Grażyna Bąkiewicz:Opowieść z perłą w tle. Copyright Grażyna Bąkiewicz, 2006 Projekt okładkiMaciej Sadowski Redaktor prowadzący serięJan Koźbiel RedakcjaEwa Witan Redakcja technicznaElżbieta Urbańska KorektaJolanta Kucharska ŁamanieEwa Wójcik ISBN 83-7469-403-3 WydawcaPrószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7www. proszynski. pl Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa,ul. Mińska 65 ,d. Ludzie,nie wierzcie w to, co przeczytacie. Dzień zaczął się banalnie. Cisza i spokój. Nie zanosiło się na nicspecjalnego. Może zawsze tak jest, że na początku wszystko wydaje się zupełnie normalne. Przy większości biurekbyło pusto. Kręciło się tylko kilkustażystów, ale i oni jeden podrugim znikali. Nawet szef zapadłsię pod ziemię. I ja miałam parę spotkańna mieście, alezaplanowałam je dopiero na popołudnie. Zlisty, którą wczoraj opracowałam, wykreśliłam wszystko, co nie musiało być zrobione najuż. Po kilku kolejnych przeróbkach grafik stał sięniemal pusty. Niezmienna była tylko pierwsza pozycja; obiad z Michałem. Umówiłam się z nim napierwszą. Wybrałam restaurację naskarpie. Redakcyjny zegar zasnął. Już trzeci raz na niego zerknęłam,a tam ciąglejedenasta. Czekało mnie sporo pracy, ale przynajmniej przez kilka minut nie chciałam oniczym myśleć. Oparłamsię oparapet i wyjrzałam przez okno. Widać stądspory kawałekulicy i pas zieleni ciągnący się aż do rzeki, dalej port, wzgórza nadrugim brzegu i ruiny zamku na skale. Ładnie, ale sękw tym, żekażdy widok po jakimś czasie się opatrzy, boz oknapo prostu widać to, co widać. Nad parkiemszybowała pustułka. A może jakiśinny ptak. Nie będę się spierać. Z nudów patrzyłam na kilku wyrostkówidących całą szerokością chodnika. Wszyscy poruszali się tymsamym rozkołysanymkrokiem. Z łapami wciśniętymi w kieszenie, pochylonymi ramionami, łokciami przy bokach i spuszczonymi głowami wyglądaliniebezpiecznie. Jakby uwięziona w nichenergia miała lada chwilawybuchnąć. Widaćbyło, że wprost nie mogąsię tego doczekać. Nawet jeśli nic nie mówili, niemal słyszałam, jak obrzucają obelgami wszystko, na czymkolwiek zatrzymuje się ich wzrok. Nie potrafiłamuwolnić się od myśli, że mój syn mógłby być jednym z nich,mógłby czuć swą siłę, moc i buzującą energię. Nie spodobało mi się to, oczym pomyślałam. Sytuacja tamnadole nie miała ze mną nic wspólnego, a poczułam tak silnydreszcz, aż ścisnęłam nogizestrachu. Zawsze tak reaguję, gdy nacoś czekam, isama nie wiemna co. Zupełnie jakby podświadomość wcześniej wykrywała zagrożenie iprzygotowywała mnie donowej sytuacji. Nawet niemusiałam długo czekać. Zagrożenie objawiło się dosłownie po paru sekundach w postaci Lulu, kierownika działu,mojego szefa. Wyszedł zza rogu i maszerował w stronę redakcjidziarskim krokiem. Od razuprzypomniałam sobie, czego jeszczenie zrobiłam, choć powinnam. W tej samej sekundzie zauważyłamcoś, o czym on jeszczenie wiedział. Zmojego punku obserwacyjnego widać było, żedrogi, jego i chłopców, za moment się skrzyżują. No, ciekawe. Za moimi plecami, na biurku, zabrzęczał telefon. Pochyliłamsię i sięgnęłam po słuchawkę. Jakiś niepewny głos powiedział, żena placu Zawiszy cośwkrótce będzie się działo. Głos brzmiał młodo,niemal chłopięco,więc nie bardzo mu wierzyłam. Wyczuwalnenapięcie sprawiło jednak, że próbowałam się skupić. - Co mianowicie? Co się będzie działo? O co chodzi? - Przyjedź, tozobaczysz. Zza okna dobiegły wrzaski. Wciąż ze słuchawką przy uchu wysunęłamgłowę, by sprawdzić, co tam nadolesię zmieniło. Luluwykazał się niezłą intuicją i zahamował przy spożywczym, byprzeczekać, aż pijani chłopcyskręcą w alejkę i znikną wśród zdziczałej zieleni. Park za naszą redakcjąto ostojatakich jak oni. Nikttamnie przychodzi oprócz dzikich kotów, włóczęgów i pijanychgnojków. Każdy inny, kto by się odważył na spacer parkowymialejkami, mógłby stracićportfel, spodnie, cnotę albo życie. Nie dalej jak miesiąc temu znaleziono tam trupa. My tu na górze wiemyotym lepiej niż reszta ludzi. " Usłyszałam stukodkładanejsłuchawki. ^ -Zaczekaj. MAle anonimowy informator już się rozłączył. No trudno. Zanotowałam naskrawku papieru"plac Zawiszy" i wróciłam do scenyza oknem przekonana, że już chyba przegapiłam koniec opowieści. Ale nie. Najbardziejekscytujący moment dopiero miał nastąpić. W chwili gdy wychyliłam głowę, pod budynkiem redakcji zahamował samochód, prawdziwykrążownik szos. Przyjechał prezes Czernik. Powinnam powiedzieć: PREZES. Od czasudo czasu widujemy go, jak idzie korytarzem z marsową miną człowieka przekonanego, żewszyscy inni poza nim to idioci. Miesięcznie zarabiakilkadziesiąt tysięcy i jest święcie przekonany, że niktnie wie, jakiprocent dochodówgazety przesyłany jest na jego konto. To zresztą mało znacząca suma w porównaniuz milionami, jakimi obraca. Jego interesy trudno nazwać uczciwymi, ale nie znam takiego,kto spróbowałby zarzucić cokolwiek Czernikowi. Ma duże udziały w naszej gazecie. W innych zresztą też. Jakkolwiek by tonazwać, jesteśmy jego niewolnikami. Od czasu do czasu zjawia sięw redakcji, aby omówić z dowództwemdalszy kierunek naszejdziałalności, czyli kogo obsmarować,komu przywalić mocniej niżinnym, a kogo ozłocić, tak żeby naród wiedział, kto jest jeszczewart miłości, a kto już nie za bardzo. Dzisiaj widocznie mamy dzień konsultacji. Prezes wysiadł zeswojego wspaniałego auta akurat w momencie, gdy zza rogu wyłoniła się banda podpitych wyrostków. Niezłasynchronizacja, jak w filmie. Bluzgając przekleństwami,chuligani parliwprost naosamotnionego mężczyznęw eleganckim garniturze, ze złotym zegarkiem na ręku,komórą, portfelemico tam jeszcze miał w kieszeniach. Znalazł się na ich drodze albo onina jego, zależy z czyjego punktu widzenia na to patrzeć. Dwadzieścia metrów dalej stał mój bezpośredni zwierzchnik i niewiedział, co ze sobą zrobić. Czy okazaćlojalność, wyjść zukrycia i walczyć ramię w ramię z prezesem,czyzostać tam, gdziejest,i udać, żenie dostrzeganiebezpieczeństwa. Zdecydował sięna drugą opcję. Brawo. Sama lepiej bym nie wybrała. Wychyliłam się bardziej, żeby niczego nie uronić z rozgrywającej się na ulicy sceny. I w tym właśnie momencie obydwaj, niezależnie od siebie, może ściągnięci moim wzrokiem, a możez całkieminnegopowodu, niemniej jednocześnie unieśli głowy. Kurcze. Cofnęłam się gwałtownie,ale i taknie zdążyłam. To byłułamekchwili, poczułam jednak ich spojrzenia. Cała nadzieja,że słońce odbite od szyb oślepiło obydwu na tyle, że poza cieniem w oknieniczego więcej nie zarejestrowali. Może. Nie jestem pewna. Odczekałam jedno uderzenie serca iznów byłam na posterunku. Nikt teraz siłąnie oderwałby mnie od okna. Prezes zatrzymał się na środku chodnika. Każdyinny dla własnegodobra zszedłby na bok, pod mur albo na jezdnię. Pewnie każdy,ale nie on. I nie w sytuacji, gdy miał świadomość, że jest obserwowany. Nadalpaliło mnie jegospojrzenie. Miał w sobie coś. z przyczajonego, gotowego do walki tygrysa. Tamci nadeszli,a onstał na środkuchodnika i nie ustąpił nawet na krok. I jakmyślicie,cosię stało? Nic. Zupełnie nic. Chłopcy ominęli go,wywrzaskująccoś tylko dla siebie istotnego. Dziwne? Właściwie nie. On zwyczajnienie bał się tych łobuzów, bo był taki sam jak oni. Gdyby przyszło codo czego, biłby się znimi, tarzałw kurzu,nie zważając na drogi garnitur, białą koszulę, zegarek, komórę i co tam jeszcze mogło mu sięzniszczyć. Wyglądał na silniejszego ibardziej zdecydowanego odtych małoletnich mięczaków wychowanychna piwie i papierochach. Tamci zaśinstynktownie wyczuli zapach swojego, tyle że lepszego,bo już z forsą, o którą oni będą dopiero musieli powalczyć. Ledwie chłopcy zniknęli w parkowej alejce, Lulu odzyskał pewność siebie i cały zatroskany dogonił Czernika. Zdawał sobie sprawę, że któryś z podwładnych był świadkiem jegohańby. Musiałczym prędzej nadrobić stracone punkty. - Co za dzicz! - Prężył pierś, udowadniając, że byłtu cały czas, gotów do interwencji. - To czemuś ty, kur. ,stał tam jak ten h. złamany? - usłyszałamtubalny głos prezesa. W tym momencie nie żałowałam mu tych dziesiątek tysięcy,które podbiera z kasy. Należały mu się. A jeśli nawet nie, to potrafiłje sobie wziąć bez niczyjego pozwolenia. Zrobiło mi siężal mojego szefa. W kościach czułam, że zacznąsię kłopoty. Nie wiedziałam tylko,czy dotyczyć będą jego,czymnie. Wolałabym. Oczywiście wiadomo, co bym wolała. Usiadłam przy komputerze, przybierając najbardziej znudzonywyraz twarzy,na jaki w tej chwili byłomnie stać. Wewnętrznedrżenie nie ustąpiło, czylito, co się miało zdarzyć, jeszcze nie nadeszło. Czułam żar w żołądku. Ledwo zdołałam umieścić na ekranie monitorajakiś dokument, a drzwi sięotworzyły i stanął w nichLulu. Z bliska jest niewysokim, pulchnym, trochę zniewieściałymfacetem. Mówimy na niego Lulu, bo z dołeczkami w policzkachwygląda na czyjąś młodszą siostrę. Gdyby mógł, ubierałbysięnaróżowo, aledobre obyczaje zezwalają mu tylko na kitkę związanągumką i niebieski garniturek z dżinsu. Nabyłgo jeszcze w czasachstudenckich i pewnie będzie nosił dośmierci, bo wydajemu się, żewygląda młodzieńczo. Palant. Wyglądał fatalnie,zupełnie jakby miałlada moment zwymiotować. Jego twarz pokryta była potem. Pomyślałamz zadowoleniem, że tonie najlepsza chwila w jego życiu. - Cześć, sama jesteś? - spytał, bezskutecznie starając się nadaćgłosowi obojętnebrzmienie. Gdybym była dość mądra, powiedziałabym, że są nas tu setki,tysiące, tylkoakurat teraz, nie wiadomo czemu, wszyscy pochowali się pokątach. Pewnie czegoś się obawiali. Aleja,jak głupia,kiwnęłam głową i dopierow trakcie tego kiwnięcia uświadomiłamsobie własny błąd. Lulu minął mnie bez słowai pomaszerował doswojej szklanej zagrody. Nim ochłonęłam na tyle, bypodjąć jakieśdziałaniaobronne, stuknął w szybę, przywołując mniewładczymgestem. Matko Boska, no to koniec ze mną. Nie miałam muza złetchórzostwa, ale jak niby mogłam mu tozakomunikować? Sama też nie jestem przykłademodwagi. Na szczęście jedyną bronią, jaką w tej chwili dysponował, byłododatkowe zlecenie na popołudnie. Konferencjajakiegoś początkującego polityka. - Na dzisiaj mam jużtrzy zaplanowane spotkania. Dlaczegoniewyślesz tam Laury albo Szymona, albo któregośze stażystów? - Próbowałam się buntować, choć wiedziałam,że tonic nie da. Tonie było zwykłe polecenie, tylko kara za podglądanie. - Niktinny się do tego nie nadaje. Ty jesteśw sam raz - powiedział z przekonaniem. Akurat. Przyjęłam karę z godnością, ale namyśl, że przez najbliższą godzinę będzie przewiercał mnie wzrokiem i kombinował, co by tujeszcze na mniezwalić, zrobiło mi się słabo. Znam go na tyle, bywiedzieć, że jak tylkozłapiedrugi oddech, zacznie robić wszystko,by odzyskać sponiewierany autorytet. A niestety, pozamną niebyło nikogo,na kim mógłby ćwiczyć swoją silnąwolę. Przemyślałamsytuacjęi podjęłam szybką decyzję. Prawo jazdyi portfelschowałamdo kieszeni. Odsunęłam krzesło od biurkai przyjęłam pozycję: do biegugotowi. Wystarczy, że sięodwróci,a mnie już nie będzie. Czary-mary. Po prostu zniknę. Ten elementgry opanowałam do perfekcji. Uwaga. uwaga. Teraz. Nawet jeśli cośspostrzegł,to nie miał jak zareagować. Zresztątorebka została na biurku, kurtkana wieszaku, więc nie było powodu do niepokoju. Jak zatęskni izadzwonido recepcji, strażnikprzysięgnie nawszystkieświętości,że nie wychodziłam i muszębyć gdzieś w budynku. A właśnie, żenieprawda. Nie musiałam korzystać z głównego wyjścia, by niepostrzeżenie znaleźć się na zewnątrz. Znałam boczne drzwi, zamknięte naklucz, zaryglowane potężną sztabą idla większej pewności zastawione szafą. Wychodzą na park i zwiadomych powodów nie korzystamy z nichod lat. Nie znamnikogo, kto odważyłbysię. wyjść tamtędy. Chyba że byłby tak zdesperowany jak ja teraz. Przy odrobinie szczęścia dotrę do centrum w pięć minut. A wrócę wtedy, gdy mi się zachce. Może przebiegnę się na ten plac Zawiszy albo połaże po sklepach, zobaczę jeszcze, na co będę miała ochotę. Minęłam na schodach kilku znudzonych stażystów z innych działówi zeszłam doczęścimagazynowej, tam gdzie wolno palić. Rozejrzałam się,by sprawdzić, czy nikt nie patrzy, i wcisnęłam zaszafę, która wcale nie stoi przy samej ścianie, choć tak się wydaje. Otworzyłam drzwi do magazynku, ominęłam slalomem pudłai skrzynie ustawione specjalnie tak, by sprawiaływrażenie barierynie doprzebycia, zdjęłam sztabę z metalowych drzwi, przekręciłam klucz i już. Byłam wolna. Kluczznalazłam wpierwszym tygodniu pracy tutaj, gdy Lulu kazał mi przetrząsać magazyn w poszukiwaniu jakichśarchiwalnych materiałów. - Niebądź głupia - szepnęła miwtedy taka jedna. - Te gówniane materiały nie są mu do niczego potrzebne poza udowodnieniem, kto tu rządzi. --^ Skorzystałam zmądrej rady i czas, który zmarnowałabym naprzeszukiwanie półek z rocznikami gazet, przeznaczyłam wtedyna sprawdzenie, do czego pasują znalezione na parapecie klucze. Okazało się,że otwierają boczne wyjście. To było pierwsze z wielupopołudni, jakie spędziłam na ławce w krzakach. Odczasudo czasu,gdy mam doła, korzystam z tej drogi ucieczki. Tak jak dziś. Zamek lekko pstryknął. Uchyliłam ciężkie drzwi i w tej samej chwili usłyszałam tupotbuciorów, chrzęstżwiru i powiew czegoś nieprzyjemnego. Krzykidotarły domojej świadomości sekundę później. Brzmiały raczejjak nawoływania, coś w rodzaju zorganizowanej nagonki. Przezszparę zobaczyłam grupę biegnących mężczyzn. Biegli, rozglądając się czujnie, jak podczas polowania. Stłumiłam w sobie pragnienie natychmiastowego zatrzaśnięcia drzwi. Taki odgłosz pewnością zwróciłby ich uwagę. Znieruchomiałam i trwałam w tej pozie, mimo żemężczyźni jużkilka sekund wcześniej zniknęli mi z pola widzenia. Słuchałamcichnących odgłosów, rozczarowanamyślą, że z wyjścia wterenbędę musiała, niestety, zrezygnować. W takiej sytuacji nie odważęsię przejść przez park. Co za pech. Z bólem serca zaczęłam ostrożnie domykać drzwi i właśnie wtedy zauważyłam tego chłopaka. on"""e. W jednej chwili nasze spojrzeniasię spotkały. Gramo10 lił się z krzaków. Z głowy lała mu się krew. Od pierwszejchwiliświadoma, że nie powinnam tegorobić, otworzyłam szerzejdrzwii wpuściłam go do środka. Dopiero wtedy zamknęłam, uważając,by zrobićto najciszej, jak się tylko da. Zamek lekko brzęknął. Cały czas napominałam się, że za takie dobre uczynki trzeba potemsłonopłacić. Ale już było za późno. Jedno, co mi pozostało, to za dużo nie myśleć. Chłopak oparł się o ścianęi zsunąłpo niej plecami. Jego czołowyglądało jak przecięte nożem. Brzegi rany były rozchylone. Wewnątrz pulsowało mięso. Krew wypływała strumieniem i zalewała oczy, koszulę,podłogę, była wszędzie dookoła. Morze krwi. Chłopakowi lśniły od niej włosy. Nie wiedziałam, że krew jest taka ciemna, gęsta, połyskliwa. Płynęła bez przerwy. Wpatrywałamsię w nią zafascynowana, wprost nie mogłam od niej oderwaćoczu. - Co się tak gapisz? Zrób coś! - warknął ito sprawiło, że oprzytomniałam. - Tylko mitu nie zemdlej- odwzajemniłam się. Uklękłam, ujęłampalcami brzegi rozciętej skóry i ściągnęłam. W momencie gdy go dotknęłam, poczułam jakby elektrycznywstrząs. Chyba go zabolało, ale patrzył na mnie obojętnie, z lekkądrwiną. Jego ciało, twardei napięte, stawiało opór moim dłoniom. Trzymałam krawędzie rany, jakmogłam najmocniej, łudząc siębezsensowną nadzieją, że jak puszczę, brzegi będą już zrośnięte. Wystarczyło jednak,że zwolniłam ucisk, a krew znowu popłynęła. Zrobiło mi się słabo. - Siedźtutaj, nie ruszaj się, pójdę poapteczkę. Tak naprawdę miałam ochotę zwiać. Moje palce, mokre ilepkie,ślizgały się po klamce. Z apteczki w łazience wyciągnęłam plaster, gazę i co mi wpadłow ręce. Dopiero wlustrze zauważyłam krewna swetrze. Cała byłam we krwi. Zimna woda! Krew spiera się zimną wodą. Musiałam tosprać, zanim zaschnie. Puściłamstrumień i trzymałam podnim ręce, pókinie poczułam, żewraca mi rozum. Powinnam wezwać karetkę. A lekarzzawiadomiłby policję. Gdy wróciłam, chłopaka nie było. Uciekł. Widocznie uznał, żetak jak i tamci,należędo jego wrogów. Właściwie odetchnęłam zulgą, ale zamiast wracać do swoichspraw, wyszłamna zewnątrzi zaczęłam gowypatrywać. Sama niewiem, o co mi chodziło. Oczekiwałam podziękowań czy co? Żałowałam, że nie przyjrzałam mu się dokładniej. W pamięci pozostało tylko wyobrażenie dzikiego, bezczelnego gnojka. Miałam jegokrew na rękach. 11. Na ławce w krzakach zostawiłam plaster i wszystko, co przyniosłam. Zrobiłam tyle, ilepotrafiłam. Gdybym zamknęła mudrzwi przed nosem, mogłabym mieć do siebie żal. A i tak byłamzła, chociaż sama nie wiedziałamo co. Przecież więcej nie mogłamdla niego zrobić i chyba nawet niechciałam. On też niczego więcejsię po mnie nie spodziewał. Zamknęłam drzwi, założyłam sztabęi wróciłam na górę. Mimo wszystko poczułam przypływ ożywczej energii. W chwili natchnienia uzupełniłam swój grafik, wpisując wykreślone wcześniej wywiady. Powinnamjuż wyjść, by zdążyć na obiad. - Gdzie byłaś? Lulu pojawił się nie wiadomo skąd. - Źle się czuję. Dostałamokres. Głupio mi było kłamać, ale to jedyny sposób, by odpędzić good siebie. Facetowiwystarczy powiedziećcoś takiego, a momentalnie traciwątek. Wszystkie argumenty, które przygotował, straciły znaczenie wobec niespranejdo końca plamy krwi na rękawie. Oboje nie mogliśmy oderwać od niej oczu. - Nie, nie, nic, nic. Rzeczywiście, marnie wyglądasz. Jedź natrochędo domu, bo potem masz jeszcze sporo zajęć. No i o to chodziło. Skorzystałam skwapliwie zmożliwości ucieczki. W końcu zasłużyłam na nagrodę. Na dole, w szafie,miałam czyste rzeczy. Mogłam sobie oszczędzić jazdy do domu. Włożyłam czystą bluzkę,dżinsyzamieniłam na bardziej seksowną spódnicę i fajnie. Czułamsię doskonale. Byłam jużgłodna i w nastroju w sam raz na obiad. Ale się Michał zdziwi, jak muopowiem. 2 Miałam jeszczetrochę czasu, akurat tyle, by pojechaćokrężnądrogą przezplac Zawiszy. Może rzeczywiście będzie tam się cośdziało? I co? I pstro. Nic się nie działo poza tym,że samochody jeździły, ludzie chodzili, a domy stały, tam gdzie zostały postawione. Zwykłe leniwe południe wponurejczęści miasta. Informacjaokazała sięfałszywa. Często tak bywa. Dzieciaki dzwoniąpodredakcyjny numer, żeby się zabawić. No i na zdrowie. Dzisiajmiałam wiele wyrozumiałości dla odmieńców, bo przekonałamsię, ze płynie w nichprawdziwa krew, taka sama jak u normalnych ludzi. 12 Pogapiłam się na zabazgrane mury. Poczytałam napisy. Jedenmi się podobał: "Śmierć bohaterom". Reszta to pornograficzne safari. Wszystko aż się prosiło o nową warstwę farby. Usłyszałam za sobą klaksonsamochodu. Ktoś się denerwował,bo nieprawidłowo zaparkowany tirblokował wyjazd z placu. Zrobiłam trochę zdjęć imiałam jeszczekwadrans, czyli w samraztyle, ilepotrzeba,byobejść plac wokoło. Sklepy spożywcze,pralnia, apteka, jeszcze jedna apteka, biura różnych firm, w tymbiurorzeczy znalezionych. Nie, naprawdę? Aż się zatrzymałam. Napis głosił: "Biuro rzeczy znalezionych". Nie sądziłam, że ktokolwiek u nas oddaje to, coznajdzie. Alewidocznie są tacy, skoroistnieje specjalne biuro. Chciałam wejść i spytać, jak to jest z tymoddawaniem zgub, ale nie miałam wystarczająco dużoczasu. Postanowiłam przyjść tu któregoś dnia,bo to świetny temat na artykuł; jakludzie traktują prawo własności w przypadkurzeczy,które znajdują. Z dzieciństwa pamiętam formułkę:"znalezione,nie kradzione". Czy może w tej kwestiifunkcjonują jakieś zasadyprawne? Ciekawe. Coraz więcej samochodów miało problem z wyjazdem. Dobrze, że swój zostawiłam na sąsiedniej ulicy. Wolałamsięewakuować, póki jeszcze się da. Nie chciałabym być wskórze kierowcytira, gdy wróci. Podjechałam do portu, a potem ruszyłam pieszow kierunkurestauracji na skarpie. Czułam ciepłona plecach między łopatkami. Może od słońca,ale wolałam myśleć, że to od spojrzeń. Wiem,żedobrze wyglądam, i cieszy mnie, gdy gapią się na mnie mężczyźni, a jeszcze bardziej, gdy uda mi sięzaniepokoić niektóre kobiety. Wolałabym iść wolno, leniwie kołysząc biodrami, ale to jednazrzeczy, których nie potrafię. Nawet jeśli zwolnię, to i tak po chwili mój krok staje się sprężysty, zdecydowany. Dlatego wszędzie jestemzawcześnie. Chciałabym, żeby choć raz to Michał czekał na mnie. Specjalnie wybrałam tę knajpę, żebymiał blisko. No, powiedzmy, że dlatego. Prawda jest taka, że lubię tu przychodzić. Ten lokal ciąglemniezadziwia. Za każdymrazem czymś innym. Przychodzę, bysprawdzić, czy wszystko już odkryłam. I przekonuję się, że jednak nie. Z początku fascynowałmnie zapierający dechw piersiach widokz tarasu nabezładnie spiętrzone dachymiasta. Wyglądają, jak najakimś impresjonistycznymobrazie. Później odkryłam weneckieokna w sali restauracyjnej. Jedząc obiad, można obserwować ludzipałętających się po uliczce prowadzącej doportu. To zupełnie 13. jak podglądanie przez dziurkę od klucza, czyli coś w sam raz dlamnie. Uwielbiam patrzeć naludzi, aszczególniewtedy,gdy niewiedzą,że to robię. Zwolniłam kroku i nadstawiłam uszu. Powinno być już słychaćdźwięki dzwonków, czyli kolejnej atrakcjitego lokalu, ale wiało zasłabo i dźwięki były tak ciche, że wydawały się złudzeniem. Ledwo przekroczyłam próg restauracji, a znikąd pojawił się kelner i poprowadził mnie między stolikami; okrągłymi, owalnymi,kwadratowymi. Na większości znajdowały się tabliczkiz napisem"Rezerwacja". Wskazał jedenz nich, podoknem, okrągły,pusty,bez śladu obecnościMichała. - Dziękuję, tu będziew sam raz. Kelner zgarnąłtabliczkę i zostawił mnie z kartą dań. Rzuciłamtorbę na sąsiednie krzesło i dopiero teraz rozejrzałam się, robiącdyskretnyprzegląd twarzy. Nie było jeszczezbyt wielugości, zaledwie połowa stolików zajęta. Za godzinę to się zmieni. Pojawią siędziennikarze, aktorzy, biznesmeni wszelkiej maści. Przyjdą, by pokazać, że nadal są,istnieją, żywi, aktywni, na powierzchni i ciąglebez zawału. Będzie też trochę turystów i ludzi z miasta. Niektórzywejdą tylko po to, by zobaczyć jakąś znaną z telewizji twarz. Pogapią się, wypiją herbatęi odejdą. Niektórzy nawet zamówią coświęcej, by wywrzećwrażeniei pokazać,że mogą wydać na obiadparę setek. Kelnerzy już odprogu dokonują selekcji. Tych, coprzychodzą popatrzeć,sadzają blisko drzwi i okazują rutynowąuprzejmość doprawionąodrobiną pogardy. Przy stoliku pod ścianą siedziała Olga Z. Za każdym razem,gdy tuprzychodzę, widzę ją w tym samym miejscu. Zaczynam podejrzewać, że jest przyrośniętadokrzesła i stanowi jedność ze stołem w kącie sali. Z melancholijną miną dłubała łyżeczką w ciastku, a drugą rękąskubała nitwpięty w brew. Miałam wrażenie, żelada chwila wyrwiegorazem z kawałkiemciała. - Cześć. - Skinęłam jej głową. Spojrzała i odmruknęła coś niechętnie. A pies ciędrapał. Notowania Olgi spadają ostatnio na łeb na szyję, bo ktoś wyżej przestał ją lubić,a ktoś,kogo uważała za przyjaciela, rzuciikilka niepochlebnych słów o jej aktorstwie w towarzystwie takich, którzy mają wpływ na te sprawy. Wiem, kto jest tym fałszywym przyjacielem, i gdybyspytała, tomoże bym jejpowiedziała. A może nie. Sama nie wiem. Na szczęście nie muszę się nadtym zastanawiać, bo ona raczej nie spyta. Podejrzewa, że to ja jestem wrogiem. Myli się. 14 l Przesunęłam wzrok i spojrzeniem natrafiłam na innąsamotnąkobietę. Ta przynajmniej nie wyglądała na nieszczęśliwą. Poprostu jadła. Pochłaniała swoje danie systematycznie, kęs za kęsem,ignorując finezyjnie ułożone jarzyny. Równie dobrze mogłabywpychać w siebie hamburgera. Przeglądała rozłożone obok talerza tabele. Nonszalancja, z jaką traktowała drogie potrawy, sprawiła, że poczułam irytację. Byłam już głodna. Zerknęłamprzez okno, a potem na zegarek. Michał jak zwyklesię spóźniał. Telefonw mojej torbierozdarł się jak opętany. Wszyscyobecnina sali zareagowali automatycznym ruchem. Unieśli głowy znadswoich stolików i spojrzeli w moim kierunku. Potem równie szybko wrócili do własnych spraw. Jedynie w spojrzeniu Olgi wyczytałam złość, że to nie do niej. - Gdzie jesteś? W centrum, gdzieś przy placu Zawiszycoś siędzieje, jakaśwalka uliczna, czy coś takiego. ToLulu. Podejrzewając, że mój grafik jest lipny i mając jednocześnie nadzieję, że jestem gdzieś niedaleko, rozkazał mi wrócić do czynnegożycia, czyli rzucićwszystko, czymkolwiek się teraz zajmuję,i leciećnatychmiast tam,gdzie on chce. NATYCHMIAST. Jasne. Już pędzę. Czy wspominałam, że wszędziejestem za wcześnie? Oto najlepszy przykład. Byłam na placu dosłownie pół godzinytemu i nic niewskazywało, że cokolwiek możesię tamwydarzyć. Gdybym byłapóźniej albo weszła do biura rzeczyznalezionych czy chociaż usiadła na chwilę, mogłabym znaleźćsięw samymśrodku akcji. Domyślam się nawet, jakiej. Pewnie wrócił kierowca tira i zastał gromadę rozgrzanych do czerwoności kierowcówmniejszychsamochodów. Rezultat właściwie łatwy doprzewidzenia. Miałabymserię zdjęć i relację na żywo. Lulu byłby wniebowzięty. Z drugiej strony, mogłam być albo tam, albo tu, a jeśli tam, to nie siedziałabym tutaj i nie czekała na obiad. Aw nosie. Niech na placpojedzie ktoś inny, ktoś,komu mniej zwisa. - Kurcze. jestem w drodze do. Nobel dlawynalazcy telefonukomórkowego. -No to wracaj! Jeszcze czego. - Mam umówiony wywiad. Czekają na mnie. Jestem w połowie drogi. Nie możektoś inny. Masz tam podręką kilku stażystów. - Pośpiesz się. - Głos mustwardniał. -Wszyscy mają robotę. 15. - A ja to niby jestem na plaży? -Tyjesteśnajbliżej. Akurat. Jestem tak daleko, że dalej od niego już być nie można. Mogłabym zacząć sięwykłócać,alew poręprzypomniałam sobie, że po pierwsze - siedzę w restauracji; po drugie - nadal jest namnie zły, a po trzecie, piąte i dziesiąte - brak zaangażowaniaw sprawy redakcji jest w jego mniemaniu czymś niewybaczalnym,grzechem śmiertelnym, bez możliwości zbawienia. W tej sytuacji nie mogłam sobie pozwolić na awanturę. I takbym przegrała. - OK - zgodziłam się potulnie. - Zawracam, alezajmie mi totrochę czasu. Szkoda, że nie mogłam poprzeć swoich słów piskiem hamulców. Poczekałam, ażsię rozłączy, iwrzuciłam telefon dotorby. Poprosiłamkelnera, zamówiłam kawę i poszłam do toalety. Tutaj to jest dopiero fajnie. Siedzącna sedesie, można patrzećprzez weneckie, jednostronnie przyciemniane oknonaprzechodzących ludzi. Jeśli znacie bardziej porąbane miejsce, to napiszciemi o tym. Mój e-mail. Na wprost zatrzymała się stara kobieta. Krótkie,siwe włosysterczały jej na wszystkie strony. Sikając, patrzyłam, jak rozpruwaprzytarganą skądś czarnąfolię ze śmieciami i wysypuje zawartośćna chodnik. Potem rozgrzebała ten syf i coś, co uznała za przydatne, schowała do swojej torby. Dopiero wtedy znieruchomiała. Zupełnie jakby wyczuła, że jest obserwowana. Przez chwilę poruszała głową w lewo i w prawo, jak wróbel, a potem spojrzała wprostnamnie. Wątpię, by ztamtej strony mogła coświdzieć, niemniejpatrzyłami prosto w oczy. Zdumiewająca była moc tego spojrzenia. To jakiś absurd, ale odniosłam wrażenie, żeznalazła się wewnątrz mojej istoty i trzymając za rękę, prowadzimnie, dokądzechce. Poczułamsię dziwnie naga, niemal bezcielesna. Nie byłoszyby ani ścian, ani ulicy, po której suną samochody. Wysłała mniewprzyszłość i póki trzymała na uwięzi,wędrowałam po swoim życiu, ale potem lekkopopuściła i przeżyłam życie kogoś innego. Czas przyspieszył i dowiedziałam się, żeza kwadrans będę stałamiędzy ławką a krawędzią jezdni. I stanie się tamcoś, co wpłyniena resztę mojego życia. Sekundę potem czas stałsię bardziej realny, znów przezroczysty i zobaczyłamsiebie, jak siedzę na klopie,a woda z odkręconego kranu rozpryskuje się i rozprasza nienaturalną ciszę. Boże, coto było? 16 Podciągnęłam majtkii wyniosłam się. Zdałam się na instynkt,który kazał mi zwiać, nimbaba rzuci na mnie urok. Nawet rąk nieumyłam. Wracając do stolika, wciąż czułam się głupio. Najlepiej gdyby był już Michał. Ale ciągle go nie było. Przyznaję,że zaczęło mnie to trochę wkurzać. Wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam. - Nie teraz - odpowiedział elektroniczny głos po pierwszym sygnale. Moment później oddzwoniła pani Marta. - Przepraszam,pani Weroniko, mamy przekaz na żywo, a palant, którego nagrywali, nagadałbzdur iw ostatniej chwili kazałwyciąć część wypowiedzi. Właśnie robią cięcia. Dobrze,że nagranie było z dziesięciominutowym wyprzedzeniem. Spróbowałam wyobrazić sobie, co tam się teraz dzieje. Na antenietrwa blok reklamowy,ale za kilka chwil będą musieli wejśćz materiałem nie do końca zmontowanym. Chłopcy z ekipy technicznej bluzgająi montują. Niemal zobaczyłam Michała, jak powstrzymuje wzrokiem sekundową wskazówkę zegara, a za kilkachwil przeżegna się i wystartujeczołówkę. Niech się dzieje wolanieba. Podczas takich nagrań mój facet jest w siódmym niebie. Widziałam go parę razy w akcji,jak biega, rozkazuje, rzuca przekleństwami, ślubujebogom i demonom, byle tylko się udało. Identyfikator obija musię o pierś,a on odpływa. Jest w stanietakiejeuforii,że nie potrzeba mu żadnych innych przyspieszaczy. Kochaten syf. Praca jest dla niego jak narkotyk, z przemiennym rytmemhaju i głodu. Jego organizm,karmiony ciągłym stresem, rozkwita. Michał twierdzi, że nicnie zastąpi takich przeżyć. Trochę mnie boli, gdy takmówi, bouważam,że za bardzo angażujesię w swojąpracę. On z kolei jest zdania, że ja za mało przejmuję się swoją. Chybaoboje mamy rację. - Jeszcze kwadrans i będziewolny - słyszę i ogarnia mnie falazłościna myśl o palancie, przez którego muszę czekać. -Dziękujępani Marto,poczekam. Znamy się z Martą od paru lat, alewciąż jesteśmy napaniiobie dokładamy starań, by tegonie zmieniać. Potrzebny namdystans, bomamy tego samego faceta. Dzielimy się Michałempół na pół. Ja mam go w nocy, ona w dzień. Czuję sięlekko pokrzywdzona, bo noc mimojej różnorodnych zalet jest jednakkrótsza. Nieraz udaje mi się go wyrwać zjej rąk na parę chwil,takjak dzisiaj. - Ile będzie miał dla mnie czasu? Nawetto muszę z nią uzgodnić. 17. Godzinę, najwyżej. Niech się naje i wyciszy, bo do wieczoramamy niezły kocioł. No proszę. Godzina! Dostanę tylko godzinę i to głównie po to,żebym go nakarmiła. Tym na razie będę sięmusiała zadowolić. Syty, wróci do niej na resztędnia. Marta jestjego asystentką, prawą ręką, planujemu pracę i trzyma Michała na krótkiej smyczyprzez cały boży dzień. No trudno. Niczego nie przyspieszę. Zakładamwięcnogę na nogę i popijam wolno kawę, bojedno,comam do roboty, to wyłączyć myślenie i czekając naMichała,ładnie wyglądać. Ustaliłam z kelnerem menu i znów zajęłamsię obserwowaniemcudzego życia. Marzę o tym, by choć razw mojejobecności jakiś . :;dziwakzrobił coś niezwykłego, coś, co mogłabym zrelacjonowaći przynajmniej jeden mój teksttrafiłby napierwszą stronę. Niestety, mnietakie rzeczy się nie zdarzają. Zerknęłamna kobietęsiedzącą obok, a potem nie mogłam sięjuż powstrzymać, by nie spoglądać co chwila w jej stronę. Byłow niejcoś niepokojącego i przyciągającego wzrok. Może perła. Miałana szyi srebrny łańcuszekz piękną perłą, dużą i lśniącą. Przylgnęłam spojrzeniem do gładkiej, wypielęgnowanejszyi. Teraz, gdynieznajoma skończyła jeść, biła z niej zmysłowa kobie- ,-'cość, a jednocześniecośbezlitośnie męskiego, jakaś twardość. Wyglądała na taką, cożyje w wiecznej pogoni za sukcesem, uznaniem, podziwem i codzienną porcją adrenaliny. Oceniłamją na :-plus minusczterdzieści lat. Przyglądałam się chyba zbyt nachalnie,bo zwróciło to uwagę facetasiedzącego pod ścianą. Na jego stoliku stała tylkoszklanka wody. Obserwował mniechwilę, a gdy jużutrwalił sobie w pamięci moją twarz, przeniósł wzrok dalej, omiótłsalę i wrócił do swojej szklanki. Siedział tak, by mieć w poluwidzenia kobietę, mnie i wszystkie drzwi. Leniwie lustrował ulicę. Wyczułamw nim goryla. Zerknęłamjeszcze raz, by sprawdzić, czy jej nie znam. Jednaknie. Przestałam się na niągapić, ale jużbyłam zaintrygowana. Ciekawią mnietacy ludzie; jak żyją, jaką drogą doszli do tego,kim są. Czy tak wyobrażalisobie swoje życie,gdy zaczynali? Wzrok ochroniarza przesunął się za kimś, kto zmierzałwstronę wejścia i chyba dlatego nie zaskoczył mniełoskot otwieranych z rozmachem drzwi. Wszyscy obecni poderwali głowyi jednocześnie spojrzeli na wchodzącąLaurę. I o to jej chodziło, 18 bo Laura zawsze i wszędzie oczekuje zainteresowania. Teraz zatrzymałasię w drzwiach, odczekała tyle, ile trzeba, i nim obrazświata wrócił naswoje miejsce, ona niczym królowaskinęławszystkim lekko głową, pozwalając im łaskawie wrócić do swoich spraw. Oto cała kwintesencjaLaury, mnóstwo kobiecegowdzięku. Brawo, brawo, brawo. Tego jej zazdroszczę. Kelner już ruszył, jednak nie czekała, tylko pobiegła przez środeksali. Ona nigdynie chodzi, alebiega drobnymtruchtem, w dodatku nie patrzy na boki, w ogólesię nie rozgląda. Na dobrą sprawę nie patrzy nawet przed siebie,tylko gna w konkretnymkierunku, pewna, żewszyscy zejdą jej z drogi. Ażdziw, że nigdy nanikogo nie wpada. Równym krokiem prąc naprzód, rejestrujewszystkie mijaneobiekty i kierowana jakimś szóstym zmysłem, celuje w luki między nimi. Ani namoment nie dasię wybićz rytmuani kierunku,który sobie obierze. Tego rodzajuumiejętności nieda się wyćwiczyć. Z tym trzeba się urodzić. Olga Z. zostawiła swoje poskubane ciastko i rzuciła się dousłużnychpowitań. Nie zwalniając galopu, Laura poklepała jąprotekcjonalnie po ramieniu i tylko Olgamogła potraktowaćtengestjako wyraz sympatii, dla wszystkich innych był formą odsunięcia z drogi przeszkody. Laura nigdy nie traci czasu tam, gdzienie widzi dla siebie korzyści. - Proszę, proszę, kogomy tu mamy. - rzuciła w biegu. -Podobno jesteś za daleko,żeby być tam, gdzie szef chce, żebyś była. Nie byłaby sobą,gdyby mnie nie zaczepiła. W odpowiedzi uniosłamgórnąwargę, odsłaniając zęby. Wrrr. Byłam gotowado walki. Z nią zawsze. Wyszczerzyłam się do jejpleców,bo już była daleko w przedzie. Nie czekała na moją reakcję. Znała ją. Problem z namijest taki, że nie za bardzo się lubimy. Spójrzmyprawdzie w oczy. Nie umówiłam się tutaj jedynie dlawygody Michała. Wiedziałam, że iLaura tu będzie. Chciałam, żebymnie zobaczyła i była świadoma, że stać mnie, bysiedziećprzytakim stoliku, ustalać z kelnerem menu i gapić się zza matowychszyb na resztęświata. I że, w przeciwieństwie do niej, mogę zjeśćobiadw towarzystwie kogoś, kto mnie kocha. Chciałam, żeby była przeze mnie zła. I chyba mi sięudało. Obserwuję,jak młodzi aktorzy witają jąz entuzjazmem. Bojąsię narazić czymkolwiek, bo zdają sobie sprawę, że ich pozycja towynik jejpracy. To ona stworzy ich wizerunkii puści je w świat. 19. Ona sprawi, że będą akceptowani lub nie. Tych, do których terazćwierka,możejutro obsmarować w swoim artykule, bo tak naprawdę chodzi jej jedynie o nakład, o sprzedaż, o pieniądze. A najwięcej zyska wtedy, gdy rzuci kogoś na żer. Sposobem nowych redaktorów Laura promujegłównie swoją osobę. Najbardziejpragnie sama być gwiazdą. Wymyśliła dla siebie rolę społecznegoarbitra. Chce, by ludzie myśleli to, co ona im powie. I trzebaprzyznać, że jej się udaje. Przez ostatnie lata zdobyła spore uznanie,a opinia przez nią wyrażona ma w wielu środowiskach moc wiążącą. Ci młodzi jeszcze nie wiedząo Laurze tego, co ja wiem. Ze nienawidzi ludzi i czerpie przyjemnośćze sprawiania innymkłopotów. Jeśli chcecie wiedzieć, to ze wszystkich osób, których nienawidzi, mnie stawia zawsze w czołówce. Nie na pierwszym miejscu,alena tyle wysoko, bym zawsze odczuwała dreszcz, ilekroć zdarzy misię znaleźć bliżej niżsto metrów od niej. Postanowiłam wyjść na taras. Kobieta sukcesu piła kawę i wciąż przeglądała dokumentywyciągane z czarnejteczki. Kiedy przechodziłamobok,obrzuciłamnie obojętnym spojrzeniem i wróciła do swoich spraw. Próbowałam zgadnąć, kim jest i co takiego robi,że potrzebuje goryla. Mimowolnie. co ja gadam. wcalenie mimowolne,ale z zawodowąciekawością zerknęłam na logo firmy umieszczone na odłożonymdokumencie i nagle, gdzieś w głębi mojej duszy zrodziła się pewność, że któregoś dnia na pewno będę taka jak ona. Ta myśl wywołała lekki niepokój. Znalazłam wolną ławkę. Wyjęłam ztorby aparat fotograficzny, by przejrzeć zdjęcia,którezrobiłam godzinę temuna placu Zawiszy. Tira miałam na kilku,a na jednym tworzący się korek. Czyli, w razieczego, mam dowód,że tam byłam. Szkodajednak, że niepoczekałam. Ale ze mną takjest, niestety, że nigdzie nie trafiam na czas, wszędziejestem alboza wcześnie, albo za późno. I dlatego zajmuję się pisaniem orzeczachnieważnych. Poniebie przeleciał samolot i wtym momencie coś mnie zaniepokoiło. Bo jakisens miał telefon, który odebrałam w redakcji? Kto już o jedenastej wiedział, że na placu będzie awantura? Problem z przejazdem zaczął sięprzecież dopiero koło południa,czyli że tir stanął tam niewielewcześniej. Jaki wniosek? Taki, żebyłam tam we właściwej chwili,tylko nie doczekałam końca ak20 cji. Ktoś coś zaplanował i chciał, żeby byłaprzytym obecnaprasa. A niech to licho. Taka właśnie ze mnie dziennikarka. Powiał wiatri za plecami usłyszałam dzwonienie. Oderwałam myśli od placuZawiszy i skupiłam się na dźwiękach. Wiem doskonale, skąd dobiegają. Za restauracją rośnie potężny klon, któryosłaniaprzed słońcem niewielki ogródek. Trzebapatrzeć między gałęzie,bo dzwonienie dobiega właśnie stamtąd,z korony drzewa. Uniosłam głowę i zaczęłam wypatrywać źródełdźwięków. Jest, jeden, drugi, trzeci. Dzwoneczki. Mają ich tu zesto albo i więcej. Właściciel lokaluw dniu otwarcia fundował darmowe drinki każdemu, kto zawiesi na drzewie blaszany dzwonek. Chłopcy i młodzi mężczyźni wykazywali małpie umiejętności,włażąc najwyżej, jaksięda. Od tejpory dzwonienie nigdy nie ustaje, narasta lub cichnie w zależności od siły wiatru. Czasami niesiesię po wodziedaleko i słychać je u nas w domu. Ale jakkażdydźwięk trwający zbyt długo, taki tenwtapiasię w tło i staje niesłyszalny poza chwilami, gdy czyjś mózg z jakiegoś powodu zaczynaje rejestrować. Tak jak mój teraz. Po raz nie wiadomo który pomyślałam, że to wiecznie rozwibrowanemiejsce jest niebezpieczne, bo niekończącą sięmuzykąprzyciąga świrów. Oparłam się o balustradę. Niedawno umyta jezdnia jeszcze lśniła wilgocią, w powietrzuczuło się świeżość. Przejeżdżający rower zostawiłślad naasfalcie. Poza dzwoniącymdrzewem słyszałam jeszcze stukotobcasów,szum rozmów, strzępy melodii dobiegającej zza uchylonego okna,narastający warkot motoru. Alegdy wiatr się wzmógł, dzwonienieprzypominające zbyt długą sekwencję perkusyjnych uderzeń zagłuszyło wszystkie inne dźwięki. Żeby nie ogłuchnąć, mogłam tylko wejść do środka albo zejść niżej. Zeszłam do poziomu ulicy, bo wydało mi się, że widzę Michała. To jednak nie był on. Zatrzymałam się przy ławce. Wszystko działosię jakby wolniej, ale nie czułam niepokoju,najmniejszego nawet przeczucia. Ryk motoru narastał. Przed wejściem do restauracji zatrzymał się samochód. Chodnikiem szedł mężczyzna z dzieckiem. Dziecko trzymałow ręku piłkę. Kierowca wysiadł,stanął przy aucie i czekał na ko21. goś. Drzwi restauracji otworzyły się i wyszedł goryl. Zlustrowałteren, obrzucił spojrzeniemmnie i mężczyznę z dzieckiem, kiwnął dłonią temu przy samochodzie. Potem jednocześnie otworzyli drzwi: gorylwyjściowe z restauracji, kierowca - samochodu. Patrzyłam na nich bez skrępowania. Kobieta zperłą ruszyłado auta, goryl kilka kroków zanią. Gdy mijała mnie, ściągniętachyba moim wzrokiem, odwróciła się i też spojrzała. Poczułamlekki dreszcz. Na jej włosy padł promień słońcai wyglądała jakMadonna. Wszystko było w niej wspaniałe. Nie odwróciłamgłowy. Zapragnęłam utrwalić w pamięci ten obraz. Zapamiętaćjak najwięcej szczegółów. Takie chwile,które przeżywa sięszczególnie intensywnie, są wieczne. Chciałabym ją sfotografować, by móc w spokoju analizować wnętrze skryte pod maskąwyniosłości, ale aparat leżał w torbie i chyba bałabym się tychfacetów. Przez kilkachwil zapomniałam o dzwonkach. Możena moment zapanowała cisza albo świadomość zmęczona hałasem wygasiła gona moment. A potemwszystko stało sięrównocześnie. Zadzwonił telefon i kobieta, nie zatrzymując się, przyłożyłaaparat do ucha. Dziecku upadła piłka i potoczyłasię na jezdnię. Zza rogu wyjechał samochód z przyczepą. Dziecko wyrwało się ojcu ipobiegło za piłką, wprost pod samochód. Kierowca skręcił i ominął dzieciaka, ale siła odśrodkowa postawiłaprzyczepę nadwóch kołach. przyczepa przezchwilę balansowała, a potem runęła. i wszystko, co na niej było, rozsypało siępo jezdni. potoczyły się kartofle, buraki, cebula. Powinnam była odsunąć się jak najdalej od krawężnika, kiedytylko zobaczyłam, co siędzieje. Zamiastjednak tak zrobić, stałamjak urzeczona. Powinnam też była w tym momencie wyciągnąć aparat i pstrykać zdjęcia. Zamiasttegostałam jak słup i gapiłam się na podskakujące warzywa. Kobieta zatrzymałasię zaledwie na ułamek chwili, ale zaraz ruszyła do swojego auta. Wciąż rozmawiała przez telefon iwyglądała na zaaferowaną tym, o czymmówiła. Przed sobą miałamławkę i przynajmniej tam powinnam zostać. Samanie wiem, po co zrobiłam kilka kroków w stronę jezdni. Nie miałam najmniejszego powodu, by się ruszyć. I właśniewtedy z przeciwnej strony nadjechał motor. To jego ryk słyszałam od dawna. Widząc,co się dzieje,kierowca skręcił gwałtow22 nie w prawo, by uniknąć zderzenia z przewróconą przyczepą, alewpadł w poślizgna rozsypanych kartoflach. A potem sunął jużprosto siłą bezwładu. Od pierwszej chwili wiedziałam, że nieuderzy ani we mnie,ani w dziecko, ani w żadnego z facetów stojących na jezdni, tylko w kobietę. Ona też to wiedziała i stała jakskamieniała. Wszystkowe mnie krzyczało: uciekaj! , ale na jakikolwiek ruchbyło już za późno. Nadalniesłyszałam odgłosów zewnętrznego świata. Czaszkęwypełnił mi głośnyszum, przypominający dudnienie pary. Schyliłam się ipoczułam błysk białego światław głowie. Nie zdawałamsobie sprawy, że wyciągamrękę i jednym ruchem chwytam rękawnieznajomej, zaciskam pięść i szarpięw tył. Każdy inny ruch byłby nieskuteczny. Kobieta poleciała na trawnik, a ja, pociągnięta jejciężarem, runęłam na nią. Motor przefrunął obok nas i wyhamował tuż pod oknem lokalu. Leżałam na niej i ponownie,już drugi raz w ciągu godziny,odczułam przezroczystość czasu. Przez chwilę byłyśmy tym samym istnieniem. We dwie mogłybyśmy doprowadzićdo uporządkowaniapobojowiska. Tonie była moja myśl. Pojawiła się znikądi szukając wyjścia, miotała się wewnątrz mojej czaszki jak mucha w słoju. Czułam pod sobą miękkie ciało,a gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam tuż przy swojej twarzylśniącą perłę. Ten widokwyzwoliłwe mnie chęć posiadania. Zapragnęłam mieć taką samą. I to pragnienie przywróciło mi świadomość. 3 Kobieta pode mnąporuszyła się ostrożnie. - Jezu Chryste, uratowałami pani życie - wychrypiała. Mój własny oddech, urywany i nierówny,odbijał się echemw uszach. Zaczęłam się gramolić, żeby z niej zleźć, i dopiero w tym momencie uświadomiłamsobie, jak krótko to trwało. Ułamek chwili. Ochroniarz idący tuż ztyłu nie miał szans, by zareagować. Dopiero teraz zaczął ją spodemnie wydobywać. Przeszkadzałam, więcodstawił mniena bok jak zawalidrogę. I tak dobrze, że najpierwniestrzelił, bo rękę trzymał pod marynarą, blisko spluwy, którątam pewniemiał. Wciągu następnejsekundy wykonali we trójkę 23. mnóstwo ruchów. I jej,i facetom oczy latały na wszystkie strony,ale żadne z nich nie zaszczyciło mnie ani jednym słowem, ani nawet spojrzeniem. Nie zwracając na nicuwagi, załadowali się do samochodu i odjechali. Zostawili mniena poboczu, opartą o ławkę, odtrąconą, porzuconą, zbędną. Jeszcze nigdy nikogo nie uratowałam, a dziś zdarzyłomi się todwukrotnie. I za każdym razem wzgardzono moim wysiłkiem. Przypomniałam sobie hasło: "Śmierćbohaterom". I to ono sprawiło,że poczułam, jak ogarnia mnie zawstydzenie, bliskie upokorzeniu. -OBoże, oBoże. - To ten młodziak namotorze. Wciążsiedział na swojej maszynie ipowtarzał w kółko: o Boże, o Boże. Zakręciło mi się w głowie, gdy świat na nowozaczął nabieraćbarwi dźwięków. Zamrugałam i obcamyśl o porządkach na pobojowiskuuleciała. Dobrze, że miałam za sobą ławkę i mogłam się o nią oprzeć. Nogi nadalmi drżały. Rozejrzałam się wokół siebie. Większość ludzinawet nie zauważyła ostatniejodsłony, w której odegrałam główną rolę. Uwaga gapiów skupiona była na przewróconej przyczepietarasującej przejazd. Ojciec dzieciaka dzięko'wał kierowcy za refleks. Kierowca darł się na ojca, że jest durnymh. Mężczyźni skrzykiwali się,by postawić przyczepę na kołach. Jakaś staruszka dopiero terazwpadła w histerię. Większość ludziprzechodziła jednakobojętnie. Niektórzyzatrzymywali się, by popatrzeć jak na scenę z filmu, i odchodzili, by kontynuować własneżycie. Uderzyła mnie ulotnośćminionejchwili. Nie mogłam pojąć, skąd się tu wzięłam. Poco tu zeszłam? Comną kierowało? Zupełnie jakbym przezmoment należała nie całkiem do siebie. Jakaś siła ustawiła mnie wewłaściwymmiejscui zmusiła do zrobienia tego, co zrobiłam. Gdybym stała za ławką,nie zdążyłabym i motoruderzyłby wkobietę. Gdybymnie ruszyłasię od stolika, mogłabym oglądać wypadek przez szybę ipisać nagorąco relację z masakry,której byłam świadkiem. Ale stałamakurat tu,gdzie trzeba. Intuicja? Co za nonsens. Czułam się, jakbym walnęłagłową w niewidzialną ścianę. Chyba nadalbyłam wszoku. Próbowałam ogarnąć sytuację, aleumysł wciąż trafiał na blokady. Powinnam się cieszyć, że mogęwdychać woń sosny zamiastkrwi i słuchać pokrzykiwań pełnych 24 ulgi zamiast wycia karetek, ale zamiast satysfakcji czułam jedynie złość. Czemu nie miałam takiej wizji kilka lattemu? Niespodziewanym punktemodniesienia i powrotu do rzeczywistości stał się brzęczącyw torbie telefon. Torbę miałam ciągleprzewieszoną przez ramię. Nawetnie spadła. Nacisnęłam przyciski jak przez mgłę dotarł do mnie głos Lulu pytający o szczegółyincydentu. - Trzeba szybko dotrzeć do ludzi, którzy byli świadkami,zanimznikną albozanim odechce im się mówić, albo zanim wszystko zapomną i zaczną zmyślać. Jestem wzruszona jego zainteresowaniem. Chcę powiedzieć, żeniepotrzebny mi rozgłos, że to nic takiego, że każdy na moim miejscu. ale nie mogę wydobyć z siebie głosu. Z pewnością dotarł doniego harmider, jaki podniósł się wokół, i to mu wystarczyło, botylko spytał: - Jesteś tam? -Tak. A gdzie niby mam być? Na księżycu? W tym momencie mój mózg zaczął działać i już wiem, że niezrozumiałam intencji Lulu. Jemunie chodziło o mnie. Mówiło placu Zawiszy. Ale odpowiedź już padła, a nie miałamdość sił,by sięwycofywać, wyjaśniać, tłumaczyć. Za dużo z tymroboty. - Jak już się czegoś dowiesz, informuj mnie. Mignął miobraz tira i biura rzeczy znalezionych, ale byłamw stanie wydusićz siebie tylko jedno słowo: -Tak. Może naprawdę powinnam tam pojechać? To w końcu mojapraca. Zdziwiona patrzyłam na trzęsący się telefon. Ręka midrżała. - Spokojnie - mówię sobie. - Odpręż się, wyluzuj. Najbardziej rozsądny wydał mi się odwrót do swojego stolika. Musiałam ochłonąć. Wewnątrzniektórzy odwracali się ispoglądalina mnie z zaciekawieniem, ale naszczęście tylko przelotnym. Jedynie Laura zatrzymała na mnie wzrok dłużej. Minęłamją bezsłowa, usiadłam,utkwiłam wzrok w szybie i w tym samym momencie zobaczyłamMichała. Był jeszcze na tyle daleko, że przez ułamek sekundy wyglądałjak ktoś inny. Patrzyłam,jakidziew moją stronę. Wyglądał doskonale. Musiałamsię skupić, by opanować wewnętrznydygot. 25. Aby dać sobie czas, zaczęłam wymyślać, co robią kobiety, byzwrócić na siebie uwagę takiego faceta. Podobał mi się bardzo. I to takbardzo,że miałam ochotę wstać i pobiec mu naprzeciw,a jedno, co mi przeszkodziło, to fakt, że nogi miałam jeszcze jakz waty. Niemal ujrzałam scenę, jak biegnę, aone się podemnąuginają ipadam na kolana, w przejściu, obok stolika Laury, u jejstóp. No nie. Lepiej jednak poczekam. W końcudrzwi się otworzyły. Miałam wrażenie,że wszyscy unieśli głowyi wlepili w niego gały, byodgadnąć, do kogo podejdzie. Uśmiechnął się przyjaźniedoOlgi, a ja, jak głupia,wpadłam w panikę, że mnie nie zobaczyi usiądzie obokniej. Pragnęłam się unieść i pomachać ręką, byzwrócić na siebieuwagę. Tutaj, tutaj! Tylko ja wiem, ile mniekosztowało, abyopanować te kretyńskie myśli. Ale Bógmi świadkiem, że potrzebowałam go już,natychmiast. Chciałam,żeby był przy mnie, żeby mnie objął i powie-dział,że bez względu na wszystko, co wyprawiam głupiego,i takmnie kocha. - Zastanawiam się,czy nie mógłbym się dosiąść- usłyszałami odetchnęłam z ulgą, kamień dosłownie spadł mi z serca. -Czy pan aby nie pomylił mnie z kimś innym? - odparłam swobodnie, jak gdyby nigdy nic. Odsunął krzesło, przerzucił mojątorbę dalej i usiadł blisko, takjak chciałam. Dotknął dłonią mojej nogi,aż przebiegł przeze mnieprąd. Szybki jest. I naprawdę niezły. Ma tylko jeden defekt, którymimo wszystkich przeciwności każe mu mnie kochać. Tomójmąż. Człowiek, z którym od dziesięciulat dzielę chleb i łoże,pijęwinoi w wolnych chwilachumawiam się na randki. Takie spotkania w miejscach publicznych niezmiennie sprawiają mi przyjemność i nie chciałabym, żeby kiedykolwiek to się zmieniło. Pocałował mnie i już sama jego bliskośćwystarczyła,by wydarzeniasprzed kilkuchwil zaczęły się zacierać. Niektórzy goście nadal sięna nas gapili, a ja nie mogłam nieczuć się świetnie, widząc te spojrzenia. Powoli wszystkowracałona swoje miejsce. - Cześć, kochanie. Przepraszam, że się spóźniłem. Coś przegapiłem? Byłjakiś wypadek? - Nic takiego - bagatelizuję. - Przyczepa się przewróciła. Chciałabym mu opowiedzieć o swoim bohaterstwie i aż rozsadza mnie odśrodka, żeby się poskarżyć na ludzką niewdzięczność,ale jestem dziwnie skrępowana. Czemu? No właśnie nie wiem, cośmnie jednak powstrzymuje. Gorączkowoszukam właściwych słów 26 i nie potrafię znaleźć żadnego, które oddałoby to, co teraz czuję. Obiecuję sobie, że opowiem mu wszystko w domu,gdy będziemysami. Może wtedy będziemi łatwiej. Zresztą Michał nie nalega. Jest podekscytowanyczym innym. - W centrum coś się stało. Podobno strzelali. Bałem się, że ciętam wyślą i nie będziemy mogli spokojnie zjeść obiadu. - Później tam pojadę. Jak skończy im się amunicja. Strzelanina? Pojedynek kierowców? Może naprawdę powinnam tam być? Ale nie, bez przesady. Dowiem się wszystkiego później. Teraz tylkochcę się czuć dobrze. - A uciebie jakbyło? - pytam. - Beznadziejnie. - Objął mnie i pocałował delikatnie. Apotemszepnął do ucha: -Cały dzień myślałem o tobie. A ty, też tęskniłaś? - Pozwól, że ujmę to w ten sposób -mówię. - Im szybciej znajdziemy się w jakimś ustronnym miejscu, tym lepiej. Naszeręce ocierają się o siebie, a palce splatają. Patrzę na niego zczułością i dziwię się, że po tylu latach można się tak zachwycać sobą nawzajem. Hej, ludzie, patrzcie, otojai on. Ciągle jesteśmy razem. Cofamy dłonie dopiero, gdy kelner szuka miejscana talerze. Boże, to nieprawda, comówiłam o powodach, dla którychumówiłam sięz nim tutaj. Tak naprawdę zrobiłam to dlasiebie,dla takiej jak ta chwili,żeby wszystkich szlag trafił z zazdrości, żeby widzieli nas razem. Michał sprawia, że czujęsię kimś wyjątkowym. Nie to, żebym miała jakieś problemy z samooceną, alew jego obecności staję się inna. Lepsza. Bardziej wartościowa. Zamawialiśmy kolejne smakołyki, a Michał opowiadał o realizowanym właśnie programie. Zwykle lubię go słuchać, ale dzisiajsłabo rejestrowałam. Przez głowę znów mi przemykały obce myślio forsie, seksie, powodzeniu, oprzysięgach, których należałodotrzymać, gdziekolwiek i kimkolwieksię było. Ci, którzy zdradzili, przekonywali się, zeświat jest zbyt maty, by sięgdzieś ukryć, chyba żew dupie rekina. W głowie miszumiało i po raz kolejny miałam wrażenie,że rzeczywistość usuwa się pozanawiasi żadna sprawa nie jest warta, bypojmować ją dosłownie. Nie mogłam jednak przestać patrzeć naMichała, wciąż sprawdzając, czyaby jest prawdziwy. I czy naprawdę jest tu ze mną. Ale wciąż był. - ... sprawdzają, czy zadbałem owszystko jak należy. Nie liczysię, że mimo tysięcy przeszkód wszystko poszło gładko, ale czyplanując te tysiąc rzeczy, nie pominąłem czegoś jeszcze. Do licha, coraz bardziej mnieto wkurza. Nie liczysię, że mają to, za cozapła27. ciii. Muszą skontrolować, czy aby na pewno zrobiłem to najlepiej,czy aby na pewno nie można było zrobić lepiej. Zatrudnili mnie, żebym kierował produkcją, toniech mi dadzą kierować,no nie? - Pewnie. Mówił do mnie, a ja myślałam o czymś zupełnie innym, otejchwili, gdy przeczułam,co sięstanie, o wszystkich krokach, jakiewykonałam, by znaleźć się w tamtym miejscu, między ławkąa jezdnią, chociaż wcale nie powinno mnie tam być. Ponad ramieniemMichała spoglądałam na sąsiedni stolik. Nikogo tam nie było, ale aura, która pozostałapo kobiecie z perłą, wciąż przykuwała moją uwagę. - O matko, ale mam nerwy. Chyba rzucę to w diabły. Tylkoczemu tobieto mówię, a nie tym dupkom? - Bo jestemtwoją żoną? - podsuwam prawidłową odpowiedź. Wpadam mu wsłowo, uwalniam się od tamtych myśli iopowiadamo swoich sprawach. Śmiejemysię, gdyodkrywamy, żeo tej samejporze dzwoniliśmy do siebie. Potem oboje milkniemy,bo nie potrzebujemy słów, by prowadzićdalszy ciąg dialogu. W pewnym momencie dostrzegam wzrok Laury wbity wplecyMichała. Na sekundę wytrąca mnie to zrównowagi. Czas pędzi, jak zwykle,gdyjesteśmy razem. Kończymy obiad,pijemy kawę. Z podarowanej mi godziny niewiele już zostało. Przez okno widzę, że ulica została uprzątnięta. Samochódzprzyczepą odjechał, ale kilka buraków nadal leży przy krawężniku. Z pewnym zdziwieniem przypominamsobie tamtąchwilę. - Dostałem dzisiaj nową propozycję. - W głosie Michała słychać napięcie. Spojrzałam i zdążyłam zarejestrować cień przemykającymu potwarzy. Nastąpiłachwila dziwnego milczenia. Znam go zbyt długo, by nie wyczuć, że ma mi do przekazania złe wieści i nie wie, jakzacząć. Nie ponaglam. Na złe wieści zawsze jest czas. Czekamcierpliwie, ale nimMichał zdobywa sięna coś więcej, podchodzi Laura. A ta tu po co? - Co to za nowy facet? - pytakonspiracyjnym szeptem. - Nie znasz - mamroczę, nakazując jej w myślach iść stądprecz. Michał podnosi się i cmokają w policzek. Nie znosi jejprawietak samojak ja, ale ma nadzwyczajną cierpliwość do ludzi, których uważa za głupców. Przez kilka chwil kontynuują prawieniesobie grzeczności. Ja nato przyzwalam, lecz bacznie śledzę i na28 słuchuję, bo czuję nadciągające niebezpieczeństwo. Wmawiam sobie, żeto nic takiego, Laura zaraz sobie pójdzie i wszystkiego siędowiem. Jazda stąd - mówię do niej w myślach, uśmiechając się uroczo. A onadoskonale wie, co kryjesię pod tym uśmiechemi z pewnością nie pozostanie mi dłużna. Nagle słyszę:- Twoja żona to prawdziwyRambo. I już jej nie ma. Pozawszystkim, co o niej powiedziałam, zapomniałam nadmienić,że Laura uwielbia wprawiać mnie w zakłopotanie i robito przy każdej okazji. Jestem na nią takwściekła, żegdybym miała wystarczająco długą nogę, kopnęłabymją w tyłek. Chciałam przemilczeć tę zaczepkę i wrócić do tematu rozpoczętego przez Michała, alesię nie dało. Musiałam marnować czasnarelacjonowanie swojej przygody. Dołożyłam wszelkich starań, byzabrzmiało to bardziej śmiesznie niż strasznie, i jeszcze większych,by swój udział sprowadzić do absolutnego minimum. Po minie Michała widziałam jednak, że przejął się znacznie bardziej niż ja. Zbladł, ana przegubach pojawiła mu sięgęsia skórka. - Czemumi nie powiedziałaś? -Jezu. Przecieżnic się nie stało. To był zwykły zbiegokoliczności. Chciałam ci opowiedzieć w domu, nie tutaj. - Co za różnica, gdzie? No właśnie, rzecz w tym,żesama nie wiem. - Mogłaś zginąć -mówi cicho. Mogłam. Świadomość tego sprawiła, że poczułam maleńkiprzypływ dumy, lecz odrazupojawiłysię wątpliwości. Prawdę mówiąc, już tysiącrazy mogłam zginąć. Kiedyśna przykład zdążyłam przejechać dosłownie na sekundę przednadjeżdżającym pociągiem, bo dróżniknie zamknął szlabanu nastrzeżonymprzejeździe. A gdy pośliznęłamsię w górach na kamieniach, ocala łam tylko dlatego, że Laura złapała mnie za plecak. Wzeszłym roku kawał gzymsu spadłdosłownie dwa metry przede mną, a dokina nie pojechałam z Tomkiem ja, tylko moirodzice. Dlategowydajemi się, że życie i śmierć nie zależą od nas, tylkoodjakiejśtajemniczej loterii. Michał wziął moją rękę iuścisnąłją delikatnie. Jego dłoń byłatak wielka, że mojauwięzła pomiędzyjego palcem wskazującyma kciukiem. Poczułam się jak dziecko i zachciało mi się płakać. Wyobraziłam sobie, jakby się czuł, gdybyprzyszedł na obiad, azamiast mnie zastał mojego trupa na trawniku. - To był tylko krótki napad humanitaryzmu i już się więcej niepowtórzy. Lepiej powiedz, co to za propozycja, o której zacząłeśmówić? 29. - Aaa tam. Nie ma na razie o czym gadać. Opowiem ci później,jaksprawa się wykrystalizuje. Coś byłonietak, bo nachmurzyłsię i wolał nie patrzeć na mnie. Odetchnął z ulgą, gdy zadzwonił telefon. Odezwałasię Marta, ajejgłos oznaczał koniecsielanki. No i w samąporę, bo powietrzemiędzy nami zaczęło się niebezpiecznie elektryzować. - No tolecę. Czekaj na mnie. Jak wrócę, będziemysię kochać. Wyszedł na zewnątrz i pomachał ręką szybie. Pomylił się tylkoopół metra. Ścisnęło mnie w żołądku, jak zawsze, gdy odchodził. Przez chwilę siedziałam bez ruchu, wpatrując się w miejsce, gdziezniknął. Wrócipóźno wnocy. Miałam do zapełnienia całe popołudnie, wieczór ipół nocy. Musiałam sobie jakoś poradzić z tą masą wolnego czasu. Dopiłam kawę, uregulowałam rachunek, odliczyłamnapiwek. Skupiłam się na detalach, by pozwolić sobie na powolne, leniweprzejście do innego świata, do swojej drugiej postaci, kobiety, jakąjestem bez Michała. Jeszcze moment,jeszcze łyk kawy. Trochę to trwało, ale w końcu nią sięstałam. Przez resztę dniabędęprzedsiębiorcza, agresywna, zaradna,sprytna, napastliwa, zaczepna. Pracując, staję się kimś innym; jednak gdzieś pod skórą hołubić będę wyobrażenie o swej kruchej delikatności. Ale taką siebieodsłonię dopierow domu,gdy tamw końcu wrócę i włożę kapcie, ściągnębiustonosz, zrobię kolacjęi będę cierpliwie wyczekiwać powrotu Michała. Mam dwa równoległe życiai staram się ich nie mieszać. Gdybymnie ktoś spytał, to nie umiałabympowiedzieć uczciwie, w którymjestemnaprawdę sobą. No dobra, dosyćtych bzdur. Do roboty. 4 Wyszłam na ulicę. Zrobiłam krok i znów poczułam,jak wszystko odpływa. Uprawiamy hazard. Nasze życie jest loterią, ciągłym ryzykiem,bo w grze, w którąsię zabawiamy, regułyustanawia się na bieżąco. I zmienia sieje wtedy, gdywynika taka potrzeba, czyli nieustannie. Zbeztroskimi minami rzucamy stawki nastoi, choćnaprawdę jesteśmy spoceni ze strachu. Nie wiem, skąd wzięły się te słowa. 30 Jakaś fraza piosenki czy fragment czytanego kiedyś artykułu? Niby nic się nie zmieniło w ciąguostatnich sekund,ale jakaśmgiełka zasnuła wszystko; samochody, ludzi, domy. Drzewa w południowym słońcu rzucały długie cienie. Miastowydawało się jakby trochę nierealne. Pewnie spadło ciśnienie wzwiązkuz zapowiadanym deszczemi dlatego tak się poczułam. Ogarnął mnie dziwny nastrój połączony z dręczącym wrażeniem, że czegoś nie dostrzegłam, czegoś oczywistego, naco powinnam zwrócić uwagę. Przykleiło się na krawędziświadomości,przeszkadzało jak włos na języku, ale nie potrafiłam tego aniuchwycić, ani się pozbyć. To coś związanegoz. Z czym? Nie wiem. Uznałam, że to z przejedzenia. Niskie ciśnieniei przejedzenie to niezły zestaw. W samraz, bywskoczyć do łóżkana godzinkę. Niestety,nie mogłam sobie pozwolić na taki luksus. Miałam sporopracy. Musiałam chwilę pomyśleć, by przypomnieć sobie, gdzie zostawiłamsamochód. Na parkingu podszedł do mniejakiś facet. - Masz dzisiaj szczęście, dziewczyno. Jak zawsze, chłopcze. Usiłowałam przypomnieć sobie tę twarz, jednak bezskutecznie. Pewnie totylko kolejny, któremu się podobam. Wyglądałmiło, beztrosko, ale w przeciwieństwie do mnie nie miał szczęścia, bo odkąd znam Michała, inni mężczyźniniewiele mnie interesują. - My się znamy? - spytałam. - Jeszcze nie, ale nic straconego. Umówiłemsię zSzymonem,a skoro go nie ma, mogę tobie sprzedać to, co dla niegomam. Towar jeszcze ciepły. Daj stówę i znikam. No, tak. Teraz przypomniałam sobie, kim był. To jeden z naszych informatorów. Widziałam go parę razy koło redakcji. Zastówę albodwie podrzuca ciekawostki, najnowsze plotki, aktualności z miasta. Najczęściej kontaktuje się z Szymonem i pewniez każdym, kto się nawinie. Ma w całym mieście siatkę oczu i uszu; różnych obszczymurków, co to wystają w bramach całe dniei niczego konkretnego nie robią poza zabijaniemczasu, ale niech sięcośwydarzy, spieszą donieść temu, kto za taką informację da paręgroszy na piwo. W mieście nie dzieje sięnic, co niezostałoby przeznich zauważone. Dostają od niego na flaszkę,a on tę informację 31. przekazuje nam. Jego rolajest nie do przecenienia. Dzięki takimnieformalnym informatorom jesteśmy na miejscu wydarzeń wcześniej niż policja, pogotowie, straż i wszyscy święci. - Pracujesz dla Szymka. Fuknął przez nos. - Pracuję dla siebie. Jak spotkam go po drodze, powiem, że zostawiłem wiadomośću ciebie,i skłamię,że wziąłem dwie stówy. Zarobisz takczyowak. Jak go nie spotkam, informacja jest twoja. Ja się nie przyznam,że ci ją dałem. Dla niegoznajdę inną. Zgodziłam się natę stówę głównie dlatego, że niemiałam czasuna targi, a nie dlatego że brakowało mi materiałudo pracy. Mójproblem polegana tym, że niepanuję nad napływającymi informacjami. Za dużo się dzieje. Czasamimyślę, że świat byłby lepszy,gdybyludzie nie wiedzieli wszystkiego o wszystkich. Sprzedał mi pogniecionyświstek z nagryzmolonym planem sytuacyjnym fragmentu miasta i zaznaczonymliterą D czyimśdomem. - Jak cisięnie chce tam jechać, odsprzedaj kontakt Szymonowi albozrób z tym, co chcesz. Chłopaki wezmą z pocałowaniemręki, ale nie mam czasu czekać. O jedenastej uprowadzono samochód ciężarowy z portowego parkingu. Podobno z dużą partią nielegalnego towaru. Odstawiono go na placZawiszy i tamrozegrałasię o niego walka. Pół godziny temuwidziałem namiejscu tłumdziennikarzy, ale wątpię, byznaleźli jakichś świadków. Akcja byłazrobiona prima sort. Masz tu adres kogoś, ktocoś wie. Jak ci sięuda, to może to zniego wydusisz, choć wątpię. To jużtwoja robota, nie moja. Jeśli mogę coś radzić, to jedź tam jeszczedziś. Jutromoże być nieaktualne. Pomachał do mnie moją stówką i zniknął. Wrzuciłam świstek do torby. Najbardziej ucieszyła mnie wiadomość, że nawet gdybym czekała na placu na rozwój wypadkówi tak nie byłabym mądrzejsza, niż jestem teraz. W tym kontekścieinformacjawarta była forsy, którą straciłam. Szef zadzwonił w momencie, gdy wyjeżdżałam zparkingu. - Dowiedziałaśsię czegoś? Rozmawiałaś z policją? Znalazłaśjakiegoś świadka? Będzie z tego materiał do jutrzejszego wydania? Rzucał wemnie krótkimi,agresywnymi pytaniami i potępiałz góry za wszystko,czego nie zrobiłam. Jasnowidz, kurcze. - Mm, hm. w zasadzietak. no, prawie. - bąkałam, próbującw pośpiechu wyobrazić sobie, co powinnam powiedzieć. Zgoda. Powinnam uczciwie odpowiedzieć, że nie. Nie dowiedziałam się niczego. Nierozmawiałam zpolicją. Nie znalazłam 32 żadnego świadka. Nie będzie z tego materiału na jutro. Takpowinnam powiedzieć. Zamiast tego chrząknęłam. - Masz jakieśproblemy? - spytał podejrzliwie. - Ja? Skąd. Wszystkow porządku. Wiem już sporo. I powtórzyłam to, czego dowiedziałam się przed sekundą. Moja opowieśćbrzmiała wiarygodnie, choć prawdziwy byłw niej tylko szum znikającego za horyzontem tira. Pewnie, żenie powinnam kłamać. Prawda byłabydużo lepsza. Ale kto mizagwarantuje, że Lulu nie odbierze mi tej sprawyi nie da jeszczegorszej. Nikt. Na razie więc postanowiłamdo niczego się nieprzyznawać. Trzeba kłamać, żeby przeżyć. Na swoje usprawiedliwienie miałam tylko to, że było mi naprawdęprzykro. Przynajmniej przez chwilę. - To ma być sporo? To tyle conic. Chcę wiedzieć więcej niż inni. Trochę inwencji, dziewczyno, inwencji. Świat jest wredny. Trzeba pokazać jego okrucieństwo. Chcę mieć materiał do jutrzejszegowydania ito taki,który mi się spodoba. Lepiej wykop informacjespod ziemi albo. Tak, tak. albo ja cię wykopię. Tę gadkęsłyszałam już setki razy, więc niespecjalnie się przejęłam. - Jasne. Dzięki tym pogróżkomczuję się głębokozmotywowana dopracy, szefie. - Coś mi się zdaje, że lepiej bym zrobił, jakbym dał to Laurze. Dokładnie tego się spodziewałam. To jego stały repertuar, szczucienas przeciwko sobie. Do diabła, za kogo on się uważa? Powołanie sięna Lauręjestnie w porządku. Sama myślo niejotwiera mi nóż w kieszeni i budzi wemnie pragnienie mordu. I ondobrzeo tym wie. Z drugiej strony, jestem pewna, że gdyby toona dostała tentemat, zrobiłaby wszystko, aby znaleźćsię na miejscu pięć minutpozdarzeniu, dorwałaby świadków i wyciągnęła z nich wszystko,co by się tylko dało. Pewnie już by stała podjego gabinetemz kompletem materiałów w zębach. I to takich materiałów, którebez poprawek nadawałyby się napierwszą stronę. Laura z każdego tematu potrafi zrobić sensację. Bo w sumie o tow tej robociechodzi. W porównaniu z nią czułam się gorsza. Ale przynajmniej byłam najedzona. - Nie denerwuj się. Tu nikt niczego więcej nie wie, ale mamnamiar na świadkai dowiem się wszystkiego. Możesz być spokojny. 33. Chyba przesadziłam z tymi obietnicami. Ale chociaż osiągnęłam tyle, że Lulu odczepił się chwilowo usatysfakcjonowany. Mogłam wreszcie wyjechać z parkingu. Muzyka dzwoniącego drzewatowarzyszyła mi aż docentrum. Na ulicach dojazdowych do placu Zawiszy policja ustawiła zapory. Wgłębi wypatrzyłam kilkaradiowozów, ale panowała jakaśnienaturalna cisza. Żadnych gapiów, żadnych dziennikarzy. Wyglądało na to, że ci,co potrzebowali informacji, już je zdobyli. Takczy inaczej, jadąc tu i tak, nie spodziewałam się niczego innego. Policjant, którego złapałam, potraktował mnie lekceważąco. - Nie wolno tędy przechodzić. -Jestem z prasy. - A ja z policji i mówię, że nie wolno. Była już konferencja. Komendant udzielił informacji. -A jakich? - Nie wiem. Objąłem służbę dopiero dziesięćminut temu. -To tak jak ja. Niebył w nastroju do spierania się. Pewnie kazali mupilnowaćpustego placu i nie gadać z dziennikarzami. A możenaprawdę nicnie wiedział. Opowiedziałam mu dowcip o spóźniających się wszędzieblondynkach. Pośmialiśmy się. Przez chwilę byliśmy przyjaciółmi. - No to mogę? -Niestety nie i nie ma w tym ani cieniażartu, zapewniam panią. Powiedział tobardzopoważnie,wpatrzony we mniew wielkimskupieniu. Potem zrobił lekki ruch dłonią, odsuwając temat jakowyczerpany. Kicha. Przelotnie poczułamdziwne, niepokojące pragnienie; odepchnąć go, przeskoczyć przez zaporę i pobiec. Może i sątacy reporterzy,którzy z narażeniem życia przedzierająsię przez zasieki,by zdobyćinformacje. Ja do nich nie należę. Zesmętną miną pogapiłam się przezchwilę na pomalowane sprejem muryi tyle. Te same sklepy, te samenapisy i biuro rzeczy znalezionych. Nie byłotylko tira. Podziękowałam grzecznie i wycofałam się. Tu nie miałam nicdo roboty. Wróciłam do samochodu w głębokim przekonaniu, żejeśli do czegoś sięnadaję, to w samraz do opróżniania koszy naśmiecie. Szef w którymś momencieteż to zauważy i wyleje mnienazbity pysk. Oby jeszcze nie dziś. Zaczęłam rozmyślać nad usprawiedliwieniem. 34 Włączyłam radio i usłyszałam, jak moja koleżanka, Dorota,mówi, że utrata spontaniczności to objaw starzenia się. No nie. Ale mi przywaliła. Nie mogę tak się rozklejać. Muszę coś wymyślić. I nagle przyszło mi do głowy,że jedynym sposobem zdobyciainformacji jestściągnięcie ich od tych, co już je zdobyli. Więc robięto. Przerzucam stacje i, kroczek po kroczku, dowiaduję się różnych rzeczy. To się właśnie nazywa spontaniczne działanie. No,cóż. W końcu się zobowiązałam, więc muszę przynajmniej próbować. Słuchałam, notowałam i po półgodziniewiedziałam tosamo coinni. Czyli w zasadzie nic konkretnego. Tir zładunkiem uprowadzony z parkingu. Tensam tir jużpo kwadransie zlokalizowanyprzezpolicję, a raczej przez wściekłych kierowców zablokowanychna placu Zawiszy. Zanim na miejsceprzybyli policjanci, tir odjechał w niewiadomymkierunku. I już, koniec bajki. Żadnejstrzelaniny. Jedyny incydent wart uwagi to łom, którym kierowca postraszył gapiów. Pewniemusiał się bronić przedlinczem. W jegosytuacji sama teżwolałabym być uzbrojona. Nawet jeśli naprawdędoszło tam doczegoś więcej, to nikt tegonie zauważył. Przysłuchiwałam się czczejgadaninie dziennikarzy. To, co mieli do powiedzenia, było do niczego, same spekulacje,pełna gamapropagandowego śmiecia. Taknaprawdę nicistotnego sięnie stało i moi koledzy prześcigali sięwe wzajemnej licytacji, kto zabawniej skomentuje mało znaczący incydent. Do wieczoranikt nie będzie o nim pamiętał itylko nieliczni podadzą ten fakt w formieżartu między aktualnymi przebojami. Niema się czym przejmować. Wyciągnęłam zeschowka laptop i zajęłam siędopasowywaniem kawałków informacji. Sklecę z nich coś, co prześlęszefowi,żeby zatkać mu gębę. Do jutrzejszego wydania wystarczy, a możepóźniejinni dowiedzą się czegoś więcej. Wielu moich kolegów pisało lipne artykuły, że niby byli tam,gdzie wcale ich nie było, że rozmawiali z ludźmi, których taknaprawdę na oczy nie widzieli. Ja obiecałam sobie, że nigdy tego niezrobię. Niestety, okazało się,że przysięganie samej sobienie należy do moich najmocniejszychstron. Człowiek robi zadziwiającogłupie rzeczy, byle tylko wybrnąćz niezręcznej sytuacji. - Przysięgam, że to tylko ten jeden jedyny raz- powiedziałamgłośno, żeby lepiej zapamiętać złożoną sobie obietnicę. Opisałam fragment ulicy na podstawie zdjęćzrobionych wcześniej, wykorzystałam oficjalne oświadczenia oraz wiadomości 35. agencyjne, zlepiłam fragmenty tego, co wiedzieli inni, i napisałam wściekły tekst o nieudolności policji, która nie potrafi przyjechać na czas, by zabezpieczyć jeden głupi samochód. Do kitu. Zmazałam inapisałaminaczej, użalając się nad złym rozplanowaniem wyjazdów zplacu Zawiszy, gdzie jedno źlezaparkowaneauto może sparaliżować komunikację. Też źle. Ostatecznie zdecydowałam się na tekst błahy, powierzchowny, jakślizganiesiężabypo błocie, bez głębi,bez zastanawiania się, odurnym kierowcy, który poszedł na obiad i zapomniał, gdzie zaparkowałogromnego tira. Wiedziałam, że szefowi się nie spodoba. Wolałby coś bardziejdrapieżnego. W dopisku wyjaśniłam, że na wieczór mam jeszcze umówionespotkanie ze świadkiem i zdjęcia zplacu, na chwilę przed awanturą. Przechodnie, którychda sięzidentyfikować, mogąbyć kolejnymi świadkami. Skończyłam. Rozejrzałam się, zażenowana, czy aby nikt nie widział, co robię. Ciągle biłam sięz myślami: wysłać, nie wysłać. Ale wtym odludnym miejscu, gdzie niktnie patrzył, wysiłek bycia uczciwą okazałsię zbyt wielki. A comi tam. Inni przecież robią jeszcze gorsze rzeczy. Ładneusprawiedliwienie, nie uważacie? Jedyne, czym się mogętłumaczyć, to fakt, że działałam podpresją. Kiwnęłamgłowąsamado siebie i w ten sposóbprzypieczętowałam decyzję. - Nie wierzę, że torobię -powiedziałam do siebie i nacisnęłamenter. Tekstposzedł do redakcji, a mnie ciężar spadł z serca. Co zaulga przestać się opierać. W odpowiedzi dostałam mejl, że, cytuję: "Twój artykuł jest zbyt konwencjonalny i w sumie banalny,a ma być bardziej emocjonalny,z odpowiednim ładunkiem grozy. Zrób z tym coś". I jeszcze: "Dobra. Do jutrzejszego wydania wystarczy. Dawaj te zdjęcia. Pójdą razem z krótką notką". I jeszcze: "A ty dzisiajodszukaj świadka, żeby jutro ubrać te banaływkonkrety. Podobno to jakaś większa afera. Wysil się trochę, może jak się trochę przyłożysz,uda ci się coś z tego wyciągnąć". Czyli,co? Czyli, udało się. Hura! 36 Byłam uratowana. Czułam się przytłoczonawłasną przebiegłością. 5 Miałamjeszcze ten świstek z nagryzmolonym adresem, alew tej chwilinie był już taki ważny. Nie widziałam potrzeby, żebysię spieszyć. Czekały mnie trzy umówione rozmowy w trzechczęściach miasta. Musiałam pogadać z żebraczką, któraupodobała sobie wejście do banku i nie chciałasię stamtąd usunąć. Potem spotkanie z kuratorem dziecka mieszkającego nadworcu, ana koniec konferencja zkandydatem na jakiegoś ważniaka. Tak więc resztę dnia spędziłam w samochodzie, zabiegająco towarzystwo ludzi, którzynie mieli ochoty ze mną gadać. Żebraczką schowała się na mójwidok. Kurator poświęcił mi pięćminut,odczytując paragrafy w odpowiedzi na pytania, jakie muzadałam. Ale najlepszy był kandydat. Stał na oświetlonej scenie i bojaźliwie mrużył oczy. Miał przygotowaną mowę i chciał ją wygłosić, jednak na sali nie było takich,którzyzamierzali go wysłuchać. Pozakilkoma dziennikarzamiprzyszłomoże z piętnaścieosób. Trudno powiedzieć, czy są wśródnich jegozwolennicy - z pewnością większość zgromadzenia stanowili wrogowie. A on nie był typemprzywódcy. Wyglądało, jakbyznalazł się na mównicy przez pomyłkę. Stał tam jak sierota i po razkolejny próbował rozpocząć mowę, ale coś go blokowało. Trzeciraz milkł w połowiepierwszego zdania. - No i co tak stoisz jak dupa? - wrzasnął ktoś z sali. Wielu się roześmiało. Biedak zebrał się w sobie i zaczął swoją przemowę. Głos mudrżał. Nie patrząc na ludzi, mówił coś, jednakpochylił się zbyt nisko nad mikrofonem i nie było nic słychać. Pewnie gdyby mu daliszansę,dotarłby jakoś do końcowej kropki. Ale ci, co przyszli, każde jego słowo kwitowali buczeniem "uuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu". Po chwili sala dźwięczała jednostajnym"uuuuuuuuuuuuuuuu". Ten dźwięk byłniemal hipnotyzujący. Sama miałam ochotę sięprzyłączyć i chyba nawet przez moment buczałam, bo Dorota z radia puknęła mnie w bok. - No,co ty. Tamten mówiłcoraz ciszej, wreszcie zamilkł. Nawetstąd widaćbyło łezki w jego oczach. Jeśli cośgo jeszczetrzymałona miejscu,to pewnie świadomość,że ucieczka zostaniesfilmowana, a to 37. oznaczać będzie nieodwracalną klęskę. Z jakiegoś powodu uważał,że musi tam trwać. Jak Zawisza. Byłomi faceta szczerze żal. Stałam z grupą takichjak jareporterów i jedno, co nam pozostało, to tylko udokumentować jegonieudolność jako ewentualnego polityka. - Hej, powiesz coś, czy możemy już iść? Niestety, facet straciłjuż koncept, z którym przyszedł. Stał tamoszołomiony i było jasne, żenie potrafi opanować rozbawionegotłumu. Nie mogłam się nadziwić, że ktoś taki może rościć sobiepretensje do rządzenia krajem. Gapiłam się naniego, szukając bodaj jednejcechy, która czyniłabygo lepszym ode mnie i milionówtakich jak ja. - To niema sensu. Spadam stąd - usłyszałam gdzieś koło ucha. Jurek zregionalnej wyłączył mikrofon i zaczął pakować sprzęt. Ostatecznie ktoś wszedł na scenę i oznajmił, że zabiera kandydata na umówiony wywiaddotelewizji. Biedak wycofał się z ulgąi byłopozabawie. Dziennikarze telewizyjni ruszyli się pierwsi. Musieli lecieć do redakcji, by zmontować materiał i jeszcze wieczorem pokazaćhańbę kandydata na kogośtam. Ja mogłamusiąść byle gdzie, napisać parę słów i wysłać mejlem do redakcji. Niemiałam wiele do przekazania. Tak mi się zdawało. Po kwadransie dostałam zwrotną odpowiedź: "Nie przyjmujętakiej wersji do wiadomości. Napisz o nim tak,jakby byłjużprezydentem i wygłosił mowę swego życia". Też coś. Animi sięśniło znowu kłamać. Wyprawę pod nagryzmolony na kartce adres zostawiłam sobiena koniec. Na samą myśl, że i to będzie próżna fatyga, poczułamzniechęcenie. Ale trudno. Zatankowałam iruszyłamdrogą na południe. Gdybym miałatrochę więcej czasu, mogłabym pojechać kilka kilometrów dalej, zatrzymać się na moście i popatrzeć w dół,na długą rysę wyżłobioną w skale. Często tam jeżdżęi wpatrując się w ten znak, usiłuję zrozumieć jego znaczenie, bo wierzę,że to jakieś przesłanie dla mnie, tylko jeszcze niepotrafię goodczytać. Michałnie wie, że tam jeżdżę. Nikt o tym niewie, boi po co. Dzisiajjednak czas mniegonił, więc skręciłam wcześniejw wiejskądrogę, która na planie miastaoznaczona jest jako ulica. Opony szurałypo żwirze, wzbijając obłok kurzu. To był jedenz tych wczesnych wieczorów, gdy chmury wiszą tuż nad ziemią, liście nawet nie drgną i wiadomo, że zaraz lunie,więc wszyscy wolą 38 zamknąćsię w domachi oglądać program telewizyjny. Po prawejstronie, ułożony połową ciała na trawie, połowąna drodze, wylegiwał się pies. Zwolniłam. Byłam coraz bliżej, ale on się nie ruszył. Nawet nie drgnął, gdy goomijałam. Widziałam w lusterku, jak odprowadzał mnie wzrokiem. Skręciłam. Dopiero po jakimś kilometrze zorientowałamsię, że źle jadę, powinnam chyba za psem skręcić w lewo. Droga całyczas prowadziła lekkim łukiem w całkieminnąstronęświata, niż chciałam. W dodatku zwężała się i za późnobyło najakikolwiek manewr. Dojechałamdo jeziora. /Stanęłam i nie miałampojęcia, co dalej. / Nie było kogospytać, bo od miejsca, gdzie mijałampsa, nie widziałam żywej duszy. Gorzej, bonie wiedziałam,jakwrócić stąd, dokąd zajechałam. Chyba zabłądziłam. Robiło się coraz ciemniej. Wolałam wycofaćsię już teraz. Jeśliktoś tu naprawdę mieszka, toi jutro go znajdę. Zawróciłam, modląc się, bym niewjechała tylnymi kołami w jakiś rów. Nie ma się co oszukiwać. Klapana całej linii. Poza dwoma aktami bohaterstwa niewielemi się dzisiaj udało. Jeśli się jeszczenadczymś zastanawiałam,to czy wrócić do redakcji, czy pojechać prosto do domu i stamtąd zadzwonić do szefa z informacją, że nieudało mi się z tym świadkiem. Spróbuję jeszcze jutro rano. Po krótkim namyśle uznałam, że dom będzie zdecydowanielepszym wyjściem. W drodze powrotnejczułam się fatalnie. Było mi siebie szczerze żal,bo to, czym się zajmuję, to nie jestrobota moich marzeń. Czasami, tak jak dziś,drażni mniemyśl,żecałe to bieganie za ludźmi w pogoniza sprawami, które nie majązemną żadnego związku, jest bez sensu,tym bardziejże efektemwszystkich tych wypraw będzie jedynie krótka notka na dole piątej strony. Kto wie,czy ktośw ogóle ją przeczyta? A jeśli nawet, tonie zachowa jej w pamięci choćby przez pięć minut. Moja pisaninanie zmieni niczyjego życia ani nie skłoni nikogo do głębszych refleksji. Więcej zaciekawienia wzbudziłoby puste miejsce w gazeciei byłobylepiej, gdyby moje artykuły ukazywały się wtakiej właśnie formie. Zatrzymałam się na wzniesieniu. Wjechałam wzatoczkę i wysiadłam zsamochodu. To nie byłżaden taras widokowy, a zaledwie niecoszersze pobocze i wiedzi-a 39. łam, że przy braku szczęścia, gdy akurat nadjedzie radiowóz, zapłacę mandat. Aleniemogłam się powstrzymać, bynie popatrzećstądna swój dom. Kilka chwil,jakie mogłam spędzić, wpatrującsię w słońce zachodzące za rzeką, potraktowałam jako nagrodę zacałodzienny trud. Objęłam wzrokiem większąprzestrzeń. Ludziewostatnichlatach uwielbiają się osiedlaćpośród zieleni. Niedługozajmą cały stok, dolinę iwszystkie polany. Mój dom stoi zaraz za mostem, przy rozjeździe. Głębokieprzedmieście, prawiewieś,a samochodem do centrum jedzie sięzaledwie kilkanaście minut. Tylko nie mówcie, że nie marzycieoczymś takim. Moi starzy odziedziczylidziałkę po jakimś wujkuiprzenieśli się do skromnegodomku. Przez całeżycie rozbudowywali go, przeznaczając większość oszczędności na dostawianie kolejnychpomieszczeń. Nie byliśmy bogaci i przez tęcholerną chałupę nigdy nie pojechaliśmy na wczasy ani nigdzie, bo wszystkiepieniądze szły na remont. Rodzice twierdzili, że jeszcze im za topodziękuję. Przez większość życia szczerzenienawidziłam tegodomu. Marzyłam o wielkiej trąbie powietrznej, która go porwiei rozniesie na strzępy. Trąba nadeszła i walnęła, tyle że nie w dom, aw samochód,którym jechali rodzice. To stało się już wtedy, gdy miałam synaz Michałem. Samochódspadł zeskarpy,rysując na skale długąkrechę. W aucie razemz dziadkami był też mój syn. Przez kilkagodzin leżelina brzegu rzeki, doskonale widoczni z mostu, ale niktsię nie zatrzymał, nie udzielił pomocy. Policję zawiadomił jakiśdzieciak,jednak było już za późno na cokolwiek. Gdy mam zamiar o kimś źle napisać, lubięmyśleć, że jest jednąz osób, które przejeżdżały wtedy drogą A4. Tosprawia, żeniemam najmniejszychskrupułów. Walę piąchą między oczy. Od czasu do czasu chodzę na kanapę do psychoanalityka, bywyspowiadaćsię z pokładów żalu, który przekłada się na agresję. Psychoanalityk radzi zakażdym razem to samo, żebym rzuciła tę pracę. Ten psychoanalityk to moja koleżanka iona poprostudobrze mi życzy, tyle że nie potrafi zaproponować nicw zamian. Po rozświetlonych oknach w sąsiednichdomach widać, żemieszkają tam ludzie; nawet stąd dostrzec możnarodziny zgromadzone przy stołach, głowy dzieci opuszczone nad lekcjami, mrugające telewizory. Mój wygląda na opuszczony. Po tym, co się stało, wystawiłam go na sprzedaż. Rodzice budowali go przecież nie tyledla mnie, ile dla wnuków, których imdam. Wierzyli, że będziepełen dzieci,śmiechu,wrzawy. Szukałam 40 nabywcy z gromadą dzieci,ale zgłaszali się sami sklepikarze, rzeźnicy, a nawet facet,który chciał tu urządzić zakład pogrzebowy. Oferta tego ostatniego była idealna. W zamian oferował mieszkanie w mieście i mniejsze nad morzem. Umowa była gotowa, notariuszumówiony, wycofałam się jednak w ostatniej chwili. Nie mogłamtego zrobić staruszkom. Anisobie. Zrozumiałam, że przezresztę życia musiałabym patrzeć na siebie ich rozczarowanymioczami. Mieszkamy tu tylko we dwoje z Michałem. Gdybyśmybyli tacyjakinni, mielibyśmy przynajmniej psa. Ale nie mamynic, poza sobą. A życiezarówno Michała, jak i moje, składa się niemal wyłącznie z ^pracy. To jedyna siłanapędowa naszejcodzienności. Całyswój czas oddajemyobcym ludziom. Jest w nas jakiś nadmiar buzującej energii, której nie potrafimy inaczej spożytkować. Corazczęściej przychodzimi na myśl, że chyba się trochę pogubiliśmyi taknaprawdę nie zmierzamy do żadnego celu, tylko kręcimy sięw kółko. I co gorsza, nie wiemy, jak przestać. Wierzę, że któregośdniawyjdziemy na prostą. Modlę się ojakiś kataklizm, którywyrwie nas ztej zwariowanej orbity. - Boże, ześlij coś na nas. DOBRA. ZROBI SIĘ. ALE WSZYSTKO W SWOIMCZASIE. Bóg siedzi w mojej głowie i czasami ze mną gada. 6 Wstąpiłam dosklepupo jakieśbyle co na kolację, a potem jadącwolno, patrzyłam na zachód słońca. Wierzchołki drzew wydawały sięstać wogniu, a nad linią horyzontu przesuwałysiępasmachmur w nieprawdopodobnych odcieniach różowego i pomarańczowego. Domy oświetlone tym blaskiem wyglądały całkiem inaczejniż w ciągu dnia. StaraMaciakowa uchyliła furtkę i kiwnęła, żebymstanęła. Jeśli mówię stara, to właśnietomam na myśli. Ona ma chyba zestolat, ale jeśli coś robi, wkłada w to tyleenergii, że nie sposóbudać, że się tego nie widzi. Jeśli kiwa, że mam sięzatrzymać,tonoga sama wbijasię whamulec. Wyobraziłamją sobie na miejscu tego palanta, któremumarzy się władza. Nie mogłam opanowaćuśmiechu namyśl o awanturze, jaką by urządziła, żebyuspokoić wyjców. Wystarczyłby jeden ruch palca, a byłaby ciszajak makiemzasiał. 41. Zatrzymałam samochód i odsunęłam szybę. - Co się stało? -Jeszczenic, wyszłam, żeby cię ostrzec, bo jakiś oberwanieckręci się tu od paru godzin. Jakby co, daj znać, to przyjdę i pomogę ci go przegonić. Jeśli tak mówi, niewątpliwie manamyśli, że przydałoby się gozastrzelić. - Dobra, naszykuję broń - powiedziałam. Ta kobieta wzięła na siebie trud chronienia mnie przed złem tego świata. Nie jestem jej za to wdzięczna,ale mój brak wdzięczności jej nie wadzi. To jedyna osoba, która zna moje najskrytszesekrety. Zapóźno zorientowałam się,że z jej okna widać wnętrzemojego pokoju. Jest teżjedyną osobą, która twierdzi, żeten ktoś, kto zepchnąłsamochód ojca z szosy, jeszcze za to beknie. Dlatego pozwalam jejsię niańczyć. Twierdzi, że miała takisen. Pytałam, czynie zapamiętała numerów rejestracyjnych przestępcy. Obiecała, że jak jeszcze raz jej się to samo przyśni, zwróci na nie uwagę. Jestem pewna, żezanim pójdzie spać, sprawdza, czy ołówek i kartka leżąwystarczającoblisko łóżka. - Może zechciałabyś zjeść ze mną kolację. Trochę mi nudno. Nie lubię sama jeść. Tozabawne. Zawsze lubiłam, a teraz nagle nielubię. Chyba się starzeję. To jak? Mam polędwiczkę. Boże, tylko nie to. Jestem wykończona. Marzyłam, by w ciszyi spokojuzjeść swoje byleco. - Jestem wykończona - mówię po prostu. Maciakowa się nie upiera. - No, trudno. Zaproszę psa, a ty pozamykaj się dobrze,pókiMichał nie wróci. A jakby co, to wrzeszcz z całej siły, na pewno cięusłyszę. Nie wątpię. - Dobrze. - Kiwam uspokajająco głową. Z ulgą włączam silniki na dwójcetelepię się do swojego podjazdu. Moją furtkę ozdabia gryfze skrzydłami. Tatapracował nadnimponad rok. Trochę mu pomagałam. Zamykającbramę, widzę,żeMaciakowa jeszcze stoi i sprawdza, czy prawidłowo się okopałam. Niedawno zdałamsobie sprawę, że przy takim trybie życiastarzeję się w tempie tak gwałtownym, że niedługo dobiję wiekowo do Maciakowej, a może nawet ją przegonię. Jakoś ta perspektywa w ogóle mnie nieprzeraża. Wprowadziłam samochód do garażu, bo nie zamierzałam jużdzisiaj nigdziesię ruszać. W planach miałam: popierwsze - 42 zjeść kolację, po drugie - pogasić światła, po trzecie - wyłączyćtelefon i odciąć się od świata. Dopiero Michał mnie odnajdziei uratuje. Starzy mieli rację, że bez względu na wszystko, co siędzieje,dom to dom. Lubiętu wracać. Lubię otwierać drzwi i zamykać jeza sobą. Lubiędługą dębową ławęw holu, na której siadam, gdyprzychodzę, i siedzę tak długo, pókinie nabiorę sił, by wejść dalej. Lubię te chwile ciszy, gdy czekam na Michała i nikt mi niewypomina, że nie załatwiłam wszystkiego,co miałam do załatwienia. Przekręciłam klucz, licząc,że i dzisiaj będzie tak jak zawsze. Ale nie było. Tużza drzwiami czekała mnie niespodzianka, choć w pierwszejchwili jej me dostrzegłam. Zdążyłam położyć torbę z zakupami naławie, zrzucić buty i schylić się po kapcie. Bosą stopą wdepnęłamw smugę piasku. Odruchowo ułożyłam wycieraczkę na właściwymmiejscui w tymmomencieznieruchomiałam, bo nagle wszystkodookoła wydało się dziwnie obce. Każda rzecz znajdowała się dokładnie tam, gdzie powinna, nawet gazeta leżała tak,jakMichałzostawił ją rano, tylkota smuga piasku na posadzce. Ktoś tu był i przejechał się na słomiance. Wdepnięcie nanaszą wycieraczkę każdorazowo kończy się poślizgiem i upadkiem. Taki wybryk natury. Ci, którzy o tym wiedzą,omijają ją dużym krokiemi nigdy, przenigdy na niej nie stają. Prawie wszyscy nasi znajomi wywinęli jużorła w holu, aleciągle niemożemy się zdecydować, by ją wyrzucić. Tomek uwielbiał na niejjeździć. Był tuktoś obcy. Może nadal jest. Myśliprzelatywały mi przez głowę jak błyskawice. Zamarłamw bezruchu z żołądkiem skręconym w supeł. Wytężyłamsłuch, bypochwycić choćby najlżejszy odgłosi usłyszałam. Nic nie usłyszałam. Zapodziały się gdzieś nawet znajomeodgłosy. Odczekałamjeszcze chwilę, starając się uspokoić oddech. Ostrożnie nacisnęłam kontakt. Wiedziałam, że jak pozwolę sobie na chwilę wahania, stracę całą odwagę. Rzut oka nasprzęt. Wszystko wydaje się na miejscu. Szłam na miękkich nogach. Systematycznie zapalałam światław całym domu i przechodziłam zpokoju do pokoju, jak detektyww poszukiwaniu śladów. Patrzyłam na meble i obrazy, które dawniej mnie raziły, a potem, kiedy mogłam wszystko zmienić, razićprzestały. Rozglądałam się wokół, po raz kolejny zastanawiając się, 43. po co mi taki wielki dom? Sześć sypialni, a tylko jedna używana,dwie łazienki, kuchnia, salon. Na kominku w salonie zdjęcie rodziców i Tomka. Zatrzymałam wzrok nafotografii. Mama z tatąuśmiechali się do mnie uspokajająco i pomyślałam bez sensu, żeskoro się uśmiechają, to wszystko będzie dobrze. Tomek patrzyłpoważnie, obserwując, co robię. Zrobiłam sobie szybkiego drinka. Pociągnęłam łyki poczułam, jak alkoholwędruje po organizmie,rozprowadzając ciepło. Otworzyłamdrzwisypialni iznajoma wońsprawiła, że zatęskniłam gwałtownie za Michałem. Pomyślałam,że powinnam zadzwonićdo niego, lecz zdałam sobie sprawę, żeodbierze pani Marta, a przecież to nie za nią tęsknię. Nie miałam zamiaru robić niepotrzebnego zamieszania. Ktokolwiektu był, już naprogu się wywalił. I dobrze mutak. Postanowiłam nic nie robić. Bez energii,bez apetytu przejrzałam zawartość lodówki. Nieznalazłam nic ciekawego, ale nie chciało mi się jeszcze siadać dokomputera,więc włączyłamtelewizor. Na jednym z programów,w wiadomościach lokalnych mignęła trzy sekundowa relacja z placu Zawiszy. Naekraniewidać było paru zdegustowanych przechodniów. Epizod niewartuwagi. Policja chyba nawet nie usiłowała odnaleźć kierowcy. Bo i poco? Dojutra wszyscy zapomną. Zaraz potem pojawiła się gadająca głowa, jedna z tych tryskających witalnością i pchających się do rządzenia krajem. W chwili,gdy go rozpoznałam, aż usiadłam z wrażenia. Ten sam, na któregokonferencji byłam kilkagodzin wcześniej. Zdążyłamjużwysłać relację o jego kompromitacji, a tu niespodzianka. Telewizja pokazała go jako bohatera wieczoru. Stał na podwyższeniu i wypowiadałsię godnie, z pewnością siebie kogoś, kto wierzy w to, comówi. Poniżejtłumy wsłuchanez nabożną czcią w wygłaszane mądrości. Coprawda inne tłumy, inna sala,ale gdy nastąpiło zbliżenie na twarze dziennikarzy, kogozobaczyłam? Nas wszystkich, którzy byliśmy dzisiaj, a wśród innych i siebie. Patrzyłam na to ze zdumieniem izastanawiałam się, jak, naBoga, mogłamtak źle zinterpretować to, co przecież na własne oczywidziałam. Może cośprzeoczyłam, za wcześnie wyszłam albo co? - Tutejsze władze pierdzą. - usłyszałam głos komentatora. Pewnie powiedział coś innego, jednak komentarzw tej formiewydał mi się zdecydowanie na miejscu. Niczego lepszegobym niewymyśliła. Łyknęłam jeszcze trochę koniaku, żeby to jakośprzetrawić, i zadzwoniłam do koleżanki z redakcji telewizyjnej. Teżtam była, alemoże widziała coś innego. - Anka,o co chodzi z tym. 44 - To niewiesz? Są naciski odgórne. - Czyli czyje? -Czyli tych, którzy są na górze i trzymają prawdziwą władzę. Chodząsłuchy, że Czernik likwiduje konkurencję i pcha w góręswoich ludzi. Z tego, co słyszałam, chce tego palanta wystawić doRady. szuka sposobu, by go wypromować. Podobno nie możeznaleźć nikogo, kto wziąłby na siebie tę dziadowską robotę, wszyscy odmawiają, więc wymusił wyemitowanie czegoś takiego. Niepytaj, bo więcej niewiem i nie chcę wiedzieć. - Ciekawe,w jakiej formie pójdzie moja notatka o kompromitacji tego pypcia? -Zdziwisz się. Ciągle się dziwię. Taki mam zawód. W zasadzie powinnamprzywyknąć dowszelkich nienormalności, aleświatbez ustankumnie zdumiewa. Wpewnym sensie rozumiem, że jedni ludzie sąbardziej wpływowi od innych i w związku z tym idee przeznichpropagowane mają większąsiłę przebicia, bo tylko one zagwarantują dostęp do PRAWDY. Swojej prawdy. A prawda to bóstwo,któremu służymy, i dlatego aprobujemy naginanie faktów,aby tęprawdziwszą prawdę wyeksponować. Ale żebyaż tak? Czasami zaczynam wątpić, czy w ogóleistnieje coś takiego jakprawda. Z tego, co już zrozumiałam,wiem, że istnieją pieniądzeione są wyznacznikiem tego, co w danej chwili jest bardziej lubmniej prawdziwe. Taki, powiedzmy, Czernik ma pieniądze i dziękinim trzyma telewizję i prasę krótkoprzy nodze. Jego widzenieświata jestw związku z tymnajprawdziwsze. Zaparzyłam sobie kawy. Z dachu skapywały krople irozpryskiwały się na kuchennym parapecie. W pogrążonym w ciszy domu te dźwięki brzmiałyjak uderzenia dzwonu. Wpatrując się w buczący ekspres, wyczekiwałam kolejnego uderzenia. Trzeba będzienaprawić rynnę. Z kawąpodeszłamdo okna. Było już ciemno, ale w świetle lampy zobaczyłam pod ścianą garażu postać. Obcyna moim podwórku. A więcjednak. Siedział w kucki, opierając sięplecami o ścianę garażu. Z miejscauświadomiłam sobie, że zapasowy kluczwisi przecież na gwoździu, przy drzwiach kuchennych. Zostawiamy go tam na wszelkiwypadek i dla przyjaciół. Tamten spod garażu nie wyglądał na niczyjego przyjaciela. Ale klucz znalazł i wlazł do domu. Jakśmiał? Otworzyłam szerzejokno, żeby wiedział, że został zauważony. Nie przejął się ani trochę. Odwrócił głowę i spojrzał namnie. Spod naciągniętego na głowę kaptura widać było tylko oczy iusta. To prawie dzieciak, mógł 45. mieć z siedemnaście, osiemnaście lat. Może nawet nie tyle. Paliłpapierosai gapił się bezczelnie. Ognik wędrował tam i z powrotem. Powinnam wrzasnąć, byzjeżdżał stąd, nim coś podpali, ale możewtedy naprawdę by coś podpalił. Z takimi gnojkaminigdy nic niewiadomo. Wystarczyło na niego spojrzeć, by wiedzieć, że należydogatunku, który wszędzie, gdzie się pojawi, narobi szkód. Pytanie tylko,jak poważnych. Piłam kawę i patrzyłam na niegowłaściwie bezspecjalnego gniewu. I bez żadnego konkretnego powodu wyobraziłam sobie, żetomój syn. Odrobił lekcje i siedzi wogrodzie, popalającpo kryjomu. Owa myślprzyszła instynktownie i napełniła mnieradością, dlategopozwoliłam jej trwać irozwijać sięw historyjkę, jak to rozstaliśmy sięna chwilę w parku, przy rozdzielających się alejkach wokół fontanny; on pobiegł jedną, ja poszłam drugą i spotkaliśmy się teraz, zdziwieni, że czas płynął inaczej dla każdego z nas. Mnie przybyło lat i jemu też,tyle że jemunieco więcej. Powinien miećosiem,a wyglądałna starszego. Może przez te papierosy. Gdzie się nauczył palić? Mój Boże, co za niedorzeczność. Dotknęłamczołemdo chłodnej szyby, ale to on pierwszy sięocknął i odrzucił gwałtownieniedopałek, aż posypał się snopiskier. Pomyślałam, że odczuł tę chwilę tak,jakbyśmy się znalii od dawna wpływali nawzajem na swoje życie. Wycofałam się wgłąb pokoju i drżącymi palcamiwłączyłamkomputer. Dzień już się kończył, a janie zrobiłam nawet połowytego, co miałam do zrobienia. Musiałam się skoncentrować, bynapisać kilka notatek i pomyśleć, gdzie zadzwonić, by sprawdzić parę faktów. Lubię planować pracę w spokoju i pisać w nocy, czekając na powrót Michała. Odgłosy nocnego życia ogrodu iciszapustego domu pozwalają mi się skupić. Po godzinie został mitylko tir z placu Zawiszy. Przeszukałam wiadomości internetowe, niczego jednak nie znalazłam. Pewnie nie ma czym sobie głowy zawracać. Jutro sprawa okażesię nieaktualna. Ale gdy zajrzałam doswojej poczty, znalazłampytanieszefa, czy mam coś więcej na temat tira, bo na placu Zawiszy niemal na pewno doszło do jakiejśrozgrywki między gangami. "Numer rejestracyjny odczytany z twojego zdjęcia okazał sięfałszywy. Ten twój świadek może okazać się cenny. Znalazłaś go? " Nabrałam powietrza w płuca, powiedziałam sobie, że to nic takiego, i wysłałammejlem wiadomość oswojej porażce: "Jestem z nim umówiona na jutro rano". Kłamczucha, kłamczucha, kłamczucha, nagadałam sobie,apotem, już wyluzowana, usadowiłam się wygodnie wfotelu. Nie 46 miałam zamiaru spać, ale sufit zaczął wirować, oczy same się zamknęły, więcpozwoliłam sobie na chwilę drzemki. Poubierani w firmoweciuchy spotykamy się na bankietach,az rąk do rąk przechodzą czekina tysiące dolarów. Rozciągamymacki i ryczymyze śmiechu, zeto takie latwe. Obudziłam się zaplątana w koc, z poduszką na twarzy. W pierwszej chwili po złapaniuoddechu pomyślałam, że zaspałam. Na zegarzedochodziładwunasta. Wstałam i wyjrzałamprzez okno. Ciemno,pusto, nic, żywego ducha w zasięgu wzroku. Gnojka też niebyło. Spojrzałam na dom Maciakowej podrugiejstronie drogi. Wszystkie okna u niej były szczelnie pozamykane,żaluzje opuszczone. Gdy umrze, będzie mi jej brakowało. I towtedy przyszedł mi dogłowy pomysł, że napiszę coś w rodzaju opowiadania o tirze z placu Zawiszy Nie do gazety, ale dlasiebie. Czułam, jakby mniew tym kierunku coś popychało. Pokusa stworzenia własnej wersjiwydarzeń była tak silna, że pozwoliłam myślom swobodne biec i penetrować zakamarki dusz obcychludzi. W mojej opowieścitir wyładowany cennym ładunkiem został podprowadzony konkurencyjnemu gangowii odstawiony podbiurorzeczy znalezionych. Zabawnahistoryjka o niebezpiecznychgrach dorosłych mężczyzn. Zaczęłam wypełniać-ekran swoimi wyobrażeniami o tejsprawie. Pisałamw pierwszej osobie, wcielając się w postać kogoś, ktouczestniczył w wydarzeniach, kto je sprowokował. Aby spotęgować emocje, negatywnym bohaterem uczyniłam kobietę. Opowieśćsama się snuła, jakbym jąmiała w głowie. Byłam tą osobą, znałamjej życie, prześliznęłam się przez nie. To niebyła dziecinna zabawa, tylko wojna. Wyznaczaliśmy cele,zastawialiśmy pułapki, niszczyliśmy przeciwnika, walczyliśmy o fragmenty miasta. Żeby nie tracić ludzi, na pierwszą linię wysyłaliśmynieopierzonych małolatów, bo utrata takich żołnierzy najmniej naskosztowała. Potem odbywały się rokowania. Gadałam z facetamii przedstawiałamim swoje warunki. Słowa samesię splatały. Pogrążyłam się w pracy, która sprawiała mi przyjemność. Tak naprawdę tymwłaśniepowinnam się zajmować - pisaniempowieści. Lubię powoli, szczegół po szczególe, wyjaśniać sobieludzkie historie i przenikaćgraniceczyjejśosobności. Bohaterka opowiadania, abyochronić kogoś bliskiego, złamałazasady obowiązujące w jej świecie i naprowadziła policję na swoich wrogów. Została informatorką. A gdy historyjka była gotowa, umieściłamją w sieci internetowej, gdzie każdy mógł nanią trafić, wystukując hasło: plac Zawi- 47. szy. To fajny sposób kontaktu. Ktoś przeczyta, doda swoje, pośledalej. Opowieść zacznie żyćwłasnymżyciem. Jutro okaże się,coz tego wyniknie, czy moje zmyślenia spotkają się z zainteresowaniem. Jeślitak, potraktuję je jako grę wstępną dorozdziału książki, którą kiedyś naprawdę napiszę. Klik. Opowiadanie poszło wświat. Chwilę później przyjechał Michał. - Nie będę nicjadł. Byłem na kolacji ze sponsorem nowego cyklu programów. No i dobrze, po co mielibyśmy tracić czas na rzeczy nieistotne. Objął mnie ramieniem, co zabrzmiało jak pytanie, a ja odpowiedziałamtwierdząco, przesuwając ręką po jego plecach. Koszula, suwak, guziki,szczegóły, które niepotrzebnie nas wstrzymują. - Cieszę się, żecię wreszcie widzę- szepnął, całując mnie w szyję. - Tęskniłaś za mną? - Bez przerwy za tobą tęsknię. Potemjuż nic niemówimy. Bo o czym tu gadać? Zamiast tegokochamy się. Jest jak zawsze. Cudnie. To prawda, co powiedziałam. Bez względu na to, czym się zajmuję, przez cały dzień tęsknięza nim każdą cząstką ciała. Przez otwarte na oścież oknowpada do pokojuchłodne powietrze. Zbytpóźno uświadomiłamsobie, że niezgasiliśmy światła. Jeśli ten chłopak nadal jest gdzieś w ogrodzie, to widzi nas jaknadłoni. W żaden sposób ta myślnie zakłóciła mi spokoju, choćprzecież powinna. Apotem,już na pograniczu snu usłyszałam, żeMichał mówi do mnie o czymś ważnym, o sprawach dla nas istotnych, na których powinnam się skupić całą duszą, bo dotyczą bezpośrednio i mojej przyszłości. - Otrzymałem propozycję programu, który wwiększości będzierealizowany za granicą. Szukał w moich oczach akceptacji,a ja, zamiast należycieskupić się najego ustach i wypływających znich słowach, myślałam, wpół śpiąc,o czymśinnym, też ważnym, ale całkowicieodmiennym. Że nie potrafię dać mu tego, czego naprawdę pragnie. Nie krwawię od lat,od tamtejchwilipięć lat temu. Lekarzmówi,że to wynik stresu. A ja wiem, żeto raczejforma żałoby,z której nie potrafię się otrząsnąć. Początkowobyło mi z tymnawet wygodnie, bo nie chciałam dziecka i nie musiałam sięzastanawiać, co będzie, jeślizajdę w ciążę. Dziecko w moimciele. Sama myśl sprawia, że słyszę huk spadającego samochodu. zgrzyt metalu. pisk. Nadal nie radzę sobie ze wspomnieniami. Jednocześnie wiem, żeprzez resztę życia będę myśleć tylkoo tym. I tak długo,dopókinie przestanę, krwawienie nie powró48 ci. Pewnie nigdy. Nie czujęsię przez tomniej wartościowa, ależal mi Michała. Za każdym razem, gdy się kochamy, słyszę myśliktóregoś z nas: "Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Jatonę. Leżętu obok ciebie itonę. Pragnędziecka, którego nie będę mieć". Dla każdego z nas jest to przeżycie intymne, z którym siękryjemy, ale onotkwiw nasi sprawia, że nie ufamysobie do końcai podświadomie nawzajem oskarżamy. Westchnęłammimo woli. Michał potraktował to jako komentarz do swoichsłów. Z trudem pojęłam,że zadałjakieś pytanie. Pewnie spytał o cośważnego, dlaniego ważnego. Dla mnie pewnieteż, bo skoro on tegochce, to i ja powinnam. - Tak, kochanie - mruczę przez sen. - Dobrze. Jeśli tak chcesz. I już w tym momencie wiem, że nie o to mu chodziło, ale jest miwszystko jedno. Michałusiłuje protestować, chce mnie rozbudzić,by mi oczymśpowiedzieć,jednak już go nie słucham. Nie mam siły. Jutro się dowiem. Przecież do jutra nic się nie zmieni. Zasnęłam odprężonai zadowolona, ze świadomością, że coś siędzisiaj w moim życiu zmieniło. Jeszczetylko nie wiedziałam co. Rano otworzyłam drzwi po wschodniej stronie domui wyszłamdo ogrodu. ^"^ Było jeszcze natyle ciemno, że wydawało się, jakby niewidoczne nogi nie należały całkiem do mnie. Szłam przezogród na pamięć. Tyle razy to robiłam, że stopy same trafiały tam,gdzie trzeba. Obserwowałam, jak światło wysącza się gdzieśspod ziemi. Powoli mogłam dostrzec swoje dłonie, kurtkę, drzewa. Za ostatnim świerkiemzaczynały się schody. Schody są jedną z fajniejszych rzeczy, jaką zostawili mi rodzice. Sześćdziesiąt stopni ze skarpyaż nad sam brzeg rzeki. Tata układałje przez całe lata,traktując tę pracę jako formę relaksu. Gdyjuż nie miał nic innego do roboty, przywoził blok piaskowca, przycinał go, szlifował, szykował odpowiedniemiejsce, wzmacniał jei kładł kolejny stopień. Każdy kwitowaliśmy wyprawądo kina i nalody. Terazschody służą mi do biegania,sześćdziesiąt w dół, sześćdziesiąt w górę, ijeszcze raz, i jeszcze, aż łydki i uda zamienią sięw kisiel. Chłopaka dostrzegłam dopiero wtedy, gdy zbiegłam na samdół. Siedział na ostatnim stopniu. Ledwo wyhamowałam. Uniósłgłowę, gdy sięprzy nim zatrzymałam. Może spał, aja wtargnęłam 49. w jego sen. Spojrzał na mnie z miną typowego łobuza, aroganckąi pogardliwą, jakby już w tym momencie czuł się znudzony tym, comógłby mi ewentualnie zrobić. Ciekawe,czywyrazy twarzy tychchłopaków są naturalne, wynikłe z genów,czy raczejto cecha nabyta, przejęta od starszych kumpli. Przyznam, że trochę się przestraszyłam. Z duszą na ramieniuzdobyłam się jednak naodwagęi spytałam: - Czego tu właściwie szukasz? Nie odpowiedział. Wykonał nieokreślonyruch, jakby się kłaniał albo przepraszał,a potem wstał i wycofał siębez słowa. Sekunda i zniknął w ciemności. Uznałam, że to wszystko, jeśli chodzi o tęznajomość. Pewnie pokręcisię tu jeszcze jakiś czas, tak dla fasonu, a potem pójdzie dalej, gdzieś, gdzie jest miejsce dla takichwłóczęgów. Wbiegłam na górę. Co prawda planowałam pięć nawrotów,ale myśl, że on tam nadal jest, wytrąciła mnie nieco z równowagi. Zresztą miałam tegodnia sporo do zrobienia,więc uznałam, żetaki rozruch wystarczy. Zanim jednak wróciłam dodomu, chciałam jeszcze coś sprawdzić. Poszłam w głąb ogrodu. Za szopą, w rogu siatka byłaprzeciętai odchylona. Tamtędy wchodziłi wychodził. DlategoMaciakowago nie namierzyła. Tak jak podejrzewałam,w krzakach leżałmaterac; stary materac wyciągnięty z naszej szopy. Alenie o to mi chodziło. Sprawdziłam, czy widać stąd wnętrze sypialni. Owszem. W mroku potknęłamsię o reklamówkę opartą o ścianę szopy. Awięc jeszcze tu wróci. Zostawiłam wszystko na swoim miejscu. Nastawiłamekspres, zrobiłam sobie kanapkę,sięgnęłam po kubek i trafiłam ręką w próżnię. Kubek był, jednaknie tam, gdzie zawsze. Niespodziewanie przypomniałam sobie, jak w nocy, wjakimś półśnie dotarł do mnie szelest otwieranych drzwi,późniejusłyszałam skrzypnięcie schodów, lekkie szurnięcie na podeściei dźwięk dywanu. A potem już cisza. Może jeszcze szum wody, aletojuż chyba byłsen. Pewnie Michał wstawał wnocy. Tak, na pewnoon, no bo kto inny? Spytam go o to, jaksięobudzi. I spytam jeszcze, o co chodziło z tym nowym programem,o którym miopowiadał wtedy, gdy zasypiałam. Stałam pod prysznicem,dopóki skóra nie zaczęła mi rozmiękać, akiedy już byłam całkowicie rozbudzona,włączyłam Interneti zajrzałam na wczorajszą stronę z opowiadaniem. Aż straciłamdech. Wprost roiło się od komentarzy. Zaczęły przychodzićjeszczew nocy. Ktoś podał numer rejestracyjny tira, inny informację o ro50 dzajuładunku, a jeszcze ktoś, nazwisko kobiety, którąwymyśliłam. Nie do wiary. Nieprzypuszczałam, że aż tylu świrów poświęci noc, by ożywić moją historię. Zjadłam śniadanie iruszyłam szosą na południe. Zanim wyszłam, zajrzałam doMichała, ale jeszcze spał, z dłonią podpoliczkiem i ramieniemzarzuconym na tę część łóżka,z której niedawno się wygrzebałam. Oparłam się oframugę i wpatrywałamw niego przez kilka chwil, w sam raz tyle, by nabrać siłdo pokonania przeszkód, które napotkam dziśna swojej drodze. Ilekroć na niego patrzę, zdaje mi się, że głębiej oddycham, żewchłaniamwięcejtlenu. Nie budziłam go,niech się wyśpi. I tak zamierzałam jeszczewrócić, zanimoboje pójdziemy dopracy. Na drodze było niemal pusto. Jechałamswoimdziesięcioletnimcitroenem. Michał namawia mnie na kupno nowego auta, stać nasnato, wiem, ale nie chcę. W tym silnik dobrzechodzi i mogę dojechaćwszędzie, gdzie potrzebuję. Po comi innywóz? Było wcześnie, ale ludzie,którychmijałam, już terazwyglądalina utrudzonych. Może gdy wzejdziesłońce, będzie im lżej. Szerokimłukiem objechałam miasto idopiero zarozwidleniem zatrzymałam się, by przestudiować mapkę wyrysowaną na pogniecionejkartce. Jedynym znakiem rozpoznawczym, który zapamiętałam,był pies leżący napoboczu. Leżał tam nadal. Może zdechł? Nocóż, przynajmniej wiedziałam, gdzie skręcić, i tym razemzrobiłamto dobrze. Gęsta zabudowa ustąpiła miejsca rozległym przestrzeniom. Słońce wzniosło się wystarczająco wysoko,by rozproszyć cienie. Po kilkunastu minutach bez problemu trafiłam pod zapisany nakartce adres. Przyjemne miejsce z ładnym widokiem na jezioro. Woda lśniła bielą. Wjechałam w cichą, wąską uliczkę, brukowanąkocimi łbami sprzed wieków. Jadąc wolnowzdłuż rzędu staroświeckich domów, przyglądałam siękamiennym rzeźbom naddrzwiami frontowymi i naścianach między oknami. Głowyludzkie, głowy lwów i jeszcze jakichś dziwacznych stworzeń. Ładne. Takie detale urzekają mnie niezmiennie. Postanowiłam, że sfotografuję je, poszukamźródeł dotyczących ich przeszłości i będęmiała temat na kolejny artykuł. Może nie sensacyjny, ale takiewłaśnie lubię. Bez względu na efekt, ta wyprawa nie była już czasem straconym. Doskonale. 51. Dom stał dokładnie tam, gdzie na kartce wyrysowano literę D. Znad drzwi spoglądał namnie małygryf z odłupanym skrzydłem. Zapukałam,ale wewnątrz nie było nikogo. Przespacerowałam się uliczką odkońca do końca. Zrobiłamkilkadziesiąt zdjęć. Podziwiałam zadbanie ogródki przed domamipełne malw, róż i całej masy nieznanych mi kwiatów. Jeszcze razzastukałam, ale bez odzewu. Nie było sensu czekać dłużej, trzebawziąć się do pracy. Młoda kobieta, pierwsza, z którą próbowałam porozmawiać,spojrzałana mnie i zatrzasnęła drzwi, nie czekając nawet na pytanie. Drugi sąsiad przez szczelinę obejrzał mniejak intruza. Mężczyzna zaczepiony na ulicy powiedział, że nie mieszka tutaji o niczym nie wie. Pukałam metodycznie do kolejnych drzwi. W większości mieszkań nie było nikogo, a kiedy już ktoś się odezwał, twierdził, że niezna człowieka, o którego pytam. Nie, nowiecie co! Dopiero na samym końcu uliczkinatknęłam się nakobietę, naktórej zrobiło wrażenie, że jestem z gazety. - Z jakiejgazety? - dopytywała się nerwowo. Pewnie wolałaby taką z obrazkami. To, comiała mi do przekazania, nie byłopierwszej jakości, ale przynajmniej nie musiałam jej namawiaćdo rozmowy. Dowiedziałam się,na co jest chora i na co cierpijejcórka,ile kosztują lekarstwa. Mówiła i uśmiechałasięniepewnie. A kiedy już miałam sięgnąć po torebkę na wymioty,uśmiech, dotąd rozświetlający twarz, ustąpił miejsca zmarszczce na czole. - Wczoraj samochód przywiózł grupę łobuzów z bejsbolami,wyciągnęli go na podwórko, stłukli i odjechali. Psa mi któryś kopnął. - Zabili go? -Nie, żyje, łazi tam. - Wskazałapalcem. - Nie pies, tylko facet spodszóstki. -A diabli go wiedzą. Pewnie zebrał się i uciekł. - Nikt mu nie pomógł? -A h. znim. Przyznaję, żeto najbardziej mną wstrząsnęło. Wreszcie zadałam pytanie, którechciałam zadać od początku. - Sądzi pani, żego gdzieśznajdę? Chwilę się namyślała, by w końcu powiedzieć mądrą rzecz: - Kto to wie. Czylizostałam z ręką w nocniku. Nawet nie chciało mi się myśleć, czego dowiem się o sobie od szefa. - Dziękuję, bardzomi panipomogła. 52 Chciałam, żeby już sobie poszła, ale ona na coś czekała. Dopiero po chwiliuświadomiłam sobie, żenierozmawiała ze mną zadarmo. Wyciągnęłam piątkę, bo tyle miałam wportfelu, i zastanawiamsię, ile będę musiała dołożyć,ale kobieta chuchnęła na monetę i odeszła. Mimo wszystko postanowiłam jeszcze trochę poczekać. Pierwsza zasada pracy reportera jest prosta. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Resztato tylkopraktykowanie trudnej sztuki czekania. Weszłam wgęstwinę brzóz za domem. Szurałam nogami poszeleszczących, pachnących kurzem liściach. Usiadłamna ustawionym pod ścianą krześle i śledziłam migotliwy blask słońcana jeziorze, trzepot liści na gałęziach. Powietrze było zamglone, a migoczące zielone światłopadające na mnieprzez drzewaprzywiodło na myśl dno oceanu. Myślałam o szalejących sztormach, o falach przemieszczających się w górze, wysoko nademną. Rzeczywistość zaczęła się wsączać najpierw przez uszy. Huksztormu przemienił się w dźwięk dzwonu, a ten w szum rozmów. Mówiliśmy po rusku, poczesku, po niemiecku,pohiszpańsku,poangielsku,a jak trzeba było to i w suahili też potrafiliśmy siędogadać. O czym mówiliśmy? Owszystkim, o tym,co trzeba,o interesach. Poprzez szumrozmów dotarło do mnie brzęczenie telefonu. Ocknęłam się. To z redakcji. OBoże. Już dziesiąta. Usnęłam w tych krzakach. Na szczęście tonie szef, tylko kolega. - Obudziłem cię? -Nie, nie, nie, nie. Ostatnio częstołapię sięna chwilach zamyślenia, a po otrząśnięciu z nich rozglądam się wokółz poczuciem,że odkleuam się odświata. - To świetnie, choć doskonale naśladujesz głos kogoś, kto sięwłaśnie obudził. Lepiej przyjedź tujak najprędzej. Szef pytał,gdzie jesteś. I bynajmniej niewyglądał na zaciekawionego, raczejnawkurzonego. - Już jadę. Jakby mnie nadal szukał,powiedz, że mam spotkanie ze świadkiem. - Mam nadzieję, że to nie z nim spałaś. Wdrodze powrotnej czułam niepokój, którego źródła niepotrafiłam dokładnie określić. Miałamnadzieję, że to tylko z powodu czekającej mnie rozmowy zszefem redakcji, któremu będęmusiała powiedzieć, że niestety, ale nie zdobyłam żadnego nowe53. go materiału i znów będziemy skazani na popłuczyny po innych. Nocóż, dostanęopieprz. Jakośto przeżyję, w końcu nie jestembez winy. Ale to nie było to. Niepokój dotyczył czegoś innego, lecz nieumiałam określić, czego. Pomiędzy wjazdem do miasta a centrum byłam gotowaod razuzameldować, że nawaliłam, ukorzyć się i przyjąć gromy. Zanimprzedarłamsięprzez centrum, nabrałamprzekonania, że brak materiału nie oznacza jeszcze końca świata. Parkując, już wcale niebyłam pewna, czy to aby na pewno moja wina, w końcu nie jestempsem policyjnym. Dałam złotówkęparkingowemu żebrakowi, któryudaje, że pilnuje samochodów. Zawsze mam monetę w kieszeni i wrzucam mują do kapelusza, zanim pojawi sięmyśl, że to zwykły pijak. Codzienną jałmużnę traktuję jako zabieg magiczny, formę zrównoważenia własnych słabości. Zapłata, którą uiściłam, dodała mi wiary. Dziarskim krokiem przemaszerowałamprzez hol. - Dzień dobry, panie Janku. Portierpopatrzył, jakgdyby widział mniepierwszy raz w życiu. Miał minę, jakby chciał spytać: o co chodzi? A widuje mnie przecieżcodziennieod pięciu lat. Dobrze chociaż, że winda była pusta. Poczułabym sięjeszczegłupiej, gdyby ktoś patrzył na moje zakurzone buty. Ale nimdrzwi się zamknęły, wbiegła Laura. Obejrzała mnie od góry dodołu i z prawdziwą przyjemnością zatrzymała wzrok na butach. A niech się gapi. Prychnęła,dając do zrozumienia,żepowinnamskorzystać ze schodów, bo ona czuje się źle w moim towarzystwie. - Cześć - burknęła i spojrzała tak, jakby to "cześć"było najlepszą rzeczą, jaką mogę dzisiajusłyszeć, i powinnam się cieszyć, żew ogóle zostałam zauważona. Wszystko się we mniezagotowało. Mogłabym wysiąść i poczekać na windę jeszcze raz, ale już było zapóźno. Ruszyłyśmy. Znalazłam się w strefie zagrożenia, powiedziałabym nawet w strefiefrontu. Teraz wszystko mogło się stać, jeśli nie będę wystarczającoostrożna. Musiałam być czujna. Zawsze jestem czujna, jeśli chodzio Laurę. - No i jak poszło z tirem? - spytała. Patrzyła na mnie w ten szczególny sposób, sugerujący, że wiewięcej, niż mi się wydaje; sugestia denerwująca i jednocześnietrudna do zdementowania. - Bo co? 54 Zdążyłam dostrzec cieńuśmiechu najej twarzy. Uśmiechzarazznikł, tak że mogłam pomyśleć, że to tylko urojenie. Zawsze była lepsza. Odnosiła sukcesy. Każdy jej temat był trafiony, podnosił nakładi raz za razem ratował pismoprzed zatonięciem między dziesiątkami podobnych tytułów. To dziękiniej nakład się podwoił i stale wzrastałaliczba reklam. Todzięki niejw krajuczęsto mówiło się o gazecie. Nie byłodnia, żeby nie dałami do zrozumienia, że jest lepsza. I niezmienniewkurzało ją, że nicsobie z tego nierobię. No cóż, nawet wielcy tegoświata miewająfobie. Jajestem jej fobią. Byle ta windadojechała. - Mogę ci coś podpowiedzieć. Mam dojście do wielu osób -odezwała się w końcu. - Chrzań się! -Jak sobie życzysz - odparła z wyraźną irytacją. - Nie będę ciprzeszkadzała. Ale jakbyśmiała problemy, wiesz, gdzie mnie znaleźć. - Obejdzie się. Wzruszyła ramionami i wysiadła. Ktoś przytrzymał jejdrzwi. Zakażdym razem, gdy patrzę, jak odchodzi, odczuwam dziwną ulgę. Udałam, że nie słyszę głosu,który radził mi, bym wysiadłazwindy, skierowała sięprosto do pokoju szefa redakcji i zameldowała, że nic nie mam i nie zamierzam się tym więcej zajmować. Koniec, kropka. Niech Laura bierze ten temat, skoro i tak wie więcej. Winda ruszyła i chwila,gdy mogłam tozrobić, minęła. Mój pokój jest na ostatnimpiętrze. 8 Uchyliłamdrzwi. - Chodź, chodź - usłyszałam. Wjednej chwiliznalazłam się w innym świecie. Pokój redakcyjny wypełniały odgłosy nakładających się na siebierozmów telefonicznych. Co chwila ktoś unosił głowęi wrzeszczał nad głowamiinnych, pytając o numer telefonu, nazwisko,adres albo wyjaśnienie trudnego słowa, naktóre natrafił. Wszyscy, jak tu siedzieli, zatrudnili się do zbierania i spisywania ludzkich historii, a tego niedasię robić w ciszy. Kiedyś było spokojniej, ale ostatnio pełno tumłodzieży, chłopaków idziewczynprosto po studiach, a często nawetw trakcie. Są zaledwieparę lat odemniemłodsi, awydająsiępochodzić z innej planety. Ażrwą się do roboty, są jacyś tacygorliwi, trochę szaleni. Ich witalność sprawia, że czuję się staro. 55. - Cześć! - zawołałam, ale nie doczekałam się żadnej reakcji. Tak są zaabsorbowani tym, co robią, że nawet nie dostrzegli mojego wejścia. Teżlubię tę pracę, chociaż inaczej. Wolę obserwować, słuchaćibyć trochę zboku tego,o czym piszę. Krępuje mnie bezpośredniość,z jaką pakujemy się w prywatne życie ludzi. Tych małolatówto bawi. Nie mają jeszczedoświadczeń zwłasnymi zgryzotami,takimi, które chcieliby ukryć, przemilczeć, dlatego nie rozumiejąskrępowania, rozżalenia i wściekłości innych. Skorzystałam z szumu, by przedostać się do swojego pokoju. Nazywamy to pokojem, choć bardziej przypomina odgałęzienie w labiryncie dla szczurów. Przepierzenie z trzema ściankamiwysokimi do ramion dzielęz dwoma chłopakami; Szymonemi Jaśkiem. Miejsca jest tuakurat na dwa biurka, gnieździmy sięjednak we trójkę. Chłopcywoleliby mieć cały lokal dla siebiei z początku robili, co mogli, żeby mnie przegnać. Mieli przy tymniezłązabawę. A gdyjuż gotowa byłam się przenieśćdo sąsiedniego boksu, sprzątaczka szepnęłami, że jak raz dam się wygryźć, totak będzie zawsze. Przyjęłam jej naukę izostałam. - Jeśli mam się czegoś nauczyć, muszę przebywać z najlepszymi - oznajmiłam, a oniłyknęli. Skończyło się na tym,że dostawilijedno krzesłoz boku biurka i siada tam ten,kto przyjdzie ostatni. Jaśka nie było, aSzymon,z nogami na parapecie, odchylonyz krzesłem do tyłu, czytał książkę. Obokmonitora piętrzyła sięsterta kubków, talerzyków i styropianowychopakowań po jakimśbarowym jedzeniu. Chłopcy już zjedli śniadanie. Ciekawe, czy dlamnie coś zostawili? - No, nareszcie, bo już nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Ateraz siadaj i kombinuj, boja się zmywam. Nie chcę byćświadkiem tego, co się będzie działo. Z ulgą opadłam na krzesło i przejrzałam się w lusterku. Matko Boska. Wyszczerzyłam do siebie zęby i wzięłam głęboki oddech, aż zakręciło mi się w głowie. - Wiesz, ten wypadek, októrym pisaliśmy kilka dni temu, wcale nie był wypadkiem, tylko zabójstwem. Zrobimyz tego materiałna pierwszą stronę. Jasiek już pojechał. Masz tutajkawałek pizzyzsalami. To nie są chłopcy,o jakich marzą dziewczyny, ale przynajmniejokazali się dobrymiprzyjaciółmi. Nauczylimnie regułobowiązujących w tym fachu i pozwolili, by całe ich doświadczenie spłynęłona mnie. - Idź, idź. Dzięki. Dam sobie radę. 56 Założę się, że pozwoli Jaśkowi działać samodzielnie w sprawiewypadku, który okazał się czymś innym, a sam wykorzysta wolnyczas, by iść na siłownię. Chce utrzymaćciało w dobrej formie fizycznej na wypadek, gdyby doczekał się etatuw telewizyjnej redakcjisportowej. Nigdy go tam nie wezmą, bo jest zastary, on jednak nie przyjmuje tego do wiadomości. Podniosłam słuchawkę i przystawiłam ją doucha, żebywyglądać, jakbym już od dawna tu była i sumiennie pracowała. Szymon zdążył dojść dodrzwi i zarazwrócił. - Wolęzostać. -Świetnie, bo zdążyłam się zatobą stęsknić. Sygnał w słuchawce działałna mniekojąco. Mogłam słuchaćtego pisku jeszcze długo. Jednocześnie przeglądałam dzisiejsze wydanie gazety. Moje artykuły umieszczanesą z regułyna odległychstronach, dlatego rozpoczęłam wyszukiwanie od końca. Zajęło mitrochę czasu, nim znalazłam. Notatkę o tirze, okrojoną do minimum, w dodatku drobnym drukiem, znalazłam nadole czwartejstrony. Za to informacjaz wczorajszej konferencji była całkiemblisko, zaledwie na drugiej. I to nie kilka zdań. Przeczytałam idosłownie mnie zatkało. - No nie! To nie mój tekst. Wspaniały mówca? Pozytywnyodbiór? Brawa na stojąco? Rzygi. Szymek wzruszył ramionami. Już to widział, ale to nie była jego sprawa. - Walcz- mruknął. Lulu chyba specjalnie gdzieś sięprzyczaił, bo pojawił się akurat w tej właśnie chwili. Skrzyżował ręce na piersi, oparł sięo ściankę i w takiejpozie świdrował mnie oczami, żebym wiedziała, jaki jest groźny. Niepotrzebnie tracił czas. Już dawno sięzorientowałam, że wrednyz niego typ. Wystającamu spod kurtkikoszulabyła bielusieńka, prana w proszku wydobywającym najczystszy odcień bieli. Przy kieszonce dyndał mu identyfikator. Miał tam napisane, jaksięnazywa. Przeczytałam. Nie spytało nic, więc dałam sobie jeszcze czas,by przyjrzeć sięjego zdjęciu. Wyglądał tamna zmęczonego życiem. Przetrzymałamgo jeszczechwilę, nim pożegnałam sięz rozmówcąi odłożyłam słuchawkę. Musiałam stawić czoło i swojemu, i jego niezadowoleniu. Zdecydowałam się na atak. - Co to jest? - Stuknęłam palcem w otwartą stronę z tym czymśpodpisanym moim nazwiskiem. -Dlaczego moim nazwiskiempodpisane jest twoje kłamstwo? Trzeba było użyć własnego. Wzruszył ramionami. - Ty tambyłaś. 57. Drań. Teraz zrozumiałam, dlaczego nie wysłał wczoraj Laury. Onanie pozwoliłaby na zmianę bodaj jednego słowa w swoim tekście. Gdyby spotkało ją coś takiego, jak mnie w tej chwili, zwinęłabygazetę w kulę, w środek włożyłaby kamień i walnęła tym w niego. Celowałaby międzyoczy. A ja? Co ja robię? Nocóż. Ja się zastanawiam, co by tu jeszcze dodać, a że niczego przez najbliższe sekundy niewymyślę, więc prawdopodobnie sobie odpuszczę. I on doskonale o tym wie. Przegrałam walkę,zanim w ogóle się rozpoczęła. Szymek przewracał tylko oczamiw podziwie dla mojej odwagi. Tymczasem za naszymi plecami natężenie hałasu rosło. Młodzieżmiotała sięze zdwojoną energią. Taka pokazówka na użytekszefa,by widział, jacy to z nich przykładni pracownicy, że nie musi wcale przypominać, conależydo ich obowiązków. - Lepiej pokaż,co dla mnie masz. Do dzisiejszego wydania dałaś tyle co nic, więc może przynajmniej do jutrzejszego? Obiecałaś,że będzie cośinteresującego- warczał na mnie Lulu. - Doprawdy? - bąknęłam, starając się, by zabrzmiało to z możliwie największą obojętnością, choć jednocześnie myślałam intensywnie, codalej. Powinnam mu zacząć tłumaczyć,dlaczego niczegonie mam. To była ostatnia chwila, aby do wszystkiego się przyznać. No dalej, przełam się iwyduś to z siebie. -Właściwie. Gdy już byłam gotowa udzielićwyjaśnień i wykonać spokojnyodwrót, zobaczyłam zbliżającą się Laurę. Jej widok sprawił, żemnie zablokowało. Zanim zdążyłam siędokładniej zastanowić,usłyszałam własny głos: - Za moment będzie gotowe, jeszcze tylko czekam na jeden telefon. góra pół godziny i kończę. - Żartujesz? To jedyna rzecz,jaką kazałem ci zrobić,niczegowięcej odciebie nie wymagałem, tylko tego, żebyś. No,nie. Facet przegina. Czułam, jak odżywają wszystkie stare urazy. - Wydawało mi się, że wymagaszode mnie jeszcze wielu innychrzeczy;żebym pojechała pod bank, żebym przycisnęła kuratora,żebym wysłuchała tego durnego polityka. Mówiąc to,czułam się głupio, bo nader boleśnierozumiem, żebez względu na to, co zrobię, w jego oczach i tak będę nikim. - No ico z tego? Potrzebnimi ludzie kompetentni- powiedziałdobitnie, chcąc prawdopodobnie wywołać we mniepoczucie winyzracji niespełnionego obowiązku. 58 U Wzruszyłam ramionami. Nie znoszę, jak Lulu robi mi publicznie wyrzuty i krytykujeprzy wszystkich. Czuję się wtedy taka skołowana, że nieznajdujęargumentów na swoją obronę. Ale najlepsze jest to, że niezależnieod całego chaosu, jakimam w głowie, robię minęwprowadzającąrozmówców wbłąd. Myślą, że mamw nosie całeto ich gadanie. To ich deprymuje, wybija z rytmui w efekcie wycisza. - Pół godziny - powtórzyłam hardo. Przezjego twarzprzemknął niechętny grymas, który po chwiliustąpiłmiejsca wyrazowi rezygnacji. - Lepiej,żeby tak było. I żeby to był lepszy materiał niżtamtepoprzednie. Chciałomi się wyć, ale nerwy niewiele mogły pomóc,wprost przeciwnie, mogły postawić mnie w jeszcze gorszejsytuacji. Zignorowałamgo, nie odpowiedziałam inie opuściłamwzroku. Zamierzał coś dodać i miał to na końcu języka, ale ostatecznietylko westchnął i bezdalszych komentarzy odmaszerował. Patrzyłam najego wielkie pośladki przelewające się w opiętych portkach. Dopiero kiedy skrył się za załomem korytarza, wypuściłamz płuc powietrze. Wewnątrz drżałam jeszcze znapięcia, ale ogólniebyłam z siebie zadowolona. Wygrałam. Tylko po co? I tak nie miałamżadnego pomysłu na ten artykuł. Nie miałamnic, co mogłabym napisać. Zero. Pustka. Nul. Pół godziny? Cholera. Czemu nie przyszła mi do głowy godzinaalbo dwie, albo jeszczelepiej cały rok. Szkoda, że dobre odpowiedzi pojawiają się zawszez opóźnieniem. Chociażi tak dobrze, żedał mi trochę czasu. Miałam pół godziny na zastanowienie się, jakmu powiedzieć, żeby sięcmoknął. Szymek zaczął opowiadać nieprzyzwoite kawały. Starał sięmnie rozbawić, ale słuchałam tylko jednym uchem,gdyż poczuciehumoru zawiodło mnie zupełnie. Zajrzałam do Internetu na stronę ze swoim opowiadaniem i znalazłam kilkadziesiąt różnych informacji oraz komentarzy. Historyjka wzbudziła wsieci żywyodzew. Po raz kolejny przekonałam się, że wieściinternetowerozchodzą się szybciej niż gazeta. Ktoś podał prawdopodobnemiejsceukrycia tira w lasach za Rogowem. I żesamochód jeszczedzisiaj spłonie. Amagazyny, wktórych ukryto towar, są niedaleko, po drugiej stronie szosy. Ludzie mająniezłą wyobraźnię. Wystarczy podrzucić temat,a bawiąsię, dopisującciąg dalszy. Myśl wyskoczyła jak diabeł zpudetka. 59. Była tak niesamowita, że serce zabiło mi w przyspieszonym rytmie i musiałam użyć niemal całej siły woli, by zachować niezmieniony wyraz twarzy. Przecież mam całą historię, łącznie z komentarzami. Zdam relacjęz rozprzestrzeniania się opowieści w sieci. W ciągu ułamkasekundy powstał w mojejgłowie szczegółowy plan artykułu. Był tak prosty, że wciągu tychdwudziestu minut, które zostały, mogło mi się udać go napisać. Tyle żebędzieoparty na bujdzie wyssanej z palca. Ale czy to pierwszyprzypadek, gdy opisaneprzez nas wydarzenia okażą sięniezgodnez prawdą? Chociażby sprawa, nad którą pracują chłopaki. Trzydni temu wyglądała na wypadek, dziś wiadomo, że to zabójstwo. W razie czegobędę się tłumaczyć, żeinformator wprowadziłmnie w błąd. Zamieścimy sprostowanie i po krzyku. Jednak nasamą myśl o ryzyku trzęsły mi się ręce. Z drugiej strony, nie miałam innegopomysłuna wybrnięcie z błota, w które sama sięwpakowałam. Mogłam ewentualnieiść do szefa, paść na kolana i przyznaćmu racjęw sprawie mojej niekompetencji. Albo zaryzykować. Nagle zapragnęłam tych emocji. No cóż, po prostuzrób to, pomyślałam. Albo rybka, albo. Napisałam artykuł. "Tir w biurze rzeczyznalezionych". Fajnytytuł, nie uważacie? Stworzenie postaci kobiety, która przekazała miinformacje,zajęło dokładnie czternaście i pół minuty. W tekście umieściłam dane o ładunku tira, miejscu jego ukryciai planowanym pożarze. Z furią wklepywałamsłowa, łamiąc przytymwszystkie reguły, jakich mnie uczono. Jedynymźródłem informacjibyła moja fantazja. Jeśli twierdzicie, że tak niewolno,macie absolutną rację. Wiem o tym doskonale i czułam się jakoszustka. Miałam wrażenie, że wkażdej chwiligrozi mi dekonspiracja. Ukradkiem rozglądałam się wokół, czy któryś z tych zajętych, rozgadanych, przejętych, zabieganych, rozgniewanych chłopaków lada moment nie wykrzyknie zza moich pleców: - Patrzcie, co ona robi! Napięcie rozładowywał tylko Szymon, rozmawiając przez telefoni sypiąc durnymi żartami, bardziej naużytek mój niżrozmówcy. Wydrukowałam i przejrzałam swoje dzieło. Przez kolejne dwie minuty zastanawiałam się, czy jednak niewyrzucić tego do kosza. W połowie trzeciej minuty zobaczyłamszefa pukającego wzegarek. Wgłowę się puknij,baranie. Mamjeszczepełną minutę. 60 Najważniejsze toprzestać myśleć i wyzbyć się wątpliwości. Notak, ale jak się wyda, wywalą mnie z roboty. Ta praca miała być jedynie krótkim epizodem, wypełniaczemczasu. Michał mi ją załatwił, a ja się zgodziłam. Na parę tygodni. Zrobiłamto dla niego, żeby nie musiał myślećprzez cały dzieńo tym, jak się zadręczam. Tygodnie przeszły w miesiące,miesiącew lata, aż pisanie wiadomości stało się nieodłącznym elementemmojego, nadal nieuporządkowanego życia. Początkowo nie byłamdobra w roli dziennikarza. Właściwie dotąd nie jestem w tymdobra. Zawsze czuję się dość głupio, rozmawiając z ludźmi, alew sumie nienarzekam. A terazryzykowałam utratę tegowszystkiego. Jestem przekonana,że gdybym miała więcej czasu na przemyślenie konsekwencji, dałabym sobiespokój. Wielka rzecz, jeszczejednaawantura. Tyle że nie miałam ani czasu, ani dość wyobraźni,by przewidzieć przyszłość. Ale któż mataką wyobraźnię? Powinnambyła przynajmniej poczuć jakiśniepokój, coś, co uprzedziłoby mnie, że robięgłupio, tymczasem nic. Moja intuicja zawiodła. Chciałam tylkomieć to jak najszybciej za sobą. Odczekałam jeszczechwilę i odniosłam materiał. Na zegarzewłaśnie mijało równe pół godziny. Położyłam artykuł na biurku i zamierzałam umknąćniczymdziki królik dodziury. Byłam głęboko zawstydzona. - Zaczekaj. - Zatrzymał mnie. Czytał z zaciekawieniem, a japrzestępowałam z nogi na nogę,z trudem opanowującchęć ucieczki, gdzie pieprz rośnie. Czułammdłości. Nie mogłam uwierzyć, żetozrobiłam. Jeszcze mogłamsię wycofać. Mogłam mu to zabrać, wydrzeć z rąk i uciec. Zdawałam sobie sprawę, że postępuję niewłaściwie,a wstyd był znakiem,że zbłądziłam. Oto smutna prawda: jestemtchórzliwąkłamczuchą. Ze wszystkich stron otaczała mnie czerwona mgła. Spokojnie, mówię sobie, odpręż się, wyluzuj. Panujesz nad sytuacją. To stres, tylko stres. Onsię na tym nie pozna. Lulu wyglądałna zaintrygowanego. - Czy to wiarygodna informatorka? Moje szare komórki zamarły. Prawie zgłupiałam. Gorączkowoszukałam w głowie odpowiedzi na to oczywiste pytanie. - Jasne - przytaknęłam z wdzięcznym uśmiechem. Tym razemwstydowi zaczęła towarzyszyć szczypta satysfakcji,że znowu udało mi się ocyganić szefa. - Ona dużo ryzykuje - zmartwił się nagle. Rzeczywiście. Gdyby naprawdę istniała, naraziłaby się wielu. Naszczęście, ten problemmiała z głowy. Bo nie istniała. Była zjawą. 61. - To w końcu jej sprawa, no nie? -Dobra. Omówimy to na posiedzeniu zespołu. Na drewnianychnogach wróciłam do swojego biurka. Żeby nie spanikować i nie zmarnować pasji, która we mnie buzowała, napisałam zaległe notatki zjadliwym, pełnym agresji tonem. Będę miała zapas, nawypadek gdyby Lulu znowu zechciałmizagrozić zwolnieniem. Wystarczyło parę lat, by z mojej świadomościzniknął obraz dziennikarki, który wyniosłam z telewizji, filmów iwyobraźni. Wątpliwościtowarzysząmi nakażdymkroku,nawet wtedy, gdy piszę szczerą prawdę. A najbardziej przerażamnie cynizm, z jakim od pewnego czasu spoglądam na świat. Kiedyś wszystko wyglądało inaczej. Rozpierał mnie entuzjazm,a moim jedynym celembyło. No właśnie, jużzapomniałam co. Nigdy jednak nie sądziłam,że mogłabym zrobić coś takiegojak dziś. Niby dlaczego? W końcu wszyscyjesteśmy, w taki czy inny sposób, zepsuci do szpiku kości. Ateraz nastał czas bez zasad, gdy każdy robi, cochce. Nie czepiaj się, tylkokorzystaj ze złotej wolności. Ja zniej korzystam. Zarabiam kupę szmalu, a kiedyś zapomnęo wszystkim, co źle, i znów będę dobra. Ale przynajmniej będęmiała za co. Boże, co się dzieje? Z kimja gadam? Na przedpołudniowym posiedzeniu zespołu odbyła się krótka dyskusja, formalna, niemal wymuszona, podczas której wszyscy czekali na zatwierdzenie swojej dłubaniny. Przedstawiającmój artykuł, Lulu oświadczył, że widzi w nim "ewidentną ikrę",cokolwiek to określenie miało oznaczać. Ledwo skończył, poderwałamsię, przepełnionapragnieniemopuszczenia sali. Liczyłam, że zrobią to wszyscy, jak w kinie po skończonym seansie. Ten odruchbyłskutkiem frustracji. Już dłużej nie mogłam wysiedzieć. Niktpoza mną nie wstał. Wyglądało, jakbym chciała cośoświadczyć. Coś ważnego. Wszyscy mieli to gdzieś. Tylko Laurapatrzyła na mnie spod oka i miała minę, jak gdyby coś podejrzewała. Ona jedna mnie znała. Zdałam sobie sprawę, że nikt nieruszy się z miejsca, póki tego nie powiem. Musiałam powiedzieć. - Niedobrze mi. Uciekłam z gorącą modlitwą naustach: - Boże, żeby to się nie wydało. Obiecuję, że już nigdywięcejczegoś takiego nie zrobię, będę zmywała naczynia, w wolnym cza62 się popracujęw hospicjum, dam jeść głodnemu, będę bardziej kochała Michała, pójdę na spacer z Maciakową, będę. OBIECANKI CACANKI. Wróciłam do swojego boksu. W głowiemiałam istny mętlik. Gdy przyszli chłopcy, zwolniłamimprzedział. Wypełniłam grafik i pojechałam do domu. Miałamzamiar przespać się z tym, co zrobiłam. 9 Na podjeździestał samochódMichała. Coś się stało! Jegosamego znalazłam w kuchni. W zlewie piętrzyły się miski i szklanki, na blacie była rozsypanamąka i powystawiane z szafek przyprawy. Uwaga, mężczyzna w domu! - Boże,Michał, cosię dzieje? Zabrzmiało to okropnie, jakbym wcale niecieszyła się z jegoobecności. I chyba rzeczywiście tak było. Miałam inne plany. - Wypadł z grafiku jeden program, scenarzyści mają cośprzygotować do wieczora, więc zrobiłem sobie wolne. Nie cieszysz się? Jakoś nie chciało mi sięw to wierzyć. Michał nie robi pewnychrzeczy bez potrzeby. A już nigdy niezostawia swojej pracy beznadzoru. - Od dawna nie spotykałam cię wdomu otak wczesnej porze. Odwykłam. - Wiesz co, lepiej usiądź, a ja zaparzę kawy - powiedział i zrobił pauzę, jakby po niej miałnastąpić ciąg dalszy, ale zrezygnowałi zostawiając mnie w niepewności, wyszedł do kuchni. -Wkrótce będzie coś do zjedzenia. Pieczeńjuż w piecyku - zawołał. Jego dobroćwzbudziła wemnie podejrzeniai jednocześnie poczucie winy, że jestem podła, bo zamiast sięcieszyć, szukam dziury w całym. Może naprawdę miał trochę luzu i wpadł do domuwłaśnie po to, by ugotować obiad. A może nie. Przetrząsałam pamięć w poszukiwaniu powodu, dla któregodzisiejszy dzień powinien być bardziej wyjątkowy niż inne. Znalazłam tylko jeden. To, o czym zaczął mówić wczoraj przy obiedzie,a potem w nocy, zanim usnęłam. Próbowałamprzypomnieć sobie,co to było, ale miałam w tym miejscu czarną dziurę. Pewnie już zachwilę się okaże,że to jakaś miła niespodzianka. Poczułam się jakw Wigilię. Postanowiłamprzedłużyć tę chwilęi cierpliwie czekać. Tak czy owak, z Michałem życie nigdy nie jestnudne. 63. Poszłam za nim do kuchni, objęłam go i pocałowałam w policzek. - Jak ty to robisz, że wszystko jestbrudne? - spytałam. Roześmiał się i postawił przedemną kawę. Piliśmy ją, czekając na pieczeń. Leniweodprężenie uspokajało. Wahałam się, czy opowiedzieć, co głupiego zrobiłam. Nie chciałam psuć nastroju. Michał też zachowywał się nienormalnie cicho. Nie lubię, gdy za dużomówi, ale bardziej nie lubię, kiedy tak milczy. Wyraźnie coś go niepokoiło. Tym czymś była pewnie moja reakcja na to, co mi zachwilęoznajmi. Zadałabym jakieś pytanie nawiązujące łączność, powstrzymałamnie jednak pionowa zmarszczka na jego czole. Był skoncentrowany. Może z moją pomocą poszłoby szybciej, ale jeśli swoim pytaniemnie trafiłabym w sedno, mógłby z jakiegoś powodu ukryćprzede mną to, czego powinnam się dowiedzieć. Policzyłam wmyślachdo stu i w chwili, gdy wydawało się, żedłużej nie wytrzymam tej ciszy, Michał nagle przemówił. - Chyba. chyba. - powiedział i zamilkł. Wyglądał przytym, jakby wyjawił mi coś niezwykle istotnego. No tak, to wiele wyjaśnia. - Misiu, skoncentruj się i powiedz, o co chodzi? - popędziłamgo, bo ciśnienie mi rosło. - Dostałem tę propozycję, pamiętasz, wspominałem o niejwczoraj. Musimy o tympogadać. - No togadajmy. Nie była to jednak, tak jak zapowiedział, rozmowa. W moim rozumieniu rozmowa to słuchanie i mówienie, naprzemian, aMichał tak bardzo nie chciał usłyszeć sprzeciwu, żegdy nawet próbowałam coś wtrącić, zaczynał emocjonować się kolejnym szczegółem, byle tylko nie dać mi dojść do głosu. W tejsytuacji mogłam tylko czekać. Opowiadał o nowym programie, a właściwieo jego projekcie. Twarz mu jaśniała, słowa płynęły gładko. Bardzo się starał, bybrzmiały przekonująco, ekscytująco nawet. Było coś nieodparcieprzyjemnego w jego opowieści, jak obietnica niespodzianki, którąz góry zaakceptowałam. Mówił, amnie ogarnęła przyjemnaulga namyśl o tym,jak to problemy same się rozwiązują. Zawszena takie wyprawy wyjeżdżaliśmy razem. Teraz też zostawięwszystko i wyjadę. Świetnie. Gdy wrócę, sprawa tira i mojegokłamstwa straci aktualność. Wszyscy zapomną. Nie muszę się jużmartwićartykułem, redakcją. Nierozumiałamtylko, czemu Michał tak długo kluczy, zamiast powiedziećwprost: zabieram cięna koniec świata. 64 Jedno od początku wydawałosię jasne -że zdecydował bezemnie. Istotnabyła jeszcze kwestia,jak się dotego odniosę. Radośnie czy bardzoradośnie. I to nadtym pracował. Obserwowałamjego profil. Michał ma bardzo ładny nos i usta. Jego twarzjest przyjazna. Uwielbiam na niego patrzeć, gdy z takąpasją do czegoś mnie przekonuje. - Uciechomniebędziekońca - powiedziałam, by wytrącić goz rytmu. Chciałam, by przeszedł do sedna sprawy, bo moja cierpliwośćbyła już na wyczerpaniu. Miałam ochotę go pocałować. Przerwał na moment i uśmiechnąłsię, alew jego oczach dostrzegłam niechęć. Do mnie. Poczułam się zmieszana własnym zaskoczeniem. Nie wiedziałam, jak zareagować. Przyrzekłam sobienie odzywać się więcej. Coś było nie w porządku, on sam wydawałsię jakiś odmieniony, ale nie potrafiłam określić, na czym ta odmiana polegała. Ciągle czekałam na moment, gdy przystopujei powie: a kuku, niespodzianka, jedziesz ze mną! Ale mijały minuty i nic takiego nie następowało. W mojej głowie rozbrzmiewał dzwonek alarmowy: on cośprzede mną ukrywa. Zdziwiło mnieto, bo powinien był wiedzieć,żeznam go aż zadobrze, by tego nie wyczuć. I raptemzobaczyłam,że to ktoś obcy. Niby on, ale nie całkiemjuż tutaj, ze mną. Jegopiękne oczy mrużyły się, strzegącjakiegoś sekretu. Teraz naprawdę skupiłamsię na monologu, by usłyszeć wszystko. I choćmózg buntował się i wysyłał sygnały,nie przerywałam. Niech sięmęczy. Pociągnęłam łyk kawyi kiwnęłam głową, by mówiłdalej. Chciałam wyciągnąć z niego więcej szczegółów. - Jak długo to potrwa? - spytałam. Dał się na to złapać. - Realizacja programu możepotrwaćze dwa miesiące, nie dłużej - odrzekł lekko,ale gdzieś w połowie zdania usłyszałam ledwodostrzegalne wahanie. Zapadłam sięw fotel, bo już wiedziałam,czemu tak długo kluczył. Po prostu chce wyjechać beze mnie. Byłam oszołomiona tymodkryciem i przerażonamyślą, że zostanę sama. Przeszył mniedreszcz. Czułam, jak język mi sztywnieje,a w ustach pojawił sięchemiczny smak strachu. Chciałam przerwaćMichałowi i powiedzieć, że nie może mnie tak zostawić, że tegonie zniosę, że tozaciężka próba, żejej nie podołam, że mnie zmiażdży. Od śmierciTomka nigdy nie byłam sama. Nie rozstawaliśmy się. Powinnammu wytłumaczyć, jak bardzo mi tonieodpowiada, alenie mogłam, bozamiast języka miałam kołek. 65. Ulicą przejeżdżały samochody. Opelsąsiada zahamował przedprzejściem i przepuścił kobietę z dzieckiem. Dwie staruszki dreptały wolno w stronę kościoła. Jedna z nich to Maciakowa. Taw kapeluszu. Ostatnio interesy idą marniutko. Na granicy straty. Zupełnie inaczej niżw poprzednich latach, gdy trzeba było współpracować z innymi grupami, by nadążać z upłynnianiem towaru. Niektóresprawiałypotem trochę kłopotu i trzeba je było eliminować, ale tonieuniknione. W pierwszym rzędzie musieliśmy mieć na uwadze terminoweopłaty dla odpowiednich władz, żeby tamci żyli i pozwolili żyć nam. Dzięki temu nasze firmy mogą działaćlegalnie, bo wszelkie zezwolenia są w porządku. Chyba na moment odpłynęłam. Nie wytrzymałamnapięcia. Przymknęłam oczy, a gdy je otworzyłam, Michałpowiedziałwreszcie, o co chodzi. - Będę realizowałprogram dla Czernika. Wpierwszej chwili odebrało mi mowę. O Boże, tonie może być prawda. Tylko nie to. Miałam w pamięci rozmowę o Czerniku, o jego brudnej forsie i ludziach, których pcha wyżej,żeby jego władza była jeszcze większa. Myślałamo wczorajszej konferencji i telewizyjnym fotomontażu, o dzisiejszym artykule, w którymnie było anijednego mojego słowa. I o tym, że wszyscy odmówili współpracy, a mój mąż. -I co o tymsądzisz? -spytał, unosząc brwi. Miał takie piękneoczy i gotowa byłam powiedzieć, że cieszę sięjego sukcesem. Patrzył znadzieją, że to właśnie powiem, i jeszczedodam, że jestem już wystarczająco silna, by sobie poradzić, gdyzostanę sama. Czekał,że to ja podejmę decyzję. A ja czułam sięurażona,choć nie byłam pewna, czy bardziej tym, że to Czernik,czy raczej, żeniezostałam uwzględniona w tych planach. Ale zamiastwszystkiego, co chciałam powiedzieć, wydukałam: - Naprawdę chcesz brnąć w ten nonsens? To przecież bandziori złodziej. Wszyscy mu odmówili. Dlaczego ty? Nie spieszył się z odpowiedzią. Patrzył w okno,ale jakoś niemógł tam znaleźć właściwych słów. Wreszcie wzruszył ramionami: - Właściwie dlaczego nie? Swoim artykułem jużutorowałaśdrogę jednemu zjego ludzi. No nie. To nie tak. Wyjaśniłam, jak było. - Och, nie przesadzaj. Ten akurat nie jest z nich wszystkich najgorszy Potrzebny mu tylko określony wizerunek. Jakdostanie siędo Rady albo nawet do sejmu, nikt nie będzie wymagał od niego 66 mądrości. Dwa miesiące pracy i zrobięz niego idola. Wszyscy gopokochają. Powiedział to z przekonaniem i akurat to byłam gotowazaakceptować. Michał patrzył na ludzi okiem filmowca, artysty. Jest w końcuspecjalistą od reklamy i może z mydła zrobić gwiazdę, jeśli tylkosię do tegoprzyłoży. Dlaczego jednak zajął się polityką? Dotąd sięnią nie interesował, w każdym razie nie bardziej niż inni w naszymkraju. Miał,tak jakwszyscy, umiejętność klasyfikowania;ten mądry, ten głupi, ten uczciwy, ten złodziej. - Przecież nie znasz się na polityce. -Gdzieś mam politykę. Chodzio okazję, a taka nieczęsto siętrafia. Wiesz przecież,jak tenrynek działa. Jak odmówię, pomyślą, że boję się takiej odpowiedzialności. A jak wszystko pójdziepomojejmyśli, pojedziemy latem do Afrykialbo kupimyjachti pożeglujemy. Chciałabym mu powiedzieć, że wszyscyuczciwi dziennikarzei filmowcy odmówili, alewiedziałam, że nie przejdzie mi to przezgardło. Michał też jest uczciwy,wiem o tym lepiej niż inni. Tyle żecośw niego wstąpiło, jakieśszaleństwo,i to moja wina. Afryka, jacht, po co nam to? Zauważyłam, żemoje dłonie, należące jakby do kogośobcego,choć umocowane do moich przedramion, nerwowo obracają obrączkę ślubną. Przypomniałam sobie chwilę, gdy wkładał mi ją napalec. Kochaliśmy się i pewnie nadal kochamy, aleśmierć synazburzyła coś między nami; zapoczątkowała szalony wyścig z czasem,który doprowadził nas do tej właśnie chwili. I gdyby Michałnie patrzył z taką nadzieją, że gozrozumiem, pewniebym próbowaławalczyć, kłócićsię, płakać. Ale patrzył i zapragnęłamwymazaćz pamięci ostatnią godzinę. Chciałam miećgo blisko, kochaćsięz nim i zapomniećo tym, co mówił. - Cieszę się - powiedziałam. Zesztywniał wewnętrznie. Wiedział, że skłamałam. Więc od razu dodałam: - Jak zrobisz ten program tak dobrze, jakpotrafisz, oszukaszwielu ludzi. Był tak zaaferowany, że minęła chwila, nim chwycił,co miałamna myśli. - Chcesz, żebym czułsięwinny. Tak, tegowłaśnie chciałam. Byłam nastawiona wrogo do jegodecyzji, ale nie zamierzałam szydzić ani go przekonywać. Wiedział lepiej ode mnie,na co się porywa. A wyraźnie miałna toochotę. 67. Przez okno widzę, jak chłopak przełazi przez dziurę w płociei zerkając na dom, chowa się w krzakach na tyłach ogrodu. Jegopostać rysuje się tak wyraziście,jakby był tu pierwszoplanowymbohaterem. Pod pachą trzymałjakiś pakunek, może chleb. Skupiłam się na tej scenie, a rola, jaką odgrywał, wydała mi się nagle jaknajbardziej naturalna. Ucieszyłam się,że nie odszedł. Powinnamzwrócić na niego uwagę Michała, ale nie zrobiłam tego. Chłopak dał nuraw krzaki,a mój mąż był zbyt pochłonięty sobą, by zauważyć cokolwiek. Pieczeńdałaznać, że jest gotowa. Przenieśliśmy się do jadalnii spoglądaliśmy na siebie z dwóch odległych krańców stołu. - Popatrz na to - powiedział, rozkładając scenariusze. Wjego oczachdostrzegłam to, czego zawsze obawiałam sięzobaczyć, niedostatek. Nudził się, więc szukał czegoś bardziejekscytującego. Czegośmu nie zapewniałam i uciekał ode mniew poszukiwaniu tegoczegoś. Oszołomiona owym odkryciemzerknęłam nazegar ścienny w nadziei, że znajdę w nim sojusznika, ale w głębi duszyzdawałam sobie sprawę, że nie mam na co liczyć. W pasażach,przejściach podziemnych i bramach poruszaliśmysię szybko i zręcznie,jak zające. Trzeba było patrzeć iw lewo,i w prawo, i mieć oczy z tylu głowy. Wyruszaliśmy tak, by biegnąc odpunktu a do punktu b,zdążyć akurat naczas. Kto nie miał zegara i azymutu w głowie, ten wcześniej czy później wpadał w sidła. Klik. Wskazówkaprzeskoczyła iw tej samej chwili pogodziłamsięz losem. Sekundę wcześniej gotowa byłam się rozpłakać, a jednouderzenie później uznałam, że tak właśnie miało być. - Naprawdę sądzisz, że Czernik wartjest tego? - spytałam, patrząc Michałowiwyzywająco w oczy. Chciał coś odpowiedzieć, ale wzruszył tylko ramionami. Wyczułam kłamstwo. Mogłabymprzynajmniej wywołać małą kłótnię,bo przecież ciągle kłócimy się o różne rzeczy, ale pieczeństygła. Podczas gdy jadłam, on dokonywał wnikliwej analizy swej decyzji. Niepotrzebnie. - Nie wycofasz się,prawda? Nie odpowiedział, a ja nie miałam więcej pytań. Zamiast robićmu wyrzuty, przysunęłam się bliżej ipołożyłam rękę na jego dłoni. Chciałam, żeby skończył gadać. Nie miałam wątpliwości, że mniekocha, tyle że ostatnio przestałmnie zauważać. Przez dłuższąchwilę patrzył zdziwiony, że takłatwo dałam się przekonać. A japo prostu przestałam się bać. Skoro chce, niech jedzie. Mam dom,pracę, przyjaciół i znajomych,z którymi mogę spędzaćtyle czasu, 68 ile zechcę. Mogłabym nawetwięcej, alepotrzebowałam go trochędla siebie. I jeszczeten chłopak. Przyrzekłamdziś Bogu,że nakarmię głodnegow zamian. JUŻ JA TAM WIEM,W ZAMIANZA CO. -1 takcię nigdy nie ma - powiedziałam, ograniczając się do łagodnego sprzeciwu. Uśmiechnął się,ale mójżartobliwy ton dotknął go boleśnie. Pozmarszczce na czole poznałam,że wcale mu niedo śmiechu. Ten widok wywołał we mnie odruch czułości i teraz to ja miałam ochotę gopocieszać. To nieprawda, że go nie ma. Jest zawsze. Zjawia się, gdysamochódzepsuje mi się na skrzyżowaniu, gdy brzuch mnie boli,gdy mam ochotę iść do kina albo zjeść obiad w restauracji. Cierpliwie znosi chwile, kiedybudzi mnieobezwładniający, porażający lęk. - Jesteś pewna, że dasz sobie przez ten czas radę? - spytał. W jego oczach widać było wahanie. Wiedziałam, o co jeszcze zapyta, zanimjeszcze otworzył usta: - Nie będziesz siębała? Świadoma, żei takjuż po wszystkim, postanowiłam trochę się podroczyć. Żeby było mujednak przykro zostawiać mnie samą,żeby miał wątpliwości, czy powinien. - Wiesz, że będę. Miał minę psa, który coś przeskrobał. Zdałam sobie sprawę, że to podłe, alecieszyłomnie, gdy po jego twarzy przemknęła falapaniki. - Nie przejmuj się tak. Przecież nie opuszczasz mnie na wieki. Chyba, żetak? Przyznaj się od razu. Tym razemmu ulżyło. Roześmiał się i natychmiast zrobiło sięswobodniej. Zaczął jeść swoją zimną pieczeń. Cóż by mi z tego przyszło, gdybym zaczęła histeryzować. Pewnie nawet zdołałabym zmusić go do zmiany decyzji, ale pozostałbyw nim żal za czymś, czego zmojej winy nie zaznał. Zbyt go kocham, bym mogła pozwolić sobie nataki egoizm. - Skoro masz jechać,to jedź i nie komplikuj tego. Wytrzymałam kilka chwil, patrząc mu prosto w oczy. Był toniemały wyczyn. I nagle pojęłam coś, comnie naprawdę przeraziło. On chciał, żebym histeryzowała, rozpaczała, prosiła, by zabrałmnie ze sobą. O to mu chodziło. Wystarczyło, abym zaakceptowałajego pomysł,a uruchomiłby środki i załatwił wszystko tak, żebyśmy pojechali irobili ten program razem. Tak to sobiewykombinował. Stało się dla mnie jasne, że go zawiodłam. Teraz zastanawiał się, coschrzanił. Nie wiedział, czy źle rozegrał swojąpartię, czy to ze mną jest coś w tak. - Nie gniewaj się - powiedziałam - ale naprawdę niemam69. ochoty brać w tym udziału. Jedź i bawsię dobrze. Mną się nieprzejmuj. Przecież to tylko dwa miesiące. Nie złościł,był tylko smutny. - Nie dbam o ciebie wystarczająco dobrze. -Nie. Wprost przeciwnie. Robiszwszystko tak, jak trzeba. Toja jestem toksyczna ichyba potrzebuję takiej przerwy, żebym mogła za tobą zatęsknić. Uśmiechnął się dzielnie, leczoczy mu zwilgotniały i pomyślałam, że czaskończyć tę rozmowę, bo jak zaproponuje, żebymz nim jednak pojechała, to mogłabym się zgodzić. Z ostatniej imprezy mieliśmy jeszczepół butelki czerwonego wina. Przyniosłamją. Ręce odnalazły sięna stole. Przez chwilę uśmiechaliśmy się niepewnie jak na pierwszejrandce. Siedzieliśmytak dłuższąchwilę,a potem się nachylaliśmy i zaczęliśmy całować. Zupełnie jakbyśmy odgrywali określonerole. On swoją, ja swoją. W scenariuszubyło teraz miejsce na miłość, więc zrobiliśmy to. Cholera. Od wypadku staliśmy się inni. Mimo wszystkiego, co razem przeszliśmy, nie potrafimy na nowo otworzyć się przedsobą. Jakąś częśćsiebietrzymamy w ukryciu i tej rezerwy niepotrafimy przełamać. Kochaliśmy się z furią, jakbyśmy mielizamiar sobieudowodnić, żeto nie żadenserial, nie teatr. Było w tym pogodzenie,alei smutek, coś w rodzaju pożegnania. A później,gdy leżeliśmyobok siebie, spytał: - Nie jesteś na mnie zła? -Jestem - skłamałam. Przynajmniej poczuł się usatysfakcjonowany. A potem musiałwracać do pracy, by dopilnować przygotowań do wieczornego nagrania. Jest najlepszym reżyserem i kierownikiem produkcji, jakiegotam mają. Kiedyś, jak zgromadzi wystarczająco dużowłasnychpieniędzy, zostanie producentem. To jegomarzenie. - No, dobra, idź. Tylko wróć prędko. Dziś, za miesiąc, zawsze. W dzisiejszych czasach obowiązkiem każdego człowieka jestżyć tak, jak mu się podoba. Niech to diabli. 10 Przezjakiś czas spoglądałam w sufit. Czułam sięzdołowana. Gdybym sobie na to pozwoliła, zaczęłabym płakać. Wolałam zejść do kuchni i napić się kawy. Ale gdy 70 mieszałam cukier,łyżeczka wyleciała mi z ręki, upadła na spodek,aon pękł. Tak po prostu, od jednego uderzenia. Teraz już nie mogłam się powstrzymać. Lałamłzy nad głupim,nikomu niepotrzebrnym spodkiem, który powędruje na wysypisko, ^ - Czernikzostanie sławnym politykiem, a cobędzie ze mną? ^Wciąż płacząc, zabrałamsię do sprzątania skorup. Kilka kawałków spadło pod stół. Schylona, kątem oka zobaczyłam w oknietwarz chłopaka. Wyglądał mizernie. Spod kaptura wystawał bandaż czycoś takiego. Nie dałam posobie poznać, żego widzę. Skończyłamsprzątanie. Zdawałam sobie sprawę, że jestem cały czas obserwowana. Pomyślałam, żewidział,jakMichał odjeżdża. Wiedział, że jestem sama, dlatego podszedł tak blisko. 'Do głowymi jednak nie przyszło, że może mi coś grozić. Wyjęłam chleb, kiełbasę, pomidora izostawiłam na blacie przy otwartymoknie. Wystarczy, że sięgnie. Nie chciałam go wystraszyć jakimś niepotrzebnym ruchem,'bo wtedy mógłbysię rozmyślić iodejść, a ja zostałabym całkiemsama. Takich jak on nie można poganiać. Zrobi,co zechce. Jak będzie miał ochotę,sam przyjdzie i wytłumaczy, o comuchodzi. Frontowymi drzwiami wyszłamprzed dom. Maciakowa pomachałado mnie ze swojej werandy. Nie miałamdokąd umknąć. Pozdrowiłam ją tym samym gestem w nadziei, żeto wystarczy, ale machnęła gwałtowniej, dając do zrozumienia, żemam się stawić natychmiast, bo uniej się pali, złamała nogę, maatak serca i w ogóle jestem tam niezbędna. Możecie mi wierzyćlubnie, ale jejdespotyzmsprawia mi frajdę. Wypełnia lukę, jaką pozostawili po sobie rodzice i syn. Przeszłamna drugą stronę ulicy ijużw połowie drogi słyszałamkażde słowo z rozkręconego na ful telewizora. - Wiesz, gdyby toode mnie zależało, nigdy nie zgodziłabym sięna wyjazd Michała. Przecież mąż i żona. Nie wiem,jak ona to robi,że wie o wszystkim, co się u nasdzieje. Może ma zainstalowany podsłuch? - Pani Maciakowa, nie ma pani nicinnego do roboty? - spytałam. - Nie, nie mam - stwierdziła i to prawda. Nie miała nikogoi żeby nie czuć się samotna, przywłaszczyłamnie sobie. Tak jak bierze się kociaka, żeby się nim opiekować. Oboje z Michałem jesteśmy jej kociętami. Podgląda, podsłuchujei musi mieć z nas niezły ubaw. Michał naszczęście niema o tympojęcia. Przez te wszystkielata nigdy nic się jej przynim nie wy71. msknęło. Nie dałby wiary, gdybym mu powiedziała, że ta miłastarsza pani z sąsiedztwa jest zdrowo stuknięta. Głosz telewizora darł się na cały regulator. - Wiesz, nie jest dobrze,gdymąż. - wciążtrajkotała, a ja niezaprzeczałam, bo ogólnie rzeczbiorąc miała rację. Nagle stanęłam jak wryta. Moim zdaniem akurat w tym momencie usłyszałam wiadomość o eksplozji tira i płonących magazynach na obrzeżach miasta. Maciakowa jeszcze gadała, a ja czekałam, kiedy się wreszciezamknie, bo chciałam usłyszeć resztę wiadomości. Ona twierdzi,że zdążyłam jej jeszcze cośodpyskować. Tego akurat niepamiętam. Pochłoniętabyłam nasłuchem. Aż do tej chwiliświadomiestarałam się nie pamiętać o swoim artykule, ale od tego, co usłyszałam, zalała mnie fala gorąca, jakby tamten ogień dotarł aż tutaj. Poczułam się dziwnie, jak jakiś jasnowidzi przez moment nawet czułamsię z siebie dumna. Ale to był tylko ułamek chwili,bojednocześnie owładnął mną strach. Niemiałam przecież zamiaruwtrącać się w losy świata. Niech świat idzie sobie własną drogą i zostawi mnie w spokoju. Wkażdym razie w tamtej chwili, gdy w lesie płonął tir, stałam na podwórku Maciakowej i słuchałam monologu na tematmojej głupoty. Komentowała moje życie i nie miała pojęcia, żewłaśniezdarzyłsięcud. Przewidziałam przyszłość, opisałamtowydarzenie w artykule, który dopierosię ukaże. Jak to wytłumaczę? - Cosięstało? Czemu tak na mnie patrzysz? Źle mówię? - Dobrze, aż głowamnie od tych mądrości boli. -Wcale się nie dziwię,skoro masz tam samo siano. Idź się położyć. Przyjdędo ciebie z ziółkami. Wróciłam biegiem dodomu. W kuchniunosił się cierpki odór brudnego ubóstwa. Był tutaj i wziął jedzenie. Wydzielał niemiły zapach. Potrzebował kąpieli. Włączyłam telewizor i przerzucałam kanały, żeby obejrzeć relację na żywo. Pożar wyglądał jakpokaz fajerwerków i kojarzyłsięz zabawą, z przyjęciem, naktóre zostałam zaproszona. Jakaśczęśćmózgu zmuszała mnie do zachowania spokoju, do wyciszenia, aleczułam, jak wszystko we mnie wrze, aobłoki parywydobywają się uszami. Byłam oszołomiona. Jak, na Boga, mogło stać się to, co wymyśliłam? Jesteśmy jak żołnierze, zawsze gotowi bronić swoich pozycji. Raz powiewamy/lagami, innymrazem tracimy pozycje. Jutro usiądziemy 72 na tarasie nowego domu, podliczymy straty, wskażemywinnych, zabawimysię na czyjejś stypie i na nowo rozdamy karty. Coś się działo niedobrego w mojej głowie. - Jesteś tam? Maciakowa przyszła z ziółkami. Były gorzkie. Nie wiem, po coJepiłam, ale skoro przyniosła, to nie mogłam odmówić, aw dodatku chciałamwierzyć, że przywrócą mi spokój. Krzywiłamsię, żebyodwrócić jej i swoją uwagę od prawdziwychprzyczyn bólu, a ona,by zająć mnie czymśinnym, zaczęła opowiadać o czasach,gdy była młoda. Chyba chciałamnie rozśmieszyć. Gdybym ja jej opowie"działa, co narozrabiałam, dopiero by się śmiała! Spojrzałamna zegarek. Zaraz będą zamykać jutrzejszy numer. W głowie miałam istny mętlik. Zprzerażeniem uświadomiłam sobie, że posunęłam się za daleko. A już myślałam, że się uda. Cóż, niestety, niezapanowałamnadsytuacją. Ten artykuł nie mógł się ukazać. Zmusiłam siędo pośpiesznego przeanalizowania kilkuwyjść. Jak się przyznam do oszustwa, dostanę naganę, ale ostateczniekażdy ma prawo zrobić z siebie odczasu do czasu idiotę. Gorzej,gdy te rewelacje jutro się ukażą, wtedy mogę zostać oskarżonao jakiś ukryty motyw, może nawet o współudział. Powinnam jechać do redakcji i przyznać się do kłamstwa. To właśnie musiałam zrobić. Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie, gdy wyobraziłam sobie reakcję szefa. A jakiwszyscy będą mieli ubaw! Po pachy. Boże, co za wstyd! NO CÓŻ, KAŻDY JEST KOWALEM CZY JAKOŚTAK. Ale skąd mogłam wiedzieć, że sprawy tak się potoczą? Gdybytobył zwykły tir, zgubiony i odebranyprzez zwykłego,roztargnionego kierowcę, historyjka rozbawiłaby czytelników, a po godzinienikt by o niej nie pamiętał. Gdzie są kluczyki? Warkot pracującego silnika przywrócił mi wiarę wmożliwośćgodnego wybrnięcia z tej sytuacji. Jadąc, przywołałam w pamięcimoment pisania internetowej historyjki, a potem artykułu. Myślikrążyły wokółchwil, gdy czekałam na powrót Michała, w ogrodziechłopak palił papierosa, szef darł się na mnie, a jabyłam złana Laurę. Tak na dobrąsprawę nie mogłam przypomnieć sobie, comną kierowało, gdy powoływałam do życia nieistniejących ludzi. Ale w żadnym razie manipulowanie przez kogoś mojąwyobraźniąnie wchodziło w rachubę. Chybanie. 73. Przez całą drogę rozmyślałam nad usprawiedliwieniem, nadtym, co powiem, gdy stanę przed szefem. Miałam mroczki przed oczami,gdy wreszcie dotarłam pod jegodrzwi. Zapukałam. Jeszcze nie wiedziałam, co powiem. W szklanej klatce nie było nikogo. Niedobrze. Zeszłam na półpiętro. Z paczki zostawionej przez kogoś na parapecie wyjęłam papierosa i zapaliłam. Najchętniej zwiałabymstąd,korzystając z bocznego wyjścia, ale niemogłam. Czekając,wyglądałam przez okno i słuchałam rozmowy, jaka toczyła sięobok. - Słuchajcie, ale jaja. -A pamiętacie, jak. - Nie, to nie była ona, tylko. Młodzież relacjonowała co ciekawsze sytuacje, do których doszło podczas imprezy, jaka odbyła się wczoraj u Laury. Nie po razpierwszy uderzyła mnie myśl, że w naszej redakcji istnieje kółkotowarzyskie, do którego nie mamwstępu. Gdybymwczoraj z nimi była, nie miałabym czasu na robienie głupot. Żeby tę Laurę pokręciło! Lew właśnie wrócił doklatki. Nadszedł moment, by rzucić się na pożarcie. Z największym trudemopanowałam mdłości. Dałam sobiejeszcze czas na wypalenie papierosa do końca wnadziei, żenikotyna wpłynie kojąco na mój rozedrgany żołądek. Lulu i tak był zajęty. Przeglądałmateriały, dzwonił, kłóciłsię z kimśprzez telefon. Przez cały czas doskonaliłam wgłowie komunikat, jakizamierzałam wygłosić. Że podparłam się informacjami z Internetu, że moja rola sprowadziła się do puszczenia w ruch plotki krążącej jużw sieci, a artykuł miał być w zamyśle prowokacją dziennikarskąw celu sprawdzenia, ile w tej wiadomości jest prawdy, ale jeśli miałaby wyniknąć z tego afera, jestem gotowa publicznie odszczekaćwszystko, co napisałam. Wiem, że postąpiłam głupio, ijestem gotowaponieść konsekwencje. Minął kolejny kwadrans. Przyrzekłam sobie, że poczekam tylko, aż porozdziela stażystom zadania,a potem niech będzie,co ma być. Ktoś potrącił moje krzesło, a ja podskoczyłam pewna, że już sięwydało i właśniepo mnie przyszli. Aleto był tylko jeden z małolatów. - Czego? - warknęłam, zawstydzona własnym strachem. - Zrobiłaś już ten materiał o medycynie naturalnej? -Nie. 74 Wzdrygnął się,jakby usłyszał coś nieprzyzwoitego. - No, to rób szybko! - rozkazał. Biedak. Jest jeszcze na tyle zielony w tym zawodzie, że podnieca go fakt pełnienia obowiązkówdyżurnego klasy. Paręlattemu ja też taka byłam. Sumiennie łapałam okazje, jeździłamw każde dziwne miejsce, o którym usłyszałam, zasuwałam jakosalowa, pracownik oczyszczania kanałów miejskich, stałam napoboczach z tirówkami,spędzałam całe dnie nasali sądowej,dałam sięzamknąć w więzieniu. no, może przesadzam. alejeślinie zrobiłam tegowszystkiegodosłownie, torównie dobrzemogłam robić. A wszystko po to, byzdobyć informacje. Zcałego tego z trudem zdobytego materiału pisałam reportaże, ale poingerencji zastępców naczelnego ukazywały się tylko krótkienotki,sygnowane znaczkiem WZ, sęk alboeg. Po parulatachczegoś takiego człowiekowi odechciewa się starać. I zaczynakombinować. - A potrafisz czytać z ruchuwarg? - spytałam. - Chyba tak. -No to czytaj. Mały skoncentrował sięcałą duszą. W końcu byłam z pięć latstarsza, a to dla niego jak całe pokolenie. -SP.. J. Chyba musię udało, bozniknął z obrażoną miną. Pewnie pójdzie się poskarżyć. No, dobra. Wyładowałam się namłodym, więc czas załatwićsprawę ze starym. Naprawdę chciałam wszystko odszczekać. Niebędę się usprawiedliwiać, wyznam prawdę jak na spowiedzii przyjmę karę. I wtedy wrócił obrażony małolat. -Szef cię wzywa. Kurczę. Naszła mnie ochota, byzłapać go za krawat,przycisnąć do biurka i powiedzieć. Dobra. Nakręciłam się wystarczająco. Idę. Gdy pojawiłam się w drzwiach, Lulu uniósł głowę i skinął, żemamwejść. Chciałam zacząć pierwsza. Wiedziałam z doświadczenia, że poczuję się lepiej, gdy wyrzucę to z siebie. I wolałam gouprzedzić,cokolwiek miał mi dopowiedzenia. - Chciałam. - powiedziałam grzecznie, aż słowa zakłuły mniew gardle. W tym momencie zadzwonił telefon nabiurku. Szefskinąłjeszcze raz, żebym usiadła, bo to trochę potrwa. Przyciskał słu75. chawkę do ucha i tylko słuchał. Nadalsłuchając,włączył komputer i coś zapisał. Potem powiedział: dobrze, i odłożył słuchawkę. Przez długą chwilęsiedziałnieruchomo, z nieżyczliwym grymasemna twarzy patrząc w głąb ulicy. - Posłuchaj. - we własnym głosie usłyszałam ton narastającejniecierpliwości. Uniósł rękę, że jeszcze nie teraz. Za moment. Powoli uchodziło ze mnie powietrze. Wprawdzie na zewnątrzbyłam spokojna, jednak w środku wszystko już we mnie dygotało. Jeszcze jakośnad sobą panowałam, ale byle comogło zachwiać tęrównowagę. Może imiał swoje kłopoty, ale był szefemi powinienwyczuć moją determinację. Powoli zapominałam, z jakimi argumentami na swoją obronętu przyszłam. Nie. Dłużej nie mogęzwlekać. No już, gadaj i miej to z głowy. - Chciałam wycofać swój artykuł. - wyrzuciłam z siebie,choćw głębi duszy nieczułamnawet połowy tej pewności siebie, jaką starałam się okazać. Lulu uniósł brwi i tylko dlatego wiedziałam, że w ogólemnie usłyszał. - No to wściekniesz się jak diabli - powiedział. Możegdybym miała chwilę, wyciągnęłabym z niego, czemu taksądzi, ale drzwi się otworzyły i wszedł naczelny. Zamarłam. Teraz to już poważna sprawa. Niepokój, który narastał we mnie od wczoraj, okazał się niebezpodstawny. 11 Nawet po pięciulatach pracyw redakcji wciąż odczuwamdreszcz emocji, gdy muszęrozmawiać z naczelnym. Za każdymrazem, niezmiennie, denerwuję sięi sama nie wiem,skąd mi sięto bierze. Może stąd, że on nigdy nie patrzy na mnie, tylkoprzeze mnie. Jegooczy niczym rentgen prześwietlają na wylot mojeciało, wrzody,jajniki, umysł. To okropnie stresujące. Boję się, żektóregoś dnia po takim prześwietleniu oznajmi, że mam raka piersi. I teraz musiałam przynaczelnym wyznać swój grzech. Będzieo nim pewnie wiedział, zanim cokolwiek wydukam. No cóż,zasłużyłam sobie na to. - Gratuluję, trafiłaś w dziesiątkę - usłyszałam. - Świetna robota. 76 Poczułam się nieswojo, jakby jego słowa skierowane były do kogoś za moimi plecami, a ja tylko stoję między dwoma rozmówcami. Z trudem opanowałam się, żeby nie zerknąć za siebie. -Właśnie dostaliśmy informację, żepolicja zrobiła nalotnamagazyny iznalazła stosy przemycanych towarów. Nikt nie znaszczegółów i jutrobędziemy jedyną gazetą w kraju, która o tymnapisze. Naczelny był ogromnie podniecony. Miałam wrażenie, że zarazpodniesie nogę i obsika mnie z tej radości. Sytuacja wydawałasięgroteskowa. Nie tego się spodziewałam. - Brawo, doskonale, Weroniko - entuzjazmował się. - Jesteśświetna. Nie wiedziałam, czypowinnam czuć się bardziej przestraszona,czy raczejrozbawiona. W ogóle nie wiedziałam, jak sięzachować. A on ciągnąłswoje pochwały, wyraźnie mnie przeszacowując. Nieprzerywałam, bo niby jak miałabym to zrobić. Stałam oszołomiona, jakbym oberwała kijem w głowę. Kroczekpo kroczku dowiedziałam się różnychrzeczy, o których niemiałam wcześniej pojęcia. Słuchałam i wszystkimi zmysłami badałam, czy przypadnie mido gustu to, co mówił. Nie przypadło. Wszystko działo się jakby obok, bez mojego udziału. Wiedziałam, żeprzyjdzie mi odchorować tę rozmowę. - A co, jeśli się okaże,że to jakaś lipa? - spróbowałam. Nic nie było w stanie ostudzić jegopodekscytowania. - Wszystko jest tak jak trzeba. Sprawdziliśmy. Nie wiem, jak natotrafiłaś, ale wiadomość wydała mi sięna tyle niesamowita, żeprzed podaniem jej do publicznej wiadomości musiałem skonsultować się z kilkoma osobami. I okazałosię,że właśnie mają tęgrupę na oku. Czekali tylko na kogoś,kto się wyłamie z ich gronaizacznie gadać. Ta twoja informatorka spadła jak z nieba. Artykuł jest bomba. Trafiony, zatopiony. Kapitalnie. Jutro idzie napierwszą stronę. Będziemy jedyni. Nie wątpię. Ale gdy tak do mnie mówił, czułam się jak kupagówna. Usiłowałam niemyśleć o kobiecie, którą stworzyłam. Odesłałam ją sto razy w nicość. Naczelny przeżyłby wstrząs, gdybywiedział, skąd j ą wzięłam. - Ta kobieta, ta twoja informatorka. Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg. - ... skontaktowała się znami. Pozwoliła naumieszczeniew twoimmateriale swoichinicjałów. Wprost nalegała. I jestgotowa na dalszą współpracę, ale chce rozmawiać tylko z tobą. 77. Opadła mi szczęka. Nie. Nie wierzę. Nie możebyć. To jakaś paranoja. Czy on zwariował? Teraz naprawdę zebrało mi się na wymioty. Przełknęłam ślinęi zacisnęłam zęby. Uświadomiłam sobie, że jestemmokra od potu. I chce mi sięsiku. Czy wypada zostawićichi wyjść? Zadzwonił telefon. Odebrał naczelny. Rozmawiał przez chwilę,nim powiedział: - Tak, oczywiście, tak, jest tutaj, proszę. Podał mi słuchawkę. - Do ciebie. Luluzmierzył mnie surowym spojrzeniem. Zrozumiałam, żeostrzega przed popełnieniem błędu. Serce zamarło mi w piersi. Czyżbyto jakaśpodpucha? Wzięłamsłuchawkę i usłyszałamgłosnieznajomej kobiety. No i jestem. Poczułam przebiegający przezskórę dreszcz. Sprawy toczyły się zbyt szybko. Świadomość, żetofarsa, napełniałamnie i lękiem, i podnieceniem. Telefon został przestawiony na głośny odbiór. Wszystko, cotamta mówiła, słychać było wyraźnie. - Chciałabym z panią jeszcze raz porozmawiać. Jeszcze raz? Boże. Przestałam ufać własnym zmysłom. To byłojakwyzwanie. O mało nie upuściłam słuchawki. Odsunęłam ją oducha i spojrzałam na nią jak na pająka. Krew odpłynęła mi ztwarzy, a potem spłynęław dół i rozlała się po ziemi. Skóra zrobiłasię zimna. Na czoło wystąpił pot. Zaczęłamsię zastanawiać, czynie umieram. Przecież w taki sposób zaczynają się ataki serca,czytałam o tym. Byłam ciekawa, czy ci dwaj faceci znają się na reanimacji. Tamta coś do mnie mówiła. Jej głosbyłzaskakująco uprzejmy. Chciała się ze mną spotkać. Jutro o czternastej. Trochę trwało, zanim uwierzyłam, że to nie żarty, że to naprawdę się dzieje. Podałatermin imiejsce, a ja tylko odpowiadałam: -Tak. - Tak. -Tak. Dopiero, gdy odłożyłam słuchawkę, zdałam sobie sprawę, że jestem zupełnie odrętwiała. Przed moimioczami wirowały czerwoneplamy. Zdarza mi się to od czasu do czasu w chwilachskrajnegozdenerwowania. Racjonalnaczęść umysłu niemogła uwolnić się od przekonania, że to jakaś lipa, ktoś robi mi dowcip. Chłopaki albo Laura. Może siedzą teraz za drzwiami izaśmiewają się z mojej miny? Nie. 78 l Niemożliwe. Nie wciągaliby wto naczelnego. No i tamten pożar. Powinnam zachować rozsądek i myśleć, myśleć, myśleć, szukać logicznego wyjaśnienia. Niewykluczone żeto jakaś prowokacjakonkurencji. Ktoś uważa, że coświem, i chce mnie sprawdzić. Zaczęłam też brać pod uwagę możliwość, że moja, powiedzmy,inicjatywa,uruchomiła realnewydarzenia, że naprawdę trafiłamna coś niechcący. W takiejsytuacji rzeczywistość mogła okazać siębardziej skomplikowana niż wszystko, co mogłabym sobie wyobrazić. Naczelny ciągle nie mógł ochłonąć. - Sprawajest śliska, jednak warta zachodu. Takiego kontaktuniemożna stracić. Patrzyłam na jego poruszające się usta, nie słysząc ani słowa. Powoli zaczęło docierać do mnie, że znowu mi się udało. Niewiem jak, ale kłamstwouszło mi płazem. Przynajmniejna razie. Nie musiałam się do niczego przyznawać. Miałam ochotę sobiegratulować, zerwać z siebie marynarę i wiwatować. Jeśli jedno misię upiekło, to musiał teżistniećjakiś sposób, bywycofaćsię z dalszegociągu tej awantury. Zaczęłam błądzićwzrokiem po ścianach, trafiłam na potężne drzewo za oknem. Jakiśptak schował się między liśćmi iwyśpiewywał trele, nieświadomysceny, która się tutaj rozgrywała. Moje dylematy to dla niego innyświat, dokąd nie ma dostępu. Zaczęłam się zastanawiać, czy i myistniejemy równolegle z jakimiś bytami,które są od nas potężniejsze, i chociaż żyją tuż obok, nie dostrzegamy ich, nie pojmujemy,tak jak ten wróbel mnie. -Pociągniemy tę sprawę dalej. Dotrzemy dostruktur bandy. Rozpracujemy ich. - Naczelny kontynuował z ożywieniem, jakby dostrzegał wmojej twarzy zachętę. -Zrobisz to? Nie zastanawiałam się nadodpowiedzią,tylko nad tym, jak powiedzieć "nie". Istniał tylko jeden sposób, ale słowo NIEutknęłomiw gardle. Boże, dopomóż. A CO W ZAMIAN DOSTANĘ? -Muszęsię zastanowić - słyszę, jak wypowiadam te niewiarygodne słowa. - No, naturalnie. Maszdziesięć minut. Kiwam głową iwycofuję się rakiem. Na zewnątrzczeka na mnie Szymon. - Co jest? Co się dzieje? - Nie uwierzysz. Zadzwonił do mnie duch. - Duch? -Tak jakby. 79. Szymek puka się w głowę. Mnie też wydajesię to nieprawdopodobne. Dziwniesię czuję. Co powinnamzrobić? Zadzwonić do Michałai poprosić, żebymnie stąd zabrał? No, bez przesady. Jedno, co przyszło mido głowy, to modlitwa o pomoc. Boże, jeśli mi pomożesz,to bierz wzamian, co chcesz. OK. TYLKO ŻEBYŚ SIĘ NIE ZDZIWIŁA. Poszłam do łazienki. W lustrzezobaczyłam swoją przestraszoną twarz i zamarłam w bezruchu. -1co teraz? - spytałam tamtą siebie. Daj spokój,idiotko, przecież tego chcesz. Przestań sama siebieoszukiwać. To szansa, zupełnie jakby anioł stróż kopem wtyłekwybił cię ponad innych. Czemu się wahasz? Co racja, to racja. Od dłuższego czasu plączęsię poomacku,od tematu do tematu, bez ładu i składu. W redakcji tną mi materiały i układają, jak chcą, dodają komentarzewypaczające to, cozamierzałam powiedzieć. Teraz będęmogła zrobić coś własnego. Czemu się waham? - No i proszę! - Usłyszałam za plecami. W drzwiach stałaLaura i mierzyła mnie ponurym spojrzeniem. Znam ten wyraz twarzy. Wystarczy, żezagryzie wargę, a już wiem,co myśli. - Słuchaj Weronika, wiesz chociaż, kim naprawdę ona jest? -spytała. - Nie całkiem. Dobresobie: "nie całkiem". Od tego się zaczyna, że w ogólenie wiem, kim ona jest. - Tak myślałam. Nie chcę cię urazić,alejeśli nie czujeszsię nasiłach, ja to wezmę - powiedziała. Zaśmiałamsię. Nie mogłam sobie pozwolić naokazanie słabości przy Laurze. - Dlaczego uważasz, że sama nie dam rady? Przez chwilę milczała,marszczącw skupieniu czoło. Patrzyłamnajej zaróżowione z emocji policzki i włosy opadające naczoło. Ilekroć z nią rozmawiam, przypomina mi się dzieciństwo, wycieczki w góry, biwaki pod gołym niebem, ekscytacja ciałem i wiara wewłasne siły. Miałampięć lat, gdy Laura nauczyłamnie pływać. Nasi rodzice byli przyjaciółmi i częstozostawiali mnie pod jejopieką. Była wtedy ode mnie dwa razy starsza i musiałam jej słuchać. Zrzucała mnie z brzegu do rzeki, a gdysię wynurzałam, podawała mi rękę iwyciągała zwody. Nie pamiętam,żebym siębała. To raczej ona była przerażona. 80 - Mogłybyśmy przynajmniej razem zrobić to - warknęła iwlepiła we mnie wzrok. Już były rzeczy, które robiłyśmy razem. Nie chciałabym do tegowracać. -Nie. Parsknęła tylkoi coś mruknęła. Nie byłanawet zła, wyglądałaraczej na nieszczęśliwą. Wyraźnie bolała nad tym, że jej władzanade mną jest mniejsza, niżby sobie tego życzyła. I to sprawiło, żeporaz kolejny,pod wpływemjej pełnego wątpliwości spojrzeniapodjęłam szybką decyzję. - Zrobię to sama. Przyszłomi co prawda namyśl, że po raz drugi popełniamdzisiaj błąd, ale chodziło mi głównie o to, by jak najszybciejsię odniej uwolnić. Nadal stała wdrzwiach i blokowała wyjście nakorytarz. Stałyśmy naprzeciwko, usiłując jedna drugą zmusić do zejściaz drogi. Z bliskazobaczyłam w jej spojrzeniu to samo co kiedyś nabrzegu rzeki. Strach. Bała się czegoś, agdy się zorientowała, żeto zauważyłam, ruszyła do przodu i dosłownie mnie staranowała. Zważywszy na okoliczności, nie powinnambyć zdziwiona. A jednak byłam. Cofnęłamsię, przepuściłam ją, apotem ominęłam i pomaszerowałam prosto do gabinetu szefa. - OK - powiedziałam. Bo niby czemu nie. Naczelny rozpostarł ramiona jak ksiądz błogosławiący tłumy. - No to bierz się do roboty. Inne sprawy możesz na razie zostawić. Zajmij się tylko tą. Euforiaminęła, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi. Oślepionaostrym słońcempoczułam, jakdo mojego mózguprzedzierasięstraszna wieść, że zjawa rzuciła mi rękawicę. 12 Ledwo wróciłam do biurka, dostałam z recepcji wiadomość, żektoś coś dla mnie zostawił. Koperta, a w niej kartka. Zaledwiekilka słów, zmiana terminu spotkaniaz jutra na dzisiaj, w tym samymmiejscu. O piątej. Zerknęłam na zegar. Za kwadrans siedemnasta. Nie było żadnego podpisu. - Kto to przyniósł? Recepcjonista nie miał pojęcia, ktopołożył mu to na kontuarze. Ktoś. 81. - Mało to ludzi się tu kręci? Nie znamwszystkich. Jakbymmiał wszystkichznać, głowa by mi pękła. - No, dobrze, dobrze. Przecież niemam pretensji. Tracę czas na uspokajanie dziada. Właśnie, że mam pretensje. Po to tu siedzi, żeby widzieć tych,co się kręcą. Notrudno. Spojrzałam na zegareki doszłam downiosku,że w takim razie pora się zbierać. Jeśli miałam zamiardowiedzieć się, o co chodzi, musiałam iść. Ktokolwiek wyznaczyłmi spotkanie, nie dał czasuna uniki. Powiedziałam Szymonowi, żewychodzę, aw recepcji zanotowałam czas wyjścia. Jadę tam, gdzie mam być. Tam, gdzie wyznaczyła mi spotkaniekobieta, którą wymyśliłam. W głowie się nie mieści. Znalazłamparking,zostawiłam samochód i wyszłam naulicę. Wokół przetaczał się tłum spieszących dokądś ludzi. Chłonęłamchciwie szczegóły w nadziei, że okażę się wystarczającospostrzegawcza, by rozpoznać fantoma. Nie rozpoznałam. Raczej poczułam, niż zobaczyłam, że ktoś mnie obserwuje. Ledwoo tym pomyślałam, a podszedł i poprosił, żebym się nie odwracała, tylko szła dalej. Adrenalinaprzetoczyła się przeze mniegwałtowną falą. - Proszę iść, będę mówił dokąd. Czyja naprawdę to robię? - przemknęło mi przez myśl. Krew pulsowała mi w żyłach z podniecenia. Dziwnie się czułam, jakbym nie była sobą. Jak to jest, że czasami jest się sobą,a innym razem niezupełnie. Takjakna przykład teraz. Droga wydawała siędługa, chociaż znałam ją doskonale. Wychowałam się przecieżtutaj. Kamienice byłyjednak chyba wyższe, górą pochylone ku sobie. Szłam, jakbym wcale nie odrywała nóg odziemi. Cały czas zadawałamsobie pytanie, czy jest sięczego bać. I natychmiast odpowiadałam twierdząco. Czemuwięc idę? - Daleko jeszcze? -Nie. Teraz skręcamy. A potem nagłe zdziwienie, że to już. I żal,bo droga dawała wystarczająco dużo wrażeń. Weszliśmy na podwórkostarej kamienicy. Na zaplecze restauracji. Przewodnik poprowadził mnieprzezdziedziniec i ciemny hol. Trzeba byćnaprawdę głupią, żeby się nato zgodzić. Aż chciało mi się zapalić z emocji. Gdy otwierał przedemną drzwi, zdążyłam mu się przyjrzeć. Przystojniak. Jak filmowybandyta. Wprowadzał mnie do eleganckiego salonu ze sztukateriami,antykami, kominkiem, stojącym zegarem, perskim dywanem na 82 ł podłodze iwazonem świeżych kwiatów na stole. Brakowało tylkozgiętego wpół lokaja. - Proszę zaczekać. Zostawiłmnie samą. Nawet drzwinie zamknął. Usiadłam, potem wstałam. Wyjrzałamna zewnątrz. Pusto. Patrzyłam, jak koty buszują wśmietniku, i powtarzałam w kółko: będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze. Chciałam sprawiać wrażenieosoby rozsądnej, odpowiedzialnej i pewnej siebie. Musiałam tylko wyłączyć wyobraźnię, bo napędzała mi stracha. Tłumaczyłam sobie, że nie powinnam niczego się obawiać, i czułam zarazem, jakogarniamnie panika na myśl, że właśnie wplątuję się w coś, nad czym nie mam kontroli. Dobra, bałam się ito wcale nie trochę. Byłamzdrowoprzestraszona. Gdybym miała choć odrobinę rozsądku, już by mnie tu niewidzieli. Tym bardziejże nikt się mną nie interesowałprzezpółgodziny. Mogłam jeszcze wyjść. Nie, nie mogłam. Musiałam cierpliwie czekać,by zobaczyć, ktoto jest i czego chce. Kimkolwiek była ta kobieta, wyratowała mniez opresji, ale tak samo mogłamnie w każdej chwili zdemaskować. Więc czekałam i jakskończonakretynka nastawiałam się na jakieśproste, może nawet humorystyczne wyjaśnienie. Kiedy się w końcu zjawiła, z trudem powstrzymałam pełnepodziwu westchnienie. Prezentowała siętak samo eleganckojakwczoraj. Chociaż coś się zmieniłow jej wyglądzie. Może więcejmakijażu albo innafryzura? Perła w każdym razie była ta sama. Kobieta,którą uratowałam. Ciekawe, czy mnie poznała? Ależ tak. Strach momentalnie minął. W jednej chwili poczułam sięszlachetnie, gotowa przyjąć spóźnione podziękowanie. Taksowałamnie oczami w milczeniu. Miała ten opanowanywyraz twarzy, który każe sięnatychmiast zastanowić, czy wszystko jest w porządku z makijażem, czy nie mam lukru z pączka nabrodzie albo gila w nosie. Dokładnieoceniała każdy detal mojegoniedbałego stroju. To mnie zbiło z tropu. Niemal żałowałam, żenieubrałam się przyzwoiciej. - Przepraszam, że kazałam pani czekać - odezwała się w końcu. Głos miała niski, wibrujący, trochę groźny. Skinęła głową i wyciągnęła rękę. Uściskjej dłoni był mocnyjakściśnięcie imadłem. Ledwo wstrzymałam nerwowy chichot. Jeszcze wydawało mi się to zabawne. 83. - Prawda, jak dziwnie układa się życie? Ratujeszkogoś po totylko, by jeszcze tego samego dnia wystawić go na cel. Mówiąc to, obdarzyła mnie przyjaznym uśmiechem. Nie zrozumiałam jejintencji, bo słowa nie współgrały z mimiką. Takczyinaczej, nie brzmiały jakpodziękowanie. Odpowiedziałamzdziwionym spojrzeniem, usiłując zapanować nad powracającym niepokojem, ale od razu wiedziałam, że nie dałam rady. Czułam sięgłupio, wiedząc, że na mojej twarzy uwidoczniłsię lęk. Na dodatek gdzieśz głębi trzewi wyrwało mi się głębokie westchnienie. Omal nie beknęłam. Najchętniej bym stąd zwiała. Coś w jej zachowaniuostrzegło mnie jednak,że to nie jest miła, łagodna kobietka i lepiej,żebym się nie ruszała, zanim samami nie powie, żemożna. - Siadaj! Słowo jak kamień powstrzymało mnie od ucieczki. Bałam się Jej. Usiadłam na wskazanym miejscuniczym posłuszna uczennicai czekamna rozwój akcji. Zapadłoniezręczne milczenie. Udawałam, że w razie czego wstanę i odejdę. Ale krzesło przyssało mojepośladki i czułam,że siedzę na bombie,która wybuchnie, gdy tylko zwolnięnacisk. Słyszałam wyraźne tykanie, ale to tylko jej zegarek. Tylko? Może już odmierzał moje ostatnie godziny? Niepokoił mnie teżfacet, który wszedł razemz nią. Ten sam, któryi wczoraj jej towarzyszył. Teraz stał pod oknem i obserwował każdy mój ruch, jakbymto ja była niebezpieczna. Ale jazda. Co w takich sytuacjachrobią bohaterki filmów? Proszą o coś do picia? - Coś do picia? - spytała. To ona była bohaterką tego filmu. Nieczekając na moją odpowiedź, zdecydowała sama: - Weźmiemy tylko mineralną. Przerażałamnie jej niedbała pewność siebie. Starałam się zachować kamienną twarz i uporządkować napływające myśli. W dalszymciągu nie miałam pojęcia, jakijest cel tegospotkania,ani kim ona jest, ani tym bardziej czego chce. Zacisnęłam dłoniew pięści i wpatrując się w perłę, spytałam wprost: - Kim pani jest? I czego pani ode mnie oczekuje? Chciałamdodaćcoś jeszcze, ale podniosła rękęjak policjantz drogówki i uciszyła mniew jednej chwili. - To ja chcę siędowiedzieć, co o mnie wiesz? - spytała, przejmując inicjatywę. -Co jeszcze wiesz? Rety! Szybko dokonałam kalkulacji. Wiedziałam tylko, że jadławczoraj obiad w restauracji na skarpie izaraz po tym obiedzieomal nie zabiłjej motor. Ma piękną perłę igoryla, a gdyby nie ja, 84 nie byłobyjej dzisiaj tutaj. Poza tym niemam pojęcia, kim jest. Noi jeszcze jeden drobiazg, o który prawdopodobnie jej chodzi. Wczoraj w nocy, pisząc opowiadanie, miałam w pamięci jej obraz. Dlaczego? Trudno to wytłumaczyć, ale posłużyłam sięjej wizerunkiem w zmyślonej historyjce. Przecież to nie powinno mieć żadnego znaczenia. Chyba żema? Poczułam się jakidiotka. Nie wiedząc,jak z tego wybrnąć, opowiedziałam prosto z mostu, jak było. Wierzcie, że brzmiałoto jeszcze głupiej niż w myślach. Słuchała. Nie spieszyła się. Niepoganiała. Siedziała idealnienieruchomo i czekała,aż skończę. Wreszcie dobrnęłam do momentu,w którym zadzwoniła do redakcji, izamilkłam. Jakiś czastrwała cisza, a potemkobietazaczęła chichotać. Po prostu sięśmiała! Towarzyszyłam jej przezchwilę, ale że tak naprawdę niewiedziałam, z czego się śmieję, więc zamilkłam i czekałam, ażi ona sięuspokoi. - To najgłupsza historia, jaką w życiusłyszałam. A wiesz, cojest najzabawniejsze? Że to akurat tywystawiłaś mnie na cel. Kołosię zamknęło. Wychwyciłam powiew niebezpieczeństwa. Lekki, niemniej wyraźny. Zrozumiałam tylko tyle, że niechcący narobiłam jejkłopotów. W dalszym ciągu nie bardzopojmowałam, jak mojeopowiadanie ma się dojej spraw,ale już czułam się winna. Uzmysłowiłamsobie właśnie popełnioną gafę, bo rzeczywiście posłużyłam się jejwizerunkiem. Co prawda bez żadnych podtekstów, a tylko dlatego, że jej postać utkwiła mi w pamięci po wczorajszym wydarzeniu. Niemniej jednak na końcu opowiadania powinnam zamieścićnotkę, żeza podobieństwo do ludzii zdarzeń autor nie ponosi odpowiedzialności. Przecież to byłaczysta fantazja. Gra wyobraźni. Nicwięcej. Czułam zakłopotanie. - Nie wiem, jak to sięstało. Normalnie nie zdarzają mi się takierzeczy. - odezwałam się bez sensu. Nadal wydawała się bardziej rozbawiona niż zirytowana. - Więc to takahistoryczna chwila, tak? Wzięłam głęboki oddech. Najchętniej obróciłabym to wszystkow żart, tylko że nie potrafiłamprzewidzieć jej reakcji, a przecieżpotrzebowałamwybaczenia, życzliwego potraktowania mojegobłędu. Bez jej wyrozumiałości mogłam mieć spore kłopoty. - Czego pani oczekuje? Mam wycofaćartykuł? Napisać sprostowanie? Poda mnie pani do sądu? Nie fatygowała się, by odpowiedzieć. 85. Nagle rozpaczliwie zapragnęłam sobie wyobrazić, co się wkrótce wydarzy, choćby nie wiadomo co to miało być. Podobno wyobrażenie sobie najgorszej wersji sprawia, że wszystkie innestająsię doprzyjęcia. Mogą mnie tu na przykład zastrzelić i ugotować. Podadzą gościom w formie mielonego iw ten sposób pozbędąsięciała. Jeszcze na mnie zarobią. No rzeczywiście. Od razu poczułam się lepiej. - Nie patrz na mnie takim tragicznym wzrokiem - powiedziała. Nie dodała: idiotko, aleniemal usłyszałam tosłowo. W gardle rosła mi gula na myśl,że w jej głowie zapada właśniedecyzja o moim losie. Zagryzłam wargę świadoma, że facetspodokna też wyczekuje końca tej ciszy. - Czy wiesz, dlaczego z tobą rozmawiam? Nie miałam pojęcia. Ale już się nie śmiała, więc chyba przestała żartować. - Bowczoraj panią uratowałam? -Bo jestem ci coświnna. Czyli to takaforma podziękowania? No idobrze. Jak dla mnie,wystarczy Szczerze mówiąc, miałam dość tej rozmowy. Zerknęłamna zegarek, licząc, żepojmie, iż mój czas jestograniczonyi nie staćmnie na pogaduszki z wariatką. Narozrabiałam, zostało mi wybaczone, więcspadam. - Będę musiała kończyć - mówię. Puściła moją uwagę mimo uszu. Pomilczałyśmy jeszcze trochę,a potemzdecydowałam, że wstaję. Lecz nim wykonałam jakikolwiekruch, ona uniosła się błyskawicznie ipołożyła mi rękęna ramieniu. Wbiła mnie z powrotem w krzesło. Łapę miałajak niedźwiedź. Niechją szlag. - Kiedyze mną gadasz, nie rób gwałtownych ruchów- powiedziała. - Będę miałamniej powodów, żeby zrobić ci krzywdę. To,że porządnie wyglądam, nie znaczy, że jestem porządnym człowiekiem. Nie jestem, więc lepiej mnie nie prowokuj. Tamten facet zastrzeli cię na jeden mój znak, więc lepiejczekaj spokojnie, aż skończę. Rozumiesz? Uśmiechnęła się, jakby chciaładodać:Bez obrazy, niebierz sobie tego do serca, dobra? Zrobiło mi się gorąco. Poczułam podmuch pocisku przelatującego tuż nad głową. Tak działa moja wyobraźnia. Przez głowę przemknęły mi tysiące myślio tym, jak będą pozbywać się ciała. Nikt niewie, że tu jestem. Dałam się unieść fali pulsującej energiii oczymawyobraźni zobaczyłam liczne zbrodnie, ograbione banki, sponiewierane zwłoki, zakneblowanych świadków, rozpaczliwy ból ofiar. 86 Skinęłam głową, że rozumiem. Byle tylko zachować spokój. Ciągle mam do czynienia z różnymi wariatami. W takich sytuacjach trzeba pamiętać o podstawowej zasadzie, by nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. To denerwuje świrów. - Pogadamy jeszcze chwilę. Wyobraź sobie, żejestem twojąprzyjaciółką i opowiadam ci najnowszeplotki. Okej? Jasne. Moja wyobraźnia, jak się okazało, nie ma granic, więci ztym dam sobie radę. W końcu nie mam wyboru. Jeszczerazkiwnęłam głowąi rozsiadłam sięwygodniej, by pokazać, że inicjatywa należy doniej. - Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale swoimi zmyśleniamitrafiłaśw dziesiątkę. Nie da sięniczegoodwołać, bo tobyły fakty, o których wiedziałam tylko ja, nikt więcej. Nikt. Dlatego sprostowanieniczego nie załatwi. Stało się. Policja przejęła ładunek i magazyny,ale todrobiazg wporównaniu z tym,że wszystko wskazuje, że toja ci przekazałam informacje. Wykonałaś pierwszy ruch,drugi należy już do kogoś innego. Zaczęła analizować mój artykuł. Mówiła, w czym się pomyliłam, a gdzie miałam rację. W ogromnej części moje zmyślenia pokryły sięz rzeczywistością,costanowiło dla mnie prawdziwą zagadkę. Słuchałam, zupełnie nierozumiejąc, do czego zmierzała. Nie miałamjednak odwagi, by przerwać. Pochwili stało się dlamniejasne, że opowiada o potężnej grupie przestępczej, którąkieruje. Serce podeszłomi do gardła, gdy uświadomiłamsobie, kimona jest. Możliwe, że czekałana ów momentrozpoznania i gdydostrzegła go na mojej twarzy, skinęła głowąna znak, że dobrzekombinuję. Uczyniłato w najwłaściwszym momencie, zupełniejakby czytała mi wmyślach. Królowa przemytu we własnejosobie. Mówiła orzeczach,o których wiedzieć nie powinnam. Bo i poco mi takawiedza? Nie chciałamsłuchać, ale siedziałam cicho,zszokowana sama sobą. Złapałam się bowiem na tym, że zamiastczuć do niej obrzydzenie, zastanawiałam się, jaktaka eleganckakobieta może kierować mafią? To okropne jak my, kobiety,jesteśmy nauczone męskiego pojmowania świata. Nie pomyślałamo jej sile charakteru, tylko ocyckach, które czułam, gdy na niejleżałam, i operle na szyi, której jej zazdrościłam. Kobieta szefemmafii! Zdumiewające, prawda? Przed oczami przesuwały mi sięszeregi bandziorów z łysymi pałami isznytami na twarzy itogłupie,co teraz powiem,ale był taki ułamek chwili, gdy czułamdumę, że wykiwała wystarczająco wielu łysych facetów, by znaleźćsię na szczycie. 87. A potem wrócił rozsądek. Zaczęłam intensywnie się zastanawiać, do czego ta rozmowa prowadzi, bo jeśli ktoś komuś przedstawia takie informacje, można być pewnym, że wynikną z tegookreślone zobowiązania. Poczułam, jak włosy stają mi dęba - Nie zna mniepani na tyle, by powierzać mi. -Mylisz się, znam cię. Nie rozmawiam z nieznajomymi. Wiemtyle, iletrzeba. Właściwiewiem o tobie wszystko. Mam wobec ciebie długi chcę go spłacić najlepiej,jak umiem. Chcę, żebyś coś dlamnie zrobiła. Byłam zażenowanajej słowami i nie wiedziałam, jak sięzachować. Nie chciałam niczego dla niej robić. Spięłam się wewnętrznie,by dobrze zrozumieć,o cojej chodzi. Zaraz się tego dowiem. Muszęz miejscadać jasno dozrozumienia, że na żadne szwindle sięnie godzę. Jednak,chociaż wstyd siędo tego przyznać, czułam się zaintrygowana. - Tak? - spytałam ostrożnie. - Chcę, żebyś napisała o mnie książkę. Zaproponowałacenę, dziesięć groszy od znaku. Fakt, że jestemdziennikarką, powinien ułatwić mi pracę. Zresztą początek jużzrobiłam. Dostarczy mi materiały. Zamierzała je spalić, ale skorotak się stało,jaksię stało, widocznie tak miało być. - Zostało mi jeszcze dość czasu, bypo sobie posprzątać, alemogę nie mieć szansywyjaśnić wszystkiego mojemusynowi. Przełknęłam ślinę. W ciągu ułamka sekundy dziesiątki myśliprzegalopowały przez mój umysł. Ma syna. Jakkolwiek by na topatrzeć, ma więcej niż ja. I wyszło jednak na to, że jestem winna, bo wtrąciłam się w jej życie, przyspieszyłam je i dlatego powinnam zrobić dlaniej coś, czego sama nie zdążyła. No, niewiem. Zwolnij trochę, mówię do niej w duchu. Pogubiłam się. Umilkła. Odezwała się po chwili, ale jużbez pośpiechu. - Nie manikogo innego, kto mógłby mi pomóc w tej sprawie. Ciebie o to proszę. Jeśliodmówisz, spalę wszystko jeszcze dzisiaj. No, skoro taka jest cena za możliwość uniknięciakłopotóww związku z tym fatalnym artykułem, to czemu nie. Jestem jednak trochę spięta, gdy mówię: - Nawet jeślisię zdecyduję, to być może nie zrobię tego tak,jakbyś sobie życzyła. Przez ułamek sekundy wydajesięzaskoczona, jak gdyby dostrzegła we mnie coś, czego się nie spodziewała. Nie zauważyłamnawet, od którego momentu przeszłam z nią na ty. - Wiem i zaryzykuję. Zrobisz, co zechcesz. Mówiąc to, wykonała dłonią lekki, elegancki ruch sugerujący,że w tej kwestii ja rządzę. Cóż za niespodziewana zamiana ról? Przez mgnienie oka wydała mi się jedną z najbardziej wspaniałomyślnych osób,jakie kiedykolwiek spotkałam. Spytała, ile czasupotrzebujędo namysłu. Godzinę, dwie? - Do wieczora. Godzimy się na dziesiątą. Na wypadek,gdybym się zdecydowała, ustaliła zasady wymiany. Za każdy kolejnyfragment jej biografii zamieszczony na konkretnej stronie internetowej będę dostawała materiał nanowy artykuł. I odwrotnie, zapłatą za dostarczony doredakcji artykułbędzie kolejny kontakt. Wszystkie informacjedotyczyć będą tylkoi wyłącznie jej biznesu, którego likwidację właśnie rozpoczęła. Gazeta zrobi furorę, publikując informację o upadku imperium królowej, a ja na opisanie jej życia swój czas poświęcę. Dostanę adresy, jednak sama muszę wyciągnąć od tychludzi to,co mają dopowiedzenia. - To będzie opowieść o mnie,ale dotrzesz tą drogą i do własnychspraw- stwierdziła nagle. Zaskoczyła mnie tą uwagą. Najeżyłam się. - Sugerujesz, że mam z tobą jakiś związek? - spytałam zdumiona, a onazawahała się, jakby chciałarozstrzygnąć, ile jeszcze może ujawnić. Ostatecznieuznała, żetyle wystarczy. Nie mogłam jednakoprzećsię wrażeniu, żechciała mi coś dać do zrozumienia. Może gdybyminaczej postawiła pytanie, dowiedziałabym się więcej, ale teraz jużpatrzyła na mnie obojętnym wzrokiem. Znowu była zimna iopanowana,spoglądając na mnie ze szczytu drabiny społecznej. Wstała. Położyła na stole kartkę z numerem telefonu, pod który mamzadzwonić, jeśli się zdecyduję. Na chwilęprzymknęła oczy,głośno wypuściła powietrze i ponownie obdarzyła mnie tym dziwnym, posępnym spojrzeniem. - Kwadrans po dziesiątej niszczę wszystkoi więcej do tego niewrócę. Szczerze mówiąc, nie potrafię stwierdzić,czy twoja zgodaoznaczać będziedobrączy złą wiadomość. Tak czy inaczej,przyjmij mojeprzeprosiny. Ja narozrabiałam, a ona przeprasza? Rozumiem, że ma namyśli dyskomfort, jaki tu przeżyłam. Wydawała sięteraz słabsza niżna początkurozmowy i tak jakby starsza niż przed pięcioma minutami. Pomyślałam, że tonajbardziej pokiereszowana osoba, jaką w życiu spotkałam. 89. Wyszła. Facet krok za nią. Odczekałam trzy sekundy, zabrałam ze stołu kartkę i wybiegłam za nimi. Przystanęłam w bramie i patrzyłam, jak idzie. Poruszała sięz wyzywającą pewnością siebie. Nie przeraża mnie myśl, żeumrę. Oczywiście,że umrę, tak jakkażdy, imoże się to stać w każdejchwili. Specjalnie nie ubolewamz tego powodu. Przechodniestarannie omijali ją wzrokiem. Dopiero gdy sięoddaliła, zerkali na nią przez ramię. Była zauważalna w tłumie. Nie wiedząc nawet kim jest, ludzie jej się bali. Nerwy puściły mi dopiero, gdy wsiadłamdo samochodu. Z jakiegoś powodu poczułam do niej trudną do wytłumaczenia wrogość. Nie podobało mi się, że tyle o mnie wiedziała, a przynajmniej sugerowała, że wie. Nawet jeśli niechciała,to porządniemnie wystraszyła. Dobrze, że przeżyłam. Dzięki Ci,Boże. JESZCZE NIE MA ZA CO. Zerknęłam na kartkę. To było zdjęcie z numeremtelefonuna odwrocie. Przyjrzałam sięsfotografowanemu widokowi. W oddali las, a bliżej skała. Na pierwszymplanie, tuż przy dolnej krawędzi coś w rodzaju poręczy. Naskale ledwo widocznarysa. I już sama myśl, że wiem, coto, była jak skok z zamkniętymi oczami, w nieznane, bez zabezpieczającej liny. Dotarło domnie, że rozmowa, którą prowadziłyśmy, dotyczyła bardziejmnie niż j ej. Zaczęłamsię trząść jak galareta. Omal nie wjechałamw kubeł na śmieci. Spokój, zachowaj spokój. Może to tylko blef? Przecież takiezdjęcie każdymoże zdobyć bez trudu. Wszyscy wiedzą, gdziezginęła moja rodzina. Musiałamdostać się do domu. Przez chwilę zastanawiam się,na jakiej podstawie wysunęłamwniosek, że tam będębezpieczniejsza, ale odrzuciłam tę myśl. Gdybychciałazrobić mi coś złego, już byłoby po mnie. Chcę do domu. Tamsobie wszystkospokojnie przemyślę. Zofia. Tak się przedstawiła. 90 13 Zamiast mózgu miałam watę. Wszystko mnieswędziało. Musiałam jak najszybciej dostać siędo domu, wziąć prysznic, zmyć z siebie ten syf. Potem pojadędoredakcji isprawdzę kilka rzeczy. Zanimartykuł pójdzie do druku,wprowadzę jeszcze kilka zmian. Nie zamierzałam mówić szefowio dzisiejszej rozmowie ani tym bardziej o otrzymanej propozycji. Musiałam spokojnie rozważyć wszystkie możliwości. A przynajmniej sprawdzić, na ile sięda, czy to nie jakaś manipulacja. Wcalenie byłampewna, czy Zofia, kimkolwiek jest, nie bawi się moimkosztem. I musiałam pomyśleć,jak znaleźćinne, niezależne źródłoinformacji. Włączyłam się w strumieńpojazdów i prowadziłam na pamięć,pozwalając myślom krążyć swobodnie. Nie powiem, miałamo czym medytować. Wejść w to czy dać spokój? Próbowałamsobiewyobrazić, jak potoczy się moje życie po wyborze każdej z tychopcji, ale jak zwykle, życie mnie zaskoczyło. I to akurat w połowiedrogi. Ażdrgnęłam iwyprostowałam się,gdy zadzwonił telefon. Musiałam jedną ręką go poszukać,bo leżał luzem w torbie. DzwoniłMichał. - Jeśli możesz, to przyjedź, pomożesz mi się spakować. Ztego, co usłyszałam, dotarło do mnie, że wyjeżdża nie za tydzień, ale jeszcze dzisiaj wnocy. Dzisiaj? O kurcze. Omal nie wjechałam w tył niebieskiego forda. Dałam ostro pohamulcu, aż telefon wypadł mi z ręki i musiałam znowu go szukać,tym razem między fotelami. Jeszcze przed minutą byłam przekonana, że tego dnia nic nie może mnie już zaskoczyć. A tu proszę. Myliłam się. - ... terminybyły już wcześniej ustalone. Wszystko jest na miejscu, tylko nie mają kierownikaprodukcji, boktoś. zrezygnował,aja wszedłem na jego miejscei muszę się dostosować. Weronika,przyjedź, proszę. Czuję, że jest zdenerwowany,więc mówię tylko: - Jadę. Ale w głowie mi buzuje. Nobojak to tak. Za miesiąc, za tydzień, za trzydni, to rozumiem, ale już? I on o tym niewiedział? Nie chce misię wierzyć. Zaczynam go podejrzewać o celowe ukrywanie informacji. Naprawdęchce wyjechać? I to akurat w takiejchwili! Wsytuacji, gdy jest mi potrzebny? No nie. Nonie. No nie. 91. Grało radio i nie usłyszał, jak weszłam. Stanęłam w holu igapiłam się tępo na sterty ubrań powyciągane z szaf, na walizki ściągnięte z pawlacza. Musiał urzędować tuod dłuższego czasu, bo tylko tornado mogłoby zrobić coś takiegow krótszymczasie. Jeszcze mnie niezauważył, więc wykorzystałam tęchwilę, by sobiena niego popatrzeć. Już teraz wiem, że będziemi brakowało jego widoku. - Ale zrobiłeś bałagan - mówię, by pozbyć się tego wrażenia. -Co się dzieje? Michał rzeczowo, bez emocji, opowiedział mi, jak szybko potoczyła się sprawa wyjazdu. Sprowadzał wszystkodo konkretów, jakby problem mógł stać się bardziej zrozumiały dziękizwięzłości. Przypuszczam, że sam do końca nie rozumiał tego,co mówi. Chciałabym, ale jakośniepotrafię przyjąć dowiadomości takiej wersji. Rozpaczliwie szukam innego wyjaśnienia,w głowiejednak mam pustkę. Wreszcie przypomniałam sobie dzisiejsząumowę z Bogiem. Zgodziłam się, by w zamian za ewentualną pomocwziął w zamian, co zechce. No tak, przynajmniej z tegopunktu widzenia sprawa stała się jasna. Ten błyskawiczny wyjazdMichała tojakby zapłata zato, cootrzymałam. Psiakość. Poczułam irytację, że Bóg tak szybko pobiera opłatę. W dodatku takąwysoką. UMOWA TO UMOWA, NIE KAPRYŚ. Pokręciłam bezradnie głową, powstrzymując sięod komentarzy. Nielojalne myśli ażmnie rozsadzały. Nie mogłamsię tylkozdecydować, czy bardziej dotyczyły Boga, czy Michała. W każdym razie wiedziałam, że nie ma odwrotu. Co prawda niechcący,niemniej jednak przehandlowałam męża zakobietę z przeszłością. Poczucie winy niczym imadło ścisnęłomi serce. Aż zabolało. - No tak - mówię w końcu, bo widzę, żeMichał z niepokojemczeka na jakiś komentarz. Mam wrażenie, jakby wszystkobyło moją winą. Zresztą, chybasłusznie. Uśmiecham się z przymusem. - Co się stało? Co się zmieniłood wczoraj? - Chciałam, żebyzabrzmiało to przyjaźnie, niezobowiązująco. - Jezu, nie chciałem cię denerwować. Nie wiedziałem, czycośztego wyjdzie. To moja praca. Mam cośdo zrobienia i muszętozrobić - mówi z wyrazem takiej determinacji na twarzy, że niemam serca, by protestować i ciągnąć tę dyskusję. Doszłam downiosku, żenic w tej kwestii niepozostało do dodania. Michałitak ma nademną przewagę, bo na stole leży biletlotniczy wystawiony na nocny lot. Głupio kłócićsię o coś, co jestjużprzesądzo92 ne. Powinnam się odprężyć inie brać wszystkiego tak tragicznie. I tak zbyt dużo się już dzisiaj stało. Coś tu jednak nie gra. Przekonanie,że coś jest nie tak, aż przygniatamniedo ziemi. Jasne, że już wczoraj wiedział o tymwyjeździe. Coś się stałoz moim Michałem. Ktoś go podmienił. - Fascynujące! - nie mogę się powstrzymać, by nie powiedziećtego tonem, w którym nie słychać za grosz fascynacji. Łypnąłna mnie podejrzliwie, aleumilkł i bezradnie zaczął grzebać wstertach koszul. - Niezłybajzel, co? Muszę to jakośspakować. Nie wiem, co zabrać. Widziałam,jakbardzo jest zdenerwowany, i zdałam sobie sprawę, żeto rozdrażnienie nie dotyczy bynajmniej majtek, wyrzuconych z szuflady. Skupiłam się na marnotrawstwie energii,którąpowinienteraz poświęcić mnie. Niech diabliwezmą te koszulei skarpetki. Miałam ogromną ochotę rzucić się na niego, tłuc gopięściami, drapaćpaznokciami,przewrócić na ziemię, spętać sznurem i przywiązać do kaloryfera, żeby spóźnił się na lot. Samo wyobrażenie sobie, jak to robię, przyniosło mi ulgę. Michał przyjrzał mi się z uwagąi odsunął przezornie w stronę swoich walizek. Znaliśmy swoje ciała idusze, znaliśmy swojemyśli. Słońce padało jasną plamą napodłogę, powietrze pachniało mokrą ziemią i deszczem. Nawet nie zauważyłam, kiedyspadł deszcz. Próbowałam przypomnieć sobie ostatnią noc, którą spędziliśmy osobno. Bardzo próbowałam, aletakiejnocy niebyło. Byliśmy ze sobą odtak dawna, jakbyśmy przyszli razemz poprzedniego świata. Kiedyś rozpoznaliśmy się w tłumie i odpierwszej chwili było dla nas jasne, że stanowimy jedność. Jak tobędzie dzisiaj? - Napewno niechcesz jechać? Zamówię dla ciebiebilet na najbliższy lot. Załatwisz, co masz do załatwienia, i przyleciszdo mnie. Przecież nie mamy nic,o co musielibyśmy się martwić. Nieprawda. Pomyślałam o chłopcu, któremu zostawiłam ranośniadanie. Pewnie jest głodny. Chociaż niewygląda natakiego,coto usiądzie i będzie płakać. Ja także nie będę płakać. - Nie. Ja też mam masę roboty. Nawet nie spytał, jakiej. A ja, zamiast opowiedzieć, co mi sięprzydarzyło, udałam, że wszystko jest w najlepszym porządku. A przecież powinnam powiedziećprawdę. Tylko jaką prawdę? Prawdabyła taka, że nie miałam zamiaru nigdzie jechać. - Chciałbym, żebyś to przemyślała. Jak zmienisz zdanie,daj poprostu znać. 93. Wiatr uderzał o antenę. Uderzał tak oddawna, ale dzisiaj zaskoczyła mnie bliskość tych dźwięków. Chyba to one sprawiły, żenagle zachciało misię jeść. Zaczęło mi burczeć w brzuchu. Bardziej ze zdenerwowania niż z prawdziwego głodu. - Zjem coś, wyślę poprawkędo artykułu i pomogę ci z tym pakowaniem. Jedząc, wprowadziłam kilka zmian zasugerowanych przez kobietę. Zofię. Nie miałam jak sprawdzić jej informacji, ale wobliczutego, co działo się w moim własnym domu, artykuł stał się naglemało istotny. Nacisnęłam enter i wysłałam. W dwie godziny uporaliśmy sięz walizkami. Napięcie międzynami zelżało. - Resztę sobie kupisz. Nie opłacało się kłaść spać. Zjedliśmy kolację i kochaliśmy sięleniwie, bez przekonania. A potem odezwał siętelefon. Miałamnadzieję,że wszystko sięzawaliło i odwołują wyjazd. - Jesteś z siebie zadowolony? - Głos w słuchawce aż kipiał zezłości. Słyszałam go z odległości pół metra. Uniosłam pytającobrwi: "Oco chodzi? ", a Michał zrobił minę: "Nie mam pojęcia". Miałam nadzieję, że pośle tamtegodo diabła, ale nie zrobił tego. Nawałnica w aparacie nie milkła, więc wstałi wyszedł na taras, żebym nie podsłuchiwała. Z trudemprzełknęłamtę nielojalność. Cały czas go obserwowałam w nadziei, że z wyrazu jego twarzywyczytam, cosię dzieje, ale podczas tej tyrady Michał wpatrywałsię w swoje bose stopy. Skierowałam więc myśli nato, co mam jutrodo zrobienia. Obiecałam Szymonowi, że pojadę z nim na wywiad do jakiejś zapadłej wiochy. I mam kilka własnych reportaży do skończenia. A w ogóle wykorzystamczas, by poprawić kondycję, będę więcejbiegać, zacznę chodzić na basen i do siłowni, posiedzę częściejz Maciakową, posprzątam strych. Będę to wszystko robić, żebytylko niepłakać. Z tarasunadal dobiegały odgłosy telefonicznej awantury. Potrzebowałamczegoś, coodciągnęłoby moje myśli od Michała. Która godzina? Wskazówki na zegarzemówiły, że dochodzi dziesiąta. Ustali^łam sama ze sobą, że jeśli do równej godziny mój mąż nie zainteresuje się mną, zrobięto. Minuta po dziesiątej wystukałam numeri zadzwoniłam. Zofia. Trudno miprzywyknąć,że ktoś taki ma imię. 94 Usłyszałam: OK, a potem przyszedł SMS z adresem www. pl.I to wszystko. W tej samej chwili Michał stanąłw drzwiach. Dziwne, że nie wyczuł mojego podniecenia. - Już czas na mnie - powiedział. Usłyszałam wjego głosie pośpiech. - Odstawiębagażena lotnisko i mam jeszcze kilka sprawdozałatwienia. Taksówka będzie zapół godziny. Tempo, w jakim to się odbywało, było niewiarygodne. Zupełnie, jakby ktośwłączył przewijanie. Nawet twarze mieliśmy dziwnie spięte i pofałdowane, jak przy dużych przyspieszeniach. Taksówka przyjechała punktualnie co do minuty. Przez kolejny kwadrans Michał szarpałsię z bagażami, a ja splotłam ramionana piersi, usiłując patrzeć natę scenę z dystansu. Wreszcie upchnąłostatnią walizkę i zatrzasnął bagażnik. Objęliśmy się i teraz naprawdę niemogłam opanować łez. Wiem, że jestemgłupia. Przecieżto tylko miesiąc. Wystarczy przeczekać. - Dbaj o siebie - odezwał się, głaszcząc mnie po dłoni. Sama chciałam to powiedzieć, ale mnie ubiegł. - Dzwoń często -poprosiłam, a potem oboje milczeliśmy, bojedno czekało, że drugie powie coś, co rozładuje sytuację i ułatwirozstanie. Ale cotu byłowięcej do powiedzenia? Chyba dotarliśmy dogranicy, gdzie niemożliwe są dalsze słowa. Każdebyłobynieuczciwe. Tak naprawdę oboje byliśmy przerażeni tym, co siędziało. - Chyba nie wiem, co robię - powiedział, całując mnie. -Świętesłowa - wymruczałami uśmiechnęłamsię pełna nadziei, że wszystko nagłe się odmieni. Jeszcze gdy wsiadał, spodziewałam się, że zaraz się odwróci, ro"ześmieje i powie, że to tylko taki żart, prima aprilis, że cały czas robił sobie ze mnie jaja. Naturalniebym się wściekła, ale takiezakończenie tego okropnego dnia byłoby w porządku. Niestety,chwilę potem rozległ się trzask zamykanych drzwi samochodu,a potemwarkot silnika i zrozumiałam, że to się dziejenaprawdę. Odczułam raptowną tęsknotę. Chciałam, by czas się cofnął,żebyśmy mogli jeszcze raz porozmawiać, aprzynajmniejsię pożegnać. Może gdybyśmyinaczej zaczęli tę rozmowę, jechałabymterazz nim. A potem, gdy samochód skręcił, tęsknota minęła. NO CÓŻ, BĘDZIEMY RADZIĆ SOBIE SAMI. Ażzachłysnęłam się łatwością,z jaką mi przyszło zapomniećo Michale minutę po tym, kiedy zniknął mi z oczu. Jakby był kimśobcym, kogo przestaje się kochać, gdy odjeżdża. Boże,to nie tak. Oczywiście, że nie przestałam go kochać i najbardziej w tym momencie pragnęłam ujrzeć zawracającą taksówkę. Jednak w smut95. ku, który odczuwałam, nie było nic zasmucającego. Ponamyślepostanowiłam, że niebędęsię winić z powodu tej lekkości. Wróciłam do domu i nalałamsobie szklankę mleka. Jestem sama. Co zadziwne doznanie. Wzięłam głęboki oddech, by wywołać w sobie niechęć do nowejsytuacji, ale dziwnie nie potrafiłam. Nie mogłam teżsię skupić nakonsekwencjach, jakie z tego faktu miałyby dla mnie wyniknąć. Usiadłam przy komputerze. Weszłam na podaną stronę internetową i znalazłam tam adres. Miasto,ulica, numer mieszkania. I zdjęcie. Tym razem przedstawiało biegnącego chłopca. Mógł miećz pięć lat. Fotografiabyłamałego formatu i w pierwszej chwili przeżyłam szok, bo wydałomi się, że to Tomek. Jednak po chwili sięuspokoiłam, bo ten miałinne usta i oczy, właściwie w niczym nie przypominał mojegodziecka. O co chodzi? Co mam z tym zrobić? Szukałam opisu, listu, informacji, czegokolwiek,ale poza zdjęciem i niewiadomo czyimadresem nie było nic. Powiększyłam jei włączyłam drukarkę. Teraz było wyraźne. Ładnydzieciak. Nawet nie usiłowałam powstrzymać łez cisnących siędo oczu. W ciągu kilku sekundw diabły poszedłcały spokój, jaki udało mi sięosiągnąć przez ostatnichpięćlat. To, że policja nie potrafiłaodnaleźć samochodu, któryzepchnął moich bliskich z mostu, najpierw mniezdumiewało, potem złościło. Byłam regularnie informowana o postępach śledztwa, a wreszcieo jegozakończeniu. Najakiś czas straciłam wątek. Nie mogłam znaleźć powiązania między przeszłością a przyszłością. Jedyną rzeczą, jaką byłam w stanie robić, to kraść w sklepach. Ukradłam trzy książki, kilka czekolad, perfumy, lewybut i grzałkę. Po grzałce doszłam jako takodo siebie. Okazało się, że minęło dziewięć miesięcy. Michał całyczasmnie niańczył. Gdy szedł do pracy,zmieniała goMaciakowa. A potem zostałam dziennikarką w nadziei, że trafię kiedyśnakogoś, kto wie. Ateraz,patrząc na zdjęcie, doświadczyłamczegośw rodzaju dwoistości; wszystko jest nowe, a zarazem od dawnaznane. Ona, Zofia, wie coś o śmierci moich bliskich. I nie poprzestanę, póki nie dowiem się wszystkiego, co ma mi do powiedzenia. - Dobra, wchodzę w to - powiedziałam nagłos i decyzja tasprawiłami niespodziewaną ulgę. Ustawiłam zdjęcie chłopca na stolikuprzy łóżku, a obok drugie, to z rysą na skale. Patrząc na nie, już niemal usypiałam, gdyzadzwonił telefon. To Michał. Z lotniska. Pyta, co u mnie. A co 96 ma być, przecież minęła niespełna godzina. Itak naprawdę przeztę godzinę wszystko się zmieniło. Chciałam, naprawdę chciałamprzez jakiśczaspobyć sama. - Wybacz mi, jestemdurniem. Przykromi, że tak wyszło, musiałem zadzwonić, żeby ci powiedzieć, że nie tak to miało być. Kocham cię, powiesz słowoi wracam do domu. A tychtutajniechszlag trafi. Mówił szczerze. Wyglądało na to, że jeśli nie wezmę spraww swoje ręce, gotów tam sięrozpłakać. - Nie wygłupiaj się. Jedźi rób orłaz tego dupka. Mam nadzieję, że ci się nie uda. Alei tak cię kocham. I wróć do mnie, kiedyz nim skończysz. Mówiąc to,czułamsię jakostatnia świnia. Na szczęście w tlesłychać byłogłosy ponaglające go do czegośi musiał kończyć. Mamnadzieję, żenie będzie dzwonił cogodzinę. - Nie martw się. Zadzwoń jutro. Teraz już śpię. Kocham cię. Baw siędobrze. Może mu ulżyło, może nie,aleja zasnęłam uspokojona,patrzącna zdjęcie nieznajomego chłopca. L^ 14 W nocy grzmiało, a gdy się obudziłam, było jeszcze ciemno. Zawszebudzę się zbyt wcześnie. Postawiłam stopy na podłodze i zimny dreszcz przebiegł miprzez całe ciało aż do cebulek włosów. Natychmiast przypomniałam sobie wczorajszy dzień. Z zakamarków mózgu wypełzły obrazy chłopaka w ogrodzie; wściekłegoszefa;naczelnego, który migratulował, i spotkania z Zofią. Przypomniałomi się, że w zamianza głupi, przypadkowy artykuł mam napisać o niej książkę. Muszęporadzić się Michała, co z tym fantem zrobić. W łazience zatrzymałam wzrok na opustoszałej półce z męskimi kosmetykami i przypomniałam sobie jeszcze jedno, że Michałanie ma, wyjechał. Ta myśl wydała mi siętak absurdalna, że nieuwierzyłam w niąi potraktowałam jak sen. Zamierzałam opowiedzieć mu o tym, gdy wrócę do sypialnii wtulę się w niego. Ale gdyw lustrze napotkałam swojątwarz, uświadomiłam sobie, żetoprawda. - O,mój Boże. Smutek ścisnął migardło. W tymmomencieżałowałamszczerze, że nie pojechałam z nim. Jednocześnie ogarnęła mniefala złości. Zaczęłam sięzastanawiać nad prawdziwą przyczyną 97. tego szaleńczego wyjazdu. Nawet mi zaświtało, kogo mogłabymspytać, i siedząc na sedesie, ustalałam pytania, jakie powinnamzadać, by dowiedzieć się prawdy, ale gdy spuściłam wodę,stwierdziłam, że wszystkie złe emocje spłynęły w kanał. Już byłam spokojna i taknaprawdę wcale niechciałamo niczym wiedzieć. Otworzyłamokno. Burza przeszła bokiem. Kropiło trochę, ale nie było wiatru,a sporadyczne podmuchynawet nie rozkołysały konarówdrzew. Włożyłamtenisówki, słuchawki na uszy iposzłam do ogrodu. Zbiegłam schodami w dół. Stopniebyły śliskie, bo w powietrzuwciąż unosiła się wilgotna mżawka. Nastawiłam Pink Floydównacały regulator,żeby zagłuszyć myśli. Szczególnie jedna nie dawałami spokoju; że ja też okłamałam Michała. Nie powiedziałam muani o chłopaku, ani o propozycji szefowej mafii. I bynajmniej niezrobiłamtego przezzapomnienie. Raczej wcalenie miałam takiego zamiaru. A to tak samo jakbym go oszukała. Oboje się okłamywaliśmy. Żeby się ukarać, nie wróciłam do domu, tylko zrobiłam kolejnych pięć rund. Mięśnieprotestowały, ale niezwolniłamtempaizmusiłam się do przebiegnięcia jeszcze raz codziennej trasy. Potem zapomniałam o mięśniach. Myślizmiksowały sięi na wierzchwypłynęły te o Zofii. Za godzinę w kioskach pojawi się gazetazopowieścią o jej zdradzie. Gdy kolejny raz zbiegałam kurzece,byłam całkowiciezaprzątnięta tym, co się może stać. Niechciałabym być w jej skórze. Wczoraj po naszejrozmowie był jeszcze czasna wycofanie artykułu. Ale odmówiła. Zażądała jeszcze umieszczeniaswojego imienia. Dopiero w takiejformie autoryzowałatekst. I tak poszło. To była jej decyzja. Ściągnęłam słuchawki z uszu. Chciałam mieć jasne myśli, gdy odtwarzałam w pamięci wczorajszą rozmowę. Analizowałamsłowa Zofii. Zastanawiałam się, comogło skłonić kogoś takiego jak ona do dzielenia się ze mną swoimi tajemnicami. Z tego, co mówiła,niewielew sumie wynikało. Chyba żeczegoś nie zrozumiałam albo nie wiem o czymś istotnym. A co,jeśli niebyłatą, za którąsię podała? Ajeśli to prowokacja i dałam się nabrać? Poczułam ciarki u nasady szyi. Aż przystanęłam, by rozważyć taką możliwość. Nie sprawdziłamprzecież nicz tego, co mi powiedziała. Na dobrą sprawę artykuł pozostał tym, czym był od początku,czyli fikcją. Apo interwencji Zofii wprowadzone zostałyjedynie 98 fragmenty charakteryzujące informatorkę. Nalegała, by koniecznie umieścić je w tekście. Przecież to absurd. W krzakach coś zaszurało. Nie musiałam się oglądać, żeby wiedzieć, kto to. Już nawet niezdziwiłam się jego widokiem. Siedział w kucki i słuchałmojejmuzyki. W ręku trzymał książkę. Moją książkę, wyjętą z mojejpółki. Słuchaliśmy mojego ulubionego kawałka i obserwowaliśmy się nawzajem. Żadne nie odwróciło wzroku. Ten bezruch zespolił nas na chwilę. Po raz pierwszy miałam okazję przyjrzećmusię dokładniej. Ładny chłopak, tyle żebrudny. A najbrudniejszybyłopatrunek na czole. Przyszło mi do głowy, że to tensam gnojek, którego uratowałam przed chuliganami,chociażnie dałabym głowy,bo jeśli chodzio tamtego, zapamiętałam tylko zapach krwi. - Powinnaś przynajmniej trzymać psa- powiedział. Wjego głosie nie dostrzegłam nawet cienia rezerwy. Czułsięswobodnie. Pomyślałam, że nie potrzebuję psa, bo mam Maciakową. W domu rozdzwonił się telefon i uwolnił mnie od koniecznościskomentowania jego uwagi. Odwróciłam się ipobiegłam. W mokrych butach wpadłam do holu. Podniosłam słuchawkęchyba po dziesiątym sygnale. Michał zadzwonił z końca świata. Z radości aż zakręciło mi sięw głowie. Miałam ochotę zawołać:Wsiadaj w samoloti przyleć domnie! , ale zamiast tego wydyszałam: -Byłam pobiegać, żeby o tobie zapomnieć. Zrobiłam dziesięćnawrotów. Gdy zapytał, co słychać, myślałam, że opowiedzenie o Zofii niemoże być takie znowu trudne. Ale było. Niechciałamgo niepokoić. Wolałam sycićsię jego głosem, dlatego powiedziałam: - U mniewszystko w porządku. -Cieszę się. A nie powinieneś, pomyślałam, bo w porządku oznacza tylkotyle, że włóczęga zogrodunie zdążył mnie jeszcze zgwałcići zamordować, a mafia w akcie zemstynie podpaliła nam domu. Jeślipatrzeć z tego punktu widzenia, to rzeczywiście jest się, zczegocieszyć. - Opowiadaj lepiej, co u ciebie. Jak minęłapodróż. Gdziemieszkasz? Mój głos brzmiał zbyt optymistycznie,zupełnie jakby kwestiajegowyjazdu nie sprawiła mi żadnej przykrości. Jakby mi byłowszystko jedno, czy Michał jestprzy mnie, czy przy kimś innym. Mogłammieć tylko nadzieję, żenie poczuł się rozczarowany. 99. - Straszliwy ruch tutaj. Mieszkamy whotelu na wybrzeżu, zapisz adres i telefon. Słyszę, żejest zmęczony. Dobrze, że nie naopowiadałam mutych wszystkich głupot. Czekał,aż znajdę długopis i kartkę. Przez chwilę mówił o podróży, a mnie aż zatykało, tak bardzochciałam mieć go blisko siebie. Powtarzałamsobie,żejuż minęłokilka godzin i jakoś jeprzeżyłam. Zacisnę zęby i przetrzymamresztę. Potem, już poodłożeniu słuchawki, stałam wsłuchanaw ciszęi ze zdumieniem odkryłam, jak bardzo nieswojo czuję się w samotności. Dom był taki pusty. Zdawałam sobie sprawę,że ulegam złudzeniu, bo od dawna panujetu martwota. Chwil, gdy przebywamy razem, jest tak niewiele,że powinnam dawno przywyknąć do ciszy i bezruchu. - Weronika! Weronika! Wyjrzałam przez okno izobaczyłam Maciakową. Stała naswojejwerandzie i darłasię przez szerokość ulicy. - No iwielkie rzeczy! - wołała. -Pojechał, to i wróci. A ty rusztyłek i chodź coś zjeść. No już! Z ulgą posłuchałam rozkazu. Ipomyśleć, że jeszcze kilka lat temu się nie znałyśmy. A i teraztrudno powiedzieć, żecokolwieko niej wiem, ale przynajmniejmam z kim zjeść śniadanie, gdy czuję się porzucona. Maciakowąnie madzieci, a jej mąż był policjantem, któremu na starość coś siępokręciło. To znaczy najpierw światu się pokręciło. Maciak przezcałe życie łapał złodziei, ale w nowych czasach złodzieje przestalibyć złodziejami, a stali się biznesmenami. On ichłapał i wsadzałdo aresztu, a sądnatychmiast zwalniał za kaucją,a potem skazywał na kilka miesięcyw zawieszeniu. Gdy goryle jednego z takichbiznesmenów złamali muszczękę wbiały dzień,w środku miasta,coś się w nim załamało. Przestał łapać bandytów i zanim przeszedłna emeryturę, zdążył na miejscu drewnianej chałupy zbudowaćładny dom. Nikt nigdy niezapytał go,za co. Sądzę, że doszedł doprostego wniosku, że skoro nie można tychbydlaków pokonać,trzeba się donich przyłączyć. Po śmiercitaty pomógł Michałowi zamocowaćtrzy ostatnieschodki i wkrótce potem zmarł na zawał. To wtedy Maciakowąprzejęła nade mną opiekę. Wzięła na siebie wyjaśnianie mizawiłości spraw, na których sięzna. Zjadałyśmyjajecznicę, ona małymi kęsami, ja większymi. Dopiero gdy opróżniłyśmytalerze, rozłożyłana stole gazetę. 100 - Jest twój artykuł. I zobacz, gdzie! -powiedziała, przyklepując pierwszą stronę. Jest. Rzeczywiście. W dodatku tytuł: "Sensacjadnia". Jestem na pierwszej stronie. A niech to. Mogłabym właściwieskakać z uciechy. Zostałamwynagrodzona, wyróżniona. W tymmomencie jestem redakcyjną gwiazdą, a Laura pewnie dostajespazmów. Sprawdziłam, czy wnieśli poprawki, którewysłałamwieczorem. Wszystko sięzgadzało. Kurcze. Odsunęłamgazetę. Nie doczytałam do końca. Prawdę mówiąc,niemogłam. Denerwowałam się. Tyle czasu otym marzyłam, a teraz wcale nie byłam z siebie dumna. To nie w porządku, że napierwszą stronęposzedł tekst, który w pierwotnej wersji był zwykłym zmyśleniem. Właściwie i teraz niemiałam pewności, do jakiego stopnia jestprawdziwy. A co, jeśliZofia mnie okłamała? Albopodała się za kogoś, kim nie była? A jeśli nawet tak, to jaki miałainteres w ujawnianiu takich wiadomości? Wzdrygnęłam się nagle. - Co masz taką minę? Niecieszysz się? Opowiedziałam jej o wszystkim. I o nowych wątpliwościach też. Nobokomu niby miałam o tympowiedzieć? Przyszłomi tobez wysiłku. Mówiąc, obserwowałam swoje uczucia, jakbym słuchała zwierzeń kogoś innego, a stara przysłuchiwałasię spowiedzi w milczeniu. Niczegoinnego nie oczekiwałam. - Nawet nie wiem, czy ona naprawdę istnieje, czy ktoś mnie robi w jajo? -Istnieje, istnieje, co to tego mogę cię zapewnić. Za to, corobiła, już dawno powinna wisieć. Dziwne, że nadalma się dobrze. Mój mąż prowadził przeciwko niej dochodzenie. Towtedy te łobuzy go pobity. Widziałam ją kiedyś. Miała takie dziwne światłow oczach. To wiedźma. Tacy ludzie potrafią rzucićurok na człowieka. Z Maciakiemteż się coś stało, zmienił się, stał się innymczłowiekiem. Poszedł za niąw cug. Nie to,żeby mnie zdradzał, aleto, co robił, było jeszcze gorsze. Żałowałam, że mi to powiedziała. Co prawdajużod dawna goo coś takiegopodejrzewałam, przecież ten dom i w ogóle. A jednak zrobiło mi się zimno koło serca, bo nie jest zbyt przyjemniedowiadywać się takich rzeczy o znajomych. - Ty, Weronika, lepiej bądź ostrożna, żebyi ciebie nieoczarowała, bo wtedy zrobiz tobą, co zechce,a ty jeszcze będziesz jej zato wdzięczna. Jak jej raz ustąpisz,już po tobie. Niepozwól, żebyi ciebie odmieniła. - Będę uważała - przyrzekłam, żeby jąuspokoić, chociaż wiedziałam, że ostrzeżenieprzyszło za późno. 101. Tak czy owak, ciężar spadł mi z serca. Wiedźma. Takie określenie nie przyszło mi wcześniej do głowy,ale doskonale oddawało charakter tamtej. Znowu musiałam biec, żeby zdążyć odebrać dzwoniący telefon. Tym razem to Szymon. - Gdzie jesteś? -A gdzie mam być? Wdomu. Spojrzałam wlustro i zamarłam w bezruchuz dłonią przyustach. To nie byłam ja. Coś dziwnegomiałam w oczach. Chwilę wcześniej byłam w euforii, upajałam się świadomością, żewygrałam, wyrównałam rachunki i wzięłam odwet. A teraz stałamsparaliżowana, świadoma, żejednak poniosłam klęskę. Myśl, że zachwilę umrę, wydawała się idiotycznai nieprawdopodobna. Nic takiego nie mogło się zdarzyć. Na kilka sekundnabrałam irracjonalnejpewności, że przynajmniej mojemu synowi nic się nie stanie. A potem osunęłam się nakolana i upadlam twarząw piach. Boże! - Zapomniałaś, żemamyrobotę? - Głos Szymona przebijał siędo mnie przez szklaną taflę. Co?Fakt. Zapomniałam. - Przyjedź po mnie, ale nie wcześniej jak za pół godziny. -Coś nie tak? Czułam, jak uwalniam się spod ciężarui budzęw nowym świecie, który dotąd dla mnienie istniał. Najbardziej drażniła nieostrość samego tego aktu, nieuchwytność sensu, rozmycie zdarzeń. Dwoistość. Jakby ktoś inny wpychał się w moją przestrzeń. To niebolało. Było nawet podniecające. Z ulgą zobaczyłam w lustrze, że się uśmiecham. - Nie, wszystko w porządku - zapewniłam kolejnego faceta. Musiałam tylko doprowadzićsię do porządku. Ale zamiast sięmyć i przebierać, stałam przed lustrem i przyglądałam się sobiespokojnie, z dystansu. Czułam się tak, jakw tej sytuacjiczuć się powinnam. Doskonale. Pół godziny później byliśmy z Szymkiem w drodze. Zapomniałamjuż, jaką frajdęsprawia mi jazda jego samochodem. Jeździ lepszymniż mój. I z odsuwanym dachem. Przekrzykującszum wiatru, powiedziałam mu o wyjeździe Michała, ale niebył w nastroju do rozmowy. Przeleciał przez kilka skrzyżowań napomarańczowych światłach, nim zareagował. 102 - Jak ci smutno, możemyiść wieczorem na piwo. Izamilkł. Zaczynałam jeszcze kilka razy, ale żaden temat mu nie pasował,więcspróbowałam czegoś innego. Też zamilkłam. Jeśli nie ma sięochoty na rozmowę, lepiej poczekać. Nic na siłę. Chodzio przyjemność, anieo to, żeby się męczyć. W ciszy mijaliśmy osiedla mieszkaniowe wymalowane na kolorowo, kilka supermarketów, całą zgraję magazynów z ogromnyminapisami, stacje benzynowe, osiedle domków stłoczonych jedenobok drugiego i dalej hektary pól i łąk w kolorze sepii. Widać jużbyło nadchodzącą jesień. Zaczęło mnie to nudzić. - O co chodzi? - Niewytrzymałam wreszcie. Zamiastem wyciągnął ze schowka gazetę i wydusił zsiebie: - Gratulacje. Niezły tekst. Problem w tym, że wszyscy sięzastanawiają, skąd czerpałaś informacje. Jak na nią trafiłaś? Jakją namówiłaś, żeby powiedziała ci takierzeczy o sobie? No tak. Tego właśnie sięspodziewałam. Gdyby chodziłoo Laurę albo kogokolwiek innego, można by sądzić, że dla zdobycia informacji gotowi byli położyć pod topór głowę. Tegozpewnością nikt ozdrowych zmysłachnie mógłpowiedziećo mnie. - A ty? Też się nad tym zastanawiasz? - Trochę. - W jego głosiepobrzmiewała uraza. Szymon tofajny facet. Wielerazem przeszliśmy. Pewnie jakby dobrze policzyć, zebrałoby się parę kilometrów. A ile przejechaliśmy! Co najmniej z tysiąc. Napisaliśmywspólnie ponadpięćdziesiąt reportaży. Wszystkich sztuczeknauczyłam się odniego i mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że nie marzeczy,której bym dla niego nie zrobiła. Kawę, herbatę, dodatkowe kanapki, bo on nigdy niema swoich. Kiedyś nawet pożyczyłam mu swój samochód i gdyby ładnie poprosił, może zrobiłabym to jeszczeraz, bo wtedy niczego nie zepsuł. Nigdy nic niemówię, gdywypala moje papierosy. I taknaprawdę aż mnie rozsadza, żeby mu opowiedzieć, ale nawet najwierniejsza przyjaźńma swoje granice. Wżyciu nie odważę siępowiedziećmu prawdy, że zmyśliłam to wszystko. To tak, jakbym się przyznała dokupy w majtkach. - Nawet gdybym ci powiedziała, nie uwierzyłbyś. -W porządku. Itak mi w końcu powiesz. - To w pewnym sensie sprawa osobista. Ostatnie słowa wypowiedziałam w złą godzinę. Nawet nie przypuszczałam, jak bardzo osobiste będzie to, co przeżyję. 103. - No, właśnie, w tym problem. Wszyscy zastanawiają się, ktoza tym stoi, czy nie zostałaś zainspirowana przez kogoś, kto przyokazji załatwia swoje interesy. Jego słowa zapiekły mnie do żywego, bo to samoi mnie chodziło po głowie. Rzuciłam mu ostre spojrzenie, żebywiedział, żeczujęsię dotknięta samym podejrzeniem, ale patrzył na mnie bez wyraźnej złości. Miał chudą twarz o zwiotczałej skórze. To ododchudzaniai ciągłych ćwiczeń na siłowni. Sądząc po jego brzydkiej twarzy, nigdy nie zatrudnią go w telewizji. Ale niechwalczy. - Niech sprawdzą. -Sprawdzają. Zatkało mnie. - Rozeszła się plotka, żetwój mążwspółpracuje z Czernikiem. -No i co ztego? - Awięc to prawda? -Prawda, nieprawda, przecież nie ma to żadnego związkuz moim artykułem. - Albo nie ma, alboma. Podobno Michał ma jakieś dziwneukłady, wręcz się od niego uzależnił i. jakoś jedno z drugim sięwiąże. Tak mówią. - Kto tak mówi? Nie wiem czemu nie muszę się zastanawiać. Poprostu niktinnynie przychodzi mi na myśl. - Czy to Laura rozpowszechnia teplotki? Wśrodku jestemsztywna, jakby wypełniał mnie beton. Nie musi mi odpowiadać. Wiem, że to ona. Ostatnioczęsto nachodzi mnie ochota, by dopaść ją gdzieś w ciemnym kącie i spuścić jej łomot. Wbić nóż w serce. - Posłuchaj. - zaczął, ale przerwałamu melodyjka z telefonu. Toszef. Spytał, gdzie jesteśmy i dlaczego wedwójkę, skoro jest tyleroboty. Jedno z nas ma wrócići to zaraz! Szymeksłuchał jakiś czas, wreszcie powiedział: - Wiesz co, Lulu? Pocałuj mnie w dupę! - i rozłączył się. Jakiś czas czekaliśmy, czy ponownie zadzwoni, alenie. No właśnie. Mnie w życiu nie przyszłobyby do głowy tak się odezwać. Facecimają jednak łatwiej. Gdybym ja to powiedziała, Lulu mógłbyodebrać moje słowa jako propozycję. Widzę, że Szymek chciałby wrócić do rozmowy ispytać mniejeszcze o coś, ale nie mam na to ochoty. Na szczęście napoboczuwidzę psależącego połową ciała na jezdni, więc wrzeszczę: - Psa z lewej, psa z lewej! 104 - Co? - Szymon popatrzył na mnie,jakbym dostała pomieszania zmysłów. - Skręć wlewo. Opowiedziałam o informacji kupionej od jego człowieka i wyprawie, która skończyła sięnadjeziorem. Okazało się,żetamtenSzymonowi też ją sprzedał i jeszcze komuś, łączniechyba z pięćosób zainwestowało w ten wątpliwy interes i uganiało się po łąkach za cieniem kogoś, kto wiedział coś o sprawie tira. Szymon teżtu był, ale w przeciwieństwie do mnienie zapamiętał psa. Śmiejemy się i mijają nam dąsy. Skoro tubyliśmy, sprawdziliśmy przy okazji dom, alektokolwiek tu mieszkał, wyniósł się na dobre. A potem minęliśmy przedmieściei jechaliśmyjeszcze ze dwadzieściakilometrów. Mieliśmy do zrobienia reportażinterwencyjny o rodzinie bez środków do życia. Szef przydzielił nam go już zedwa tygodnie temu. Rozejrzymy się isprawdzimy,czy informacje,które dostaliśmy, potwierdzą się teraz. Trafiliśmy bez trudu, bo to gospodarstwo zdecydowanie wyróżniało się spośród innych. Chwasty rosłytu naprawdę bujnie, okrywając litościwie sterty śmiecii zardzewiałych puszek po konserwach, połamanychmebli, pękniętych futryn itemu podobnychrzeczy. Po podwórku, wśród tego syfu, biegało troje małych dzieci. - Jest ktoś dorosły? - pytamy, a one bez namysłu wskazują dom. Drzwi byłyotwarte, więc weszliśmy. Brud po uszy. Strachczegoś dotknąć, bo można się przylepić. Syf. Smród taki, że zebrało mi się na wymioty. W łóżku, które niejest wcale łóżkiem, ale brudnym barłogiem,śpi kobieta, prawdopodobnie matka dzieci. Widziałam już takie. Prawdę mówiąc, nawet znacznie gorsze. Nieodmiennie wkurzają mnie takie kobiety. Zamiast posprzątać, umyć gary i zająć się dziećmi,leży taka w betach jak krowa. Podniosła się z niechęcią. Nie czuła się nawet zażenowana. Z miejsca zaczęła narzekać, jak to jej mało dają z opieki. Opowiadao potrzebie kupna dzieciom butów na jesień, bo tylkobogatychstać na samochody. Co za ohydna i leniwa baba. Szymon robiłzdjęcia, a ja zapisałamkilka informacji w notesie,by uwierzyła, że słucham zuwagą tego, co mówi. Myślami błądziłam gdzie indziej. Powinnam wierzyć,że wszyscy ludzie są dobrzy. Niektórych trzeba tylko umyći przytulić. Wtedy staną się bardziejwartościowi. Tacy,jak powiedzmy, ja. Bo przecież widać, że jestemlepsza. Nie śmierdzę. I sprzątam dom. Izarabiam na chleb, nie 105. czekam, że państwo mi da. Przekonanie o swojejwyższości ażmnie przygniotło. Usiłowałam ustalić źródło swojej irytacji, ale niemiało nic wspólnego z brudem ani toczącą się rozmową. Brało sięzzewnątrz, skąd dobiegały wybuchyśmiechu. Dzieci nie sprawiały wrażenia nieszczęśliwych. Kątem oka śledziłam chłopca, którysiedział na obrzeżu studni i dłubałw nosie. Drżałam na myśl, żedeska pęknie i dzieciakwpadnie. Miałam ochotę godotknąć,byprzejąćtrochę ciepła. Już dawno znalazłam prosty sposób, któryw takich chwilachpozwala mi zachować spokój. Mówię sobie, że w którymśz równoległych światówmój synek ma teraz osiem lat, właśnie zjadłśniadanie i marudzi z wyjściem do szkoły. Wybiegł do ogroduzagniewany, bo dałam mu zieloną koszulkę zdinozaurem, a ontwierdzi,że wygląda w niejjak dziecko. Woli czarną, którą akurat wyprałam i powiesiłam na sznurze między drzewami. Poszedłsprawdzić, czy nieprzeschłanatyle, by dało się ją włożyć. Pójdzie do szkołyzły w tej, której nie lubi. Będę musiała wziąć ją naszmaty, chociaż jest jeszcze dobra. Po drodze, jak będziemy wracać,poproszęSzymka, żeby zatrzymał sięprzy Galerii i kupiękilka czarnych koszulek. Jak wróci ze szkoły, będzie uszczęśliwiony. Chłopczyk poczuł na sobie mój wzrok, stanął na descei widząc, że mnie to przeraża, podskoczył parę razy. Potem zeskoczyłi wpadł zhukiem do domu, rzucił się na barłógi przywarł całymciałem do matki,osłaniając ją przed moją wrogością. Poczułam,że się duszę. Wszystkie komórki mojego ciałałaknęły tlenu. Zacisnęłam zęby. Milcz, napomniałam. Nie mogłam jednak opanowaćpogłębiającej się z każdą chwilą antypatii. - Zamiast narzekać, lepiej by się pani wzięła do jakieś pracy. Inatychmiast zdałamsobie sprawę, że nie jestem tu od tego, żeby ją strofować. A ona, takabrudna i śmierdząca,powiedziała: - Co tytam wiesz omoim życiu? Może jestem szczęśliwsza niżty? Jesteś pewna, że tak niejest? Nie byłam. Serce mi waliło, a ręce spotniały po nieoczekiwanej konfrontacji. A ona uśmiechała się wyraźnie zadowolona, że może mnie pouczyć i pokazać, jak wyglądaprawdziwe życie. To prawie tak, jakbypoklepałamnie brudną łapą po ramieniu. Teraz miałam już tylko ochotę stąduciec. Ale Szymon byłwsiódmym niebie, gotów spędzić tu cały ranek, bypotem napisaćartykuł o tym, jak to zła władza niezajmuje się wyłapywaniemwszy u dzieci. Musiałam go skusić kawą i kanapką, którą miałamw samochodzie, żeby zechciał do mnie wrócić. 106 - Przecież ta baba to parszywy leń. Powinno się ją wybatożyći zmusić do sprzątania, gotowania, zajmowania się dziećmi. A myobsmarujemy urzędników, że nie dość starannie dbają o społecznymargines. Czy nie dostrzegasz niczegonieetycznegow naszym postępowaniu? Nie dostrzegał. Przyglądał mi się z krzywym uśmiechem, ale bez rozbawienia. - Muszę cipowiedzieć, że trochę mnie martwisz. Za bardzoidentyfikujeszsię z postaciami, o których piszesz. Nie bierzwszystkiego tak osobiście. Dladziennikarza nie ma tematów osobistych. Masz pokazać fakty,a nie oceniać. Jasne? Wyobraź sobie,że stoisz przy taśmie produkcyjnej imusisz wykonać kolejny wyrób. To właśnie robimy. Nie zbawimy świata, tylko pokazujemy taki, jakimjest. Może kogoś zainteresujemyproblemem itylko o tochodzi, o nic więcej. Nie ma powodu angażować się osobiście w to,o czym piszesz. Podniosłam wzrok i napotkałam jego wyczekujące spojrzenie. Kiwnęłam głową, żepojęłam naukę. Odniosłam wrażenie, żepouczenie dotyczy bardziej sprawy mojego artykułu niż tego tutaj. W drodze powrotnej szukaliśmy baru, w którym można by cośzjeść. Dopierotrzeci okazał się schludny i bezpieczny, bo dwapierwsze za bardzo przypominały dom baby-smolucha. Jednak to,co widzieliśmy, zostałogdzieś w nas, bezwzględu, czychcemy tego, czy nie. - Wracając dotwojego artykułu. Mogę ci coś zasugerować? -Jak musisz. - Odpuść sobie ten temat. Nie ciągnij go dalej. To nie jestczysta sprawa. Roześmiałam się, może trochę za głośno iszturchnęłam gow bok. - Dobrze, mamusiu. Odwiózł mnie do domu. Umówiliśmy się na pierwszą wredakcji. Chciał mieć pewność,że zrezygnuję ze spotkania umówionego na drugą. Otworzyłamfurtkę i pomachałam mu. Poczekał, aż otworzę drzwi, i dopierowtedy odjechał. 15 Poczułam głęboką niechęć namyśl o wejściu do domu. Obeszłam go dookoła i wogrodzie wpadłam na chłopaka. Siedziałna 107. ławce i czytał książkę. Oboje byliśmyzaskoczeni, ale on bardziej. Opuścił wzrok na moje buty i przybrał tak srogą minę, ze mimowolnie też spojrzałam w dół. Spodziewałamsięujrzeć je upapranew psim gównie. Nic takiego nie zobaczyłam, wszystko z mmiw porządku. Za to jego adidasy były w opłakanym stanie. Potrzebował nowych. Pokręciłam głową, żeby sięmną nie przejmował, i zbiegłamposchodach ku rzece. Nadbrzeżną ścieżką ruszyłam drobnym truchtemw kierunku mostu. Na piaszczystym brzegu wylegiwały sięw słońcudziewczyny w kolorowychkostiumach. Ich prawie nagieciała błyszczały od olejków. Obserwowały chłopców trenującychprzed regatami. Z oddali słychać było wycie psów. Przy mościezrobiłam nawrót i wbiegłamna górę. Byładopiero jedenasta. Zostały mi dwie godziny. Szymek miał rację, każąc mi dać sobie spokój z tą sprawą. Każdy przy zdrowych zmysłach tak właśnie by postąpił. Ale kto powiedział, że jestemprzyzdrowychzmysłach? Niepotrafiłam zignorować pragnienia, które powoli we mnie narastało. W jakiś głupisposób sprowokowałam wydarzenia, pozornieodległe i niemające ze mną związku, a jednak ta kobieta, Zofia,zasugerowała, że jak pójdę ich śladem, to dowiem się czegoś ważnego dla siebie. Ależ jasne, wiem doskonale, że żadna wiedza niczego już niezmieni, ale może przynajmniej pozwoli mi ustawić się przodem dokierunkumarszu na drodze wiodącejdo przyszłości. Od pięciu lattkwię w miejscu i gapię się wstecz. To jedyna szansa, jaką dotąd otrzymałam. Wątpię, bym kiedykolwiek dostała inną. Powinnamprzynajmniej spróbować. Wyprowadziłam samochód z garażu. Na najbliższej stacji zatankowałam do pełna i ruszyłam do miasta oddalonegopięćdziesiąt kilometrów. Nie miałam pojęcia, cotam znajdę,aleod samego początku, od chwili gdy podjęłam decyzję, czułam ulgę, a mójumysł funkcjonował jakby na innych falach. Całą drogęgnałam, wszybkości szukając ukojenia. Wyprzedzałam czerwone audi, gdy przez głowę przemknęły mi strzępy czyichś myśli. Od chwili gdy Pawel znalazłmniena dworcu i zaproponował pomoc, wiedziałam, że trafiłam tu, gdzie trzeba. Wcześniej przez kilkagodzin łaziłam po peronach, gapiłam się na marmury ijadące dokądś pociągi. Pojechałabym dalej, ale niemiałam kasy. Obserwowa108 fam innych, by sprawdzić, czym od nich się różnię. Byłam głodna. Kobieta kupująca bilet odwróciła się, a jawzięłam banknot, którypołożyłana metalowym blacie. Sekunda. Kasjerka zajętabyła drukowaniembiletu. Żadna nie zauważyła. TylkoPaweł widział. Odeszłam spokojnym krokiem razem z tłumem. Nie wiedziałam, gdzieiść, ale ruszyłam na węch, tam, gdzie wszyscy. Zaczepił mnie przedwejściem. Wcale się go nie bałam. Zaproponowaną pomoc przy jęłamw sposóbnaturalny. Była mi przecież potrzebna. Przyhamowałam. Zupełnie jakbym była intruzem w czyimś świecie. Może za szybko jechałam i duszaodkleiła się ode mnie,zabłądziła, nie trafiła tam, gdzie powinna, a wracając, pociągnęła za sobą okruchy nie moich wspomnień. Najgorsze, że wiedziałam czyich. - To idiotyczne, to idiotyczne - powtarzałam sobie przez następne kilometry. - Takie rzeczy sięnie zdarzają. Ależ owszem. Grupa mnie przyjęta. Opiekowali się mną, uczyli wszystkiego,chronili, póki to było konieczne. Traktowałam ich jakrodzinę, bo innej przecież nie miałam. Potem przyszedłczas, gdy jachroniłamich. Już nie byłam śpiąca. Czułam się pobudzona tymidziwnymi rzeczami dziejącymi sięw mojej głowie. Mijanebudynki i drzewa wydawały się wyprane z kolorów, aleja byłam silna. Niemal przytłaczałam swoją osobą wszystko wokół. Droga zajęła mi niewiele ponad pół godziny. Ulicęodnalazłambez trudu. Podjechałam pod zapamiętanynumer. Przed zniszczonąkamienicą biegały rozwrzeszczane dzieci. Towłaśnie mój problem, że wszędzie widzę dzieci. Deszczowa niedziela, koniec lata. Jesteśmyze sobą jużod sześciumiesięcy. Od trzech mój brzuch pęcznieje. Chłopaki już wiedzą. Powiedział im. Przy akompaniamencie śmiechów, gwizdów iposzturchiwań, pokazuje mi, jak schować kartę w rękaw, tak szybko, żebynikt tego nie zauważył. Jakoś nie mogę wzbudzić w sobie entuzjazmu, ale z uwagą śledzę,gdy nerwowym ruchem zbytpóźno chowakartę w dłoni. Jest zbytpowolny i nigdy się tego nie nauczy. Chłopaki gwiżdżąz dezaprobatą i zaśmiewają się w glos. Próbuje jeszczeraz, a potem rzuca karty i siada koło mnie. Zapewniamy się, że będziemytrzymać się razem. Patrzę na niegoi to jest wszystko,cochciałabym robićdo końca życia. Potem chłopaki pójdą na rynek,a ja usiądę nad książkami, żeby uczyć się do egzaminu. Tego odemnie oczekują. Że będę mądrzejsza od nich. Wkuwam wzory, ręce 109. same tasują karty, a gdy palce potrzebne są do przerzucenia strony,odruchowo układają się tak, że karta znika. Muszę zdążyć z nauką,zanim wrócą. Oprzytomniałam niespodziewanie, z gwałtownym dreszczem. Nie miałam pojęcia, kim i gdziejestem. Przez kilka sekund mój umysł nie funkcjonował. Nadawanienazw przedmiotom wymagało sporego wysiłku. Ostrożnie uniosłam głowę irozejrzałam się wokół. Wrzeszczącedziecibawią się na ulicy przed kamienicą. Już wiem. Przypomniałam sobie. Spróbowałam przełknąć ślinę. Bolało gardło. Co to było? Wdrapałam się na trzecie piętro. Zupełnie jak dawniej. Miałam wrażenie, że stąpam po starych ścieżkach. Było mizimno i gorąco zarazem. Widok z oknanapółpiętrze wydał sięznajomy. Dotarłampod właściwe drzwi. Nie wiedziałam, jaksię przedstawiać, bo nie występowałam jako reporter z gazety. Byłam tuw zasadzie prywatnie. Sama zresztą nie wiem. W każdym razieczułam się jak całkieminna osoba i trochę się bałam. Nie ustaliłam nawet,co powiem, gdy mi otworzą. Miałam tylko zdjęcie pięcioletniego dziecka i nie wiedziałam, jak zacząćrozmowę, o kogopytać. Nie wiedziałam nawet, czy zdjęcie iadres mająze sobą cośwspólnego. Otworzyła kobieta. Od rana w pełnym makijażui w czymśw rodzaju przezroczystego peniuaru. Kurcze. - Szukam. -Ja tu teraz mieszkam - oznajmiła i zatrzasnęła mi drzwi przednosem. Prawdziwy nokaut. Zadzwoniłam jeszcze raz, ale tamta mnie zignorowała. Nie ulegało wątpliwości, żejeśli czekała na gości, to nie na takich jak ja. Prawdę mówiąc, spodziewałam się kogoś, kto spojrzy na zdjęciei od razu wszystko wyjaśni. Sądziłam, że wystarczy przyjechaći już będę wiedziała. No, trudno. Zeszłam na podwórko i pokazałam zdjęciedzieciom. Niestety,nie mieszkatu taki. Ani tu, ani w okolicy. Zaczepiłam kilku sąsiadów, jednak tylko wzruszali ramionami. Nie mieli ochotyw nic sięwtrącać. - Ta, co tam mieszka, to zwykła ździra, ale dziecka to ona niema,i całe szczęście, bo, niech panipowie,co za życie miałby takidzieciak. 110 Nie byłonawet ławki, żebym mogła przysiąść i zastanowić się,co dalej. Narazie wyglądało na to, że mójprzyjazd byłbez sensu. Zaczęło padać. Skuliłam się pod okapem i zastanawiałam, czybardziej zmoknę tu, czy biegnąc do samochodu. Po drugiej stronie ulicy zobaczyłam knajpę. Postanowiłam tam przeczekaćdeszcz. Dopiero po przekroczeniu progu zorientowałam się, żetozwykła speluna. No trudno,skoro już weszłam, napiję się chociażkawy. Usiadłam przy wolnymstoliku, starając się nie zatrzymywać nanikim spojrzenia, bo w takich miejscach kontakt wzrokowy odbierany jest jak agresja albo zaproszenie seksualne, co w gruncie rzeczy na jedno wychodzi. Zamówiłam kawę, ale że to bar piwny, więckawynie serwowali. Dostałamherbatę z cytryną. Też dobrze. Czekając, aż trochęprzestygnie, zastanawiałam się, co jeszcze mogłabym zrobić. Chyba niewiele, bo nie miałam już właściwie czasu. - Nic pani nie jest? - usłyszałam za plecami gruby, przepitygłos. Pokręciłam głową, ale się nie odwróciłam z obawy, że to któryś z facetów. Ale nie. To była baba, babochłop, babiszon, rety jaka paskudna. - Kobiety muszą trzymać się razem -zarechotała, najwyraźniejzadowolona, że jest kobietą iże spotkała na tejplanecie drugą takąsamą jak ona. Nie odpowiedziałam, więc się dosiadła. Wydawała się zadomowiona w tym lokalu. Uniosła szklankę piwa w przyjaznym geście. Widać było, że nic w życiu nie sprawia jej takiej frajdy, jak unoszeniekufla. Zawstydziłam się swojej złośliwości. W końcu chodziło jej tylko o towarzystwo i piwo,które miała nadzieję ode mnie wydębić. Zamówiłam je dla niej, bo wsumie poczułamsię bezpieczniej. W rewanżuzaczęłamnie wtajemniczać, jak kobieta kobietę,w swój popaprany życiorys. Przerwałam jej, bo nie chodziło mio nią, tylko o kogoś,kto mieszkał w kamienicy naprzeciwko. Pokazałam zdjęcie i wskazałam mieszkanie. Zbita z tropu, popatrzyła na swoje piwo z natężoną uwagą, szukając w nim natchnienia,a potem zatopiła się w uczciwych rozmyślaniach. Chciałazapracować na to piwo, a może jeszcze na jedno, gdy uda jejsię coś wygrzebać w pamięci. Wątpiłam, czy w jej dziurawymmózgu zachowałasiębodaj jednazdrowa komórka,ale o dziwo,kiedykończyłam herbatę, zaczęła wyliczać na palcach lokatorów mieszkania na trzecim piętrze. - Dziecka tam nigdy nie było, bo przedtem mieszkała starszapani, a przed nią facet, ale przed nim była dziewczyna. Ale krótko, 111. może z rok. Kręciła się w okolicach rynku z takimi, co grali w trzykarty i kroili gości. - Kiedy to było? -Z kilkanaście lat temu. Idź na rynek,pewnie ją pamiętają. Tobyłajedyna dziewczyna grająca w trzy karty. Poszłam. Co mi szkodzi spróbować. Niespytałam, jak tam trafić, bo skądś wiedziałam. Deszczprzestał padać, wyszło słońce. Bez trudu odnalazłam wzrokiemmały krąg stłoczony ciasno wokół skrzynki po owocach. Podeszłambliżej. Młody chłopak przerzucał od niechceniakarty. Unosiłkażdą, pokazując asy, które przegrywają, i damę, którawygrywa. - As, dama, as, as, dama, as, gdzie jest dama? Z lewej, no jasne,a gdzie mabyć? Wystarczy uważnie patrzeć. Kto ma bystre oczy,niech wygrywa. Dodatkowa stówka zawsze się przydana zakupy,no nie? Ciągle znajdował się jakiś dureń. Rozgrywający pozwalawygrywać, gdy stawki są niskie. Przywyższejto on ma więcej szczęścia. Przyspiesza ruchy rąk i karta ginie z oczu. Prawdę mówiąc, ginie w dosłownym tegosłowa znaczeniu. Najczęściej w rękawie,a na jej miejsce pojawia się inna. Takieczary mary. Dziwne jest tylko to, że cały czas znajdują się tacy, copróbują wygrać. Gdy tracą stówę albo dwie, odchodzą jak niepyszni w przekonaniu, że nie mieli farta. Frajerzy. - Postawisz, dziewczyno, dychę? Wygrasz drugą i będziesz miała dwie- zachęcił mnie,widząc zainteresowanie. - Dzisiaj jest twójszczęśliwy dzień. Naszczęście znów pojawił się ktoś, kto chciał spróbować. Zafascynowana nie spuszczałam okaz kart. Aż przymknęłam powieki, gdy dostrzegłam, nie, nie dostrzegłam, a zaledwie domyśliłamsię, że w tym momencie nastąpił ruch szybki jak błyskawica. Karta została podmieniona. Gdy klient odszedł, pokazałam im zdjęcie chłopca. Kazali mispadać. - Matkatego dzieciaka robiła to samo co wy, była mistrzyniągry w trzy karty. Jakiś czastemu - powiedziałam i zobaczyłamw ichoczach błysk zrozumienia. Zaprowadzili mniedo starszego Cygana. Pewnie to on nadzoruje biznes, zna wszystkich graczy,jest nauczycielem większościz nich. Powinien pamiętać, alenie był chętny do rozmowy. Przezkilka chwil obserwowałamożywioną wymianę zdań międzymężczyznami. Cygan podniósł głos i wymachiwał rękami. Przezchwilę miałam wrażenie, że nic z tego nie będzie, gdy nagle zobaczy112 łam, że tamci dochodzą do porozumieniai facet idzie w mojąstronę uśmiechnięty, jak gdyby nigdynic. Owszem, pamiętadziewczynę. Zadaję mu parę pytań, ale na żadne nie potrafi odpowiedzieć. Tyle tylko, żeprzyjechałado miastana naukę, ale spodobali jej sięchłopcy z rynku. Przykleiłasię do nich, a oni uczyliją sztuczek. - Jakich sztuczek? -A różnych. Poczułam, że odpływam. - Ładny dzień dzisiaj, będziepan miał dobry utarg. Zapałki poproszę. - A co pani taka radosna? -Bodzidziuśmi się w brzuchu rusza. - A, jak tak,to pewnie. Każdy bysię cieszył. Nie ma panidrobnych? - Nie,tylko dychę. -No dobra, wydam. A kiedy się urodzi? -Za dwamiesiące. O, znowu kopie, widzi pan? Ooo, mamjednakdrobne. W tej kieszeni były. Ile? Dwadzieścia groszy? Proszę. A moja dycha? Dzięki. Miłego dnia życzę. Ciekawe, kiedy facet zorientował się,że jużraz wydał jej resztę? Skąd wytrzasnęłam tęscenkę? Niktnigdy wcześniej nie opowiadał mi o złodziejskichprzekrętach. - Miała do tego dryg. Spodobał jej się łatwypieniądz. Ale najlepsza była w trzy karty. Żaden chłopaktak niepotrafił. Szybkabyła i ładna. Dosłownie się od niej żarzyło. Faceci gapilisięna jejcycki, a nie naręce. Więcejnic nie wiem. Musiałam wyglądać na rozczarowaną, bo przytrzymał mnie. - Czekajno. Poprowadził mnie na zaplecze budy zastawionej beczkami z kiszoną kapustąi z szuflady starej szafki wyjął kilka zniszczonychzdjęć. Przetasował, wybrał jedno idał mi. Papier był już wyblakłyi w dodatku pogięty, ale bez trudu ją rozpoznałam, chociaż staław tłumie ludzi. Uśmiechałasię z otwartością zwykłej młodejdziewczyny, nawet jeszcze nie kobiety. Jedno, co ją wyróżniało spośród innych dziewcząt z fotografii, to wyraźnie zaokrąglonybrzuch, który starała się ukryć pod zbyt dużąsukienką. Jednakw chwili, gdy migawka została zwolniona, zawiał wiatr i przykleiłsukienkę do figury. Poczułamszum w głowie. Gdy kładłam ręce na brzuchu,czułam dziecko, które będzie siękarmiło moim ciałem. Jakie to dziwne, wiedzieć, że jest we mniektośinny. Będzie mądrym człowiekiem,odziedziczyrozum po dziadku,cierpliwość po babce, po mnie weźmie siłę, a po ojcu radość życia. A potemwróciłam do rzeczywistości. -Była w ciąży? 113. Popatrzył na zdjęcie, jednak nie widział tego samego co ja. Wzruszył ramionami i powiedział,co pamiętał: - Tak, ale nie chciała dziecka. Chłopak, z którym była w ciąży,naraził się milicji i dał się złapać. Miał pechai nie przeżył. Wtedywpadław depresję. Dzisiaj tak się mówi, wtedy był to tylko smutek. Zdecydowałasię na zabieg, za późno. Któraś baba się podjęłai źlesię to skończyło. Wylądowała w szpitalu. Nawet nie wiem, czyprzeżyła. W każdym razie tutaj już nie wróciła. - Który to był rok? Na odwrocie była data. Siedemnaście lat wstecz. Nie pamiętał nazwiska. Naimię miała Zośka. W drodze powrotnej nie mogłampozbyć się energii, która mnierozsadzała, ale jechałam ostrożniej, bo chociaż deszcz przestał padać, to pozostawił po sobie mgiełkę, utrzymującą się przy samejziemi. Mówią, że potrzebny jest czas, żebyoswoić się z tragedią. Mówią,żez początkujesteś jak oniemiała inie zdajesz sobie sprawy z rzeczywistości. To bujda. Zdałam sobie sprawę, że to ostateczny wyrok,już w pierwszej sekundzie. Fascynacja śmiercią,jaka mnie wtedyogarnęła, nie minęła mimo upływu czasu. Zaczęłam odczuwać wstrętdo siebie i do tego,co noszę w sobie. Nauczyłam się robić rzeczy,o których wcześniejnie miałam bladego pojęcia. Ruszyłam drogą kusamozagładzie. Zrobiło mi się zimno. Nie pojechałamdo redakcji, tylko najpierw do domu. Włączyłam komputer i przelałam na ekran zarówno zdobyteinformacje, jak i buzujące we mnie wrażenia. Początekjej życia. Dopiero gdy wychodziłam z domu, zauważyłam rozsypanena stole okruchy. Pamiętam, że wychodzącrano, sprzątnęłamposobie. Był tutaj. 16 Pod redakcję zajechałam kwadrans po pierwszej. Siedziałam jeszcze w samochodzie, ale miałam już otwartedrzwi, gdy parking wypełnił się łomotem. Zerknęłamw lusterkoi zobaczyłam nadciągającą burzę. Wzdłuż rzędu zaparkowanychsamochodów pędził czerwony peugeot. Walił prostona mnie. Zdążyłam jedynie cofnąć nogi i wcisnąć się w siedzenie. Żółć podeszłami do gardła. Usłyszałam piskhamulców i w jednej chwili było po 114 wszystkim. Jakimś cudem kierowca zatrzymał wóz kilkacentymetrów ode mnie. Co za idiota! Opuścił szybę i zobaczyłam, że toLaura. - Zwariowałaś? - wrzasnęłam. Jej samochód omal nie urwał drzwi mojemu. - Sorry, aleinaczej bym cięnie zatrzymała. Chcę cipogratulować - zaczęłatłumaczyć, jednak miałam wrażenie, że kpi zemnie. Niby przeprasza, niby gratuluje, niby uśmiecha się, gdy tymczasem myśli, co by tu powiedzieć, żeby mnie zdołować. I ma jużprzygotowanesłowa. Widzę to po błysku w jej oczach. Powinnamkazać pocałować się gdzieś, odwrócić się iodejść. Ale od niejucieczki niema. Jest jak wściekły terier, jak się raz przypnie zębami do nogi, to nie popuści. No i samochód. Jakmam go tak zostawić. Muszę poczekać, ażwycofa swój, żebym mogła zamknąć drzwi. - Nieźle, nieźle. Pewnie cieszysz się, że jesteśna tytułowejstronie? - W jej pytaniusłychać oskarżenie. - Oczywiście - potaknęłam, choć uważałam akurat odwrotnie. Jestem świadoma, że scena,jaką często odgrywałam w myślach, właśnie się dzieje. Laurami zazdrości. Ale zamiast zaśmiaćjej się w nos, tak jak zrobiłaby ona, wzruszam tylko ramionami,mrucząc pod nosem, że to nic takiego, nic poważnego, takie tamnic. Prawda jest taka, że nie chciałam psućkruchego rozejmu, jakizbudowałyśmymiędzy sobą. Dawniej bywało znaczniegorzej. Delektowałam się jej zainteresowaniem, choć wiedziałam,żenie jest szczere. Spodziewałam się, że lada moment spyta o to samo co Szymek:w jaki sposób zdobyłam takie informacje iczyto,że je mam, nie świadczy, że pozwalam sobą manipulować? Świeciło słońce, jegopromienie padały prostona twarzLaury. Musiała mrużyć oczy, a nie cierpi tego robić, bo wie, że od tego robią się zmarszczki. Ma po dwie przy każdym oku. Powiedziećjej? Powiedziałam. Prychnęła, ale zamiast się obrazić, wsiadać do swojego autai odblokować moje, chrząknęłagłośno, co stanowiło dowód, że mazamiar cośoznajmić. Zwlekała z tym jeszcze, bo dla niej jest toprzyjemna chwila. A ja byłamprzygwożdżonai też musiałam czekać, choć ztrudem powstrzymywałam zniecierpliwienie. - Cośjeszcze? - spytałam, bo nie miałam ochoty marnowaćreszty życia, aż ona się zdecyduje chlusnąć mi wiadrem wody międzyoczy. Przysunęła się blisko, zbyt blisko, tak blisko, że czułam zapachjej ciała. Cuchnęło od niej ambicją. 115. Rozsiadłam się wygodniej, żeby dać sobie radę z tym, co zachwilę usłyszę. Dobrze, że Szymek mnie ostrzegał,że sprawdzająmoje informacje. Może już się wydało? - Ta twoja informatorka. Masz się z nią podobno dzisiaj spotkać. - zaczęła spokojnym głosem. Sprawiaławrażenie zakłopotanej, jakby to, co miałado powiedzenia, nie było miłe. Ale żadnazła nowina, jaką mogłam usłyszećz jej ust, nie byłaby zaskoczeniem. - Coz nią? Gadaj albo zjeżdżaj,bo mnie blokujesz. Mówi, że rozmawiała z. a ondzwonił do. atamten skontak^ towałsię z. I w taki sposób dowiedziała się, że moja informatorka. Oblał mnie zimnypot. i; Czekając na ciąg dalszy, nie zwracałamnawet uwagi na słowa,'wystarczyła sama intonacja głosu. Już niemalsłyszałam, jak mówi,że to była prowokacja. Zaczerpnęła tchu. Ja, dla odmiany, wstrzymałam oddech. Przezchwilę dałam się ogarnąć ślepej panice. - Ona była. jestposzukiwana przezpolicję. jako ważna figura w strukturach mafii. Wypuściłam powietrzei odetchnęłam. Ta wiadomość mogłamnie tylko ucieszyć. Czekałam, cojeszcze powie, co jeszcze wie. Nic nie powiedziała,tylko gapiła się na mnie z odrazą. - Czy zartykułem jest cośnie tak? Jakieś nieprawdziwe fakty? - spytałam. Nadal się bałam, co usłyszę,bo nie wątpiłam,żeLaura mogłabyć lepiej poinformowana ode mnie. Jak zawsze. - Nie w tym rzecz. Chodzio to, że podałaś namiary. Wystawiłaś ją. Tak się nie robi. Informator powinien pozostać anonimowy. Też coś. Nie tego się spodziewałam. Gdyby Laura była moją przyjaciółką, powiedziałabym,że tamta sama chciała. Takizawarłyśmy układ. Ale że nie jest moją przyjaciółką,więc nie musi wiedzieć oumowie między mną a Zofią. - Chybami serce pęknie - mówię tylko, bo nie potrzebuję niczego jej wyjaśniać. -Jeśli chcesz znać moje zdanie, to myślę, żepostąpiłaś nieodpowiedzialnie. Naraziłaś informatorkęna niebezpieczeństwo -syknęła. Najgorsze,że przez cały czas nie przestawała patrzeć mi prostow oczy i jak wampir wysysała ze mnie myśli. Na dłuższą metę tobyłonie do zniesienia. A żeby mnie całkiem zmiękczyć, dodała: - Jak jej się coś stanie, to będzie twoja wina. Była mistrzynią, jeśli chodzi o traktowanie mnie z góry. 116 Drażniła się ze mną, lecz jużzrozumiałam, na czym polegała jejzagrywka. Chciała, żebymsię wściekła i w ataku furii odsłoniłaprzednią. Nic nie wiedziałai nie mogłatego znieść. Miała nadzieję wydobyćze mnie coś, co mogłaby sama wykorzystać. Aby toosiągnąć, nie zawahałaby sięwykroczyć poza reguły, jakie kiedyśustanowiłyśmy. Podstępna z niej kobieta. Była przekonana,żewcześniej czy później spełni się jej wola. Niedoczekanie. Niech mnie diabli, jeśli dam jej to, czego chce. Postanowiłam, że nie pozwolę się sprowokować. - Zaraz, chwileczkę,sugerujesz, że przeze mnie ta biedaczkamożedostać łomot od swoich kumpli? Laura uśmiechnęła się, coś kombinowała. - Niczego nie sugeruję, ale niewykluczoneże jeślicoś się stanie,to z powodutwojego artykułu. Poczułam nacisk, jaki położyła na zaimek. - I.. no wiesz, w związku z tym, martwię się o ciebie. Dotknęła mojego ramienia, aż przeszedł mnie prąd. Pomyślałam. Chryste, nie wiem, co sobiepomyślałam, aleta nieuchwytnamyśl sprawiła, że przez chwilę czułam sięzbyt upokorzona, bymóc wydobyć z siebie głos. - Bzdura - powiedziałam i strząsnęłamjej rękęz mojego ramienia. -Przykromi- usłyszałam i zastanowiłam się, z jakiego powodu jej przykro. Czy dlatego, że obciążyła mnie odpowiedzialnościązalos tejkobiety, czy może z całkiem innego powodu. Zmusiłam się,żeby na nią spojrzeć. - Nie chcę, żebyśsięwtrącała. A tym bardziej żebyś mieszaław to Michała. Wzruszyła ramionami. Była zła, że nie dostała tego,czego pragnęła. Zatrzasnęła drzwi samochodu z dzikąniecierpliwościąi cofnęła z piskiemopon. Wyglądało to prawie tak, jakby uciekała. A może siętylko spieszyła. Ulżyłomi, gdy uwolniłam się od jej obecności, jednak zostawiła po sobie niepokój. Moja intuicja szeptała, żecośtu nie gra. Aleco? Laurze nie chodziło o bezpieczeństwo informatorki. Chodziłoo coś innego. Ciekawe, o co. Musiałam posiedzieć w samochodzie, żeby przywrócić uczuciepodniecenia itriumfu, jakiego doznawałam przed kwadransem,leczbez powodzenia. Teraz czułam się po prostu samotna i zmęczona. Wszystko przez Laurę. Telefon dał znać, że na pocztę przyszła wiadomość. Odczytuję,na jaką stronę mam za chwilęwejść po nową partię materiałów do 117. publikacji. Dostaję na to dziesięć minut. Czyli nasza umowa działa. Porcja informacjiza kawałek biografii. Zamknęłam samochód ipobiegłam do redakcji. 17 Przed wejściem zatrzymałam się zdyszana i wygładziłam przódswetra. I wtedy przypominam sobie, żenie wrzuciłam żebrakowizłotówki do kapelusza. Niedobrze. Zawahałam się, czy nie warto jednak wrócić, ale ostatecznie uznałam, że zrobię to później. Odetchnęłam parę razy głęboko i resztę drogi pokonałam w tempie dystyngowanej damy. Jakby mniektoś terazwidział,miałby prawo przypuszczać, że jestem kimś, kto odnosi sukcesy. W recepcji wzięłam z paczki egzemplarz gazety,zerknęłam napierwszą stronę i wróciło podniecenie. Może nie poczułamsiędumna z tego, co zrobiłam, ale w porównaniu ztym, corobiłamwcześniej, to była jednak duża sprawa. Przy windzie panował tłok jak na rynku w piątkowy poranek. Wyglądało, jakby wszyscyzbieracze opowieści stawili siędo pracy. - Cześć. -Cześć. - Cześć. Wszyscy mnie znają. Wszyscy zauważają, ale gdy przechodzę,milkną. Wymieniają między sobąporozumiewawcze spojrzenia. Za sobą słyszę szepty: - Co takiego? -Niesłyszałaś? - Nie może być! Nagledotarło do mnie, że patrzą na mnie jakoś dziwnie, jakbym zmieniłasię w stwora z wielkimikłamii ogonem wystającymspod spódnicy. Mieli wątpliwości. Może własne, może zasugerowaneprzez Laurę, niemniej wzbudzające podejrzenia. I była topowszechna opinia. Dobrzechociaż, że wiedziałam od Szymka,co jest grane. Za zakrętem znów usłyszałam przyciszoną rozmowę: - Słyszałaś? -Nieee, kurcze. Byłam coraz bardziej skrępowana spojrzeniami z ukosa, znaczącymiuśmiechami, strzępami przyciszonychrozmów. Zamiastwywołać satysfakcją, drażniły mnie. Zaczęłam czuć się skrępowana. 118 Głupie uczucie. Korytarz mi się dłużył, co rusz nadeptywałamnałączenia płytek, nie mogłam dostosować kroku, by jak zwykle trafić butemtam, gdzie trzeba. To nie mogło skończyć siędobrze. Przyspieszyłam, by jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, dotrzeć dokomputera i sprawdzić pocztę. Skręciłam do naszego boksu w nadziei, że chociażtutaj będzie pusto. Nie było. Siedzieli obaj. Jasiek udawał, że szuka czegoś w szufladzie. Na twarzy miałprzyklejony sztywny uśmiech. - Widziałeś? - Potrząsnęłam gazetą. - Pewnie, że widziałem - przyznał,ale nie zabrzmiało to takprzyjaźnie, jak bym sobie życzyła. Aw nosie. Nie było czasu zawracaćsobie głowy ich minami. Otworzyłam pocztę. Obiecane materiały już na mnie czekały. Wystarczyło, że kliknęłam i posypały się takie rzeczy,od których zakręciło misięw głowie. Wystarczyło opatrzyć komentarzem i gotowe. Mam następny artykułna pierwszą stronę. Mamkilka murowanych artykułów na pierwszą stronę. W końcu los się do mnie uśmiechnął. Wpadł miw ręce łup,o jakim wszyscy marzą. Drżę na myśl, że materiałyznikną, nim zdążę je skopiować. Tym razem sprawdzę wszystko dokładnie. Zaprzęgnę chłopaków do roboty. We trójkębędziemy mieli zajęcia na tygodnie. Tentemat szybko nie zejdzie z pierwszych stron gazet w całym kraju. Będziemy sławni. Chcę siępodzielić z nimi tą radością. Aż mnie rozpiera, żeby impowiedzieć. - Żebyście wiedzieli, co ja wiem. Szymon z Jaśkiem siedzą obok i z upodobaniem przeglądająprzyniesioną przezemnie gazetę. Odrzucają za siebie kolejnestrony, aż zostaje im w ręku pierwsza. - Zobacz, ileona wie. Ja tam bym nie chciał tego wiedzieć. Boco ztegomożewyniknąć? Tylko ból głowy. - Maszrację. Taka wiedza zabija. Nie dalej jak wczoraj w naszej gazecie pisaliśmyo człowieku, który umarł, bo chciał za dużowiedzieć. Wlazł na drabinę, żeby ściągnąć jakieśksiążki z górnejpółki. Spadł, pociągnął półkęi przywaliło go pół tony książek. Można powiedzieć,że przygniotła go wiedza. Nie spodobało mi się ich krakanie. Mój entuzjazm niecoostygł. Miałam wrażenie, że patrzą na mnie dziwnie, wcale nie z podziwem. - Co jest chłopaki? Wyglądaminaczej niż zwykle? Rozmazałmi się makijaż? O to chodzi? 119. Kręcą głowami. Coś cuchnie i oni wiedzą co, a ja nie, - Nie o to? To oco? - Stary ma dlaciebie jakąś cholerną sprawę. -Dlaczego cholerną? - Bo w tej cholernejredakcji, są tylko cholerne sprawy, więc nicinnego dla ciebie mieć nie może. Niedzwonił do ciebie? Są zaskoczeni,że nie. Woczach Szymka dostrzegam smutek. Już wiem, że cokolwiek usłyszę, zrani mnie. ^ Teraz już lekko spanikowałam. i- O czym nie wiem? Miłobyłoby powiedzieć, że kumple to tacy ludzie, którzymówiąo niektórych sprawachwprost. Niestety,tak nie jest. Widzę poich minach, że najlepiej, gdybymogli teraz zwiać. Czekałam jeszcze chwilę, nim dotarło do mnie, że nie dowiem się od nichniczego. Patrzylina mnie ze współczuciem, alew gruncierzeczy cieszyli się, że to nie na nich trafiło. I że nie oni musząmi o tympowiedzieć. - Idźdo niegood razu. Poszłam. Dyskietkę miałam w kieszeni. Jak mu pokażę, będzie mnie porękach całował. Lulubyłwyraźniezmęczony. Ale on często tak wygląda,dlatego na myśl mi nie przyszło, że stało sięcoś naprawdępoważnego. Ani wtedy, gdyodchrząkiwał, co stanowiła uniego dowód napięcia, ani gdy nieświadomie gmerał przy rozporku, ani nawet wtedygdy poluzował krawat, co oznaczało jasno, że ma przed sobą ciężkie chwile. - Októrej miałaś się spotkać ztą informatorką? - wydusiłwreszcie. Nie wiedziałam, jak zareagować. Miałaś? Zabrzmiało to tak,jakby plany się zmieniły. Jakby wiedział, że się zmieniły Aprzecieżo niczym wiedzieć niemógł, skoro nie był nawet świadomy, że tospotkanie już się odbyło. - O czternastej,a co? Zmarszczył brwi, jakby sądził, że kłamię. Oczywiście że kłamałam, ale nie zamierzałam dać się na tymprzyłapać. Miałam całąmasę informacji,które mogłam zaprezentować już teraz, ale w tejsytuacji musiałam poczekać, bo nie bardzo rozumiałam, o co chodzi. Postanowiłam zachować ostrożność - To już nieaktualne. Onanie żyje - powiedział. Zatkałomnie. 120 Nie mogłam zebrać myśli. W pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że chodzi mu o kwestięjej istnienia. Jak to? Przecież rozmawiałam z tą kobietą, dostałamzdjęcia, a w kieszeni mam kolejne materiały do opublikowania,które nadeszły kwadranstemu. Będę pisać o niej książkę, a w zamian dowiem się o wypadku, w którymzginął mój syn. Już ją nawetzaczęłam pisać. - Zginęła przed południem. Wiedziałam o tym. Mogłabym wyliczyć dokładną godzinę. Wyszłamwtedy od Maciakowej i Szymek zadzwonił. Czułam się jakośdziwnie, byłam jak skamieniała. W jakisposób należy zareagowaćna wiadomość, że umarłktoś, kogozaledwie wczoraj uratowałam? Ktoś, kogo na dobrąsprawę zwyczajnie wymyśliłam. Ktoś,o kimnapisałam, że jest informatorem policyjnym, zdrajcą, kapusiem? Ktoś, na kogo swoimartykułemwydałam wyrok? Wyobraziłam jąsobie z wybałuszonymi oczami i flakami natrotuarze. Jakoś wcalenie byłomijej żal. Jeśli już, toraczej informacji,których nie zdążyła mi przekazać. A najbardziej tych,które miałydotyczyćmnieosobiście. Od trupa niczego się jużnie dowiem. Pomyślałam, że ona okazałaby więcej uczucia, gdyby dowiedziała sięo mojej śmierci. - Co ty właściwie wiesz o tejsprawie? Wzięłamgłęboki oddech izacisnęłam dłonie. Opowiedziałam mu, pomijając prawie wszystko. Stałam z rękami pokornie opuszczonymi, starając sięwyglądaćjak najbardziejniewinnie. Jaką minę ma człowiek niewinny? Całyczas patrzyłam muprosto w oczy. Jedyny plan, jaki przyszedłmido głowy, to: niemyśleć, nie teraz. Musiałam zachować spokój. Byłam winna, ale jedyne, co czułam, to złość, że za wcześniewszystko się stało. Nie taką miałyśmy umowę. Czekałam na jego reakcję, jednak tylkochrząkał, wpatrując sięwe mnie. Może szukał poczucia winy? Miałam go mnóstwo, chociaż nie na pokaz. Bałam się, że jak zacznę otym myśleć, rozklejęsię. - Jak to się stało? -Dowiemysię. Laura tam pojechała. Dlatego tak się spieszyła. Ty larwo jedna, zakłamany pasożycie, myślę mściwie. 121. - Dlaczego ona? To moja sprawa. Japowinnam tam byćPrzecież ma dość własnych spraw, nie musi przywłaszczać sobiemoich. Ale o to jej zawsze chodziło. Żeby mi odebrać wszystko,cokolwiekby to było. Tegowłaśnie pragnęła. To mi kiedyś obiecała. Jakieto głupie. Myśl, że będę musiała z nią rywalizować, byłanie do zniesienia, powiem więcej, była przerażająca. - Nie ma potrzeby, żebyśtam jechała. Lepiej jeśli to nie będziesz ty. Laura skończy temat, napiszewyjaśnienie,sprostowaniei tyle. Kończymy z tym. Czułam, jakbym poruszała się po omacku. Czegośnie rozumiałam. Skąd ta nagła zmiana? - Chyba nie mówisz tego poważnie? - Popatrzyłam na niegoz niedowierzaniem. -Przecież w ten sposób dajemy fory bandziorom. Nie taki jest nasz cel. Chodziłonam oujawnienie. Jeśliteraz wycofamy się, to tak jakbyśmy. Wczoraj naczelny miał inne plany. - Wczoraj było wczoraj, a dzisiaj spytał, co zamierzamzrobić,żeby to wyciszyć. -1 co mu powiedziałeś? - A co niby miałem powiedzieć? Zginęła informatorka. Niktnietwierdzi, że stało się toz powodutwojego artykułu, ale niektórzy mogą ten incydent wykorzystać do swoich celów, a nie możemy sobie pozwolić, żeby gazeta utraciła zaufanie. Musimy się pozbyć tej sprawy. Nie mogę zrobić nic innego, jak tylko reagować. Szybko i skutecznie. Wygłaszał swoje opinie znacznie głośniej, niż powinien, coznaczy, że przez uchylone drzwi słuchali go wszyscy. Poczułam się jak karcona uczennica. A więc o tochodzi? Zostałamobarczona odpowiedzialnością, a Luluodbudowujeswójautorytetmoim kosztem. - Najlepiej będzie, jeśli weźmiesz parę dni urlopu. Zanim wrócisz, wszystko przyschnie. Cóż, bardzo sięcieszę, że podjął decyzję zamnie, oszczędzającmi tym samym kłopotu. Zastanawiam się, czy właśnie wyleciałamz roboty. - Więc jestem idiotką, tak? A ty tylko pomagasz mi wrócić naprostą drogę? Jego twarz poczerwieniała. - Weronika, znamy się od wieków - zwrócił się do mnie poimieniu, dając dozrozumienia, ktotu rządzi. - Wiem, żeto nietwoja wina, żetak się stało,alena litość boską,zrób, co mówię! Jego słowa sąjeszcze pełne uprzejmości, jednak na twarzy jużwidać zniecierpliwienie. Mamochotęsię kłócić, ale zdaję sobie 122 sprawę, że tobezcelowe. To nieon jest mózgiem. Jest tylko człowiekiem od brudnej roboty. Nie mogłamjednak pojąć, dlaczegoszefowie tak łatwo się wycofują. Przecież z tego,co mam w kieszeni, wynika, że zabawa dopiero się zaczyna. - Najwyższapora, żebyś trochę się przewietrzyła i ochłonęła. Skończ rzeczy, które masz rozpoczęte, a od jutra weź sobie trzydni urlopu. Jego sugestia brzmi jak polecenie. Dlaświętego spokoju kiwamgłową, że zrobię, jak sobie życzy. Że nie wiemdlaczego, ale to zrobię. Niech już tylko pozwoli mi wyjść. Całe to jego dęte napuszeniejuż mnie drażni. Jeślistąd natychmiast nie wyjdę,zacznę krzyczeć. - A pieprzyć to - powiedziałam i wyszłam. Jużnigdy tu niewrócę. Przenigdy. Kiedy maszerowałam korytarzem,wszyscy gapili się na mniez kamiennymi twarzami. W ich oczach widziałam potępienie. Dlaparu groszy, dla kilku chwil sławy, dla artykułu na pierwszej stronie wydałam wyrok na informatorkę. Ich zdaniem byłam zhańbiona. Ogarnęła mnie fala dławiącego gorąca. Cisza ażkłuław uszy. Gdybym rozluźniła choćby jeden mięsień twarzy, mogłabymwybuchnąć płaczem. Dobrze chociaż, że miałam na sobie ulubione majtki w żabki, bo w przeciwnym wypadku wszystko ale to absolutnie wszystko,byłoby do bani. Nie czekałam na windę. Zbiegłam schodami. 18 Gnałam jak opętana, mamrocząccoś wściekle. Byłam jak katapultana sekundę przed zwolnieniem przycisku. Uwaga! Każdy, kto stanie mina drodze, jest w niebezpieczeństwie. Jak sięktośdo mnieodezwie, zabiję. Idąc, rozmyślałam nad celnymi ripostami, jakimi mogłabymobronićswoją godność. Nie byłam w stanie wykazać swej niewinności. Fakty ułożyły się w fałszywym porządku i bez niczyjej złejwoli wskazywały na mnie jako sprawczynię nieszczęścia. Przy kolejnej przecznicy moje harde podekscytowanie sięgnęłozenitu. Całkiem nieświadomie skierowałam się w stronę parku. W normalnych warunkach na samą myśl owędrówce tymi opuszczonymi przez Bogaalejkamidostałabym czkawki, ale teraz by123. łam tak zła, że każdy bandzior, który wszedłby mi w drogę, zwiewałby, gdzie pieprz rośnie. Naodległośćwyczułby,że ma do czynienia z desperatką. Pochyliłam ramiona, wydłużyłam krok, wysunęłam brodę. No,niech mnie który zaczepi, to dostanie w trąbę! Ręce wepchnęłam w kieszenie, a tam miałamdyskietkę z materiałami, które mogły narobić niezłego zamieszania. Jest mojai mogę z nią zrobić,co mi się podoba. Mogęwyrzucić dokosza,iść na policję albo do konkurencyjnej gazety. Jeszcze się zastanowię. Ćpunów ipijaków prawie nie dostrzegłam, tak bardzo byłamzajęta rozmową z samąsobą. Bo jeśli nawetta kobieta zginęła, tocoz tego? Mało to ludzi zginęło dzisiaj? Wystarczył moment nieuwagi kierowcy, a szkolny autobus wjechał na niestrzeżony przejazd, wprost pod pociąg. Dziesięć samochodów rozbiło się naprzydrożnychdrzewach. Robotnikspadł z rusztowania, dziewczynka wpadła do rzeki. Branża, w której pracowała Zofia, manajwyższy wskaźnik śmiertelności, to niemal jak igranie z życiem,więc takiego końca mogła się chyba w każdej chwili spodziewać,niekoniecznie z powodu głupiego tekstu w gazecie. Zginęłaby już kilka dni temu, gdybym jej nie ocaliła. To dziękimnie zyskała trochęczasu, akurat tyle, by załatwić, co miaładozałatwienia. Sama chciała,by w artykule pojawiły się jej inicjały,choć toniemal tak, jakby się przedstawiła. Czemu się przy tymuparła? Mogłazwalić winę na mnie. Wzięła ją nasiebie. Dlaczego? Ktoś taki jak ona nie robi niczego bez powodu. Cośsię za tymkryło. I jej zdaniem było to ważniejsze od jej własnego życia. Cotakiego? Nie wiem. Tak czy owak, czułam się winna. Miałam przytłaczające poczucie odpowiedzialności. Chciało mi się płakać. Było ciepłe, przyjemne przedpołudnie, jedno z tych, któreuświadamiają człowiekowi,że życie toczy się dalej. Świeciło słońce, wiałchłodny orzeźwiający wiatr, ale ziemia wcale nie byłaokrągła inawet nie płaska, tylko wklęsła, a ja znajdowałam się nasamymdnie i gdziekolwiek szłam, wszędzie było pod górę. Zsuwałamsię. Znalazłam ławkę iusiadłam na brzeżku, bo reszta zapaćkanabyła ptasimi odchodami i wieloletnimbrudem. Nie sprawiała wrażenia, by przez ostatnie lataużywano jej docelu, w jakim ją stworzono. Alebyło mi wszystko jedno. Spędziłam godzinę, usiłując 124 znaleźć zadowoleniew oglądaniu chmary wróbli, które obsiadłykrzaki. Próbowałam je liczyć, potem rzuciłamkamieniem i odle'ciały. Zrobiło sięcicho i pusto. Poczułam, jak do oczu napływają miłzy, i nie zrobiłam nic, by je powstrzymać. Mogłam sobie niezawracać głowy wycieraniem twarzy. I tak nie było nikogo, przedkim musiałabymsię z nich tłumaczyć. Boże, jak ty sobie z tym radzisz! BEZ PRZESADY. PRACA JAK PRACA. Nie chciało mi sięruszyćz tej ławki. Chciałabym tu zostać na zawsze. Miną lata, aja porosnęmchem, kurzem, ptasim łajnem. Kiedyś ludzie wytną drzewa, żebyzbudować tusupermarket, i będą się zastanawiać, kto to. Było pusto, bonie mogło być tu nikogo poza idiotką, która dała się wyrzucić z pracy,dała się przekonać, że jest winna śmiercikogoś, kto tej śmierci samszukał. Potrzebowałam nieco czasu,byprzeanalizować stan swojego umysłu i zdecydować,jakie uczuciewemnie dominuje. I stwierdziłam z ulgą, że to gniew. Gniew nasiebie, że napisałamartykuł; gniewna Michała, że mnie zostawiłw takiej chwili; i na Zofię, że najpierwnarobiła mi złudnychnadziei,a potem dała się zabić. I jeszcze raz na siebie, że nie potrafiłam odmówić udziału w tej awanturze. Ajuż najbardziejo to, żenierozumiem motywów jej postępowania. Do ciężkiej cholery, ależ jestem wściekła. NO, NARESZCIE. Muszę odzyskać kontrolę nad swoim życiem, bojakoś mi sięostatnio wymknęła z rąk. Wszystko dzieje się obok, inni za mniedecydują. Nie podoba mi się to. Chcę poczuć gruntpod nogami,bymócruszyć dalej. Skorodostałam materiał, to go opracuję. Skoro mi go dała, toznaczy, że miała jakiś cel. Skorozginęła przeze mnie, to tym bardziej powinnam wywiązać sięz tego, czego się podjęłam. Jeśli coś mnie męczyło, tojedynieświadomość, że angażując sięw jej sprawy, w gruncie rzeczy będę działała w interesie złego człowieka. Ale tylkoidąc tym tropem, znajdę dalsze informacje. Bo w gruncie rzeczy nie chodzi mi o nią, tylko o odpowiedzi namojewłasne pytania. Onic więcej. Przez wzgląd na siebiedałamsię wtowpakować i muszę jej zaufać, chociaż nie mam pojęcia,czyna jakiekolwiek zaufanie zasługuje. Nagle,pośród tego chaosu uczuć,ogarnia mniespokój. 125. W ciągu kilku sekund wypracowuję strategię. Koniecze snuciem się po parku, koniec z uczuciem bezradności. Wracam do redakcji, bo chcę zostać skarcona i potępiona. Jeśli mnie mają wywalić na zbity pysk, to przynajmniej sama zdecyduję, kiedy i zaco. A gdysię to jużstanie, kupię bilet i polecę do Michała. I będzie j ak dawniej. Usłyszałamza sobą trzask. Odwróciłam się. Jak nie jesteś w grupie, samamusiszjąsobie stworzyć, mówił Boguś, bo inaczej zniszczy cię konkurencyjna grupa. Kilku łobuzów idzie w moją stronę. Jeden pstryka zapalniczką. Ot, tak sobie,żeby zwrócić moją uwagę. Przed oczami mam rojowisko plam. Już nie jestem taka dzielna. LEPIEJ ZWIEWAJ,BO ICH JEST PIĘCIU, A JA SAM. I tak robię. Uciekam co sił wnogach. I to jest przynajmniej moja własna decyzja, bo mając do wyboru śmierć albo życie, wybieram życie. Lecę jak na skrzydłach. Do ulicymamna szczęście blisko, alenawet gdyby było dalekoi takbym wygrała,bo nadmiar emocji i tlenu działa na mnie jakśrodki dopingujące. Tamci nie mieli chyba złych zamiarów, boani mnie nie gonili,ani nawet za mną nie krzyczeli. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam, jak siadają na ławce, którą zwolniłam. Może imtylko o tochodziło. 19 Wróciłam do redakcji. Dawno nie widziałam tu takiego tłoku. Chyba nikt nie wyszedłw teren. - Co się dzieje? -Trwa konferencja szefostwa. Sytuacja była zbyt napięta, bym się odważyławypytywaćoszczegóły. Upchnięci w swoich przegródkach, wszyscy czekali,co wyniknie z awantury, w jakąwpakowałam gazetę. Moje uchybienie utrzymywało się jak brzydki zapach i gdy próbowałam nawiązać kontakt, omijali mnie wzrokiem. Idąc, zastanawiam się, ileosób cieszy moja wpadka znacznie bardziej, niż wskazuje na towyraz ich twarzy. Patrzyli za mną zdziwieni, że wróciłam. I że wcalenie wyglądam naprzegraną i zmartwioną, jak przedgodziną. 126 Powinnam czuć się przynajmniej nieswojo, ale nie. Czułam sięnieźle. To ichodrzucenie wcale mnie nie zawstydzało. Miało pewien smak, który można polubić. Oto ja, królowa ścierny. Usiadłam, a chwilę potem wstałam i popatrzyłam ponad przegrodą. Natknęłam się na utkwione we mniespojrzenia. Wyglądali, jakbym złapałaichna moment przed powiedzeniem czegoś zabawnego. I ledwo usiadłam,usłyszałam śmiech. Byłam ciekawa,czy śmieją się ze mnie. Pewnie tak. Na przekór temu, co się stało, czułam się dziwnie silna. Silniejsza niż minutę wcześniej. A i wtedy nie było źle. Teraz wiedziałamnapewno, że nie zrezygnuję. Do licha, dlaczego muszęrezygnować? Miałam prawo do obrony. Uniosłam rękę ponad przepierzenie i wystawiłam środkowy palec. A co mi tam. Niech wiedzą,coo tym myślę. - Brawa dla tej pani! - zawołał Szymon. Były to pierwsze ludzkie słowa, jakie usłyszałam. Niewiedziałam, czy powinnam być za nie wdzięczna, czy raczej nieufna. - Cóż, skończę to, co mam doskończenia,i idę do domu. Przynajmniej jutro się wyśpię. Zajęłam się obróbkąotrzymanego materiału. Rzecz wtym,że tego wszystkiegobyło za dużo. Przekopywałam sięprzez dziesiątkiinformacji. Musiałam zdaćsię na intuicję,by wybrać, co jest ważne, ale nie za ważne, a co jest śmieciem. Ciało miałam odprężone. Oddychałam głęboko, by rozjaśnić myśli. Zadzwoniłamw parę miejsc, by sprawdzić niektóre szczegóły. Mózg działałjak komputer,a wbrzuchu buzowała energia. Spośród wielu wybrałam jedną sprawę. O sieci nielegalnychrozlewni wódek i kanałach, jakimi alkohol trafiał dosklepów. Miałam nawet adresy i nazwy lipnychfirm, pod których szyldamidziałali. Wszystko podane jak na tacy. Sama mi to dała. Po swojej śmierci. Ale jazda. Piszę tekst, drukuję, czytam, wprowadzampoprawki, znowudrukuję. Ciężka atmosfera wokoło ledwodocierała do mojej świadomości. Za tocoraz uciążliwszystawał się smród kawałkaniedojedzonej pizzy, który choć wylądował dawno w koszu, wypełniał zapachem całe pomieszczenie. A już najbardziej wkurzał smród czyichśniepranych skarpetek. Ja nie miałam na nogach skarpetek, więcprzynajmniej w tej kwestii byłam bez winy. 127. Dwie godziny później skończyłam. Tak,teraz było w samraz. Mogłam się rozluźnić. Ze zbędnymikartkami przeszłam się do niszczarki. Wszyscy wokół wydawali się wykończeni. W sumieatmosfera napięcia sprawiała więcej kłopotu im niż mnie. Zamiast zająć się pracą albo opowiadaniem kawałów,mówili o mnie, zastanawiając się, co robić, byw przyszłości uniknąć takiej sytuacji. Trenowali asekuranctwo. Gotowy tekst wysyłam mejlem na adres Lulu i naczelnego. Czytorozsądne? A czy w ogóle w tejsytuacji można mówić o jakimkolwiek rozsądku? Nie robiłam tego ani ze strachu, ani dla osobistych korzyści. W ogóle niekierowałam się żadną logiką. Nie miałam innego pomysłu,co mogłabym z tym zrobić. - Przykro mi, że was zostawiam, ale zasłużyłam sobiena urlop- powiedziałam chłopakom. - Nie wiem, kiedy się zobaczymy. Wcale tak nie myślałam. Nie wierzyłam, że nasze rozstanie potrwa długo. W ogóle niemartwiłam się o swojąprzyszłość. Szefowie nie wypuszczą zrąktakich rewelacyjnych materiałów. One sprawią,że przez następnedni nakład gazety się podwoi, ao to przecieżchodzi. O nakład. Toich pochłania, z tego czynią priorytet. Nakład, nakład, nakład,ażdo otępienia. Bohaterjest sprawą drugorzędną, dziś ten, jutro inny. Umarła, aleile jeszcze można naniej zarobić? Dałam imsensację w czystej formie i tylko ja mogę zapewnićdostęp do kolejnych materiałów. Terazidę do domu. Jak będąchcieli, wiedzą, jak mnieznaleźć. Na dole wpadłam na Laurę. Czy to nie dziwne,że tak ciągle na siebie wpadamy? Jak zwyklewybiegła skądś, a janiewyhamowałam na czas. Otarłam się o nią. Zapadło kłopotliwe milczenie. -1 co? -spytałam. - Co "i co"? -Wiesz,o co pytam. - Jak chcesz się dowiedzieć, chodź ze mną, bosięspieszę. Znajomi czekająna mnie w pubie - powiedziała. Jej propozycja wprawiłamnie w lekkie osłupienie. Miała niemal posmak nieprzyzwoitości. Pójście z nią było ostatnią rzeczą,jaką mogłam sobie wyobrazić,aledo domu też nie chciałam wracać. Zawahałamsię i to wystarczyło, by wzięła mnie pod ramięi pociągnęła. Nie stawiałam oporu. Poczułam nawet lekki dreszczpodniecenia. Jeśli zamierzałam czegoś się dowiedzieć, musiałamzgodzićsię na jej warunki. 128 Drogę do pubu po drugiej stronie ulicy przebyłyśmy w milczeniu. W sumienie ubolewałam zbytnio, że idę, bo chętnieposiedziałabym z ludźmi, nawet jeśli to znajomi Laury. Miałam nadzieję, że rzeczywiście jacyśtambędą, gdyż luźna rozmowaz nią, samna sam, raczej nie wchodziła w rachubę. Na szczęście, mówiłaprawdę. Wknajpie byłjuż spory tłumek,w większości naszych wspólnych kolegów z innych redakcji. I conajważniejsze, nie gadali o pracy, tylko o regatach. Pili, śmiali się,tańczyli. Im więcej pili, tym głośniej gadali o sprawach, o którychmówić nie powinni. Przyglądałam sięLaurze. Już dawno jej takiej radosnej nie widziałam. Onateż cochwila zerkała w moim kierunku. Kiedy napotykała mój wzrok, spuszczała oczy, pokasływała, odwracała siędo kogoś innego. A potem towarzystwo się wyniosło i zostałyśmyprzy stolikusame. Poczułam się nieswojo. - Jak tamMichał? - spytała. Nie tego się spodziewałam. Byłoto pierwsze od bardzo dawna osobiste pytanie,jakie mi zadała. - Dobrze - rzuciłam, bo chyba nie oczekiwała niczego bardziejszczegółowego. Plunęła przez zęby czymś, co zabrzmiało jak "chłystek", ale niebyłam pewna. Po chwili ciszy, która nie była ani kłopotliwa, aniniezręczna, powiedziała: - Cieszę się. Nie zmylił mnie jej zblazowany uśmiech. Wcale jejto nie cieszyło. Nigdymi niedarowała, że wyszłam za Michała, że urodziłam Tomka. Jak mucha w bursztynie,tak i ona znieruchomiaław momencie mojego ślubu i w tej pozycji trwa do tej pory. Doredakcji gazety przyszłapół roku później niż ja. Wolałam niewnikaćw powody, jakie kierowałynią przy podejmowaniu decyzji o zmianie pracy. Jej sposób rozumowania i postrzeganiaświata zawszenapawał mnie przerażeniem. Musiałam ciąglez niej kpić, żeby budować barierę, której nie odważyłaby sięprzekroczyć. Gdy miałam dwanaście lat, nauczyła mnie palić papierosy. Niepo kryjomu, w krzakach, ale publicznie. Znajdowałyśmyjakiś osiedlowy plac zabaw, rozganiałyśmy mniejsze dzieci i huśtałyśmy się, trzymającpapierosy w zębach. Chodziło o to, żeby zeskoczyć z huśtawki, gdy znajdowała się w najwyższym położeniu,ale tak, by nie zgubić papierosa. I to było fajne, bopopisy przyciągnęły chłopców. Wcześniejprzez całe życienie widziałyśmyich tylu, co wtedy, gdy skakałyśmy z huśtawek zpapierosamiwzębach. Problem pojawił się, gdy przy którymś tam lądowaniupowinęłami się noga i zaryłam twarzą w piach. Laura patrzyła 129. i czekała, aż wstanę, i to jeden z chłopców podszedł i pomógł misię pozbierać. Odprowadził mnie do domu i w rezultacie natydzień oniej zapomniałam. To wtedy odkryłam, że urosłymi piersi iże usta służą docałowania. Przestałam palić papierosy. Po tygodniu nasze szczęście się skończyło, bo Laura powiedziała mu,że jestem chora na rzeżączkę. Uwierzył. Już wtedy potrafiła byćsugestywna. Mój pierwszy facet odszedł, a ona wróciła, by mnie pocieszyć,jakprawdziwa przyjaciółka. Sięgnęła ręką do torby i wyjęła kopertę. Coś sięszykowało. - Dzisiaj posłaniec przyniósł list do ciebie. Wzięłam go. Od tejkobiety. Myślałam, że. Nie wiem,co myślałam. Tamnie byłożadnego listu. Gdyby nie to, co się stało, nigdybymsię nie przyznała. Ale może to jakaś wiadomośćdla ciebie. Może będzieszwiedziała, o co jej chodziło. Obliczyłam, że jak listprzyszedł, onajuż nie żyła. A więc Zofianaprawdę nie żyje. Spytałam o szczegóły. - Chcesz wiedzieć? Nie, pomyślałam. Mimo to skinęłam głową. Powiedziała. Dobrze mi tak. Po copytałam? - Policja potraktowała to jako wypadek. Nie miała przy sobiedokumentów. Niewiadomo, kim była. Ci, którzy jej towarzyszyli,odjechali i zostawili trupa na jezdni. Ogarnęła mnie fala gorąca. Nie miałam podstaw, by nie wierzyć. Popatrzyłam ponuroi otworzyłam kopertę. W środku zabłysła perła na srebrnym łańcuszku. To nie był żaden wypadek. Zofia wiedziała,że zginie. Otworzyłam usta i natychmiast je zamknęłam. Laura i tak nie mogła dać miżadnej odpowiedzi. Pozwoliłam,by razem ze mną wpatrywała się w perłę. - Powiedz mi, o co chodzi. Udałam, że nie słyszę. Dotknęła mojejręki. Jej palce przytrzymały mocno mój nadgarstek, przekazując ciepło. Ogarnęła mnie jakaś dziwna słabość. Byłam zażenowana zarówno jej poufałością, jaki własną reakcją. - Niewiem. - Cofnęłam się z niechęcią. Wiedziała, że kłamię. Puściła mnie. Wrzuciłam kopertę do torby, dopiłam swojepiwo i wyszłam. Ruszyła za mną jak cień. Z przejęcia nie pamiętałam, gdzie zostawiłamsamochód. Musiało padać, bo w kałużach odbijały sięświatła przejeżdżających aut i ulicznych lamp. 130 - Czemu nie chcesz, żebyśmy pracowały razem. Przecież Michał nie musi wiedzieć. - mówiładrżącymgłosem. Jej oczy błyszczały. Zatrzymałam się ogarniętawściekłością. Ledwo łapałam oddech. - Posłuchaj. Nie chodzi o Michała. Po prostu nie chcę z tobąpracować. Zrozum towreszcie i zostaw mnie w spokoju. Zatrzymałam taksówkę. Wracałam dopustego domu, a po drodze wyobrażałam sobieMichała, jaksiedzimy i gadamy, robimy sobie herbatę, nalewamykoniaku. To Michał nalewa,a ja przełączam kanały w telewizorze. Popijamy, oglądającjakąś chałę. Potem idziemy spać, kochamy sięprzed snem. Tak powinien wyglądać ten dzień. Potem, już w domu, stałam z czołem opartym o chłodną szybę. Chłopak siedział na ławcew ogrodzie z głową zwieszoną między kolanami. Jego plecami wstrząsały dreszcze. W świetle lampywidać było lśniącą strużkę koło nosa. Trudno powiedzieć, czy tołzy, czygile. Wiem, że wchodził do domu. Pewnie wydawało musię, że jest przebiegły, bo nie zostawia żadnych śladów. Buty zdejmował przy drzwiach, tylko tam wyczuwałam ich smród. Nie zdawał sobie sprawy, że wszędzie, gdzie był, zostawiał swój zapach. Fotel i kanapa pachniały jego ciałem. Nie zamierzałam uświadamiać mu, że wiem. Jeśli się zdradzę, przestraszy sięi odejdzie. Chciałam, żeby jeszcze trochę ze mnąpobył. Patrzyłamna niego ze ściśniętym sercem. Od tak dawna nie musiałam okazywać współczucia innej osobie, że zapomniałam,jak to się robi. Mogłam bez trudu zaoferować mu pomoc, ale musielibyśmy oboje przestać udawać. Powinnam goprzynajmniej spytać,czy nicmu nie jest. Otworzyłam szerzej okno. - Potrzebujesz czegoś? - spytałam. - Pieprz się. Wmyślachusiadłam obok niego i położyłam mu rękę na głowie. Czułam się jak kura,która pogubiła własnepisklakii gotowabyła przyjąćobce kaczątko, mimo że miało płaski dziób i kwakało. Jedno,co mogłam dla niegozrobić, to być przy nim wprzestrzeni, którą sobie stworzył. Zostawiłam uchylone okno w kuchni. Czułam sięzmęczona. Pragnęłam tylko zamknąćoczy i spać,ale czekałam na telefon. Znów skupiłam się na Michale. Całydzień niemiałam z nim kontaktu. Odtwarzałam go sobie kawałekpo kawałku, szczegół po szczególe. Wyciągam rękę,natykam sięna jego głowę i przyciągamdo siebie. Jego twarz się przybliża. Wi131. dzę wyraźnie pieprzyk koło ucha i drugi nad brwią. Jego usta lekko muskają moje wargi. Wstrzymuję oddech. Ogarnia mnie drżenie. Głaszczę rękami brzuch. Kłębiącesię w głowie myśli powolisię uspokajają. Przytulam poduszkę izasypiam. Tej nocy byłam u niego. Miał dziecko. Puszczali latawca i niepoznali mnie. Patrzyłamna nich z oddali. Chciałam się przyłączyć, ale biegli i byli coraz dalej. Udawali,że mnie nie słyszą. Zadzwonił telefon imusiałam wracać. Zerwałam się nieprzytomna. Była druga nad ranem. Serce biło mijak oszalałe, jakby tendźwiękmiał być sygnałem do ataku. Michał. Coś z Michałem! To jednak nie telefon. Wkuchni brzęknął czajnik. A potemusłyszałam kroki, przesuwane krzesło, szum gotującejsięwodyi jeszcze wyraźniejszy, wody nalewanej do kubka. Łyżeczka, cukier,siorbnięcie. Podejrzenie, że tu zachodził, zupełnie mi nieprzeszkadzało, ale jego obecność to już całkiem co innego. Trzask otwieranej lodówki był dla moichuszu nie do zniesienia,jakby tuż obok przeleciał odrzutowiec. Zacisnęłam zęby i okryłam głowę kołdrą, udając, że nie słyszę dobiegającychz dołudźwięków. Kogo chciałam oszukać? Zwyczajnie się bałam. Spędziłam jakiśczas, wpatrując się w przestrzeń,która zwyklewygląda jak ściana oddzielająca sypialnię od reszty domu. A potem zadzwonił budzik i okazało się, że to już siódma. Strach,który odczuwałam w nocy, jeszczeteraz tkwił w brzuchu, ale był jużtylko małym, gładkim kawałkiemszkła lekko przesuwającym siępo podbrzuszu. Nie bolało, tylko czułamjego ciężar. Dzisiaj są moje urodziny. Trzydzieste szóste. Jedyna myśl,jaka w związku ztym przyszła mi do głowy,byłataka,że wkrótce będę za starana dziecko. 20 Niebo na wschodziejaśniało, a chmury od spodu robiły sięczerwone. Obserwowałam, jak ulica budzisię do życia. Patrzyłam naidących ludzi, pozdrawiających się nawzajem, na samochody dostawcze. Czas płynął niepostrzeżenie. Kolejny dzień bez Michała. Nie wiem, czemu sądziłam, że moje życie bezniego będzie toczyło się normalnie. 132 Nic nie było takie samo. A dzisiaj na dodatek niemusiałamnawet wstać, żeby iść do redakcji. Jak każdy samotny człowiek zaczęłam wypatrywać mrugającego światełka sekretarki. Może ktoś zostawił wiadomość, gdy spałam. Nie,nic nie ma. Odtwarzałamwięc wcześniejsze nagrania,którychnie zdążyłamjeszcze skasować. Chociaż w ten sposóbmogłam posłuchać głosu Michała. Zsunęłamkołdręi patrzyłam na swój płaski brzuch. W domu panował zupełny bezruch. Telefon zadzwonił, gdywstawałam. Pozwoliłam, by brzęczał. Od jego dźwięku rozwibrował się stolik,zaczęło falować powietrzei pokój na moment ożył. Odebrałam dopiero po piątymsygnale. - Wszystkiego najlepszego, kochanie. Jak sobie radzisz? Zwyczajoweżyczenia, zwyczajowe pytanie. Jego głos jest irytująco beztroski. Mówi, jakbym była znajomą, do której się zwracaz życzliwym słowem. Na końcu języka miałam brzydką odpowiedź, bo kołatał się we mnie żal o wczoraj. Michał tłumaczył, żepracowali do późna, ale nie uwierzyłam i dlategonie powiedziałam mu, co się dzieje. Nie pamiętałam, co ostatnio nakłamałam,a dzisiaj dołożyłamnastępną porcję. Prawie nie słuchałam jego paplaniny, bo moje myśli błądziłygdzie indziej. Chodziło mi o to, że mamtrzydzieścisześć lat i jestem sama. Zastanawiamsię, na co poszłabym do kina,gdybymmiała zkim. Michała poznałamw kinie. Oglądałam trzeciraz "Pretty woman"i oczywiście znowu płakałam ze wzruszenia. Już na pierwszym seansie gozauważyłam. Zamiast na JulięRoberts,gapił się namnie. Od razumi się spodobał, bo był podobny do Gere'a. Nakolejnym seansie siedział bliżej, natrzecim znalazł się przy mnie. Czekałam na to z niecierpliwością. Potrzebny był miktoś, kto by mipomógł oderwaćsię od Laury. Od momentu, gdy usiadł przy mnie,nigdy się nie rozstawaliśmy. A teraz z przerażeniemuświadomiłamsobie, że każdego dnia pamiętam go coraz mniej. Co się dzieje? - Hej, jesteś tam? -Brakuje mi ciebie - mówię. Postanawiamsolennie,że gdy Michał wróci, zmienię sięi będęlepsza. Ale nie wcześniej. Zaczęłam przeglądać wiadomości w Internecie. Mało tego było. Tyle tylko, że w wypadku zginęła kobieta podejrzewana o współpracę ze światem przestępczym. Byłam prze133. konana, że informacja o jej śmierci wywołała uśmiech ulgi na wielu twarzach. Włączyłamtelewizor. To samo, czyli nic. Poszłam dokiosku po gazetę. Przejrzałam ją jeszcze na ulicy. Kibice wracający z meczu zniszczyli kilkadziesiąt autobusów, otwarto nowy pasaż handlowy z pięćdziesięcioma restauracjami, kilkoma muzeamii kinem, w którym jest piętnaście sal projekcyjnych; samolot premiera miał awarię, jajka podrożały, a mięso staniało; zmarł ważnyprofesor, lecz dla równowagi urodziło się dziecko znanej aktorki. Nie było mojego artykułu. A czego niby się spodziewałam? Mimo wszystko czułam się rozczarowana. Niemal poryczałamsię zezłości, ale nic nie mogłamzrobić. Byłam bezsilna. Uświadomiłam sobie zgoryczą, że doznałam porażki. Moja pierwsza dużasprawa zakończyła się niepowodzeniem. Wydało mi sięto ogromnieniesprawiedliwe. To przecież byłfajny materiał. Dlaczego goodrzucili? Odszukałam notatkę Laury. Była dopiero na czwartej stronie. Dwie linijki. We wszystkichdziennikach to samo. Dwie linijki. Owszem, jestem przekonana,że współczesnemu światu nie potrzeba aż tak wielu informacji, aleśmierć tej kobiety powinna postawić wszystkich na nogi. Policjai prokuratura już powinny działać. Dlaczegozapanowała takacisza? Ktoś kiedyś powiedział, że w czasie wojen prawdziwychwładców politycychowają głowy w piasek, a policja udaje,że nieistnieje. Tak samo jest chyba z wydawcami gazet. Wychodząz założenia, że lepiej się nie wtrącać, gdy trwa walka o łupy. W radiu jakiś pajac trajkotał osprawach, które jemu wydawałysięważne. Przekręcał nazwiska i nazwy miejscowości, a każdą informację podsumowywał własnym komentarzem,ale w końcu powiedział coś, co dosłownie zwaliło mnie z nóg: - Jak donosi CB radio,policji nie udała się akcja na nielegalnąrozlewnię wódek. Zastali pustą halę, bo w nocy wszystkie urządzenia produkcyjne zostały wywiezione. Jedna rozlewnia? A reszta? O reszcie nie było nawet mowy. Przyszłomi do głowy cośtaknieprawdopodobnego, że aż zrobiło misię zimno i trochę strasznie. Ktoś wykorzystał informacje z artykułu, którysięnieukazał,ipołożył łapęnamajątkuZofii. No cóż, chyba rzeczywiście ta sprawa mnie przerasta. Nie mamzamiaru wtrącać sięw konflikty panów tego świata. Powinnam się odprężyć i po przymusowym urlopie wrócićdo zwykłych spraw, jakimi zajmowałam się dotąd. Do żmudnej 134 pisaniny o sprawach iludziach, którzy mnie nieinteresują. A ponieważnie szanuję swojej pracy, nigdy nie zrobię na czytelnikach wrażenia. Ja coś naskrobię, oni przebiegną po tymwzrokiem, nikt niczego nie zapamięta, bo nie będzie tam nicgodnegouwagi. Takbędzie znowu, gdy wrócę do redakcji. Ale to dopiero za kilka dni. Gazety, w której nie było mojego artykułu, użyłamdo wytarcia mokrej podłogi wkuchni. Postanowiłam tenwolny dzień przeznaczyć wyłącznie dla siebie. Zrobię to, co od dawna sobie obiecywałam, ale odkładałamz powodu braku czasu. Dziś tegoczasu miałamdość. Przeznastępne pół godziny usiłowałam ustalić listę spraw dozałatwieniaw pierwszej kolejności, lecz jakoś nie mogłam sobieprzypomnieć nic aż takważnego. No dobra, jako punkt pierwszy wpisuję, że zawszelką cenępostaram się nie wychodzić z domu. Zjadłam śniadanie, rozmyślając o wszystkich tych wydarzeniach z ostatnich dwóch dni,które sprawiły, że moje życie przewróciło się dogórynogami. I przez które muszę teraz siedzieć sama w domu. Sama? Chyba nie takcałkiem. Przypomniałam sobieo nocnym buszowaniu w kuchni. Aż do tej chwili o tym nie pamiętałam,boteż nie zauważyłam niczego, co wskazywałoby, żewogóle tu był. Rozejrzałam się uważniej idopiero po mikrośladach zorientowałam się, że korzystał z kuchenki mikrofalowej. I pił z zielonego kubka. Odstawił go dokładnie nato samo miejsce, tyle że we wnętrzach innychwidać było ciemne ślady po herbacie, a zielony wyszorowany był do czysta. Jaki porządny! Zostawiłam nadgryzionąkanapkę i poszłam wgłąb ogrodu, bysprawdzić, czy nadal tam jest. Był. Jeszcze spał. Rozczulił mnie jego głęboki sen. Postanowiłam posiedzieć i popatrzeć naniego,póki sięnie zbudzi. Usiadłam poddrzewem i poddałam się ciszy. Monotonnebrzęczenie owadów działałouspokajająco. Pachniałomiętą. Zamknęłam oczy i pogrążyłam się w błogostanie. Słychaćbyło dźwięki dzwoniącegodrzewa. Chciałam jak najdłużej wytrwać w tej szczęśliwości. Kiedy byłam mała, uwielbiałam chowaćsię w zaroślach i czekać, aż mnieznajdą. Zasłona z liści odcinałaod świata, trwałam nieruchomai miałamwrażenie, że zarazsamastanę się drzewem albo ptakiem. Nie czułamwłasnego ciała, unosiłam się w powietrzu. 135. Byłam częścią wszystkiego. Przyjęli mniedo grupy i uczyli tego, co potrzebne, by żyć jak oni. Podobałam im się, bo nie było we mnie strachu. Oni balisięwielurzeczy,co mnie najpierw dziwiło, wcześniej myślałam, że tacy jak onisą nieustraszeni. Ależaden z nich nie miał wrodzonego węchu. To jawyczuwałamzagrożenie. Smyrało mnie pod sklepieniem czaszki i tobył znak, że nie wszystko jestw porządku. Należało daćsobie spokój, póki smyranie nie zniknie. Podobno niektóre zwierzęta wyczuwają trzęsienia ziemi, powodzie albo zbliżanie się człowieka. Ja byłam takim zwierzęciemz pierwotnym instynktem. Kilka razyprzekonali się, że mam rację, a potem szli na akcję tylko wtedy, gdymówiłam, że można. Boguśsię wściekał i mówił, że toz powodu płcii ciąży. Możliwe,ale dzięki węchowinabrałam znaczenia wgrupie. Oni uczyli mnie, jak żyć, a ja ich,jak przeżyć. Znowu ona. Bez żadnego wysiłku ze swojej strony odnajdywałam w sobie jejwewnętrzny świat. Namoment stawałam sięnią. Chłopak jęknął. Wróciłamdo rzeczywistości. Zamrugałam, by odegnać sen. Przewrócił sięna wznaki zobaczyłam wyłażące spod brudnegoopatrunku zaognione brzegi rany. Podniosłam się i dotknęłam plastra. Uniosłam go lekko. Brrr. Młody skulił się, wstrząsnął nimdreszcz, chyba cierpiał, ale się nie obudził. Położyłam mudłoń naczole i to go uspokoiło. Miał gorączkę. Potrząsnęłam nimdelikatnie. Zbudził się i spojrzał nieprzytomnie. A potemgwałtownie odzyskał świadomość i zerwałsię na nogi. Był przerażony. Nieporadnie wyciągnął coś z kieszeni. Nóż. Właściwie scyzoryk. - Daj spokój, chodź zemną. Ruszyłam, nieoglądając się, nie sprawdzając, czy posłuchał. Odgłos kroków tuż za mną trochęmnie przerażał, atrochę cieszył. Chłopak szedł powoli, bo drżały munogi. Oddychał z trudem. Kiepsko z nim było. Obił się o futrynę. - Nieboisz się? - zapytałściszonym głosem. Właściwie nie przyszło mi do głowy, że powinnam się bać, aletym pytaniem uświadomiłmi, że chyba rzeczywiście jestem nieostrożna. Powinnamkazać mu iść przodem. - Lepiej ty się bój, bo za chwilę będęrobić porządek z twojągłową. Uprzedzam,że może boleć. Zobaczymy, jaki zciebie bohater. Poleciłam mu usiąść w kuchni, przy stole. Przyniosłam wodę utlenioną i zerwałam stary, przegniłyopatrunek. Potem oczyściłam ranę. Wydłubałam brud. Woda utleniona pieniła się z sykiem. Chłopak napiąłtwarz z wysiłku, ale 136 nie jęknął. Twardziel. To ja miałam gęsią skórkę. Smródrozkładającego się ciała wywoływał mdłości. Starałam się opanowaćgorycz wypływającąz żołądka. Nałożyłam maść gojącą i świeżyopatrunek. Będę musiała pamiętać, by wejść do apteki po większy zapas. Dałammu aspirynę i szklankę gorącego mleka. Był posłusznyjak dziecko. Moje komenderowanie sprawiało mu chyba ulgę. Chwilę się wahałam, nim poszłam na górępościelić mu łóżko. Owo wahnięcie to myśl, że powinnamuzgodnić tę gościnę z Michałem. Nadal nie przyzwyczaiłamsię do myśli, że jestem samai muszę o takich sprawach decydować bez niego. Odczułam nagłątęsknotę. Chciałabym, żeby był przy mnie. Miałabym się do kogoprzytulić. - Ściągnij tełachy. Poddał sięmojej woli. Został w brudnych slipach. Ledwo trzymał sięna nogach. Kazałabym mu się najpierw wykąpać, ale wątpiłam, by ustał wkabinie. Mógłby mitamzemdleć. Niech się kładzie brudny. Zdążysię umyć później. Stałam w drzwiach, jak zapadł w sen. Był taki bezbronny. Zostawiłam go w spokoju. Niech śpi. Ale jeszcze razwróciłam, by narzucić na kołdrę wełniany koc. Wygrzeje się, to szybciej mu minie. Scyzoryk położyłam na stolikuprzy łóżku,żeby gomiał podręką, jak się obudzi. Przez resztę przedpołudnia zajmowałam się wyłączniesobą,czyli zrobiłam pranie,umyłam głowę, opiłowałam paznokcie,przejrzałam buty. Zadowalało mnie skupianiesię na jednej rzeczynaraz. Gdy zabrakło mipomysłów, puściłam kasetę z filmem, którego nie obejrzałam wtedy, gdy oglądali go wszyscy, ale w połowiebyłam już trochę zagubiona. Nietreścią, tylko godzinami, któremijałytak powoli. Choć przedarłam się przez połowę dnia, to miałam jeszczeprzed sobą całe popołudnie, wieczór i noc. Niewiem, jak sobiedam z tym radę. Zatrzymałam film. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że niewykorzystuję swojejwolności tak, jak powinnam. Mogłam jeszcze poczytać co nieco,napisać zaległy artykuł, obejrzeć drugi film, ale to wszystko byłojakieśbez sensu. Nie miało w sobie kleju, chyba rozumiecie,o czymmówię. Zrobiłam porządek w torbie. Ciekawarzecz; bez względu na to,jak wielką kupię, wszystko momentalnie wniej ginie, jak w czarnej dziurze. Żeby skrócić poszukiwania, wytrząsnęłam zawartość 137. na stół. Powyrzucałam zbędne notatki, zużyte chusteczki, papierki po wafelkach i na dnie tego bałaganu znalazłam perłę na łańcuszku. Całkiem o niej zapomniałam. Wahałamsię moment, nimją włożyłam. Resztę chłamu zgarnęłam z powrotem do torby. Jużniemiałam do tego cierpliwości. Zaczęło mnie nosić. Musiałam pobiegać. Zrobiłamkilka rund poschodach i dopiero, gdy byłam całkowicie wyczerpana, położyłam się na pomoście. Woda przepływałaocentymetry odmoich nóg. Niosło się po niej dzwonienie. Słońcekładło złoteplamy na fale. Rzucałam w nie kamieniami i zdawałomi się, że czas znów znika gdzieś w bladym świetle,jest coraz bardziej przezroczysty, traci kolor i znaczenie. I znowu wmoim mózgu coś przeskoczyło. Poczułam nagły zamęt i zaczęłam się bać. Doznałam tegowrażaniaz niezwykłą siłą, choć to nieja się bałam. To był strach kogoś innego. Podbrzusze płonęło żywym ogniem. Ból rozrywał wnętrzności. Co jakiś czasrozpadałam się na tysiące kawałkówi wtedy ogarniała mnielaska ciemności. Potem znów się budziłam i udręka zaczynała się od nowa. Nigdynic nie wypali mi tego bóluz pamięci. Śmierć stała w kącieza zlewozmywakiem. Stukała kosą w czajniki tym pobrzękiwaniem zmuszała, żebym na nią patrzyła. Żebym sięjejbala. Nie bałam się. Chciałam jej oddać to, co miałam w sobie. Ale ona wolała mnie. Podeszła krokbliżej, już prawie mnie miała. Przepłoszył ją sygnałkaretki. Odeszła niechętnie, z uśmieszkiemwskazującym, że będzie w pobliżu. Pogardziła moim płodem. Ale żebym pamiętała o jej wizycie, zostawiła na czajniku dziesiątki rysi wgłębień. Słyszałam metalicznepodzwanianie. Powietrzewokół mnie wibrowało. Ciągle siedziałam na pomoście. Słońcezbliżało się do zenitu, jaskółki śmigały nisko, pies sąsiada szczekał. W którymś momencie zobaczyłam, jak moja dłoń poruszyła się w rzeczywistym świecie. Czas wrócił na swoje miejsce. Bezwiednie pogładziłam się po brzuchu. Zdziwiłamsię, że jestpłaski. Tracę rozum czy co? Pochyliłam się inabrałam w dłoń zimnej wody. Ochlapałam się. Wstałam i wróciłam do domu. W holu natknęłam się na lustro,a w nimtwarz, trochę moją,bardziej cudzą. Padające przed otwartedrzwi światło rozciągnęłoi zmieniało układoczu i ust. A może to perła na szyi spowodowa138 tazawirowanie pamięci i przywiodła na myśl tamtą twarz, bo to jązobaczyłam zamiast siebie. Przesunęłam ręką po szyi i trafiłam na łańcuszek. Twarz w lustrzeznów stałasię moja,tylko bardziej wyrazista niż w rzeczywistości. Mogłabymjeszcze tak stać i gapić się na siebie - nie siebie, aleusłyszałam chrzęstzatrzymującego się na podjeździe auta. Czwartek to dzień wywożenia śmieci. Musiałamwyjść przed dom i otworzyć furtkę, zaktórą stoi pojemnik. Już miałam klucz w ręku,gdy dotarłodo mnie,że nie słyszęhuku śmieciarki. Wyjrzałamprzez okno i zobaczyłam wysiadającąz taksówki Laurę. A niech to szlag. Tylko jej tu brakowało. Co zalicho ją tu przyniosło. W wyobraźniwykopałam ją za drzwi,ale w rzeczywistości, gdyzadzwoniła, otworzyłam i wpuściłam do środka. -Przejeżdżałam, to wpadłam. - Akurat. Obie wiemy, że moja okolica jest taka,że nie ma po co zbaczać,chyba że się tu mieszka. Niemówię więc, że dobrze zrobiła. Nie zapraszam, by usiadła. Nieproponuję kawy. Wolę, żeby wiedziała, że jej tu nie chcę. Ma przekrwione oczy. Pewnie nie spała. Chyba piła. Na pewnopiła, skoro wzięła taksówkę. Patrząc na nią, odczułam dziwnyucisk w brzuchu. Tamte czasy, gdy coś dlamnie znaczyła,dawnominęłyi do diabła z nimi. Szczerze mówiąc,żal mi jej, ale z drugiejstrony, nie czuję do niej też sympatii. Nie potrafię wyobrazićsobie,że odnowa zaczniemy wałkować temat naszej przeszłości. Tamtojuż dawno dla mnie nie istnieje i nawet gdy o tym myślę, wydaje misię, że zdarzyło siękomuś innemu. Nawet niepamiętała o moich urodzinach. - Co u ciebie? - spytała, a ja przez moment, jedną króciutkąchwilkę, chciałam się poskarżyć, by wziąć ją na litość "marnie, nicmi nie idzie". Na szczęściezdołałam się opanować. - Wporządku. Dzięki za zainteresowanie. - Pomyślałam, że może chcesz wiedzieć, co się dzieje ztwoimnowym artykułem. Wzruszyłam ramionami. Oczywiście, że chcę, ale nieod ciebie,pomyślałam. - Jak szef będzie miał zamiar coś na ten temat powiedzieć, samdomnie zadzwoni,niemusi przysyłać gońca. Rozejrzałasię, bodawnotu nie była, aja uświadomiłam sobie,że zaniedbałam dom. Dostrzegłam kurz na włączniku światła 139. i obiecałam sobie, że jak tylko Laura wyjdzie, wezmę się do sprzątania. To chyba jedna z rzeczy,które miałamzrobić w wolnejchwili. - Skąd bierzesztewszystkie informacje? - Przeszła do rzeczy,widząc, że gra wstępna jest stratą czasu. Po to przecież przyjechała. Nierozsądnie jest mówić Laurze prawdę, alejato zrobiłam. - Same do mnie przychodzą. Chyba niezrozumiała albo nie uwierzyła. Czekała, aż powiemcoś jeszcze. Niech sobieczeka. - Jeszcze jakieś pytania? - warknęłam, pragnąc, by zabrzmiałoto maksymalnie nieuprzejmie. Marzyłam, żeby już sobieposzła. Na tym mi zależało,a nie na jej samopoczuciu. - Nie chcesz powiedzieć,to nie. I tak się dowiem - fuknęłagniewnie i ruszyła w stronę drzwi. Śledziłam ją nieufnym wzrokiem, niebardzo wierząc, że już,tak szybko, zaledwie po dwóch minutach zrezygnowała. Niemożliwe. To nie w jej stylu. - Wiesz, jak to jest z tym wyjazdem Michała? - spytała, stojąc już w progu. Uśmiechnęła się przy tym niepewnie, by dać mi do zrozumienia,że sama jest zakłopotanasytuacją. Miałam rację, nie wierząc, że odejdzie bez walki. Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Nie rozumiałam, o czym, do cholery, mówi. Ale mogłam być pewna, że nie powiedziała tego ot, tak sobie. - Dostał angaż za kogoś, kto zrezygnował - wyjaśniłami zrobiło mi sięniedobrzena myśl, że to złaodpowiedź. -Bo jakojedynyzgodził się nawarunki Czernika. W zamian zato Czernik otworzy mu drogę do stanowiska dyrektora programowego. Stałam jak porażona. Wiedziałam, że ma rację, od pierwszej chwili gdy to usłyszałam. Dlaczego wcześniej sama na to nie wpadłam. Czułam się tak, jakbymdostała pięścią w brzuch. Nie mogłamnic odpowiedzieć. Pamiętam, jakMichał parę razyo tym napomykał, ale nie chciało misię go słuchać. I ten telefon tuż przed jego wyjazdem. Próbowałamniedać po sobie poznać, jak bardzo mną to wstrząsnęło, ale czułam żar na policzkach. Byłam zażenowanai jednocześnie zawstydzona, że tak łatwo okazujęemocje. Co powinnam teraz powiedzieć? - Nie wierzę - odparłam wbrew temu, co czułam. Laurawzruszyłatylko ramionami. Nawet jeśli nasze kontakty nie byłyszczególnie serdeczne,trudno uwierzyć, bymogła zdobyć się na takie insynuacje, gdyby nie 140 miałamocnych dowodów na poparcie swych słów. Była pewna tego, comówiła. A z taką wiedzą mogła stać się uciążliwa. Itowłaśnie dałami do zrozumienia. - Twój mąż związałsięz Czernikiem. A kobieta, która zginęła,była główną konkurentką Czernika. Wygląda nato, żeswoim artykułem pomogłaś ją wyeliminować. Może nawet, jak twierdzi Lulu, nieświadomie, ale mnie przychodzi na myślco innego. Uśmiechnęła się drwiąco iwidzącpewnie, jak zaczynam siętrząść, położyła mi rękę na ramieniu. Przez chwilę pozwoliłam patrzeć sobiew oczy, a potem pokręciłam głową ostrzegawczo, abypowstrzymać Laurę przed tym, comiała zamiar zrobić albo powiedzieć. Cofnęła rękę, ale nadalczułam na ramieniu jej ciężar. Wgniatałmnie wziemię. Z największym trudem opanowałamdrżenie podbródka. Kuwłasnemu zdziwieniunie rozpłakałam się. Nie mogłamsię nadziwić, ilu zasad trzeba przestrzegać, żebyprzeżyć. Jeśli będziesz oglądać się na innych, uznają cię za mięczaka i spiszą na straty. Nie odzywaj się, jeśli nie masz nic do zaproponowania. I nigdy, przenigdy nie daj się obrzucaćgównem. Kiedy raz na to pozwolisz, utopią cię w szambie. Jeślichcesz,żeby cię szanowali, strzelaj, bij się, gryź, walcz, nawet jeśli wiesz, że nie masz szansy wygrać. Lepiej przegrać wwalce, niż dać się opluwać. Ale jeśli już walczysz,włóż w to całą swoją siłę, jakby ta walka miała być ostatnia wtwoimżyciu. Niezostawiaj sobie rezerw, bomogą jużnigdy ci sięnie przydać, jeśli ich nie wykorzystasz w tym momencie. I nigdy nikomu nieufaj. Nawet swoim. Podobało mi sięto. I wiecieco? W jednej chwili byłam przerażona,a w drugiej jużnie. Przyszło mi na myśl, że nie powinnam we wszystko wierzyć, bonie zawsze sprawy przedstawiająsię tak, jak wyglądają napierwszyrzut oka. Każde dowolnezestawienie faktów może nabrać takiego sensu, jakie zechce nadać mu komentator. A Laura byłasprawnym komentatorem, ale z pewnością nie takim, który szukałby wytłumaczenia dla Michałai powodów jego działań. Musiałamnajpierw samawszystko sprawdzić. Otworzyłam usta,żeby to powiedzieć, powstrzymałam się jednak. Potwierdziłabym tylko,że nic nie wiem, a takie okazywaniesłabości do niczegodobrego by niedoprowadziło. -A teraz bądź taka dobra i powiedz mi, jak zdobywasz tewszystkie wiadomości. Bo jeśli nie, to rozgłoszę o Michale całemuświatu. Wiesz, że dlamnie to żadnasprawa. 141. Zapadło niezręczne milczenie. Miałam świadomość,że zostało mi rzucone wyzwanie i nie pozostawało mi nic innego, jak na nie odpowiedzieć. Patrzyła krytycznie,czekającna mój ruch. Tak naprawdę nie chodziło jej o Michała, tylko omoje źródłoinformacji. Tak bardzo jej na nim zależało, że robiła sięagresywna. Zapomniałamjuż,jaka jest Laura. Nie wiem, dlaczegozaczęłam wierzyć, że jej samotność, zgorzknienie i złość to mechanizmyobronne przed złym światem, który jej dokopał. Aleto niewinaświata. Ona po prostu taka jest; samotna, zgorzkniała i zła. Jejwyzywającespojrzenie mówiło, że powinnam sobie jasno uświadomić, że jest gotowa na wszystko. Nienawidziła Michała natyle, bymócto zrobić. Gdy się uśmiechnęłam, odpowiedziała łagodnymuśmiechem. Gotowa była mi wybaczyć. Sądziła, żewygrała, że mam dla niej propozycję. Nie miałam żadnej. Czułam dziką pasję wzbierającąw piersi. Bałamsię, że wybuchnę. Powtarzałam sobie, że nie mogębyć aż tak wściekła, żebywyrzucić ją za drzwi. Nie mogę jejtak po prostu wywalić. A przynajmniej niepowinnam trzasnąć drzwiami, gdy już jąwypchnę. -Wynoś się - powiedziałam całkiem spokojnie. Coś jeszcze mówiła, a mnie to jużguzik obchodziło. Jej widokdoprowadzałmnie do białej gorączki. Musiałam się jej pozbyć. Musiałam. Nic się nie liczyło. Naparłamna nią, żeby się cofnęła. Otworzyłajeszcze usta izamilkła. Przez ułamek sekundy wyglądała na zdumioną, nim zmusiła wargi do uśmiechu. Poczekała, aż się zbliżę, i wyciągając rękęnibydo pożegnania,przesunęła nią po mojej piersi. Bez namysłuotworzyłam drzwi, chwyciłamLaurę za klapy żakietu i wypchnęłam, a potem nie czekając, aż znajdzie się zaprogiem, trzasnęłamz rozmachem. Drzwi lekko wyhamowały, chyba ją walnęłam. Odrazu poczułam się lepiej. Nie mogłam przynajmniej powiedzieć, że się nudzę. Wolno obeszłam pokój. Zrobiłam trzy okrążenia, nim wyjrzałamprzez okno. Pogoda znów się psuła. Wystukałamnumer Michała, ale jegokomórka była wyłączona. Nie miał tam widocznie żadnej paniMarty,któraby odbierała telefony. Jakoś mnie to nie uspokoiło. Wprostprzeciwnie. 142 Chyba z milion razy dzwoniłam,bo wolałabym bezpośredniood niego dowiedzieć się czegoś otym angażu, ale skoro nie dał miszansy, zdobyłam się na odwagę i zadzwoniłam do jego firmy. Niktnie chciał ze mną rozmawiać. Wszyscynabraliwody w usta. Odszukałam prywatnynumer Marty. - Taaaak? - Sprawiała wrażenie zaskoczonej, że nic nie wiem. - Zmylił mnie ten artykuł pełen pochlebstw. Dlategosądziłam,że. Tak samo jak Laura. Widziaław naszym działaniu współpracę. Coś mi się zdawało,że trafiłam wprost na źródło informacji Laury o Michale. Po pięciu minutach moich jęków pękła iwyklepała wszystko,cowiedziała o niespodziewanej i głupiej decyzji Michała. To, czegosię dowiedziałam, zwaliło mnie z nóg. - Chryste, to stało się tak nagle. Michał dosłownie wjedendzień zwariowałnapunkcie projektu przedstawionego przez Czernika. Słyszeliśmy o czymś takim, ale pobieżnie, była już listatych,którzy ewentualnie mogli wchodzić w rachubę jako realizatorzy,a tu nagle telefonz propozycją. I w ciągu kilkuminutowej rozmowy okazało się, że ten projekt to marzenie Michała. Widać było,że naprawdę go wzięło. Po prostu oszalał. Zerwał kontrakt, któryrealizował, i zgodził się na natychmiastowy wyjazd. Nawet to, żeforsa na realizację programu jest dziwna i że wszyscysą pełni wątpliwości, nie miałoznaczenia. On nie miał żadnych wątpliwości. W ciągujednego dnia przewrócił wszystko do góry nogami. Wyszło na to,że jest człowiekiem Czernikai pracuje na jego popularność. Dyrektor się wściekłi oskarżył go o nielojalność. Zapowiedział, że do wytwórni nie majuż po co wracać. Zgodnie z umowązostanie obciążony kosztami przerwanejprodukcji. A straty są naprawdę duże, rzędu setek tysięcy. Czyste wariactwo. Boże. Dlatego nikt ze mną nie chciał gadać. Skąd Michał weźmie taką forsę? Jedynym majątkiem, jaki mamy, jest dom. Dom?? Moje serce zastygłona moment, a potem przyspieszyło. O, nie, docholery! Wto nie mogłam uwierzyć. Nie, topo prostu niemożliwe. To nie mogło byćtak. Michałnie mógł zrobić czegoś tak głupiego bez istotnego powodu. Nie on. Znam go zbyt dobrze. Siedziałam nadal w dresie i wpatrywałam się w aparat telefoniczny, jakby był żywym stworzeniem, które lada moment rozbudzi się iopowiemi, co się dzieje. 143. A co, jeśli. Nie, niemożliwe. Ale przecież wyjechał i mnie zostawił, więc równie dobrze mógłzrobić jeszcze inne rzeczy. Położyłam się na podłodze, bo łatwiej było się położyć niżwstać. Boże! CO? PODOBNO NIGDY NIE JESTTAKŹLE, ŻEBY NIEMOGŁO BYĆ GORZEJ. No,dzięki. Ale jeśli tak, topo prostu nie będę się teraz niczym przejmować. Wstałam. Wyjrzałamprzezokno. Oparłam dłonie o parapet i odetchnęłamgłęboko. Chciałam pozbyć się na chwilę tych wszystkich myśli, uczuć i wątpliwości. Gdy godzinę późniejwyszłam przed dom,zastałamna schodach werandy Laurę. Siedziała ichlipała. Podnosem miała zaschniętą krew. Musiałamjej chyba przywalićdrzwiami. Siedziała tucały czas. - Dobrze się czujesz? - spytałam,a moja lewa ręka nieświadomie zaczęła ją poklepywać po plecach. Okazane współczucie przyjęłałaskawie, traktując je jako nawiązaniedo poprzedniej rozmowy. Sądziła pewnie, żezmądrzałam, i teraz nawiążemy rzeczowy kontakt. Zrobiła wdech i wydech, dając dozrozumienia, że jest dzielna,a moje okrucieństwoprzyjęła z pokorą jako należną jej karę. - Chybaprzeżyję- powiedziała,szukając mojegowzroku. -Ale jest mi słabo i jeśli się zgodzisz, chętnie u ciebie trochę zostanę. Pewnie czujesz się samotna. Na jejpoliczkach płonął gorączkowy rumieniec. Zerknęłam w dół,by w samą porę spostrzec, jak moja prawadłoń, z własnej inicjatywy, skradasię do szyi Laury, żeby ją udusić. Biedaczka. Już dawno powinnazrozumieć, że jej uczucie domnieto droga znikąd donikąd. - Nie. Wybacz, ale nie czuję się samotna. Mam towarzystwo,a Michał dzwoni kilka razydziennie - powiedziałam, starając się,bymój głos brzmiał przekonująco. Kłamstwo przyprawiło mnieo niesmak i miałam nawet wrażenie, że mówię jakimś innym tonem, jednak niczego nie zauważyła, bo nie należała do ludzi, którzy wyczuwają, kiedy kłamię,a kiedy mówię prawdę. I dlatego właśnie przestała być mi bliska. Kiedyś była, a przynajmniej tak mi się zdawało, póki pewnego 144 dnia nie doznałam olśnieniai nie zrozumiałam, że nasza bliskośćto tylko utkana przez Laurę siećniezliczonych zależności. Plusdystans, jaki udało jejsię stworzyć między mną a moimi przyjaciółmi. Mając mnie nawłasność, udowadniała samejsobie, że jest niezastąpiona. Dziś też nie mnie potrzebowała, ale informacji, jakie posiadałam. - Wiesz,że Michałmoże nie wrócić? A wtedy tylko ja ci zostanę. Nie rozumiem, czemu zawsze tak łatwo przychodziło mi wyobrażać sobie, że to Laura zepchnęła samochód moich rodzicóww przepaść. Jeździła jużwtedy starym peugeotem. I choć wiem, żetonieprawda, łatwiej mi zebrać myśliw takiej chwili jak teraz. - Nie mam pojęcia, jak się sprawy potoczą, alety i tak nie dostaniesz tego, na coliczysz. Lepiej już sobie idź. Rozszlochała się gwałtownie, nie zdając sobie sprawy zwłasnejśmieszności. Przyniosłabym jej jakąś wilgotnąchustkędo wytarcia twarzy,ale wtedy wlazłaby za mną do domui miałabym problem. Ludzie odwracali się i spoglądali na nas,a ja myślałam intensywnie,jak się jej pozbyć. Bo ażtak bardzosię nią nie przejmowałam, żeby ją pocieszać i szukać kropli nauspokojenie. Niech zabiera stądswoje zwłoki. Mam zbyt wiele własnychproblemów, byjeszcze zawracać sobiegłowę jejchorymipopędami. Boże, pomóż mi się jej pozbyć. JUŻ SIĘ ROBI. W tej samej sekundzie wyczułam raczej, niż usłyszałam, jak zaplecami otwierają się drzwi na piętrze. Laura byław lepszej sytuacji,bo miałaten widok przed sobą. Jej twarz wjednej sekundziestężała. Odwróciłam się i zobaczyłam mniej więcejto, czego sięspodziewałam. Na podeście stałchłopak, goły jakświęty turecki. Tymszczegółem akurat też byłamzaskoczona. Pewnie się obudziłiposzedł do łazienki, może nawet wziął prysznic, a w drodzepowrotnej pomylił drzwi. No ładnie. Panie Boże. Nie oto mi chodziło, ale dzięki. NA NIC INNEGO NIE MIAŁEM CZASU. Laurę normalnie zamurowało. Zwykle trudno wprawić ją w zdumienie, a terazstała z otwartymi ustamii zapomniała ich zamknąć. Jej twarz zamarła w wyrazieniedowierzania, a mnieprzepełniła radość, że tak ją zszokowałam. Możepowinnam się jakoś wytłumaczyć, ale niemiałam nic naswojąobronę. Zresztą to mój dom, moje życie i jak Michała nie 145. ma, mogę przyjmować tylu młodych facetów bez majtek, ilu mi sięspodoba. - Chyba rzeczywiście nictu po mnie - zachichotała nerwowo. -No i dobrze. Czasna ciebie. Chwilę potem podjechała taksówka, a Laura pomaszerowałasztywno do furtki. Obojez taksówkarzem patrzyliśmy nanią z podziwem. Ogarnięta frustracją wyglądała naprawdęsuper. Wysmukła,elegancka, budząca pożądanie w mężczyznach, których nienawidziła. Stałam w drzwiach i patrzyłam, jak odjeżdża. Odetchnęłam z ulgą dopiero, gdy zniknęła. Miałam nadzieję, że teraz da mispokój. Wiatr wzmagał się iwstrząsałdomem. Słychać byłobrzęczenieowadów w ogrodzie. A znad rzeki dobiegały oklaski. To widzowienagradzali chłopców trenujących do regat. Niebo powoli pokrywało się chmurami. Nie wiem czemu ogarnąłmnienagły strach. Serce łomotało mi nierówno, w uszach dzwoniło. Przed wieczorempewnie spadnie deszcz. Patrzyłam, jak chmuryodbijająsięw oknie na strychu Maciakowej. Ich odbicia sprawiały wrażenie,żeokno się porusza,żyje, śledzi mnie. Kiedyś mnieto przerażało,dzisiaj dałopoczucie bezpieczeństwa. Weszłamdo domu, ale dopiero gdy usiadłam przy stole, coś wemniepękło. Tyle rzeczy działosię na opak,a ja nie miałam z kimo tym porozmawiać, bo Michał wyjechał. Michał. Mój Michał. Czy nie jest tak, że wszystkie nasze kłopoty wynikająz faktu,że traktujemy życiezbyt lekko, tylko jako okazję do zdobywaniatego, czego pragniemy? Nic się nieliczypoza tym, żeby byłosuper. Michał dał się złapaćna lep pieniędzy i stanowiska, a Laurą powodowała bezrozumna zawiść o informacje,do którychnie miaładostępu. I tylko to jąbolało. A czego ja pragnęłam? Ja pragnęłam dziecka. Starałam sięnie myśleć o swoich rozczarowaniach, ale w końcuzmiękłam, rozpłakałamsię i wogóle zachowywałam bez sensu. Ale co tam. Świdrujący gwizd czajnika uświadomił mi, że nastawiłamwodę na herbatę. Nawet niewiedziałam kiedy. 146 21 Musiałam znaleźć sobie jakieś zajęcie, żebynie zwariować. Zaczęłamsprzątać. Z maniakalną pasją, przerażającą nawetdla mniesamej, zaangażowałam się w mycie podłóg i okien, wyciąganie dywanówspod szaf i czyszczenie takich zakamarków, na których od początków tego domu nie zatrzymało się ludzkie oko. Każde pociągnięcieszmatą było ciosem albo w Laurę, albo w Michała, naprzemian. Przesuwałam ciężkie meble i nie czułam zmęczenia. Właziłam na drabinę,żeby zawiesić nowe firanki i wciąż niemiałam dość. Przestałam czekać na telefon z redakcji. Brzuch pęczniał, a ja nie folgowałam. Piłam, włóczyłam sięz chłopakami po mieście, ubezpieczałam akcje. Nie dbałam o to,conosiłam w sobie. Drażniła się ze mną, wiedźma. Chciała mniezmusić do zainteresowania sobą. Do tej pory i tak jużpewnie zamknęli jutrzejszy numer. A w nosie. Właściwie już się pogodziłam, że nic z tego nie będzie i próbowałam udawać, że wcalemnie to nie obchodzi, że mamwszystko pod kontrolą ijestem ponad tę nędznąpracę. Mogę bezniej żyć. Nie, no, bez przesady. Przecież nie wyrzucą mnie z powodu jednego artykułu. Mimo starań nie potrafiłamsię przekonać, żenie chciałabymtego ciągnąć. Bo tak naprawdę potrzebowałam emocji. Prócz tegocholernego sprzątania nie miałam nic do roboty. Zostałam bez rodziny, bez dziecka, bez męża, ateraz i bez pracy i codziennychobowiązków. Miałam tylko tę obcą kobietę, którapozwalała mi wnikaćw swoje wnętrze. Wydawało mi się, że obserwujemnie z dezaprobatą, śledzi; że jestjuż ukształtowaną istotą, która widzi mnietaką, jaką jestem. Nie dasię go oszukać, tak jak innych. W chwilach bezsilności kopał mnie,walczył i wiedziałam,że mnie odrzuci, nie zechce mieć takiejmatki. Czyja wrogość była większa? Jegodo mnie czy moja do niego, niewiem. Wiem, że gonie chciałam. Podjęłamwalkę,by się go pozbyć,ale przegrałam. Wtedy po raz pierwszy wżyciu zrozumiałam, co tostrach. Kostuchapogroziła mi palcem. Nie wiedziałam, coo tym sądzić. 147. Obracając w palcach perłę, próbowałam przekonać samą siebie, że to niemożliwe, że świat drugiego człowieka jest nieprzenikniony i niezrozumiały. A jednak. Zjakiegoś niepojętego powodu mój umysł stawał się schronieniem dlajej duszy. Spoglądała za siebie, szła po swoich śladachwstecz, a ja wrazz nią przekraczałamnieprzekraczalną granicę. Otwierała się przede mną, aja nie wiedziałam, co zrobić, jak sięzachować. Udać, że to nieprawda, przepędzićte myśli, zamknąć się przednimi? Gdybydotyczyły czegokolwiek innego,pewnie bym znalazław sobie dość sił, żeby się od nich odciąć. Ale odnosiły się do dziecka, dlatego nieopierałam się aż takbardzo i zezwalałamna łagodne wnikanie w głąb siebie. Za oknem gałęzie kołysały sięlekko nawietrze. Gdy jesteśmy dziećmi, często udajemy innych. Niektórym tozostaje na zawsze. Są tacy, co wymyślają sobie własny świat i funkcjonują wnim ze zmienioną osobowością. Istniejątylko wtedy,gdy stają się kimś innym. Ja zawsze lubiłam być sobą. No, możezwyjątkiem czasu, gdyzginął Tomek. Wtedy nie przyjęłam tegofaktu do wiadomości i właściwie nieuznaję go do dziś. Ale toprzecież co innego, bo niestałam się przez to innym człowiekiem. Byłam nadal sobą, Weroniką, tylko trochę połamaną, poskręcaną,źle złożoną. Tamtego dnia kłóciliśmy się z Michałem od samegorana. Nie mogliśmyprzestać. Miotała nami jakaś pasja. Tomekpłakał i ojciec, nie mogąc tego wytrzymać, zabrał jego i mamę dokina. Kazał nam skończyć towariactwo,zanimwrócą. Skończyliśmy. Kochaliśmy się, gdy pod dom podjechał radiowóz. Najgorsze,że nie mogę przypomnieć sobie uśmiechniętegoTomka. Naprawdę. Zupełnie niepamiętam jego uśmiechu. Nagle poczułam się zmęczona. Może całe to zamieszanie z cudzymi myślami jest zwykłą reakcjąna stres, wyrzutami sumienia? I doszłamdo wniosku, że jedynym sposobem, by sobie z tymporadzić, jest zabrać sięza to, co jej obiecałam, czyli napisać książkę. Ostatecznie to mój psiobowiązek. Wyciągnęła mnie z kłopotów i zwykła przyzwoitość wymagała, żebymwywiązała sięz obietnicy. Długi wdzięczności należy spłacać. Z jakiegoś powodu była przekonana, że dam sobie radę. Co mi szkodzi spróbować? Zdałam sobie sprawę, że właściwie to nic o niejnie wiem. Nibytak otwarcie o sobie opowiadała, ale nie padła ani jedna istotna 148 informacja, którąmogłabymsprawdzić. Miałam tylko zdjęciechłopca. Ale przecież wiedziałam dużo innych rzeczy. Znałam imię matki, rok urodzenia dziecka, ostatni adresi fakt,że o mało nie umarła z powodu niefachowo przeprowadzonegozabiegu aborcji. Wypunktowałam na kartce otrzymane informacje. Trudno nazwaćto listą marzeń, alew chwilach desperacji trzeba sięchwytać wszystkiego. Dzisiejszy świat nie uwzględnia ludzi,którzy nie są pomysłowi. Opierając się nazałożeniu, że cień szansy jest lepszy od jego braku, uznałam, że niczego nie zdziałam, jeśli nie ruszę głową. Wybiła godzinapróby. Zaskoczył mnie mój własny nastrój. Jeszcze niedawno nie zamierzałam się angażować,a już czułamsięjak pies na tropie. Nie chciałam być dłużej słaba ibezwolna. Możenie potrafiłam utrzymać przy sobie męża, alemiałam całemnóstwo innychtalentów. Przyznam, że cała ta afera zaczęła teżmieć pozytywnyaspekt. Osobisteproblemyod razu poszły w kąt. Biografia Zofiistała się doskonałą odtrutką na czarne myśli o wyjeździe Michała. Sam pomysł, że zacznę coś robić, sprawił, że ogarnęłomniecudowne ukojenie. Miałam w sobietyle pary, że mogłam w pojedynkę pokierować tą jejmafią i rozwalić każdego, kto stanie mina drodze. Drodze kuczemu? Nie wiem. Więc pora się dowiedzieć. Od czegośmusiałam zacząć. Napoczątek wystarczył aparattelefoniczny. Wolałam nie mówić, żejestem z gazety, bo wiedziałam z doświadczenia, że to na nic, w ten sposób niczego prędko się nie dowiem. Rozmówcy będą kierowali mniedo kierowników, dyrektorów, rzeczników prasowych, stanąsię sztywni, nieufni, a gdyspróbuję nalegać, odłożą słuchawkę. A jeśli nawetdotrę do kogośkompetentnego, rozmowa i takutknie w martwym punkcie, borozmówca szybko dojdziedo wniosku, że lepiejnie ryzykować, bonie wiadomo, co kombinuję. Będzie wolał zaprosićmnie na rozmowę na swoim terenie i na swoich warunkach. A w efekcie,po kilkuzmianachterminów, poczęstuje mniecytatami z odpowiednich dokumentów. Nie o to mi chodziło. Szybciejpójdzie, gdy skłamię. 149. Na początku było to okropnie żenujące, gdy przedstawiałam sięcudzymi nazwiskami, przymilałam się albo byłam poważna, chlipałam przez łzy bądź też odzywałam się zdecydowanym głosemszefa. Kłamałam, a rozmówcy odwzajemniali się szczerością. Nibytacy ostrożni i nieufni, ale gdy słyszeli głos pełenbólu, nie moglisię powstrzymać, by nie przyznać, że mogą coś sprawdzić, cośprzyspieszyć,stać się ogniwem w łańcuchuludzi dobrej woli. Zawstydzało mnie, żeich nabierałam. Naprawdę. Kilka rozmów z paniami w urzędach i już wiedziałam,gdziepowinnam szukać. Po wzruszającej historyjce wypłakanej wsłuchawkę pan z archiwum przeszukał pliki i wskazał szpital, w którymchłopiec sięurodził. Poczułam, że wciąga mnie ta detektywistyczna robota,trochępoważna, trochę niepoważna. Bo tak do końca nie wiedziałamprzecież, kogo i po co właściwie szukam. Jednakw którejśchwilize zdumieniem uświadomiłam sobie, że do dalszych poszukiwańpcha mniejakieś uczucie niemal fizycznego swędzenia. Było mizaciasno we własnej skórze. Musiałam się napinać, żebyją do siebiedopasować. Wreszcie trafiłam na właściwąosobę. Kobieta obiecała,że sprawdzi, co się da, i oddzwoni. - Bardzo dziękuję, że zechciała mi pani poświęcić tyle czasu. Rozłączyłyśmy się. No, proszę. Nigdy nic nie jest takie trudne, jak się wydaje. A kłamstwoto najprostsza rzecz naświecie. O ileż bardziej skomplikowanabyła prawda. - Zadzwoni, kiedy zadzwoni. Nie ma sensu wgapiać się w telefon, bo ześwirujesz. Głosznikąd wywołał wemnielekki strach. To Maciakowa. Niespodziewałam się jej. Nawet nie usłyszałam, jak nadeszła. Wetknęła głowę przez okno i rozkazała: - Otwórzdrzwi,bo niemam wolnej ręki. Wobu dłoniach trzymała patelnię, a na niej parujące kotlety. Ich zapach przypomniałmi, że nieugotowałamobiadu. Tylko dlatego ją wpuściłam. - Nie poszłaś dzisiaj do pracy. Chora jesteś? - Nie. Dali mi parę dni wolnego. - Przez ten artykuł? Byłam gotowa oświadczyć stanowczo, że to nie jej sprawai przegnać staruchę, ale kotlety działałyna mnie hipnotyzujące. 150 Kiwnęłam głową. Postanowiłam, że zaraz ją spławię. Niech tylko zostawi patelnię. Maciakowa nie miała jednak zamiaru iść sobieprecz. Zamierzałatowarzyszyć mi w jedzeniu. No trudno. Pachniało bosko. - Nie mam nikogo innego, o czyich urodzinach mogłabym pamiętać. Ty jesteś jak moja rodzina - stwierdziła. To były jej życzenia i prawdęmówiąc, sprawiły mi więcej przyjemności niż tewcześniejszeod Michała. Kotletybyłygorące, wystarczyło przełożyć je na talerze. Przyniosła ich tyle, że wystarczyłyby mi na tydzień. W osobnej misceznalazłam surówkę z marchwi,taką, jaką lubię. Nakryłam do stołu, a Maciakowa po raz setny zajęła się podziwianiembufetu, zmywarki, firanek i po tym tradycyjnym wstępiepoznałam, że ma domnie sprawę. Jeśli nie przystąpiła do niej od razu, to tylko dlatego,żebym się nie zadławiła. Czekała, aż zjem. Sama ledwo skubałaswoją porcję. - Mówiłaś, że jak będziesz miała trochęwolnego czasu, pomożeszmi skosić trawę w ogrodzie - przeszła dorzeczy, gdy talerzebyły puste. Usiłowałamnaprędce znaleźćjakiś wykręt, ale, jak na złość, żadennie przychodziłmi do głowy. Zresztą nie miałam również pomysłu, cojeszcze mogłabym dzisiaj robić. - Już widzę,że kombinujesz,jak mnie spławić. Nigdy nie chceszzrobić tego, o co cię proszę - rozżaliła się. No, nie. Toakurat bujda. Naprędcepodałam dziesięć przykładównanieprawdziwośćjej słów, ale ona zaczęła wyliczać na palcach: - Po pierwsze, nie wbiłaśmi gwoździa, jak spadł obrazek, podrugie, trzeba by wreszcie jechać po tapetę do kuchni,po trzecie,miałyśmy przejrzeć sukienki do wyrzucenia, po czwartew szopiejest ta drabina co. Wswoje skargi wkładała tyleuczucia, że niemal czułam jejból. Nie chciało mi się zbijać jej zarzutówpojedynczo. Czekałam, ażskończy, by odeprzeć wszystkie naraz, ale w pewnym momenciezaczęłam się obawiać, że zabraknie jej palców u rąk. Czyżbym naprawdę była taką egoistką? Na koniec wyciągnęła starąhistorięo tym, jak to wzeszłym roku błagała mnie, żebym stanęła razemz nią pod kościołem izbierała datki na pastę do wyczyszczenia kościelnychposadzek,a ja odmówiłam. Zrobiło mi się przykro, żezachowałam siętak podle, ale dziś też bym odmówiła. Gotowa byłam dać jej stówę drobnymi,byle tylko niekazała miżebrać. Wkrótcejednakokazało się, że wcale nie chodzi jej o moją stówę, bo cała ta wstępnaoracja była zwykłymmydleniem oczu. 151. - Czego chciała? - spytała ni stąd, ni zowąd, gdy już byłam całkowicie zdruzgotana jej żalami. -Założę się,że nicdobrego. Zabrzmiało to jak wyzwanie, jakbyz góry zakładała, że nie zechcę mówići ona będzie zmuszona walczyć, żeby to ze mnie wydobyć. Jeszcze błądziłammyślami pookolicznych sklepach, gdzie mogłabym rozmienić banknot na dwudziestogroszówki,a tu bach. Powiem szczerze, że trochę mnie zaskoczyła. Nie miałam zamiaruopowiadać o Zofii i jej dziecku, o pieniądzach, złodziejskich przekrętach i wszystkich myślach lęgnących mi się w głowie. Ale chodziło tylko o Laurę. Odetchnęłam z ulgą. Z Laury i spraw z nią związanych mogłam się wyspowiadać. Były już nieaktualne. Słowa miałam na wierzchu, wystarczyłoOtworzyć usta, a płynęły same. Nie jestem zwolenniczką rozmówod serca i nikomu innemu nie dałabym nawet do zrozumienia, żemam problemy,ale z Maciakową toinna sprawa, ona dobrzeo nich wie. Po kwadransie zorientowałam się, że zbyt dużo mówię. - Cholernie mnie krępuje, że taksięotwieram -zaczęłam siękrygować, ale to, że mogłam się wygadać, sprawiło mi ulgę. Myśliwypowiedziane na głos nabrały innego wymiaru. - Nic się nie przejmuj, jestem stara, a totak, jakbyśgadała ześcianą. Jednąsprawę miałyśmy z głowy, ale okazało się,że tak łatwo sięnie wywinę. Maciakową pozbawiona była choćbyodrobinywstydu. Nie dała się zbyć byle czym. Kawałek po kawałku wyciągnęłaze mnie moje smutki i doszłado istoty rzeczy. - Przestań mnie denerwować i powiedz,co się dzieje z Michałem. Nie sądziłam, że ją denerwuję, myślałam, żeraczej dostarczamrozrywki. - Boże, nie wiem. Nie mogę się z nimskontaktować. Bałam się, żepowie: No cóż, uprzedzałam cię. Ale jeślinawetmiała na to ochotę, powstrzymała się. -Na twoim miejscu znalazłabym go tam, gdzie teraz jest,i wszystko z nim wyjaśniła - powiedziała. Niestety,nie byłana moim miejscu. A szkoda, bo o wiele lepiejby sobie z tym poradziła. Chociaż byłam przekonana, że żadnarozmowaw niczym już nie pomoże, niczego nie rozwiąże. Co sięstało, to się nie odstanie. - Sama nie wiem - mówię. - Jakoś niezręcznie mi gadać o takichsprawach przez cały ocean. Zrobię to we właściwymmomencie. 152 - Jak wolisz. W końcu i tak będziecie musieli o tym wszystkimporozmawiać. Ocean przez ten czas napewno nie stanie się mniejszy. Pewnie czujesz się zawiedziona, ale może Michał miał jakieśpowody, może nie zrobił tego dla przyjemności. Pomyślo tym. - A co innego niby od kilku dni robię? -Więc za małosię starasz. No nie! Spowiadając się Maciakowej,liczyłam na pomoc, potrzebowałam współczucia,pragnęłam, by przynajmniej ona zapewniłamnie, żewszystko będziedobrze. A ta mi mówi, że za mało się staram. Jasięza mało staram? Naprawdę miałam wszelkie powody sądzić, że wszystko w naszym małżeństwie było w porządku. A jeśliMichał miał jakieśproblemy, to powinien mi o nich powiedzieć. Skoro tego nie zrobił, to znaczy, że nie miał do mnie zaufania. A tam, gdzie nie mazaufania, nie ma też miłości. Wten sposób,w ciągu sekundy doszłamdo logicznego wniosku, że Michał mnie niekocha. - Dobra, pogadam z nim, jak tylko go dorwę - rzuciłam szorstko, by zakończyć tę zbędną gadaninę. Nie zadawała mi więcej pytań. Siedziałyśmy wmilczeniu, pókijejsięnie przypomniało,że miałam cośdla niej zrobić. - Chodź, pomożesz mi wynieść kosiarkę, to zetnę sobie trawęprzed domem. Skosiłamjej tę trawę. Dwie godziny spędziłam w ogrodzie, usiłując znaleźć zadowolenie w strzyżeniu trawnika i wyobrażaniu sobie rozmowy z Michałem. Wypróbowałam każdą możliwą wersję. Pod koniec koszenia tak się przyzwyczaiłamdo kłótni z nim, że nie mógł teraz niezadzwonić. Niebo pokryło się już całkiem chmurami i zaczął siąpićdeszcz. Pod uderzeniami wiatru drzewauginały sięz suchym chrzęstem. Stojąc wśród tego zamętu, poczułam nagle,jak sięprzełączam nainną falę. Boguś wziął na siebie odpowiedzialność i zorganizował grupę. Nienastawialiśmy sięna nic ostrego. Pieniądze leżałyna ulicy, trzeba siębyło tylko po nie schylić. Chodziło o to, żeby działać szybko i skutecznie. Wiedziećprędzej od innych owyjątkachod obowiązującychpraw, jakieforsują sprytni posłowie. To, co robiliśmy, było bardziejzbzikowane od wszystkiego, co można sobie wyobrazić. Ze swoimbrzuchem nie chodziłam już na akcje,ale robiłam za dymną zasłonę. Ludzie ustępowalimi miejsca, a chłopcyrobili swoje. Moim prawdziwym zadaniem byłouczyć się prawa i finansów, by umieć inwestować 153. zarobiony szmal. Pieniądzrodzi pieniądz, to zasada, której trzymałsię Boguś, a mój węch i wiedza zdobywana w państwowej uczelni pozwalały wychwytywać luki prawne, czyli te miejsca, gdzie forsa była w płynie i lała się szerokim strumieniem. Boguś kazał mi podpisaćodpowiedniądeklarację, że jakz nim sięcoś stanie,zajmę się grupąi zadbam o chłopaków. Podobał mi się ten film, mogłabym go dalej oglądać. Spodobały nam się pieniądze. Nie takie, żeby móc za nie kupowaćchleb ibuty, ale takie,które nosi się w walizkach, bo w kieszeniachparzą, słychać, jakkrzyczą, że są. Prawdziwe pieniądzesą jak drożdże, rosną, mnożą się przez podział iw kieszeniach sięniemieszczą. Czasami wyglądają jak paczki oklejone banderolą,czasami jak zwykłepapiery z pieczątkami. Ale znacznie większepieniądze to odpowiednie koneksje,zależności, powiązania. Wtedy wyglądają jak słowa albo jak sygnał telefonu czy krótka rozmowa o pogodziew Baden-Baden. Czasami to obietnica, przysięga, zobowiązanie,groźba albo zdrada. Potem, mówiąc o pieniądzach, ma się na myślisytuację, gdywalizka już nie wystarcza. Byłam coraz bardziej ciekawa dalszego ciągu, choć przecieżznałam zakończenie. 22 Odstawiłam kosiarkę i wróciłam do domu. Szpadel oparty o ścianę garażuprzypomniał mio Michale,o tym, że mnie też zostawił na pastwę losu. Najdziwniejszerzeczy przypominały mi ciągle ojego nieobecności;kawałek jego ulubionego seraw lodówce, ławka w ogrodzie,książka telefoniczna otwarta na stronach z literą M, zaścielonaprawa strona łóżka, wyszczerbiony nóż, długopis z nazwą jegoprogramu, koc w zieloną kratę. właściwie wszystko. Weszłam dokuchni i dopiero wtedy go zobaczyłam. Trzymałbochenekchleba przy piersi,po chłopsku, iodkrawał kromkę. Miał brudne paznokcie i zaczerwieniony nos. Pociągał nim jakmałedziecko. - Co tutaj robisz? - spytałam, od pierwszej chwili świadoma, żetogłupie pytanie, bo przecież widzę, co robi. Zawahał się. Nie wiedział, jak się zachować. Byliśmy mniej więcej wtej samej sytuacji. 154 Czekałam, żeby jakośzareagował,a on nie wiedział, co zrobićdalej;ukroić sobie chleb i zabraćsię do jedzenia, czy mnie też zaproponować? Najbardziej zdumiał mnie fakt, że naprawdę poczułamsię zakłopotana. Ja, we własnym domu, niemiałampojęcia,jak się zachować. Jakbymbyła niespodziewanym gościem, któryprzeszkadza w porze posiłku. - Byłem głodny - powiedziałwyzywająco. Zprzyjemnościąstwierdziłam, że ze swoją buntowniczościąpasował do wystroju mojej kuchni. Wydawał się idealnie zharmonizowany z otoczeniem. Odważnie dokończył krojenie i odłożyłresztę chleba do pojemnika. Nałożył na kromkę jeden z kotletów Maciakowej, niezwracając już na mnie najmniejszejuwagi. Zupełnie, jakbyśmyurzędowali w dwóch różnych światach. - Nie krępuj się - powiedziałam z ironią. Wzruszył ramionami, bez uśmiechu. Nie sprawiał wrażeniaaroganckiego ani dzikiego, tylko zwyczajnie chorego. Byłjakdziecko, choć starał się wyglądać jak mężczyzna. Pewnie gdzieśkomuś powiedział,że będzierobił co zechce, bo jest już dorosłyi to jego życie. Patrzyłam na jego wymizerowaną twarz i zastanawiałam się,czy mójsyn mógłby być taki jak on. Z pewnymzakłopotaniem pomyślałam, że wtedy byłabym o niego spokojniejsza,gdziekolwiekby był. Ciekawe, jak wygląda, gdy się uśmiecha. Znów bezradnie pociągnął nosem. W tym domu jużdawno nie było dziecka. Myślałam o tym z tagodnym, nieokreślonym smutkiem. Dziwne, że Maciakowa o tylusprawach wie, a jego ciągle niewidzi. Musi być z niego niezły spryciarz,żeby ujść jej uwagi. Powinnamjej powiedzieć. I Michałowi, gdy zadzwoni, też powiem. Dobrze wiem, że tego nie zrobię, bo mam z nim poważniejszesprawy do obgadania, ale wmawiam sobie, że jak tylko zadzwoni,opowiem mu dokładnie, co się tu ostatnio dzieje. Cały czas pocieszałam się, że Michał ma dla mnie dużo zrozumienia i nie potraktuje tej historii inaczej, niż na to zasługuje. Jadł,a ja nie wiedziałam, czy się wycofać, czy zrobić sobie herbaty tak jak wcześniej planowałam, usiąść obokprzy stole i pogłaskać go czule po ręku, na co też miałam ochotę. Byłam zirytowana i jednocześnie ubawiona swoimi rozterkami. Na szczęście zadzwonił telefon. Wycofałam się do holu,żeby odebrać. Może to Michał? Jeślion, pójdę na górę, bo głupio mi będzie rozmawiać przy gnojku. 155. Ale to była rejestratorka ze szpitala. Przyciszonym głosem poinformowała, że znalazła dokumentację, mają przed sobą. Dziecko urodziło się zdrowe. Podała nazwisko,datę, wagę, długość iinne parametry oznaczające, że mimo problemów z porodemwszystko z chłopcem było w porządku. Udało się! Byłamz siebie dumna, jakbym co najmniej toja je urodziła. I nagle, bez ostrzeżenia, zaczęłam odczuwać mrowienie w brzuchu. Najpierw lekkie, a potemcoraz silniejsze. Jak się urodził, miał otwarte oczy. Kiedy w nie spojrzałam, pojawił się we mnie strach, silny, niemal przytłaczający. To byłaobawa przed odpowiedzialnością. Pozwalając, by przyszedł na świat,zrobiłam mu krzywdę i dał mi todo zrozumienia w pierwszej sekundzie swego życia. Mogłam ulecalbo z nim walczyć. Żałuję, żenie uległammu wtedy, gdy na mniespojrzał i dał miwybór. Z całkowitym spokojem postanowiłam, że jak tylko zostanęz nim samnasam, położę rękę na jegoustach, byprzestał patrzeć,przestałbyć. Zalała mnie fala głębokiego smutku. Jak przez mgłę słyszałam głos w słuchawce: - Zzapisów wynika, że matka opuściła szpital bez wypisu, porzucając dziecko. Chłopiec przekazany zostałdo domu małegodzieckabez możliwości adopcji. Jedyne, co mogłam zrobić, to uchronić go od samej siebie. - Może mi pani jeszcze podaćadres tego domudziecka? Podała. - Serdeczne dzięki. Kobieta była zadowolona, że mogłapomóc. Miała nadzieję, żeprzyczyniła się do czegoś dobrego. Zdumiewające, jak łatwo uzyskać informacje dotyczące innegoczłowieka. No, może nieaż tak łatwo, ale mnie się udało. Miałamkolejny adres. Jutro pojadę do tego domu dziecka. Może to zrobię,a może nie. Zaczęłam się baćwkraczania w świat drugiego człowieka. Nie potrafiłam wyrzucić z siebie myśli o tym, co Zofia chciałazrobić swojemu dziecku. Wiedźma. Wróciłam do kuchni i usiadłam przy stole, na wprost chłopaka. Miał na sobie dresMichała. Zauważył moje spojrzenie. - Nie mogłem znaleźć swojego ubrania - wyjaśnił. -Schnie w ogrodzie. 156 Poczekałam, aż zje. Uświadomiłam sobie,że Maciakowa niebez powodu przyniosła tyle kotletów. Roztaczała opiekę nietylkonade mną. Ponura świadomość, że ona jednak wie, podziałała namnie trzeźwiąco. - Czy mogę cię o coś zapytać? -Możesz, ale nieobiecuję, że odpowiem - burknął. - Czy zrobiłeś coś złego,że musisz tak żyć? Zabiłeś kogoś, napadłeś, grozi ciwyrok? -Nie. Tym razem burknięciu towarzyszyła mina podobna dowzruszeniaramion. Uznałam za dziwny sposób, w jakito powiedział. Nie miał zamiaru mnie uspokoić, a ja wcale nie pomyślałam, że jest niewinny. - Noto miulżyło. -A niepowinno. Najego twarzy pojawiłysię wypieki. Ciekawe, z gorączki czy zezdenerwowania? Cisnęły mi się na usta kolejne pytania, aleinstynktownie wyczułam, że lepiej ich nie zadawać, lepiej za dużo nie wiedzieć, bowtedy musiałabym podjąć decyzję, która niekoniecznie byłabywłaściwa. Tak jak było,najzupełniej mi odpowiadało. I jemu też. Więc niech tak zostanie. Poczułam, że też jestem głodna. Michał nie odzywał się nadal. Jego telefon był wyłączony. Jeszcze nietak dawno wystarczał jeden sygnał, by po kilku minutach oddzwaniał, pytał, co sięstało,czy czegoś nie potrzebuję. A terazzupełnie go nie obchodziło, cosię ze mną dzieje, co przeżywam, co sobiewyobrażam. Wystukałam numerdo hotelu. Dostałam połączenie, ale niebyło go w pokoju. Obiecaliprzekazać wiadomość, gdywróci. Wieczorem byłam już roztrzęsiona. Zadawałamsobie tysiące pytań, czy może jest chory, czy zajęty,czy jeszczecoś innego. To niemożliwe, żeby tyle o kimś myśleć i niesprowokować go do jakiegoś odzewu. Próbowałam czytać książkę,do której przez ostatnie tygodnie nie udało mi się zajrzeć. Przekonałam się jednak, że wżaden sposób nie potrafię skoncentrowaćsię na treści. Po kwadransie złapałam sięna tym,że co chwila zerkam na telefon. Wszystko wydawało mi się za trudne. Nawet ukrojenie chlebana kolację wymagało zdwojonegowysiłku. Jakaścząstka mojegoumysłu cały czas odrywała się od ciała i mknęła za ocean, do Michała. Zastanawiałamsię, co jeszcze przede mną ukrywał. 157. Poszłam do jego pokoju. Zapaliłam światło. Pokój wyglądał na opuszczony. Usiadłam przy biurku i obejrzałam ułożone równo papiery. Zajrzałam do szuflad. Na koniec włączyłam komputer i zaczęłamprzeszukiwać pliki. Nie wiedziałam, czego szukam. Alegdzieś musiało znajdować się jakieś wytłumaczenie. Gdy brzęknął telefon, aż podskoczyłam. Przeraziłamsię, że Michał zobaczył, jak szperam w jego rzeczach i dlatego dzwoni. Aleto był Szymek. - Możewybierzesz się z nami na piwo? - spytał. - Chętnie - powiedziałam. Tak naprawdę zamierzałam zignorować zaproszenie. Uznałamjednak, że łatwiej będzie znaleźć jakieś usprawiedliwieniepóźniej,niż szukać wymówki w tym momencie. Jedyne, czego chciałam, tosiedzieć w domu i czekać na telefon. Jednak już pokwadransieciekawość zwyciężyła. Może chłopaki coś wiedzą o losach artykułualbo przynajmniej o moich urodzinach? Pewnie nie, ale przynajmniej ja potraktuję to spotkanie jakimprezę. Pogadamy, postawięim piwo, wysłucham skleconych naprędce życzeń i będzie miło. W ciągu kilku chwil, jak głupia, pozwoliłam opanować się entuzjazmowi. Wnajgorszym razie posiedzę z godzinę i wrócę do domu. Umówiliśmy się w małym lokalu przy porcie. To takie miejsce, gdzie zawsze trafiał się ktośznajomy. Zajmował stolik i czekał na innych. Nikt tamnikogo specjalnie nie zaprasza, nikt z nikim się nie umawia. Kto nie lubi siedzieć sam, zawsze ma szansę spotkać się tam ze znajomymi. Każdego, ktoprzekraczał próg, traktowano z dystansem, ale tylko tak długo,póki nie skierował się do bufetu, by zamówić kolejkę dla tych, którzy przyszli wcześniej. W ten prosty sposób stawał się przyjacielem, częścią całości. Potemjuż mógł się śmiać, opowiadać głupstwa,przerzucać się nic nieznaczącymi słowami, odpoczywać. A o to przecież w końcu chodziło. Spodziewałam się najwyżej kilku osób, ale byli niemal wszyscy. Szum rozmów przycichł i przez moment uległam złudzeniu, żeczekali właśnie na mnie i zaraz wstaną, byodśpiewać urodzinowe"Sto lat". Alechwila,gdy mogli tozrobić, minęła. - Fajnie, że jesteś. Iwrócili do swoich rozmów, a ja poczułam lekkie ukłucierozczarowania. Szymek uniósł rękę, pokazując na palcach, ile piw powinnamzamówić, i skrępowanie minęło. Poczułam siębezpieczniej. 158 - Poproszę pilznera dla wszystkich przy stoliku pod ścianą. Zapłaciłami poszłamdo nich. Musiałam dostawić sobie krzesło. Zaczęli się ścieśniać iprzez moment wyglądało,jakby o to jedno byłoza dużo. Trochę rozstrajały mnie strzępy rozmów, przerywanych w momencie, gdy stanęłam za blisko. Może planowalizamach naprezydenta i dlatego byli tacy ostrożni. Uznałam, żeniepotrzebnie przyszłam. Głupia, drażniąca myśl. Ale przynajmniej nie byłoLaury. Potem słowa zaczęły do mnie docierać i zrozumiałam, żesięmyliłam. Przykuflach odbywały się zwierzenia. Nic nadzwyczajnego. Lekkie słowa rzucaneod niechcenia, niczego niesugerujące. Pieniądze, kobiety, mężczyźni, dzieci, praca, piłka nożna, zasranapolityka. Sekretarz trafil nam się jak ślepej kurze ziarno. Przyplątał się donas w knajpie. Podobałam mu się. W ogóle spodobało musię naszeżycie. Zjakiegoś powodu sądził, że jest lepsze niż jego własne. Przedstawiał się jako sekretarz wojewody, choć był tylko marnymurzędniczyną. Miał fioła na punkcie tytułów,garniturówi wódki. Stawialiśmymu,bo mieliśmy na to. Mówił, że śmierdzimy forsą. Kochałtenzapach. zasrana polityka. Przyłączyłam się do narzekań i zaczęło byćfajnie. Barman przyniósłpiwo, opróżniłpopielniczki, dosypał orzeszków. Dostałam podstawkę, jedną kreskę i pełny kufel. Przyjmującpoczęstunek, kiwali migłowami,ale ktoś mniej ostrożny wymieniłukradkowe spojrzenie z kimś innym i już wiedziałam,że przeczuciemnie nie myliło. Nie ufali mi. Nadal uważali, że jestem winnaśmierci Zofii. A może mieli do mnie jeszcze coś? Biorącpod uwagęwściekłość Laury, mogło to być wszystko. Nie byłby to pierwszy raz,gdy rozpuściła omniejakąś plotkę. Czemuś takiemu nie dasię otwarcie przeciwstawić. Jedyne, co pozostaje, to udawać,że o niczym się nie wie, niczego się nie rozumie. Natłukęjej,gdy tylko ją spotkam. Nie daruję małpie. Zjawiła siępóźniej niż wszyscy. Sprawiała wrażenierozgorączkowanej. Usiadła w najdalszymkącie, gdzie krzesło już nanią czekało, nie musiała latać po salii szukać wolnego. Gdy spojrzałam w jej stronę, spuściła wzrokiten ruch był dla niej tak nienaturalny, żenie mógł wróżyć niczegodobrego. Nadzieja, że da mi spokój, była chybapłonna. Laura gotowamnie była upokorzyć, byle tylko poczuć się lepiej. Na szczęście w obecności innych ograniczyłasię do zupełnej obojętności, aleod razu stało się dla mniejasne, że coś się wydarzy. 159. Postanowiłam wracać do domu. Dokończę piwo i wychodzę. Nic tu po mnie. Szkoda,że nie zostawiłam tego cholernego piwa i nie wyszłamod razu. Dosłownie kilka minut później drzwi sięotworzyły iprzyszedł jeszcze ktoś. Stanął i rozejrzał się, a wszyscy zamilkli. Znaliśmy go z telewizji. Był ważnym człowiekiem. A teraz stał tu w drzwiach, niepoprzedzony zapowiedzią, bezosobistej straży, jakiś samotny i bezbronny. Wszedł i omiótłsalę spojrzeniem, zdziwionytrochę ciszą,jaka zapadła. Był sekretarzem Czernika, jego finansistą. Kimś odpodpisywania papierów wurzędach, takim podpisywaniemi takich papierów, aby to, co robił prezes wyglądało jak najbardziejuczciwie. I tak było. Przyszedł tu prywatnie, z kimś się umówił, aletego kogoś niebyło. Rozejrzał się i zatrzymał wzrok na jedynej twarzy, która wydała mu się znajoma. Tą twarząokazała się moja. W jego spojrzeniu najwięcej było zdumienia. Pod wpływem impulsu kiwnął głową, jakby mnie znał,a ja poczułamsięw obowiązku odwzajemnićprzywitanie. Po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku dni żałowałam,że nie jestem lepiej ubrana. Zmieszanie zacisnęło mikrtań. Nie znałamgo, nigdy w życiu nie widziałam go na żywo, alewiedziałam, kim jest i co robi. Ono mnie nigdy niesłyszał,ale z jakiegośpowoduwydałam mu się znajoma, rozpoznał we mnie kogoś. Wstrząsnęło nim to. Chciał postąpićdo przodu, by sprawdzić,na czym polegapomyłka, ale powstrzymałamgo myślami. Zdziwił się i nawet jakbytrochę przestraszył, a gdy się zorientował, żejestem kimś innym, kiwnął głową z ulgą iodszedł w stronę bufetu. Nie wyglądałnazłego człowieka, choć nim był. Miał twarz kogoś,kto często przebywa na świeżympowietrzu, człowieka ciężko pracującego. W rzeczywistości byłkrętaczem, aferzystą i kłamcą. Takjak Zofia. Tylko że on po gospodarska zadbał o przyszłość swojego imperium, bo ma kilku synów, a niejednego,jak ja. Z jednym jestten kłopot, że można go stracić,a wtedy wszystko przestaje mieć sens. Moi koledzy przyglądali mi się z nieukrywanym zainteresowaniem, a ja czułam się kompletnie zdezorientowana, jakbym nagleznalazłasię na scenie i musiała wystąpić z kwestią, o której niemam zielonego pojęcia. Inni, w przeciwieństwie do mnie, znalitreść sztuki, co więcej,zjawili się tutaj, by obejrzeć ten właśniefragment. Znajdowałam się w centrum uwagi imiałam pustkę w głowie. I nagle błysk zrozumienia. 160 Z przerażającą jasnością uświadomiłam sobie, że nie muszęnic mówić anirobić, bo to, na co czekali, już się stało. Czekali,czy tamten mnierozpozna. Po to tu przyszli. Poto mnie zaprosili. I jego w jakiś sposób w tym właśnie celu ściągnęli. Chcielisprawdzić, czysię znamy. Bo jeśli tak, to potwierdzą się podejrzenia, że jestem, takjak Michał, związana zeświatem przestępczym. Niewiem, czemutenfacet na mnie się gapił. Z kimś mnie pomylił. Nie znamy się przecież! Jeszcze nigdy nie znajdowałam się w tak niezręcznej sytuacji. Kątem oka widziałam, jak Laura z uśmiechem zadowoleniawyprostowała się na swoim krześle. Bawiło ją to. Uwielbiała stawiać mniew takichsytuacjach. - Jesteś bardzo opanowana- powiedziała niedbale i wcale niecicho. -Nawet się nie staram - odparłam. Aż skręcało mnie, bywykrzyknąć: To oszczerstwo, na miłość boską, nie wierzcie jej! Udało mi sięjednakzachować spokój. Pociągnęłam łyk piwa, przekonując samą siebie, że to nic takiego. Jedno spojrzenie. Nikt rozsądny na podstawie czegoś takiegonie wyciągnie obciążającychmnie wniosków. Rozejrzałam się wokół i przekonałam, że jestem w błędzie. Z twarzy moich kolegówikoleżanek łatwo było wyczytać zdumienie i zaskoczenie, jakiewywołuje potwierdzeniepodejrzeń. Siedzieli do mnie bokiem,omijalimnie spojrzeniami, byłam zgniłymjajem. W tym momencie jakakolwiek forma obrony wywarłaby niewłaściwe wrażenie. Laura stała w hierarchii grupy o wiele wyżej niż ja. Cokolwiek teraz powiem,nie uwierzą, bo to jej się boją, nie mnie. Tłumaczenie,że to zwykłe nieporozumienie,nie zda się nanic. Wszyscy przecieżwidzielina własne oczy to, co mieli zobaczyć. Czułam się dotknięta do żywego. A miałam nadzieję namiły wieczór. Jakie licho mnie tu przygnało? Facetstał jeszcze przy bufecie i pytał o coś barmana, a potemwidocznie doszedłdo wniosku, żetrafił nie tu, gdzie powinien. Skupione na nim spojrzenia niewytrącały go zrównowagi. Dręczyło go coinnego. Ja. Nie rozumiał, czemu się mnie przestraszył. Ciekawiło go, kim jestem. Odszukałmojeodbicie w lustrze zabarem i przyglądał mi się uważnie. Potem wyszedł, nie niepokojonyprzez nikogo. Pomyślałam, że ja też powinnam wyjść, ukryć się gdziekolwiek,wleźć choćby pod łóżko. Nie usiedzę tu ani chwili dłużej. 161. Knajpa nadal huczała gwarem rozmów, ale w naszym kącie nastrój się zepsuł. Ciągnęła się wprawdzie jakaś wymiana słów, jednak niebyło w tym za grosz zainteresowania. Dialogi się rwały. Wreszciezapadło milczenie. Czekałam, aż Laura coś powie. Wtedy jej wygarnę, comyślę,a ona niepozostanie dłużna. Zaczniemyrzucać w siebie słowami,coraz cięższymi, potem któraś chluśnie w drugą resztą piwa z kufla, a jeszcze później zsuniemy się pod stół i będziemy walczyć doupadłego, póki starczy nam sił, póki nie padniemy na ziemię ranne i pokaleczone. Dopiero wtedy wszyscy zaczną się zastanawiać,o cotak naprawdę nam chodzi. Ale ona, choćnie spuszczała zemnie wzroku, milczała. Rysy jejtwarzy stężały. Próbowałam wyobrazić sobie,o czym teraz myśli. Właściwie nie musiałam się zabardzo wysilać, by wiedzieć, że walka, którą sobiewyobraziłam,rozgrywa się również w jej głowie. Nagle pojęłam, że nie mam coliczyć na jakąkolwiek awanturę, bo Laura nie da mi szansy na publiczne oczyszczeniesię z pomówień. Za bardzo mnienienawidzi. Wstałam i wyszłam. Nogi siępode mną uginały, gdy ruszyłamdo drzwi. Na zewnątrz usiadłam na pierwszym z brzegu krześle, bo niemiałam siłyiść dalej. Mogłabym wskazać rany,jakie mi zadała. Płakać będę później. Wyszedł za mną Szymek. Był trochę wstawiony. - Przepraszam cię. To nie moja wina - wybełkotał. - Lauraprosiła, żebym do ciebie zadzwonił, żebym cię tu ściągnął, bo siedzisz sama w domu. Nie wiedziałem,o co chodzi. - Domyślam się. -Nie wierzę w to,co mówi. Jestem po twojej stronie - zapewnił. - Wiem,że ty jesteś - odpowiedziałam ponuro. Nie miałam zamiarudać mu do zrozumienia, że niktinnyniejest na tyle głupi. Czknął i dodał: - Będępotwojej stronienawet wtedy, gdy dla własnego dobrabędę musiałokazać ci nieufność. To oświadczenie wzbudziło we mnie pusty śmiech, jednak naniektóre rzeczy trzeba po prosu przymknąć oko. Musiałam zadowolić się nawet takim okruchem przyjacielskiej jałmużny, była tocałalitość, jaką mogłam otrzymać. - Możesz zawsze na mnieliczyć, bo cię lubię - zapewnił, klepiąc mnie po ramieniu, ale za zasłoną tegozobowiązania dostrzegłam, że się wycofuje. -Dzięki. Pomyślałam, że nadejdzie moment, gdy zmuszęgodo dotrzymania słowa. Tego też mu nie powiedziałam. 162 Drzwiraz po raz się otwierały, ktoś wołał, żebyśmy weszli dośrodka. Może tocałe zamieszanie było jedynie wytworem mojejchorej wyobraźni? Czułam, jak mój gniew powoli mija. - Nie dziwicię w tym nic? - spytałam. - Myślę, że zabardzosię przejmujesz. Może trochę wszystkichwystraszyłaś, ale i na swój sposób im zaimponowałaś. Czy on w ogóle się nie zorientował, w czymrzecz? - Amoże jeszcze pojednym? - zaproponowałbez przekonania. - Nie, dzięki. Wracam do domu. Miałamdziś męczący dzień. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Chciałam przynajmniej, żeby wyraziłubolewanie, że spotkanie,na które mnie zaprosił, skończyło się tak niefortunnie. - Nie skądże, idź, jeśli musisz. Już nie mógł się doczekać, kiedy sobie wreszcie pójdę. Najwyraźniej czuł się niezręcznie, rozdarty między mną a resztą towarzystwa i to mnie winił za przykrość, której doznawał. - No to cześć. Gdy otwierał drzwi, usłyszałam gwarrozmów. Szedł tam, gdzie czuł się lepiej, gdzie będzie mógłpogadać z innymi o tym, co sięwydarzyło. Nie miałam mu tego za złe. Nieprawda! Miałam mu za złe. Był moim przyjacielem. Znałmniei powinien mi wierzyć. Powinien stanąć zamnąmurem, walnąć w stół i powiedzieć wszystkim, żesię mylą. Ale czy wogóle ktoś zna kogoś innego na tyle, by mu takdokońca wierzyć? Ja wierzyłam Michałowi i co? 23 Idąc pustymiulicami, coraz bardziej litowałamsięnadsobą. Co do jednego Laura miała rację. Tkwiłam w tym po uszy. Tylko że nie w taki sposób, jak sądziła. Mimo całej pasji i wszystkichsztuczek, które mogła na mnie wypróbować, nie wygra. Już poniosła klęskę, choć jeszcze o tym nie wiedziała. Bo tu nie szło o zwykłe zdobywanie informacji. Tuwchodziła w grę jakaśmagia. Zostałam, jakby tu powiedzieć, naznaczona. Boże, w coja sięwpakowałam? W MOJE KOMPETENCJE. NIE TRZEBA BYŁO RATOWAĆ ZOFII. Też coś. Szumiało miw głowie. 163. Na Kruczej, schodząc z chodnika na jezdnię, sama omal niewpadłam pod samochód. Zapiszczały hamulce, a kierowca krzyknął do mnie cośobelżywego. Uśmiechnęłam się przepraszająco. Tamten facet w barze przestraszył się mnie. Dlaczego? Ze swojej pensji sekretarza nie miał za co pić. Nasza forsa mu nieśmierdziała. W dzień sekretarzował, w nocy wtoczył sięz nami poknajpach. Zakochał się w nas i naszych przekrętach. Po pijakuwrzeszczał,że rzuciswój urząd i przyłączy się do nas. Wyperswadowałam mu to. Pożyteczniejszybędzie jako nasz człowiekna górze. Szybko pojął swoją rolę. Wiedzieliśmy od niego wszystko,co wiedziećtrzeba. Pierwsi dostawaliśmy cynk. Forsa się mnożyła, aonbrał swoją część. Kochał nas jeszczebardziej. Z tej miłości piął sięcoraz wyżej po szczeblach kariery. Ale nigdy za wysoko. Sekretarzto ktoś w sam raz. Myk i już wiem. No proszę, jakie toproste. Sekretarz Czernika to jej były wspólnik. Zdradził ją, a teraz w imieniuszefa przejmował jej interesy. Przestraszyłsię, bo zauważył to, coi ja w chwilachnapięcia widuję w lustrze. Zobaczył we mnieZofię. Nadjechał nocny autobus. Pobiegłam. Zdążyłam. Z ulgą usiadłamna wolnym miejscu, ale moje myśli nadal galopowały. Biegły do niej zżądaniem, żeby się ode mnie odczepiła, boto, co się dzieje, już mnie przerasta. Nie mam pojęcia, jaka jestw tym moja rola. Gdzieś w głębi mózgu kołatało mi, żebym niezawracała głowy, bo nie ma już czasui muszę się spieszyć. Jak niezdążę, wszystko przepadnie. Co przepadnie? W głowie miałam bezładne kłębowisko przypuszczeń. Patrzyłam tępo na ulice,którymi przejeżdżaliśmy. W bladymświetle księżyca miasto sprawiało lekko fantastyczne wrażenie. Czułam się, jakbym była na wycieczce, a przewodnik pokazywałmi inny, nieznany świat. Na każdym przystanku ktośwysiadałi wsiąkał w łagodną czerń nocy. Ja jechałam do samegokońca. Zastanawiałam się, co skłoniło Zofię do powiązania swoichproblemów zmoimi. Nic takiego nie widziałam. Byłam jednakcałkowicie pewna,że istnieje jakaś więź między nami, chociażw żaden sposóbnie potrafiłam dojść, na czym ona polega. Nigdynie miałam nic wspólnego ze światemprzestępczym. Poza tym, że 164 w chwili depresji ukradłam ze sklepu grzałkę. Powinnam chyba zanią zapłacić, wysłać na adres sklepu pieniądze wraz z wyjaśnieniem, że to była reakcja na śmierć syna,bunt przeciwko niesprawiedliwości, próba dokopania światu, który odebrał mi dziecko. Z ukradzioną grzałką przeciwko Bogu i wszystkimludziomzłejwoli! Złodzieje grzałek łączcie się! A potem, gdy wysiadałam z autobusu,nagle to zobaczyłam. Zjedna nogą jeszcze na stopniu, drugą już na ziemi, w jednejmikrosekundzie dokonałam odkrycia. Z jednym synem jesttenkłopot, że można gostracić, awtedywszystko przestajemieć sens. Na chwilę wszystko znieruchomiało, autobus stanął, światłapogasły. Ogarnęłamnie słabość. Nie mogłam się poruszyć. Tracisz dzieckoi wszystko traci sens. Drzwi autobusu zamknęły się z cichym sykiem i aż nie do wiary, jakim echem odbił się ten dźwięk w moim wnętrzu. Dosłowniemnierozsadziło, pękłam, zrobiła sięwe mniedziura, a ten syk byłuchodzącym ze mnie powietrzem. A potem, kiedy autobus ruszył, wiedziałamjuż, oco chodzi. Oto, że są takie chwile w życiu, gdy wszystkotraci sens. Ja rozumiałam to lepiej niż inni. Zofii chodziłoo syna, o tego, który się urodził i którego niechciała. Ten,dla którego miałamnapisać książkę. Ten, dla któregowystawiła sięna śmierć. Bo niby dla kogo mogła się zdobyć na takie poświęcenie? Napewnonie dla durnej dziennikarki. Ale dlaswojegodziecka, owszem. Skoro tamci przejmowalijej interesy, pewniechcieli się pozbyćnastępcy. Dałasię zabić, żeby go ochronić, ale mogła tylko odwlecto, co nieuniknione. Potrzebowała mojej pomocy. Jesteś mi to winna. Doznanie było tak silne, że aż poczułam mdłości. Lęk, który mnie ogarnął,niebyłfizycznymstrachem osiebie,bo mnie nic nie groziło. Alegdzieśjest ten syn Zofii. To o niego chodziło. Z niejakimtrudem przypomniałam sobie nasze spotkanie. Byłam wówczas zdumiona łatwością, z jaką wyjawiała mi sekrety, których nie powinno sięnikomu zdradzać. Niewykluczoneże podczas tamtej rozmowy powiedziała coś, co sprawiło, żepodświadomie przejęłam na siebie odpowiedzialność zalos jejdziecka. To głupie, ale jedyne wytłumaczenie, jakie zdołałamwymyślić. Prawda jest pewnie jeszcze inna i będę potrzebowała czasu, by jejdociec, ale tam, gdzie chodzio bezpieczeństwo własnego dziecka, 165. nie obowiązują żadne zasady. Akurat w tej kwestii byłam w stanieją zrozumieć i zaakceptować, cokolwiek wymyśliła. Jeśli udami się dotrzeć do jej syna, udowodnię, żei sama mogęjeszcze być matką. Nim autobuszamknął drzwi, w moim życiu zaszła wielkazmiana. Postanowiłam dopuścić doswego wnętrzanową osobowość. - Boże, tracędo resztyrozum. - mamrotałam pod nosem. I TAK ZA WIELE GONIE MIAŁAŚ. Poczułamdreszcz. Wędrował od cebulekwłosów, wzdłuż kręgosłupa, ramion, poczułam go wpachwinach, a potem zsuwał sięcoraz niżej, aż wniknął w ziemię. Jakby walnął we mnie piorun. Moje ciało zostało rozbite i na nowo złożone. Świat wydał sięmniejszy, a ja rosłam, potężniałam, jak Alicja po zjedzeniu zaczarowanego ciasteczka. Jednachwilapo innej chwili, anic już niebyło takiesamo. Jakbym miała w sobie więcejsiły,a moje możliwości stały się niewyczerpane. Jedyne słowo,jakie przychodziło mido głowy, to uniesienie. Przypuszczałam, żebędę się bała, że będę bardziej niechętna,ale nie. Zdziwiłam się tylko, że nie jestmi ciasno. Postanowiłam cierpliwieprzyswajać pojawiające sięobrazyi wrażenia, bez zastanawiania się i szukania znaczeń. Po prostuniech się dzieje. Przez całe życie wymagano ode mnie, bym akceptowała rzeczy niezrozumiałe. Funkcjonuję w świecie, którego nierozumiem. Nie pojmuję, jak działa radio albo telewizor, w jakisposóbkomputer wyszukuje dane, jak latają samoloty i dlaczegorakietywystrzeliwane z daleka trafiają tam, gdzie mają trafić. Niewiem nawet, jak to się dzieje, że zapala sięświatło, gdy naciskamwłącznik. Po prostu akceptuję taki świat. Tak po prostu jest i tyle. Nie ma potrzeby zastanawiać się nad każdą rzeczą, którejnieobejmuję rozumem. Taksamo jest pewnie i z tym, codzieje sięteraz. Jakiś mechanizm przełączył mnie na inny odbiór icześć. Bramy,podwórka, przejścia przez strychy,czasamina dach. Chłopcy Bogusiato wariaci. Mieli w nosie, co z nimi będzie potem. Rzucali kamieniamiw radiowozy, wybijali szyby wystawowe, ot tak,dlazabawy. Wierzyli, że nic im się nie stanie. Nastał taki czasbezzasad, każdy robił,co chciał. Nie miałam wrażenia, że robię coś złego. Przecież to tylko wyobraźnia. Ale pewna doza wrodzonej rozwagipodpowiadała mi,żeby ostrożnie przyswajać te obce myśli. 166 Autobus odjechał. To, co się stało, było tak inne od wszystkiego, co zdarzyło misię dotąd. Jeszcze mogłam widziećjegoświatła pozycyjne, słychać było cichą muzykę dobiegającąz otwartego okna na parterze, mijającymnie mężczyznarozmawiałprzez telefon komórkowy. Wszystkotoczyło się normalnym trybem. Nic w sumie sięnie zmieniło pozatym, że poczułam się wyzwolonaod ograniczeń własnego umysłu. Wszystko zaczęłam widzieć wyraźniej. Już nikt nie musiał mnieochraniać. Na ulicach było ciemno i pusto. Tylko gdzieś znadbrzeżnychkrzaków dolatywały głosy pijaków, ale wcale się nimi nie przejmowałam. Poganiałam się wprawdzie, udając,że chodzi mio własne bezpieczeństwo,podczas gdy tak naprawdę niemogłam się doczekać chwili, gdy usiądę w kuchni nad szklanką herbaty iwejdę w jej życie. Z niecierpliwością czekałam na kolejnąodsłonę. Czułam zimno w nogach i ogromnąciekawość. Zastanawiałam się, jak to teraz będzie. Lęgła się wemnie nowaosobowośći to nowe doświadczenietraktowałam z głęboką radością. Tej nocy wwieku trzydziestu sześciulat stanęłam u progu innego życia. Jak gdybym odkryła coś nowego, niezwykłego, o czymjeszcze ludzkość nie wie. Radość, jaką w związkuz tym poczułam,wstrząsnęła mną. Przepuściłam samochód, przeszłam na drugą stronę ulicy i ruszyłam do domu. Nie mogłam wyjść z szoku, jakimbyło uświadomienie sobieotwierających się przede mną możliwości. Szłam i nieprzestawałam się do siebie uśmiechać. Tak to ze mną było. 24 Maszerując między plamami światła rzucanymi przez latarnie,wydawałam się sobie dziwnie bezcielesna. Starałam się iśćcicho,stawiając nogi bezszelestnie jak zwierzę. Rozkoszowałam się nocąz jej przestrzenią, świecącymi oczami kotów ićmami obijającymisię o ubranie. I nagle, bez żadnego konkretnego powodu, zapragnęłamzobaczyć, jakto jestbyć przestępcą,skradać się, chodzićnapalcachpo cudzych domach, nasłuchiwać dźwięków, oglądać twarze śpiących bezbronnych gospodarzy. Wyłączyłam rozum i zrobiłam to. 167. Wybrałam dom, znalazłam dziurę w płocie, przecisnęłam się,przebiegłam na palcach przez mrok ogrodu i schowana za węglemobserwowałam okna. Potem namacałam palcami futrynęi przesunęłam dłonią wyżej, tam gdziewiększość ludzi zostawia zapasowyklucz. Jest. Z minutę stałamnieruchomo, wsłuchana w szelesty,a potem wsunęłam klucz w dziurkę i przekręciłam. Nacisnęłamklamkę. Bałam się, że drzwi zaskrzypią. Ale nie, otworzyły się bezszelestnie. Stałam wprogu z bijącym sercem. Mogłamwejść dośrodka i ta myśl doprowadziła mnie do stanu nieopanowanegopodniecenia. Czułam się jak złodziejka. Byłam nią. Nic się nie działo. Wokół nadalpanowały cisza i ciemność. Miałam wrażenie, żerobię z siebie idiotkę, ale coś pchało mniedalej. Postanowiłam, że zrobięjeszcze tylko trzykroki i kończę to. W tym momenciezadzwonił telefon. Sercepodeszło mi do gardła. Omal nie zwymiotowałam. Zapaliłamświatło. Na stoliku przy telefonie leżała kartka z wypisanymi godzinami. Wynikało z niej, że telefon dzwonił cztery razy, copół godziny. Ostatni razkwadrans temu. Musiałam się moment zastanowić,kto u licha, mógłto zostawić. Nie znałam tego charakteru pisma. Podniosłam słuchawkę. - Halo? Weronika? - A kto mówi? -Tonie jest śmieszne. Michał! Zapomniałamo nim, po prostuzapomniałam. Na samą myśl,że zrobiłam mu przykrość, zrobiło mi się ciemno przed oczami. - Gdzie byłaś? Dzwoniłem tyle razy. Co robisz, gdycię nie maw domu o takiej porze? Pytanie zzaoceanu przywróciło mnie do rzeczywistości. Wielkie dzięki, Michał, wielkie dzięki! A ty niby gdziejesteś? Powinieneś być tu, przymnie. Powinieneśmnieteraz objąć i pocałunkiemprzywrócić do normalnej postaci. Ale jesteś za daleko, by wiedzieć, co się ze mną dzieje. Całydzień szykowałam się do tej rozmowy, ateraz miałampustkę w głowie. Zapomniałam, o co mi wcześniejchodziło. - Piję z przyjaciółmi, rozwalam mafię. To właśnie robię, cholera. A ty, co robisz tak daleko odemnie? -usłyszałam własny głos. Sprawiał wrażenie zdziwionego i rozczarowanego. - To samo. Zapijam się w trupa. - Jestemna ciebie wściekła. Nienawidzę cię. Chcę, żebyś wrócił. Chciałam sięz tobą skontaktować. Musiałam cięo cośzapytać, 168 ale miałeś wyłączoną komórkę. Nie wyłączaj jej nigdy więcej, boumieram ze strachu. - Pewnie nie byłozasięgu. Tak sięzdarza. Niedenerwuj się. Tojuż niedługo. O co chciałaś zapytać? Miałam mnóstwoczasu, by to przemyśleć, a jednak niczego nieprzemyślałam. Jak niby mam mu powiedzieć, że zrobiłcoś niedopuszczalnego i został tu przekreślony za to, że się sprzedał,awzgarda spłynęła na mnie. Że czujęsię zdradzona. - Zapomniałam, ale wtedy, jak dzwoniłam, to było ważne. Staram się zbyt otwarcie nie okazywać urazy, chociaż mam nadzieję, że ją czuje. Chciałabym mu powiedzieć, czego się o nim dowiedziałam,i że jest mi potrzebny, i żeby wracał,pókinie jest zapóźno. Ale nic nie mówię. I tak nie mógłby mi pomóc, nawet gdyby chciał. Może by nie chciał. Odrzucamtę głupią myśl. Potrzebujętylko zapewnień, że mnie kocha. - Dobrze się czujesz? Masz jakieśkłopoty? Obserwuję swoją twarz w lustrze, gdy kręcę głową. - Nie, nie martw się,potrafię o siebie zadbać. Nawet nie podejrzewa, jak prawdziwe jest to stwierdzenie. - A co u ciebie? - pytam. Zaczyna opowiadać o tym, co robi, ze szczegółami, na wesoło,z chichotliwym, pełnym przejęcia podnieceniem. Robi przerwyi czeka, żebędę chichotać razem z nim. W jego śmiechu brzmilekka desperacja. Słuchago z lekkim niedowierzaniem. - Czemu takdziwniemówisz, jakbyś nie był całkiem sobą? Jesteśnaćpany czy pijany? A może jest tam ktoś z tobą i nie możeszmówić normalnie? Jeśli tak, to zadzwoń,gdy będziesz sam. Chcęrozmawiaćz tym samym człowiekiem, któregoznam. Boże, nie tak chciałam. Teraz już zapóźno na poprawki. Mamochotękopnąć się w tyłek i zacisnąć zęby, żeby nie wymsknęło misię już żadne słowo. Wątpię, by uwierzył w moją złość, ale co będzie, jeślinie zrozumie i się obrazi? Wcale się tym nie przejmuję. Obojezastanawiamysię chwilę, co dalej, apotem kończymyrozmowę wymianą zapewnień o miłości - No to do jutra. -Do jutra. Śpij dobrze, kochanie. Wcalenie chciało mi się spać. Gdy mózg gubi się w kilku rzeczywistościach,spanie nie jest możliwe. Zerwał się wiatr. Pewnie zaraz zacznie padać. 169. Który dał się złapać i trafiał do poprawczaka, odsiadywał swojei wracał jak bohater, gotowy sięgać po oficerskie szlify w bandzie. Coś mi się przypomniało. Zofia mówiła, że materiały do książki będą napływały w odpowiedzi na kolejne artykuły. Artykułów nie ma i nie będzie, aleprzecież nie byłomowy o tym, że warunkiemczegokolwiek jest ichwydrukowane. Miałam jetylko pisać iodsyłać do redakcji. Jakmogłam o tym zapomnieć? Włączyłam komputer, odszukałamplik z informacjami o systemie wprowadzania na rynek fałszywychpieniędzy, napisałam artykułi klik. Wysłałam. Niech się zastanawiają w redakcji,coz tym fantem zrobić. Niemoje zmartwienie. Jak zechcą zignorować, ich wola. Jeśli komuśsprzedadzą,trudno. Jutrowyślę następny, potem jeszcze jeden, doskutku. Mam tych materiałów sporo. Zobaczymy, co się wydarzy. Życie jest takienieprzewidywalne. Pojawiła się błyskawica. Zagrzmiało,gdy doliczyłam do trzech. Błyskawica z daleka jest piękna, gorzej z bliska. Spędziłam jeszcze jakiś czas, opracowująckolejne materiały,apotem zostawiłamto i wyszłam na taras. W nocnymchłodzieczuć już było koniec lata. Wiatr dosłownie zwalał z nóg. Niebieska ćma trzepotała, uwięziona w okach firanki. Uwolniłamją iznikła w mroku. W sumietu była bezpieczniejsza, aleciągnęłoją w nieznane, zupełnie jakmnie. Poszłam wstronę rzeki. Stanęłam na szczycie schodów i patrzyłam na wodę, która lśniła w ciemności. Czasami takjest, żewoda robisię całkiem biała. Słuchałam plusku. Światła przejeżdżającychsamochodów przesuwały się po ścianach domu i znikały, a ich miejscezajmowały złowieszcze cienie. Przed oczami miałam postać chłopaka. Stałoparty o jabłoń,z kapturem naciągniętym na twarz. Miał słuchawki w uszach i ześmiertelną powagą wsłuchiwał sięw to,comu grało. Chyba że fantazjował nainne tematy. Uderzał palcami o kolano, wybijającrytm muzyki, której nie słyszał nikt opróczniego. Ruchy miałszybkie, ostre,nie było w nich żadnego niezdecydowania. Jego twarz wydawałasię zmęczona, bezśladupoprzedniej agresji. Czemu siedzi na dworze, zamiastleżeć w łóżku? Dlaczego jeszcze nie śpi, przecież jest późno? Opanowałam odruch, żeby gozawołać. Był za dorosły, aby mumatkować. Zresztą, nie miałamtakiego zamiaru. Wróciłam do domu i czekałam. Za kilkachwil wejdzie, usiądzie przy kuchennym stolei będziecierpliwie znosił moje manewry przy zmianie opatrunku. Idzie mi 170 to coraz sprawniej, ale współczuję mu pierwszego razu. Potemdam mu czystyręcznik i każę sięumyć. Przygotuję czystą pidżamęMichała. Zastanowięsię chwilę, czy ta zielona będzie mu się podobała. Jakby to miało znaczenie dlatakiego brudasa. W tym czasie naszykuję coś do zjedzenia. Apotem nie będę wiedziała,co dalej, i dam mu wolną rękę. Jeżeli chce, niech się kładzie, a jak woli siedzieć i gapić się w ścianę,niech siedzi i się gapi. Jak będzie chciał poczytać książkę, wie,gdzie ją znaleźć. Jeśli postanowi odejść, trudno. Chociaż wolałabym, żeby został. Nie miałam najmniejszejochoty tkwićsama w tymdużympustym domu. A potem, gdy już to wszystko było za nami,siedzieliśmy przystolei oboje czuliśmy się skrępowani. Bawił się łyżeczką od herbaty. - Niemusisz mówić niczego, na co niemasz ochoty. Ale odczasu do czasu odezwaćsięmożesz -powiedziałam, żeby przerwać ciszę. Wzruszył ramionami. Nie padła żadna odpowiedź, co wcale nieznaczy, że jakiejśsię spodziewałam. Chociaż byłoby miło, gdyby cośz siebie wykrztusił. W jego postawie nie wyczuwałam już dzikiego uporu. Uspokajało go,że tylko obserwowałam, a nieosądzałam. Dzięki temuczuł się swobodnie. Może iczekał, aż goo coś zapytam. Możechciałby mi opowiedzieć swoją historię. Albo usłyszeć moją. A swoją drogą byłam ciekawa,jak mnie odbierał. Czy jako głupią, naiwną paniusię, którą mąż zostawił, czy może widział coświęcej. Nie zapytałam jednak o nic. Nie miałam ochoty. Wystarczyły miwłasne problemy. Nie chciałabym słuchać kłamliwychbajeczek, jakimi prawdopodobnie by mnie uraczył. Sama też wolałabym niewtajemniczać go w sprawy nawet dla mnie zbyt skomplikowane. I w ogóle. Nieliczyło się, czywiem coś o nim, czynie. Liczyło się, że tubył ze mną. Na wszystko inneprzyjdzieczas. Zupełnie jakbym podświadomie planowała jakiś czas przyszły. Nie miałam pojęcia, co by tujeszcze dodać. Toznaczy wiedziałam, alenie miałampojęcia, jak to ująć. Przepełniało mnie cośdziwnego, jakby czułość przemieszana ze smutkiem. To, co w końcu powiedziałam, było dlamnie kompletnym zaskoczeniem. - Cieszęsię, że tu jesteś. 171. Wyznanie w takiej formie czyniło mnie w jakiś sposób żałosną. - Rozumiem- powiedział iwyglądało, żenaprawdędoskonalecoś zrozumiał. Uśmiechnął się lekko. Perełki potu lśniły muna czole. - Idź pod prysznic. Posłuchał. Chyba o to mu chodziło,o przyzwolenie. Skinął głową skwapliwie,niemal dziecięco. W tym czasie zmieniłam pościel. Zadzwonił telefon. - Słuchaj, Weronika. To Laura. Przez moment czekałam,ale widocznie nie miała pomysłu, coby tu jeszcze dodać. Odłożyłam słuchawkę. Przez uchylone drzwi łazienki patrzyłamna jego ciało. Był takijak Michał dwadzieścia kilka lattemu. Jeszcze dzieciak, z któregoza parę lat wyrośnie piękny mężczyzna, chyba że za którymś razem nie trafi na samarytanina i zdechnie gdzieś w krzakach. Odnotowałam tę myśl, która i tak nie wnosiła niczego nowego w nasze relacje. Nie znalazłam w swoim sercu dośćsiłyna miłość,musiała mu wystarczyćlitość. Wyszedł z łazienki nago. Nie mogłam od niego oderwaćoczu. On też wlepił we mnie wzrok, otworzył usta, zamknął je, asekundę później powiedział coś, co sprawiło, że poczułam się zakłopotana,zszokowana nawet. - Liczysz na seks? - spytał, aja nagle pomyślałam. nie, nieprzyznam się, o czym pomyślałam. Zaczerpnęłam potężny haust powietrza, którypotem powoliwypuszczałam. Byłam wstrząśnięta nie jego pytaniem, ale własnąreakcją na nie. Po prostu odebrałomi mowę. Przejrzał mnie na wylot. Głupotą było sądzić, że niektóre rzeczy nie mogą się przytrafićna przykład, że zgrabny chłopak nie uzna,iż samotna kobieta, zapraszająca go do domu pod nieobecność męża, nie to właśnie może mieć na myśli. Jego pytanie nie powinno mnie tak zaskoczyć. A jednak. Powinnam zaprzeczyć. Zamiasttego wzruszyłam ramionami. - Mogłabym być twoją matką. Wypowiedzenie na głos tych słów sprawiło mi przyjemność. Więcej, poczułamgłębokie wzruszenie. Matką. Mogłabym niąbyć. Chciałabym nią być. Będę nią. Niech tylko Michał wróci. Uśmiechnął się z widoczną ulgą. 172 - To tylkożart. Niekoniecznie, pomyślałam, usiłując zapanować nad swoimnieposłusznym umysłem, który cały czas przywoływał intymneszczegóły tego, co mogłobysięstać. Moja dusza bawiła się doskonale. Dałam mu pidżamę. - Ubieraj się. Kładłam się spać ze świadomością, że po takimdniupowinnam od razu zasnąć, alełóżko wydawało się zbyt wielkie. Mogłamtylko fantazjować, o ile lepiej byłoby, gdyby Michał leżałobokmnie. Przytuliłam się do poduszkii oczami wyobraźni oglądałamswoje dawne życie, jakby tobył film w starym kinie. Niechby sięjużskończył, bymmogła włączyć nową kasetę o tym,co będziepóźniej. 25 Obudziłomnie słońce. Od dawna nieudało mi siępospać tak długo. Jeszczew półśnieszukałam dłonią Michała, ale trafiłam w pustkę. Ciągle nie mogęsię przyzwyczaić, że go nie ma. Pod powiekami plączą się resztki snuo tym, że powinnamsięspieszyć. Prędzej, prędzej. Śniło misię coś, copobudza mój umysłdodziałania. Miałam coś zrobić i byłam pewna, że chcę to zrobić. Aleteżnie mogłam pozbyć się wrażenia, żeniejest to zbyt rozsądne. Wyszłam nataras. Wiatr wcale nie osłabł. W porcie załogi już sięszykowały do treningu. Poszłam pobiegać. Prędzej, prędzej. Wyjęłam ze skrzynki sterty reklamówek, ulotek, listów z obietnicami lepszego życia. Zgarnęłamwszystkiedo folii, by wyrzucićod razu do śmietnika. Pobieżnie przejrzałam koperty. Kilka rachunków i list w niebieskiej kopercie. Wewnątrz była zwykła kartka,a na niej dwa słowa: "Ochroń go". Podobałami się jej nieustępliwość. Zaznaczyłamkrzyżykiem w kalendarzu kolejnydzień bez Michała i szybko zjadłamśniadanie. Przyspieszałam wszystkie czynności, cały czas zniepokojemobserwując telefon. Nie chciałam,by ktoś zadzwonił właśnie te173. raz. Wymknęłam się jak złodziej, wciąż popędzana gorączkowym: "prędzej"! i zakłopotanamyślą, że gdyby Michał zastał mniejeszcze w domu, czułabym się w obowiązku powiedzieć mu, dokąd jadę. Byłabym tym boleśnie skrępowana. Ale gdy zadzwonił i spytał, czy wstałam, byłam już w drodze. - Czy wszystko u ciebie w porządku? - spytał. -Wczoraj wydawałaś mi się jakaś dziwna. - Nie naprawiłeś schodka wpiwnicy. -Co? - Chcę tylko powiedzieć,że brakuje mi ciebie. Wszystko inne, co miałam mu do powiedzenia, musiało poczekać. Dzisiaj moim celem jest domdziecka. Mam przed sobą kawał drogi. Spod kół pryska błoto, ale świeci słońce, aszosa biegnie wzdłużbrzegu rzeki,wijąc się między jeziorkami. Na niektórych odcinkach drzewa tworzą baldachimz gałęzi. Trasa jest piękna. Szczególnie podoba mi się przeprawa promem. Jeszcze nigdy nie miałam okazji z niego korzystać. Na drugim brzegu rzeki, na zakręcie omalnie wpadł na mnieautobus podmiejski. Ściął łuk. Minęliśmy się omilimetry. W głębigardłapoczułam metaliczny smak. Potraktowałam to jako omen. Zwolniłam. Jazda przestała mi sprawiać przyjemność. Już nie dawałaradości ani odprężenia. Było w niej coś złowrogiego, jakby miała skończyć się źle. Przypomniałam sobie samochód rodziców, starego dużego fiata. Tata był z niego taki dumny. Jeździliśmy na wycieczki do pobliskichmiejscowości ioglądaliśmy, co tam było do oglądania, a potem,w drodze powrotnej, zatrzymywaliśmy się w lesie na jakiejś polancei siedzieliśmy do zmroku. Słuchaliśmypohukiwania sów i chrobotliwych dźwięków wydawanych przez obijające się o nas owady. Dopiero wtedy ruszaliśmy do domu. Chodziło o to, by wracaćpo ciemku. Tata zawszejeździłz przepisową prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Nigdy w życiu nie pojechał sześćdziesiątjeden. Powypadku policjastwierdziła, że wypadł z zakrętu, bo przekroczyłprędkość. Cha cha cha! Maciak prowadził śledztwo, a przynajmniejprzyszedłzakomunikować nam te rewelacje. Powinnam mu ufać, bow końcu to sąsiad, ale jakoś nigdy w te głupotynieuwierzyłam. Droga nadal biegłazakolami wśród malowniczych jeziorekiniewielkich osiedli, ale tamten autobus popsułmi przyjemność 174 przyglądania się krajobrazom. Zamiast zachwycać się widokami,wypatrywałam kolejnych idiotów. Nieraz zastanawiałam się, jakby to było, gdybym to ja pojechała wtedy z Tomkiemdo kina. Jak by wyglądał świat bez nas? Zestarzejącymi się rodzicami w pustym domu i Michałem, który niema nikogo. Pewnie znalazłby sobie nową żonę, miałby nowe dzieci imoże byłby szczęśliwszy niż ze mną. Chociaż pewnie nic by sięwtedy nie stało, bo jeżdżę szybciej niżojciec i dawno bynasnamoście nie było,gdy nadjechał tamten samochód. Zapragnęłam zadzwonić do Michała i przeprosićgo za to, żenie potrafię uporać się z przeszłością, i obiecać, że już dam sobieradę, niechtylko wróci. Chciałam zrobić to odrazu, ale minęłam właśnie tablicęz nazwą miasta,do którego zmierzałam, i głowę zajęło mi coś innego. Handlowaliśmy, czym się dało. Nie do uwierzenia było, jakiekanty sąmożliwe. Forsa pfynęfa strumieniem. Czas nabierałprędkości. Taki szalony taniec, gdy serce chcesię wyrwać z piersi. Było wtedywielu takich,których duże sumy zaskoczyły, przeraziły. Nie wiedzieli, co z nimi robić. Chcieli je szybkowydać. Z takimi prowadziliśmyinteresy. Pomagaliśmy im pozbyć się ciężaru. - Misiu, zadzwonię wieczorem i wszystko ci opowiem - obiecałam. Miasto okazało sięwyjątkowo paskudne. Oferowaliśmy im auta ściągane z zagranicy. Stare fordytamkupowane za bezcen tu sprzedawaliśmy gościom za wygórowane ceny. A oni płacili, bo pieniądze ich parzyły. Aż ciarki przechodziły, gdybraliśmy dziesięć razy więcej, niżsię należało. Skakaliśmy z radości,chłopaki pili całe noce. Jeździliśmy do kurortów i bawiliśmy się. My,niedawnegołodupce. Trzeba było słyszeć nasze rozmowy o tym, że przekroczyliśmy budżet o trzy miliony, my, którzyjeszcze parę lattemusprzedawaliśmybutelki, żebymieć na papierosy. Terazprzekraczaliśmy budżety i liczyliśmy to w milionach. Przedzierałam się przez labirynt wąskich uliczek. Mijałam zdewastowane kamienice, obłażącez farby szyldy. Dziwne miasteczko. Położone w tak pięknych okolicach, a niedotarłtu turystyczny zgiełk. Pierwszarzecz,na jaką zwróciłam uwagę, to cisza. Nieliczne samochody poruszały się wolno, wręcz statecznie, nie zdradzając oznak normalnego pośpiechu i chęciwyprzedzania. Panowała tu atmosfera spokoju, ale wszędzie byłobrudno, jakby nikomu na niczym nie zależało. Przy kiosku przyhamowałam i odbiłamw lewo, wuliczkę wiodącą lekko podgórę. Tamznalazłam drewniany budynek, który 175. niegdyś był domem dziecka. Teraz nie był niczym. Mówiły o tymwybite szyby, zarwany dach i czerwona tablica zwisająca smętniena jednym gwoździu. Nawet niewysiadłam. Przez brudną szybę patrzyłam, jakucieka czas, zamieniającw ruinę to, co niedawno żyło. Siedziałam i obserwowałam kilku mężczyznpodpierającychmur. Stali i czekali na coś. Ja zrobiłam to samo. Oparta plecamio fotel, zrękomana kierownicy, wpatrzona w przednią szybę, czekałam na łaskawość losu. Czas przemijał, ale ukradkiem obdzierał nas zsił, dodawałlatskładających się z tych umykającychsekund. Nie miałam pomysłu,co zrobić. Cisza byłataka, że słyszałam uderzenia serca. Kiedyminął pierwszy szok, wysiadłam, minęłam połamaneogrodzenie i obeszłam budynek dookoła. Nie spodziewałam sięznaleźć jakiejśukrytej wskazówki, zapomnianej kartoteki alboczegoś równie głupiego. Aleruch zawsze przynosił minadzieję. Od strony podwórza budynek był w jeszcze gorszym stanie. Wróciłam na ulicę i aż zmrużyłamoczy. Niespodziewanie ujrzałam świat z nieznanej mi perspektywy. Zupełnie jakbymspędziła rok w więzieniu, aniechwilę na podwórku dawnego domudziecka. Musiałam się przespacerować. Gdy mijałam miniaturowy domek z miniaturowym ogrodem,wyszła z niego kobieta. Skinęłam jej głową na dzień dobry, a onauśmiechnęła się domnie i schyliła, by pogłaskać psa. Przez jednąulotną chwilę, ale aż do bólu, zazdrościłam mu tego. Gotowa byłam zamienić sięz psem miejscami, byle tylko dotknęła mnie z takąmatczyną czułością. W moim wzrokumusiała być widoczna jakaś determinacja, bokobietaspojrzała pytająco. -Dzieńdobry, szuka pani kogoś? Wrażenie minęło. Podeszłam i pokazałam jej zdjęcie. Miała krótki wzrok iniewidziała dokładnie. Chciała przyjrzeć się bliżej i wyciągnęła rękęnad siatką. Ja wyciągnęłam swoją i na moment nasze dłonie sięzetknęły. Przebiegł po mnie prąd. Poczułam zapach wilgotnejziemi, takiejpo deszczu, gdy ma się ochotę oddychać pełnąpiersią. Mamo. - Szukam tego chłopca. Dzisiajjest sporo starszy, ale to ostatni adres, jakimam. Pamiętała go. Była kucharką, póki nie zlikwidowali domu. - To przecież Julek. Mieszkał w bidulu parę lat. 176 Julek, powtarzam wmyślach, delektującsię tym słowem. Julek,Julek, Julek. Ładnie. Jak balsam na duszę. - Czasami na parę miesięcyzabierała go matka. Może lepiej,żebynie zabierała, bo to nie była taka kobieta, co chcebyć matką. Za każdym razem odwoziła go i zapominała na kolejnelata. Dobre z niego dziecko było. Lepiej,jakby się zrzekła praw, może znalazłby dom. A pani kim jest dla niego? Czekałana odpowiedź,ale zapadłam sięw sobie, zalała mniefalaobrazów, zjaw, między którymi przepływałam, spraw, którewciągały mnie jak wiry. Znów stałam się Zofią. By hwtedy wieletakich grup jak nasza. Walczyliśmy o panowanie wdzielnicach. Zawieraliśmy sojusze albo prowadziliśmy wojny. Jak trzeba się było bić, żeby ratować swoich, nie wahaliśmy się. Niebaliśmy się śmierci,liczyliśmy nainstynkt. Czasami nas ponosiło. Policja zapuszkowala caląferajnę. Mnie wzięli ostatnią. Wcześniejinstynkt przypomniał mi,że mam dziecko. Zdążyłam odebrać małego. Jako samotna matka dostałam wyrok wzawieszeniu. Sędziowiepotraktowali mnie jak głupią blondynkę, która poszła w cugza chłopakami. Na rozprawę zabrałam małego. W jego oczach nie znajdowałam już potępienia, raczej melancholię. Kobietapatrzy na mnie, a ja pragnę, by wizja trwała. Nie płakał. Miałam przy sobie jego kruche ciałko i wyczuwałamniewidzialną, napiętą strunę między nami. Wydał mi się dzielniejszyod tych wszystkich chłopaków skulonych na lawie oskarżonych. W sumie jemu zawdzięczałam przecież wolność. Uratował mnieprzed kiciem. Chcę wiedzieć, co działo się dalej. Ale mechanizm zamarł, a ja oprzytomniałam i udzieliłamnawpół kłamliwej odpowiedzi: - Jestem ciotką i usiłuję go odszukać. Jego matka nieżyje, a jajeszcze tydzień temu nie miałam pojęcia o jego istnieniu. Kobieta przejęła sięmoimi słowami. - Niechpani poczeka, zadzwonię do kogoś. Zadzwoniła i dowiedziała się, dokąd i na jak długo matkazabierała Julka. Mnie nikt bytego nie powiedział, a jej tak. Jakiś znajomy zostawił sobie napamiątkę księgę wypisów. Dzięki temu dostałamnowy adres. Pożegnałam się z kobietą,która na ułameksekundystała sięmoją matką. Dotknęła mnie, dając mi swojebłogosławieństwo. Nabrałam pewności, żedobrze robię. Chyba. 177. Małego trochę trzymałam przy sobie, tak dla ochrony, bo przecież kobiety z dzieckiem nie ruszą. Ale potem musiałam go oddać,nie miałamdla niego czasu ani cierpliwości. Znalazłam parking. Kupiłam sobie hot doga. Otworzyłam laptopi wklepałam nowy adres. Nie zdziwiłam się,gdy pojawiła sięstrona z kolejnymi informacjami dotyczącymi jej interesów. Zaczęłam pisać. Podobałami się niedorzeczność faktów przeplatanych wrażeniami, niby moimi, aletak naprawdę nie moimi. Pisanie sprawiało, że stawałam się nią. Żyłam jej życiem. bałamsię jej strachem. odczuwałam jej ból. bawiłam się razemz jej kumplami. organizowałam przekręty. chowałam się w bramach, by obserwować, czy nic minie grozi, kradłam i oszukiwałam. Byłam zła doszpiku kości. Grupy miały swoje hasła i symbole. Chłopcy nosili złote bransolety z wygrawerowanym półksiężycem. To był znak rozpoznawczy naszejpaczki. Nakażdy dzień ustanawialiśmy inne hasło. By to to niezbędne przy przekazywaniu informacjitelefonicznych i pisanych. Mieliśmy swoje czary, które odprawialiśmy przed pójściem na akcję. To by'lamoja rola, odpędzićźle moce, uchronić nas przed policją, donosicielami, zwykłym pechem. Wiedźma, mówili omnie kolesie. Miałam większegofarta niż inni. Ważne, że działało, a oni wierzyliwmoją szczególną siłę. Tyle rzeczy działo sięw mojej głowie. Słyszałam je i widziałam. Podobało mi się to. Świetniesięczułam w takim nadmiarze ruchu, emocji iryzyka. Przekonałam się, żedo niebezpieczeństwa można przywyknąć, mało tego, można je polubić. Rozumiałamjuż, jak to się dzieje, że ci,którzy raz zaznają takiego życia,niepotrafią się z niego wycofać. Ciągle nie mogłam się nadziwić, jakieto łatwe. Naszewpływysięgały coraz dalej. Rozkręcaliśmy biznes. Knuliśmy intrygi przeciwko konkurentomi zgarnialiśmy kasę. Bawiliśmy się. Organizowaliśmy coraz liczniejszą armięmłodych żołnierzy. Byli nam potrzebni dowalk. My stanowiliśmy elitę. Ubrani w markowe ciuchyspotykaliśmy się na naradach. Opłacaliśmy gliniarzy. I coraz dalejrozciągaliśmy swoje macki. To byłazabawa, niebezpieczna, śmiertelna, ale całkiem jak gra w Eurobiznes, tyle że tu wszystko działosię naprawdę. Opisywałam osobność innego człowieka i chwilami czułamsięnieswojo, będąc takbardzo nią. Szlam ulicą z torbąpetną dokumentów dopodpisania. Żadenz nich nie był prawdziwy. Robiliśmy je nawzórautentycznych. Stem178 ple wycinaliśmy w gumie z podeszwy. Orla odciskaliśmy z pięćdziesięciogroszówki. Podkładaliśmy ją pod nogę od szafy. Przebrana zasekretarkę jakiejś firmy szlam do urzędu po prawdziwepodpisy. Będę tam stała z miłymuśmiechem przyklejonym do wargw oczekiwaniu na okrzyk: Przecież to lipa, falsyfikat, oszustwo! Ale byłam sekretarką i jedno, co mogłam robić, to siedzieć na korytarzu zeskromnie złożonymi rączkami na kolanach i czekać, aż mnie wywołają i powiedzą, że dokumenty są do odbioru. A potem, gdy wywoływali nazwęmojej firmy, szłam na miękkich nogach i czułam, jak potspływa mi po plecach. Ten podpis kosztował dwadzieścia tauzenów,ale nigdy nic niewiadomo. Serce bolało od nadmiaru wrażeń. Dla wyciszenia emocji, od czasu do czasu, spoglądałam przedsiebie. Przy stolikach ustawionych wokół budki zhot dogami siedziało kilku nastolatków. Palili papierosy, zaśmiewali sięz czegoś. Nad horyzontem wisiał wał niebieskoszarych chmur. Siedziałam takponad godzinę. - Hej, proszę pani,nic pani nie jest? Sprzedawca wyszedł ze swojej budki, żeby sprawdzić,czy cośmi się nie stało. - Nie, dziękuję, wszystko w porządku, zamyśliłam się. Wysiadłam z autai przespacerowałam się po parkingu. Chmury przybliżały się w zastraszającym tempie. Zrobiło się ciemno. Wsiadłami ruszyłam w dalszą drogę. Postanowiłam nie czekać do jutra, tylko od razu pojechać. Tam, gdzie Zofiazabrałasyna. Jadę, ale bez pośpiechu. I tak dotrę do miejsca, gdzie zamierzam dojechać. Bardziej zależy mi na tych chwilach, gdy tamta pozwala mi żyć swoimżyciem. Nie chcężadnej przegapić. Każdątraktuję jak prezent od losu. W jakiś niezdrowy sposób pragnę mieć ich coraz więcej. Ale ledwo obraz się pojawi, zaraz znika. Trwa to tylko mgnienie oka. Muszębyćczujna. Skończył się czas lojalności i solidarności. Zaczęliśmy chodzić napogrzeby, a potem zaczynali rządzić nowikrólowie. Ci byli głupsi i bardziej mściwi. I szybko wyciągali broń. Mówiliśmy na nich kowboje. Czas odwijał się jak ze szpulki. Krokpo krokuzagłębiałamsię w obcy świat. Zabawne, jak szybko człowiekprzyzwyczaja się do nowych elementów własnego życia. Po pierwszym raziemiałam nogi jakz waty, terazrobiłamsię coraz twardsza,coraz bardziej niecierpli179. wa. Denerwowało mnie to niekończące się oczekiwanie na kolejnąodsłonę. Przerwy, gdy nic się nie działo, wydawały się trwać całymitygodniami, miesiącami. A potem znównastępowała szybka akcja, aż gotowała się w żyłach adrenalina. Część grup została wyeliminowana albo przez policję, albo przezkonkurencję. My trwaliśmy dzięki temu, że mieliśmy swojego sekretarza. Dzięki niemuwiedziałam, gdzie wysłać chłopaków. Wiadomobyło, który urzędnik jest łasy na forsę i na jaką, bo jednemu wystarczało parę tysięcy, a inny, który twierdził, że jest nieprzekupny, stawiał nam po prostu wyżej poprzeczkę. U jednych trzeba było warować grzecznie po kilkagodzin pod drzwiami,z innymi rozlewało sięw gabinecie gorzałkę. Itak szło. Jak któremu zależało,żeby potrzymać mi rękę na kolanie, nie broniłam. Niech ma, lach jeden. Kantowałam go tylko na więcej. Płonął we mnieogień. Planowałam akcje razem z nią. Potem razem z nią płakałam nad poległymżołnierzem alboprzeżywałam odurzenie sukcesem. Piłam z jej chłopakami w knajpach, by uczcić dobrą passę. Osobowość, która zagnieździła się wmoim umyśle, zapuszczała korzenie. Podskoczyłam na wyboju. W ostatniej chwili dostrzegłam boczną drogę, bonie jechałamzbyt szybko. Nikogo niebyło zamną na szosie, więccofnęłam samochód. To była piaszczysta leśna odnoga, z wyjeżdżonymi koleinami. Jechałam wolno, a drzewa po obu stronach gęstniały i pokilku minutach znalazłam się już na leśnym trakcie. Dojechałam do ogrodzenia. Brama była zamknięta. Wysiadłam,żeby zadzwonić, iwtedy zobaczyłam, jak za siatką krzaki sięporuszają i rozsuwają. Ktoś mnie obserwował, choć sam wolał zostać nierozpoznany. Alboto jakieś zwierzę. Zaczętorobić się niebezpiecznie. Boguś kazałmi się na jakiś czaswycofać. Zabrałam małego ipojechałam na wieś. Poczułam się nieswojo. Po kręgosłupie przeszedł milodowatydreszcz. Aleto był tylkostarszy mężczyzna, lekko przestraszony mojąwizytą. Za płotem stał murowany budynek dawnejszkoły, obecniedomu noclegowego dla zielonych szkół. Okazało się, że skręciłamza wcześnie. Kilometr dalej biegła przezwieś porządna asfaltowadroga i ona zaprowadziłaby mnie pod sam budynek. Zajechałamgdzie trzeba, tyle żeod tyłu. - Niech pani wycofa i podjedzie z tamtej strony. Nie chciało mi się. 180 - Nie przyjechałam nanocleg, tylko po informacje. Zaczynam opowiadaćo dziecku i jegomatce. On nie wie, o kimmówię. - Ma pani jakieś zdjęcie? - pyta niepewnie. Pokazałam mu to z chłopcem. - Byłem tu nauczycielem. Uczyłem trzy pokolenia dzieci, ale tego nie znam. Pewnie ktoś wprowadziłpanią w błąd. Wygrzebałam z torby fotografię, którą dostałam od Cygananarynku. No, teraz lepiej. Na jego twarzy od razu pojawiłsięuśmiech rozpoznania. - A, to Zośka. Kazał mi zostawić samochód w lesie i otworzył furtkę. Zaprosił mnie doskromnegopokoiku napiętrze szkolnego budynku. Łóżko, stół, staroświecka szafa, półki z książkami naścianach,stary telewizor. Niewiele się dorobił na nauczaniu tych trzech pokoleń. Wyciągnąłz półki album ze zdjęciami klas. W czasie,gdy szukał, zatrzymałam wzrok na przepięknej starej toaletce, zupełnieniepasującej do tego miejsca. Pięknie rzeźbione elementy, wśródktórych ze zdumieniem odkryłam złączoną w intymnym uściskuparę kochanków. Przeszedł mnie dreszcz. Znów zatęskniłam zaMichałem. - Powinna być tutaj - słyszę i poprawiam go w myślach: Powinien być tutaj. Apotem już przyglądamsię kilkurocznikom i rozpoznaję. Stoiwostatnim rzędzie razem z chłopakami. - Mieszkała z ojcem. Matka wcześnie umarła. Ojciec prowadziłnielegalny wyszynk. Kawał drania. Mała też nie była święta, aleprzy takiej opiece trudno się dziwić,że chodziła brudna, blużniła,biła się z kim popadnie,paliła ipopijała. Zdolna była bestia, najzdolniejsza ze wszystkich, których uczyłem. Wytrzymała na wsi doskończenia podstawówki. Potem spakowała wreklamówkę to, comiała, i uciekła. Wróciła po parulatach z dzieckiem. Nie było tudla niej życia. Ojciec co ruszwyrzucał ją z chałupy, wtedynocowała w szkole. Chłopyniedawały jej spokoju. A i baby jej nie darowały. Pobyła trochę, apotem zabrała dzieciaka i wyjechała. Już niewróciła. Niewiem, co się z niądzieje. Pani chyba wie więcej? Bodziecko na zdjęciu jest starsze niż wtedy, gdy je tutaj przywiozła. Zastanawiam się, ile mogę powiedzieć. Wybieram tefragmentyżyciorysu Zofii, które zadowoliłybystarego nauczyciela. Ze skończyła studia i prowadziła ważną firmę, że zginęła w wypadku, a ja jestem jej przyjaciółką i szukamkrewnych, którzy mogliby zająć się chłopcem. 181. - Stary umarł niedawno na marskość wątroby. Chałupa jeszczestoi. Ale krewnych to oni nie mieli. Czuję, że staruszkowi jest przykro, bo nie może mi pomóc. A należydo takich, co chcieliby otworzyć serceprzed całym światem. Stale o cośdla kogoś zabiegał, ato o stypendium dla zdolnegoucznia, a to o opiekę nad staruszką porzuconą przez dzieci, a too fundusze na remont świetlicy albo chociaż o to, by ludzie nie patrzyli na siebie wilkiem. Wierzył, że wszyscyludzie są dobrzy, tylkojeszcze nie odkryli w sobie tejdobroci. Obrazy zjego życia przemykają mi przez głowę. Gdybymtylko chciała, mogłabym. Zadzwonił telefon. Sięgam ręką do torby i dopiero pochwiliorientuję się, że to tenwmojej głowie. - Bogusia aresztowali. Podobno zaczai sypać. - Tak, już jadę. Czekajciena mnie. Nie róbcie nic głupiego. Już nie wiem, które życie jestmoje. W drodze do domu jeszcze kilka razy przechodzę na inny odbiór. To irytujące, żetak bardzo mi się to podoba. 26 Siedziałam przy komputerze, pisząc książkę dlajednego czytelnika. Wydawało mi się, że dom faluje, ściany odsuwają się, a przedmioty zmieniają położenie. Nie przerażało mnie to. Czułam, żedom jest pełen pełzania, przesuwania, metamorfoz. Miałam wrażenie, że w pokoju są więcej niż dwieosoby, wyczuwałamcałą populację mglistych zjaw. Czas nabral prędkości. W ciągu pól roku zginęło kilku starychprzywódców. Mtodzi oczyszczali teren. Małegomusiałam oddać,tam był bezpieczniejszy. Boguś ocalał, bo siedział w pierdlu. Tak, jakmu obiecałam, zaopiekowałam się chłopakami, jednak zwolniliśmytempo. Po roku gowypuścili, lecz to już nie był ten sam człowiek. Cośtam znim zrobili, w jakiś sposób odarli goz godności. Był znami,ale bal sięwielkim strachem. Zarażał nim nas. Nie mogliśmy niczrobić. Przepuszczaliśmy kolejne okazje. Może i miał rację, czas sięwycofać, zarobiliśmy dość. Co nampo kolejnychmilionach, skoro ceną za nie byly śmierć, samotność i szaleństwo. Wtedy pojawił się Czernik i zaczął przepłacać chłopaków, żebypracowalidla niego. Rozprowadzanie tych wszystkich bmw to była 182 fajna praca. Chłopcy dostawali adresy i niemusielikombinować, tylko dostarczyć towar,wziąć forsę i znikać. Wielu poszło do niego. Zwerbował teżsekretarza. Czernik? Czyżby ten sam Czernik, który uwiódł Michała? Oczarował forsąi porwał? No, proszę. Okazuje się, żemamy z Zofią więcej wspólnego, niżmogłabym sądzić. Mamy tego samego wroga. Boguśwymiękt. Ja jedyna mogłamwziąć resztę towarzystwakrótko za pysk i ustawić do pionu. Nie mogliśmy tak po prostu sięwycofać. Zaproponowałam chłopakom zmianę sposobu działania. Moją specjalnością było przewidywanie zmian na rynku. Biznes jestformą ruchu. Kto zasypia, wypada z gry. Zbyt dużo było do przejęcia, żeby sobie odpuścić. Zaakceptowali mójplan, głównie dlatego żeżaden nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności. U Czernika byliby tylko żołnierzami, umnie mogli pozostać, jak dawniej, elitą. Ci,co odeszli, żałowali, ale nie mieli powrotu. Na konferencje z ważniakami chodziłam ubrana w kostiumyz Max Mary. Dość wcześniezorientowałamsię, ze kobieta zklasąjest lepiejtraktowana izyskuje większy szacunek od takiej w dresie. A moja pewność siebie i bezwzględność rosły wraz z ceną i jakościąciucha, jaki na sobiemiałam. Im większe ryzyko, tymlepszy ciuch. Wszystko dzieje siętak szybkoi jest takie niesamowite. Odkąd zgodziłamsię na współistnienie, mało co mnie zatrzymuje. Już nie trwonię czasu. Błądzę myślami po mrocznych zaułkach, przed moimioczami przepływają obrazy. Usiłuję je zatrzymać, zanimumkną, bo chcę nadążyć z ichspisywaniem. Już niezagłębiam się we własne przemyślenia. Odbieram je po prostu tak,jak ona je odbierała. I wcale niedzieje sięto na niby. Gdy o niej piszę, staję sięnią. Jakieto niesamowite, żecoś rozgrywającego się w mojej głowiewydaje się realniejsze niż wszystko,czego do tejpory zaznałam. To trochę tak, jakbym wkraczała do Disneylandu. Łyczek koniakuza nowedoznania. Nie zawsze było dobrze. Raz udałosię odnieść łatwy sukces, kiedy indziej dostawaliśmy po tyłku. To była rosyjska ruletka. Liczyliśmy na szczęście, ale braliśmy, co przyniósł los. Kolejne dniniby toczą siędo przodu utartymtrybem, godzinaza godziną, rano, południe, wieczór, jednak zniknął gdzieś podziałnawczoraj, przedwczoraj, rok, czy pięć lat temu. Lata splotły się w jedną długą chwilę. W życiu Zofii istotne jesttylko to, co się dzieje w tym momencie. Chwile,które minęły, jużsię nieliczą. 183. A tym, co się stanie jutro czy jeszcze później, nie warto łamać sobie głowy. Może niebędzie żadnego jutra. Trzeba łapać chwile i wyciskać z nich, co się da. Niczegonie muszę sprawdzać. Po prostu spisuję pojawiające sięobrazy. Tonie ja szukam informacji, to one ścigająmnie. Zdumiewamsię aż do zachłyśnięcia wszystkim, co siędzieje. Muszę się wyrabiać, aby nadążyć,aby niczegonieprzegapić. Nie pamiętam, żebymkiedyś pisała o czymś z takim zacięciem. Nieprzypominamsobie, bym kiedykolwiek tak ciężkopracowała. Moje nowe życie sprawia, że stare oddala się coraz bardziej. Denerwujęsię, gdy coś odrywa mnieod pracy. Michał dzwoniteraz codziennie. - Co dzisiaj robiłaś? -Nictakiego. Trochę pojeździłam, potem pisałam książkę. A co u ciebie? Długotam jeszcze będziesz? Rozmawiamy ciągleo tym samym. Ja go zapewniam, że wszystko w porządku, onw to wierzy. - Tylesię tu dzieje - słyszę w słuchawce. Żeby wiedział, ile tutaj siędzieje. Powinnam mu przynajmniejpowiedzieć o chłopcu, nie umiem jednakznaleźć właściwych słów. I w sumieniemam powodu, by zmieniaćcokolwiek wistniejącymstanie rzeczy. Dobrze jest, jak jest. Zauważyłam, że odkąd Michałwyjechał, utracił najważniejsze miejsce w moim życiu. Opowiada o tym,co robi. Pozwalam mu gadać. Ja mówię o książce, którą piszę. On słuchamało uważnie. Pewnie myśli,że pisaniemzapełniam pustkę po nim. Przez cały czaspatrzę na zegar w kuchni i zastanawiam się,jak długo jeszcze potrwa ta rozmowa. Czuję, że wszystko się rozłazi. W tle słychać śmiechi nawoływania. Bawią się tam nieźle. Ja też chcę już wrócićdo swoich spraw. - Jutroznowuzadzwonię. -Będę czekała. Wiem,że powinnam zdobyć się na poważną rozmowę, ale tylkoprzestępujęz nogi na nogę,czując, jak mnie nosi, bo już zbyt długo jestem oderwana od Zofii. Ona czeka cierpliwie, pókinieskończę,ale ledwoodkładam słuchawkę, już czuję w sobie dygotanie. Ogarnia mnie ciepło, gdy wchodzi we mnie. Czuję, że mam coraz mniejsze pole manewru. Sekretarzzaczął zdradzać nasze sekrety. Nie mieliśmy, jak się doniegodobrać, bo Czernik dobrzego chronił. Zaczęta się wojna. Pierwszyna odstrzał poszedł Boguś, a po nim już była mojakolej. 184 Mogłabym tak pisać kolejną noc i kolejny dzień. Wciągnęła mnie jejhistoria. Nie zauważałamupływającego czasu. Byłam ciekawa dalszegociągu, chwilami wprost umierałam z niecierpliwości. Gdy Zofianie pojawiała się dość szybko, a trzeba było podjąć jakąś decyzję,robiłam to sama, a później dowiadywałam się, żetak właśnie należało postąpić. Onatak postąpiła. Coraz lepsza byłam w teklocki. Od czasu do czasu błyskała mi myśl, że powinnam mieć sięna baczności, bo powoli przestawałamodróżniać dobro od zła. Jeszcze kilka dnitemu nie miałam z tymproblemu. Wiedziałam,że dobre to opiekować się dzieckiem, kochać męża, pracować nachleb,być uczciwą. Z tymi zasadami świat był prostyi zrozumiały. Iraptem okazałosię, że nie zadbałam o życie własnegodziecka;a z kochaniem Michałana odległość zaczęłam miećkłopoty, niewspominając już o uczciwości, którą diabli braliprzy pierwszym lepszym stresie. Nie byłam wcale taka, jak misię wydawało. Coraz rzadziej chciałomi się tracić czas na roztrząsanie zasadmoralnych: to dobre, to złe, takwolno, tak nie wolno. Podziwiałam złą kobietęza to, że potrafiłażyć pełnią życia, a gdy przyszłapora, umarła bez żalu. Jakby lepiej niż ja rozumiałasłowa, że jestczas życia i czas śmierci. Patrząc na światoczami Zofii, już nawetnie zmuszałam się do ignorowania zasad, ja naprawdęsię nimi nieprzejmowałam,ale ostatecznieto tylko myśli, moje czyjej, cozaróżnica. W każdym razie czysta wyobraźnia,imaginacja, nic ponadto. W chwilach większej przytomności dotykałam swojego ciała,by sprawdzić, czy jeszczejestem. Przyrzekałam sobie, że jak tylkodobrnę dokońca książki, skończę z tymszaleństwem, pozbędę siętej istoty ze swego życia. To przecież nie będzie trudne. Tak mi się przynajmniej wydawało. Coraz mniej byłam tego pewna. Przestałam już tęsknićza redakcją. Pisałam artykuły o tej części interesów, która już została zlikwidowana. O reszcie musiałam decydowaćsama, co przeznaczyć naodstrzał, a co zostawić na później i wjaki sposób przekazywaćinformacje, by trafiały tam, gdzie powinny. Miałam w tej kwestiiwolną rękę i rozległe pole działania. W artykułachpodawałamistotne dane w taki sposób, by mogły bez trudu naprowadzić natrop znawcętematu. 185. Klik i wysłane. Byłam ciekawa, kto skorzysta z moich wskazówek. Policja,prokuratura czy ktoś inny? Miałam nadzieję, żektośinny. Zastawiałam sidła. Ale jazda. Żaden artykuł nie ukazał się drukiem. Wszystkie pozostały bezodzewu. Zostałam chyba skreślona. A w nosie. Nawet Szymek nie dzwonił. Tylko Lauraod czasu do czasusprawdzała, czy żyję, ale poza: "słuchaj, Weronika", niczego więcej nie mogła wykrztusić. Nie zamierzałam jejpomagać. Miałam co robić. Zofia powoli wypełniała całą moją przestrzeń. Wpasowała się w moją osobowość tak dokładnie, że bez skrępowania pokazywała mi wszystkie miejsca, gdzie zostawiła towar; i ludzi, którzy byli jej winni pieniądze, albo takich, którzywinni jej byli przysługi - a także banki, gdzie miała swoje konta. Od zapamiętywania cyfr gotowałmi się mózg. Wiedziałamwszystko, co wiedziała ona. Znałam hasła, znałam przyczyny,dla których przeróżni ludzie byli od niej zależni. A zależnych było wielu. Nie do uwierzenia, z jakich powodów. I ja to wszystkowiedziałam. Teraznaprawdę tkwiłam w tym po uszy. Co jakiś czasdzwoniłytelefony,a w słuchawkach rozlegały sięserdeczne, pełne szacunku głosy ludzi z pierwszych stron gazet. Naród myślał, że oni ustalają prawa obowiązujące w bankach i sejmowych komisjach. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie świruję, bo to,cosię działo,nie było całkiem normalne. Równolegle funkcjonowałam w dwóchświatach. I te dwie osobowości powoli, ale systematycznie i nieodwołalnie nakładały sięna siebie. Stanęłam przed lustrem i przyjrzałam się własnemu odbiciu. Nie byłam w ogóle do siebie podobna. Twarz mi wyszczuplała, oczyzrobiły się większe i szerzej rozstawione. Bił z nich jakiś dziwny blask, którego wcześniej nie widziałam. Obserwowałam siętak, jak się patrzy nakogoś obcego. Podobałam sięsobie i czułam się tym dziwnie podniecona. Zupełniejakbym dopiero w takiej postaci zaakceptowała swoją dorosłość. Ściągnęłam z siebie ubranie i stanęłam przed lustrem naga,tylko z perłą na szyi. Obejrzałamsię uważnie, w poszukiwaniu ja186 kiegokolwiek śladu, że jestem jeszcze sobą. Wydało mi się, jakbymdo tej pory zajmowała się sprawami, którymnadobrą sprawędziecko mogło stawićczoło. Bezwiedniezaczęłam przeszukiwać szafę i ubrałamsię w najlepszy kostium,ten, który nosiłam jedynie od święta. Teraz wyglądałam zupełnie jak ona. Wyglądałam jak Zofia i taświadomośćodebrała mi dech. Kim właściwie jestem? I wtym właśnie momencie, czy to dlatego że czułam się wytrącona z równowagitym odmiennym wizerunkiemsamej siebie; czy dlatego żetak intensywnie myślałam o Zofii, czy może z całkiem innego, niepojętego powodu, przyszła mi do głowymyśl,że mam okazję, by ją zastąpić. Żeby naprawdę przeżyć co ona. Załatwić niezałatwionesprawy. Doprowadzić do końca to, cozaczęła. Jeden jedynyraz. Nie. Odwróciłam wzrok od lustra. Nie potrafiłam uwierzyć, że to moja własna myśl. Nic jej wcześniej nie zapowiadało. Była zbyt absurdalna,żeby brać ją pod rozwagę. Pomyślałamo całej tej forsie, jakąmiałabym do dyspozycji. O całej tejwładzy. Żołądekpodszedł mi dogardła. Chciałam tego iniechciałam. W ciszy dokonałam pewnych podsumowań i doszłam do wniosku,że właśnie obie dotarłyśmy do miejsca, którego od samegopoczątkusię obawiałam. Zofia prowadziłamnie jakpo sznurku dotego właśnie punktu. Nie. Nie chcę. Niechcę. Na to jestem zbyt wielkim tchórzem. Przestraszonesercetłucze się o żebra. A jeśli chodzi o forsę iwładzę, to nie mamjakiegoświelkiegokręćka naich punkcie. Właściwie wcalemi na tym nie zależy. Nie chodzio forsę,tylko oJulka. Jesteś mi to winna. Ja zrobiłamswoje. Teraz twoja kolej. Tylkow ten sposób możemy doprowadzićsprawę do końca. Nie, tonie dla mnie. Musisz tylko zebrać się na odwagę! Nie, to nie ma sensu, chociaż. No właśnie. I pomyśleć, żezaledwie przed kilkoma dniamibyłam normalna. Czyli jaka? Przestraszona i mało samodzielna? Przez ostatnielata Michał ochraniałmnie, holował i decydował o wszystkim. By187. łam mu wdzięczna, że nie musiałam brać za nic odpowiedzialności. Ale może miał już dość niańczenia mnie jak dziecko? Możepotrzebował partnerki, kobiety, która da mu to, czego i on pragnie? Jakie to wszystko wydaje się proste i oczywiste,gdy tak stojęi patrzę na siebie w lustrze. Jeśli jeszcze czegoś się boję, to tylko tego, że gdy raz to zrobię, powrót do dawnego banalnego życia będzie ponad moje siły. Już teraz nie potrafię się odnaleźć. Usłyszałam, jak ktoś głęboko westchnął. Odwróciłam się. Chłopak stał w progu i gapił się na mnie najwyraźniej wstrząśnięty. Ciekawejak długo tu stał, czy widział mnienagą? - Czego chcesz? Wgłębi duszy pragnę,by podszedł i mnieprzytulił. Tak po prostu. Omal tego nie powiedziałam na głos, ale na szczęście na dolerozległo się pukanie, a potem stukot otwieranychdrzwi. Poczułam,jak pod moimi stopami coś się porusza, jakbym nie stała napodłodze, tylko na kręcącej się karuzeli. Nagle zrobiło misię gorąco i ciasno. Ugryzłam się w język. Poczułamw ustach smak krwi. Chłopak odwrócił się iodszedł. W popłochu ściągnęłam kostium, by wrócić do dżinsów i swetra. Znowu byłam sobą. - Wielki Boże, co tu tak śmierdzi? - usłyszałam. Nadole stała Maciakowa irozglądała się po salonie. Ona nigdysię nie krępowała, tylkowaliła prosto z mostu, co o mnie myśli. Śmierdziało jej. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bliska byłaprawdy. - Weronika, gdzie jesteś, zabił cię kto? Tak właśniesię czuję. Jakbym już nie żyła. Jakby nie byłomniewewnątrz samej siebie. - PaniMaciakowa, mam sto lat, ajani ciągle mnie straszy. -Tylko sprawdzam, cosię dzieje. Złe się czujesz? Jakty wyglądasz? Stałosię coś? - Nie, wszystko w porządku. Przygląda mi się tak badawczo, że zerkam ukradkiem do lustra,by sprawdzić, czy zdążyłam wrócić do własnej postaci. Za nicw świecienie chciałabymw tym momencie być podobna do Zofii. Rozejrzałam się po pokoju i zobaczyłam go tak, jak ona widziała. Panował tunieopisany bałagan. Wszędzie walały się stertyubrań, a w powietrzu unosiłsię kwaśny odór; mieszanina zapachu 188 brudnych męskichbutów i nieopróżnionego od kilku dni kubła naśmieci. Zapuściłam mieszkanie. Nie odzywając się ani słowem, wzięłam się do sprzątania porozrzucanychubrań. Brałam coś do ręki iprzerzucałam w innemiejsce. Byłam istnym kłębkiem nerwów. Wszystko we mnie protestowało przeciwko powrotowi do normalnego życia. - Co tak sięmiotasz, co w ciebie wstąpiło? -Nic- skłamałam. - Zupełnie nic. Jest mi wstyd i najbardziej w świecie pragnę, żebysięwyniosła,ale nie śmiem jawnie tego okazać. Jednocześniechcę, by zostałai przytrzymała mnie na powierzchni, aby trzymała, póki starczy jejsił, bo jak puści, to na dobre zanurzę się w głębinach, niebezpiecznych odmętach i utonę. Sama nie wiem, na czym bardziej mi zależy. - Wyglądasz jak nieboskie stworzenie. Jadłaś cośdzisiaj? Pewnienie. Przyniosę ci zupy, została mi z obiadu. - Nic mi nie potrzeba. -Wrócę, jak trochę tu ogarniesz. Masz godzinę, żeby zrobić porządek - oświadcza kategorycznym tonem,jakby to był jej domi mogła rządzić jak u siebie. - Jakbędę chciała -mówię ijuż czuję, że zachowuję się okropnie, jak zbuntowana czternastolatka. Jest mi przykro. Bojęsię, żeją uraziłam,ale Maciakowa nie wyglądana zirytowaną,raczej nazmartwioną. Szukam w myślach czegoś, comogłoby złagodzić poprzedniesłowa. - Dziękiza zupę,ale zaraz wychodzęi zjem cośna mieście. Właśnie szukałam, wco sięubrać. Zanim wyjdę, posprzątam. Widocznie pochlebiła jej nuta pokory w moim głosie, bo pokiwała głową, że takie wyjaśnienie na razie wystarczy. - Przyjdęwieczorem -powiedziała, wycofując się. Zostawiła mnie pośrodku salonu jak na kołyszącym się statku. Ledwo trzasnęły wyjściowe drzwi, ajużpoczułam w sobie dygotanie. Ogarnęło mnie ciepło, gdy wracaZofia. Już dobrze, dobrze. Tak długo to trwało. Zapiekły mnieoczy. Usiadłamna podłodze, objęłam rękami kolana i kołysałam sięwraz z całymdomem. Złączyłampalce i zacisnęłamje mocno, żebynie stracić przynajmniej siebie, bo wszystko wyślizgiwało mi sięz rąk. Nie miałam pojęcia, kto siedzi w mojej głowie i wymyśla tewszystkie rzeczy. Poczułam falę drżenia przepływającą wzdłuż kręgosłupa,okrążającą biodra i spływającą wdół. Zaczęłam płakać. Myśla189. łam, że chodzi o moją tęsknotę za Michałem czy też o to, że uraziłam Maciakową albo o mnie samą, ale nie. Chodziło o Zofię. Wszystko,coo niej wiedziałam, było przerażające. Na jej barkachspoczywał całyciężar świata. Nie miała nikogo, komu mogłabyzaufać. Była całkiem samawe wszechświecie, stracona dla normalnegożycia. Obracała sięw świecie nikczemnościi brutalnejprzemocy. Zamiast miłości zafundowała sobie piekło, nieprzemijające uczucie strachu i frustracji. Odtrąciła nawetwłasne dziecko. Było mi jej żal. Zdałam sobiesprawę, żepłaczę z jejpowodu. Usłyszałam przenikliwy dźwięk,jak uderzenie metalu o kamień. Oprzytomniałam. Spróbowałam wstać, alemoje ciało ważyło tonę. W zgięciachłokci i pod kolanamizebrał się pot i zablokował zawiasy. Żołądek podszedłdogardła. Jeśli zwymiotuję, to tutaj, na podłogę,bonie mam siły, by się ruszyć. Czułam, jak mięśnie ramion odrywają się od kości. Miałam wszelkie powody, byzostać w tej pozycji. Wreszcie zdobyłam się nawysiłek idźwignęłam ciało z podłogi. Wszystkowe mnie dygotało. Z trudem utrzymywałam się na nogach. Tak zapewne czuje sięktoś, kto budzi się po latachśpiączki. Doszłam do okna i oparłam się oparapet. Doleciał do mnie znajomy zapach ściętej trawy. Chłopak, obnażony do pasa, przekopywałziemię za szopą. Ulicą szła dziewczyna w sukience w kropki. Prowadziłaza rękę dziecko. Dopieroterazzauważyłam, że chłopakwypielił grządki, wykopał dzikie pędy begonii i rozsadził astry. Na śmierć o tym zapomniałam. Powinnam tozrobić już kilka dni temu. Nigdy nie zapominałamo pracach w ogrodzie. A teraz zapomniałam, tak jak owszystkiminnym. Przeszły mnie ciarkina myśl,co się może jeszcze wydarzyć,gdy nie przyhamuję szaleństwa, które mnie opanowało. Musiałam wrócić do realnego świata. Nie jestem przecież Zofią. Jestem kimś zupełnie innym. Co ja wogólerobię w tych spelunkach z bandytami? Brakowało mi zwykłych, powtarzającychsię czynności, któreniekiedymnie nużyły, ale dawałypoczucie pełni życia. Mojegowłasnego życia. A najbardziej brakowało mi dziecka. Ito była największa różnica między nami. Dziewczyna w sukience w kropki schyliła się i poprawiła dziecku czapeczkę. Serce mi pękło. Czułam ból w miejscu, gdzie jeszcze przedchwilą biło. 190 Nagle naszła mnie tęsknota za chłopcami, moim i tym ze zdjęcia,za nimi obydwoma, jakby byli tą samą osobą. Całątę zabawęzaczęłam właśnie dla nich. Nie dałam mu niczego, co powinnam była dać. Zabierałam goz sierocińca wtedy,gdy czułam sięzagrożona, a potemoddawałamjak niepotrzebną rzecz. Zawsze mi wybaczał, jakbyrozumiał, że jestem słaba. On byłskałą, na której budowałam swoje bezpieczeństwo. Był taki mały, a godził się ze swoją rolą. Potem, gdy miał iśćdo szkoły, znalazłam dla niego dom. To była dobra rodzina, taka,która mogłamu zapewnić wszystko, czego ja nie potrafiłam. Dawałampieniądze, a oni resztę. Chyba było mu tamdobrze. Nie wiem. Nie interesowało mnie to aż tak bardzo. Odczasu do czasu zabierałam godo siebie, żeby nie zapomniał,kim naprawdę jestem. Nie protestował. Słońce prześwitywało przez gałęzie. Kropelki rosy lśniłyna płatkach róży. Motyl usiadł na liściu. Patrzyłam na niego przez długąchwilę. Przypomniałamsobie identyczną scenę sprzed kilku lat. Tomekmiał wtedy ze dwa lata. Na jego nodze usiadł motyl. Mój synekznieruchomiał. Wcale się nie bał. Trwałnieporuszony tak długo,póki motyl nie odleciał. Oczy Tomka były pełneszczęścia. Uśmiechał się. Poczułam ogromnąulgę, gdy przypomniałamsobie uśmiechswojego dziecka. W następnej sekundziezdecydowałam, co zrobię. Skończęksiążkę i przekażę ją temu, do kogo jest skierowana. Napiszę jąw formie przestrogi. Sama siebie przekonałam, że to możliwe. Odnajdę go,a potem pozbędę siętych wszystkich uczuć, wspomnień, myśli i wrócę do swojego dawnego życia. Jeśli odegranie roli Zofii mogło zbliżyć mnie do celu, to chyba będęw stanieto zrobić. Cokolwiek się zdarzy,no cóż. niech się dzieje. Jestem gotowa. Dla nich tak. Dlanaszych synów gotowabyłam na coś szalonego. Na strychuu Maciakowej poruszyło się okno. Obserwowałamnie. Musiałam zrobić to, co jej obiecałam, bo inaczejbędzietamtkwiłai nie zazna spokoju, póki się nie pozbieram. Postanowiłampojechać na skarpę, posłuchać muzyki dzwoniącego drzewa i zjeśćcoś dobrego. Ubrałam się i wyprowadziłam samochód z garażu. Jazda przezmiasto sprawiła mi przyjemność. 191. Wiał dość silny wiatr i dźwięki dzwonków słychać było z daleka. W holu spojrzałam w lustro i nie rozpoznałam sięw eleganckim kostiumie. Tak ubierają sięludzie prowadzący niezbyt czysteinteresy poto, by przykryć swoje brudne myśli. To pewnie kwestiazachowania równowagi; schludność zewnętrzna przeciwko wewnętrznemu chaosowi. Jakzwykle znikąd pojawił siękelner i poprowadził mnie między stolikami,tam gdzie zwykle siadamy z Michałem. - Dziś jestem sama i wolę mniejszy. Wybrałam ten,przy którym wtedy siedziała Zofia. Wydał misię bardziej namiejscu. Kelner uśmiechnął się z aprobatą. Dlaczego nie zdziwiłam się, gdy chwilę później zjawił się facet o twarzygoryla i usiadł przy ścianie nad szklanką wody mineralnej. Odniosłam wrażenie, żemnie pilnuje. Olga Z. nadal tkwiła w swoim kąciei dłubała łyżeczką wciastku. Skinęła mi niechętnie głową. Odniosłam wrażenie, że jej światnieporuszył się nawet o milimetr. Chwilę później drzwiotworzyły się z hukiem iweszła Laura. To wszystko już było, już siędziało. Nie czekając nakelnera, ruszyła przez środek sali biegiem,w stronę kogoś, kto na nią czekał. Przypuszczałam, że zatrzymasięprzy mnie. - Mogę się na chwilę dosiąść? - spytała. Wjej głosie nie byłowrogości ani buńczucznej nuty, ani niczego, co mogłabym potraktować jakozagrożenie. Po tym, co zaszło, uznałam, że będzie się czuła przynajmniejskrępowana, ale nie spostrzegłem niczego takiego. Muszę przyznać, że ja też nieczułam się urażona, choć nie jestem pewnaczemu. -Te twoje artykuły. skądkolwiek masz informacje. sąświetne. Takie słowa w ustach Laury to zbyt wielkie poświęcenie. Niemiałam powodu wierzyć w ich szczerość. - Nie wysyłałam ich do ciebie -Ale wiem o nich. Zastanawiałaś się,dlaczego są blokowanei przez kogo? - Wystarczy, że ty się nad tymzastanawiałaś i mi to powiesz. -W tym rzecz, że jeszcze tego nie rozgryzłam. Bez względu nato, co o tobiemyślę, te artykuły powinny się ukazywać, a tymczasem rozpływająsię, znikają, nikt o nich nic nie wie. Wygląda, żektoś wykorzystuje twojeźródło do własnych celów. Z moich dociekań wynika, że to Czernik kładzie na wszystkim łapę, ale. wiesz, jak to jest. Może powinnaś wysyłać jeteżdo prokuratury? 192 Zamilkła zdziwiona, żeubranie w słowa tego, co spędzało jejsen z powiek, zajęło tak mało czasu. Wpatrywała się we mnie czujnie, wyczekująco, z niepokojem. Rozbawiła mnie. - Chyba żartujesz. Jeśli tak cię to niepokoi, wiesz lepiej, co robić. Ja mam dość własnych kłopotów. Kelner przyniósł jedzenie i mogłam się pozbyć Laury bez żalu. - Idź sobie, bo mi psujesz apetyt. Przezchwilę stała w milczeniu, a potemodwróciła sięi odeszłabez słowa sprzeciwu, ale i bez gniewu. Cokolwiek by powiedzieć o Laurze, to nie brakowało jej uporuw dążeniudo rozwikłania zagadek. Jeśli jeszcze czegoś nierozumie,to zapewne zrobi wszystko, by wyjaśnićsytuację. Dla mnie byłoby lepiej, żeby się nie wtrącała. I dla niej byłoby lepiej, gdyby zostawiła moje sprawy w spokoju. Było już po ósmej, kiedy wróciłam. W domu nie znalazłam śladu niczyjej obecności. Przeszłamprzez salon, wyjrzałam nataras i do ogrodu. Wróciłam kuchennymi drzwiami i poszłam nagórę. Pusto. Cisza była niewiarygodna. Musiałam odchrząknąć, by sprawdzić, czynie ogłuchłam. Zdziwiłam się swoim rozczarowaniem. Pomyślałam, że jegogłowa jest już prawie wporządku i chłopak pewnie niedługo odejdzie. Powinnam przywyknąć do tejmyśli. Usiadłam w ogrodzie,by poczekać. Od sekretarza Czernik dowiedział się, żemam syna. Takie jak janie powinny mieć nikogo bliskiego. Musiałam wywieźć chłopca jaknajdalej i przestać sięz nim kontaktować. Przyszedł, gdy gotowa jużbyłam wstać i iść do Maciakowej. Usiadł obok. Pachniało od niego kotletami. Skinął głową,ale był nieobecny, zamyślony,jego twarz wydawała się jakby starsza, miał bruzdy wokół ust. - Będępotrzebował twojej pomocy. Muszę się dostaćw kilkamiejsc. Kiwnęłam głową. Zgodziłam się bez chwili namysłu. 193. 27 Obudził mnie zapach jajecznicy na boczku. Michał wrócił! Na sekretarce czekała jakaś wiadomość, ale ją zignorowałam. Zbiegłam na dół, by przywitać się z Michałem,chociaż doskonalewiedziałam, że to nonsens. Chłopak stał przy kuchni i mieszał jajka na patelni. Był szerokiw barach, a gdy się poruszył, widać było napinające się mięśnie pod koszulką. Mimo wszystko poczułamsię oszukana. - Zjesz? - spytał. Skinęłam głową. Skoro usmażył, nie będę dla niego niemiła. W dodatku to moje jajka,więcdlaczego miałabym ich nie zjeść. Ubrałam się i pojechaliśmy. Wiadomość z sekretarki odtworzyłam kilka godzin później. Była od szefa redakcji. Z poleceniem,żebym od razu się z nim skontaktowała, jak tylko ją odsłucham. Gdybym tak zrobiła,pewnie sprawy potoczyłyby się całkieminaczej, ale odebrałam po przyjeździe, a wtedy nic nie było już takiesamo. Życie jestnieprzewidywalne i nieraz trudno się zorientować, jakie w której godzinie ma wobec nasplany. Jechaliśmy trasami, które poznałam już wcześniej. Od czasu do czasu chłopakchciał, żebymsię zatrzymała, wysiadał, wchodził gdzieś, nie było gochwilę, potem wracał i ruszaliśmy dalej. Nawet nie wyłączałam silnika. Raz tylkopoprosił, żebym zostawiła samochód na parkingu i poczekała w kawiarni. W samą porę, bo i tak miałam ochotęna kawę. Może mi się wydawało,ale w pewnym momencie zauważyłamtwarzmężczyzny,tamtego ochroniarza Zofii. Po sekundzie twarz zniknęła w tłumie. Wypiłamswoją kawę, chłopak wrócił i tyle. Pojechaliśmydalej. O nic nie pytałam. Dotarliśmy do jakiegoś kolejnego miasta i przyjrzeliśmy się kilkubankrutującym miejscowym firmom. Przejmowaliśmy je potem zagrosze i podich szyldem prowadziliśmy nasze interesy. Pozwoliłam się unosić nurtowi. Po raz pierwszy od dwóch lat wzięłam Julkana kilkadni. Chciałobejrzećmuzeum w Puławach. Czemu nie? Bierzemy beemwicę, żebynam było wygodnie. Ale pod Załesiem jest obława. Zwalniam. Policjant podnosi lizak. W ostatniej chwili orientuję się, że to nieżadenpolicjant. Naciskam gaz. Gnam. Gonią nas. Jak tylko dotrę doZakrzewa, będę bezpieczna, tam czekają chłopcy. Julek ma szerokootwarte oczy. Każę mu je zamknąć, że to niby taka zabawa. Jestdzielny. Nie odzywa się. Nawet wtedy, gdy walnęłamw tego staregofiatana moście. Nas tylko odrzuciło, a tamtymi zakołowalo i zlecieli. Niemiałamczasu się zatrzymywać. Udało się. Ocaliliśmy życie. Pod Zakrzewem chłopaki czekały z kontenerem. Julek wysiadł. Nawetna mnie nie spojrzał. Kazał się odwieźć. To był ostatni raz, gdygo widziałam. Nie chciał sięze mną spotykać. To było pięć lattemu. Szum maszynerii przewijającej czas. Ach,więc tak tosię odbyło, pomyślałam. Czułam się dziwniespokojna, zupełnie nieporuszona tym, co się wydarzyło. Było mi tylko zimno, jakbym miała wsobie bryłęlodu. Owszem, myślałam, że to straszne, ale nieczułam nic, zupełnienic. Tylko coś mi siętrzepotało w pustej piersi. Spojrzałamw niebo. Zbierało się na deszcz. Tegoroczna końcówka lata jest wyjątkowo paskudna. Patrzyłam na chmuryi nasłuchiwałam grzmotów. Byłyby bardzo na miejscu. Myślałamo tym, że powinnam wysprzątać strych. Najwyraźniej w moim mózgu nastąpiło jakieś zwarcie. Powinnam byćnacoś takiegoprzygotowana, a nie byłam. Czekałam na jakieś dalsze wyjaśnienia. Chociaż niemiałam pojęcia, co tu jeszcze pozostało do wyjaśniania. Nigdyw życiu nie czułamsiętak bardzo zdradzona. Mój miodowymiesiąc z Zofią ijej bandą dobiegł końca. Nie tak miało być. A niby jak miało być? Uświadomiłam sobie, jak bardzo czułam się z nią związanaprzez cały ubiegły tydzień. Jak bardzo imponowało mi jej wariackie życie. Była zwykłą oszustką,a ja pozwoliłam zarazić się tąprzypadłością. Drapała mniew gardle gorycz rozczarowania. Nie płacz, powiedziałam do siebie w myślach. - Nie ważsię teraz płakać. Nacisnęłam gaz. Niech porwie mnie rzeka pojazdów, niechmnie niesie, niech mną rzuca, rozerwie na strzępy. Ucisk w piersi jeszcze się nasilił. - Źlesię czujesz? Może japoprowadzę? Znajdowałam się w stanie całkowitego otępienia. Słyszałamjakieś słowa, ale ani ich nie rozumiałam, ani nie wykazywałamnajmniejszego zainteresowania. Odkryłam, że zupełnie nie jestem wstanie zdobyć się nawysiłek słuchania, nawet wysiłekkiwnięcia głową wydawał sięza duży. Słyszałamtengłos gdzieś 195. z zewnątrz. Patrzyłam na tego, kto mówi, i nie rozpoznałam go. Jakiś obcyczłowiek. Dotknął mojego ramienia, aleostrzegłamgo ruchem ręki, że jestem pod napięciem i najlżejszy nawet dotyk grozi śmiercią lub kalectwem. Zauważyłam, żeręka mi drżyna kierownicy. Przed oczami rozgrywał się cały film. Najpierwmiałam przed sobą ciemność, potem w polu widzenia mignęło coś białego, a gdy poruszałam głową,dostrzegałam falujące linie. Wreszcie wydusiłamz siebie. - Umieszprowadzić? Nie słyszałam, co odpowiedział. Zjechałam na pobocze i przesiadłam się na fotel pasażera. Byłomi wszystko jedno. Przez chwilę uświadamiałam sobie jegoobecność,a potemo nim zapomniałam. Odwróciłam się do okna i patrzyłam na migającedrzewa,psa leżącego połową ciała na jezdni. Wjechaliśmy w uliczkę brukowaną kocimi łbami. Mijaliśmy stare kamienicezdobione głowami ludzi i smoków. Zatrzymaliśmy się i wszedł do jednego z nich. Znad drzwi spoglądał na mnie gryf z utrąconym skrzydłem. Miałam wrażenie, że sięze mnie śmieje. Po wypadku wszystkosię zmieniło. Julek zachował wtedy całkowity spokój, ale jak wysiadał, powiedział, że to byłostatni raz. Żejeśli mnie kiedyś odwiedzi, to tylkow jednejsytuacji: jeśli będę siedziała w więzieniu. Głupi szczeniak. Jego słowa odrzuciły mnie wtedy tak, jakbym zainkasowała ciospod brodę. Nie poszłam do więzienia,nasz policjant wyciszył sprawę. Dostał łapówkę, zbudował za niądom. Ja byłam czystaw oczach prawa. Ale smarkacz anirazu niezgodził się na spotkanie. Byłtwardy jak głaz. I dobrze. Ja też niąpogardzałam. Zaufałam jej. Jak mogła mnie tak omamić? Nie znoszę, gdy ktoś z taką łatwością wodzi mnie za nos. Los, jaki ją spotkał, uznałam za sprawiedliwy. Prawda była taka, że czułam wstręt do samej siebie,dowłasnych myśli. Wystarczyło, że przypomniałam sobie, jak miimponowała, a momentalnie pogrążyłam się w otchłani wstydu. Chciałam zapomnieć o wszystkim. Jak wrócę do domu, włączękomputer, pootwieram wszystkie pliki, nacisnę klawisz i wymażęz pamięci całą, niemal gotową książkę. Jużmi na niej nie zależało. Nie będę pisała, nie będę nikogo szukała, nie będę nikomuprzekazywała tych bredni. A jej syn. Co mnie to obchodzi! 196 Pewnie. Przecież to gnojek. Jest taki jak jego ojciec, za miękki. Wolałby widzieć mnie w więzieniu, bo według niego tylko tam miałam szansę stać się uczciwa. Naiwniak. Nie znalazłobysię jużtakiemiejsce na ziemi, gdzie mogłabymbyć przyzwoitaw jego rozumieniu. Ale wtedy on jedenmiał dość rozumu, by zadzwonić po pomoc dlatych ludzi. Uświadomiłamsobie, że to naprawdę dzieciak zadzwonił popomoc, gdysamochód leżałpod mostem. Spóźnił się, niemniejspróbował. Wróciliśmy do domu. Potrzebowałamswoich schodów. Zrobiłam jedną rundę. Wiatr był coraz silniejszy. Po wodzieniosłosię dzwonienie. Przebiegłam jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Biegałam, póki nie zrobiłomi się słabo, a wtedy położyłam sięnatrawie i słuchałam szmeru przepływającejrzeki. Od czasu do czasu zza chmur wychodziło słońce iliście zaczynały lśnićjak świeżo pomalowane czystą, intensywniezielonąfarbą. Woknie na strychu Maciakowej przeglądały sięchmury. Powodzie niosły się dźwięki dzwonków. Maciakowaz kimś rozmawiała. W jej głosie pobrzmiewały radosne nuty. Śmiała się. Ktoś jej odpowiadał. Ten głosteż znałam,ale nie chciało mi się zastanawiać, do kogonależy. W jakiś niejasny sposób czułam sięi przeznią oszukana. Ciekawe, czy wiedziała? Nie umiałam sobie wyobrazić, że potrafiłaby się tak śmiać,gdyby zdawałasobie sprawę, że jej mąż zbudował dom za łapówkę,którą dostał od Zofii za wyciszenie sprawy śmierci moich rodziców. Mogłabym pójść doniej i spytać,czy przez cały ten czas znała prawdę. Rzecz w tym, żenie chcę tego wiedzieć. Nad niektórymi sprawamilepiej spuścić zasłonę milczenia. Co by się stało ze światem, gdyby wszyscy potrafili wnikaćw dusze innych ludzi? Lepiej, że każdy jest osobnym, zamkniętymw sobie wszechświatem. Zaczął padać deszcz i poczułam,jak ogarnia mnie spokój. Nie było jużniczegoniewyjaśnionegow moim życiu. Dowiedziałam się tego, co chciałam wiedzieć. Odetchnęłam głęboko i poczułam, jak dusza Tomka odłączasię ode mnie i idzie tam, gdzie już dawnopowinna była pójść. Może była za malutka i zabłądziła, bo niewiedziała, dokąd iść,albo nie chciała odejść,a janie mogłam zrobić nic więcej pozaczekaniem,aż dorośnie i odnajdzieswoją drogę. Takto sobiewyobraziłam. Ale równie dobrze mogło być odwrotnie. To ona opie197. Kowała się mną. A teraz wreszcie uznała, że już dam sobie radę,i odeszła. Niespodziewanie chwycił mnieskurcz wpodbrzuszu, aż zakręciło mi się w głowie. Przesadziłam z bieganiem. Wróciłam do kuchni, odkręciłam kran z zimną wodą iumyłamtwarz. Dostałaś, co ci obiecałam. Teraz twojakolej. Ani misię śniło cokolwiek robić. Niechciałam mieć z nią już nic wspólnego. Czułam sięzwolniona ze wszystkich zobowiązań. Nie zamierzałam trwonić więcejczasu na przejmowanie się kimś, kto nato nie zasługuje. Szorowałam ręce. Chciałam zmyć z siebie cały brud, wjakim sięutytłałam. Weszłam pod prysznic istałam pod zimną wodą takdługo, póki nie poczułam, że się rozpuszczam. Usłyszałam, jak okiennice uderzają o framugi. Drzewa nadrzeką gięły się ku wodzie. Pociemniało. Pozamykałam okna, aleprzezotwarte drzwi patrzyłam, jak w ogrodzie fruwają rozwieszone nasznurach dżinsy. Miałam zamiar biec, by je ratować, nagle jednakwszystko znieruchomiało. Drzewaprzestały sięgiąć, zerwane liściezatrzymały się wlocie, muchy przestały brzęczeć. Uderzył piorun. Najpierwpojawił się błysk, a zaraz potem huk, tak potężny, żeogłuchłam. Uderzył gdzieśblisko. Uciekłamdo domu i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Jeszcze nie przebrzmiał huk piorunu i zatrzaskiwanych drzwi,gdy pojawiło się we mnie coś, czego wcześniej nie było. Coś gniewnego, buntowniczego. Pragnienie zemsty. Poznałam Zofię na tyle dobrze, by wiedzieć, co mogło ją najbardziej zranić. Wiem, wiem, wiem. Cały ten jej cholernymajątek,który tak ciułała, a teraz zostawiła pod moją opieką, oddamtemu,zkim rywalizowała i kto ją pokonał. Wszystko, o czym mi powiedziała, przekażę jej największemu wrogowi. Musiała byćchybagłupia, skoro właśnie mnie wybrała na stróża swoich dóbr. Czyżbysądziła, że dam się przekupić tymi brudnymi pieniędzmi, że zapłaci mi za życie mojego dziecka? Wiedźma. Zamknęłam oczy i przejrzałam w myślach wszystkie znane mifakty. Doświadczenienauczyło mnie,byskrzętnie gromadzićwszelkie dane i nigdy nie wypuszczaćz rąk cennych informacji,dopóki nieopłaci się to w dwójnasób. Na wszystko przychodziwłaściwy czas. Wiedziałam, kto jest jej największym wrogiem. Laura miałarację. Czernik korzystał z moich informacjii przejmował interesyZofii. Przez ostatnie dni podawałam mu je jak na tacy. Robiłam tonieświadomie, teraz jednak gotowa byłam dać mu resztęz własnejwoli, z premedytacją. Posika się chłop ze szczęścia. Wiem, że zdrada jestgodna pogardy, ale to właśnie miałam zamiar zrobić. To będzie mojazemsta. Wyrównanie rachunków. Zofia zapłaci za wszystko. Zrób to, tak,zrób to, nie zwlekaj,bo czasu jest coraz mniej. Skutki tej machinacjina chwilę mnie przytłaczają. Mam wrażenie, że idę po powierzchni wody. Źlepostawionastopa iwpadnę. Czekam, by sprawdzić, czy się boję. Nie. Nic a nic. Szczerzemówiąc, nie robi to na mnie najmniejszego wrażenia. Czekającemnie zadanie wydało się nagle całkiem przyjemne. W najgłębszymzakamarku mojego umysłu znalazło się nawet miejsce naradosne podniecenie. Bo w sumie, cokolwiek się stanie, i tak niemoże być to gorsze od wszystkiego, co już mi się w życiu przydarzyło. Sprawa została przesądzona. - Zrobię to! Tak. Zrobimy to obie. - Weronikaaaa! Oglądam się, sprawdzając, o kogo chodzi. Maciakowa macha do mnie zzapłotui drze się przezcałąszerokość ulicy: - Śpisz? Telefon u ciebie dzwoni i dzwoni! Idź, zobacz kto? Dopiero w tym momencie przypominam sobie owiadomości,której jeszcze nie odsłuchałam. Wchodzędodomu. Przez chwilę gapię się na pulsujące światełko sekretarki, zgadując, kto jeszcze po tylulatacho mniepamięta. Podnoszę słuchawkę. - Oddzwoń. Sprawa pilna. Muszę chwilę pomyśleć, by przypomnieć sobie, że to szef redakcji. Wykreśliłamgo z pamięci tak dokładnie, że czuję się niemile zaskoczona,że to właśnie Lulu. Ton jego głosuświadczył,że powinnam przygotować się na najgorsze. Wzywa mnie pewnie po to, by wręczyć wymówienie. Przekroczyłam jakąś granicę. Sądzę, że niejedną. Przez chwilę wpatruję się w aparat izastanawiam, cozrobić. Może lepiej wziąć zwolnienie lekarskie. Mogłabym odroczyć wyrok. 199. Ale dzisiaj sobota, przychodnia nieczynna. Wzdycham i wystukuję numer redakcji. Straciłamjuż rachubę,jak długo mnie tam nie było. 28 - Zbieraj sięi przyjeżdżaj - powiedział tonem człowieka, którego cierpliwość została nadużyta. -O co chodzi? - Jakto o co? Koniecurlopu,pora do pracy! Naprawdę? Niemożliwe! Nareszcie. Z twarzy opadło senneodrętwienie. Przeciągnęłam się. Uświadomiłam sobie, że obok przez całyczas życie toczyło się normalnym trybem. Tylko ja wpadłam w jakiś wir, a teraz właśnie Lulupodajemi rękę i chociaż nie jest to dłoń, której pragnę się trzymać,może przy jej pomocy może uda mi się wypłynąć na powierzchnię. Zaczerpnęłam łyk powietrza. Aż mnie oszołomiło. Jednym susem wyskoczyłam z dresui pobiegłam pod prysznic. Zdołałam z grubsza zmyć z twarzy zielony kolor. Poczułam sięo niebo lepiej. Wydając okrzyki wojenne, pobiegłam do samochodu. Nareszcie! Jechałam z nadzieją, że wraz z rozgrzeszeniem dostanę wykazzwykłych spraw i będę znów mogła zapełniać dni wyprawami narynek, rozmowami z hodowcami psów, sprzedawcami majtek i początkującymi poetami. Super. Wyobrażałam sobie, jak szef spyta: - No, jak tam, jeszczemasz ochotę grzebać sięw sprawach,które cię przerastają? Aja uczciwie, z ręką na sercu odpowiem: -Nie. Coś mi szeptało, żebym nie robiła sobie zbyt wielkich nadziei,bo i tak nic nie pójdzie po mojej myśli. Podczas gdy myśli kłębiły się w głowie,nogi automatycznie naciskały gaz i sprzęgło, a ręce kręciły kierownicą, tak że samochódjechał sam. Jeszcze pamiętałdrogę doredakcji. Zdumiałomnie, że już przy wejściu natknęłamsię na Laurę. Paliła nerwowo papierosa i wyglądała raz za razemprzez szybęw drzwiach naulicę, jakbyspodziewała się wizyty samegoprezydenta. Minęłam ją i ruszyłam na górę. Po drodze spotkałam ztuzin ludzi, którzy powinni o tej porzepomagać rodzinom wsprząta200 niui zakupach. Normalnie w sobotę w redakcji niema nikogo, pozanajbardziej niezbędnymi dyżurnymi redaktorami. Tymczasemcorusz dostrzegałam kogoś,kto wystawiał głowę nad przepierzenie tylko poto, żeby na mnie popatrzeć. Odniosłam wrażenie, żew momencie, gdy się zbliżałam, wich boksach zapalało sięczerwone światło i błyskał napis: "Uwaga, nadchodzi! ". Wtedy podnosilityłki,ale nie poto, by mnie przywitać, ale żeby mieć na oku. Byłam przekonana, że gdy się oddalę,alarm zgaśnie, a wtedy odetchną zulgą, mogąc wrócić do pracy, którą przeze mnie przerwali. Czułamsię obco. Zupełniejakbym tylkograła rolę kogoś domnie podobnego. Na półpiętrze zerknęłam w lustro i, rzeczywiście, to nie byłamcałkiem ja. Zwykle widziałam tam siebie w podkoszulku i dżinsach, ateraz wyglądałam jak gwiazda. Nie miałam pojęcia, że mimopośpiechu tak się wystroiłam. Myśl, że zaczyna mito wchodzić w krew, trochę mnie rozzłościła. Jakaśczęść tej irytacjidotarładomojegoodbicia, bo tamta spojrzała na mnie porozumiewawczo. Bez względu nato, co się stanie, takie jak my muszątrzymać fason. Trwało to ułamek sekundy. A możetylko mi sięzdawało. Boże, znowu świruję. TAK TRZYMAJ. TEN ŚWIAT KRĘCI SIĘ DZIĘKI WARIATOM. Dogoniła mnie Laura. - Musimyporozmawiać - oznajmiła. Wlepiła we mnie oczy,jakby wątpiła, czyzechcę jej poświęcićchwilę. Też zauważyła różnicę. Zatrzymałam się na moment. - Co zamierzasz? - spytała nerwowo. - Nic - odpowiedziałam. Chodziło jej chyba o to, jakie podejmę działania w sprawie zaginionych artykułów, a ja nie zamierzałam podejmować żadnychdziałań. A przynajmniej nie takich, jakich oczekiwała. - Jak to nic? Nie możesz tego teraz zostawić! - wysyczała. Wjejgłosie brzmiała desperacja. - Właśnie to robię. Nie zamrugała, a minę miała taką, jakby zamrugała. Była naładowana jak burza. Niezamierzałamprzebywać w jejpobliżu dłużej niż to absolutnie niezbędne, bo prowokowałabymrozlew krwi. Ruszyłam. Szłam tak szybko, że musiała biec, żebydotrzymać mi kroku. A gdysię zatrzymałam, wpadłana mnie. Sprawiaławrażenie spiętej. 201. Popatrzyłam na nią z uśmiechem. Kurcze, stać mniebyło, żebyw tej sytuacji rozmawiać z nią na luzie. Nie tylko ubierałam się, alei zachowywałam inaczej. Sama czułam tę odmianę, nie musiałamspoglądać w lustro, by widzieć inną siebie. - Pewnie niewierzysz, ale janaprawdę z tym skończyłam. -Chyba nie mówisz poważnie? - syknęła, patrząc na mnie jakna głupią. Wydawała się jeszcze bardziej nieszczęśliwa niż ostatnio. Nie wiedziała, co powiedzieć. - Noto się przyglądaj. -Przestraszyłaś się? Wyszczerzyłam zęby. Wrrr. Nie wiedziała, z kim rozmawia. To nie jest kwestia strachu, tylko strategii. Zejdźnam zdrogi. Właśnie. - Zejdź mi z drogi. Powstrzymałam się od nagłej chęci pociągnięcia jej za włosy. Laura wyczuławe mniecoś obcego, bo ustąpiła. Patrzyła, jakodchodzę. Przez chwilę myślałam, że zaczniemy ze sobą walczyć. Będziemy się tarzać po redakcyjnych korytarzach, ku uciesze gawiedzi. Ale nie zatrzymała mnie. Pozwoliła mi odejść. Swoje biurko zastałam wysprzątane. Lśniło czystością wypolerowane na błysk, bez odrobiny kurzuczy skrawka papieru. Ziałopustką. Gdy jest tak czysto, nie wiem,odczego zacząć. Chyba odpytania, czynadal tu pracuję? - Nigdy nie zgadniesz, co sięstało - przywitał mnie Szymon radośnie, jakby nie było żadnej przerwy, jakbyśmy widzieli się godzinę temu. -To mów. - Masz umówione spotkaniez Czernikiem. Aż mnie zatkałoz wrażenia. Jak tonigdy niemożna być pewną, co się zdarzy. O tonam przecież chodziło, no nie? Czułam,że rumienię się z zakłopotania. Nie wiem, czy jestembardziej zdumiona,czy przestraszona swoją podwójnością. Takierzeczy innym się chyba nie zdarzają. - Wiesz przynajmniej, o co chodzi? -Nie bardzo. Szef ci powie. Spróbowałam zebrać myśli iogarnąć wszystko, ale nie jesttowcale łatwe. Nie mam pojęcia, czy todla mnie dobrze, czy źle. Niezdążyłam jeszcze niczego zaplanować. Jeszcze wszystkiegodokońca nie przemyślałam. 202 '(im To stałosię tak szybko. Za szybko. Niechcę myśleć o tym, co naprawdę skłoniło go do wyznaczenia mitego spotkania. - Dlaczego ja? Laura będzie rozczarowana. Po minie Szymona widzę, że woli nie dociekać przyczyn. Uświadamiam sobie, że zarówno dla niego, jaki pozostałych todosyć oczywiste. Wyczuwam jego niechęć. Unika mojego wzroku. Świadomość, że mi nie ufa, nie jest przyjemna. Usiłuję wmówićsobie,że nic mnie tonie obchodzi, ale wcale mnie to nie uspokaja. Otwieramkomputer. Pusto. Ktoś w nim grzebał, przeczesałmoją skrzynkę. Wiadomości, które tam miałam, wsiąkły. Nie znaczy,że są mi jeszcze do czegoś potrzebne, ale byłymoje. - Kto grzebał w moimkomputerze? Szymon patrzynamnie niespokojnie. - Zaraz po twoim wyjściu zabrali go doczyszczenia. Coś zginęło? - Wszystko zginęło. No i dobrze. Przynajmniej te materiały mam zgłowy. Domyślam się, do kogo trafiły. W sumie ucieszyłam się, że będę miałamniej do przekazywania. Zostałymi jeszcze numery kont ikontakty telefoniczne. Akurat tosię zmieści na jednej kartce. Cieszę się, że tak sprawnie idzie mi pozbywanie się spraw Zofii. Jest nadzieja,że już wkrótce wszystko będzie normalne. Wreszcie przyszedł szef. - Dobra,wracamy dosprawy. Zabrzmiało to tak, jakbym kwadrans wcześniejzostała dostarczona przez policję. - Czernik zadzwonił, że tylko wtedy zgodzi się na wywiad, jeślito ty go zrobisz. -Jaki wywiad? - Chce się pokazać jakosponsor nowych polityków. Gówno prawda. Chodzi o Zofię, o moje artykuły o niej. Chce wiedzieć więcej,chce wiedzieć wszystko, co ja wiem. Ma Michała i wierzy, że trzyma mnie w garści. Dam mu wszystko, czego zażąda. Ma rację. I,co gorsza, wszyscy o tym wiedzą. - Taki jest jego warunek. Albo ty robisz ten wywiad, albo dago innej gazecie. Więcniemam wyjścia. Nie ma wyjścia, dobre sobie. Słyszałam biciewłasnego serca. Wyłączyłabym je, gdybym tylko dała radę. 203. Wszyscy wyglądali, jakby byli pogrążeni w medytacjach. Czekając na ciąg dalszy, zastanawiali się, ile mogę im zaszkodzić. Czynie lepiej już teraz zaprotestowaći odciąć się ode mnie. Na twarzy Lulumalowało się cierpienie. Przyglądał mi sięuważnie,jakby podejrzewał, że dał się wciągnąć do jakiejś gry,i pozwalając mi tu być, ma wszelkie szansę zostać stroną przegraną. Nawet, jeśli będzie się miał na baczności. Może pamiętał tamtąchwilę sprzed kilku dni,gdystałna ulicy, niepewny, co zrobić,a my z Czernikiemwzięliśmy go w dwa ogniespojrzeń. Nie byłomu wtedy przyjemnie i teraz czuł ten sam dreszcz i też nie wiedział,co zrobić. Najwyraźniej nie miał pewnościco do mojego prawdziwegostatusu iczynił wysiłki, by coś zrozumieć. Na podstawie mojej miny, mojegoubrania, moich gestów próbował odczytać całą prawdęo mnie. Bał się, że jeśli popełni błąd, będzie musiałza niego zapłacić. Wolałby,żeby kto inny płacił. Może powinnammu powiedzieć, jak sprawy wyglądają. Takbyłoby honorowo. Tylko ktoby uwierzył w prawdę? Dopiero bysię śmiali. Pewność, że zabrzmi togłupio, sprawiła, że moje poczucie winy zbladło. Nie ogarnęła mnie skrucha. Niepotrzebnieprzedłużał ciszę,ale atmosferapełnaskrępowania dawała mu świadomość własnej siły. I tak zamierzał zlecić mi ten wywiad po to mnie ściągnął. Poprostu chciał pokazać,jakijest rozsądny, ostrożny, przewidujący. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Miałam mnóstwoczasu. W końcu westchnął. Wiedział, że z jakiegoś powodu znalazłamsię w groniewybrańców i tylko ja mogę zrobić to, co było do zrobienia. Laura z osobliwym wyrazem twarzy spoglądałanamniez odległego końca stołu. Swoimspojrzeniem i uśmiechem mówiła: I co, chyba nie myślałaś, że ci się uda wymigać. Nikt oczywiścietego nie dostrzegł. - Zgadzasz się? Byłoby łatwiej, gdybym stanęła przed prostym wyborem: zgadzam się albo odmawiam. Jednakrzeczywistość okazała sięznacznie bardziej skomplikowana. Żadna decyzja nie będzie dobra. Tak czy owak musiałam wybrać między jednym złem a innym, jeszcze gorszym. Skinęłam głową w obawie, że mogłabymnie wydobyćz siebie głosu. Byłam zdecydowana, zanimjeszczezadał pytanie. - Dobrze - odpowiedziałam z wahaniem,żeby miał wrażenie,że robię to dla niego,dla redakcji, dla gazety. 204 Za żadneskarby nie przepuściłabym takiej okazji. Aco? Zapowiadało się na niezłą zabawę, prawdziwą beczkę śmiechu. - Dość się wynudziłam przez tych kilka dni -dodałamz uśmiechem. Spojrzałamna Laurę, ale niewidziała w tym nic śmiesznego. Jejtwarz była doskonale poważna. Wiedziała, żetym razem pakujęsię naprawdę w duże kłopoty. Wróciłam i usiadłam przy pustym biurku. Szymon siedział przyswoim i coś tam mruczał. - Co mówisz? -Ty lepiej wyjmij portfel z torby, zanim tam wejdziesz, bodrań ci skubnie go i nawet nie zauważysz, kiedy. Obytak było. Po towłaśnie tamidę. Mamy zamiar dać mu wszystko, co tylko łyknie. Każda rzecz,którąwziął, jest oznakowana. Każdykontakt pod obserwacją. Właściwie już gomamy. Zamykamy tylko sieć. W spojrzeniach chłopaków nie dostrzegłam za grosz przychylności. Musiałam koniecznie zrobić coś, co choć częściowozwróci miich zaufanie. - Byłabym wdzięczna, żeby któryś zwas ze mną pojechał -powiedziałam obojętnym tonem. - Sama się nie odważę. - Na pewno nie zaszkodzi - odparł Szymonz wyraźną ulgą. 29 Na ulicy znów widzę tamtego faceta; to goryl Zofii. Zbyt często go widuję. Spojrzałam na niego, ale kiwnął głową,że wszystko w porządku, mam się nie zatrzymywać, nie przejmować jego obecnością. Teraz dopierosię przejęłam. Ogarnęło mnie wrażenie, że porwał mnie wiatr i rzucił w wir wydarzeń, które już się działy, a jazostałam w nie włączona wbrew woli. Nie byłam dość silna, by sięwycofać. Nagle sobie uświadomiłam,że za chwilę znajdę się w towarzystwie bardzoniebezpiecznego człowieka, zupełniemiobcego,o którym wiem o wiele za dużo. Czułabym się znacznie pewniej,gdybymwiedziała mniej. W głębi duszy wierzyłam, że nie grozi miżadneniebezpieczeństwo, chociaż tak naprawdęnie byłam niczego pewna. 205. Boję się, jednak ten strach sprawia mi przyjemność. Samaprzedsobą udaję,że chcęmieć jużwszystko za sobą, aletak naprawdę podoba mi się to, co mam zamiar zrobić. Czuję napięcie. Sercepodskakuje w piersi. Szymek drepcze obok mnie. No, trudno. Może będzie dzielny. Wysiedliśmy z windy na pierwszym piętrze i znaleźliśmy sięwholu, gdzie główne miejsce zajmował kontuar z marmuru czyczegoś takiego. Siedział tamfacet w garniturze. Wyglądałna dyrektora, a był tylko strażnikiem. Sprawdził nasze dane,wpisałdokomputera, dostał potwierdzenie, wręczyłnam kartę magnetyczną i pozwoliłprzejść przez bramkę. Dalej były ogromne drzwi. Otworzyły się przednami zapraszająco, a gdy je minęliśmy, zamknęły się z lekkimtrzaskiem. Odniosłam wrażenie, żezostaliśmywłaśnie pozbawieni wolności. Stąd się nie wychodzi bez zezwolenia. Poczułam, jak strużkapotuspływa mi po kręgosłupie. Ujrzałam przerażającą wizję tego wszystkiego, co się ze mnąstanie,gdy Czernik zorientuje się w moich intencjach. A jakie niby są te moje intencje? Zaczął mnie ogarniać niejasny, mglisty strach. No nie, co ja właściwie sobie myślałam? Że takpo prostu damCzernikowi listę jej przedsiębiorstw, skorumpowanych politykówi kontw bankach, aon mi podziękuje? Najwyraźniej postradałamzmysły. To nie może być takie proste. Chociaż, czemu nie. Przecieżwie, kto pisałartykuły. Informacje,które tam zamieszczałam,brałjak swoje. Z pewnością podejrzewa, że zgromadziłam ich więcej. Jeszcze tylko nie wie, że zamierzam daćmujez własnej woli. W tym momencie uświadamiam sobie jeszczeinnąmożliwość, że cokolwiek mu dam, on i tak będzie podejrzewał,że mam tego więcej. Będzie chciał wiedzieć, skąd. Co mupowiem? Powiesz prawdę. Miałam mniej zdrowego rozsądku, niż sądziłam. Dalej był jeszcze jeden hol z kontuarem, a za nim recepcjonistka w beżui czerni, idealnie zharmonizowana z wytwornością otoczenia. Właśnie szepcze do telefonu,informując o naszym przybyciu. - Jesteśmy umówienina wywiad do gazety - powiedziałam,czując jeża w gardle. Skinęła głową i poprowadziłanasdo pokojuze skórzanymi fotelami. 206 Szymek nie mógłnadziwić się bogactwu, a jacały czas miałamwrażenie,że jestem w przedpokoju. Luksusowym, ale tylko przedpokoju. Jednak się bałam. Głównie tego, że mimo wszystkich ceregieli Czernik nie przyjmie nas, zrezygnuje, wymówi się czymś, nie da mi szansy zrobienia tego, zczym przyszłam. Sekretarka wskazała nam miejsca. Dostaliśmyczas, by podziwiać szpanerskie biurko, obrazy naścianach, dywany, księgozbióri dziesiątki drobiazgów, któreświadczyły o bogactwie właściciela. Nigdy w życiu niewidziałamwyraźniej szczegółów. Wzorek na dywanie, podpis Kossaka naobrazie, złocone grzbiety książek, plama słońca na ścianie. Wypełniałam nimi miejsca w mózgu,przeznaczone zwyklena wątpliwości. Na ścianie za biurkiem wisiała skóra niedźwiedzia. Sam gozastrzelił, o czym mówiła blaszka przybita poniżej niedźwiedziejłapy. W 1999 roku. Biednymisiek. Był tu po to, by straszyć petentów. Ustasame wykrzywiły mi sięw grymasie obrzydzenia. Gdy wszedł Czernik,przez chwilę zastanawiałam się wstać czynie. Szymek podniósł się, a ja nie wiedząc, czy wzbogaconemu naszwindlach bandycie należą się takie względy, też ostatecznie wstałam. Obejrzał mnie zkrytycznymzainteresowaniem. Udał, żenie dostrzegł chwili wahania. Zatrzymałwzrok na perle. Patrzył na nią dłużej, niż to było potrzebne. Zastanawiał się, czy to coś znaczy, czy to tylko przypadek. Wreszcie doszedł do wniosku,że w tejchwili to i tak bez znaczenia. - Napijąsię państwoczegoś? Podziękowałam w imieniu nas obojga. Nie był zadowolony, że przyszłam z obstawą. Inaczej to sobiezaplanował. Ostatecznie zdecydował się ignorować Szymka. Podniósł szklankę do ust iznad jej krawędzi przesunął wzrokiem pomojej twarzy. Czułam, jak jego spojrzenie wnika mi pod skórę. Pomyślałam,że i on zna tę sztukę. Dlatego muszęsię mieć na baczności. Nie odwróciłam oczu. Zablokowałam się tuż podpowierzchnią i zwyczajnie nie pozwoliłam, by zajrzał głębiej. Zadał mi kilka grzecznych pytańo naszą pracę, życie w mieście,ulubione restauracje, same banały, żadnej dociekliwości. Rzuciłkilka słów o Michale, o tym, jaki jestzadowolony ze współpracyznim. Podjął wysiłek, bystworzyć atmosferę bliskości, niemalkoleżeństwa. Odgradzał mnie od Szymona. 207. Sądziłam, że będę miała tremę, a tymczasem czułam idealnyspokój podczas tej rozmowy. Już od pierwszejchwilizorientowałam się, że nie jest to typ intelektualisty. Raczejzwykły bandzior,który pragniewładzy ikupuje jąsobie, bo ma za co. Jego siła polega na tym, żenigdy w nic nie wątpi. Chciałoby się, byten, z kim się paktuje, był choć odrobinę lepszyod tego, kogo się zdradza. Czernik w niczym niebył lepszyodZofii. Ona zabrała mi dziecko,on Michała. -Jesteśmy wdzięczni, że właśnie my możemy przeprowadzićz panem rozmowę - zaczynam go smarować wazeliną. Czuję sięniezręcznie, ale okazuje się, żeon nie zamierzaodpowiadać na żadne pytania. - Teraz są takie czasy, że ludziesami decydują,których prawchcą przestrzegać, a które łamać. Szczególnie jeśli mająwładzę,a jeszcze bardziej, gdy są dziennikarzami. Żeby uniknąć kłopotów,mam dla państwa przygotowane odpowiedzi na pytania, jakie powinniście mi zadać. Uśmiecham się. Nie umiem powiedzieć, dlaczego nie protestuję. Biorę podane mi kartkii kładę obok swoich notatek. Nawet nanieniepatrzę. Dobrze by było, gdybyśmy na tym mogli zakończyćtę sztuczną konwersację, ale oboje wiemy, żenieo to chodzi. Tenlipny wywiadto tylko pretekst do ściągnięcia mnie tutaj. Szymon nie wtrąca się, siedzi idealnie nieruchomo i czeka razem z nami na ciąg dalszy. Wszystko się we mnie skręca, ale muszęzachowywać się normalnie. Tylko co toznaczy, normalnie? To znaczy, że muszę siępodporządkować biegowi rzeczy. On tu rządzi, nadajerytm temu spotkaniu. Swoje szansęmogępoprawić tylko poprzez zyskanie jego przychylności. Więc słucham, gdy rozwodzi sięnad gospodarką kraju, przybiera pozę obywatela zaniepokojonego moralnym rozprężeniem i zmierza w kierunku roli, jaką chce odegrać w najbliższej przyszłości. Mówi, a jawidzę wjego oczach, że mnie lekceważy. Widziwemnie tylko kobietę. Patrzy na mój biust i zastanawiasię, ile miałby przyjemności,gdybyudało mu się mnie zbajerować. Gdyby tylko umiał zajrzećpod maskę miło uśmiechniętej blondynki, zobaczyłby potwora. Muszę sobie ciągleprzypominać, kim jestem i po co tu przyszłam. Opowiada głupstwa, niemające nic wspólnego z tym,co naprawdę myśli. Tworzy obraz, który mam przekazać dalej. Wykorzystuje mnie. W jakiś niezamierzony sposób stawia mnie w roliwspółuczestnika wojny. Już niewiem, po czyjej jestem stronie. 208 Boję się, że niedam rady. Daszradę,zachowaj tylko spokój. Wyłączam uwagę. Rejestruję jedynie tembrjego głosu. Przyglądamsię mimice twarzy;drganiom nosa,ruchom powiek, wysuwaniu zębów przy wymawianiu spółgłosek. Dzięki temu mogę sięskupić i sprawiać wrażenie, że słucham tego, co mówi. W pewnej chwili przerywa i uśmiecha się zachęcająco. Niewiem, czegooczekuje;żebędę bić mu brawo, czy co? Jedyne na comogę się zdobyć, to kretyński uśmiech. Boże, nudzi mnie. DOBRZE CI IDZIE. SAM BYM SIĘ POMYLIŁ,JAKBYM TYLKO NACIEBIE PATRZYŁ. Czasami mam taki sen, że biegnę za ruszającym samochodemojca, by zabrać się razem z nimi do kina. Ale tata przyspieszai choć wiem, że nie zdążę, gnam z wywieszonym językiem, bo jakmi się uda ich zatrzymać, to nicsię nie zdarzy, uratuję ich. Więcbiegnę i wierzę, że tym razem dam radę. Muszę zdążyć wypowiedzieć tozdanie, nim znudzi się naszym towarzystwemi każe się wynosić. Skupiam się, by wychwycić właściwy moment. A potembędzie, co będzie. Dobrze będzie. Obiecałam Julkowi, że oddam wszystko. Nie zatrzymam niczego. Chcę się wywiązać chociaż ztej jednej obietnicy. Obietnice, przyrzeczenia, cóż to wszystko warte. Mięśnie napięły mi się zestrachu. Boże, dopomóż. JA SIĘ NIE WTRĄCAM. I gdy już myślał, że ma mnie z głowy, mówię swoją kwestię. Wypływa ze mnie lekko,gładko,bez zająknięcia. - Piszę książkę o pewnej kobiecie, która niedawnozginęła w wypadku, i tam, wjejwspomnieniach,pojawia się pana nazwisko. Zdążyłam. Zalała mnie fala niewypowiedzianejulgi. Nie odrazu podniosłam wzrok, by sprawdzić jego reakcję. Dałam mu czas. Dopiero gdy ochłonął, spojrzałam i nie odwróciłamgłowy przez kilkadługichchwil. Uniesione brwi i czujność w oczachświadczyły, że moje słowa nie trafiły w próżnię. Już był mój. - Tak, rozumiem- powiedział i zaraz potem odkaszlnął, chcąc zyskaćna czasie. Wytrąciłam go z ciągu zaplanowanychw mózgu czynności i teraz potrzebowałczasu, by przestawić się na ręczne sterowanie. Schyliłam sięi zaczęłam grzebać w torbie. Wyjęłam maszynopis i położyłamgoprzed sobą. 209. Ten mój dzieciak wcale nie był miękki. Był twardszy ode mnie. Zawsze taki był, od maleńka. Tęskniłam za nim. Z każdym rokiembardziej. Ikoniec końców postawił na swoim. Zrobiłam rzeczniewiarygodną. Zwinęłaminteres. Szkoda tylko, że się nie udało. Dziwne,jak los się plecie. Przeszkodziłaśnam. Za wcześnie rozeszła się wieśćo mojej współpracy z policją. Narozrabiałaś i teraz musisz dokończyć to, co zaczęłam. Śmiało. Odchrząknęłam. Spojrzał na mniez wściekłością. Niemal mnieprzeraził. Był przyzwyczajony, że wykorzystując wyższypoziom testosteronu, bez trudu zmusza innych do posłuszeństwa. Zobaczył mójniepokój i nie chcąc mnie zrazić, wyciszył się i tylkopokręcił głową z dezaprobatą, co miałooznaczać, że nie zrozumiałam zasad, jakie narzucił. -Czy ma pani jakiś szczególny powód, żeby mi o tym terazwspominać? Mignęłami w pamięci cała lista szczególnych powodów. Uśmiechnęłam się miło i podniosłam ręce na znak grzecznego protestu, jak policjant z drogówki, któremu znudziło się słuchanie tłumaczeń. - Byłabym wdzięczna, gdyby rzucił pan okiem na fragmenty dotyczące pańskiej osoby - powiedziałam bez specjalnego nacisku. Wiedziałam, że się zgodzi. Muszę tylko poczekać, aż dojdziedowniosku,że to nieuniknione. Wyjaśniam, że w poszukiwaniu materiałów natrafiłam w Internecie nastrony z jej notatkami. Przerzucam kolejne strony książki,która prawie jestjuż gotowa,wskazuję fragmenty dotyczące jegoosoby. Tłumaczę, że nie wiem, czy potrzebna mijego zgoda na zamieszczenie tych kawałków. Przez kilka sekund panuje martwa cisza. W końcu Czernik niewytrzymuje: - Czy pani ją znała? -Nie. Cóż mu powiem, skoro nawet samej sobie nie potrafię wyjaśnićrodzajuporozumienia, jakie się między nami wytworzyło. - Uratowałam jej życie. Chyba w zamian za to dałami materiałydo artykułów i książki. To wszystko, comogę mu powiedzieć. - Lepiej niech paniwrzuci to do ognia i zapomni o wszystkim. To była zła kobieta. - W jakim sensie zła? Zabiła kogoś? 210 - Właściwie nie. Miała ludzi, którzy robili takie rzeczy. Ale kiedyś jej się zdarzyło. Byłnapad, policjanci zrobili obławę, uciekałaiuderzyła w jadący spokojnie samochód. Zepchnęłago z mostuiodjechała. To była chybapani rodzina. Pisze pani książkę o morderczyni własnej rodziny. Powiedział to z satysfakcją. Wydał jeszcze z siebie krótkiśmiech, jakby to było zabawne. Najeżyłam się,ale on tego nie widzi ikontynuuje: - Pani mąż pracuje dla mnie dla tejwłaśnie informacji. Od latszukał, rozpytywał, zależało mu, więc zaproponowałem układ. Onzrobi dla mnie program,ja mu powiem,jak to naprawdę byłoz tym wypadkiem. To dobry producent, jestem z niego zadowolony, będę miał dla niego więcej zleceń, więc mogę skorzystać z okazji i przekazać informację już teraz. Michał! A więc to dlatego. W ustach siedzącego przede mną mężczyzny jest to takie proste, takie oczywiste. Chociażw sumie dlamnie też powinno byćoczywiste, że Michał musiał mieć naprawdę istotny powód, by zrobićto, co zrobił. Chciałabym o tym pomyśleć,ale nie teraz. Będę na to miałaczas później. Widzęspojrzenieskupione na moich papierach. Nie muszę podążać za jegowzrokiem, by wiedzieć, co zwróciło jego uwagę. Toskrawekkartki, na której spisałam hasła i numerykont. Gdy wyjmowałam swoje notatki, przypadkiemwyleciała i leży teraz między szpargałami. Są na niej cyfry, które przyciągają jego wzrok. Wiem, co znaczą, ion teżto wie. To ogromna kupaszmalu. Na wyciągnięcie ręki. Nie spuszczaoczu z cyfr. Chciałby zapamiętać, ale się nie da. - Może jeszcze wody mineralnej? - pyta. Kiwam głową. Podaje mi szklankę,a gdy cofa rękę, jestem pewna, że kartki niema tam, gdzie przed chwilą leżała. Ruch,jaki wykonał, był delikatny jak muśnięcie. Prawdziwysztukmistrz. Siada na swoim miejscu z głęboką satysfakcją faceta przekonanego,że wreszciewziął sprawy w swoje ręce. Nie protestuję. Nie mam najmniejszegozamiaru. Serce tłuczemi w piersi jak oszalałe. Jestem jednocześnie przerażona i zachwyconatym, cozrobiłam. Czasami sama się siebie boję. Zrobiłaśto, zrobiłaś. A co, do diabła. Możemy już iść. - Proszę nie zapomnieć wyrzucićtego do śmieci. - Wskazał na 211. mój maszynopis. - Nie zgadzam się na publikowanie niczego, codotyczy mojej osoby. Wiedziałam, żenie oczekiwał odpowiedzi, alekiwnęłam głową,że zrozumiałam. Co ważniejsze, wiedziałam,że jeszcze coś powie. - Wzasadzie obejdzie się też i bez tego artykułu o mnie. Rozmyśliłem się. Nie potrzebuję rozgłosu. Jeszcze raz kiwnęłam głową ze zrozumieniem. Pewnie, przecieżdostał to, oco mu naprawdę chodziło. Oddałam mu kartki z pytaniami iodpowiedziami, które samwymyślił. Pożegnał się miłoi kazał nam spadać. Szliśmy spokojnym krokiem, ale tak naprawdę zwiewaliśmystamtąd galopem, dziękując Bogu, że otwierają się przed nami tewszystkie drzwi. 30 Gdy znalazłam sięna ulicy,pierwsze, co sobie uświadomiłam,to obecność tłumu. Wokół było pełno ludzi. Jakieś kobiety, jacyś mężczyźni, nie wiadomo co za jedni. Byłam im wdzięczna zato,że są. Wszyscy poruszali się wolnoi jakby gdzieś w oddali. Nie znałam ich, a oni nie znali mnie. Niektórzy przystawali, żeby zamienić z kimś słowo, a potem szli dalej i znikali z mojego życia. Nadchodzili następni. Z przeciwka zbliża się facet, któregospotykam ostatnio takczęsto. Spoglądamyna siebie. Jeszcze kilka kroków i wejdziemyw swoje przestrzenie. Nasze myśli za ułamek sekundy sięsplączą. Wtedy nastąpi taka dziwna chwila, gdy przedrzemy się przezgranice naszejprywatności i dowiemy się więcejo sobie. Jużwiem, że jednym spojrzeniem woczymożna nagiąć czyjeś myślido swojej woli. To niemalmagia, sekretna wiedzai ja jej doświadczyłam. Mijamy się. Uniesieniem brwi pyta, jak poszło. Przymknięciem powieki dajęodpowiedźtwierdzącą. I tyle. To ktoś, kto mnie chroni. Jest ich tuwięcej. Jedno spojrzenie,przed którym nie zablokował się dość szybko, ijuż wiem, jakwszystkosię zaczęło. I gdzie jest syn Zofii. Nocóż, czas na mnie. Dzisiaj jest mój pogrzeb. Dobrze się spisałaś. Nie chciałam tego, co się wtedy stało, tak jak ity nie chciałaś te212 go, co zrobiłaś mnie. Ale zawsze, ale to zawszezadziwiała mnie hieprzewidywalność świata. Takczy owak, jesteśmy chyba kwita. Zostawiam to, co zgodnie z umową cisię należy. Gdzieś w tyle głowy kołaczemi seria cyfr. Numer konta wbanku. Zapłata za książkę, którą muszę skończyć. Wsłuchuję się w siebie, ale czuję się dziwnie pu^ta. Czyżbym została sama? NO NIE. PRZECIEŻ JESZCZE JA JESTEM. Czuję bólw dole brzucha. Muszępojechać do domu, zanim wrócę doredakcji. Wezmę jakąś tabletkę,bo kolka aż mi rozsadza wnętrzności. W samochodzie powiedziałam Szymkowi,że właśnie wystawiliśmy Czernika. Biedny Szymon, najpierw pozieleniał, apotem dostał czkawki. Będziewspominał ten dzień do końca życia. Odwiozłam go doredakcji, a sama pojechałam do domu. Gdymijałam restaurację naskarpie, dźwig wyciągał fragmenty dzwoniącego drzewa. To w nie uderzył piorun i rozłupał je na pół. Zatrzymałam samochód i wsłuchałam się w ciszę. W domu panowała takasama. Ogarnęła mnie panika, że chłopak już odszedł, zniknął na zawsze, nie pożegnał się nawet,ale gdy wyjrzałamprzez okno, odetchnęłam z ulgą. Stał razem zMaciakową na werandzie jej domu. Obojeubranibyli na czarno, jakby wybierali się na pogrzeb. Poprawiała mu krawat. Dlaczego niczemu się nie dziwię? Pewnie będą chcieli,żebym ich zawiozła. Zastanawiałam się, czy powinnam. Czasami jest jednak tak, że trzeba po prostu zamknąć oczy, głębokoodetchnąć i przebaczyć. Mrowienie w dolebrzucha stawało się coraz dotkliwsze. Zaczęłamprzetrząsać apteczkę wposzukiwaniu czegoś, co mi pomoże. Szkiełko, przesuwające się odkilku tygodni gładko po podbrzuszu, nagle utknęło. A potem przeszył mnieostry ból. Zgiętawpół zobaczyłam, jakpo nodze spływami strużkakrwi. Dzięki Ci, Boże. NALEŻAŁO CI SIĘ. Kątem oka zobaczyłam, jak Maciakowąi chłopakzamykajądrzwi, zarazbędą umnie, ale zanim tu dotrą,muszę jeszcze zadzwonić do Michała i powiedzieć mu o tym, co się stało. Będzie zdumiony. Zdu mio ny. Odebrał po pierwszym sygnale, jakby tam czekał na mój znak. 213. Miałam mu tyle do powiedzenia, ale tylko dwa słowa pasowałydo tej sytuacji: - Mam okres. Iusłyszałam to, co chciałam usłyszeć: -Już jadę. Teraz, gdy opowiedziałam wam tę historię, uświadomiłam sobie,że zakończenie mogło być całkiem inne. Mogłobyć wiele zakończeń. Ale byłotakie,jakie wszyscysobie wyobrażają, że powinno być. Kilka dni później Czernik został aresztowany. Okazało się, żewszystko,co należało do Zofii, było już dużo wcześniej zarejestrowanei skatalogowane przez policję. Obserwowano,kto przejmiejej interesy. To, że zrobi toCzernik, byłoraczej oczywiste. Chodziło tylko o niepodważalne dowody przeciwko niemu. Sekretarzpierwszyzaczął sypać Czernika, a wiedział o nimwszystko. Naczelny przestał być naczelnym. Gazeta przetrwała dziękimoim artykułom. Laura usiłuje odzyskać straconą pozycję ipewnie jej się uda. Mnie to już niewiele obchodzi, bo Michał wrócił. Będziemy mielidziecko. Może całą gromadę. Syn Zofii zamieszkał u Maciakowej. W końcu pieniądze na budowę domu dała jego matka. Czuwamy nad nimi, aleoboje dają sobie doskonale radę. Mnie odczasu do czasu chodzą pogłowiecyfry konta bankowego. Jeszcze nie wiem, czyz niegokorzystam. Ale przecież książkę napisałam, no nie? I zapłata mi się należy. Zastanowięsięnad tym. Nie ma pośpiechu.