16510
Szczegóły |
Tytuł |
16510 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16510 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16510 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16510 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zygmunt Zelwan
Dom sierot
...Spośród wielu innych książek dla młodzieży tę — przeznaczoną zresztą nie
tylko dla młodzieży — wyróżnia nastrój powagi. Ta powaga jest pełna
szlachetności i dobrych uczuć [...] Autor ukazał szereg postaci pozytywnych,
które — jak w' najlepszych wzorach literackich — mają swoje trudne sprawy,
tragiczną przeszłość i niełatwą teraźniejszość [...]. Zarówno dorośli, jak
wychowankowie domu sierot tuż po wojnie, dzieci przedwcześnie dojrzałe, muszą
zaciąć usta i robić swoje. Bardzo to przejmujące i moralnie piękne. I bardzo
rzadkie w naszej prozie...
Józef Hen
Zygmunt Zelwan Dom sierot
Czytelnik • Warszawa 1982
Okładkę i kartę tytułową projektował Zbigniew Czarnecki
Warszawa 1982 ISBN 83-07-00625-2
1
Latami nękał mnie wciąż ten sam koszmarny sen. Dawniej budziłem wrzaskiem
chłopaków z połowy sali. Z czasem przestałem krzyczeć, a tylko odrzucałem koc
lub kołdrę i czekałem, aż zęby poczną mi szczękać z zimna. Wtedy właziłem z
głową pod okrycie i zwykle szybko morzył mnie sen.
Tamtej nocy nie udało mi się usnąć. Był lipiec. Ściągnąłem koszulę, lecz pociłem
się nadal. W oknie stał księżyc jak miedziana patelnia, na której Anna smaży
placki dla nas, gromady głodomorów. Popatrywałem na jego płaską facjatę w
nadziei, że zdrzemnę się z nudów. Liczyłem łóżka w obu rzędach, moim i pod
ścianą naprzeciwko. Mimo półmroku, w którym łatwo się omylić, stale doliczałem
się dwudziestu. Irytowało mnie czekanie. Na domiar poczęło mi burczeć w brzuchu,
jakbym nie jadł od przedwczoraj.
Opuściłem stopy na posadzkę i namacałem sandały. Po namyśle wciągnąłem koszulę.
Sięgała mi do pół łydki. Kiedy wcisnąłem ją do kusych spodenek, wyglądałem
trochę nieprzyzwoicie. Szczęściem wszyscy spali. Bez hałasu ruszyłem ku sypialni
maluchów. Tą drogą wychodzi się na korytarz, a stamtąd w okolice kuchni i
spiżarni.
Gdyby mi przewiązano oczy, dotarłbym bez guza do każdego zakątka w ogromnym
gmaszysku. Aby jednak nie kusić licha, raz po raz muskałem dłonią poręcze.
5
Gdybym potknął się o czyjś but, zbudziłbym Grzesia. Jego łóżko stało o parę
kroków od progu, a sypiał bardzo czujnie. Na pewno nie zapytałby, dokąd się
wybieram. Mimo to czułbym się zobowiązany wytłumaczyć się bodaj żartem. O wykręt
zaś było trudno, bo nocniki stoją pod szafkami na zeszyty.
Dotarłem niczym duch do rogu sali. Byłem przekonany, że widzę czuprynę Grzesia.
Zaciekawiło mniej jednak ułożenie jego postaci. Zbliżyłem się. To, co wydało mi
się głową, było cieniem od zagiętego rogu poduszki. Łóżko Grzegorza było puste.
Sterczałem nad posłaniem z minutę, zaintrygowany, ale też dotknięty, jakbym miał
mu za złe, że zniknął w porze puszczyków i pozostawił nas śpiących.
Odrzwia sypialni tkwią pośrodku niszy, nieomal korytarzyka, którego głębokość
świadczy o rozmiarach ścian. Chyba tylko dzięki tym murom zamczysko ocalało,
pomimo że w dniu ofensywy wyleciała w powietrze amunicja nagromadzona w parku.
Aby zdumieć się ogromem posad, warto zajść do podziemi. W labiryncie lochów
ściany przegrodowe nieodparcie nasuwają domysł, że każda skrywa komnatkę z
zamurowanym szkieletem niewiernej małżonki.
Mury do wysokości piętra też są solidne, choć zamek nie jest warowny. Ma
czworokątny dziedziniec ze studnią, dwie baszty, otwory strzelnicze, niby więc
wszystkie szykany, raczej jednak dla ozdoby niż obrony. Podejrzewam, że udaje
starszego, niż jest. Chyba nie pamięta nawet ostatniego z królów.
Od wybuchów i przekwaterowań mocno ucierpiał. Skrzydło południowe nie nadaje się
do zamieszkania. Drzwi zabito tam deskami na krzyż i zabroniono wstępu.
Natomiast odnowiony fragment skrzydła północnego nadaje się w sam raz dla Domu
Dziecka.
Maluchy spały w najlepsze. Bez przeszkód dotarłem do kuchni. Na noc ją zamykają,
lecz wystarczy umie-
?
jętnie podważyć okienko. W kredensie znalazłem chleb i dzbanek zsiadłego mleka.
Mleko mi nie smakowało, zdążyło już zgorzknieć.
Kiedy wszedłem do ciemnego korytarza, odechciało mi się wracać do sypialni. Nie
wiadomo było, czy warto jeszcze się kłaść. Skręciłem więc ku frontowej części
zamku. Postanowiłem wstąpić do biblioteki i przesiedzieć tam do rana.
Biblioteka mieści się na piętrze obok pokoju, gdzie odrabiamy lekcje. Wzdłuż
trzech ścian stoją stare szafy. Nie wszystkie są pełne, gdyż oficerowie zdążyli
puścić z dymem sporo tomów, zamiast sosnowych polan. Książki były łupem, którego
w żaden inny sposób nie umieli wykorzystać. Ocalało jednak dosyć, by ktoś
ciekawŁwpadł w rozpacz, że zabraknie mu czasu, aby je przeczytać.
Co innego jednak zaszyć się w kątku i pogrążyć w lekturze, gdy zza ścian
dochodzą szurania krzesłami i chichoty. Trudniej skupić się sam na sam z
gmaszyskiem pełnym stąpnięć, szmerów, tysiąca tajemniczych odezwań. Gdy się
wsłuchać, wiekowe mury bez ustanku szepcą w cudacznym języku, jakby coś knuły.
Nie jestem bojaźliwy, lecz spiskowanie za plecami trochę irytuje. Minąłem więc
schody do biblioteki.
W miarę jak oddalałem się ku zakazanemu skrzydłu zamku, ciemność stawała się
coraz mniej swojska. Czułem się dziwnie. Nie wierzę w strzygi, upiory, białe
damy, ale gdy dokoła nic nie widać, człowiek ma złudzenie, że za chwilę siądzie
mu na karku jakiś stwór albo wysunie się zimna ręka. W połowie parteru
uświadomiłem sobie, że byłoby rozsądniej wrócić do łóżka. Zamiast tak postąpić,
minąłem schody i polazłem tam, gdzie korytarz kończy się dwiema deskami
przybitymi do drzwi.
Pocieszałem się, że w nie ruszanych od lat dębowych deskach tkwią ćwieki grube
na pół cala, a sta-
7
roświeckie drzwi poza nimi są solidne. Zazierać dziurką od klucza surowo nam
zakazano, a na wszystkie okresy miałem piątki ze sprawowania.
Gdy dotknąłem czegoś twardego, poczułem ulgę. W tejże chwili powiodłem palcem po
nie struganym drzewie. Uprzytomniłem sobie, że krawędź biegnie pionowo, nie
ukośnie, jak powinna. Deska chwiała się niczym wahadło. Nie od razu domacałem
się drzwi, bo były uchylone do wnętrza.
Spróbowałem odwołać całe zdarzenie, co się praktykuje w pewnej grze, kiedy po
okrzyku „odwołuję!" akcja wraca do punktu wyjścia. Uszczypnąłem się w policzek.
Odszedłem trzy kroki i zawróciłem. Wszystko się zgadzało. Wszystko prócz jednego:
to nie powinno było wydarzyć się w Domu Dziecka.
Gdyby pan Augustyn przywiódł nas wcześniej ku temu progowi, usunął przeszkodę i
pokazał, co jest, a czego nie ma w zakamarkach południowej baszty, wróciłbym
grzecznie do sypialni. Po śniadaniu zameldowałbym wychowawcy o odkryciu. Jednak
pan kierownik nie mógł tego uczynić. Rozumiem go. Wodzenie zgrai wyrostków po
zagrożonym skrzydle zamczyska byłoby ryzykowne.
Jeśli ktoś boi się duchów, to nie ma dlań lekarstwa prócz pójścia nocą na
cmentarz albo zdarcia prześcieradła z Maćka czy Józka. Gdyby tę myśl prowadzić
dalej, wynikłoby, że kto niczego się nie boi, ten również nie pała ciekawością.
Jeśli tak, to dorośli są o wiele bardziej wystraszeni, niż sądzą.
Znalazłem się po tamtej stronie, w jeszcze bardziej ponurym korytarzu. W głębi
majaczyło mętnawe oko ciemności — otwór okienny bez szyby, którędy sączyła się
strużka światła. Powietrze było stęchłe, przesycone wilgocią i wonią zdechłych
szczurów. Potykałem się o kawałki cegieł czy też posadzki. Omal nie
8
krzyknąłem, gdy coś bezszelestnie przemknęło mi koło twarzy. Szczęściem
przypomniałem sobie o gackach.
Zrazu nie myślałem o groźbie zwalenia się ściany albo stropu. Jakoś mi to
wywietrzało z głowy. Gdy komuś za długo świdrują w uszach, że coś jest
zabronione, to w końcu z całej nauki zostaje tylko strach przed przyłapaniem.
Jeśli mam być szczery, to raz w tym diablim tunelu nawiedziło mnie podejrzenie,
iż nasi opiekunowie zastawili pułapkę, by przekonać się, kto ulegnie pokusie i
złamie zakaz. Uniewinniłem pana Augustyna, pomyślałem natomiast o Kulawym.
Zrugałem się jednak. Nawet on wzdragałby się przed takim podstępem.
Dopiero gdy nastąpiłem na jakąś ramę, która narobiła hałasu, uprzytomniłem sobie
niebezpieczeństwo. Pewno,T;e od dreptania mizeroty wagi czterdziestu kilo mury
się nie walą. Wątpliwe też, by gmach czekał na mój pobyt w lochu, aby runąć.
Wyobraziłem sobie jednak ciężar trzech kondygnacji ze stropami, kominkami,
mnóstwem kolumienek i gzymsów oraz głębokie, z dala widoczne od zewnątrz
pęknięcia tynku. Poczułem się trochę nieswojo. A nuż pech tu właśnie postanowił
mnie dosięgnąć?
Koło tej ramy popadłem na krótko w panikę. Czuje się wtedy, jak skóra na głowie
marszczy się, zaś nogi wiot-czeją. Gdybym wówczas począł uciekać, wypłoszyłbym
wrzaskiem wszystkie mary, opamiętałbym się dopiero w sypialni i stałbym się
pośmiewiskiem. Cudem więc uniknąłem dramatu. Krok po/ kroczku zdążałem ku
baszcie. Schody powinny były znajdować się po lewej, ręce, jeśli architekt
zamczyska żywił skromny bodaj szacunek dla symetrii.
W pobliżu szczytowego okienka bez szyby, gdy nic już chyba nie przyprawiłoby mi
serca o szybsze uderzanie, stuknąłem łokciem o żelazne drzwi w okolicy,.
S
gdzie powinny były się znajdować. Doznałem ogrom-: nej wdzięczności wobec
budowniczego, który przed iluśset laty sprawiedliwie wyposażył oba skrzydła
zamku.
Drzwi były uchylone. Może trwały tak od czasu wojny. Stwierdziłem to z ulgą, bo
trudno borykać się po ciemku z zardzewiałym zawiasem. A czułem już, że muszę
wdrapać się na taras, choćbym miał wojować z całą sforą diabląt.
Schodki stanowią drewnianą śrubę wwierconą w przepastną studnię. Po zbutwiałych
szczeblach można wszystkiego się spodziewać, toteż najpierw obmacywałem je
łokciami. Nie ma tam poręczy. Mógłbym ratować się przed upadkiem, obłapiając pal,
wokół którego schody się owijają. Jest jednak o wiele za gruby, żeby się na nim
utrzymać. Szczęściem nie było tak źle. Wykryłem cztery nadłamane stopnie, kilka
trzeszczało, reszta zachowała się w znośnym stanie. Do podestu pierwszej
kondygnacji wdrapywałem się z pięć minut, potem dzięki wprawie szybciej.
Musiałem przy tym stękać i stukać, w tej zaś dziupli odgłosy dudniły niczym w
studni. Końcowe metry forsowałem już prawie przy świetle. Wyjście na otoczony
blankami taras nie ma drzwi, lecz rodzaj przedsionka.
Umorusany, w długiej koszuli na pół wyciągniętej z portek, na skraju krągłej
platformy, nad którą księżyc wisiał jak zgorszony świadek, wyjąkałem rozpaczliwe:
„Aa!", niezdolny postąpić kroku naprzód ni wstecz, z oczyma wybałuszonymi na
ciemną postać pod murem.
Nie był to senny majak, o nie! Widmo na mój jęk drgnęło, wcisnęło się głębiej w
cień. Bielało tam niewyraźną plamą. Czułem, że uparcie wpatruje się we mnie,
jakby czekało, aż wychynę z niszy. Począłem dygotać i szczękać zębami coraz
bliższy zemdlenia. Chyba wywinąłbym kozła, gdyby wykonało jakiś gest.
iO
Zabrzmiał jednak tylko głos. Nieco stłumione, lecz wyraźne:
— Kto tam?
Ten głos uratował nas obydwu. Rozpoznałem Grzesia.
— J...ja.
— Ty, Globus?
I postąpiliśmy ku kręgowi błękitnawej poświaty, wpatrując się w siebie
nawzajem.
2
/
Zdarzyło się to na początku zeszłych wakacji. Od tej pory upłynęło dziesięć
szkolnych miesięcy. Nastało kolejne lato. Wydorośleliśmy. Tyle się wkoło nas
zmieniło. A ja wciąż widzę Grzesia na szczycie baszty, pośrodku areny z
księżycowego światła. Stoi tam z rękami skrzyżowanymi na piersi, wyższy ode mnie,
smukły, z giębokimi cieniami na policzkach, ze sterczącym kosmykiem włosów tak
rudych, jakby po metalu pełzały płomyki ognia. Widzę też gest, jakim wyzywał
upiora z otchłani schodów, gotów się z nim zmierzyć. — To ty, Globus? —
wyszeptał. Ogromna ulga sprawiła, że nawet przezwisko przyjąłem z wdzięcznością.
Mam na imię Jan. Janek, jeśli kto lubi zdrabniać. Wszystko mu wybaczyłbym za to,
że był tam on, Grześ, nie żaden duch.
Oczekiwałem, że surowo zapyta, dlaczego nie śpię, dlaczego przyszedłem na basztę.
On jednak odszedł z wolna ku miejscu, gdzie zębata krawędź muru dosięga ramion.
Oparłem się nie opodal o występ blanki i obaj w milczeniu patrzyliśmy na las.
To jest tak: wypowiada się słowo, a kryje się za nim wiele rozmaitych rzeczy.
Nie ma dwu lasów całkiem
?
podobnych do siebie. Nasz jest parkiem, który od dawna dziczeje. Otacza garnek
zewsząd. Z baszty północnej widać dobrze jego część z deptakiem, alejami, polaną
do zabaw obsadzoną koloniami jodeł i lip, wokół których kucają kapy zarośli. My
oglądaliśmy inny.
Rozłożyste świerki napierały na ściany niczym zastępy czarnego rycerstwa. Niższe
wierzchołki wygląda-, ły jak pokryte szronem. Tam gdzie stary las cofa się ku
rzeczułce, tworzyły tajemniczą, osrebrzoną dolinę. U jej-skraja rozwierała się
mroczna czeluść. Ku wschodowi wyrastały na gwiaździstym niebie ogromne
kłębowiska koron dębów, a niżej spoza listowia przebłys-kiwało jezioro.
Ukazywało się w ułomkach, jak strzaskane lustro. Nad górami dębów czerniał inny,
dalszy las, widoczny tylko dzięki ostrej granicy gwiazd.
Wkoło nie było nic prócz lasu, a ponad nami także nic, tylko głębsze, bardziej
nieme i ślepe, i księżyc niczym zjawa w białym welonie, wyniesiona, by wywlekać
lunatyków z pościeli.
? Ta panorama była jak gdyby dalszym ciągiem korytarza i ślimakowatych schodów,
rozpiętym w przestworzu wzdłuż, wszerz, dokąd kto chce. Gdybym zbyt długo
przyglądał się jej, nie potrafiłbym się zdecydować, czy zapaść na klaustrofobię,
czy też na lęk przestrzeni. Można było słyszeć, jak pełnia posypuje wszystko
eterycznym proszkiem. W końcu chyba krzyknąłbym, aby doszedł mnie czyjś głos.
— Zdaje się, że złapię katar — roztarłem gęsią
skórkę. Mur był zwietrzały. Wydłubałem cegłę na podnóżek,
by nie wspinać się na palcach.
— Sam tu trafiłeś? — zapytał Grześ. —- Sam.
— Nie śledziłeś mnie, naprawdę?
— Naprawdę. Oparł brodę na dłoniach w szczerbinie blanki.
12
— Dostałbyś lanie, gdyby znalazł cię tu twój' stary.
— Przestań.
— Dlaczego?
— Nie chcę o tym myśleć. Przyśnił mi się. Nikomu dotychczas nie wyjawiłem
treści? mojego
snu. Mój ojciec poległ na wojnie. Dopóki miałem nadzieję, że powróci, było jako
tako. Odkąd jednak pogodziłem się z myślą, że nie żyje, często śniłem, jak stoi
przed plutonem egzekucyjnym. Czułem się wówczas tak, jakbym to ja sterczał pod
murem, ze związanymi rękoma. Zwykle budziła mnie salwa.
Nie mam pojęcia, czemu nękał mnie akurat taki sen. Ojciec mógł zginąć i na pewno
zginął inaczej. Nie ma jednak rady na mary. Dlatego wolałem go nie wspo-?
minąć,, zwłaszcza wieczorem przed zaśnięciem.
— Kim był twój stary?
— Mówię ci, że nie chcę o tym rozmawiać.
— Czy śnił ci się kiedyś dwa razy w ciągu jednej nocy?
— Nigdy.
— No, to dziś powinno być ci wszystko jedno. Księżyc,, przyćmiewa gwiazdy. Mimo
to udało mi się
odszukać Oriona i Wielki Wóz.
— Był gajowym. A twój?
— Ile miałeś lat, gdy odjechał?
— Sześć. I osiem miesięcy — obliczyłem na prędce.
— Powinieneś więc zapamiętać przestrogi, które przekazał ci na odchodne.
w
— Nie mówił nic ważnego. Tylko pożegnaliśmy się.
— Nic, co by ci się przydało teraz?
— Nie. Przymierzał do czegoś moją odpowiedź.
— No tak, tacy są nasi starzy.
— Nie myśl źle o moim ojcu.
— Tacy są — powtórzył. — Zostawiają ci co najwyżej głupstwa, dom, graty,
pieniądze. Jeśli zdążą, to
13
cię pobłogosławią i przykażą, byś opiekował się matką i rodzeństwem. Ucałują cię
w oba policzki i nim się obejrzysz, już gramolą się do wagonu czy auta. Mam w
nosie takie rodzicielstwo. Zaskoczył mnie tą pretensją.
— A co powinni nam przekazać?
— Jak obracać się między ludźmi, kogo warto słuchać. Kim być, jak dorośniemy.
Wszystko.
— Myślisz, że to się da naprędce wyłożyć?
— Pewno.
— Znasz kogoś, kto by potrafił?
— Pan Augustyn.
— No, on tak. A twój stary? Też by umiał? Odwrócił się raptownie, wspiął się
po rumowisku
i siadł tam okrakiem.
— Wiesz, że nie wolno wałęsać się tutaj. Wracaj do łóżka.
— Tobie wolno?
— Jestem starszy od ciebie. Poza tym obraliście mnie komendantem.
— Możesz rozkazywać w zabawie. A teraz się nie bawimy.
— O! — zdziwił się.
Nie wiem, co mnie podbechtało, by mu się sprzeciwić.
?,
— Boisz się wracać sam.
— Też coś! — obruszyłem się.
— Dobrze. Skoro się upierasz, to zostań — złagodniał.
Od wschodu nic nie zwiastowało pobudki. Gwiazdy nurzały się tam w jednako gęstym
atramencie. Było mi przykro, że nie znam imion bodaj tych najjaśniejszych.
Bezimienne trudniej polubić, wydają się nieprzyjazne. Pani od geografii
przedstawiła nam parę konstelacji na rycinach, ale to nie to samo co na niebie.
Pewno, nauczyciele mają tyle pracy za dnia, że
14
byłoby niegrzecznie żądać, by spędzali z nami i wieczory. Ktoś jednak powinien
zapoznawać nas z gwiazdami. Kto, nie wiem.
— Wolałbym, aby Kulawy nie zdybał nas tutaj. Nie uśmiecha mi się czyszczenie
wychodków — odezwałem się.
— Ani izolatka.
— Jak myślisz, śpi?
— W oknie było ciemno.
— Może czuwać pomimo to.
— Wczoraj sprzeczali się z panem Augustynem. Kulawy ma za złe, że pan Augustyn
zbytnio rozpuszcza nas w te wakacje. Domaga się surowszej dyscypliny. Mówi, że
jeśli zdarzy się jakiś wypadek, to on umywa ręce. Rad by przyłapał kogoś na
gorącym uczynku.
— Nie chciałbym zmartwić pana Augustyna.
— Ja też nie.
— To lepiej wracajmy.
— Zaczekaj, niech uśnie. Im teraz później zejdziemy, tym bezpieczniej.
Od tego gadania przestałem podziwiać piękny park i niebo nocą. Okno izby
Kulawego znajduje się na niskim parterze. Czujnie śledzi dziedziniec. Nikt po
apelu nie waży się przemknąć ku bramie. Szczęściem nie musieliśmy wysuwać nosa
poza sień. Lękałem się natomiast, by nasz opiekun, nie zajrzał do sypialni.
Czyni to rzadko, lecz zwykle wtedy, gdy ktoś akurat wałęsa się zamiast spać.
— On chyba nas nie cierpi — westchnąłem.
— Kto, Kulawy? Nikogo nie lubi.
— Dlaczego?
— Może przez tę sztuczną nogę. Myśli, że się z niego naśmiewają.
Na ceglanej posadzce widniały odciśnięte ślady naszych trzewików. Skąd tutaj
kurz, pomyślałem, chyba z gwiazd.
15
Za dębami, w dolinie świstał parowóz. Paciorki światełek przemknęły między
wzgórzami w pobliżu wioski, w której mieszkają ojcowie Kuby, Kocura, Szypuł-ki,
Fuksa i innych. Z tymi chłopakami chadzamy do tej samej szkoły. Nie było jednak
zgody między nami. W wakacje widywaliśmy się rzadko, mimo że ich pastwiska
dosięgają żywopłotu parku.
— Nie zazdroszczę chłopakom ze wsi, że mają rodziców, a my nie — rzekłem.
Zeskoczył z murku, nasłuchiwał czegoś u progu schodów.
— Czemu raptem przyszło ci to do głowy?
— Czy chłopakom starczyłoby odwagi, by przyjść tutaj nocą?
Stał w rozkroku, z rękoma na biodrach. Zastanawiał się.
— Dziwak jesteś. Co ma jedno do drugiego.
— Nie mówię, że coś ma. Odwrócił twarz na krótko.
— Marzysz, by się dowiedzieli, jaki jesteś odważny? Do jutra zapomnij, że tu
byłeś i żeśmy się spotkali.
— Dobrze. Już jest jutro.
— Spójrz na tę gwiazdkę, bok czubka najwyższego świerka. Jak znajdzie się ponad
wierzchołkiem, będzie północ.
— Skąd wiesz?
— Kiedy jest cicho, słychać, jak bije zegar w bibliotece — odpowiedział.
W lipcu zeszłego roku spędzaliśmy całe dnie na dworze. Pierwszy raz, odkąd
pamiętam, pan Augustyn ze-
16
zwolił nam hasać samopas, bez nadzoru wychowawców. Może to zastanawiać, bo
regulamin w naszym domu jest surowy, a pan kierownik nie zwykł pobłażać ani
ustępować dla spokoju. Uczynił tak w nagrodę za nasze dobre sprawowanie i piątki
na świadectwach, a może dla innych, sobie znanych celów, dość, że radowaliśmy
się swobodą.
Nie wszyscy otrzymali ten przywilej. Przysługiwał tylko nam siedmiu, z Grzesiem
na czele. Pozostałym kolegom wiodło się rozmaicie. Wielu pojechało na wakacje do
dziadków i ciotek. Inni odsiadywali poranne godziny pod okiem Kulawego. Byli to
pechowcy skazani na egzaminy poprawkowe. O maluchach nie warto i wspominać.
Wolno im było bawić się tylko pod opieką wychowawczyń, na boisku i w alejce.
Przed kolacją szły parami na spacer lub krótką wycieczkę.
Dzięki temu przywilejowi, a także starszeństwu, cieszyliśmy się nie lada mirem.
Niejeden poprawkowicz popłakiwał w poduszkę z żalu, że brakiem pilności wyrzekł
się uczestnictwa w zabawach. A nie powiem, byśmy im osładzali żywot narzekaniem
na brak atrakcji. Wieczorami zdawaliśmy sprawę z naszych przygód. Celował w tym
Cygan. Po zgaszeniu światła w sypialni dawał się ubłagać, a tak ubarwiał
opowieści, że wtajemniczeni dusiliśmy się od śmiechu. Na domiar w dramatycznych
momentach nabierał wody w usta, niby wiązany sekretem. Zjednywało nam to podziw
i chroniło przed poufaleniem się reszty towarzystwa.
Co rano Grześ nacinał scyzorykiem kreskę na pniu po jesionie, z wbitym pośrodku
drutem. Ten pień był w słoneczne dni naszym zegarem. O tak oznaczonej godzinie,
pojedynczo, by zmylić ciekawskich, przemykaliśmy na zbiórkę do szałasu w gąszczu
nad rzeczułką. Grześ cenił punktualność. Kto się spóźnił, otrzy-
mywaT^arjbardziej niewdzięczną rolę w zabawie.
Zajęcia obmyślaliśmy wspólnie, na każdy dzień in-
X *)
2 — Dom *1??«? J
17
ne. Pomysłów było bez liku. Niektórym wychowawcy na pewno by nie przyklasnęli.
Nie psociliśmy jednak zanadto. Rozumiało się, że prócz swobód istniały i zakazy.
Nie wolno było kąpać się w jeziorku, zapuszczać daleko w las, który stykał się z
południowym zakątkiem parku, rozniecać ognia, wspinać się na wysokie drzewa.
Wątpliwości rozstrzygał Grześ. W jego napomnieniach czuło się dyskretny palec
pana Augustyna. Co nie znaczy, że pan kierownik powierzył Grzesiowi misję. Wcale
nie. Rozmawiał z nim tak samo rzadko, jak z każdym z nas.
Nazajutrz po nocnej wyprawie guzdrałem się przy sprzątaniu i w jadalni. Dyżurny
wyznaczył mnie poza kolejnością do zmywania naczyń. Na zbiórkę wyruszyłem więc
jako ostatni.
Mimo wczesnej pory trawa była sucha. Zapowiadał się upał. A już przez dwa
tygodnie słońce prażyło od świtów do zmierzchów.
U żywopłotu z głogów aleja skręca w prawo ku bramie parku. Brama z żeliwnych
prętów mierzy ze cztery metry, a otwiera się ze zgrzytaniem kółek po szynach.
Obok niej stoi pusty, zżerany przez grzyb budyneczek. Na lewo ścieżka pod dębami
zbiega do jeziorka. Te dęby są najstarsze w parku. Józef mówi, że sadzono je
trzy wieki temu. Aby objąć pień, ujmujemy się za ręce we czterech. One też
najbardziej u-cierpiały podczas wojny. Są okropnie połupane, na wiosnę świecą
żółcią miazgi. Nie wyglądają jednak żałośnie. Przypominają raczej srogich
staruchów, gniewnie wymachujących kikutami.
Dróżką zszedłem nad staw. Jest tak duży, że ledwie w dziesięć minut daje się
obiec dookoła. Jego lustro ma kształt skrzypiec. Wiosną bieleje od kielichów
lilii wodnych, zaś jesienią rudzieje dębowymi liśćmi. Mielizny zarastają z wolna
trzciną. Woda pośrodku jest jednak dość głęboka, a dno zdradliwie muliste.
18
W jarze za stawem ciurka obrośnięty leszczyną strumyk. Podczas roztopów zmienia
się on w rwącą rzekę, wylewa i zatapia łąki. Dalej, za pokiereszowaną siatką
ciągną się pastwiska, gdzie Kuba i jego drużyna pasają bydło.
Letni obóz założyliśmy nad rzeczułką. Budowaliśmy go w kwietniu, gdy las żółcił
się od pierwiosnków i bielał zawilcami. Do szałasu wchodziło się po zwodzonej
kładce, a potem dziurą na czworakach.
Gucio, który czasami nam towarzyszył, uniósł pysk z Grzesiowej stopy, powitał
mnie ogonem.
— No, to zaczynajmy. Najpierw Szary — rzekł Grześ.
Zwyczaj był taki, że każdy oznajmiał, w co chciałby się bawić, po czym
głosowaliśmy. Grześ nie narzucał swoich projektów.
Szary rozprostował nogi, ile zdołał, potrząsnął ko-nopiastą czupryną.
— Dawno już nie bawiliśmy się w powstańców.
Dało się to przewidzieć, jeśli kto zna Szarego. Prawdziwy z niego partyzant.
Pasjami czytuje książki o wojnach, zwłaszcza o ostatniej. Jego starszy brat
poległ w powstaniu. Szary pokazywał mi jego zdjęcie. Byli bardzo do siebie
podobni. Szary gimnastykuje się, świetnie gra w piłkę i należy do harcerstwa.
Tu odezwał się z kąta Cygan:
— W taki upał? Ani myślę. A Mułła:
— Jak nie wojna, to policjanci i złodzieje, kupcy i rabusie. Ja też mam dość.
Z przykrości, że niechcący poparł Cygana, poczerwieniał pod opalenizną. Mają ze
sobą na pieńku, odkąd Cygan wykradł spod poduszki i hałaśliwie obnosił zeszyt
Mułły z rysunkami. Kto żyw obejrzał te malowidła, bo Mułła ołówkiem i kredkami
uwiecznił wszystkich znajomych. Na domiar przyodział nas w
19
dziwaczne kostiumy. Cygan nosił łatane portki, stary kaftan, ale krawat i
melonik pod papuzim piórem. Szarego ubrał w mundur, huzarskie czako i uzbroił w
parabellum. Mnie w słomkowy kapelusz, żółtą pelerynę, szarawary i sandały. Ni
rusz nie mogłem dociec, czemu właśnie tak. Wyglądałem niczym jakiś chiński
mandaryn. Mułła jest kędzierzawy, ma duże brązowe oczy, lubi przeglądać się w
lusterku i często się rumieni.
— A w co byś wolał? — zapytał go Grześ.
— Urządźmy pocztę — odrzekł Mułła tonem, jakby z góry przesądzał, że go
wyśmiejemy. — Wysyłalibyśmy listy.
— Do kogo?
— Do kogo bądź.
— Papierówki w sadach już dojrzały, a chłopi w po-- lu — wtrącił Cygan.
— Idź, gospodynie cię poczęstują — zamruczał Baca.
— Prosić? Ani mi się śni.
— To nie pójdziesz.
— Nie?
— Przestań — upomniał Grześ Cygana.
Baca złożył na kolanach duże pięści i popatrzył na strop szałasu.
— Jak tylko popada, będzie przeciekać. Trzeba położyć nowy dach. Można też
umocnić urwisko.
Harował przy budowie sumienniej niż który z nas i stałe coś poprawiał. Lubi się
krzątać. Praca go nie męczy. W górach, skąd pochodzi, zostałby pewno drwalem
albo cieślą. Warto popatrzeć, jak wywija toporkiem. Baca jest bardzo silny.
Pomimo to nigdy się nie bije. Gdy go w szkole napastują, tylko się opędza. Ma
sterczące włosy popielatego koloru, a oczy niebieskie.
Wszyscy prócz Żulika zgłosili już projekty. Żulik jest najmłodszy, więc
wypowiada się na ostatku.
20
— A ty co wymyśliłeś, Globus? — zwrócił się Grześ do mnie.
I otóż wstyd się przyznać. Niczego nie wymyśliłem. Niczego, co brzmiałoby
dorzecznie.
Było tak: zbudzili mnie chichotami skoro świt, cały ranek łaziłem markotny, z
głową pełną trocin. Nie umiałbym powiedzieć, ani co mi doskwiera, ani czego bym
sobie życzył. Jak tuman. Przy garnkach też mi się nie wykluł żaden pomysł. A w
szałasie, zamiast myśleć, gapiłem się ukradkiem na Grzesiową czuprynę. Nie
przypominała metalu z pełgającymi płomykami. Była zwyczajnie ruda.
Toteż odrzekłem szczerze:
— Nic.
Grześ popatrzył podejrzliwie i chwilkę czekał.
— Nie wiesz, w co chciałbyś się bawić?
— Nie... To znaczy, pływałbym w jakiejś rzece, a potem aż do obiadu
wylegiwałbym się na czystym, żół-ciutkim piasku.
Wyraziłem to życzenie w pełni świadom, że plotę głupstwa. W okolicy nie ma rzeki
ani plaży. Kąpiel w jeziorku jest zabroniona, a woda w strumyku ledwo się sączy.
Niczego jednak poza tym nie pragnąłem, naprawdę.
Nieco zdziwiłem się, że nikt się nie zaśmiał. Mułła tęsknie wywróciła oczyma,
Cygan westchnął, a Grześ kiwnął głową, jakby i on nie tylko zaznał tej fanaberii,
lecz i wielekroć ją rozważał. Skądinąd nie powinno to dziwić. Od dawna
marzyliśmy o kąpielisku, tyle że właśnie tak, jak o ziszczeniu utopii.
Grześ podumał, po czym spytał:
-— I co wy na to?
Zwykle dawało się poznać, kiedy żartuje. Tym razem zbił nas z pantykału. Miny
mieliśmy takie sobie; Wreszcie Szary mruknął:
—? Wolno pomarzyć.
21
— Za wsią jest staw. >*
— Jaki staw, sadzawka dla kaczek.
I entuzjazm osiadł na mieliźnie. Wtedy Grześ "poklepał Gucia po uchu, wstał i
zarządził:
— Zobaczymy, co da się zrobić, chodźcie.
Nie oświecił nas słówkiem, dokąd prowadzi, mimo to ciążyliśmy za nim urzeczeni.
Nikt o nic w spiesznym marszu gęsiego nie pytał. Od poletka ogromnych łopianów
aż po skraj parku wiodło nas radosne wyczekiwanie. Na co?
Dopiero gdy dziurą w żywopłocie wydostaliśmy się z narożnika parku, a Grześ dał
znak, że jesteśmy u celu, dopadło nas rozczarowanie i wstyd za łatwowierność.
Staliśmy na stromej skarpie, gdzie żywopłot wrasta w gęstwinę, głogi i łozy
wyznaczają rubież naszych włości, a strumień zakręca i wymyka się z objęć jaru.
Droga opodal wskazuje bród. W południe i wieczorami chłopaki od Kuby przypędzają
tu krowy do wodopoju.
Widok był smętny, pomiędzy łachami piasku i sterczącymi kamieniami ciurkały w
zakrętasach leniwe strużki. Gapiliśmy się na ten chudy strumyk i unikaliśmy
wzroku Grzesia.
— To nic, i tak woda tu za zimna — odezwał się Mułła.
— Długo płynęła pod gałęziami.
Wówczas Grześ przychylił sobie witkę, osunął się po ścianie jaru, zmierzył
krokami koryto.
— Wądół ma pięć metrów, a jest długi, no, na dwadzieścia. Wyobraźcie sobie
tutaj głębinę. Basen ze skocznią.
Jeśli żartował, był to bolesny żart.
— Nie rozumiecie? —? zdziwił się. Nakreślił ramieniem łuk między brzegami. —
Trzeba spiętrzyć wodę tamą. Zbudować zaporę. Z kamieni i faszyny. Popatrzcie,
ile tu budulca. Uporamy się z robotą w dwa dni. No?...
22
Już w jego zamaszystym geście ujrzałem szmat toni w słońcu modrej, pod listowiem
zielonej. Nurkowałem w niej. Była chłodna i czysta. Biegałem bosy ku łasze
złocistego piasku niżej tamy, rosząc trawę tęczowymi kropelkami. Ślepi,
przejrzeliśmy.
Ktoś się radośnie śmiał, Szary skakał ze skarpy, Mułła klaskał. Puściliśmy się z
entuzjazmu w tany.
4
Około południa zabrakło wielkich kamieni w dostępnej części koryta. Wyważaliśmy
więc płyty z dna łomem wypożyczonym z drewutni. Odtąd oporowy mur rósł wolniej.
Mimo to sięgał Szaremu do ramion, gdy udawaliśmy się na kolację.
Nazajutrz Grześ rozdzielił zajęcia. On i Baca nadal znosili budulec. Zulik
osadzał kamienie w murze. Cygan siekierką wybłaganą od Józefa ścinał paliki i
gałęzie. Szary wbijał te słupki w dno, a Mułła i ja oplataliśmy je faszyną.
Długo przed obiadem wał był już wysoki na chłopa. Nie spieszyliśmy się tak jak
pierwszego dnia, za to pracowaliśmy rzetelniej. Jednak chociaż między głazy
kładliśmy darń i sypali żwir, woda wciąż kędyś, przeciekała.
Deliberowaliśmy z Mułłą, czym by tu jeszcze uszczelniać, gdy Cygan zrzucił z
pleców kolejne naręcze wierzbiny. Obejrzał plecionkę, skrobnął się w ciemię,,
zawrócił i zginął w zagajniku. Nie zjawiał się dłuższy czas. Szary psioczył, bo
skończył się zapas słupków,, a Cygan wziął ze sobą siekierkę. Byliśmy
przeświadczeni, że siadł w krzakach i zdrzemnął się. Jednak: wrócił. Usmolony,
dźwigał pół rolki papy. Zrazu twierdził, że ją dostał od Józefa w podarunku. Do
końca zaś
23
utrzymywał, że ta rolka nikomu nie jest potrzebna. Kilka metrów papy
umocowaliśmy między faszyną a wałem.
Pomysł Cygana okazał się chytry. Strumyk niżej zapory natychmiast zwątlał, a
jeziorko poczęło się w oczach pogłębiać. Wszyscy skakali uradowani, tylko Baca
się frasował. Już przedtem, gdy wyruszali z Grzesiem po budulec, przystawał u
niegdysiejszego brodu i z powagą poglądał na nurt. Teraz kucał nad wąziutką
strużką, czerpał dłonią wodę i polewał sobie czuprynę.
— A co będzie z wodopojem? — zapytał.
Nikt z nas wcześniej o tym nie pomyślał. Rzeczywiście, resztkami, co się jeszcze
sączyły, można by napoić mysz. Brzeg zaś powyżej tamy był urwisty.
— Już południe. Tylko patrzeć, jak przypędzą bydło — zatroskał się Mułła.
— Boicie się Kuby? — prychnął Cygan. Na to Baca:
— Krowy muszą mieć wodę.
— Mamy w nosie ich krowy.
— Ale mleko byś pił.
— Zaraz — powiedział Grześ — tak nie można. Musimy upuścić wodę teraz i do
wieczornego pojenia. Wieczorem ją zamkniemy, nocą basen wypełni się i jutro będą
mieli swój strumyk z powrotem.
— A to jak? — powątpiewał Baca.
— Przeleje się wierzchem.
— Może za mało.
— Tyle, ile płynęło do dziś.
— Skąd wiesz?
— Przecież nikt tej wody nie wypije — rzekł Szary.
— No, tak — przyznał Baca po namyśle.
Uchylił skraj papy, wygrzebał kanał i lustro stawku poczęło opadać. Gdybyśmy
nieco się z tym wstrzy-
24
mali, bydło miałoby wodopój jak nigdy. Niestety,, zapas zdążył wyciec, nim stado
nadeszło.
Na tej właśnie czynności zdybał nas wychowawca. Nie wiadomo, czy i jak długo
obserwował dolinkę z ukrycia. Dojrzeliśmy dopiero jego chudy cień w poprzek
koryta. Kulawy stał wyżej i tyłem do słońca, tak że nic nie dało się zeń
wyczytać bez porażenia oczu. Trącał kijaszkiem cholewkę ortopedycznego buta.
Oczekiwaliśmy, że nas zbeszta. Ale nie. Obejrzał dzieło, cmoknął ni to z
uznaniem, ni ostrzegawczo. Odkuśty-kał trzy kroki — i znikł.
Znów wzięliśmy się do roboty. Ani się kto obejrzał, gdy nadeszła pora pojenia i
od łąk dobiegło porykiwanie. Żulik zakrzyknął:
- Idą!
I pobiegł wdrapać się na brzeg. Szary przestał tłuc kamieniem w główkę palika.
Baca złożył dźwigany ciężar i otarł pot, a Grześ polecił spokojnie Cyganowi:
— Po obiedzie zabierzesz Żulika, będzie donosił gałęzie.
Krowy jęły schodzić drogą do brodu, na górce pojawili się Kocur i Szypułka.
Machali rękami, pohukiwali do towarzyszy. Byli z nimi, okazało się, Kuba i Fuks.
Przystanęli po drugiej stronie drogi, Szypułka coś Kubie tłumaczył, wskazywał
tamę. Zeszli czterej, Kuba na czele. Mieli miny, jakby nikogo nie było w zasięgu
ich wzroku. Przypatrywali się krowom, które wylizywały wodę z piaskowych korytek.
Kuba pogmerał piętą w piachu, podjął kamyk, cisnął go w zarośla. Wetknął dłonie
do kieszeni portek, które sięgały mu kolan i przypominały rury od piecyka. Dał
znak, by się nie ruszali, a sam postąpił ku nam wolniutko.
Wypadało, by burknął bodaj „czołem" albo „cześć". On jednak, zamiast
przywitać się, strzyknął, roztarł
25
ślinę dużym palcem nogi i przyglądał się budowli. Grześ postąpił parę kroków
naprzeciw Kubie. Wszyscy tak staliśmy dość długo.
Kuba jest odrobinę niższy od Grzesia, za to krzepki, grubiej ciosany. Z twarzy
bardzo są odmienni, Grześ ma szczupłą, wyższe czoło, Kuba szeroką z zadartym
nosem, nie czesaną strzechę, odstające uszy, oczy bystre, szare. Gdy tak trwali
naprzeciwko siebie, próżno by zgadywać, kto byłby górą w bójce.
Kuba wysunął podbródek i spytał niezbyt przyjaźnie.
— Co to jest?
— Tama.
— Widzę. Ale po co?
— Nie podoba ci się?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zagradza wodę.
— Jest przepust.
— Za mało nim cieknie.
— Bo dawno nie było deszczu i srumyk wysycha.
— Strugasz głupka? Poza tym jest brudna.
— Krowy też mącą, jak piją.
—• Powiesz, że ten przepust będzie stale otwarty, co?
— Do wieczora. Jutro będzie płynąć górą tyle, ile przedtem.
— Nie musimy się im tłumaczyć — warknął Szary.
— Myślisz, że jak jesteś stamtąd — Kuba wysunął palec ku zamkowi — to wszystko
ci wolno? To nasz teren.
— Kupiliście rzeczkę? — zadrwił Cygan. Kocur i tamci dwaj przybliżyli się.
— Rozbierzecie tamę — rozkazał Kuba.
— Aha, już — odrzekł Grześ.
— Jak nie, to wam pomożemy.
— Grozisz? Spróbujcie tknąć.
26
— To co?
— Pożałujecie.
Kocur pomachał nam pięścią. Gucio, który warował tuż za Grzesiem, zerwał się i
zaszczekał.
— Zabierz psa! — wrzasnął Kocur.
— Masz wojaka, Gucia się przeląkł — zakpił Szary-
— Ma być rozebrana do jutra — powtórzył Kuba stanowczo.
— Na twój rozkaz?
— Chcesz się bić?
Grześ postąpił o krok, skrzyżował ręce.
— Tama pozostanie tutaj. A teraz się stąd zabierajcie.
— No, czego sterczycie, wynocha! — zawtórował mu Cygan.
Kuba drwiąco się uśmiechnął. ?
— Jesteśmy tylko we czterech, toście odważni. — Świdrował piętą w glinie,
obrócił się powoli ku swoim. — Zawróćcie bydło — kazał im niegłośno.
Krowy lazły w kartoflisko, Szypułka i Fuks puścili się pędem za nimi.
— Do jutra!
Nikt nie skwitował ani słówkiem tej groźby.
Spoglądaliśmy za nimi jeszcze przez chwilkę, gdy już przesłonił ich pagórek.
Wreszcie Grześ zarządził:
—- No,-myć się. Pora na obiad.
Gdy dzwonili na dziedzińcu, maszerowaUśmy polanką czyści, w koszulkach, gęsiego.
Pośrodku skwerku napotkaliśmy malucha, który beczał, bo pani zabroniła mu siąść
do stołu, póki nie odnajdzie zgubionej łopatki. Zmieniliśmy szyk w tyralierę i
po minutce Grześ wręczył maluchowi ten cholerny szpadelek.
— Jak ci na imię? — zagadnął. —? Michaś.
Warto było ujrzeć minę tego smarkacza, doprawdy.
27
Przez resztę dnia pracowaliśmy zapamiętale. Nim słońce zdążyło schować się w
lesie, zapora była prawie gotowa. Wiecha nie stanęła nad nią tylko dlatego, że
mogły wyjść na jaw usterki, gdy basen się napełni. Śluza pozostała otwarta.
Obyło się też bez pląsów, gdyż brakło nam sił. Pokładliśmy się pokotem, by
odsapnąć. Zaraz też ozwały się stłuczone kostki, naciągnięte ścięgna, bolesne
opalenizny.
Byliśmy dumni ze swego dzieła. Odbiegało co prawda od wizji, jaką Grześ nam
objawił. Wał piętrzył się niezbyt foremnie, płotek był trochę za niski. Liczyła
się jednak funkcja, tę zaś mocna zapora obiecywała pełnić bez zarzutu.
Do obiadu nikt ani napomknął o intruzach. Gdy jednak odpoczęliśmy i Grześ zwołał
naradę, rozumiało się, o czym będzie mowa. Rozsiedliśmy się na skarpie. Głosom
ptaków za naszymi plecami wtórował miły uszom plusk strumyka u przepustu.
Szary i Baca zgłosili się do zatkania śluzy. Mieli to uczynić po wieczornym
pojeniu. W wakacje Kulawy zarządza apele przed zmrokiem. Potem nie wolno wałęsać
się po parku, bramę się zamyka. Ochotnicy postanowili wymknąć się okienkiem z
umywalni.
O tamę byliśmy póki co spokojni. Tego wieczoru nic jej jeszcze nie groziło.
Tu Baca wyraził naszą wspólną troskę:
— Myślisz, że Kuba spełni jutro pogróżkę?
— Tak. Chyba tak — odrzekł Grześ.
— I co wtedy?
No, właśnie. Nie wiedzieliśmy.
Różnie proponowali. Szary nalegał, by wystawić posterunki. Wału nie rozbiją w
kwadrans, zdążylibyśmy z odsieczą. Na to Mułła:
— Nas jest kilku, a Kuba skrzyknie z tuzin chłopaków. Zwerbujmy posiłki.
— Damy im radę — zapewnił buńczucznie Żulik.
28
Zulik natychmiast obraża się, jeśli mu wypomnieć, ?? jest najmłodszy w drużynie,
zaś Mułła zbyt już delikatnie wyraził się „kilku", by nie rzec „sześciu i pół".
Skądinąd Zulik, chociaż mały, jest czupurny, niech ręka boska.
Według Cygana najmądrzej byłoby urządzić zasadzkę i stłuc Kubę, zanim co
przedsięweźmie.
__ Jeśli bez bitki ani rusz, to trudno — wtrąciłem się- — Lepiej jednak unikajmy
jej. Jak pan Augustyn się dowie, żegnajcie wakacje.
Przycichli. Oczywista, guzów nie dałoby się ukryć. Tu też nasza dyskusja utknęła.
By ulżyć sobie w strapieniu, jęliśmy wieszać psy na kolegach zza rzeczki.
—- Oberwańcy.
— W szkole, to błagają, żeby im podpowiadać.
— Brudasy!
— Jak starzy pędzą bimber, to podkradają i piją. Musiałem pobiec w zarośla
wytrzepać spodenki, bo
usiadłem, okazało się, tuż przy mrowisku. Gdy wróciłem, Grześ stał obok swego
pieńka, łokieć oparł na dłoni i w zastanowieniu ciągał się za koniuszek ucha.
— Od złości nas nie przybędzie. Globus ma rację, pan Augustyn by nam nie
darował. Do końca wakacji zabroniłby nam się bawić. Ustąpić Kubie też nie możemy.
Myślę... — obrócił się ku ciemniejącym zaroślom — musimy czekać. Nic więcej.
— Na co? Aż zburzą tamę?
— Tak.
Gapiliśmy się na Grzesia.
— Odbudujemy ją — powiedział.
— A jak i tę zniszczą?
— Postawimy nową.
— Mamy tak harować bez końca?
— Kuba się opamięta.
— Cierpliwość ma granice — burknął Szary. A Cygan:
29
Jak długo tak można? Grześ spojrzał na Bacę, obydwaj byli w rozterce.
— Jeśli do trzech razy nie ustąpią, będziemy się bić. Nie wcześniej. Zgadzacie
się?
Znów nas urzekł, bo choć markotni, to przecież odpowiedzieliśmy chórem:
— Zgadzamy!
5
Z chłopakami Kuby uczęszczamy razem do szkoły we wsi oddalonej o trzy kilometry
od zamku. Wieś jest rozległa, z kościołem, plebanią na wzgórku, z gromadzką
świetlicą i sklepami. Zagrody rozsiadły się przestronnie na pagórkach pod lasem
i za torem kolei. Zimą, gdy trzeba trzymać się szosy, mamy o jakiś kilometr
bliżej niż chłopcy z wioski Kuby. Natomiast po roztopach i przed jesienną pluchą
oni chadzają na skróty i wtedy odległości są równe.
Nasza szkoła jest duża, niektóre klasy mają po dwa oddziały. Musi pomieścić dużo
dzieci, bo drugiej w bliskości nie ma. Większość chłopców i dziewczyn dochodzi z
okolicy. W ich gromadzie my z Domu Dziecka nawet się za bardzo nie wyróżniamy.
Tyle że nosimy jednakowe, hurtem kupowane ubranka.
W tych samych oddziałach co my uczą się nasi sąsiedzi zza rzeczki. Mułła i ja
dzielimy izbę z Fuksem i jeszcze dwoma. Widujemy się więc na zajęciach, w
przerwach, a także na gościńcu. Wiele razy grywaliśmy przeciwko sobie w
siatkówkę i dwa ognie. Zawsze jednak siadamy w ławkach oddzielnie. Nigdy nie
było między nami przyjaźni. Natomiast sprzeczki i bójki zdarzały się. Oni
wyzywali nas od przybłędów, my ich od gnojków i gorzej.
Wśród nich, tak jak między nami, trafiają się pojętni i mniej zdolni, są też
obiboki i wagarowicze. Mają swoje ulubione przedmioty. Szypułka celuje w
biologii, a Fuks w polskim. Jednak my częściej dostajemy piątki. Nie to, byśmy
byli zdolniejsi. Po prostu mamy więcej czasu na naukę, na czytanie książek.
Chłopcy z wioski muszą pracować w gospodarstwie, przy koniach i w polu. Nasi
wychowawcy pilnują, byśmy odrabiali lekcje. Ich rodzice łoją im skórę za złe
stopnie i oto cała zachęta.
Co nieco wiedzieliśmy o naszych sąsiadach. Wymieniają między sobą haczyki do
wędek, znaczki. Wykłócają się o rasy królików i gołębi. Umieją wykurzyć lisa z
jamy. Znają się na grzybach. Przy pasieniu grywają w palanta albo kopią
szmacianą piłkę. Wiosną puszczają latawce, a jesienią rozniecają ogień w
podziurawionych puszkach po konserwach.
Ażeby jednak kogoś dobrze poznać, nie dość spędzać z nim parę godzin dziennie.
Trzeba spotykać się w domu, przy robocie i wszędzie. A my nie odwiedzaliśmy się
wzajemnie.
Z Fuksem miałem na pieńku od dawna. Do tej szkoły zacząłem uczęszczać od połowy
trzeciej klasy. Tegoż dnia na dużej przerwie chłopcy obrzucali się śnieżkami.
Wyszedłem na podwórko popatrzeć i zaraz oberwałem bułą, aż mi czapka spadła.
Podbiegł do mnie Fuks.
— Ale masz ten głobus! — wrzasnął. I wcisnął mi czapkę aż po sam nos.
Od następnego roku pisywałem ładniejsze wypracowania niż on. W rachunkach byłem
od początku mocny. Fuks okrzyknął mnie kujonem, co się rozumiało, że gdyby on
ślęczał nad podręcznikami, to ho, ho. Może i byłby wówczas górą, nie wiem. To
prawda, jestem pilny. Dużo jednak więcej czasu spędzam w bibliotece niż przy
odrabianiu lekcji.
31
On i jego kompani lubią, gdy uważa się ich za szczęściarzy. Raz pani
zapowiedziała, że po zimowych świętach urządzi klasówkę. Jesienią z powodu
wykop-ków i grypy uczyliśmy się w kratkę, mało kto był pytany, bo materiał w
piątej jest obszerny. Kułem wówczas, pamiętam, solidnie. Robiłem wypisy z
obowiązkowych lektur i wertowałem tuzin innych. Natomiast Fuks głosił chełpliwie,
że w ferie nie weźmie książki do ręki, a potem zastanowi się, czy warto. I chyba
nie uczył się nic a nic. Łaził po okolicy z szopką, przebrany za turonia.
Pisało mi się nieźle, oddałem zeszyt przed dzwonkiem. Fuks gapił się" w pulpit i
dłubał piórem w zębie. Głupio mi wyznać, ale tak, zaznałem brzydkiej uciechy.
Po tygodniu pani przyniosła klasówki. Bardzo dobre ułożyła jak zwykle na
wierzchu. Pierwszego wywołała Fuksa. Dumny odczytywał swoje wypracowanie spod
tablicy. Dwa razy zająknął się przy trudnych wyrazach. Nie, to nie żart,
naprawdę świetnie się spisał. Pani uhonorowała go trochę dla zachęty, ale piątkę
otrzymał zasłużenie.
Odszczekałem przy świadkach swoje złe wróżby sprzed ferii. Anim wówczas
podejrzewał, że wypożyczył i ukrył pod ławką zeszyty wzorowych uczniów z pięciu
ostatnich lat. Tak właśnie było: postawił na to, że pomysłowość pani w układaniu
tematów musi się wreszcie wyczerpać. I wygrał.
Gdy pogłoska o tym jego wyczynie rozeszła się, zaczepiłem go na podwórku:— To
tak? Takiś mądry?
Wsparł się pod boki: — A co?
— Z głowy nie skleciłbyś trzech zdań.
— Mam piątkę czy nie?
Poczerwieniałem z oburzenia: — Fuksem, ty szachra-ju! Skoczył do mnie i
wzięliśmy się za czuby. Woźny
32
nas rozdzielił. Za karę zostaliśmy po lekcjach. Nie odzywaliśmy się do siebie
przez dwa tygodnie.
Grześ i Kuba też mieli coś między sobą do porachowania. Co, tego nie wiem
dokładnie. Uczyli się o klasę wyżej, tamtej wiosny kończyli siódmą, ostatnią.
Nie zwierzali mi się. Jedno pewne, nie Zośka była winna, że się waśnili, ani
stopnie w dzienniku.
Stądinąd Zośka, choć córka nauczycielki, jest głupia jak wszystkie dziewczyny.
Raz Kuba skradł jej maskotkę, gołąbka z fajansu. Droczył się, że nie odda.
Przekomarzali się na dużej pauzie w korytarzu. Kuba trącił ją, gdy do niego
doskakiwała. Uderzyła w bek i pobiegła ni stąd, ni zowąd do Grzesia prosić o
pomoc. I to tak, żeby Kuba był świadkiem tego jej proszenia. Zośka jest
najładniejsza nie tylko w ich klasie, lecz i w całej szkole.
Grześ zrazu śmiał się, powiedział: „Nie becz, on ci odda". Potem zmiękł, jakby
się w czymś zaplątał, i. do Kuby: „Oddaj, nie wygłupiaj się". Każdy by przysiągł,
że Kuba na dobre się zaweźmie. A nie. Cisnął Zośce maskotkę, porwał teczkę z
klasy, wyskoczył na dwór i nie pokazał się już tego dnia w szkole.
Było to w kwietniu, a zdaje się, że potem Kuba pierwszy raz przemówił do Grzesia
właśnie koło brodu przy tamie.
Mało to jednak wyjaśnia. Więcej mówi o niezgodzie między nimi, że tylko parę
miesięcy uczyli się w tym samym oddziale. Podobno atmosfera stała się tam raptem
nieznośna. To dziwne, bo żaden nie jest prędki do awantury. Po wywiadówce
opiekun przeniósł Grzesia do równoległej klasy. Zetknęli się znowu dopiero przy
końcu nauki, bo siódma miała tylko jeden oddział.
Grześ zaręczył nam, że opłaci się odbudować raz i drugi tamę. Ze Kuba rychło się
opamięta. Widać go znał.
We trzech guzdrali się przy myciu. Cichł gwar w
3 — Dom sierot
33
sieniach, krzątanina. Szczęknął rygiel ?^???, Józef szurał trzewikami po
p