16422

Szczegóły
Tytuł 16422
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16422 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16422 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16422 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Grażyna Bąkiewicz:Opowieść z perłą w tle. Copyright Grażyna Bąkiewicz, 2006 Projekt okładkiMaciej Sadowski Redaktor prowadzący serięJan Koźbiel RedakcjaEwa Witan Redakcja technicznaElżbieta Urbańska KorektaJolanta Kucharska ŁamanieEwa Wójcik ISBN 83-7469-403-3 WydawcaPrószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7www. proszynski. pl Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa,ul. Mińska 65 ,d. Ludzie,nie wierzcie w to, co przeczytacie. Dzień zaczął się banalnie. Cisza i spokój. Nie zanosiło się na nicspecjalnego. Może zawsze tak jest, że na początku wszystko wydaje się zupełnie normalne. Przy większości biurekbyło pusto. Kręciło się tylko kilkustażystów, ale i oni jeden podrugim znikali. Nawet szef zapadłsię pod ziemię. I ja miałam parę spotkańna mieście, alezaplanowałam je dopiero na popołudnie. Zlisty, którą wczoraj opracowałam, wykreśliłam wszystko, co nie musiało być zrobione najuż. Po kilku kolejnych przeróbkach grafik stał sięniemal pusty. Niezmienna była tylko pierwsza pozycja; obiad z Michałem. Umówiłam się z nim napierwszą. Wybrałam restaurację naskarpie. Redakcyjny zegar zasnął. Już trzeci raz na niego zerknęłam,a tam ciąglejedenasta. Czekało mnie sporo pracy, ale przynajmniej przez kilka minut nie chciałam oniczym myśleć. Oparłamsię oparapet i wyjrzałam przez okno. Widać stądspory kawałekulicy i pas zieleni ciągnący się aż do rzeki, dalej port, wzgórza nadrugim brzegu i ruiny zamku na skale. Ładnie, ale sękw tym, żekażdy widok po jakimś czasie się opatrzy, boz oknapo prostu widać to, co widać. Nad parkiemszybowała pustułka. A może jakiśinny ptak. Nie będę się spierać. Z nudów patrzyłam na kilku wyrostkówidących całą szerokością chodnika. Wszyscy poruszali się tymsamym rozkołysanymkrokiem. Z łapami wciśniętymi w kieszenie, pochylonymi ramionami, łokciami przy bokach i spuszczonymi głowami wyglądaliniebezpiecznie. Jakby uwięziona w nichenergia miała lada chwilawybuchnąć. Widaćbyło, że wprost nie mogąsię tego doczekać. Nawet jeśli nic nie mówili, niemal słyszałam, jak obrzucają obelgami wszystko, na czymkolwiek zatrzymuje się ich wzrok. Nie potrafiłamuwolnić się od myśli, że mój syn mógłby być jednym z nich,mógłby czuć swą siłę, moc i buzującą energię. Nie spodobało mi się to, oczym pomyślałam. Sytuacja tamnadole nie miała ze mną nic wspólnego, a poczułam tak silnydreszcz, aż ścisnęłam nogizestrachu. Zawsze tak reaguję, gdy nacoś czekam, isama nie wiemna co. Zupełnie jakby podświadomość wcześniej wykrywała zagrożenie iprzygotowywała mnie donowej sytuacji. Nawet niemusiałam długo czekać. Zagrożenie objawiło się dosłownie po paru sekundach w postaci Lulu, kierownika działu,mojego szefa. Wyszedł zza rogu i maszerował w stronę redakcjidziarskim krokiem. Od razuprzypomniałam sobie, czego jeszczenie zrobiłam, choć powinnam. W tej samej sekundzie zauważyłamcoś, o czym on jeszczenie wiedział. Zmojego punku obserwacyjnego widać było, żedrogi, jego i chłopców, za moment się skrzyżują. No, ciekawe. Za moimi plecami, na biurku, zabrzęczał telefon. Pochyliłamsię i sięgnęłam po słuchawkę. Jakiś niepewny głos powiedział, żena placu Zawiszy cośwkrótce będzie się działo. Głos brzmiał młodo,niemal chłopięco,więc nie bardzo mu wierzyłam. Wyczuwalnenapięcie sprawiło jednak, że próbowałam się skupić. - Co mianowicie? Co się będzie działo? O co chodzi? - Przyjedź, tozobaczysz. Zza okna dobiegły wrzaski. Wciąż ze słuchawką przy uchu wysunęłamgłowę, by sprawdzić, co tam nadolesię zmieniło. Luluwykazał się niezłą intuicją i zahamował przy spożywczym, byprzeczekać, aż pijani chłopcyskręcą w alejkę i znikną wśród zdziczałej zieleni. Park za naszą redakcjąto ostojatakich jak oni. Nikttamnie przychodzi oprócz dzikich kotów, włóczęgów i pijanychgnojków. Każdy inny, kto by się odważył na spacer parkowymialejkami, mógłby stracićportfel, spodnie, cnotę albo życie. Nie dalej jak miesiąc temu znaleziono tam trupa. My tu na górze wiemyotym lepiej niż reszta ludzi. " Usłyszałam stukodkładanejsłuchawki. ^ -Zaczekaj. MAle anonimowy informator już się rozłączył. No trudno. Zanotowałam naskrawku papieru"plac Zawiszy" i wróciłam do scenyza oknem przekonana, że już chyba przegapiłam koniec opowieści. Ale nie. Najbardziejekscytujący moment dopiero miał nastąpić. W chwili gdy wychyliłam głowę, pod budynkiem redakcji zahamował samochód, prawdziwykrążownik szos. Przyjechał prezes Czernik. Powinnam powiedzieć: PREZES. Od czasudo czasu widujemy go, jak idzie korytarzem z marsową miną człowieka przekonanego, żewszyscy inni poza nim to idioci. Miesięcznie zarabiakilkadziesiąt tysięcy i jest święcie przekonany, że niktnie wie, jakiprocent dochodówgazety przesyłany jest na jego konto. To zresztą mało znacząca suma w porównaniuz milionami, jakimi obraca. Jego interesy trudno nazwać uczciwymi, ale nie znam takiego,kto spróbowałby zarzucić cokolwiek Czernikowi. Ma duże udziały w naszej gazecie. W innych zresztą też. Jakkolwiek by tonazwać, jesteśmy jego niewolnikami. Od czasu do czasu zjawia sięw redakcji, aby omówić z dowództwemdalszy kierunek naszejdziałalności, czyli kogo obsmarować,komu przywalić mocniej niżinnym, a kogo ozłocić, tak żeby naród wiedział, kto jest jeszczewart miłości, a kto już nie za bardzo. Dzisiaj widocznie mamy dzień konsultacji. Prezes wysiadł zeswojego wspaniałego auta akurat w momencie, gdy zza rogu wyłoniła się banda podpitych wyrostków. Niezłasynchronizacja, jak w filmie. Bluzgając przekleństwami,chuligani parliwprost naosamotnionego mężczyznęw eleganckim garniturze, ze złotym zegarkiem na ręku,komórą, portfelemico tam jeszcze miał w kieszeniach. Znalazł się na ich drodze albo onina jego, zależy z czyjego punktu widzenia na to patrzeć. Dwadzieścia metrów dalej stał mój bezpośredni zwierzchnik i niewiedział, co ze sobą zrobić. Czy okazaćlojalność, wyjść zukrycia i walczyć ramię w ramię z prezesem,czyzostać tam, gdziejest,i udać, żenie dostrzeganiebezpieczeństwa. Zdecydował sięna drugą opcję. Brawo. Sama lepiej bym nie wybrała. Wychyliłam się bardziej, żeby niczego nie uronić z rozgrywającej się na ulicy sceny. I w tym właśnie momencie obydwaj, niezależnie od siebie, może ściągnięci moim wzrokiem, a możez całkieminnegopowodu, niemniej jednocześnie unieśli głowy. Kurcze. Cofnęłam się gwałtownie,ale i taknie zdążyłam. To byłułamekchwili, poczułam jednak ich spojrzenia. Cała nadzieja,że słońce odbite od szyb oślepiło obydwu na tyle, że poza cieniem w oknieniczego więcej nie zarejestrowali. Może. Nie jestem pewna. Odczekałam jedno uderzenie serca iznów byłam na posterunku. Nikt teraz siłąnie oderwałby mnie od okna. Prezes zatrzymał się na środku chodnika. Każdyinny dla własnegodobra zszedłby na bok, pod mur albo na jezdnię. Pewnie każdy,ale nie on. I nie w sytuacji, gdy miał świadomość, że jest obserwowany. Nadalpaliło mnie jegospojrzenie. Miał w sobie coś. z przyczajonego, gotowego do walki tygrysa. Tamci nadeszli,a onstał na środkuchodnika i nie ustąpił nawet na krok. I jakmyślicie,cosię stało? Nic. Zupełnie nic. Chłopcy ominęli go,wywrzaskująccoś tylko dla siebie istotnego. Dziwne? Właściwie nie. On zwyczajnienie bał się tych łobuzów, bo był taki sam jak oni. Gdyby przyszło codo czego, biłby się znimi, tarzałw kurzu,nie zważając na drogi garnitur, białą koszulę, zegarek, komórę i co tam jeszcze mogło mu sięzniszczyć. Wyglądał na silniejszego ibardziej zdecydowanego odtych małoletnich mięczaków wychowanychna piwie i papierochach. Tamci zaśinstynktownie wyczuli zapach swojego, tyle że lepszego,bo już z forsą, o którą oni będą dopiero musieli powalczyć. Ledwie chłopcy zniknęli w parkowej alejce, Lulu odzyskał pewność siebie i cały zatroskany dogonił Czernika. Zdawał sobie sprawę, że któryś z podwładnych był świadkiem jegohańby. Musiałczym prędzej nadrobić stracone punkty. - Co za dzicz! - Prężył pierś, udowadniając, że byłtu cały czas, gotów do interwencji. - To czemuś ty, kur. ,stał tam jak ten h. złamany? - usłyszałamtubalny głos prezesa. W tym momencie nie żałowałam mu tych dziesiątek tysięcy,które podbiera z kasy. Należały mu się. A jeśli nawet nie, to potrafiłje sobie wziąć bez niczyjego pozwolenia. Zrobiło mi siężal mojego szefa. W kościach czułam, że zacznąsię kłopoty. Nie wiedziałam tylko,czy dotyczyć będą jego,czymnie. Wolałabym. Oczywiście wiadomo, co bym wolała. Usiadłam przy komputerze, przybierając najbardziej znudzonywyraz twarzy,na jaki w tej chwili byłomnie stać. Wewnętrznedrżenie nie ustąpiło, czylito, co się miało zdarzyć, jeszcze nie nadeszło. Czułam żar w żołądku. Ledwo zdołałam umieścić na ekranie monitorajakiś dokument, a drzwi sięotworzyły i stanął w nichLulu. Z bliska jest niewysokim, pulchnym, trochę zniewieściałymfacetem. Mówimy na niego Lulu, bo z dołeczkami w policzkachwygląda na czyjąś młodszą siostrę. Gdyby mógł, ubierałbysięnaróżowo, aledobre obyczaje zezwalają mu tylko na kitkę związanągumką i niebieski garniturek z dżinsu. Nabyłgo jeszcze w czasachstudenckich i pewnie będzie nosił dośmierci, bo wydajemu się, żewygląda młodzieńczo. Palant. Wyglądał fatalnie,zupełnie jakby miałlada moment zwymiotować. Jego twarz pokryta była potem. Pomyślałamz zadowoleniem, że tonie najlepsza chwila w jego życiu. - Cześć, sama jesteś? - spytał, bezskutecznie starając się nadaćgłosowi obojętnebrzmienie. Gdybym była dość mądra, powiedziałabym, że są nas tu setki,tysiące, tylkoakurat teraz, nie wiadomo czemu, wszyscy pochowali się pokątach. Pewnie czegoś się obawiali. Aleja,jak głupia,kiwnęłam głową i dopierow trakcie tego kiwnięcia uświadomiłamsobie własny błąd. Lulu minął mnie bez słowai pomaszerował doswojej szklanej zagrody. Nim ochłonęłam na tyle, bypodjąć jakieśdziałaniaobronne, stuknął w szybę, przywołując mniewładczymgestem. Matko Boska, no to koniec ze mną. Nie miałam muza złetchórzostwa, ale jak niby mogłam mu tozakomunikować? Sama też nie jestem przykłademodwagi. Na szczęście jedyną bronią, jaką w tej chwili dysponował, byłododatkowe zlecenie na popołudnie. Konferencjajakiegoś początkującego polityka. - Na dzisiaj mam jużtrzy zaplanowane spotkania. Dlaczegoniewyślesz tam Laury albo Szymona, albo któregośze stażystów? - Próbowałam się buntować, choć wiedziałam,że tonic nie da. Tonie było zwykłe polecenie, tylko kara za podglądanie. - Niktinny się do tego nie nadaje. Ty jesteśw sam raz - powiedział z przekonaniem. Akurat. Przyjęłam karę z godnością, ale namyśl, że przez najbliższą godzinę będzie przewiercał mnie wzrokiem i kombinował, co by tujeszcze na mniezwalić, zrobiło mi się słabo. Znam go na tyle, bywiedzieć, że jak tylkozłapiedrugi oddech, zacznie robić wszystko,by odzyskać sponiewierany autorytet. A niestety, pozamną niebyło nikogo,na kim mógłby ćwiczyć swoją silnąwolę. Przemyślałamsytuacjęi podjęłam szybką decyzję. Prawo jazdyi portfelschowałamdo kieszeni. Odsunęłam krzesło od biurkai przyjęłam pozycję: do biegugotowi. Wystarczy, że sięodwróci,a mnie już nie będzie. Czary-mary. Po prostu zniknę. Ten elementgry opanowałam do perfekcji. Uwaga. uwaga. Teraz. Nawet jeśli cośspostrzegł,to nie miał jak zareagować. Zresztątorebka została na biurku, kurtkana wieszaku, więc nie było powodu do niepokoju. Jak zatęskni izadzwonido recepcji, strażnikprzysięgnie nawszystkieświętości,że nie wychodziłam i muszębyć gdzieś w budynku. A właśnie, żenieprawda. Nie musiałam korzystać z głównego wyjścia, by niepostrzeżenie znaleźć się na zewnątrz. Znałam boczne drzwi, zamknięte naklucz, zaryglowane potężną sztabą idla większej pewności zastawione szafą. Wychodzą na park i zwiadomych powodów nie korzystamy z nichod lat. Nie znamnikogo, kto odważyłbysię. wyjść tamtędy. Chyba że byłby tak zdesperowany jak ja teraz. Przy odrobinie szczęścia dotrę do centrum w pięć minut. A wrócę wtedy, gdy mi się zachce. Może przebiegnę się na ten plac Zawiszy albo połaże po sklepach, zobaczę jeszcze, na co będę miała ochotę. Minęłam na schodach kilku znudzonych stażystów z innych działówi zeszłam doczęścimagazynowej, tam gdzie wolno palić. Rozejrzałam się,by sprawdzić, czy nikt nie patrzy, i wcisnęłam zaszafę, która wcale nie stoi przy samej ścianie, choć tak się wydaje. Otworzyłam drzwi do magazynku, ominęłam slalomem pudłai skrzynie ustawione specjalnie tak, by sprawiaływrażenie barierynie doprzebycia, zdjęłam sztabę z metalowych drzwi, przekręciłam klucz i już. Byłam wolna. Kluczznalazłam wpierwszym tygodniu pracy tutaj, gdy Lulu kazał mi przetrząsać magazyn w poszukiwaniu jakichśarchiwalnych materiałów. - Niebądź głupia - szepnęła miwtedy taka jedna. - Te gówniane materiały nie są mu do niczego potrzebne poza udowodnieniem, kto tu rządzi. --^ Skorzystałam zmądrej rady i czas, który zmarnowałabym naprzeszukiwanie półek z rocznikami gazet, przeznaczyłam wtedyna sprawdzenie, do czego pasują znalezione na parapecie klucze. Okazało się,że otwierają boczne wyjście. To było pierwsze z wielupopołudni, jakie spędziłam na ławce w krzakach. Odczasudo czasu,gdy mam doła, korzystam z tej drogi ucieczki. Tak jak dziś. Zamek lekko pstryknął. Uchyliłam ciężkie drzwi i w tej samej chwili usłyszałam tupotbuciorów, chrzęstżwiru i powiew czegoś nieprzyjemnego. Krzykidotarły domojej świadomości sekundę później. Brzmiały raczejjak nawoływania, coś w rodzaju zorganizowanej nagonki. Przezszparę zobaczyłam grupę biegnących mężczyzn. Biegli, rozglądając się czujnie, jak podczas polowania. Stłumiłam w sobie pragnienie natychmiastowego zatrzaśnięcia drzwi. Taki odgłosz pewnością zwróciłby ich uwagę. Znieruchomiałam i trwałam w tej pozie, mimo żemężczyźni jużkilka sekund wcześniej zniknęli mi z pola widzenia. Słuchałamcichnących odgłosów, rozczarowanamyślą, że z wyjścia wterenbędę musiała, niestety, zrezygnować. W takiej sytuacji nie odważęsię przejść przez park. Co za pech. Z bólem serca zaczęłam ostrożnie domykać drzwi i właśnie wtedy zauważyłam tego chłopaka. on"""e. W jednej chwili nasze spojrzeniasię spotkały. Gramo10 lił się z krzaków. Z głowy lała mu się krew. Od pierwszejchwiliświadoma, że nie powinnam tegorobić, otworzyłam szerzejdrzwii wpuściłam go do środka. Dopiero wtedy zamknęłam, uważając,by zrobićto najciszej, jak się tylko da. Zamek lekko brzęknął. Cały czas napominałam się, że za takie dobre uczynki trzeba potemsłonopłacić. Ale już było za późno. Jedno, co mi pozostało, to za dużo nie myśleć. Chłopak oparł się o ścianęi zsunąłpo niej plecami. Jego czołowyglądało jak przecięte nożem. Brzegi rany były rozchylone. Wewnątrz pulsowało mięso. Krew wypływała strumieniem i zalewała oczy, koszulę,podłogę, była wszędzie dookoła. Morze krwi. Chłopakowi lśniły od niej włosy. Nie wiedziałam, że krew jest taka ciemna, gęsta, połyskliwa. Płynęła bez przerwy. Wpatrywałamsię w nią zafascynowana, wprost nie mogłam od niej oderwaćoczu. - Co się tak gapisz? Zrób coś! - warknął ito sprawiło, że oprzytomniałam. - Tylko mitu nie zemdlej- odwzajemniłam się. Uklękłam, ujęłampalcami brzegi rozciętej skóry i ściągnęłam. W momencie gdy go dotknęłam, poczułam jakby elektrycznywstrząs. Chyba go zabolało, ale patrzył na mnie obojętnie, z lekkądrwiną. Jego ciało, twardei napięte, stawiało opór moim dłoniom. Trzymałam krawędzie rany, jakmogłam najmocniej, łudząc siębezsensowną nadzieją, że jak puszczę, brzegi będą już zrośnięte. Wystarczyło jednak,że zwolniłam ucisk, a krew znowu popłynęła. Zrobiło mi się słabo. - Siedźtutaj, nie ruszaj się, pójdę poapteczkę. Tak naprawdę miałam ochotę zwiać. Moje palce, mokre ilepkie,ślizgały się po klamce. Z apteczki w łazience wyciągnęłam plaster, gazę i co mi wpadłow ręce. Dopiero wlustrze zauważyłam krewna swetrze. Cała byłam we krwi. Zimna woda! Krew spiera się zimną wodą. Musiałam tosprać, zanim zaschnie. Puściłamstrumień i trzymałam podnim ręce, pókinie poczułam, żewraca mi rozum. Powinnam wezwać karetkę. A lekarzzawiadomiłby policję. Gdy wróciłam, chłopaka nie było. Uciekł. Widocznie uznał, żetak jak i tamci,należędo jego wrogów. Właściwie odetchnęłam zulgą, ale zamiast wracać do swoichspraw, wyszłamna zewnątrzi zaczęłam gowypatrywać. Sama niewiem, o co mi chodziło. Oczekiwałam podziękowań czy co? Żałowałam, że nie przyjrzałam mu się dokładniej. W pamięci pozostało tylko wyobrażenie dzikiego, bezczelnego gnojka. Miałam jegokrew na rękach. 11. Na ławce w krzakach zostawiłam plaster i wszystko, co przyniosłam. Zrobiłam tyle, ilepotrafiłam. Gdybym zamknęła mudrzwi przed nosem, mogłabym mieć do siebie żal. A i tak byłamzła, chociaż sama nie wiedziałamo co. Przecież więcej nie mogłamdla niego zrobić i chyba nawet niechciałam. On też niczego więcejsię po mnie nie spodziewał. Zamknęłam drzwi, założyłam sztabęi wróciłam na górę. Mimo wszystko poczułam przypływ ożywczej energii. W chwili natchnienia uzupełniłam swój grafik, wpisując wykreślone wcześniej wywiady. Powinnamjuż wyjść, by zdążyć na obiad. - Gdzie byłaś? Lulu pojawił się nie wiadomo skąd. - Źle się czuję. Dostałamokres. Głupio mi było kłamać, ale to jedyny sposób, by odpędzić good siebie. Facetowiwystarczy powiedziećcoś takiego, a momentalnie traciwątek. Wszystkie argumenty, które przygotował, straciły znaczenie wobec niespranejdo końca plamy krwi na rękawie. Oboje nie mogliśmy oderwać od niej oczu. - Nie, nie, nic, nic. Rzeczywiście, marnie wyglądasz. Jedź natrochędo domu, bo potem masz jeszcze sporo zajęć. No i o to chodziło. Skorzystałam skwapliwie zmożliwości ucieczki. W końcu zasłużyłam na nagrodę. Na dole, w szafie,miałam czyste rzeczy. Mogłam sobie oszczędzić jazdy do domu. Włożyłam czystą bluzkę,dżinsyzamieniłam na bardziej seksowną spódnicę i fajnie. Czułamsię doskonale. Byłam jużgłodna i w nastroju w sam raz na obiad. Ale się Michał zdziwi, jak muopowiem. 2 Miałam jeszczetrochę czasu, akurat tyle, by pojechaćokrężnądrogą przezplac Zawiszy. Może rzeczywiście będzie tam się cośdziało? I co? I pstro. Nic się nie działo poza tym,że samochody jeździły, ludzie chodzili, a domy stały, tam gdzie zostały postawione. Zwykłe leniwe południe wponurejczęści miasta. Informacjaokazała sięfałszywa. Często tak bywa. Dzieciaki dzwoniąpodredakcyjny numer, żeby się zabawić. No i na zdrowie. Dzisiajmiałam wiele wyrozumiałości dla odmieńców, bo przekonałamsię, ze płynie w nichprawdziwa krew, taka sama jak u normalnych ludzi. 12 Pogapiłam się na zabazgrane mury. Poczytałam napisy. Jedenmi się podobał: "Śmierć bohaterom". Reszta to pornograficzne safari. Wszystko aż się prosiło o nową warstwę farby. Usłyszałam za sobą klaksonsamochodu. Ktoś się denerwował,bo nieprawidłowo zaparkowany tirblokował wyjazd z placu. Zrobiłam trochę zdjęć imiałam jeszczekwadrans, czyli w samraztyle, ilepotrzeba,byobejść plac wokoło. Sklepy spożywcze,pralnia, apteka, jeszcze jedna apteka, biura różnych firm, w tymbiurorzeczy znalezionych. Nie, naprawdę? Aż się zatrzymałam. Napis głosił: "Biuro rzeczy znalezionych". Nie sądziłam, że ktokolwiek u nas oddaje to, coznajdzie. Alewidocznie są tacy, skoroistnieje specjalne biuro. Chciałam wejść i spytać, jak to jest z tymoddawaniem zgub, ale nie miałam wystarczająco dużoczasu. Postanowiłam przyjść tu któregoś dnia,bo to świetny temat na artykuł; jakludzie traktują prawo własności w przypadkurzeczy,które znajdują. Z dzieciństwa pamiętam formułkę:"znalezione,nie kradzione". Czy może w tej kwestiifunkcjonują jakieś zasadyprawne? Ciekawe. Coraz więcej samochodów miało problem z wyjazdem. Dobrze, że swój zostawiłam na sąsiedniej ulicy. Wolałamsięewakuować, póki jeszcze się da. Nie chciałabym być wskórze kierowcytira, gdy wróci. Podjechałam do portu, a potem ruszyłam pieszow kierunkurestauracji na skarpie. Czułam ciepłona plecach między łopatkami. Może od słońca,ale wolałam myśleć, że to od spojrzeń. Wiem,żedobrze wyglądam, i cieszy mnie, gdy gapią się na mnie mężczyźni, a jeszcze bardziej, gdy uda mi sięzaniepokoić niektóre kobiety. Wolałabym iść wolno, leniwie kołysząc biodrami, ale to jednazrzeczy, których nie potrafię. Nawet jeśli zwolnię, to i tak po chwili mój krok staje się sprężysty, zdecydowany. Dlatego wszędzie jestemzawcześnie. Chciałabym, żeby choć raz to Michał czekał na mnie. Specjalnie wybrałam tę knajpę, żebymiał blisko. No, powiedzmy, że dlatego. Prawda jest taka, że lubię tu przychodzić. Ten lokal ciąglemniezadziwia. Za każdymrazem czymś innym. Przychodzę, bysprawdzić, czy wszystko już odkryłam. I przekonuję się, że jednak nie. Z początku fascynowałmnie zapierający dechw piersiach widokz tarasu nabezładnie spiętrzone dachymiasta. Wyglądają, jak najakimś impresjonistycznymobrazie. Później odkryłam weneckieokna w sali restauracyjnej. Jedząc obiad, można obserwować ludzipałętających się po uliczce prowadzącej doportu. To zupełnie 13. jak podglądanie przez dziurkę od klucza, czyli coś w sam raz dlamnie. Uwielbiam patrzeć naludzi, aszczególniewtedy,gdy niewiedzą,że to robię. Zwolniłam kroku i nadstawiłam uszu. Powinno być już słychaćdźwięki dzwonków, czyli kolejnej atrakcjitego lokalu, ale wiało zasłabo i dźwięki były tak ciche, że wydawały się złudzeniem. Ledwo przekroczyłam próg restauracji, a znikąd pojawił się kelner i poprowadził mnie między stolikami; okrągłymi, owalnymi,kwadratowymi. Na większości znajdowały się tabliczkiz napisem"Rezerwacja". Wskazał jedenz nich, podoknem, okrągły,pusty,bez śladu obecnościMichała. - Dziękuję, tu będziew sam raz. Kelner zgarnąłtabliczkę i zostawił mnie z kartą dań. Rzuciłamtorbę na sąsiednie krzesło i dopiero teraz rozejrzałam się, robiącdyskretnyprzegląd twarzy. Nie było jeszczezbyt wielugości, zaledwie połowa stolików zajęta. Za godzinę to się zmieni. Pojawią siędziennikarze, aktorzy, biznesmeni wszelkiej maści. Przyjdą, by pokazać, że nadal są,istnieją, żywi, aktywni, na powierzchni i ciąglebez zawału. Będzie też trochę turystów i ludzi z miasta. Niektórzywejdą tylko po to, by zobaczyć jakąś znaną z telewizji twarz. Pogapią się, wypiją herbatęi odejdą. Niektórzy nawet zamówią coświęcej, by wywrzećwrażeniei pokazać,że mogą wydać na obiadparę setek. Kelnerzy już odprogu dokonują selekcji. Tych, coprzychodzą popatrzeć,sadzają blisko drzwi i okazują rutynowąuprzejmość doprawionąodrobiną pogardy. Przy stoliku pod ścianą siedziała Olga Z. Za każdym razem,gdy tuprzychodzę, widzę ją w tym samym miejscu. Zaczynam podejrzewać, że jest przyrośniętadokrzesła i stanowi jedność ze stołem w kącie sali. Z melancholijną miną dłubała łyżeczką w ciastku, a drugą rękąskubała nitwpięty w brew. Miałam wrażenie, żelada chwila wyrwiegorazem z kawałkiemciała. - Cześć. - Skinęłam jej głową. Spojrzała i odmruknęła coś niechętnie. A pies ciędrapał. Notowania Olgi spadają ostatnio na łeb na szyję, bo ktoś wyżej przestał ją lubić,a ktoś,kogo uważała za przyjaciela, rzuciikilka niepochlebnych słów o jej aktorstwie w towarzystwie takich, którzy mają wpływ na te sprawy. Wiem, kto jest tym fałszywym przyjacielem, i gdybyspytała, tomoże bym jejpowiedziała. A może nie. Sama nie wiem. Na szczęście nie muszę się nadtym zastanawiać, bo ona raczej nie spyta. Podejrzewa, że to ja jestem wrogiem. Myli się. 14 l Przesunęłam wzrok i spojrzeniem natrafiłam na innąsamotnąkobietę. Ta przynajmniej nie wyglądała na nieszczęśliwą. Poprostu jadła. Pochłaniała swoje danie systematycznie, kęs za kęsem,ignorując finezyjnie ułożone jarzyny. Równie dobrze mogłabywpychać w siebie hamburgera. Przeglądała rozłożone obok talerza tabele. Nonszalancja, z jaką traktowała drogie potrawy, sprawiła, że poczułam irytację. Byłam już głodna. Zerknęłamprzez okno, a potem na zegarek. Michał jak zwyklesię spóźniał. Telefonw mojej torbierozdarł się jak opętany. Wszyscyobecnina sali zareagowali automatycznym ruchem. Unieśli głowy znadswoich stolików i spojrzeli w moim kierunku. Potem równie szybko wrócili do własnych spraw. Jedynie w spojrzeniu Olgi wyczytałam złość, że to nie do niej. - Gdzie jesteś? W centrum, gdzieś przy placu Zawiszycoś siędzieje, jakaśwalka uliczna, czy coś takiego. ToLulu. Podejrzewając, że mój grafik jest lipny i mając jednocześnie nadzieję, że jestem gdzieś niedaleko, rozkazał mi wrócić do czynnegożycia, czyli rzucićwszystko, czymkolwiek się teraz zajmuję,i leciećnatychmiast tam,gdzie on chce. NATYCHMIAST. Jasne. Już pędzę. Czy wspominałam, że wszędziejestem za wcześnie? Oto najlepszy przykład. Byłam na placu dosłownie pół godzinytemu i nic niewskazywało, że cokolwiek możesię tamwydarzyć. Gdybym byłapóźniej albo weszła do biura rzeczyznalezionych czy chociaż usiadła na chwilę, mogłabym znaleźćsięw samymśrodku akcji. Domyślam się nawet, jakiej. Pewnie wrócił kierowca tira i zastał gromadę rozgrzanych do czerwoności kierowcówmniejszychsamochodów. Rezultat właściwie łatwy doprzewidzenia. Miałabymserię zdjęć i relację na żywo. Lulu byłby wniebowzięty. Z drugiej strony, mogłam być albo tam, albo tu, a jeśli tam, to nie siedziałabym tutaj i nie czekała na obiad. Aw nosie. Niech na placpojedzie ktoś inny, ktoś,komu mniej zwisa. - Kurcze. jestem w drodze do. Nobel dlawynalazcy telefonukomórkowego. -No to wracaj! Jeszcze czego. - Mam umówiony wywiad. Czekają na mnie. Jestem w połowie drogi. Nie możektoś inny. Masz tam podręką kilku stażystów. - Pośpiesz się. - Głos mustwardniał. -Wszyscy mają robotę. 15. - A ja to niby jestem na plaży? -Tyjesteśnajbliżej. Akurat. Jestem tak daleko, że dalej od niego już być nie można. Mogłabym zacząć sięwykłócać,alew poręprzypomniałam sobie, że po pierwsze - siedzę w restauracji; po drugie - nadal jest namnie zły, a po trzecie, piąte i dziesiąte - brak zaangażowaniaw sprawy redakcji jest w jego mniemaniu czymś niewybaczalnym,grzechem śmiertelnym, bez możliwości zbawienia. W tej sytuacji nie mogłam sobie pozwolić na awanturę. I takbym przegrała. - OK - zgodziłam się potulnie. - Zawracam, alezajmie mi totrochę czasu. Szkoda, że nie mogłam poprzeć swoich słów piskiem hamulców. Poczekałam, ażsię rozłączy, iwrzuciłam telefon dotorby. Poprosiłamkelnera, zamówiłam kawę i poszłam do toalety. Tutaj to jest dopiero fajnie. Siedzącna sedesie, można patrzećprzez weneckie, jednostronnie przyciemniane oknonaprzechodzących ludzi. Jeśli znacie bardziej porąbane miejsce, to napiszciemi o tym. Mój e-mail. Na wprost zatrzymała się stara kobieta. Krótkie,siwe włosysterczały jej na wszystkie strony. Sikając, patrzyłam, jak rozpruwaprzytarganą skądś czarnąfolię ze śmieciami i wysypuje zawartośćna chodnik. Potem rozgrzebała ten syf i coś, co uznała za przydatne, schowała do swojej torby. Dopiero wtedy znieruchomiała. Zupełnie jakby wyczuła, że jest obserwowana. Przez chwilę poruszała głową w lewo i w prawo, jak wróbel, a potem spojrzała wprostnamnie. Wątpię, by ztamtej strony mogła coświdzieć, niemniejpatrzyłami prosto w oczy. Zdumiewająca była moc tego spojrzenia. To jakiś absurd, ale odniosłam wrażenie, żeznalazła się wewnątrz mojej istoty i trzymając za rękę, prowadzimnie, dokądzechce. Poczułamsię dziwnie naga, niemal bezcielesna. Nie byłoszyby ani ścian, ani ulicy, po której suną samochody. Wysłała mniewprzyszłość i póki trzymała na uwięzi,wędrowałam po swoim życiu, ale potem lekkopopuściła i przeżyłam życie kogoś innego. Czas przyspieszył i dowiedziałam się, żeza kwadrans będę stałamiędzy ławką a krawędzią jezdni. I stanie się tamcoś, co wpłyniena resztę mojego życia. Sekundę potem czas stałsię bardziej realny, znów przezroczysty i zobaczyłamsiebie, jak siedzę na klopie,a woda z odkręconego kranu rozpryskuje się i rozprasza nienaturalną ciszę. Boże, coto było? 16 Podciągnęłam majtkii wyniosłam się. Zdałam się na instynkt,który kazał mi zwiać, nimbaba rzuci na mnie urok. Nawet rąk nieumyłam. Wracając do stolika, wciąż czułam się głupio. Najlepiej gdyby był już Michał. Ale ciągle go nie było. Przyznaję,że zaczęło mnie to trochę wkurzać. Wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam. - Nie teraz - odpowiedział elektroniczny głos po pierwszym sygnale. Moment później oddzwoniła pani Marta. - Przepraszam,pani Weroniko, mamy przekaz na żywo, a palant, którego nagrywali, nagadałbzdur iw ostatniej chwili kazałwyciąć część wypowiedzi. Właśnie robią cięcia. Dobrze,że nagranie było z dziesięciominutowym wyprzedzeniem. Spróbowałam wyobrazić sobie, co tam się teraz dzieje. Na antenietrwa blok reklamowy,ale za kilka chwil będą musieli wejśćz materiałem nie do końca zmontowanym. Chłopcy z ekipy technicznej bluzgająi montują. Niemal zobaczyłam Michała, jak powstrzymuje wzrokiem sekundową wskazówkę zegara, a za kilkachwil przeżegna się i wystartujeczołówkę. Niech się dzieje wolanieba. Podczas takich nagrań mój facet jest w siódmym niebie. Widziałam go parę razy w akcji,jak biega, rozkazuje, rzuca przekleństwami, ślubujebogom i demonom, byle tylko się udało. Identyfikator obija musię o pierś,a on odpływa. Jest w stanietakiejeuforii,że nie potrzeba mu żadnych innych przyspieszaczy. Kochaten syf. Praca jest dla niego jak narkotyk, z przemiennym rytmemhaju i głodu. Jego organizm,karmiony ciągłym stresem, rozkwita. Michał twierdzi, że nicnie zastąpi takich przeżyć. Trochę mnie boli, gdy takmówi, bouważam,że za bardzo angażujesię w swojąpracę. On z kolei jest zdania, że ja za mało przejmuję się swoją. Chybaoboje mamy rację. - Jeszcze kwadrans i będziewolny - słyszę i ogarnia mnie falazłościna myśl o palancie, przez którego muszę czekać. -Dziękujępani Marto,poczekam. Znamy się z Martą od paru lat, alewciąż jesteśmy napaniiobie dokładamy starań, by tegonie zmieniać. Potrzebny namdystans, bomamy tego samego faceta. Dzielimy się Michałempół na pół. Ja mam go w nocy, ona w dzień. Czuję sięlekko pokrzywdzona, bo noc mimojej różnorodnych zalet jest jednakkrótsza. Nieraz udaje mi się go wyrwać zjej rąk na parę chwil,takjak dzisiaj. - Ile będzie miał dla mnie czasu? Nawetto muszę z nią uzgodnić. 17. Godzinę, najwyżej. Niech się naje i wyciszy, bo do wieczoramamy niezły kocioł. No proszę. Godzina! Dostanę tylko godzinę i to głównie po to,żebym go nakarmiła. Tym na razie będę sięmusiała zadowolić. Syty, wróci do niej na resztędnia. Marta jestjego asystentką, prawą ręką, planujemu pracę i trzyma Michała na krótkiej smyczyprzez cały boży dzień. No trudno. Niczego nie przyspieszę. Zakładamwięcnogę na nogę i popijam wolno kawę, bojedno,comam do roboty, to wyłączyć myślenie i czekając naMichała,ładnie wyglądać. Ustaliłam z kelnerem menu i znów zajęłamsię obserwowaniemcudzego życia. Marzę o tym, by choć razw mojejobecności jakiś . :;dziwakzrobił coś niezwykłego, coś, co mogłabym zrelacjonowaći przynajmniej jeden mój teksttrafiłby napierwszą stronę. Niestety, mnietakie rzeczy się nie zdarzają. Zerknęłamna kobietęsiedzącą obok, a potem nie mogłam sięjuż powstrzymać, by nie spoglądać co chwila w jej stronę. Byłow niejcoś niepokojącego i przyciągającego wzrok. Może perła. Miałana szyi srebrny łańcuszekz piękną perłą, dużą i lśniącą. Przylgnęłam spojrzeniem do gładkiej, wypielęgnowanejszyi. Teraz, gdynieznajoma skończyła jeść, biła z niej zmysłowa kobie- ,-'cość, a jednocześniecośbezlitośnie męskiego, jakaś twardość. Wyglądała na taką, cożyje w wiecznej pogoni za sukcesem, uznaniem, podziwem i codzienną porcją adrenaliny. Oceniłamją na :-plus minusczterdzieści lat. Przyglądałam się chyba zbyt nachalnie,bo zwróciło to uwagę facetasiedzącego pod ścianą. Na jego stoliku stała tylkoszklanka wody. Obserwował mniechwilę, a gdy jużutrwalił sobie w pamięci moją twarz, przeniósł wzrok dalej, omiótłsalę i wrócił do swojej szklanki. Siedział tak, by mieć w poluwidzenia kobietę, mnie i wszystkie drzwi. Leniwie lustrował ulicę. Wyczułamw nim goryla. Zerknęłamjeszcze raz, by sprawdzić, czy jej nie znam. Jednaknie. Przestałam się na niągapić, ale jużbyłam zaintrygowana. Ciekawią mnietacy ludzie; jak żyją, jaką drogą doszli do tego,kim są. Czy tak wyobrażalisobie swoje życie,gdy zaczynali? Wzrok ochroniarza przesunął się za kimś, kto zmierzałwstronę wejścia i chyba dlatego nie zaskoczył mniełoskot otwieranych z rozmachem drzwi. Wszyscy obecni poderwali głowyi jednocześnie spojrzeli na wchodzącąLaurę. I o to jej chodziło, 18 bo Laura zawsze i wszędzie oczekuje zainteresowania. Teraz zatrzymałasię w drzwiach, odczekała tyle, ile trzeba, i nim obrazświata wrócił naswoje miejsce, ona niczym królowaskinęławszystkim lekko głową, pozwalając im łaskawie wrócić do swoich spraw. Oto cała kwintesencjaLaury, mnóstwo kobiecegowdzięku. Brawo, brawo, brawo. Tego jej zazdroszczę. Kelner już ruszył, jednak nie czekała, tylko pobiegła przez środeksali. Ona nigdynie chodzi, alebiega drobnymtruchtem, w dodatku nie patrzy na boki, w ogólesię nie rozgląda. Na dobrą sprawę nie patrzy nawet przed siebie,tylko gna w konkretnymkierunku, pewna, żewszyscy zejdą jej z drogi. Ażdziw, że nigdy nanikogo nie wpada. Równym krokiem prąc naprzód, rejestrujewszystkie mijaneobiekty i kierowana jakimś szóstym zmysłem, celuje w luki między nimi. Ani namoment nie dasię wybićz rytmuani kierunku,który sobie obierze. Tego rodzajuumiejętności nieda się wyćwiczyć. Z tym trzeba się urodzić. Olga Z. zostawiła swoje poskubane ciastko i rzuciła się dousłużnychpowitań. Nie zwalniając galopu, Laura poklepała jąprotekcjonalnie po ramieniu i tylko Olgamogła potraktowaćtengestjako wyraz sympatii, dla wszystkich innych był formą odsunięcia z drogi przeszkody. Laura nigdy nie traci czasu tam, gdzienie widzi dla siebie korzyści. - Proszę, proszę, kogomy tu mamy. - rzuciła w biegu. -Podobno jesteś za daleko,żeby być tam, gdzie szef chce, żebyś była. Nie byłaby sobą,gdyby mnie nie zaczepiła. W odpowiedzi uniosłamgórnąwargę, odsłaniając zęby. Wrrr. Byłam gotowado walki. Z nią zawsze. Wyszczerzyłam się do jejpleców,bo już była daleko w przedzie. Nie czekała na moją reakcję. Znała ją. Problem z namijest taki, że nie za bardzo się lubimy. Spójrzmyprawdzie w oczy. Nie umówiłam się tutaj jedynie dlawygody Michała. Wiedziałam, że iLaura tu będzie. Chciałam, żebymnie zobaczyła i była świadoma, że stać mnie, bysiedziećprzytakim stoliku, ustalać z kelnerem menu i gapić się zza matowychszyb na resztęświata. I że, w przeciwieństwie do niej, mogę zjeśćobiadw towarzystwie kogoś, kto mnie kocha. Chciałam, żeby była przeze mnie zła. I chyba mi sięudało. Obserwuję,jak młodzi aktorzy witają jąz entuzjazmem. Bojąsię narazić czymkolwiek, bo zdają sobie sprawę, że ich pozycja towynik jejpracy. To ona stworzy ich wizerunkii puści je w świat. 19. Ona sprawi, że będą akceptowani lub nie. Tych, do których terazćwierka,możejutro obsmarować w swoim artykule, bo tak naprawdę chodzi jej jedynie o nakład, o sprzedaż, o pieniądze. A najwięcej zyska wtedy, gdy rzuci kogoś na żer. Sposobem nowych redaktorów Laura promujegłównie swoją osobę. Najbardziejpragnie sama być gwiazdą. Wymyśliła dla siebie rolę społecznegoarbitra. Chce, by ludzie myśleli to, co ona im powie. I trzebaprzyznać, że jej się udaje. Przez ostatnie lata zdobyła spore uznanie,a opinia przez nią wyrażona ma w wielu środowiskach moc wiążącą. Ci młodzi jeszcze nie wiedząo Laurze tego, co ja wiem. Ze nienawidzi ludzi i czerpie przyjemnośćze sprawiania innymkłopotów. Jeśli chcecie wiedzieć, to ze wszystkich osób, których nienawidzi, mnie stawia zawsze w czołówce. Nie na pierwszym miejscu,alena tyle wysoko, bym zawsze odczuwała dreszcz, ilekroć zdarzy misię znaleźć bliżej niżsto metrów od niej. Postanowiłam wyjść na taras. Kobieta sukcesu piła kawę i wciąż przeglądała dokumentywyciągane z czarnejteczki. Kiedy przechodziłamobok,obrzuciłamnie obojętnym spojrzeniem i wróciła do swoich spraw. Próbowałam zgadnąć, kim jest i co takiego robi,że potrzebuje goryla. Mimowolnie. co ja gadam. wcalenie mimowolne,ale z zawodowąciekawością zerknęłam na logo firmy umieszczone na odłożonymdokumencie i nagle, gdzieś w głębi mojej duszy zrodziła się pewność, że któregoś dnia na pewno będę taka jak ona. Ta myśl wywołała lekki niepokój. Znalazłam wolną ławkę. Wyjęłam ztorby aparat fotograficzny, by przejrzeć zdjęcia,którezrobiłam godzinę temuna placu Zawiszy. Tira miałam na kilku,a na jednym tworzący się korek. Czyli, w razieczego, mam dowód,że tam byłam. Szkodajednak, że niepoczekałam. Ale ze mną takjest, niestety, że nigdzie nie trafiam na czas, wszędziejestem alboza wcześnie, albo za późno. I dlatego zajmuję się pisaniem orzeczachnieważnych. Poniebie przeleciał samolot i wtym momencie coś mnie zaniepokoiło. Bo jakisens miał telefon, który odebrałam w redakcji? Kto już o jedenastej wiedział, że na placu będzie awantura? Problem z przejazdem zaczął sięprzecież dopiero koło południa,czyli że tir stanął tam niewielewcześniej. Jaki wniosek? Taki, żebyłam tam we właściwej chwili,tylko nie doczekałam końca ak20 cji. Ktoś coś zaplanował i chciał, żeby byłaprzytym obecnaprasa. A niech to licho. Taka właśnie ze mnie dziennikarka. Powiał wiatri za plecami usłyszałam dzwonienie. Oderwałam myśli od placuZawiszy i skupiłam się na dźwiękach. Wiem doskonale, skąd dobiegają. Za restauracją rośnie potężny klon, któryosłaniaprzed słońcem niewielki ogródek. Trzebapatrzeć między gałęzie,bo dzwonienie dobiega właśnie stamtąd,z korony drzewa. Uniosłam głowę i zaczęłam wypatrywać źródełdźwięków. Jest, jeden, drugi, trzeci. Dzwoneczki. Mają ich tu zesto albo i więcej. Właściciel lokaluw dniu otwarcia fundował darmowe drinki każdemu, kto zawiesi na drzewie blaszany dzwonek. Chłopcy i młodzi mężczyźni wykazywali małpie umiejętności,włażąc najwyżej, jaksięda. Od tejpory dzwonienie nigdy nie ustaje, narasta lub cichnie w zależności od siły wiatru. Czasami niesiesię po wodziedaleko i słychać je u nas w domu. Ale jakkażdydźwięk trwający zbyt długo, taki tenwtapiasię w tło i staje niesłyszalny poza chwilami, gdy czyjś mózg z jakiegoś powodu zaczynaje rejestrować. Tak jak mój teraz. Po raz nie wiadomo który pomyślałam, że to wiecznie rozwibrowanemiejsce jest niebezpieczne, bo niekończącą sięmuzykąprzyciąga świrów. Oparłam się o balustradę. Niedawno umyta jezdnia jeszcze lśniła wilgocią, w powietrzuczuło się świeżość. Przejeżdżający rower zostawiłślad naasfalcie. Poza dzwoniącymdrzewem słyszałam jeszcze stukotobcasów,szum rozmów, strzępy melodii dobiegającej zza uchylonego okna,narastający warkot motoru. Alegdy wiatr się wzmógł, dzwonienieprzypominające zbyt długą sekwencję perkusyjnych uderzeń zagłuszyło wszystkie inne dźwięki. Żeby nie ogłuchnąć, mogłam tylko wejść do środka albo zejść niżej. Zeszłam do poziomu ulicy, bo wydało mi się, że widzę Michała. To jednak nie był on. Zatrzymałam się przy ławce. Wszystko działosię jakby wolniej, ale nie czułam niepokoju,najmniejszego nawet przeczucia. Ryk motoru narastał. Przed wejściem do restauracji zatrzymał się samochód. Chodnikiem szedł mężczyzna z dzieckiem. Dziecko trzymałow ręku piłkę. Kierowca wysiadł,stanął przy aucie i czekał na ko21. goś. Drzwi restauracji otworzyły się i wyszedł goryl. Zlustrowałteren, obrzucił spojrzeniemmnie i mężczyznę z dzieckiem, kiwnął dłonią temu przy samochodzie. Potem jednocześnie otworzyli drzwi: gorylwyjściowe z restauracji, kierowca - samochodu. Patrzyłam na nich bez skrępowania. Kobieta zperłą ruszyłado auta, goryl kilka kroków zanią. Gdy mijała mnie, ściągniętachyba moim wzrokiem, odwróciła się i też spojrzała. Poczułamlekki dreszcz. Na jej włosy padł promień słońcai wyglądała jakMadonna. Wszystko było w niej wspaniałe. Nie odwróciłamgłowy. Zapragnęłam utrwalić w pamięci ten obraz. Zapamiętaćjak najwięcej szczegółów. Takie chwile,które przeżywa sięszczególnie intensywnie, są wieczne. Chciałabym ją sfotografować, by móc w spokoju analizować wnętrze skryte pod maskąwyniosłości, ale aparat leżał w torbie i chyba bałabym się tychfacetów. Przez kilkachwil zapomniałam o dzwonkach. Możena moment zapanowała cisza albo świadomość zmęczona hałasem wygasiła gona moment. A potemwszystko stało sięrównocześnie. Zadzwonił telefon i kobieta, nie zatrzymując się, przyłożyłaaparat do ucha. Dziecku upadła piłka i potoczyłasię na jezdnię. Zza rogu wyjechał samochód z przyczepą. Dziecko wyrwało się ojcu ipobiegło za piłką, wprost pod samochód. Kierowca skręcił i ominął dzieciaka, ale siła odśrodkowa postawiłaprzyczepę nadwóch kołach. przyczepa przezchwilę balansowała, a potem runęła. i wszystko, co na niej było, rozsypało siępo jezdni. potoczyły się kartofle, buraki, cebula. Powinnam była odsunąć się jak najdalej od krawężnika, kiedytylko zobaczyłam, co siędzieje. Zamiastjednak tak zrobić, stałamjak urzeczona. Powinnam też była w tym momencie wyciągnąć aparat i pstrykać zdjęcia. Zamiasttegostałam jak słup i gapiłam się na podskakujące warzywa. Kobieta zatrzymałasię zaledwie na ułamek chwili, ale zaraz ruszyła do swojego auta. Wciąż rozmawiała przez telefon iwyglądała na zaaferowaną tym, o czymmówiła. Przed sobą miałamławkę i przynajmniej tam powinnam zostać. Samanie wiem, po co zrobiłam kilka kroków w stronę jezdni. Nie miałam najmniejszego powodu, by się ruszyć. I właśniewtedy z przeciwnej strony nadjechał motor. To jego ryk słyszałam od dawna. Widząc,co się dzieje,kierowca skręcił gwałtow22 nie w prawo, by uniknąć zderzenia z przewróconą przyczepą, alewpadł w poślizgna rozsypanych kartoflach. A potem sunął jużprosto siłą bezwładu. Od pierwszej chwili wiedziałam, że nieuderzy ani we mnie,ani w dziecko, ani w żadnego z facetów stojących na jezdni, tylko w kobietę. Ona też to wiedziała i stała jakskamieniała. Wszystkowe mnie krzyczało: uciekaj! , ale na jakikolwiek ruchbyło już za późno. Nadalniesłyszałam odgłosów zewnętrznego świata. Czaszkęwypełnił mi głośnyszum, przypominający dudnienie pary. Schyliłam się ipoczułam błysk białego światław głowie. Nie zdawałamsobie sprawy, że wyciągamrękę i jednym ruchem chwytam rękawnieznajomej, zaciskam pięść i szarpięw tył. Każdy inny ruch byłby nieskuteczny. Kobieta poleciała na trawnik, a ja, pociągnięta jejciężarem, runęłam na nią. Motor przefrunął obok nas i wyhamował tuż pod oknem lokalu. Leżałam na niej i ponownie,już drugi raz w ciągu godziny,odczułam przezroczystość czasu. Przez chwilę byłyśmy tym samym istnieniem. We dwie mogłybyśmy doprowadzićdo uporządkowaniapobojowiska. Tonie była moja myśl. Pojawiła się znikądi szukając wyjścia, miotała się wewnątrz mojej czaszki jak mucha w słoju. Czułam pod sobą miękkie ciało,a gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam tuż przy swojej twarzylśniącą perłę. Ten widokwyzwoliłwe mnie chęć posiadania. Zapragnęłam mieć taką samą. I to pragnienie przywróciło mi świadomość. 3 Kobieta pode mnąporuszyła się ostrożnie. - Jezu Chryste, uratowałami pani życie - wychrypiała. Mój własny oddech, urywany i nierówny,odbijał się echemw uszach. Zaczęłam się gramolić, żeby z niej zleźć, i dopiero w tym momencie uświadomiłamsobie, jak krótko to trwało. Ułamek chwili. Ochroniarz idący tuż ztyłu nie miał szans, by zareagować. Dopiero teraz zaczął ją spodemnie wydobywać. Przeszkadzałam, więcodstawił mniena bok jak zawalidrogę. I tak dobrze, że najpierwniestrzelił, bo rękę trzymał pod marynarą, blisko spluwy, którątam pewniemiał. Wciągu następnejsekundy wykonali we trójkę 23. mnóstwo ruchów. I jej,i facetom oczy latały na wszystkie strony,ale żadne z nich nie zaszczyciło mnie ani jednym słowem, ani nawet spojrzeniem. Nie zwracając na nicuwagi, załadowali się do samochodu i odjechali. Zostawili mniena poboczu, opartą o ławkę, odtrąconą, porzuconą, zbędną. Jeszcze nigdy nikogo nie uratowałam, a dziś zdarzyłomi się todwukrotnie. I za każdym razem wzgardzono moim wysiłkiem. Przypomniałam sobie hasło: "Śmierćbohaterom". I to ono sprawiło,że poczułam, jak ogarnia mnie zawstydzenie, bliskie upokorzeniu. -OBoże, oBoże. - To ten młodziak namotorze. Wciążsiedział na swojej maszynie ipowtarzał w kółko: o Boże, o Boże. Zakręciło mi się w głowie, gdy świat na nowozaczął nabieraćbarwi dźwięków. Zamrugałam i obcamyśl o porządkach na pobojowiskuuleciała. Dobrze, że miałam za sobą ławkę i mogłam się o nią oprzeć. Nogi nadalmi drżały. Rozejrzałam się wokół siebie. Większość ludzinawet nie zauważyła ostatniejodsłony, w której odegrałam główną rolę. Uwaga gapiów skupiona była na przewróconej przyczepietarasującej przejazd. Ojciec dzieciaka dzięko'wał kierowcy za refleks. Kierowca darł się na ojca, że jest durnymh. Mężczyźni skrzykiwali się,by postawić przyczepę na kołach. Jakaś staruszka dopiero terazwpadła w histerię. Większość ludziprzechodziła jednakobojętnie. Niektórzyzatrzymywali się, by popatrzeć jak na scenę z filmu, i odchodzili, by kontynuować własneżycie. Uderzyła mnie ulotnośćminionejchwili. Nie mogłam pojąć, skąd się tu wzięłam. Poco tu zeszłam? Comną kierowało? Zupełnie jakbym przezmoment należała nie całkiem do siebie. Jakaś siła ustawiła mnie wewłaściwymmiejscui zmusiła do zrobienia tego, co zrobiłam. Gdybym stała za ławką,nie zdążyłabym i motoruderzyłby wkobietę. Gdybymnie ruszyłasię od stolika, mogłabym oglądać wypadek przez szybę ipisać nagorąco relację z masakry,której byłam świadkiem. Ale stałamakurat tu,gdzie trzeba. Intuicja? Co za nonsens. Czułam się, jakbym walnęłagłową w niewidzialną ścianę. Chyba nadalbyłam wszoku. Próbowałam ogarnąć sytuację, aleumysł wciąż trafiał na blokady. Powinnam się cieszyć, że mogęwdychać woń sosny zamiastkrwi i słuchać pokrzykiwań pełnych 24 ulgi zamiast wycia karetek, ale zamiast satysfakcji czułam jedynie złość. Czemu nie miałam takiej wizji kilka lattemu? Niespodziewanym punktemodniesienia i powrotu do rzeczywistości stał się brzęczącyw torbie telefon. Torbę miałam ciągleprzewieszoną przez ramię. Nawetnie spadła. Nacisnęłam przyciski jak przez mgłę dotarł do mnie głos Lulu pytający o szczegółyincydentu. - Trzeba szybko dotrzeć do ludzi, którzy byli świadkami,zanimznikną albozanim odechce im się mówić, albo zanim wszystko zapomną i zaczną zmyślać. Jestem wzruszona jego zainteresowaniem. Chcę powiedzieć, żeniepotrzebny mi rozgłos, że to nic takiego, że każdy na moim miejscu. ale nie mogę wydobyć z siebie głosu. Z pewnością dotarł doniego harmider, jaki podniósł się wokół, i to mu wystarczyło, botylko spytał: - Jesteś tam? -Tak. A gdzie niby mam być? Na księżycu? W tym momencie mój mózg zaczął działać i już wiem, że niezrozumiałam intencji Lulu. Jemunie chodziło o mnie. Mówiło placu Zawiszy. Ale o