbiec klasztorny. Były tam dary wotywne królów, królowych, książąt, możnych tego świata, osób prywatnych, stowarzyszeń i cechów dawnych i współczesnych. Chodziły słuchy, iż podobnie jak skarby Watykanu również i te przedmioty miały zostać ostatecznie wyniesione na pokład "Królowej Niebios", ponieważ i tu groziła im konfiskata. Było to jedno z nielicznych miejsc, w których przechował się blask dawnej świetności i potęgi Rzeczypospolitej. Pozostały po niej kąśliwe uwagi cudzoziemców o karłach, które udają olbrzymy, zabawnie przeglądające się w popularnych miejscowych powieściach fantastycznych, w których miniona wielkość urastała do kosmicznych wymiarów. Po uważnym obejrzeniu skarbca Wizner poszedł razem z pielgrzymami do środka świątyni. Niedaleko wejścia, przy bocznej kaplicy, stała gablota z kilkudziesięcioma świeczkami. Połowa z nich jarzyła się elektronicznym płomieniem. Napis pod spodem głosił: "Palące się świece widomym znakiem twojej modlitwy". Pod spodem przybita była tablica z cennikiem i szczelina na monety. Wizner wrzucał monety tak długo, aż zapłonęły wszystkie świeczki. Zadowolony poszedł dalej. Główny kościół był niemal pusty, za to kaplicę Naszej Pani wypełniali wierni. Wielu z nich nosiło ślady przeróżnych ułomności, a co najmniej kilkanaście osób dotkniętych było różnymi stadiami choroby Bierregaarda. Ściany ciemnej kaplicy obwieszono skromnymi wotami wyglądającymi jak srebrne i złote łzy oraz drewnianymi i metalowymi kulami i protezami. Wizner powędrował szerokimi schodami wyżej, przeszedł ciemnym korytarzem ze spłowiałymi malowidłami. Spojrzał w dół ponad balustradą na wiernych w kaplicy Naszej Pani, a potem wstąpił do kaplicy Miłosierdzia Jezusowego i dumał chwilę w ławce. Szklane drzwi kaplicy rozsunęły się i do środka wkroczyła grupa starszych osób prowadzona przez księdza w sutannie. Ludzie uklękli w ławkach i zaczęli się modlić. Wizner opuścił kaplicę. Zszedł w dół i dostrzegł inne schody prowadzące do Sali Rycerskiej. Wisiały tam obrazy przedstawiające historię klasztoru splecioną z historią Rzeczypospolitej. Kiedy wyszedł na zewnątrz, zmierzchało. Poza obronnymi murami klasztoru stały wielkie stacje drogi krzyżowej. Obszedł górą mury klasztorne aż do miejsca, gdzie stał wielki pomnik papieża z twarzą proroka wpatrzonego w dal, z uniesioną prawą ręką i lewą trzymającą piuskę. Usiadł przy nim na ławce i poczekał, aż zapadła ciemność. TEGO DNIA Wizner wynajął dom samotnie stojący pod lasem, zmienił twarz i paszport. Stał przed lustrem, naciskał przełącznik programatora, obserwując, jak biomorf w ciągu dwóch sekund zmienia kształt jego kości policzkowych, podbródka, czoła, a także, co było najdziwniejsze, wygląd i barwę włosów. Twarze mógł wybierać tylko sekwencyjnie i jak zawsze skrzywił się, kiedy zobaczył w lustrze Steve'a McQuinna. Niewielu już pamiętało o tym aktorze, ale i tak głupi żart technika, który dokonał wyboru domyślnych ustawień biomorfa, doprowadzał go do wściekłości. Biomorf zaczął na nim pasożytować trzy lata temu i zadomowił się już idealnie, wypierając jego własne tkanki. Nie odczuwał od dawna jego dyskretnej obecności. Wreszcie dotarł do twarzy, którą miał zamiar wykorzystać. Była bardziej pociągła, z wystającym nieco za mocno nosem i bardziej miękkim zarysem ust. Czekało go kilka dni przyzwyczajania się do nowego wyglądu i nazwiska. Annę znalazł w małym kościółku na przedmieściu Claromontany. Klęczała, rozmodlona, w trzeciej ławce od tyłu, po lewej stronie. Wyglądała dziwnie, jakby nie należała do tego świata. I dlatego od razu zwrócił na nią uwagę. Pod prawą ścianą stało kilka telewizorów, z których patrzyły na nich postacie kaznodziei. Przekonywali do czegoś zawzięcie. Przy każdym z telewizorów leżała para słuchawek. Kazania można było posłuchać po wrzuceniu monety. Wizner nie był pewien, jaki jest status tego właśnie kościółka. Po wprowadzeniu demokratycznego zarządu Kościół katolicki rozpadł się na setki sekt, które nieustannie kłóciły się ze sobą o świątynie, których i tak nie były w stanie utrzymać. Dziewczyna miała jakieś dwadzieścia pięć lat. Kiedy wstała i wyszła, zaczął ją śledzić. Wsiadła do odrapanego, brudnego autobusu i przejechała cztery przystanki, a potem poszła na zaniedbane osiedle sześciopiętrowych bloków. Było już niemal ciemno, wiał mroźny wiatr. Podeszła do drzwi, rozejrzała się nerwowo, jakby wyczuwając, że ktoś za nią idzie, wyciągnęła szybko z torebki klucze i weszła do środka zatrzaskując drzwi. Wizner podszedł i bez trudu otworzył prymitywny mechaniczny zamek samouczącym się kluczem. Słyszał jeszcze kroki w górze klatki schodowej. Nie było windy. Pobiegł cicho schodami w górę, dość szybko, by dostrzec, za którymi drzwiami znika dziewczyna. Przeszedł obok drzwi i zapamiętał jej nazwisko i adres. Kilka następnych dni spędził obserwując Annę; przeszukiwał też ogólnodostępne i poufne składnice danych. Piątego dnia napisał do niej odręczny list. Kupił ozdobną kopertę, zaadresował używając tego samego wiecznego pióra i oddał w biurze wysyłkowym. Wypindrzona kobieta przy kontuarze popatrzyła na niego podejrzliwie, kiedy wręczał jej kopertę. - To jest list? - Tak - uśmiechnął się szeroko. - To tylko list. Następny dzień spędził w domu słuchając muzyki. Był już wieczór, w szyby okien siekł znów deszcz. Przeglądał duży album zawierający zestawienie dzieł sztuki przeniesionych z Watykanu do "Królowej Niebios", kiedy zabrzęczał wideofon. Ściszył muzykę, odłożył album na stolik i sięgnął po srebrny tablet wideofonu. Nie włączył obrazu. - Dobry wieczór - usłyszał głos Anny. - Dobry wieczór. - Nazywam się Anna Mroczek - mówiła zdecydowanie i wyraźnie, ale Wizner wyczuł napięcie. - Czy pan Zarembski? - Tak, to ja. - Napisał pan do mnie list. To pan, prawda? - Tak. Napisałem do pani list. Milczała chwilę. - Bardzo dziwny list. Zresztą... teraz już nikt listów nie pisze. Dziękuję panu. Był... bardzo piękny. Nigdy nikt do mnie nie napisał takiego listu. - To ja pani dziękuję - zaśmiał się nerwowo Wizner. - Bardzo się cieszę, że pani zadzwoniła. Bałem się, że może się pani poczuć urażona. - Nie, skądże. - Przepraszam. Przepraszam, że panią śledziłem. - Tak? Wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi - roześmiała się. - Bardzo tego nie lubię. - Jeszcze raz przepraszam. To już się nie powtórzy. - To dziwne, prawda? Że od kilku lat myśli pan o mnie, a ja nic o tym nie wiem. - Tak. To dziwne - potwierdził w zamyśleniu. - Każdy jest pociskiem poszukującym celu. Zaległa kilkusekundowa cisza. - To nie podoba mi się. Ja nie jestem... pociskiem. - Oczywiście. To było niedobre porównanie - zgodził się Wizner. Dopiero dwa tygodnie później spotkali się po raz pierwszy. ODBYŁO SIĘ TO w mieszkaniu Anny. Wyraźnie podenerwowana zaraz po przyjściu Wiznera wyszła do łazienki. Stanął przy oknie i spojrzał z wysokości trzeciego piętra na podwórko, po którym wiatr rozwiewał papiery ze śmietnika i nieuprzątnięte liście. W kącie pokoju tanie sony pokazywało bajkę dla dzieci. Wizner patrzył chwilę nieuważnie na ekran, po którym goniły się małe pingwiny, a potem podszedł do półki zapełnionej stosami pożółkłych komiksów. Zobaczył też stertę nie używanych już kostek wideo z pomarańczowymi naklejkami. "Czterej pancerni i pies", "Krzyżacy", "Stawka większa niż życie", "Potop", "Ogniem i mieczem". Było tego pełno. - Przepraszam - Anna wróciła z łazienki. - Patrzysz na moje straszliwie stare i niemodne filmy? Wizner skinął głową, a potem wskazał na sony. - Oglądasz bajki dla dzieci? - Tak. Dziwi cię to? Świat jest teraz taki okrutny, więc lubię czasem oglądać bajki dla dzieci. Tylko te dobre, gdzie nie ma przemocy. - Cóż, wydaje mi się to trochę dziwne - powiedział ostrożnie Wizner. - Dlaczego? To zupełnie zwyczajne. Dorośli powinni oglądać bajki, na które patrzą dzieci. Musimy wiedzieć, czy dzieci nie są straszone i karmione okrucieństwem. - Ty przecież nie masz dzieci, prawda? - Lubię bajki - Anna spojrzała ponuro. - Proszę, usiądź. Usiedli w fotelach po przeciwnych stronach stolika. - Nie oglądam wyłącznie bajek - powiedziała. - Lubię też filmy historyczne. Na przykład "Krzyżacy". Zawsze do oczu napływają mi łzy, kiedy polscy rycerze śpiewają "Bogurodzicę". "Czterech pancernych i psa" obejrzałam w całości piętnaście razy. A książkę przeczytałam sześć razy. Pewne rzeczy po przeczytaniu książki wyjaśniły mi się. Wizner zerknął na półkę z filmami, książkami i komiksami. - Tak? - Tak. Mam też całą kolekcję "Asteriksa". - To niesamowite - powiedział. - A gdzie pracujesz? Znów spochmurniała. - Nigdy nie kryłam się z tym, że jestem katoliczką. Kiedy pracodawcy pytają, czy jesteś wierzący, większość ludzi mówi, że są agnostykami. Zawsze odpowiadam wprost, że jestem praktykującą katoliczką, mimo że teraz tak trudno o pracę. I wyobraź sobie, że mimo to pracę dostałam. Można powiedzieć, że zawdzięczam to złośliwości, bo zatrudniono mnie w biurze hurtowni środków antykoncepcyjnych. - Och - powiedział Wizner. - A ty, gdzie ty pracujesz? - Przez kilka lat prowadziłem różne interesy w Argentynie. Wróciłem pięć lat temu. Nie mogę powiedzieć, że zajmuję się w tej chwili czymś bardzo konkretnym. Na szczęście, nie jest to konieczne - roześmiał się Wizner. - Jest ci z tym dobrze? - Nie. Niezupełnie. - Może Bóg przeznaczył już dla ciebie jakieś zadanie, a ty po prostu jeszcze o tym nie wiesz? - Bóg? Moi rodzice byli katolikami. Bardzo religijnymi. Ja... nie jestem taki. Jednak to, że ty wierzysz, jest dla mnie pociągające. To tak, jakbym patrzył w swoją przeszłość i przypominał sobie rzeczy, o których przestałem myśleć. Także dlatego chciałem się do ciebie zbliżyć. Patrzyła przez chwilę na bajkę. Była nieobecna.Czy to możliwe, że odeszła w głąb tej śmiesznej, dziecięcej historyjki. Jej twarz rozjaśniła się i poweselała. Wizner czekał cierpliwie i patrzył na nią z zainteresowaniem. - Zagramy w kości? - spytała zmieniając temat. - W kości? - zdumiał się Wizner. - Nigdy nie grałem w kości. Kiedyś, bardzo dawno temu, grywałem w szachy. - Nie umiem grać w szachy. Ale bardzo lubię grać w kości. W tej grze każdy ma jednakowe szanse. - Nie wiem. Nic od ciebie nie zależy, tylko od przypadku. To mnie przeraża - roześmiał się. - Czuję się bezbronny. - W tej grze jesteśmy równi. Nie jest ważne, czy jesteś mądrzejszy ode mnie, czy nie. Tak powinno być. Dawno przestałam zwracać uwagę na to, czy ktoś jest mądry. Naprawdę liczy się tylko, czy jest dobry, czy zły. Wyciągnęła z szafki stolika pudełko z kośćmi. Za oknem zawył wiatr. PO ZADOKOWANIU "Niepokalanego Poczęcia" pasażerowie jeszcze kilka minut siedzieli w przeciążeniowych fotelach, przyzwyczajając się do stabilnego sztucznego ciążenia "Królowej Niebios". Wreszcie pozwolono im odpiąć pasy i zaczęli gramolić się po trapie ku sufitowi promu. Anna zaraz po wyjściu rozejrzała się za toaletą; ruszyła ku niej chwiejnym, nerwowym krokiem. Wizner odbierał bagaże. Sam czuł się niedobrze po locie. Kilkunastu pasażerów, którzy przylecieli razem z nimi, czekało na obsługę. Anna wróciła z toalety i spojrzała na Wiznera pytająco. Wysoko nad głowami, tuż pod sklepieniem hali przylotów, pracowali robotnicy stojąc na zawieszonych na stalowych linach podestach. Słychać było odgłosy ich rozmów, śmiechy i uderzenia narzędzi o metal. Podjechał odkryty elektryczny busik. Kierowca w granatowym uniformie ze złotymi guzikami zaprosił pasażerów do zajęcia miejsc. Przejechali kilometr oświetlonym rzęsiście tunelem i zatrzymali się w holu z fontanną otoczoną modną sztuczną roślinnością. Hol wysypany był drobnym białym żwirem, Wizner poczuł się, jakby na dnie wielkiego akwarium. Zabrali walizki wrzucone na wózki i ciągnąc je po białych marmurowych chodnikach poszli do pokoi. Wizner nie spodziewał się, że Anna tak łatwo zgodzi się z nim polecieć. Popatrzyła na niego uważnie i powiedziała: - To musi dużo kosztować. - Tak. Znacznie więcej ludzi chce dostać się na "Królową Niebios" niż sprzedaje się biletów. Dlatego musiałem odkupić bilety po wyższej cenie. W przeciwnym razie czekalibyśmy jakieś trzy lata. - Dobrze. W takim razie jedźmy - powiedziała po prostu. Stał więc teraz pod prysznicem prychającym gorącym obłoczkiem mikroskopijnych kropelek, cieszył się, że siła odśrodkowa przyciska go do podłogi i próbował się umyć. Potem poszedł do pokoju Anny tuż obok. Siedziała w czarnym skórzanym fotelu wstrząsana falami dreszczy. Była blada, na jej czole pojawiły się krople potu. - Co się stało? - Jeeestem chora - wyjąkała. - To naaagle przyspieszyło. Toooo choroooba Bierregaaaarda - zamilkła na chwilę, wyczerpana, a potem wyrzuciła z siebie: - Przepraszam, żeeee nie powiedziałam ci wcześniej... Zamachała rękoma. - Wyyyyjdź. Nazajutrz Anna czuła się dużo lepiej. Obejrzeli część zbiorów etruskich i muzeum sztuki sakralnej, a potem przeszli do wielkiej sali, w której zgromadzono relikwie zebrane z kościołów ze wszystkich części świata. Przechodzili przed oszklonymi, podświetlonymi gablotami zawierającymi szczątki świętych. Anna patrzyła rozszerzonymi źrenicami na bladoróżowe pasemka ścięgien przyczepionych do kości szczęk, goleni, palców. - To tak, jakbyśmy mogli popatrzeć w przyszłość - powiedziała. - Kiedyś na powrót przyobleczemy się w nasze ciała. Zmartwychwstaniemy. A tu Bóg odsłonił przed nami wąską szczelinę, przez którą widzimy początek tego, co się stanie. - Sztuczki - wzruszył ramionami Wizner. - Nie wierzysz w to, prawda? - popatrzyła z wyrzutem ponurymi, błyszczącymi oczami. - A jednak papież powrócił do życia. Po samobójczej śmierci kolejnego z czterech papieży-demokratów, którzy zreformowali i zdecentralizowali kościół, stało się coś dziwnego. Oto publicznie pojawił się ich konserwatywny poprzednik. Ogłoszono, że w cudowny sposób została przywrócona ciągłość sukcesji apostolskiej - dzięki temu, iż ostatni prawowity papież powstał z martwych. Wszystkie demokratycznie podjęte decyzje zostały anulowane i uznane za niebyłe, co wywołało wrzawę, powszechne oburzenie i falę najdziwniejszych spekulacji. Przypuszczano, iż jest to spisek wstecznych hierarchów, pragnących zatrzymać nieuchronnie zachodzące zmiany, a rzekomo cudownie przywrócony życiu papież jest tylko zręcznie przysposobionym sobowtórem i marionetką w rękach spiskowców. Ukazało się mnóstwo książek specjalistów i pseudospecjalistów od inżynierii genetycznej, dowodzących , iż rzekome zmartwychwstanie jest - bądź też nie jest - efektem jej zastosowania. Od dawna wiszące w powietrzu zamierzenia urzędników Federacji poczęły też przyoblekać się w ciało uchwał. Powołana przez Federację Rada Mędrców przypomniała i udokumentowała, po raz pierwszy w tak kompletny sposób, odpowiedzialność Kościoła powszechnego za ludobójstwo Indian i holokaust. Rada stwierdziła z ubolewaniem, iż demokratyczne zmiany zachodzące ostatnio w Kościele dawały szansę na odcięcie się od fatalnych zaszłości, jednak najświeższe zdarzenia unicestwiły owe nadzieje. W związku z tym, pisali Mędrcy, należy wspomóc nurt demokratyczny w Kościele, a Federacja powinna przejąć na siebie ciężar zarządzania Kościołem lub też Kościołami, które już zaczęły się wykształcać, łącznie z dysponowaniem wszelkimi kościelnymi zasobami, dopóki lokalne wspólnoty wiernych nie będą w stanie same podjąć się tego zadania. Tuż po opublikowaniu raportu Rady Mędrców Watykan rozpoczął wielką przeprowadzkę na "Królową Niebios". Rozpętało to kolejną burzę, jednak ospała i powolna biurokracja Federacji nie zdążyła zareagować. - Myślę, że to musiało się stać. Przecież Jezus obiecał nam, iż siły piekielne nie zniszczą nigdy jego Kościoła. - Siły piekielne? - zdziwił się Wizner. - Tak. W dzisiejszych czasach coraz więcej ludzi daje się opętać szatanowi. Ja spotkałam trzech. - Żartujesz sobie? - parsknął Wizner oglądając się na Annę. Wpatrywała się z powagą w głąb gabloty. - Nie - potrząsnęła energicznie głową. - Co najmniej trzech. Musi w to wierzyć, pomyślał. Naprawdę wierzy też, iż te szczątki są zwiastunem nowego życia. Niezwykłą, straszliwą kładką prowadzącą w przyszłość, zwornikiem między życiem, śmiercią i życiem nowym, lepszym niż te, które znała. Być może bez tej wiary nie mogłaby istnieć. Dla niego eksponowane szczątki były odrażające. - Chciałbym, żeby moje ciało po śmierci zostało spalone, a prochy rozsypane z samolotu gdzieś w wysokich górach - powiedział i roześmiał się cicho. Anna wzruszyła ramionami. - To nie ma znaczenia. Ale jeśli tego pragniesz, niech tak się stanie. Milczała chwilę. - Martwisz się, prawda? Na Wiznera spoglądało oko męczennika zawieszone w szklanym naczyniu oprawionym w srebrną puszkę. Oko spoczywało w mętnym płynie, metalowa tabliczka głosiła, iż należy do katolickiego powstańca poległego w obronie wiary w Meksyku podczas prześladowań Kościoła. - Czym? - zapytał. - Tym, że zachorowałam. Pamiętaj, że ja nie mogę przegrać. To inni grają w gry, które łudzą wielkimi wygranymi. Moja jest bezpieczna - powiedziała spokojnie Anna. Oko w naczyniu patrzyło na niego drwiąco. Wzdrygnął się. - MAM WRAŻENIE, że kiedyś już pana widziałem. Czy nie jest pan aktorem? - zapytał profesor Kristian Nederlof. Siedział w swoim wytwornym gabinecie wiele tysięcy kilometrów od Wiznera, bawiąc się czarnym wiecznym piórem i patrząc mu prosto w oczy. Każda minuta tej rozmowy kosztowała Wiznera pięć tysięcy pięćset nowych dolarów. - Nie. Nie jestem - Wizner nie potrafił powstrzymać lekkiego grymasu. - Przepraszam, jeszcze jedno pytanie: czy jest pan katolikiem? - Nie - odpowiedział Wizner. - Moi rodzice byli niewierzący. Ja też jestem niewierzący. - Rozumiem, że nie pan jest dotknięty chorobą Bierregaarda? Nie widzę żadnych symptomów. - Chora jest pewna młoda kobieta. - Skąd pochodzi? - Z Europy Wschodniej. - I jest zapewne katoliczką? - Jak wiem, tak. Nederlof uśmiechnął się z satysfakcją. - To bardzo dziwne, ale choroba Bierregaarda dotyka przede wszystkim katolików. W czasach podboju Ameryki Indianie zapadali masowo na choroby przywiezione przez Europejczyków. Ci ostatni byli na nie uodpornieni. Indianie wierzyli, że Europejczycy są chronieni przed zarazą przez swojego Boga i przechodzili na katolicyzm. A potem przyszedł AIDS. Wielu katolików uważało, że jest karą za grzeszne życie prowadzone przez homoseksualistów. A teraz - proszę bardzo. Jakby sam Bóg brał za to wszystko odwet na swoich wyznawcach. - Nie znam się na religii - powiedział sucho Wizner. - Po prostu próbuję robić to, co do mnie należy. Interesuje mnie, który z ośrodków ma najlepsze wyniki w leczeniu tej choroby. Profesor Jens Vincent wymienił trzy miejsca. Klinikę Chudakova w Petersburgu, ośrodek Moyera w południowej Afryce i klinikę de Villiersa pod Paryżem. Nederlof skrzywił się słysząc o Vincencie. - Jens ma słabość do Francuzów. Naprawdę trudno to wytłumaczyć. Moyer uzyskuje trzykrotnie więcej całkowitych wyleczeń niż Vincent i czterdzieści procent więcej niż Chudakov. To są najnowsze dane. - A zatem Moyer. Pan wybrałby Moyera? Nederlof roześmiał się. - Och, gdyby Bóg dotknął mnie swoim palcem, wybrałbym Moyera. Jeśli mogę zapytać - czy jest pan emocjonalnie związany z tą kobietą? Wizner uśmiechnął się szeroko. - Nie. To raczej skomplikowana gra. Nederlof pokręcił w zastanowieniu głową. - A jednak jest pan chyba aktorem. ANNA BARDZO SIĘ CIESZYŁA z przyjazdu papieża. Trzy tygodnie wcześniej zdobyła dwie przepustki i namówiła Wiznera, by poszedł razem z nią przywitać gościa, który miał kolejny raz zstąpić na Ziemię z "Królowej Niebios". Wizner patrzył z uwagą na jej wychudzoną i bladą twarz zastanawiając się, czegóż Anna może oczekiwać od tego spotkania. Udali się do alei prowadzącej do klasztoru na pięć godzin przed planowanym przejazdem papieskiego samochodu. Anna była bardzo osłabiona i Wizner prowadził ją pod rękę. Wziął ze sobą składany plastykowy stołek przewidując, że może się przydać. Dotarli aż do metalowych barierek oddzielających jezdnię od chodnika, na którym stał już tłum. Widząc słaniającą się młodą kobietę ludzie robili im miejsce. Na barierkach zawieszony był białożółty materiał. Po pół godzinie Anna poczuła się gorzej i skorzystała ze stołeczka Wiznera. Wiatr ustał i zrobiło się nieco cieplej. Opiekunowie grup wiernych intonowali religijne pieśni. Anna zaczęła śpiewać i wyglądało, że dolegliwości ustąpiły. Śpiewała z zapałem lekko fałszując; jej głos załamywał się. Wizner odczuwał rodzaj uniesienia i rozdwojenia, jak zawsze w takich okolicznościach. Przejazd papieża opóźniał się. Znów zrobiło się chłodniej. Wyjął z podręcznej torby stalowy termos, nalał do kubka herbaty i podał Annie. Spojrzała w górę, potrząsnęła przecząco głową i po raz pierwszy od czasu, kiedy się poznali, uśmiechnęła się do niego. Wizner odwzajemnił uśmiech, napił się herbaty, zakręcił termos i położył go ostrożnie na ziemi. Z lewej strony dobiegły skandowane głośno okrzyki. Podniosły się ręce wymachujące chorągiewkami. Potem zjawił się czarny samochód ochrony i Wizner poczuł, jak jego serce przyspiesza. Anna podniosła się niepewnie chwytając go za ramię i wspinając się na palce. Ocenił, że samochody jadą z szybkością piętnastu kilometrów na godzinę. Fala okrzyków wzmogła się, a potem ich ogarnęła. Widział dokładnie samochód ze szklaną klatką, a w niej człowieka w bieli, odwróconego teraz do nich przygarbionymi plecami. Człowiek ten podnosił obie ręce w pozdrowieniu. Wizner pchnął z niespodziewaną siłą Annę ku ludziom stojącym po lewej. Padając krzyknęła z bólu. Stojący po lewej ludzie cofnęli się odsłaniając widok. Wewnętrzną stroną prawego rękawa jesionki Wiznera pobiegło ku dłoni małe wybrzuszenie, podobne do żwawego szczura. Kiedy dziwny przedmiot pojawił się w dłoni Wiznera, jego ręka celowała w stronę białej postaci. Kierowca samochodu ochrony zobaczył zamieszanie po prawej stronie alei i nacisnął pedał gazu, ale w tej samej chwili biała postać w szklanej klatce znikła za kotarą brunatnych strzępów pokrywających wszystkie ściany klatki. Przeraźliwy huk poprzedził o ułamek sekundy eksplozję, która pokryła wszystko w promieniu trzydziestu metrów tumanem szarego dymu. Kierowca samochodu papieskiego włączył syrenę i przyspieszył gwałtownie. Ludzie rzucili się w panice do ucieczki. Po kilkunastu sekundach wiatr rozwiał dym ukazując pusty chodnik, na którym dygocząc siedziała młoda dziewczyna. Patrzyła przed siebie pustym wzrokiem, prawą nogę miała wykręconą w nienaturalny sposób. Wokół niej leżało trochę pogubionych przedmiotów - torebki, czyjeś okulary, buty na wysokich obcasach i chorągiewki. Wśród rozpraszających się ludzi nie było człowieka o twarzy tego, który strzelał. BYŁO WIOSENNE WCZESNE POPOŁUDNIE. Wizner zaparkował wiśniowego canibala - tym razem był to jego własny samochód - zamknął drzwi, rozejrzał się i przeszedł piechotą dwieście metrów do czerwonej budki komunikacyjnej stojącej na chodniku. Wybrał numer ośrodka pomocy społecznej w Claromontanie i poprosił Annę Mroczek. Po chwili zobaczył ją na małym wyświetlaczu wideofonu. Siedziała w fotelu na kółkach przyciskając do piersi skrzyżowane cienkie ręce. Nogi okryte miała brązowym brzydkim kocem, ubrana była w ciemnozielony gruby sweter. Przeniosła wzrok na ekran nie poruszając głową. - To ty - powiedziała niewyraźnie. Spokojny, obojętny wyraz jej twarzy nie zmienił się. - Tak. Widzimy się po raz ostatni. Słuchaj mnie uważnie. - Zabiłeś go. Widzisz, co się stało? - Słyszałem. Znów zmartwychwstał i ma się dobrze. Zatem nic takiego wielkiego się nie wydarzyło, prawda? - Modlę się za ciebie. Westchnął cicho. - To wszystko sztuczki. Posłuchaj uważnie: jedna z fundacji zajmujących się leczeniem choroby Bierregaarda wylosowała cię. Zostaniesz wysłana do ośrodka Moyera w Johannesburgu. Mają doskonałe wyniki, dziewięćdziesiąt pięć procent wyleczeń. Twarz Anny pozostawała nieruchoma. Nie miał pewności, że go słyszy, ani że patrzy jeszcze na niego. - ROZUMIESZ MNIE? - Modlę się za ciebie - powtórzyła. Przerwał połączenie. Oparł się na pięć sekund o ścianę budki i przymknął oczy. - Ruszaj, Hellwig - powiedział Kosma.W napięciu obserwował Wiznera na ekranie monitora umieszczonego we wnętrzu furgonetki stojącej po przeciwnej stronie ulicy. - Spokojnie, spokojnie - powiedział Barski zza jego pleców. W srebrnym fordzie vampire stojącym w przecznicy pięćdziesiąt metrów dalej Hellwig trącił w ramię siedzącego obok Doleckiego. - Teraz. Hellwig uruchomił silnik. Kiedy samochód skręcał w lewo, Salom siedzący na tylnym siedzeniu wyciągnął z torby pistolet automatyczny i przeładował go. Okno po jego prawej stronie było uchylone. Kosma, przyklejony do monitora, patrzył, jak Wizner oddala się wolnym krokiem w stronę wiśniowego canibala. Ford prowadzony przez Hellwiga przesłonił go na moment i wtedy Kosma usłyszał przez wewnętrzne głośniki szybką serię dziwnych dźwięków. Na zewnątrz, niewzmocnione przez aparaturę nasłuchową, musiały być jeszcze cichsze. Ford przejechał jakieś dziesięć metrów i zatrzymał się odsłaniając leżące na chodniku ciało Wiznera. Barski wyszedł szybko tylnymi drzwiami furgonetki, wsiadł do szoferki, podjechał kawałek i stanął tuż za fordem. Kosma razem z Salomem wtaszczyli zwłoki do furgonetki, tymczasem Dolecki zdążył już otworzyć samochód Wiznera i odjechał nim z piskiem opon eskortowany przez ford Hellwiga. Ledwie za Kosmą i Salomem zatrzasnęły się drzwi, furgonetka szarpnęła się do przodu. Kosma i Salom nie zważając na siłę odśrodkową miotającą nimi po wnętrzu rozpoczęli pracę. Wrzucili zwłoki na stalowy stół na środku i zaczęli je rozbierać. Sprawdzali wszystko, co znajdowali w kieszeniach ubrania. Kosma z uwagą obejrzał mikroprogramator. Przestawił przełącznik i wykrzywiona twarz trupa zmieniła się nie do poznania. - Włącz komputer. Salom usiadł w fotelu przy klawiaturze i po kilkudziesięciu sekundach na ekranie monitora zobaczyli tę samą twarz. - Jest. Zgadza się. Idziemy dalej - powiedział Kosma i zaczął raz za razem naciskać przełącznik. - A to mi kogoś przypomina. Znam skądś tę gębę - powiedział przy kolejnej twarzy Salom. - I co z tego? Ważne, że wszystko się zgadza - powiedział Kosma i znów nacisnął przełącznik. Kiedy cykl powtórzył się, odłożył programator i dalej rozbierał zwłoki. Salom pobrał próbkę krwi i wstrzyknął ją do analizatora. - DNA zgodne - powiedział po chwili z zadowoleniem. Furgonetka zatrzymała się. Na zewnątrz zapadał zmierzch. Kosma włożył ochronny fartuch, przeźroczystą maskę i rękawice, po czym wyciągnął ze schowka elektryczną piłę chirurgiczną i zaczął z wprawą ciąć zwłoki. Salom też włożył ochronny strój. Uchylił hermetyczną pokrywę wanny z rozpuszczalnikiem molekularnym i wrzucał pocięte kawałki do środka. Po pół godzinie uporali się z najpaskudniejszą częścią roboty. - Ten na pewno nie zmartwychwstanie - powiedział ze śmiechem Kosma. Salom zakręcił z powrotem pokrywę wanny, odczepił rurę odkurzacza i dokładnie oczyścił wnętrze furgonetki strumieniem gorącej pary zasysanej zaraz przez śmieszny ryjek pochłaniacza. Kiedy wszystko już lśniło, Salom wyszedł z furgonetki i przeciągnął się. Było ciemno. Stali na poboczu pustej drogi na zapuszczonym przemysłowym przedmieściu miasta. Zatrzymali się idealnie przy kratce ściekowej. Barski dla pewności wychylił się z szoferki. - Wszystko w porządku? - Spokojnie - Salom kiwnął głową uspokajająco. - Wszystko gra. Odpiął szlauch przyczepiony pod podwoziem i skierował jego wylot na kratkę, a następnie otworzył zawór. Rozpuszczalnik wyciekał pół godziny. Kiedy zbiornik opróżnił się całkowicie, Salom, ziewając nerwowo, zapiął znów szlauch. Wrócił potem do środka, zatrzasnął drzwi i furgonetka ruszyła. Janusz Cyran