Zieliński Jarosław - Chłopiec w lotniczej kurtce

Szczegóły
Tytuł Zieliński Jarosław - Chłopiec w lotniczej kurtce
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zieliński Jarosław - Chłopiec w lotniczej kurtce PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zieliński Jarosław - Chłopiec w lotniczej kurtce PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zieliński Jarosław - Chłopiec w lotniczej kurtce - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jarosław Zieliński Chłopiec w lotniczej kurtce Sanie zatrzymały się, przód zaczepił o sporą bruzdę biegnącą w poprzek drogi, mieszaninę starych liści i zamarzniętego błota, zgarniętą tu i pozostawioną przez wiatr, dopadnietej przez zimno dzisiejszego ranka. Trzech mężczyzn jakoś przeprowadziło je i przez tą przeszkodę. Hale chciał ruszyć dalej, gdy zatrzymał go głos pochylonego nad saniami Dowlade. - On nie wytrzyma już długo! Dowlade wskazywal na leżącego, unieruchomionego, przywiązanego niemal do sani chlopca. Owinięty kocami i nieprzytomny - miał jeszcze na sobie kurtkę pilota. Postawiony futrzany kolnież osłaniał szyję. Owiniętą w szal twarz zabezpieczono jeszcze przez wielkie czarne szkła. Dowlade podniósł je, by lepiej widzieć rozpaloną twarz. - Musi wytrzymać - stwierdził Hale. - Nie dojdziemy do farmy Jelisenów przed zmrokiem. - Czy masz jakieś inne wyjście? - spytał trzeci, starszy od nich. - Równie dobre jak stać tu, marznąć i tracić czas? - Nie, jeszcze nie. Tamten wyjął i rozlożył mapę. Nie zważając na wściekłe ataki wiatru wpatrywał się w nią chwilę. Dwaj pozostali zbliżyli się do niego. - Jesteśmy jakieś dwanaście mil na zachód od tego wzgórza - powiedział ten starszy, Sanoe, po chwili zastanowienia. Pokazał na mapie jakiś fragment cienkiej nitki drogi. - Na północny zachód - poprawił go Hale. Przesunął po mapie dłonią w grubej rękawicy, zatrzymując ja nieco wyżej niż Sanoe. - To cztery godziny drogi do Jelisenów, może trzy i pół, jeśli zwiększymy tempo. Za dwie zapadnie zmrok. Nie mamy świateł. Tak jak nie mamy radia i ani grama paliwa do sań. - Po co to mówisz, Hale? Nie chcesz iść dalej? - Pójdę dalej. Pójdę, nawet gdybym mial zamarznąć w nocy, bo to prawie pewne, że tak będzie. Ale gdyby ten chłopak, już byśmy nie żyli. - Nie musimy iść do tych Jelisenów - powiedział nagle Sanoe, ciągle patrząc na mapę. Pokazał na samotny czarny prostokąt za wzgórzem. - Tu jest jeszcze coś. - Farma Le Firnowa... Opuszczona - ocenil Hale. - Umarł rok temu. Nic tam nie ma. Ruszajmy dalej. - Nie. Teraz tam są obcy. Widziałem ich kiedyś w miasteczku; mieli sanie le Firnowa - rzekł Dowlade. - Dlaczego by nie pójść do farmy Le Firnowa? - spytał Sanoe. - Ci tam są obcy - odezwał się Hale. - To zresztą nie taka łatwa droga. - Dobrze wiesz, że nie, Hale - rzucił Dowlade. Obaj byli stąd. Może nie powinni się byli kłócić przy obcym z miasta, ale nie powinni też go oszukiwać. ¤ Są obcy - powtórzył Hale z uporem. - Powiedz to jemu - Dowlade machnął ręką w stronę sań z rannym chłopcem. - Idziemy do Le Firnowa, Sanoe. Czy możesz tak ustawić swoją zabawkę? Sanoe zdjął rękawicę i szybko ustawił kompas na nowy kurs, Dowlade obszedł sanie, chwycił z lewej pasy. Hale stanął po drugiej stronie. Milczeli aż do bramy Le Firnowa. Farma miała solidne, stare ogrodzenie i bramę z ekranikiem komunikatora, osoniętym przed wiatrem. Sanoe musiał znów zdjąć rękawicę, tym razem wystawiając na zimno lewą rękę. Włączył komunikator. - Kto tam? - spytał szorstki głos, bez tego miejscowego zwyczaju łączenia w jedno kolejnych słów. - Potrzebujemy pomocy - odezwał się Sanoe. Ekran pozostawał martwy, choć gospodarz musiał ich dobrze widzieć. - Znajdziecie ją w mieście. - Nie możemy tam dotrzeć. Mamy tylko sanie, bez paliwa i łączności... - Do diabła, słuchaj pan - włączył się Hale. - Przed południem rozbił się nasz kopter, pilot jest ranny i może nie wytrzymać do jutra. Ja mogę spacerować tu choćby tydzień, ale on musi być zaraz w mieście. Potrzebujemy tylko łączności, w kwadrans przyleci sanitarka i będziesz miał nas z główy. - Mam nadzieję - powiedział jeszcze gospodarz. Brama otwarła się szeroko, przepuszczając sanie i ludzi, po czym, znów wróciła na swoje miejsce. Wiązka świateł wskazywała im drogę do domku. - Le Firnow nie miał takich sztuczek - stwierdził z podziwem Dowlade, rozglądając się dookoła. - Ci nowi nieźle dają sobie radę. - Le Firnow nie kazał by nam stać pod drzwiami - zauważył Hale. Otworzyli drzwi, wsunęli sanie na schodki, zaciągnęli do środka. Po przebyciu krótkiego korytarza znaleźli się w sporym pokoju wyłożonym drewnem. Przywitał ich tam może trzydziestoletni mężczyzna w roboczym kominezonie z podwiniętymi rękawami, odkrywającymi opalone ręce. Na prawym przedramieniu można było zauważyć białe cętki kilku starych blizn. Przywitał, to może za duże słowo. Popatrzył na nich, przesunął wzrokiem po saniach. - Który z was chce nawiązać łączność? - spytał i dodał, pokazując na chłopca. - Wyjmijcie gostamtąd i połóżcie koło ognia. - Ja - odpowiedział mu Sanoe. - Chodźcie. Sanoe nie był zbyt zdziwiony widokiem wojskowego nadajnika w małym pokoiku pośrodku domu. - Potraficie się tym posługiwać? - Byłem w wojsku, panie... - To zróbcie użytek ze swej wojskowej wiedzy! - przerwał mu tamten. Połączenie ze szpitalem nie sprawiło Sanoe kłopotów, tak jak samo zgłoszenie, dopóki nie doszedł do miejsca pobytu. - Więc gdzie jesteście? - W farmie... - popatrzył na gospodarza pytająco. Nie uzyskawszy odpowiedzi dokończył szybko: - W farmie Le Firnowa. Potrzebny jest transporter sanitarny. - Gdzie to jest, człowieku? - W rejonie Detaret. - Człowieku, jesteśmy kompletnie zablokowani przez pogodę. Mógłbym wysłać wóz cztery ulice dalej, ale nie sześćdziesiąt mil! - Tu jest ranny. Potrzebuje pomocy. - Nie mogę ryzykować ludzi i maszyny dla waszego rannego Ryzykować? Co mówię, to pewna śmierć. Musicie poradzić sobie sami. - On może umrzeć! - Może. Właśnie: to coś innego niż na pewno. Gdyby to było chociaż gdzieś w mieście... Nic nie mogę dla ciebie zrobić, człowieku. Sano rzucił mikrofon na stół. Gospodarz podniósł go, zamocował i wyłączył nadajnik. Wyszedł z pokoju. Sanoe powlókł się za nim, trafili znów do tego dużego, ciepłego pokoju. Dowlad i Hale zdjęli już grupe kurtki, położyli przy wejściu. Dopiero tu Sanoe poczuł zmęcznie, strużki potu na plecach. Przy rannym, odwiniętym z kocy, klęczała kobieta, niewiele młodsza od gospodarza. Odwróciła się do wchodzących. - Jeny, on nie wygląda dobrze. Ręka i bok... Sięgnęła do otwartego pudełka, rozpakowała zastrzyk i przytknęła go do ramienia chłopca. Igła już sama przebiła skórę, tłoczek opróżnił się. Kobieta popatrzyła na gospodarza. - Kiedy będzie transporter? - Jak skończy się ten wiatr - powiedział Sanoe. - Nie chcą aż tu przylecieć w tak pogodę. Chłopiec nagle otworzył oczy. - To znaczy nigdy... nigdy... nigdy się nie skończy. To wszystko - mówił cicho, niewyraźnie, trudno go było zrozumieć. - ...przez ten wiatr. Chciał się podnieść, ale nie ostarczyło mu na to sił. Opadł na posłanie. - Spokojnie - kobieta połozyła mu rękę na czole. - Dlaczego... co to za różnica? Nigdy... Gospodarz, nazwany przez kobietę Jeny, przeszedł szybko cały pokój, zarócił, by popatrzeć na chłopca i jego rozpiętą kurtke, czarną z brązowo-złotymi odznakami. - Pojadę z nim - powiedział. - Jeny! - kobieta odwróciła się od niego gwałtwonie, omal nie trącając chłopca. - Nie może sz tego zrobić! - Wrócę za dwie, może trzy godziny, Marlie. Nie martw się, nic mi się nie stanie. - Ale oni... - Nic mi się nie stanie - powtórzył szorstko. - Podnieście go i chodźcie ze mną. Popatrzył na Hale, grzejącego się przy ogniu. - Chyba, że nie chcecie lecieć. - Właściwie... -zaczął Hale. - Macie parę minut do namysłu. Najpierw zanieście go do hangaru. Ale zanim wystartuję, chcę was widzieć po drugiej stronie ogrodzenia. Nie wiem, czy Le Firnow był waszym przyjacielem czy nie, ale ja nie zwykłem zostawiać nikogo obcego we własnym domu. Ruszył korytarzem, prowadząc ich. Nie do wyjścia jednak. Na końcu korytarza otworzył boczne drzwi, przytrzymał je, aż przenieśli chłopca. - Weźcie też sanie - rzucił gospodarz. Sanoe wrócił po sanie, podniósł je i bokiem przeniósł przez korytarz. - Ma pan kopter czy transporter? - spytał gospodarza. - Już rozwaliliście się dzisiaj w kopterze. Kręte przejście zaprowadziło ich do hangaru. Panował tu półmrok i przemieszany zapach siana i oleju. Sanoe dostrzegł tylko wielki nieforemny kształt wypełniający wnętrze. Gdy gospodarz zapalil światło stanęli przed niskim, zielonoszarym transporterem bez rozpoznawczych znaków. Gospodarz otworzył klapę z tyłu maszyny. - Podajcie go tutaj! Wnętrze okazało się przestronne, zdolne pomieścić dwanaście foteli z licznymi uchwytami nad oparciami. Gospodarz wsunął chłopca do środka, sam wszedł, by rozsunąć siedzenie ostatniego z foteli, Położył tam chłopca, wyjął z boku materiał, by owinąć go i unieruchomić niby w kokonie. - Co to jest, u diabła? - spytał Hale, ktory ostatni pojawił się w hangarze. - Transporter. Zajmijcie miejsca - polecił gospodarz, przechodząc do przedniej kabiny. - W za mną - powiedział do Sanoe. Przednia kabina transportera była mniejsza i bardziej podobna do koptera. Gospodarz wsunął się na stanowisko prowadzenia, włozył lekki hełm pilota. Sanoe zajął fotel obok niego. - Ryzykuje pan lecąc w taką pogodę. Gospodarz uśmiechnął się. - Oczywiście. Tylko trochę inaczej, niż myślicie. Drzwi hangaru otwarły się, transporter wysunął się do przodu i uniósł w górę. Wiatr już brał go z boku. - To rzeczywiście nie nazbyt bezpieczne - stwierdził pilot. - Może zostaniemy na drodze? - zapropnował Sanoe. - Nie ma na to czasu - pilot pochylił się nad jednym z ekranów, kilkoma poleceniami poprawił jego wskazania. - Nie mam tu podręcznego szpitala. Chłopak nie ma za wiele czasu. Obniżył lot i ruszył przed siebie, nie oddalając się od odległej o kilkadziesiąt metrów ziemi. Zwiększał szybkość, to znowu zmniejszał, starając się zapewnić swoim manewrom jak najmniejszą ostrość. Wielka maszyna poddawała sie jego woli bez reszty, prawie pomogając mu w tym niezwyczajnym wyborze między kaskaderskim lotem a misją ratunkową. Skąd on go ma - myślał Sanoe o transporterze. Duża maszyna, dość stara na oko, bo nigdy nie widział podobnych. Może gdzieś znaleziona czy zdobyta i dlatego właśnie mówi o ryzyku. Ale ten lot... ile trzeba na tym latać, by tak się zgrać z maszyną. Osiągnęli skraj miasta. Pilot poprosił przez radio o warunki kursu. - Zadanie nierealne - uzyskał w odpowiedzi. - Wskazane przejście w pozycję lądowania. Powtarzam: przejść w pozycję lądowania. - Bez potwierdzenia - powiedział pilot. - Niebezpieczne. Nierealne - oznajmił automatyczny nawigator miasta. - Inaczej przeciwdziałanie. - Musimy usiąść - powiedział szybko Sanoe. - Mamy jeszcze sanie, dotrzemy tam. Pilot odwrócił głowę w jego stronę, nie zwalaniając nawet czy zmieniając kurs. Popatrzył na Sanoe, nie - ponad nim, jakby nad czyms się zastanawiając. - Czy wiecie, gdzie jest szpital? - Nie, ale pozostali... - Hale i Dowlade nie znają dobrze miasta. przy takiej pogodzie mogą się zgubić. Nie ma czasu na błędy i próby. - A czy pan je zna? - Sanoe zadał to pytanie i zaraz po tym przestraszył się własnych słów. Wydały mu się zbyt śmiałe, zbyt ostro skierowane do tego potężnego mężczyzny. - Czy je znam? Tak, znam je - chwila przerwy między zdaniami. - Trafimy do szpitala. Pilot obniżył lot i zmniejszył nieco prędkość. Odciął łączność. Wrócił do porzedniego sposobu lotu, znów zaczynając swe kocie manwery - już nad budynkami, czasem pomiędzy nimi. Ale przecież... - coś krzyczało w Sanoe, gdy zbliżali się do ścian, przemykali nad ziemią. Nie obawiał się błędu pilota, zafascynowany jego techniką, niemal sztuką prowadzenia. To ona właśnie sprawiła, że zapomniał o zasadzie większości. Zasadzie, która stanowiła jeden z determinantów wszystkich automatów decyzyjnych w tym mieście; nie tylko w tym oczywiście. Od niej zależało teraz ich życie. Zasada większości. Już w pierwszych sekundach kontaktu system nawigacyjny miasta rozpoznał wnętrze transportera, ilość ludzi. Poznał jedną szalkę wagi. Teraz miał ich chronić, naturalnie, ale i chronić wszystkich innych od skutków ich działania. Podmuch wiatru szarpnął transporterem. Ledwie uniknęli zderzenia ze ścianą magazynu. Mogli uderzyć w pojedynczy dom, zaledwie uszkodzić ścianę, rozbić luksusowy mover. Ale mogli też trafić w środek kompleksu mieszkalnego, na głowy dziesiątków ludzi. Gdy bilans stawał się niekorzystny - automatyczny nawigator rozpoczynał swe przeciwdziałanie. Mógł tylko sprowadzić ich na ziemię, zablokować mechanizmy - tyle, że prowadzący transporter mężczyzna wyłączył autopilota przerywając łączność. Ale mógł też po prostu ich zestrzelić, kierując się sygnałem identyfikacyjnym niby świeżym tropem. Kierując się prawem większości. Sanoe nie potrzebował sobie tego wyjaśniać, krok po kroku. Wszystko pojawiło się w jego myśli nagle, z taką siłą, że ledwo powstrzymał się od wyrwania sterów z rąk mężczyzny. Na czole pojawiły się krople potu, skulił się w fotelu. Nie uszło to uwagi pilota. - Coś nie w porządku? - wydawało się, że traktuje go niby jakiś źle funkcjonujący segment, chcąc tylko dociec uchybienia w zwykłej pracy. To otrzeźwiło nieco Sanoe. - Możemy być sprowadzeni na ziemię, zanim dotrzemy tam - wykrztusił powoli. - Nie, chyba, że przypadkiem. Maszyna nie nadaje teraz kodu. Wyglądamy pewnie jak zjawa spośród wichru i śniegu - pozwolił sobie na uśmiech. - Już niedaleko. - Nie ma kodu? - Nie jest niezbędny, w każdym razie - uciął. Rozmowę przerwała zmiana szybkości, tym razem dość gwałtowna, połączona z wyjściem w górę. Znaleźli się nad rozległym, masywnym kompleksem budynków otoczonym pasem drzew, od ścian szpitala - bo to był właśnie szpital, Sanoe nie miał co do tego wątpliwości - odgrodzonych solidnym murem. Prawie zatrzymali się nad lądowiskiem, obniżeniem pośrodku głównego budynku. Œwietlne znaki wskazywały je zupełnie dobrze, ale nic to nie dawało - lądowisko zapchane było pojazdami szpitala, kilkoma moverami spoza, jakimś kopterem miasta. Ustawione nieporządnie, bezwładnie, nie dawały żadnej szansy na wciśnięcie się pomiędzy nie. Sanoe pochylił się nad swoją kontrolką. - Muszą zrobić nam miejsce! - powiedział. - A świetlna lanca sprawiedliwości? - roześmiał się pilot. Samoe oderwał ręce od klawiszy. Tak, gdyby się tylko odezwali... Co można tu zrobić? Mężczyzna za sterami nie wydawał się nad tym zastanawiać. Skierował maszynę na skraj szpitalnego terenu, poza zasięg świateł. Poprowadził ją do lądowania pomiędzy budynkami a wysokim murem. Sanoe zamknął oczy, gdy szary zarys ściany zdawał się nieuchronnie dążyć do zderzenia z korpusem transportera. Usiedli pewnie na ziemi. Hałas silników przygasł, zamienił się w cichnący pomruk. Pilot zerwał się z fotela, otworzył przejście za plecami foteli, wszedł w nie. Sanoe podążył jego śladem, do przedziału transportowego. Tam Dowlade już odpiął pasy, był przy chłopcu. Hale też, ale siedział jeszcze, wciskał się w rękawy swej kurtki, najwyraźniej służącej mu za poduszkę w drodze. Pilot podszedł do drzwi prowadzących na zewnątrz. Wziął z fotela obok nich przypięte tam blazer i grubą kurtkę, oba w nieokreślonym, szaro-zielonym kolorze. - Weźcie go na sanie - polecił i włożył blazer, później kurtkę. Dowlad i Sanoe przenieśli chłopca na sanie. Był nieprzytomny, tak już może od połowy lotu, wyjaśnił Dowlade. Pilot przecisnął się pomiędzy nimi, wyjął ze skrzynki jakiś pakunek, przeszedł do przedziału pilotażu. Drzwi otworzyły się. Płatki śniegu wpadły do środka, wciśnięte przez wiatr; wymiotły ciszę i ciepło. - Naprzód! - krzyknął pilot. - Na zewnątrz! Hale wyskoczył pierwszy, przejął przód sań, bezpiecznie zsunął je w śnieg. Zapadły się w nim płozy, sanie nie chciały ruszyć, nie wiedzieli zresztą gdzie mają iść, dopóki pilot nie wskazał im kierunku. Zatrzasnął za nimi drzwiczki, już od zewnątrz i dogonił ich brnąc w śniegu. Dotarli do ściany budynku, zaraz na prawo było szerokie wgłębienie, pośrodku niego drzwi. Hale był przy nich pierwszy, otworzył na tyle szybko, by mogli nie przerywając biegu wpaść do przedsionka. Drugie, wewnętrzne, ustąpiły same, gdy tylko pierwsze odcięły drogę podmuchom wiatru. Znaleźli się na szpitalnym korytarzu. Zauważył ich ktoś w białym kitlu, prawie zaczął krzyczeć, gdy zauważył nosze i chłopca. Przywołał automat, samobieżnie, bezpiecznie wyglądające posłanie. Chłopiec przeszedł pod opiekę szpitala. Zniknął im z oczu, podobnie jak ten pierwszy napotkany lekarz. Inny zaprowadził ich do pokoju oczekiwania. Siedzieli tam sami jakiś czas. Dowlade i Hale rozmawiali cicho, siedzieli w jednym końcu pokoju, Sanoe obok nich; najpierw przysłuchiwał się rozmowie, później nałożył słuchawki, włączył wider. Pilot usadowił się w drugim końcu. Odpoczywał: ułożył się wygodnie w fotelu, przymknął oczy. Nie zasypiał jednak, nie czuł się aż tak bezpieczny. Od chwili gdy znów usiadł przed bocznymi, zapomnianymi drzwiami szpitala; gdy oddał dysk pochodzący z transportera z danymi medycznymi chłopca; gdy zdecydował się usiąść za sterami i wrócić do miasta - nie mógł tak się czuć. Wrócił myślami do miejsca lądowania transportea. Œnieg bardzo je zmienił - wyglądało lepiej, jakby czyściej. Lepiej i czyściej niż wtedy. Po jego prawej stronie otworzyły się drzwi. Inne niż te, przez które ich wprowadzono, ledwie widoczne w ścianie: tylko układ sprzętów w pokoju zdawał się potwierdzać ich obecność. Wszedł przez nie mężczyzna w lekarskim kitlu, z obręczą rejestrującą przecinającą wysokie czoło. Zwrócili się w jego stronę. Sanoe ściągnął słuchawki na szyję. - Panowie Dowlade i Hale... i pan Sanoe - powiedział mężczyzna. Podnieśli się. - Nie jest pan stąd, prawda? - zwrócił się do Sanoe. - Tak, pracuję na stacji orbitalnej. Mam teraz miesięczną przerwę w cyklu - odpowiedział mu Sanoe. - Zapewne uratowaliście mu życie. Obrażenia nie są groźne, ale wymagały natychmiastowego leczenia. Uratowaliście mu życie - powtórzył mężczyzna. - Byliśmy mu winni nasze - powiedział Sanoe. - Pilotował kurierski kopter. Sprowadził go na ziemię, dla nas bardziej szczęśliwie niż dla siebie. - Katastrofa koptera - powiedział mężczyzna, bardziej do rejestratora niż do nich - Jak tylko pogoda się poprawi, wyślemy tam naszą maszynę. Skinął im głową i popatrzył na pilota, odwracając się lekko, by stanąć twarzą do niego. - Dziękuję za pomoc, panie... Vendort - ostatnie słowa wymówił ostrożnie, jakby chcąc je wiernie oddać. - Doceniamy ją, przy całej... niekonwencjonalności tego, co pan zrobił. Ale pozostaje jeszcze sprawa pańskiej osoby, panie... Vendort. Mówił to bardzo powoli, jakby miał dużo czasu. I był pewien swej wyższości nad pilotem, zauważył w myślach Sanoe. - Ven Dort! Jennieh Ven Dort - powiedział głośno pilot. W jego ustach brzmiało to jeszcze bardziej obco. Aż czuło się rosnące pomiędzy nimi napięcie. - Jennieh Ven Dort - zabrzmiał młody kobiecy głos nad nimi, z jenego z głośników wbudowanych w ścianę. - Jennieh Ven Dort proszony o przybycie do pokoju 2311 C5. Przybycie natychmiastowe - dokończył. Za nimi samoistnie otworzyły się drzwi, przynaglając ich jeszcze. Mężczyzna otworzył usta i zamknął je, bezgłośnie. Odwrócił się, ruszył w stronę wyjścia. Już przy drzwiach rzucił do pilota - Jennieh Ven Dorta: - Proszę za mną. Szli szybko, mężczyzna w lekarskim kitlu przodem; nie okazywał już chęci rozmowy, może zrezygnował z niej na czas realizacji wezwania. Zwolnił dopiero u celu, na innym piętrze, u końca szerokiego korytarza. Rozsunęły się przed nimi ciężkie szklane drzwi przecinające korytarz. Przeszli jeszcze przez jedne zwykłe, by znaleźć się w kwadratowym pokoju, wypełnionym przez dwie niskie szafki, potężne biurko i długonogą dziewczynę. Podniosła się na ich widok; Jennieh uzupełnił swe spostrzeżenia o krzesło w kolorze biurka i kosz na papiery u jej nóg. - Tylko Ven Dort - oznajmiła, wskazując na zamknięte, wyłożone skórą drzwi. Jennieh poznał po głosie niedawnego speakera. Trzeba przyznać, że miała miły głos. Skinął jej głową i otworzył wskazane drzwi. Zamknął je bardzo starannie. Podszedł do okna. - Ten sam pokój - powiedział cicho. - Ta sama osoba. - Dwie. - Nawet ten sam widok. - Wtedy nie było śniegu. Nie było tak niebezpiecznie i zimno. - Było ciepło. Nawet gorąco. Pamiętam krople potu na twarzy żołnierza Ven Dorta. Krzyk. I broń we mnie wymierzoną. Rozejrzał się po pokoju. Część ściany obok okna zajmowały duże ekrany. Na jednym ciągle był obraz pokoju oczekiwania. To wyjaśniało ową nieco tanią teatralność momentu wezwania. Naprzeciw ekranów siedziała czterdziestoletnia może kobieta o jasnych, krótko ściętych włosach. Nie miała identyfikatora - może został, przypięty, do nieskazitelnie białego kitla; jego też nie miała na sobie - ale pamiętał jej imię: Catheren. To dobrze, że i ona pamiętała, dużo pamiętała z tego dnia. Bo to był ważny dzień. Po trzecim uderzeniu mieli już czternastu rannych. Kilku jeszcze z wczoraj - któż mógł wiedzieć, gdzie znajduje się ich punkt medyczny? Stracili kilku ludzi, dwa transportery: z jednego został wypalony wrak zamykający wylot ulicy. Ale ciągle posuwali się naprzód. Zatrzymano ich przed południem, po drugim natarciu; trzecie było zupełnie nieudane. Żadnego wsparcia. Czternastu rannych. Więcej niż połowa potrzebowała znacznie lepszej pomocy lekarskiej, niż mogła im udzielić ocalała część sekcji medycznej. Musiał ją znaleźć. Siedział za sterami transportera wypełnionego rannymi, jedenastoma z tych czternastu. Oba stanowiska bojowe obsadzali lekko ranni; on sam miał kilka paskudnych draśnięć. Właściwie zestrzelenie ich maszyny byłoby idealnym rozwiązaniem, dla jednostki, ocenił. Koniec kłopotów. Znacznie trudniejszym niż dotarcie do celu, wyznaczonego i zaakceptowanego przez dowódcę zaledwie na trzy kwadranse wcześniej. Najwięcej wody jest w morzu, powiedział mu, pokazując to miejsce na planie. Tylko czy nie trafią tam na przeciwnika? Obiekt leżał na uboczu, z dala od komunikacyjnych arterii, o które dotychczas toczyła się walka. Plan - wzbogacony o dane z rozpoznania, kolorowe znaki i symbole - nie mówił nic specjalnego o jego otoczeniu. Ale sam obiekt był łatwy do obrony, wystarczyłby pluton przeciwnika; przy pewnej ostrożności mógłby uniknąć wykrycia. O tym wszystkim myślał zbliżając się do obiektu; o całym ryzyku, które musiał podjąć. Dlatego nie zdecydował się sprowadzić maszynę na duże, prawie puste lądowisko szpitala. Zatoczył łagodny łuk wzdłuż otaczającego go muru i znalazł to miejsce - ledwo wystarczające. Wylądował. Byli już przygotowani - pierwsza sekcja opuściła wóz zaraz po jego zetknięciu z ziemią. Dotarła do budynku, przesunęła się w kierunku drzwi. Nie był to jakiś specjalny łut szczęścia - zauważył je już z powietrza. Druga sekcja - to on ją tworzył, wraz z utykającym lekko desantowcem - zajęła się wyładunkiem; wynieśli nosze, miejsca przy nich przydzielili tym mogącym się jeszcze poruszać. Ruszyli w głąb szpitala. Pierwszą osobą, jaką spotkali w na wpół opuszczonym budynku szpitala, była Cathreen. - To tak wygląda, jakbym znów niósł pomoc. Ratował ludzkie życie. Działał w słusznej sprawie - wyrzucał z siebie szybko, ciągle patrząc na Cathreen. - Tak to wygląda - powiedziała. - Nie! On... chłopiec... ma kurtkę z odznakami naszego pułku. Kurtkę pilota grupy lotniczej! Nie wiem, może zaczęto już robić takie dla zabawy; a może to właśnie jego ojciec pozwalał mi bezpiecznie przejść tę wojnę, był moim towarzyszem broni: należał do Brygady. Tylko dlatego tu jestem. - Nie wierzę ci... Jennieh, mogę tak mówić? - zatrzymała się na chwilę. - Tak - zgodził się z lekkim uśmiechem. - W końcu znamy się tyle lat. A wtedy: dobrze mnie poznałaś. - Nie. Wcale nie. Byłeś inny w tej pierwszej chwili, zanim nie rozlokowaliśmy twoich rannych. Inny, gdy zmieniałam ci opatrunek. Inny, gdy odeszłeś do swojej jednostki, by zdobywać tę Aleję... - Aleję Brunatnych Liści - uzupełnił odruchowo. - Aleję Stanfordena. Aleja Stanfordena, pomyślał. Może i pamiętałem kiedyś tę nazwę, widziałem ją przecież tyle razy na planach. Ale nikt nie przejmował się nią, gdy dochodzili do końca alei. Gdy pośród szerokiej ulicy płonęły transportery, wybuchy łamały gałęzie, pochylały ku ziemi pnie. Liście o ostrych końcach wirowały wokół, podnosiły się w powietrze przy kazdym wybuchu, rnaiły ich twarze i ręce. Brunatne liście niskich drzew posadzonych rzędami wdłuż całej alei. - Dziękuję, Jennieh. Dziękuję za tego chłopca - dopiero po chwili dotarły do niego słowa Cathreen, wyrwały ze wspomnień. - Będzie żył... po paru tygodniach nie będzie nawet śladu. Za godzinę, dwie będziesz mógł z nim porozmawiać. - Nie, nie chcę. Może naprawdę sprzedaje się takie kurtki na każdej ulicy. I może zdążę jeszcze na kolację. Mam wspaniały dom a w nim wspaniałą dziewczynę. Nie chcę pozostawać tu ani chwili dłużej, niż jest to potrzebne. - Nic się nie zmieniłeś, Ven Dort - powiedziała sucho Cathreen. Wycisnęła kilka poleceń na swej konsoli. - Ale musisz jeszcze przejść Fertiena; człowieka, który cię tu przyprowadził. Złamałeś przepisy bezpieczeństwa miasta. - I to jest właśnie podziękowanie! Myślałem, że życie chłopca jest coś dla was warte. Pojawił się Feritien; zatrzymał się przy drzwiach. Popatrzył na Cathreen, później na Ven Dorta. Czekał. Warte twej bezkarności, dopowiedziała Cathreen w myśli. Oczywiście, jest tego warte. Dobrze to obliczyłeś, Ven Dort. Ciągle pozostałeś dobrym oficerem, godnym swej jednostki. Musieli mieć wielu takich, skoro zdobyli nasze miasto zostawiając tak niewiele zniszczeń i tak niewiele krwi. Opracowałeś plan i zrealizowałeś go, licząc się z ryzykiem. A może nie było w tym ryzyka - może wiedziałeś, że to ja podejmuję tu decyzje i nie zrobię nic, co mogło by ci zaszkodzić? Nie, nie mogłeś tego wiedzieć; zaszyłeś się gdzieś poza miastem i tylko przypadek... Dlaczego cię w ogóle spotkałam, Jennieh Ven Dort? - Feritien, odprowadź Jennieha Ven Dort do jego maszyny - powiedziała. - Szpital dziękuje mu za pomoc w transporcie rannego. Ven Dort wyprostował się, zrobił krok w stronę drzwi. - Jest obiektem naszego postępowania! - zaprotestował Feritien. - Nie ma żadnego postępowania. Bilans dla miasta jest dodatni, postępowanie nie jest potrzebne. Do widzenia, Jennieh Ven Dort - popatrzyła na niego krótko, spuściła wzrok. - Do widzenia, Cathreen - powiedział zupełnie ciepło. Zobaczyła jeszcze start jego transportera, początek lotu. Miał ciagle przeciw sobie pogodę, ale i ona nie mogła mu przeszkodzić. Znów przegraliśmy, pomyślała Cathreen. Tak jak wtedy - z człowiekiem i maszyna z innej planety, z innego czasu. I znów zyskaliśmy tylko mniej krwi. Kosztem prawa i wolności. Warszawa, luty 1991 Jarosław Zieliński 01.02.91. Zmiany - 02.04.97 Strona Jaroslawa Zielinskiego | Historie | Settlers