Zygmunt Zelwan Dom sierot ...Spośród wielu innych książek dla młodzieży tę — przeznaczoną zresztą nie tylko dla młodzieży — wyróżnia nastrój powagi. Ta powaga jest pełna szlachetności i dobrych uczuć [...] Autor ukazał szereg postaci pozytywnych, które — jak w' najlepszych wzorach literackich — mają swoje trudne sprawy, tragiczną przeszłość i niełatwą teraźniejszość [...]. Zarówno dorośli, jak wychowankowie domu sierot tuż po wojnie, dzieci przedwcześnie dojrzałe, muszą zaciąć usta i robić swoje. Bardzo to przejmujące i moralnie piękne. I bardzo rzadkie w naszej prozie... Józef Hen Zygmunt Zelwan Dom sierot Czytelnik • Warszawa 1982 Okładkę i kartę tytułową projektował Zbigniew Czarnecki Warszawa 1982 ISBN 83-07-00625-2 1 Latami nękał mnie wciąż ten sam koszmarny sen. Dawniej budziłem wrzaskiem chłopaków z połowy sali. Z czasem przestałem krzyczeć, a tylko odrzucałem koc lub kołdrę i czekałem, aż zęby poczną mi szczękać z zimna. Wtedy właziłem z głową pod okrycie i zwykle szybko morzył mnie sen. Tamtej nocy nie udało mi się usnąć. Był lipiec. Ściągnąłem koszulę, lecz pociłem się nadal. W oknie stał księżyc jak miedziana patelnia, na której Anna smaży placki dla nas, gromady głodomorów. Popatrywałem na jego płaską facjatę w nadziei, że zdrzemnę się z nudów. Liczyłem łóżka w obu rzędach, moim i pod ścianą naprzeciwko. Mimo półmroku, w którym łatwo się omylić, stale doliczałem się dwudziestu. Irytowało mnie czekanie. Na domiar poczęło mi burczeć w brzuchu, jakbym nie jadł od przedwczoraj. Opuściłem stopy na posadzkę i namacałem sandały. Po namyśle wciągnąłem koszulę. Sięgała mi do pół łydki. Kiedy wcisnąłem ją do kusych spodenek, wyglądałem trochę nieprzyzwoicie. Szczęściem wszyscy spali. Bez hałasu ruszyłem ku sypialni maluchów. Tą drogą wychodzi się na korytarz, a stamtąd w okolice kuchni i spiżarni. Gdyby mi przewiązano oczy, dotarłbym bez guza do każdego zakątka w ogromnym gmaszysku. Aby jednak nie kusić licha, raz po raz muskałem dłonią poręcze. 5 Gdybym potknął się o czyjś but, zbudziłbym Grzesia. Jego łóżko stało o parę kroków od progu, a sypiał bardzo czujnie. Na pewno nie zapytałby, dokąd się wybieram. Mimo to czułbym się zobowiązany wytłumaczyć się bodaj żartem. O wykręt zaś było trudno, bo nocniki stoją pod szafkami na zeszyty. Dotarłem niczym duch do rogu sali. Byłem przekonany, że widzę czuprynę Grzesia. Zaciekawiło mniej jednak ułożenie jego postaci. Zbliżyłem się. To, co wydało mi się głową, było cieniem od zagiętego rogu poduszki. Łóżko Grzegorza było puste. Sterczałem nad posłaniem z minutę, zaintrygowany, ale też dotknięty, jakbym miał mu za złe, że zniknął w porze puszczyków i pozostawił nas śpiących. Odrzwia sypialni tkwią pośrodku niszy, nieomal korytarzyka, którego głębokość świadczy o rozmiarach ścian. Chyba tylko dzięki tym murom zamczysko ocalało, pomimo że w dniu ofensywy wyleciała w powietrze amunicja nagromadzona w parku. Aby zdumieć się ogromem posad, warto zajść do podziemi. W labiryncie lochów ściany przegrodowe nieodparcie nasuwają domysł, że każda skrywa komnatkę z zamurowanym szkieletem niewiernej małżonki. Mury do wysokości piętra też są solidne, choć zamek nie jest warowny. Ma czworokątny dziedziniec ze studnią, dwie baszty, otwory strzelnicze, niby więc wszystkie szykany, raczej jednak dla ozdoby niż obrony. Podejrzewam, że udaje starszego, niż jest. Chyba nie pamięta nawet ostatniego z królów. Od wybuchów i przekwaterowań mocno ucierpiał. Skrzydło południowe nie nadaje się do zamieszkania. Drzwi zabito tam deskami na krzyż i zabroniono wstępu. Natomiast odnowiony fragment skrzydła północnego nadaje się w sam raz dla Domu Dziecka. Maluchy spały w najlepsze. Bez przeszkód dotarłem do kuchni. Na noc ją zamykają, lecz wystarczy umie- ? jętnie podważyć okienko. W kredensie znalazłem chleb i dzbanek zsiadłego mleka. Mleko mi nie smakowało, zdążyło już zgorzknieć. Kiedy wszedłem do ciemnego korytarza, odechciało mi się wracać do sypialni. Nie wiadomo było, czy warto jeszcze się kłaść. Skręciłem więc ku frontowej części zamku. Postanowiłem wstąpić do biblioteki i przesiedzieć tam do rana. Biblioteka mieści się na piętrze obok pokoju, gdzie odrabiamy lekcje. Wzdłuż trzech ścian stoją stare szafy. Nie wszystkie są pełne, gdyż oficerowie zdążyli puścić z dymem sporo tomów, zamiast sosnowych polan. Książki były łupem, którego w żaden inny sposób nie umieli wykorzystać. Ocalało jednak dosyć, by ktoś ciekawŁwpadł w rozpacz, że zabraknie mu czasu, aby je przeczytać. Co innego jednak zaszyć się w kątku i pogrążyć w lekturze, gdy zza ścian dochodzą szurania krzesłami i chichoty. Trudniej skupić się sam na sam z gmaszyskiem pełnym stąpnięć, szmerów, tysiąca tajemniczych odezwań. Gdy się wsłuchać, wiekowe mury bez ustanku szepcą w cudacznym języku, jakby coś knuły. Nie jestem bojaźliwy, lecz spiskowanie za plecami trochę irytuje. Minąłem więc schody do biblioteki. W miarę jak oddalałem się ku zakazanemu skrzydłu zamku, ciemność stawała się coraz mniej swojska. Czułem się dziwnie. Nie wierzę w strzygi, upiory, białe damy, ale gdy dokoła nic nie widać, człowiek ma złudzenie, że za chwilę siądzie mu na karku jakiś stwór albo wysunie się zimna ręka. W połowie parteru uświadomiłem sobie, że byłoby rozsądniej wrócić do łóżka. Zamiast tak postąpić, minąłem schody i polazłem tam, gdzie korytarz kończy się dwiema deskami przybitymi do drzwi. Pocieszałem się, że w nie ruszanych od lat dębowych deskach tkwią ćwieki grube na pół cala, a sta- 7 roświeckie drzwi poza nimi są solidne. Zazierać dziurką od klucza surowo nam zakazano, a na wszystkie okresy miałem piątki ze sprawowania. Gdy dotknąłem czegoś twardego, poczułem ulgę. W tejże chwili powiodłem palcem po nie struganym drzewie. Uprzytomniłem sobie, że krawędź biegnie pionowo, nie ukośnie, jak powinna. Deska chwiała się niczym wahadło. Nie od razu domacałem się drzwi, bo były uchylone do wnętrza. Spróbowałem odwołać całe zdarzenie, co się praktykuje w pewnej grze, kiedy po okrzyku „odwołuję!" akcja wraca do punktu wyjścia. Uszczypnąłem się w policzek. Odszedłem trzy kroki i zawróciłem. Wszystko się zgadzało. Wszystko prócz jednego: to nie powinno było wydarzyć się w Domu Dziecka. Gdyby pan Augustyn przywiódł nas wcześniej ku temu progowi, usunął przeszkodę i pokazał, co jest, a czego nie ma w zakamarkach południowej baszty, wróciłbym grzecznie do sypialni. Po śniadaniu zameldowałbym wychowawcy o odkryciu. Jednak pan kierownik nie mógł tego uczynić. Rozumiem go. Wodzenie zgrai wyrostków po zagrożonym skrzydle zamczyska byłoby ryzykowne. Jeśli ktoś boi się duchów, to nie ma dlań lekarstwa prócz pójścia nocą na cmentarz albo zdarcia prześcieradła z Maćka czy Józka. Gdyby tę myśl prowadzić dalej, wynikłoby, że kto niczego się nie boi, ten również nie pała ciekawością. Jeśli tak, to dorośli są o wiele bardziej wystraszeni, niż sądzą. Znalazłem się po tamtej stronie, w jeszcze bardziej ponurym korytarzu. W głębi majaczyło mętnawe oko ciemności — otwór okienny bez szyby, którędy sączyła się strużka światła. Powietrze było stęchłe, przesycone wilgocią i wonią zdechłych szczurów. Potykałem się o kawałki cegieł czy też posadzki. Omal nie 8 krzyknąłem, gdy coś bezszelestnie przemknęło mi koło twarzy. Szczęściem przypomniałem sobie o gackach. Zrazu nie myślałem o groźbie zwalenia się ściany albo stropu. Jakoś mi to wywietrzało z głowy. Gdy komuś za długo świdrują w uszach, że coś jest zabronione, to w końcu z całej nauki zostaje tylko strach przed przyłapaniem. Jeśli mam być szczery, to raz w tym diablim tunelu nawiedziło mnie podejrzenie, iż nasi opiekunowie zastawili pułapkę, by przekonać się, kto ulegnie pokusie i złamie zakaz. Uniewinniłem pana Augustyna, pomyślałem natomiast o Kulawym. Zrugałem się jednak. Nawet on wzdragałby się przed takim podstępem. Dopiero gdy nastąpiłem na jakąś ramę, która narobiła hałasu, uprzytomniłem sobie niebezpieczeństwo. Pewno,T;e od dreptania mizeroty wagi czterdziestu kilo mury się nie walą. Wątpliwe też, by gmach czekał na mój pobyt w lochu, aby runąć. Wyobraziłem sobie jednak ciężar trzech kondygnacji ze stropami, kominkami, mnóstwem kolumienek i gzymsów oraz głębokie, z dala widoczne od zewnątrz pęknięcia tynku. Poczułem się trochę nieswojo. A nuż pech tu właśnie postanowił mnie dosięgnąć? Koło tej ramy popadłem na krótko w panikę. Czuje się wtedy, jak skóra na głowie marszczy się, zaś nogi wiot-czeją. Gdybym wówczas począł uciekać, wypłoszyłbym wrzaskiem wszystkie mary, opamiętałbym się dopiero w sypialni i stałbym się pośmiewiskiem. Cudem więc uniknąłem dramatu. Krok po/ kroczku zdążałem ku baszcie. Schody powinny były znajdować się po lewej, ręce, jeśli architekt zamczyska żywił skromny bodaj szacunek dla symetrii. W pobliżu szczytowego okienka bez szyby, gdy nic już chyba nie przyprawiłoby mi serca o szybsze uderzanie, stuknąłem łokciem o żelazne drzwi w okolicy,. S gdzie powinny były się znajdować. Doznałem ogrom-: nej wdzięczności wobec budowniczego, który przed iluśset laty sprawiedliwie wyposażył oba skrzydła zamku. Drzwi były uchylone. Może trwały tak od czasu wojny. Stwierdziłem to z ulgą, bo trudno borykać się po ciemku z zardzewiałym zawiasem. A czułem już, że muszę wdrapać się na taras, choćbym miał wojować z całą sforą diabląt. Schodki stanowią drewnianą śrubę wwierconą w przepastną studnię. Po zbutwiałych szczeblach można wszystkiego się spodziewać, toteż najpierw obmacywałem je łokciami. Nie ma tam poręczy. Mógłbym ratować się przed upadkiem, obłapiając pal, wokół którego schody się owijają. Jest jednak o wiele za gruby, żeby się na nim utrzymać. Szczęściem nie było tak źle. Wykryłem cztery nadłamane stopnie, kilka trzeszczało, reszta zachowała się w znośnym stanie. Do podestu pierwszej kondygnacji wdrapywałem się z pięć minut, potem dzięki wprawie szybciej. Musiałem przy tym stękać i stukać, w tej zaś dziupli odgłosy dudniły niczym w studni. Końcowe metry forsowałem już prawie przy świetle. Wyjście na otoczony blankami taras nie ma drzwi, lecz rodzaj przedsionka. Umorusany, w długiej koszuli na pół wyciągniętej z portek, na skraju krągłej platformy, nad którą księżyc wisiał jak zgorszony świadek, wyjąkałem rozpaczliwe: „Aa!", niezdolny postąpić kroku naprzód ni wstecz, z oczyma wybałuszonymi na ciemną postać pod murem. Nie był to senny majak, o nie! Widmo na mój jęk drgnęło, wcisnęło się głębiej w cień. Bielało tam niewyraźną plamą. Czułem, że uparcie wpatruje się we mnie, jakby czekało, aż wychynę z niszy. Począłem dygotać i szczękać zębami coraz bliższy zemdlenia. Chyba wywinąłbym kozła, gdyby wykonało jakiś gest. iO Zabrzmiał jednak tylko głos. Nieco stłumione, lecz wyraźne: — Kto tam? Ten głos uratował nas obydwu. Rozpoznałem Grzesia. — J...ja. — Ty, Globus? I postąpiliśmy ku kręgowi błękitnawej poświaty, wpatrując się w siebie nawzajem. 2 / Zdarzyło się to na początku zeszłych wakacji. Od tej pory upłynęło dziesięć szkolnych miesięcy. Nastało kolejne lato. Wydorośleliśmy. Tyle się wkoło nas zmieniło. A ja wciąż widzę Grzesia na szczycie baszty, pośrodku areny z księżycowego światła. Stoi tam z rękami skrzyżowanymi na piersi, wyższy ode mnie, smukły, z giębokimi cieniami na policzkach, ze sterczącym kosmykiem włosów tak rudych, jakby po metalu pełzały płomyki ognia. Widzę też gest, jakim wyzywał upiora z otchłani schodów, gotów się z nim zmierzyć. — To ty, Globus? — wyszeptał. Ogromna ulga sprawiła, że nawet przezwisko przyjąłem z wdzięcznością. Mam na imię Jan. Janek, jeśli kto lubi zdrabniać. Wszystko mu wybaczyłbym za to, że był tam on, Grześ, nie żaden duch. Oczekiwałem, że surowo zapyta, dlaczego nie śpię, dlaczego przyszedłem na basztę. On jednak odszedł z wolna ku miejscu, gdzie zębata krawędź muru dosięga ramion. Oparłem się nie opodal o występ blanki i obaj w milczeniu patrzyliśmy na las. To jest tak: wypowiada się słowo, a kryje się za nim wiele rozmaitych rzeczy. Nie ma dwu lasów całkiem ? podobnych do siebie. Nasz jest parkiem, który od dawna dziczeje. Otacza garnek zewsząd. Z baszty północnej widać dobrze jego część z deptakiem, alejami, polaną do zabaw obsadzoną koloniami jodeł i lip, wokół których kucają kapy zarośli. My oglądaliśmy inny. Rozłożyste świerki napierały na ściany niczym zastępy czarnego rycerstwa. Niższe wierzchołki wygląda-, ły jak pokryte szronem. Tam gdzie stary las cofa się ku rzeczułce, tworzyły tajemniczą, osrebrzoną dolinę. U jej-skraja rozwierała się mroczna czeluść. Ku wschodowi wyrastały na gwiaździstym niebie ogromne kłębowiska koron dębów, a niżej spoza listowia przebłys-kiwało jezioro. Ukazywało się w ułomkach, jak strzaskane lustro. Nad górami dębów czerniał inny, dalszy las, widoczny tylko dzięki ostrej granicy gwiazd. Wkoło nie było nic prócz lasu, a ponad nami także nic, tylko głębsze, bardziej nieme i ślepe, i księżyc niczym zjawa w białym welonie, wyniesiona, by wywlekać lunatyków z pościeli. ? Ta panorama była jak gdyby dalszym ciągiem korytarza i ślimakowatych schodów, rozpiętym w przestworzu wzdłuż, wszerz, dokąd kto chce. Gdybym zbyt długo przyglądał się jej, nie potrafiłbym się zdecydować, czy zapaść na klaustrofobię, czy też na lęk przestrzeni. Można było słyszeć, jak pełnia posypuje wszystko eterycznym proszkiem. W końcu chyba krzyknąłbym, aby doszedł mnie czyjś głos. — Zdaje się, że złapię katar — roztarłem gęsią skórkę. Mur był zwietrzały. Wydłubałem cegłę na podnóżek, by nie wspinać się na palcach. — Sam tu trafiłeś? — zapytał Grześ. —- Sam. — Nie śledziłeś mnie, naprawdę? — Naprawdę. Oparł brodę na dłoniach w szczerbinie blanki. 12 — Dostałbyś lanie, gdyby znalazł cię tu twój' stary. — Przestań. — Dlaczego? — Nie chcę o tym myśleć. Przyśnił mi się. Nikomu dotychczas nie wyjawiłem treści? mojego snu. Mój ojciec poległ na wojnie. Dopóki miałem nadzieję, że powróci, było jako tako. Odkąd jednak pogodziłem się z myślą, że nie żyje, często śniłem, jak stoi przed plutonem egzekucyjnym. Czułem się wówczas tak, jakbym to ja sterczał pod murem, ze związanymi rękoma. Zwykle budziła mnie salwa. Nie mam pojęcia, czemu nękał mnie akurat taki sen. Ojciec mógł zginąć i na pewno zginął inaczej. Nie ma jednak rady na mary. Dlatego wolałem go nie wspo-? minąć,, zwłaszcza wieczorem przed zaśnięciem. — Kim był twój stary? — Mówię ci, że nie chcę o tym rozmawiać. — Czy śnił ci się kiedyś dwa razy w ciągu jednej nocy? — Nigdy. — No, to dziś powinno być ci wszystko jedno. Księżyc,, przyćmiewa gwiazdy. Mimo to udało mi się odszukać Oriona i Wielki Wóz. — Był gajowym. A twój? — Ile miałeś lat, gdy odjechał? — Sześć. I osiem miesięcy — obliczyłem na prędce. — Powinieneś więc zapamiętać przestrogi, które przekazał ci na odchodne. w — Nie mówił nic ważnego. Tylko pożegnaliśmy się. — Nic, co by ci się przydało teraz? — Nie. Przymierzał do czegoś moją odpowiedź. — No tak, tacy są nasi starzy. — Nie myśl źle o moim ojcu. — Tacy są — powtórzył. — Zostawiają ci co najwyżej głupstwa, dom, graty, pieniądze. Jeśli zdążą, to 13 cię pobłogosławią i przykażą, byś opiekował się matką i rodzeństwem. Ucałują cię w oba policzki i nim się obejrzysz, już gramolą się do wagonu czy auta. Mam w nosie takie rodzicielstwo. Zaskoczył mnie tą pretensją. — A co powinni nam przekazać? — Jak obracać się między ludźmi, kogo warto słuchać. Kim być, jak dorośniemy. Wszystko. — Myślisz, że to się da naprędce wyłożyć? — Pewno. — Znasz kogoś, kto by potrafił? — Pan Augustyn. — No, on tak. A twój stary? Też by umiał? Odwrócił się raptownie, wspiął się po rumowisku i siadł tam okrakiem. — Wiesz, że nie wolno wałęsać się tutaj. Wracaj do łóżka. — Tobie wolno? — Jestem starszy od ciebie. Poza tym obraliście mnie komendantem. — Możesz rozkazywać w zabawie. A teraz się nie bawimy. — O! — zdziwił się. Nie wiem, co mnie podbechtało, by mu się sprzeciwić. ?, — Boisz się wracać sam. — Też coś! — obruszyłem się. — Dobrze. Skoro się upierasz, to zostań — złagodniał. Od wschodu nic nie zwiastowało pobudki. Gwiazdy nurzały się tam w jednako gęstym atramencie. Było mi przykro, że nie znam imion bodaj tych najjaśniejszych. Bezimienne trudniej polubić, wydają się nieprzyjazne. Pani od geografii przedstawiła nam parę konstelacji na rycinach, ale to nie to samo co na niebie. Pewno, nauczyciele mają tyle pracy za dnia, że 14 byłoby niegrzecznie żądać, by spędzali z nami i wieczory. Ktoś jednak powinien zapoznawać nas z gwiazdami. Kto, nie wiem. — Wolałbym, aby Kulawy nie zdybał nas tutaj. Nie uśmiecha mi się czyszczenie wychodków — odezwałem się. — Ani izolatka. — Jak myślisz, śpi? — W oknie było ciemno. — Może czuwać pomimo to. — Wczoraj sprzeczali się z panem Augustynem. Kulawy ma za złe, że pan Augustyn zbytnio rozpuszcza nas w te wakacje. Domaga się surowszej dyscypliny. Mówi, że jeśli zdarzy się jakiś wypadek, to on umywa ręce. Rad by przyłapał kogoś na gorącym uczynku. — Nie chciałbym zmartwić pana Augustyna. — Ja też nie. — To lepiej wracajmy. — Zaczekaj, niech uśnie. Im teraz później zejdziemy, tym bezpieczniej. Od tego gadania przestałem podziwiać piękny park i niebo nocą. Okno izby Kulawego znajduje się na niskim parterze. Czujnie śledzi dziedziniec. Nikt po apelu nie waży się przemknąć ku bramie. Szczęściem nie musieliśmy wysuwać nosa poza sień. Lękałem się natomiast, by nasz opiekun, nie zajrzał do sypialni. Czyni to rzadko, lecz zwykle wtedy, gdy ktoś akurat wałęsa się zamiast spać. — On chyba nas nie cierpi — westchnąłem. — Kto, Kulawy? Nikogo nie lubi. — Dlaczego? — Może przez tę sztuczną nogę. Myśli, że się z niego naśmiewają. Na ceglanej posadzce widniały odciśnięte ślady naszych trzewików. Skąd tutaj kurz, pomyślałem, chyba z gwiazd. 15 Za dębami, w dolinie świstał parowóz. Paciorki światełek przemknęły między wzgórzami w pobliżu wioski, w której mieszkają ojcowie Kuby, Kocura, Szypuł-ki, Fuksa i innych. Z tymi chłopakami chadzamy do tej samej szkoły. Nie było jednak zgody między nami. W wakacje widywaliśmy się rzadko, mimo że ich pastwiska dosięgają żywopłotu parku. — Nie zazdroszczę chłopakom ze wsi, że mają rodziców, a my nie — rzekłem. Zeskoczył z murku, nasłuchiwał czegoś u progu schodów. — Czemu raptem przyszło ci to do głowy? — Czy chłopakom starczyłoby odwagi, by przyjść tutaj nocą? Stał w rozkroku, z rękoma na biodrach. Zastanawiał się. — Dziwak jesteś. Co ma jedno do drugiego. — Nie mówię, że coś ma. Odwrócił twarz na krótko. — Marzysz, by się dowiedzieli, jaki jesteś odważny? Do jutra zapomnij, że tu byłeś i żeśmy się spotkali. — Dobrze. Już jest jutro. — Spójrz na tę gwiazdkę, bok czubka najwyższego świerka. Jak znajdzie się ponad wierzchołkiem, będzie północ. — Skąd wiesz? — Kiedy jest cicho, słychać, jak bije zegar w bibliotece — odpowiedział. W lipcu zeszłego roku spędzaliśmy całe dnie na dworze. Pierwszy raz, odkąd pamiętam, pan Augustyn ze- 16 zwolił nam hasać samopas, bez nadzoru wychowawców. Może to zastanawiać, bo regulamin w naszym domu jest surowy, a pan kierownik nie zwykł pobłażać ani ustępować dla spokoju. Uczynił tak w nagrodę za nasze dobre sprawowanie i piątki na świadectwach, a może dla innych, sobie znanych celów, dość, że radowaliśmy się swobodą. Nie wszyscy otrzymali ten przywilej. Przysługiwał tylko nam siedmiu, z Grzesiem na czele. Pozostałym kolegom wiodło się rozmaicie. Wielu pojechało na wakacje do dziadków i ciotek. Inni odsiadywali poranne godziny pod okiem Kulawego. Byli to pechowcy skazani na egzaminy poprawkowe. O maluchach nie warto i wspominać. Wolno im było bawić się tylko pod opieką wychowawczyń, na boisku i w alejce. Przed kolacją szły parami na spacer lub krótką wycieczkę. Dzięki temu przywilejowi, a także starszeństwu, cieszyliśmy się nie lada mirem. Niejeden poprawkowicz popłakiwał w poduszkę z żalu, że brakiem pilności wyrzekł się uczestnictwa w zabawach. A nie powiem, byśmy im osładzali żywot narzekaniem na brak atrakcji. Wieczorami zdawaliśmy sprawę z naszych przygód. Celował w tym Cygan. Po zgaszeniu światła w sypialni dawał się ubłagać, a tak ubarwiał opowieści, że wtajemniczeni dusiliśmy się od śmiechu. Na domiar w dramatycznych momentach nabierał wody w usta, niby wiązany sekretem. Zjednywało nam to podziw i chroniło przed poufaleniem się reszty towarzystwa. Co rano Grześ nacinał scyzorykiem kreskę na pniu po jesionie, z wbitym pośrodku drutem. Ten pień był w słoneczne dni naszym zegarem. O tak oznaczonej godzinie, pojedynczo, by zmylić ciekawskich, przemykaliśmy na zbiórkę do szałasu w gąszczu nad rzeczułką. Grześ cenił punktualność. Kto się spóźnił, otrzy- mywaT^arjbardziej niewdzięczną rolę w zabawie. Zajęcia obmyślaliśmy wspólnie, na każdy dzień in- X *) 2 — Dom *1??«? J 17 ne. Pomysłów było bez liku. Niektórym wychowawcy na pewno by nie przyklasnęli. Nie psociliśmy jednak zanadto. Rozumiało się, że prócz swobód istniały i zakazy. Nie wolno było kąpać się w jeziorku, zapuszczać daleko w las, który stykał się z południowym zakątkiem parku, rozniecać ognia, wspinać się na wysokie drzewa. Wątpliwości rozstrzygał Grześ. W jego napomnieniach czuło się dyskretny palec pana Augustyna. Co nie znaczy, że pan kierownik powierzył Grzesiowi misję. Wcale nie. Rozmawiał z nim tak samo rzadko, jak z każdym z nas. Nazajutrz po nocnej wyprawie guzdrałem się przy sprzątaniu i w jadalni. Dyżurny wyznaczył mnie poza kolejnością do zmywania naczyń. Na zbiórkę wyruszyłem więc jako ostatni. Mimo wczesnej pory trawa była sucha. Zapowiadał się upał. A już przez dwa tygodnie słońce prażyło od świtów do zmierzchów. U żywopłotu z głogów aleja skręca w prawo ku bramie parku. Brama z żeliwnych prętów mierzy ze cztery metry, a otwiera się ze zgrzytaniem kółek po szynach. Obok niej stoi pusty, zżerany przez grzyb budyneczek. Na lewo ścieżka pod dębami zbiega do jeziorka. Te dęby są najstarsze w parku. Józef mówi, że sadzono je trzy wieki temu. Aby objąć pień, ujmujemy się za ręce we czterech. One też najbardziej u-cierpiały podczas wojny. Są okropnie połupane, na wiosnę świecą żółcią miazgi. Nie wyglądają jednak żałośnie. Przypominają raczej srogich staruchów, gniewnie wymachujących kikutami. Dróżką zszedłem nad staw. Jest tak duży, że ledwie w dziesięć minut daje się obiec dookoła. Jego lustro ma kształt skrzypiec. Wiosną bieleje od kielichów lilii wodnych, zaś jesienią rudzieje dębowymi liśćmi. Mielizny zarastają z wolna trzciną. Woda pośrodku jest jednak dość głęboka, a dno zdradliwie muliste. 18 W jarze za stawem ciurka obrośnięty leszczyną strumyk. Podczas roztopów zmienia się on w rwącą rzekę, wylewa i zatapia łąki. Dalej, za pokiereszowaną siatką ciągną się pastwiska, gdzie Kuba i jego drużyna pasają bydło. Letni obóz założyliśmy nad rzeczułką. Budowaliśmy go w kwietniu, gdy las żółcił się od pierwiosnków i bielał zawilcami. Do szałasu wchodziło się po zwodzonej kładce, a potem dziurą na czworakach. Gucio, który czasami nam towarzyszył, uniósł pysk z Grzesiowej stopy, powitał mnie ogonem. — No, to zaczynajmy. Najpierw Szary — rzekł Grześ. Zwyczaj był taki, że każdy oznajmiał, w co chciałby się bawić, po czym głosowaliśmy. Grześ nie narzucał swoich projektów. Szary rozprostował nogi, ile zdołał, potrząsnął ko-nopiastą czupryną. — Dawno już nie bawiliśmy się w powstańców. Dało się to przewidzieć, jeśli kto zna Szarego. Prawdziwy z niego partyzant. Pasjami czytuje książki o wojnach, zwłaszcza o ostatniej. Jego starszy brat poległ w powstaniu. Szary pokazywał mi jego zdjęcie. Byli bardzo do siebie podobni. Szary gimnastykuje się, świetnie gra w piłkę i należy do harcerstwa. Tu odezwał się z kąta Cygan: — W taki upał? Ani myślę. A Mułła: — Jak nie wojna, to policjanci i złodzieje, kupcy i rabusie. Ja też mam dość. Z przykrości, że niechcący poparł Cygana, poczerwieniał pod opalenizną. Mają ze sobą na pieńku, odkąd Cygan wykradł spod poduszki i hałaśliwie obnosił zeszyt Mułły z rysunkami. Kto żyw obejrzał te malowidła, bo Mułła ołówkiem i kredkami uwiecznił wszystkich znajomych. Na domiar przyodział nas w 19 dziwaczne kostiumy. Cygan nosił łatane portki, stary kaftan, ale krawat i melonik pod papuzim piórem. Szarego ubrał w mundur, huzarskie czako i uzbroił w parabellum. Mnie w słomkowy kapelusz, żółtą pelerynę, szarawary i sandały. Ni rusz nie mogłem dociec, czemu właśnie tak. Wyglądałem niczym jakiś chiński mandaryn. Mułła jest kędzierzawy, ma duże brązowe oczy, lubi przeglądać się w lusterku i często się rumieni. — A w co byś wolał? — zapytał go Grześ. — Urządźmy pocztę — odrzekł Mułła tonem, jakby z góry przesądzał, że go wyśmiejemy. — Wysyłalibyśmy listy. — Do kogo? — Do kogo bądź. — Papierówki w sadach już dojrzały, a chłopi w po-- lu — wtrącił Cygan. — Idź, gospodynie cię poczęstują — zamruczał Baca. — Prosić? Ani mi się śni. — To nie pójdziesz. — Nie? — Przestań — upomniał Grześ Cygana. Baca złożył na kolanach duże pięści i popatrzył na strop szałasu. — Jak tylko popada, będzie przeciekać. Trzeba położyć nowy dach. Można też umocnić urwisko. Harował przy budowie sumienniej niż który z nas i stałe coś poprawiał. Lubi się krzątać. Praca go nie męczy. W górach, skąd pochodzi, zostałby pewno drwalem albo cieślą. Warto popatrzeć, jak wywija toporkiem. Baca jest bardzo silny. Pomimo to nigdy się nie bije. Gdy go w szkole napastują, tylko się opędza. Ma sterczące włosy popielatego koloru, a oczy niebieskie. Wszyscy prócz Żulika zgłosili już projekty. Żulik jest najmłodszy, więc wypowiada się na ostatku. 20 — A ty co wymyśliłeś, Globus? — zwrócił się Grześ do mnie. I otóż wstyd się przyznać. Niczego nie wymyśliłem. Niczego, co brzmiałoby dorzecznie. Było tak: zbudzili mnie chichotami skoro świt, cały ranek łaziłem markotny, z głową pełną trocin. Nie umiałbym powiedzieć, ani co mi doskwiera, ani czego bym sobie życzył. Jak tuman. Przy garnkach też mi się nie wykluł żaden pomysł. A w szałasie, zamiast myśleć, gapiłem się ukradkiem na Grzesiową czuprynę. Nie przypominała metalu z pełgającymi płomykami. Była zwyczajnie ruda. Toteż odrzekłem szczerze: — Nic. Grześ popatrzył podejrzliwie i chwilkę czekał. — Nie wiesz, w co chciałbyś się bawić? — Nie... To znaczy, pływałbym w jakiejś rzece, a potem aż do obiadu wylegiwałbym się na czystym, żół-ciutkim piasku. Wyraziłem to życzenie w pełni świadom, że plotę głupstwa. W okolicy nie ma rzeki ani plaży. Kąpiel w jeziorku jest zabroniona, a woda w strumyku ledwo się sączy. Niczego jednak poza tym nie pragnąłem, naprawdę. Nieco zdziwiłem się, że nikt się nie zaśmiał. Mułła tęsknie wywróciła oczyma, Cygan westchnął, a Grześ kiwnął głową, jakby i on nie tylko zaznał tej fanaberii, lecz i wielekroć ją rozważał. Skądinąd nie powinno to dziwić. Od dawna marzyliśmy o kąpielisku, tyle że właśnie tak, jak o ziszczeniu utopii. Grześ podumał, po czym spytał: -— I co wy na to? Zwykle dawało się poznać, kiedy żartuje. Tym razem zbił nas z pantykału. Miny mieliśmy takie sobie; Wreszcie Szary mruknął: —? Wolno pomarzyć. 21 — Za wsią jest staw. >* — Jaki staw, sadzawka dla kaczek. I entuzjazm osiadł na mieliźnie. Wtedy Grześ "poklepał Gucia po uchu, wstał i zarządził: — Zobaczymy, co da się zrobić, chodźcie. Nie oświecił nas słówkiem, dokąd prowadzi, mimo to ciążyliśmy za nim urzeczeni. Nikt o nic w spiesznym marszu gęsiego nie pytał. Od poletka ogromnych łopianów aż po skraj parku wiodło nas radosne wyczekiwanie. Na co? Dopiero gdy dziurą w żywopłocie wydostaliśmy się z narożnika parku, a Grześ dał znak, że jesteśmy u celu, dopadło nas rozczarowanie i wstyd za łatwowierność. Staliśmy na stromej skarpie, gdzie żywopłot wrasta w gęstwinę, głogi i łozy wyznaczają rubież naszych włości, a strumień zakręca i wymyka się z objęć jaru. Droga opodal wskazuje bród. W południe i wieczorami chłopaki od Kuby przypędzają tu krowy do wodopoju. Widok był smętny, pomiędzy łachami piasku i sterczącymi kamieniami ciurkały w zakrętasach leniwe strużki. Gapiliśmy się na ten chudy strumyk i unikaliśmy wzroku Grzesia. — To nic, i tak woda tu za zimna — odezwał się Mułła. — Długo płynęła pod gałęziami. Wówczas Grześ przychylił sobie witkę, osunął się po ścianie jaru, zmierzył krokami koryto. — Wądół ma pięć metrów, a jest długi, no, na dwadzieścia. Wyobraźcie sobie tutaj głębinę. Basen ze skocznią. Jeśli żartował, był to bolesny żart. — Nie rozumiecie? —? zdziwił się. Nakreślił ramieniem łuk między brzegami. — Trzeba spiętrzyć wodę tamą. Zbudować zaporę. Z kamieni i faszyny. Popatrzcie, ile tu budulca. Uporamy się z robotą w dwa dni. No?... 22 Już w jego zamaszystym geście ujrzałem szmat toni w słońcu modrej, pod listowiem zielonej. Nurkowałem w niej. Była chłodna i czysta. Biegałem bosy ku łasze złocistego piasku niżej tamy, rosząc trawę tęczowymi kropelkami. Ślepi, przejrzeliśmy. Ktoś się radośnie śmiał, Szary skakał ze skarpy, Mułła klaskał. Puściliśmy się z entuzjazmu w tany. 4 Około południa zabrakło wielkich kamieni w dostępnej części koryta. Wyważaliśmy więc płyty z dna łomem wypożyczonym z drewutni. Odtąd oporowy mur rósł wolniej. Mimo to sięgał Szaremu do ramion, gdy udawaliśmy się na kolację. Nazajutrz Grześ rozdzielił zajęcia. On i Baca nadal znosili budulec. Zulik osadzał kamienie w murze. Cygan siekierką wybłaganą od Józefa ścinał paliki i gałęzie. Szary wbijał te słupki w dno, a Mułła i ja oplataliśmy je faszyną. Długo przed obiadem wał był już wysoki na chłopa. Nie spieszyliśmy się tak jak pierwszego dnia, za to pracowaliśmy rzetelniej. Jednak chociaż między głazy kładliśmy darń i sypali żwir, woda wciąż kędyś, przeciekała. Deliberowaliśmy z Mułłą, czym by tu jeszcze uszczelniać, gdy Cygan zrzucił z pleców kolejne naręcze wierzbiny. Obejrzał plecionkę, skrobnął się w ciemię,, zawrócił i zginął w zagajniku. Nie zjawiał się dłuższy czas. Szary psioczył, bo skończył się zapas słupków,, a Cygan wziął ze sobą siekierkę. Byliśmy przeświadczeni, że siadł w krzakach i zdrzemnął się. Jednak: wrócił. Usmolony, dźwigał pół rolki papy. Zrazu twierdził, że ją dostał od Józefa w podarunku. Do końca zaś 23 utrzymywał, że ta rolka nikomu nie jest potrzebna. Kilka metrów papy umocowaliśmy między faszyną a wałem. Pomysł Cygana okazał się chytry. Strumyk niżej zapory natychmiast zwątlał, a jeziorko poczęło się w oczach pogłębiać. Wszyscy skakali uradowani, tylko Baca się frasował. Już przedtem, gdy wyruszali z Grzesiem po budulec, przystawał u niegdysiejszego brodu i z powagą poglądał na nurt. Teraz kucał nad wąziutką strużką, czerpał dłonią wodę i polewał sobie czuprynę. — A co będzie z wodopojem? — zapytał. Nikt z nas wcześniej o tym nie pomyślał. Rzeczywiście, resztkami, co się jeszcze sączyły, można by napoić mysz. Brzeg zaś powyżej tamy był urwisty. — Już południe. Tylko patrzeć, jak przypędzą bydło — zatroskał się Mułła. — Boicie się Kuby? — prychnął Cygan. Na to Baca: — Krowy muszą mieć wodę. — Mamy w nosie ich krowy. — Ale mleko byś pił. — Zaraz — powiedział Grześ — tak nie można. Musimy upuścić wodę teraz i do wieczornego pojenia. Wieczorem ją zamkniemy, nocą basen wypełni się i jutro będą mieli swój strumyk z powrotem. — A to jak? — powątpiewał Baca. — Przeleje się wierzchem. — Może za mało. — Tyle, ile płynęło do dziś. — Skąd wiesz? — Przecież nikt tej wody nie wypije — rzekł Szary. — No, tak — przyznał Baca po namyśle. Uchylił skraj papy, wygrzebał kanał i lustro stawku poczęło opadać. Gdybyśmy nieco się z tym wstrzy- 24 mali, bydło miałoby wodopój jak nigdy. Niestety,, zapas zdążył wyciec, nim stado nadeszło. Na tej właśnie czynności zdybał nas wychowawca. Nie wiadomo, czy i jak długo obserwował dolinkę z ukrycia. Dojrzeliśmy dopiero jego chudy cień w poprzek koryta. Kulawy stał wyżej i tyłem do słońca, tak że nic nie dało się zeń wyczytać bez porażenia oczu. Trącał kijaszkiem cholewkę ortopedycznego buta. Oczekiwaliśmy, że nas zbeszta. Ale nie. Obejrzał dzieło, cmoknął ni to z uznaniem, ni ostrzegawczo. Odkuśty-kał trzy kroki — i znikł. Znów wzięliśmy się do roboty. Ani się kto obejrzał, gdy nadeszła pora pojenia i od łąk dobiegło porykiwanie. Żulik zakrzyknął: - Idą! I pobiegł wdrapać się na brzeg. Szary przestał tłuc kamieniem w główkę palika. Baca złożył dźwigany ciężar i otarł pot, a Grześ polecił spokojnie Cyganowi: — Po obiedzie zabierzesz Żulika, będzie donosił gałęzie. Krowy jęły schodzić drogą do brodu, na górce pojawili się Kocur i Szypułka. Machali rękami, pohukiwali do towarzyszy. Byli z nimi, okazało się, Kuba i Fuks. Przystanęli po drugiej stronie drogi, Szypułka coś Kubie tłumaczył, wskazywał tamę. Zeszli czterej, Kuba na czele. Mieli miny, jakby nikogo nie było w zasięgu ich wzroku. Przypatrywali się krowom, które wylizywały wodę z piaskowych korytek. Kuba pogmerał piętą w piachu, podjął kamyk, cisnął go w zarośla. Wetknął dłonie do kieszeni portek, które sięgały mu kolan i przypominały rury od piecyka. Dał znak, by się nie ruszali, a sam postąpił ku nam wolniutko. Wypadało, by burknął bodaj „czołem" albo „cześć". On jednak, zamiast przywitać się, strzyknął, roztarł 25 ślinę dużym palcem nogi i przyglądał się budowli. Grześ postąpił parę kroków naprzeciw Kubie. Wszyscy tak staliśmy dość długo. Kuba jest odrobinę niższy od Grzesia, za to krzepki, grubiej ciosany. Z twarzy bardzo są odmienni, Grześ ma szczupłą, wyższe czoło, Kuba szeroką z zadartym nosem, nie czesaną strzechę, odstające uszy, oczy bystre, szare. Gdy tak trwali naprzeciwko siebie, próżno by zgadywać, kto byłby górą w bójce. Kuba wysunął podbródek i spytał niezbyt przyjaźnie. — Co to jest? — Tama. — Widzę. Ale po co? — Nie podoba ci się? — Nie. — Dlaczego? — Zagradza wodę. — Jest przepust. — Za mało nim cieknie. — Bo dawno nie było deszczu i srumyk wysycha. — Strugasz głupka? Poza tym jest brudna. — Krowy też mącą, jak piją. —• Powiesz, że ten przepust będzie stale otwarty, co? — Do wieczora. Jutro będzie płynąć górą tyle, ile przedtem. — Nie musimy się im tłumaczyć — warknął Szary. — Myślisz, że jak jesteś stamtąd — Kuba wysunął palec ku zamkowi — to wszystko ci wolno? To nasz teren. — Kupiliście rzeczkę? — zadrwił Cygan. Kocur i tamci dwaj przybliżyli się. — Rozbierzecie tamę — rozkazał Kuba. — Aha, już — odrzekł Grześ. — Jak nie, to wam pomożemy. — Grozisz? Spróbujcie tknąć. 26 — To co? — Pożałujecie. Kocur pomachał nam pięścią. Gucio, który warował tuż za Grzesiem, zerwał się i zaszczekał. — Zabierz psa! — wrzasnął Kocur. — Masz wojaka, Gucia się przeląkł — zakpił Szary- — Ma być rozebrana do jutra — powtórzył Kuba stanowczo. — Na twój rozkaz? — Chcesz się bić? Grześ postąpił o krok, skrzyżował ręce. — Tama pozostanie tutaj. A teraz się stąd zabierajcie. — No, czego sterczycie, wynocha! — zawtórował mu Cygan. Kuba drwiąco się uśmiechnął. ? — Jesteśmy tylko we czterech, toście odważni. — Świdrował piętą w glinie, obrócił się powoli ku swoim. — Zawróćcie bydło — kazał im niegłośno. Krowy lazły w kartoflisko, Szypułka i Fuks puścili się pędem za nimi. — Do jutra! Nikt nie skwitował ani słówkiem tej groźby. Spoglądaliśmy za nimi jeszcze przez chwilkę, gdy już przesłonił ich pagórek. Wreszcie Grześ zarządził: —- No,-myć się. Pora na obiad. Gdy dzwonili na dziedzińcu, maszerowaUśmy polanką czyści, w koszulkach, gęsiego. Pośrodku skwerku napotkaliśmy malucha, który beczał, bo pani zabroniła mu siąść do stołu, póki nie odnajdzie zgubionej łopatki. Zmieniliśmy szyk w tyralierę i po minutce Grześ wręczył maluchowi ten cholerny szpadelek. — Jak ci na imię? — zagadnął. —? Michaś. Warto było ujrzeć minę tego smarkacza, doprawdy. 27 Przez resztę dnia pracowaliśmy zapamiętale. Nim słońce zdążyło schować się w lesie, zapora była prawie gotowa. Wiecha nie stanęła nad nią tylko dlatego, że mogły wyjść na jaw usterki, gdy basen się napełni. Śluza pozostała otwarta. Obyło się też bez pląsów, gdyż brakło nam sił. Pokładliśmy się pokotem, by odsapnąć. Zaraz też ozwały się stłuczone kostki, naciągnięte ścięgna, bolesne opalenizny. Byliśmy dumni ze swego dzieła. Odbiegało co prawda od wizji, jaką Grześ nam objawił. Wał piętrzył się niezbyt foremnie, płotek był trochę za niski. Liczyła się jednak funkcja, tę zaś mocna zapora obiecywała pełnić bez zarzutu. Do obiadu nikt ani napomknął o intruzach. Gdy jednak odpoczęliśmy i Grześ zwołał naradę, rozumiało się, o czym będzie mowa. Rozsiedliśmy się na skarpie. Głosom ptaków za naszymi plecami wtórował miły uszom plusk strumyka u przepustu. Szary i Baca zgłosili się do zatkania śluzy. Mieli to uczynić po wieczornym pojeniu. W wakacje Kulawy zarządza apele przed zmrokiem. Potem nie wolno wałęsać się po parku, bramę się zamyka. Ochotnicy postanowili wymknąć się okienkiem z umywalni. O tamę byliśmy póki co spokojni. Tego wieczoru nic jej jeszcze nie groziło. Tu Baca wyraził naszą wspólną troskę: — Myślisz, że Kuba spełni jutro pogróżkę? — Tak. Chyba tak — odrzekł Grześ. — I co wtedy? No, właśnie. Nie wiedzieliśmy. Różnie proponowali. Szary nalegał, by wystawić posterunki. Wału nie rozbiją w kwadrans, zdążylibyśmy z odsieczą. Na to Mułła: — Nas jest kilku, a Kuba skrzyknie z tuzin chłopaków. Zwerbujmy posiłki. — Damy im radę — zapewnił buńczucznie Żulik. 28 Zulik natychmiast obraża się, jeśli mu wypomnieć, ?? jest najmłodszy w drużynie, zaś Mułła zbyt już delikatnie wyraził się „kilku", by nie rzec „sześciu i pół". Skądinąd Zulik, chociaż mały, jest czupurny, niech ręka boska. Według Cygana najmądrzej byłoby urządzić zasadzkę i stłuc Kubę, zanim co przedsięweźmie. __ Jeśli bez bitki ani rusz, to trudno — wtrąciłem się- — Lepiej jednak unikajmy jej. Jak pan Augustyn się dowie, żegnajcie wakacje. Przycichli. Oczywista, guzów nie dałoby się ukryć. Tu też nasza dyskusja utknęła. By ulżyć sobie w strapieniu, jęliśmy wieszać psy na kolegach zza rzeczki. —- Oberwańcy. — W szkole, to błagają, żeby im podpowiadać. — Brudasy! — Jak starzy pędzą bimber, to podkradają i piją. Musiałem pobiec w zarośla wytrzepać spodenki, bo usiadłem, okazało się, tuż przy mrowisku. Gdy wróciłem, Grześ stał obok swego pieńka, łokieć oparł na dłoni i w zastanowieniu ciągał się za koniuszek ucha. — Od złości nas nie przybędzie. Globus ma rację, pan Augustyn by nam nie darował. Do końca wakacji zabroniłby nam się bawić. Ustąpić Kubie też nie możemy. Myślę... — obrócił się ku ciemniejącym zaroślom — musimy czekać. Nic więcej. — Na co? Aż zburzą tamę? — Tak. Gapiliśmy się na Grzesia. — Odbudujemy ją — powiedział. — A jak i tę zniszczą? — Postawimy nową. — Mamy tak harować bez końca? — Kuba się opamięta. — Cierpliwość ma granice — burknął Szary. A Cygan: 29 Jak długo tak można? Grześ spojrzał na Bacę, obydwaj byli w rozterce. — Jeśli do trzech razy nie ustąpią, będziemy się bić. Nie wcześniej. Zgadzacie się? Znów nas urzekł, bo choć markotni, to przecież odpowiedzieliśmy chórem: — Zgadzamy! 5 Z chłopakami Kuby uczęszczamy razem do szkoły we wsi oddalonej o trzy kilometry od zamku. Wieś jest rozległa, z kościołem, plebanią na wzgórku, z gromadzką świetlicą i sklepami. Zagrody rozsiadły się przestronnie na pagórkach pod lasem i za torem kolei. Zimą, gdy trzeba trzymać się szosy, mamy o jakiś kilometr bliżej niż chłopcy z wioski Kuby. Natomiast po roztopach i przed jesienną pluchą oni chadzają na skróty i wtedy odległości są równe. Nasza szkoła jest duża, niektóre klasy mają po dwa oddziały. Musi pomieścić dużo dzieci, bo drugiej w bliskości nie ma. Większość chłopców i dziewczyn dochodzi z okolicy. W ich gromadzie my z Domu Dziecka nawet się za bardzo nie wyróżniamy. Tyle że nosimy jednakowe, hurtem kupowane ubranka. W tych samych oddziałach co my uczą się nasi sąsiedzi zza rzeczki. Mułła i ja dzielimy izbę z Fuksem i jeszcze dwoma. Widujemy się więc na zajęciach, w przerwach, a także na gościńcu. Wiele razy grywaliśmy przeciwko sobie w siatkówkę i dwa ognie. Zawsze jednak siadamy w ławkach oddzielnie. Nigdy nie było między nami przyjaźni. Natomiast sprzeczki i bójki zdarzały się. Oni wyzywali nas od przybłędów, my ich od gnojków i gorzej. Wśród nich, tak jak między nami, trafiają się pojętni i mniej zdolni, są też obiboki i wagarowicze. Mają swoje ulubione przedmioty. Szypułka celuje w biologii, a Fuks w polskim. Jednak my częściej dostajemy piątki. Nie to, byśmy byli zdolniejsi. Po prostu mamy więcej czasu na naukę, na czytanie książek. Chłopcy z wioski muszą pracować w gospodarstwie, przy koniach i w polu. Nasi wychowawcy pilnują, byśmy odrabiali lekcje. Ich rodzice łoją im skórę za złe stopnie i oto cała zachęta. Co nieco wiedzieliśmy o naszych sąsiadach. Wymieniają między sobą haczyki do wędek, znaczki. Wykłócają się o rasy królików i gołębi. Umieją wykurzyć lisa z jamy. Znają się na grzybach. Przy pasieniu grywają w palanta albo kopią szmacianą piłkę. Wiosną puszczają latawce, a jesienią rozniecają ogień w podziurawionych puszkach po konserwach. Ażeby jednak kogoś dobrze poznać, nie dość spędzać z nim parę godzin dziennie. Trzeba spotykać się w domu, przy robocie i wszędzie. A my nie odwiedzaliśmy się wzajemnie. Z Fuksem miałem na pieńku od dawna. Do tej szkoły zacząłem uczęszczać od połowy trzeciej klasy. Tegoż dnia na dużej przerwie chłopcy obrzucali się śnieżkami. Wyszedłem na podwórko popatrzeć i zaraz oberwałem bułą, aż mi czapka spadła. Podbiegł do mnie Fuks. — Ale masz ten głobus! — wrzasnął. I wcisnął mi czapkę aż po sam nos. Od następnego roku pisywałem ładniejsze wypracowania niż on. W rachunkach byłem od początku mocny. Fuks okrzyknął mnie kujonem, co się rozumiało, że gdyby on ślęczał nad podręcznikami, to ho, ho. Może i byłby wówczas górą, nie wiem. To prawda, jestem pilny. Dużo jednak więcej czasu spędzam w bibliotece niż przy odrabianiu lekcji. 31 On i jego kompani lubią, gdy uważa się ich za szczęściarzy. Raz pani zapowiedziała, że po zimowych świętach urządzi klasówkę. Jesienią z powodu wykop-ków i grypy uczyliśmy się w kratkę, mało kto był pytany, bo materiał w piątej jest obszerny. Kułem wówczas, pamiętam, solidnie. Robiłem wypisy z obowiązkowych lektur i wertowałem tuzin innych. Natomiast Fuks głosił chełpliwie, że w ferie nie weźmie książki do ręki, a potem zastanowi się, czy warto. I chyba nie uczył się nic a nic. Łaził po okolicy z szopką, przebrany za turonia. Pisało mi się nieźle, oddałem zeszyt przed dzwonkiem. Fuks gapił się" w pulpit i dłubał piórem w zębie. Głupio mi wyznać, ale tak, zaznałem brzydkiej uciechy. Po tygodniu pani przyniosła klasówki. Bardzo dobre ułożyła jak zwykle na wierzchu. Pierwszego wywołała Fuksa. Dumny odczytywał swoje wypracowanie spod tablicy. Dwa razy zająknął się przy trudnych wyrazach. Nie, to nie żart, naprawdę świetnie się spisał. Pani uhonorowała go trochę dla zachęty, ale piątkę otrzymał zasłużenie. Odszczekałem przy świadkach swoje złe wróżby sprzed ferii. Anim wówczas podejrzewał, że wypożyczył i ukrył pod ławką zeszyty wzorowych uczniów z pięciu ostatnich lat. Tak właśnie było: postawił na to, że pomysłowość pani w układaniu tematów musi się wreszcie wyczerpać. I wygrał. Gdy pogłoska o tym jego wyczynie rozeszła się, zaczepiłem go na podwórku:— To tak? Takiś mądry? Wsparł się pod boki: — A co? — Z głowy nie skleciłbyś trzech zdań. — Mam piątkę czy nie? Poczerwieniałem z oburzenia: — Fuksem, ty szachra-ju! Skoczył do mnie i wzięliśmy się za czuby. Woźny 32 nas rozdzielił. Za karę zostaliśmy po lekcjach. Nie odzywaliśmy się do siebie przez dwa tygodnie. Grześ i Kuba też mieli coś między sobą do porachowania. Co, tego nie wiem dokładnie. Uczyli się o klasę wyżej, tamtej wiosny kończyli siódmą, ostatnią. Nie zwierzali mi się. Jedno pewne, nie Zośka była winna, że się waśnili, ani stopnie w dzienniku. Stądinąd Zośka, choć córka nauczycielki, jest głupia jak wszystkie dziewczyny. Raz Kuba skradł jej maskotkę, gołąbka z fajansu. Droczył się, że nie odda. Przekomarzali się na dużej pauzie w korytarzu. Kuba trącił ją, gdy do niego doskakiwała. Uderzyła w bek i pobiegła ni stąd, ni zowąd do Grzesia prosić o pomoc. I to tak, żeby Kuba był świadkiem tego jej proszenia. Zośka jest najładniejsza nie tylko w ich klasie, lecz i w całej szkole. Grześ zrazu śmiał się, powiedział: „Nie becz, on ci odda". Potem zmiękł, jakby się w czymś zaplątał, i. do Kuby: „Oddaj, nie wygłupiaj się". Każdy by przysiągł, że Kuba na dobre się zaweźmie. A nie. Cisnął Zośce maskotkę, porwał teczkę z klasy, wyskoczył na dwór i nie pokazał się już tego dnia w szkole. Było to w kwietniu, a zdaje się, że potem Kuba pierwszy raz przemówił do Grzesia właśnie koło brodu przy tamie. Mało to jednak wyjaśnia. Więcej mówi o niezgodzie między nimi, że tylko parę miesięcy uczyli się w tym samym oddziale. Podobno atmosfera stała się tam raptem nieznośna. To dziwne, bo żaden nie jest prędki do awantury. Po wywiadówce opiekun przeniósł Grzesia do równoległej klasy. Zetknęli się znowu dopiero przy końcu nauki, bo siódma miała tylko jeden oddział. Grześ zaręczył nam, że opłaci się odbudować raz i drugi tamę. Ze Kuba rychło się opamięta. Widać go znał. We trzech guzdrali się przy myciu. Cichł gwar w 3 — Dom sierot 33 sieniach, krzątanina. Szczęknął rygiel ?^???, Józef szurał trzewikami po płytach dziedzińca^ pokasływał na schodach. Z korytarza wróciłem do ur^TWaini. Grześ był już sam, klęczał na parapecie, — Spokój? Kiwnąłem głową, choć po ciemku i^e mjało to sensu. — Cisza. — Podaj mi sznur, jest za zlewem. Okno jest dość wysoko, trudno się nań odrapać bez pomocy z wewnątr-2. Przycupnąłem na krawędzi żeliwnej r^^y do odprowadzania mydlin. Niewygodna pozycja rozpraszała senność. — Chce ci się spać? To idź. Krople pluskały monotonnie. Nie chciał- ^j się ruszyć, by domknąć kran. — Może Kuba się rozmyśli. — Powiedzieliby, ze Się zląkł. — Bić się będzie jeszcze głupiej. — Szary i Cyga^ niepotrzebnie ich rozc^ż^li. Trapiliśmy się tym samym. Mniejsza o guzy, a nawet karę, ale co o nas pomyśli pan Au^-tyń. Nasi przeciwnicy byli szczęśliwsi. Każdy mógj zełgać, że upadł i potłukł si^. Siedmiu poturbowanym trudniej o wykręt. No i stokroć wolałbym cięgi od oica ?? przy-ganę od wychowawcy. — Jak ty byś postąpił, będąc Kubą? —, sT>vtał raptem. " — Wysłuchałby:*! nas i przyznał rację. — Jesteś dziecinny. — Skoro tak, to czy me iepiej było ur^ą(j=ić basen gdzie indziej? — w- ymruczałem. Spieszną odpowiedzią zdradził, że już \Q -^cześniej rozważył. 34 — W parku nie ma słońca, niżej brodu koryto jest płytkie. — To prawda. — Myślisz, że obrałem bród specjalnie po to, aby rozzłościć Kubę? — Czułem, że się uśmiecha, ale nie widziałem, jaki to był uśmiech. — Nie. Wcale nie. — Wiadomo było, że ich tam spotkamy. — No, tak. — I że pozazdroszczą nam kąpieliska. Ale nie szukaliśmy zwady. 6 Dziwne, jak dzień wielkiej radości zmalał, zamglił się po czasie. Pamiętam staw, cały w świetlistych strugach, ścieżkę brzegiem, wygrzaną już o poranku. Naszą niecierpliwość. Kołysanie się trącanych w pędzie łopianów na wysokich łodygach. Wyprzedzanie. Draśnięcia głogów. Szary dobiegł pierwszy. Staliśmy zdyszani. Grudka gliny stoczyła się, cicho chlupnęła. Dwa jelce łysnęły bielą brzuchów, śmignęły przeźroczystą zielonością w podcienie dzikiego bzu. Zakołysała się chmurka. Drgnęły patyki, liście, porzucona wiązka witek, nasze ślady odciśnięte na dnie. Cygan położył się, dosięgną! dłonią zwierciadła. — Jak grzana! Wyśniliśmy jeziorko i oto rozpościerało się u naszych stóp. Po gospodarsku chodziło się wokół tamy, dotykało mokrych kamieni. Od znajomości do zażyłości. Szary polazł gęstwiną przekonać się, jak jest za zakrętem. Omal się tam nie skąpał w koszuli. Cygan 35 pierwszy dał nurka. I Grześ. Skoczyłem wprost z brzegu za nimi. Woda rozkosznie chłodziła. Pod tamą sięgała nosów. Gruntowaliśmy. Wrzeszczeli, ochlapywali się. Zachęcali do kąpieli Gucia, zrazu opierał się, ale wrzucony pływał świetnie. Z basenu wdrapał się na wał, otrząsnął kudły, stamtąd się nam odszczekiwał. Cudownie było biec suchą trawą. Leżeć na płaskich kamykach u brodu. Na spłachetku żółtego piasku. W słodkim nieróbstwie. Ktoś leniwie poddał myśl, by zbudować skocznię. Baca przyrzekł wyciosać w skarpie schodki. Rozumiało się, wyciosać jutro, pojutrze. Jakby upalne dni miały trwać całe wakacje. O chłopakach zapomnieliśmy. W głowach przestawało się mieścić, że spełniliby swoją pogróżkę. Przecież to słońce, a nie zapora, było winne, że mieli mizerny wodopój. Grześ zarządzał powroty, nim ozwało się porykiwanie bydła. Tak ten dzień, piątek minął, jak gdyby był krótszy niż inne. Nazajutrz zbudziłem się z dziwnie ściśniętym sercem. W jadalni Cygan stłukł kubek, Żulik oblał się mlekiem, a Baca krztusił się, tak spiesznie łykał kęsy. Złe przeczucia targały nami, gdy kolejno, ile sił w piętach, dopadaliśmy jazu. Wieczorem ustawiliśmy na nim wiechę z brzozowych gałązek. Już z dala jej brak zwiastował nieszczęście. Widok w jarze przedstawił się nam okrutny. W zaporze ziała ogromna wyrwa. Kamienie wydarte z grzbietu wału schły żałośnie. Koryto aż do brodu zaśmiecały płaty darni, wiechcie faszyny. Po rzędach słupków pozostały dziury wypełnione wodą. Strzępy papy leżały aż na tamtym brzegu w trawie. Jakby tajfun nawiedził rzeczkę. Ocalała tylko niewielka część zapory. Widać nie mieli sił, by rozbić całą. Ktoś jęknął, ktoś siadł, długo nikt się nie odezwał. Taka rosła w nas wściekłość, że gdyby nie Grześ, 36 ruszylibyśmy z gołymi pięściami na pastwiska, do wsi. Szary i Cygan byli bliscy buntu. — Nikt nie pójdzie. Pamiętacie, obiecaliście! Dzięki Grzesiowi włożyliśmy całą naszą zawziętość w pracę. Szła nam sprawnie jak nigdy. Była teraz łatwiejsza, budulca nie znosiło się z daleka. Nowa tama stanęła w ciągu przedpołudnia. Może nie tak doskonała, jak poprzednia, ale czyż kto nam zaręczył, że tę oszczędzą? Sposobiliśmy się na najgorsze. Popołudnie urozmaiciła nam zabawa w chowanego w oddalonej części parku, koło muru, który odgradza nasze włości od gościńca. Ten mur jest blankowany, na końcu ma ni to strażnicę, ni kapliczkę, krągły budyneczek bardzo przydatny w tej zabawie. Następnego dnia nikt się nie spieszył, maszerowaliśmy spacerkiem. Po drodze Żulik wytropił w brzegu jeziorka nowe wejście do gniazda wydr. Nad jazem nie złorzeczyło się ani załamywało rąk. Wyglądało tam podobnie jak zeszłego ranka. Tajfun wrócił jednak słabszy. Kamienie rozrzucili bliżej. Środek wału rozbili, lecz przyczółki pozostały nie tknięte. Strumyk ciekł brodem w strużkach wcale nie obfitszych, niż gdy śluza była zamknięta. Trzecia tama była gotowa, zanim słońce wyparło cień z połowy koryta. Potem opalaliśmy się. Żulik wrócił ze zwiadu i doniósł, że Kuba z drużyną spętali krowy i grają nie opodal w palanta. Nikt na tę wieść ani drgnął. Obrabialiśmy kozikiem Cygana leszczynowe kije na wędziska. W niedzielę nakładało się czyste koszule, odświętne spodenki. Anna i jej pomocnica Małgosia pięknie je onegdaj wyprasowały. Pobożni udawali się do kościółka. Nikt nas ku temu nie zachęca, ale też nie karci. Grupce chętnych przewodzą dziewczynki. Gromadzą się 37 na dziedzińcu, pojawia się wychowawczyni i parami wyruszają do wsi. Niechętny tym wyprawom jest tylko Kulawy. W niedziele długo śpi, & na resztę dnia zwykle się ulatnia. Kulawy jest na pewno ateistą. Co do pana Augustyna, trudniej orzec- Odwiedza kościół od wielkiego dzwonu, w pasterki ćW rezurekcje. Staje w nawie między dziećmi. Ksiądz wychodzi z zakrystii błagać go, by zajął miejsce w ławce w prezbiterium. Proboszcz jest namolny, toteż pan kierownik często mu rad nie-rad ustępuje. Ale nie przepada za proboszczem. Spośród nas Mułła i Baca bywają na" mszy. Owej jednak niedzieli poszliśmy do jazu siódemką, solidarnie. Upał był niemiłosierny. Wietrzyk, który dotychczas jako tako chłodził, tego ranka przysnął. Ptaki odzywały się z rzadka. Liście zawczasu odwracały się blaszkami od słońca. Jedyna chmurka przyszpilona do błękitu rozpłynęła się, zanim zeszliśmy nad rzeczkę. Naszym oczom objawiła się niespodzianka. Jaz był taki, jakim go opuściliśmy. Nie tknięty. Basen nocą napełnił się i chociaż lustro wody sięgało tylko połowy urwiska, zapraszało do kąpieli. Brzeg był pusty, łąki spokojne. Bydło świętowało w zagrodach. Rozglądaliśmy się podejrzliwie. Teren wzdłuż polnej drogi do pierwszych sadów w wiosce jest otwarty. Zarośla porastają kręte brzegi poniżej brodu. Na lewo, aż po zalesione wzgórze, ciągnęło się kartoflisko. Szary i Żulik przeprawili sie w dół rzeczułki, Cygan i ja dotarliśmy do wąwozu w lesie. Więcej było w tym zabawy niż pożytku, bo gdyby ktoś naprawdę chciał ukryć się w pobliżu, nie wytropiłby go żaden patrol. Napotkaliśmy tylko dziewczyny. Zbierały poziomki. — Rozejm — orzekł Szary. — Sumienie ich ruszyło. 38 Cygan był nieufny: — Ja bym wystawił warty. Nasze obawy uśmierzył wesoło Grześ: — Nie marudźmy, nuże, kto się kąpie! I nim ściągnąłem spodenki, już płynął parskając pod zielonym listowiem. Nie wystawiliśmy więc straży. Jeśli się zastanowić, było to rozsądne. Warta to jakby zachęta do zaczepki. A nikt nie zamierzał uciekać ani kryć się. Prawie nie wyłaziliśmy na brzeg. Woda była jeszcze cieplejsza niż w piątek. Rzucało się kolorowe kamyki i szukało ich z otwartymi oczyma na dnie. Ścigaliśmy się. W zawodach nieodmiennie wygrywał Grześ. Szary, choć tylko żabką i na boku, też dobrze pływa. Baca nam sędziował. On i Mułła nie byli za pan brat z głębiną. W górach, gdzie Baca mieszkał, są tylko wartkie potoki. Mułła zaś jest bojaźliwy jak dziewczyna. Obaj jednak czynili postępy. Ja pływam nieźle, tyle że z głową na wierzchu. Słońce zagościło w wądole na dobre. Właśnie ćwiczyłem Grzesiowy sposób wydychania powietrza, gdy krzyki i śmiechy wokoło umilkły. Przegapiłem tę chwilę. Spod urwiska nie było widać nic szczególnego. Grześ, zanurzony po pas, z wolna wyczesywał strużki z czupryny. Żulik brodził doń zamaszyście. Mułła wdrapywał się na brzeg po stronie parku. Baca i Szary wypatrywali czegoś na skarpie nade mną. Dołączyłem do nich wpław. Na przeciwległym brzegu stali Kuba i jego drużyna. W równym rzędzie. Słońce świeciło im w oczy. Stali i nie uśmiechali się. Czułem łaskotanie kropelek między łopatkami. Piekł mnie bark. Widać skórka zaczynała mi złazić z pleców. Drugi już raz w tym miesiącu. Powtórnie porachowałem gości. Z wodzem było siedmiu. Tylko. Zdziwiło mnie to. 39 Kuba przybliżył się do krawędzi jaru. Szczypta grudek osypała się z pluskiem. Obrócił się do swoich, tak że słyszeliśmy. — Dalej, rozbieramy. Sam nie ruszył się, jakby na coś czekał. — Możemy bić się my dwaj — powiedział niegłoś-no Grześ. Chłopaki już zbiegali do brodu. Żulik, Cygan i Baca spieszyli odciąć im dojście. — Chodźcie tu, wymoczki! — wrzasnął Kocur. — Ty gnojku! — odkrzyknął Cygan. Kuba strącił z urwiska kamień, splunął w ślad za nim. — Złodzieje! — Barany! — Podrzutki! Gdy dobiegałem, już się w dolince kotłowało. Baca opędzał się kuksańcami dwóm napastnikom/Kocur zdążył wyrwać z tamy głaz. Dopadł go Szary, złapał w pół. Widziałem, jak Mułła potyka się na nodze Szy-pułki, pada. Szybko się podniósł. Natarłem w bieguna Fuksa. Tuż przed zwarciem nachylił się, nadstawił grzbiet. Machnąłem kozła. Siadł na -mnie okrakiem, wciskał mi głowę do piachu. Nogi miałem wolne, walnąłem go kolanem w plecy. Potoczył się po żwirowisku. Zdołałem się rozejrzeć. Baca wlókł dwu swoich. do bajorka, ściskał im grdyki ramionami jak w klubach. Kułak Kuby dosięgnął Grzesiowego podbródka, Grześ się zachwiał. W tym samym momencie otrzymałem cios w brzuch. Tchu mi zabrakło. W przygięciu stuknąłem o coś ciemieniem, aż chrupnęło. Fuks jęknął „o Jezu" i schwycił się oburącz za nos. Mułła wił się pod Szypułką, ten grzmocił go pięściami bez miłosierdzia. Biegł do nich Baca. Po chwili Szypułką wymachiwał w powietrzu nogami i kwiczał. 40 Ktoś wskoczył mi na plecy, obaliliśmy się. Poczułem ból w kolanie. Oberwałbym nielicho, gdyby nie Szary. Znalazł się przy mnie, zdzielił napastnika w kark. Dojrzał moje skrzywienie, pomógł mi się dźwignąć. Stęknąłem i zaraz uklękłem. Trwożnie obmacałem kolano, krwawiło. Szary zaczerpnął wody, zwilżył sobie poczerwieniałe oko. — Jesteś ranny. Leż! Kocur miał rozciętą wargę, Fuks rozkwaszony nos. Utytłany w mule Żulik trzymał się za bok. Cygan był zdrów, ale on siał postrach bardziej wrzaskami niż pięścią. Rzadziej padały razy, gęściej pogróżki i wyzwiska. Kuba i Grześ byli poturbowani. Kuba chronił lewą rękę. Grześ ścierał krew z rozciętej brwi. Wymierzali sobie ciosy, uchylali się. Krążyli wokół siebie zziajani, z czerwonymi plackami na piersiach i policzkach. Zdołałem wstać. Diablo bolała mnie noga. Nie mogło być mowy, bym biegł wesprzeć kolegów. Zresztą ferwor walki już słabł. Kuba zamachnął się, Grześ podbił mu kułak, nim go dosięgnął. Kuba powtórzył gest, tym razem z dystansu, na postrach. Grześ uchylił się, nie cofnął. Mierzyli się wrogo. Kuba opuścił rękę, poruszył rozbitą wargą: — Wystarczy? Nie, to jutro wam dołożymy. — Spróbujcie. Pomyślałem z troską, że kolano mi się do jutra nie wygoi. Jąłem kuśtykać do strumyka. Kuba przeszedł obok mnie z zawziętą miną. Ponury obejrzał się z brzegu na pobojowisko. — I co, miło wam? — zakrzyknął zwycięsko Cygan. Zabrzmiało to śmiesznie. Nieprawda, że wygraliśmy. Wprawdzie tama ocalała, lecz na jak długo? 41 Gdy zniknęli za skarpą, usiedliśmy, gdzie kto stał, i długo nie odzywaliśmy się. Czułem się okropnie połamany. W środku i na zewnątrz. Inni pewno też. Myślałem o panu Augustynie. O Kulawym. Niedzielne przedpołudnie wydało mi się najgłupsze ze wszystkich, jakie pamiętam. 7 Drzwi uchyliły się bez zgrzytu. Baca mruknął coś do Szarego. Zasuwka po tamtej stronie szczęknęła i szmery w sieni ucichły. Ścisnąłem w dłoni węzełek, ruszyłem chyłkiem pod ścianami. Z cembrowiny dwu pięter nakrytej płachtą nieba śledziły mnie oskarżycielsko ciemne szyby. U Kulawego zasunięta stora była jasna. Izolatka znajduje się tuż obok skrzydła bramy. Ongiś służyła jako stróżówka, teraz Józef chowa w niej szyby, deski, stolarskie narzędzia. Pod okienkiem cichutko gwizdnąłem. W głębi skrzypnęło wyrko. — Kto tam? — Ja. Przyniosłem placek. I koc. Rama uniosła się, zamajaczyła pod nią Grzesiowa twarz. — Nie będę jadł. Wezmę tylko koc, robi się chłodno. — Spałeś? — Nie. Miałem na oku niski parter. Ruchomy cień na storze byłby sygnałem, by się skryć. — Nie martw się. Jakoś to będzie. — Pan kierownik już wie? — Pojechał do kuratorium. Wróci dopiero pojutrze. — Chciałbym być już po rozmowie z nim — westchnął. I po chwilce: — Jedliście kolację? 42 — Tak. — Bujasz. — Naprawdę. — Kulawy postanowił ukarać was surowiej? — Wcale nie ukarze. Powiedział, że jak wziąłeś całą winę na siebie, to sam odpokutujesz. Ale my... Skróciłem jęzor, by nie sprawić mu przykrości. Przecież wolelibyśmy spędzić w komórce po tygodniu, niż być tak uniewinnieni. — Ale może się rozmyśli — dokończyłem. Twarz Grzesia cofnęła się w czerń. Niebo widziane z dna studni dziedzińca umykało wzwyż. Wlokło za sobą tuman Mlecznej Drogi. Wędrował nim szarawy strzępiasty cień. W powietrzu wisiała mocna woń lip. W południe przemykaliśmy pojedynczo, chyłkiem. Nigdy nie wie się, w którą niedzielę Kulawy wyjeżdża. Mógł kręcić się po domu lub po parku. Mniej obawialiśmy się napotkać pana Augustyna. Rzadko schodzi na dół przed obiadem. Tylko oni dwaj mieszkają stale z nami. Inni wychowawcy wracają po dyżurze do wioski albo osiedla przy stacji. W święta mają wolne. Opiekun oczekiwał nas na dziedzińcu. Krążył odświętnie odziany, z kijkiem za pazuchą. Jakby sam ukartował całą awanturę. Od bramy kusiły półotwarte drzwi klatki kuchennej. W stosownej chwili wysuwał się zza węgła, przywoływał delikwenta, kiwając trzcin-ką. Lustrował guzy, sińce i wskazywał miejsce pod ścianą. Zgarnął nas tak po kolei wszystkich. On ma zadziwiającą intuicję. Czasami aż nas przeraża. Wydaje się, że przeziera człowieka na wylot, widzi zwłaszcza grzeszki. Nie ujmując panu Augustynowi, który też wie wszystko, Kulawego trudniej ołgać. 43 Z kolei pan kierownik natychmiast dostrzeże w kimś to, co w nim zasługuje na szacunek czy sympatię. Ma większe serce, dlatego. Grześ przybył ostatni. Słyszeliśmy szmer sandałów na żwirze, ale nie było sposobu go ostrzec. Tym razem Kulawy czekał pośrodku dziedzińca. Surowość jego chudego policzka złagodził wyrzut. Obserwował, jak Grześ blednie pod opalenizną. Zmrużył powieki. — Można było tego się po was spodziewać — wycedził złowróżbnie. Grześ wyrzekł cicho, lecz dobitnie: — Moja wina. To przeze mnie. Wychowawca uderzał się trzciną po cholewce. — Wnet będziesz dorosły — mruknął bez związku z sytuacją. — Czy mam iść do izolatki? — Hm? Tak... Grześ zdejmował kłódkę ze skobla. Zatrzasnął za sobą drzwi. Kulawy sięgnął do kamizelki po zegarek. — A my? — odezwał się Mułła. — My... Zdawało się, że w oku naszego opiekuna zapaliła się żywsza iskierka. Szybko ją zgasił. — Za kwadrans przy stole — rzekł oschle. Znikł w kuchennej sieni, a my staliśmy rządkiem jak wrośnięci. W izdebce Kulawego coś się działo. Po storze przesunął się cień. Uchyliły się drzwi korytarza, który prowadzi do sypialni. Ktoś, chyba Szary, dawał ręką znaki. Zdążyłem szepnąć Grzesiowi: — Czekaj. Zaraz wrócę. Pomknąłem ku wyjściu za późno, bym zdołał dopaść sieni. "Kuśtykanie przybliżało się. I jeszcze czyjeś kroki. Przywarłem do framugi od zewnątrz, wstrzymałem dech. Rozbrzmiał niegłośny chichot, klamka 44 szczęknęła. Skrzydło drzwi osłoniło mnie. Kulawy coś powiedział, a kobiecy głos odrzekł: — Nie mówiłam, że mi zależy. Rozpoznałem naszą Małgośkę. I znowu Kulawy: — No, dobrze już, dobrze. Pantofelki zastukały po kamiennych płytach. Stał tuż, na sięgnięcie ręką. Przeraziłem się, że usłyszy, jak mi serce wali. Opływało mnie na przemian zimno i gorąco. Pomodliłem się krótko, lecz żarliwie. Kaszlnął i bardzo, bardzo powoli ruszył do bramy zaciągnąć rygiel. Z wnęki w korytarzu prowadziłem wzrokiem jego mroczną sylwetkę. Niebawem w izbie skrzypnął zawias i zazgrzytał klucz. — Widziałeś? — drżący z emocji szepnąłem pod okienkiem. — Małgośka. Pomyślałbyś? Czy Kulawy się z nią ożeni? Mimo przygnębienia uśmiechnął się, poznałem to po głosie. — Małgośka ma dobre serce. Nie mów nikomu o tym, co wiemy. — Pewnie, że nie powiem. i U góry zaszeleścił papier, wysunęła się ręka z poczęstunkiem. — Zjedz. Nie jestem głodny. — Ro się pogniewam. — Zmarnuje się, a szkoda. — Jak ty zjesz, to i ja też. — No dobrze — ustąpił i zjedliśmy po kawałku. Póki okno mżyło żółtawym blaskiem, mogliśmy gadać bez obawy, że wychowawca znienacka nas zaskoczy. A rzadko kładł się przed północą. — Roli cię kolano? — Już mniej. — Jak się czują inni? — Mułła trochę kwęka. Zulik ledwo zwlókł się do jadalni. Szary i Raca łazili 45 z nosami na kwintę. Przerażało nas czekanie na jutro. Bez Grzesia drużyna była osłabiona. Nikt nie umiał pogodzić się z poddaniem tamy bez walki. Pomyślałem jednak, żenię ma po co dodawać mu zmartwień. — Radziliście, co dalej? — Pójdziemy jutro nad rzeczkę. — Pobiją was. — No, to trudno. Musiałem już zadać mu ten ból, bo inaczej byłbym nielojalny. — Jeśli tak, to weźcie ze sobą psa. Gdy tylko Kuba nadejdzie, niech Gucio pędzi po mnie. Póki nie przybiegnę, pertraktujcie. Przekaż Szaremu, to rozkaz. — Wyłamiesz drzwi? — przeraziłem się. — Nie jestem zamknięty. — Jak to? — Zobacz sam. Podtrzymując obolałe kolano okrążyłem stróżówkę. Kłódka leżała na schodku. Wystarczyło pchnąć drzwi, by skobel odpadł. — Kulawy zapomniał zamknąć? — Widzisz, mogę się wydostać, kiedy zechcę. Zabrzmiało to mniej prawdziwie niż przedtem. — Nie rób tego, Grześ. On tylko na to czeka. — ...Tu siedzieć bezczynnie? — Poświęćmy kąpielisko. Zapomnijmy, żeśmy je budowali. Postaram się przekonać chłopaków. Poczułem się podle. — Poświęcilibyśmy wówczas nie tylko tamę, ale dużo, dużo więcej... Była to prawda. Owładnęły nami jakieś obce moce, które okrutnie karały za bunt. Rozkosze kąpieli zblak-ły, kosztowały zbyt drogo. Zawiedliśmy opiekunów. Zebraliśmy cięgi. Zawisła nad nami groźba nowych bójek i kar. Rozsądek nalegał, by ustąpić. Gdybyśmy go jednak usłuchali, nikt nie śmiałby spojrzeć kolegom 46 w twarze. Moce groziły hańbą. Były silniejsze niż ból, niż strach. — Musi być jakieś wyjście. Ktoś je zna. — Kto? — Pan Augustyn?... — Nim wypowiedziałem tę myśl, uprzytomniłem sobie, że była szalona, lecz uchwyciłem się jej. — Idź do niego — doradziłem gorąco. — Za późno. Pomyśli, że chcę się wykręcić od kary. — To ja pójdę. — Odważysz się? — Tak. Spytam, co mamy robić, i jeśli w ogóle jest jakieś wyjście, to on nam je pokaże. — Wierzysz w to? — A co mamy do stracenia, Grześ? 8 Rankiem przywieźli dwie ciężarówki koksu. Podczas remontu założono w zamku centralne ogrzewanie. Kotłownia mieści się w jednej z wewnętrznych piwnic. Gdyby wrzucać opał okienkiem, palacz musiałby potem dźwigać a dźwigać. Znosimy więc koks kubełkami od razu w pobliże paleniska. Do roboty wzięli się wszyscy, oprócz maluchów, Mułły i mnie. Mułła gorączkował, a moje kolano spuchło tak, że na śniadanie zszedłem o kijku. Leżąc w łóżku dokończyłem „Martina Edena". Nie miałem z kim pogadać, bo Mułła usnął. Na domiar irytowały mnie muchy. Pokuśtykałem więc na dwór. W altanie nad jeziorkiem Józef coś majstrował. Dorabiał ławkę w miejsce starej, zmurszałej. Pozdrowiłem go i spytałem, czy mógłbym mu pomagać. Uśmiechając się wręczył mi młotek i pudełko z pokrzywionymi gwoźdźmi, żebym kilka naprostował. 47 Lubię Józefa. Mówi mi „Janku", choć przecież starszemu człowiekowi niełatwo spamiętać imiona tak licznej czeredy, gdy w dodatku wciąż z niej ubywa znajomych, a pojawiają się nowi chłopcy. Czasami korci mnie, by zapytać Józefa, ile też liczy sobie lat. Wyżłobiły mu na policzkach i czole dużo bruzd, oszroniły włosy. Przygarbił się od schylania nad warsztatem. Zle słyszy od tego ranka, gdy parkiem wstrząsnęła straszliwa eksplozja. Rozumie jednak wszystko po ruchach warg. Kto ciekawy, może się od niego wiele dowiedzieć. Chętnie gawędzi o tym, jak dawniej żyło się w zamku i okolicy. Ma tę tylko słabostkę, że gdy podejmie jakiś wątek, trudno go zawrócić. Niektórych to zniecierpliwią. Mnie polubił może dlatego, że pozwalam mu snuć do końca opowieść, jaką sobie obrał. Całe prawie życie Józefa upłynęło tutaj. Służył jeszcze u hrabiego, którego prochy spoczęły na długo przed wojną _ w rodowym grobowcu. Ten grobowiec stoi nie na cmentarzu, lecz w parku za rzeczką. Ma kształt piramidy zwieńczonej monumentalnym krucyfiksem. Magnat, który kazał go pobudować, musiał być nie lada pyszałkiem. Jego potomek hrabia był podobno ministrem spraw zagranicznych. Józef prócz stolarki zna po trochu wszystkie rzemiosła. Każdy ćwiek w murze kojarzy mu się z jakimś zdarzeniem, z ludźmi, którzy rozproszyli się po świecie albo pomarli. Kiedyś starsi chłopcy odkryli w lochu złomowisko lamp naftowych, ongiś pięknych, o ciężkich, ozdobnie kutych podstawach. Wywlekli kilka, by pochwalić się znaleziskiem. Józef oglądał szczątki i objaśniał, która lampa gdzie stała. Ta w salonie, tamta w korytarzu na półpiętrze, a znów ta w gabinecie hrabiny. Dziedziczka, dodał, lubiła wokół siebie dużo światła. Mówi o niej tak, jakby opuściła siedzibę zeszłej zi- 48 my. A przecież od jej wyjazdu minął szmat czasu, pięć lat. Podczas wojny w zamku panoszyły się czarne mundury. Wagony z bronią i pociskami wtaczały się nocą wprost do parku. Jeńcy zbudowali tor kolejowy od pobliskiej stacji. Okupanci ogrodzili kolczastym płotem stare inspekty i tam ich wpędzali po zmroku, jak zwierzęta do klatki. Jeńcy umierali pod gołym niebem z zimna i głodu. Dziedziczka sprzyjała partyzantom. Dopóki się dało, rządca jej majątku posyłał do lasu żywność. Gdy front przybliżył się, kazała spakować do skrzyń kosztowności, obrazy, meble. W grudniu dziewięć wagonów magnackiej fortuny ruszyło w wojskowym transporcie. Dziedziczka pojechała za dobytkiem. Przyjęli ją krewni w dużym mieście. Niezadługo doczekała się wieści, że zaborca wysadził w powietrze składy wokół zamku. Powiadano, że kamień na kamieniu nie pozostał. Hrabina nie przeżyła tego wstrząsu. Umarła na serce. Ludziska rozebrali bezpańskie skarby na stacyjnej bocznicy. — Ludzki los jest w boskim ręku. Tak widać było napisane jej tam — powiedział Józef i spod siwych brwi uniósł wzrok ku górze. Józef przez wojnę stracił więcej, bo dwu synów. Starszy poległ na froncie, młodszego zabrali w obławie, wywieźli i już nie wrócił. Pozostał tylko najmłodszy. Teraz pracuje niedaleko stąd, w rafinerii. Józef dochował się wnuka, który ma tyle lat co ja. Przyglądałem się, jak dźwignięciem topora uwalnia starą ławę z leża, stawia deskę w kącie altany, jak pieszczotliwie wodzi dłonią po ściemniałym, chropawym drewnie. — Zbutwiała, bo tu deszcz zacina. Wiatry wieją z gór, od południa. Wyłożył szczyptę machorki z kapciucha na bibułkę, 4 — Dom sierot 49 przypalił skręta zapalniczką wykonaną z łuski po naboju. — Ta altana to chyba stara, sprzed wojny — podtrzymałem. — Panicz lubił siadywać tu z książką, jak był mały. Panicz Aleksander. W wakacje odwiedzał go Krzysztof. Rozmawiali, pływali łódką. — Krzysztof?... — Syn pana kierownika. Chrzciciel było jego pseudo partyzanckie. Nauczyciele wam mówili, jak żył, co?... Zapatrzył się w zmęczone spiekotą liście za kratownicą listew. Wątły wietrzyk obudził się i zaraz przysnął. — Wiem. Zginął. Chrząszcz o zielonkawym pancerzyku mozolnie wdrapywał się na podeszwę Józefowego buta. — Krzyś i panicz poznali się jako prawie dorośli. Nie tutaj. W mieście, gdzie pobierali nauki. Wcześniej widywali się tyle, co w kościele albo gdy Oleś jechał rowerem do wsi. Panicz nie chodził do szkoły, w której uczył pan Augustyn. Sprowadzali do niego korepetytorów. A znów Krzyś nie przestępowal zamkowych progów. Hrabstwo trzymali się od tutejszych z dala. — To pan Józef osobiście znał Chrzciciela? — Przyjaźnili się z Kazikiem, moim najstarszym. Odwiedzał nas i później, wtedy gdy już w domu pana Augustyna zamieszkał S., wasz wychowawca. Wymówił nazwisko Kulawego. Minęła chwilka, nim połączyłem je z osobą. Przywykliśmy używać przy-domka. — Czy Kulawy pochodzi z tych stron? Dosłyszał przezwisko, uśmiechnął się: — Ukrywał się tu za okupacji. — Ukrywał? Przed kim? Proszę, niech Józef mi opowie o... o wszystkim. Obrócił w dłoniach siekierkę, zawiesił ją na drew- 50 nianej kracie altany. Przyniósł świeżo ostruganą deskę, mocował na listwach przybitych do ścian. — Czy może to sekret? —? Niejeden wolałby zapomnieć, co się tu wydarzyło. Dowiesz się, jak dorośniesz. — Zanim dorosnę, wyjadę stąd. Już nigdy tu nie wrócę — powiedziałem z żalem. Odłożył piłkę, którą obcinał kant ławki. Patrzył na jezioro migotliwe w prześwitach gałęzi. — Nie wrócisz do starych kątów? Tego nigdy nie mów. Oto opowieść Józefa, oddaję ją wiernie, choć nie całą rozumiem. Może i lepiej by było, gdybym ją poznał w przyszłości, kiedy dorosnę. Ale wówczas nie mielibyśmy z niej pożytku. Grześ, my wszyscy. Krzysztof zdążał śladami pana Augustyna, swego ojca. Jak i on upatrzył sobie cel w służeniu ludziom radą i oparciem. Postanowił kształcić się na lekarza. Wcześnie opuścił dom. Odtąd bywał w nim gościem. Uczył się, pozyskiwał sobie szacunek rozwagą i śmiałością. Niedługo odwiedził rodziców ra^em z narzeczoną. Magdalena również była studentką. Mieli się pobrać, gdy Krzyś zdobędzie dyplom. Oboje pragnęli odmieniać los ludzi, którym życie skąpiło radości. Ich zamierzenia pokrzyżowała wojna. Zrazu Krzysztof, jak wielu, wyczekiwał rychłego jej zakończenia w mieście, gdzie odbywali studia. Zabiegał o nową metrykę dla swojej narzeczonej. Magdalena była Żydówką. W tych staraniach pośredniczył przyjaciel ich obojga. Był starszym od nich o kilka lat prawnikiem, asystentem na uniwersytecie. Obyty, zdolny, znał profesorów, członków palestry. Obracał się także w podejrzanych kręgach. Gdy uczelnię zamknięto, wykorzy- 51 stywał swoje kontakty. Jedną z jego specjalności było dostarczanie za opłatą fałszywych papierów. W rozlicznych interesach narażał się nie tylko okupantom. Nazywał się S. i wówczas jeszcze miał obie nogi zdrowe. Krzysztof poznał S. poprzez hrabicza Aleksandra, który sposobił się do służby w dyplomacji. S. wyposażył Magdalenę w dokument. Co dziwne, nie przyjął wynagrodzenia za tę przysługę. Podobno komitywa między, nimi raptem ustała. Mówiono, że S. zakochał się w narzeczonej Krzysztofa. Magdalena już mogła, a nawet powinna była wyjechać z miasta, ponieważ ją tam znano. Powrócili więc do pana Augustyna. Tu Krzysztof zaczął działać w konspiracji. Uzdrawiał rannych partyzantów. Józef nie umiał określić, kiedy, w rok czy dwa po ich przyjeździe, pojawił się niespodzianie Kulawy. Ani wiadomo, czy dowlókł się do domu pana Augustyna sam, czy przywiózł go ktoś końmi. Był raniony. Szukał schronienia. Przed kimś uciekał. Nie było jasne, kto go ścigał, swoi czy żandarmi. Krzysztof mógł dokonać tylko tego, co uczynił: odjąć mu ogarniętą zgorzelą nogę do połowy łydki. Kulawy całe lato przeleżał w komórce na stryszku, zanim ważył się wyjść o kulach na ganek. Tak go też tutejsi zapamiętali: w czarnej kamizelce, wspartego ramieniem o pień klonu, bladego, o przenikliwym wejrzeniu i szyderczym uśmiechu na wąskich wargach. Znam ten klon, rośnie samotny nie opodal stopni do ganku. Gdy front grzązł w śnieżnym stepie, w rodzinnych progach witano Aleksandra. Powrócił chory, kaszlał. Domowników i służbę w zamku traktowano jak aresz-tantów. Krzysztof jako lekarz mógł odwiedzić Olesia. Spotkali się na osobności. Odtąd Aleksander popijał 52 z oficerami. Wojskowi przy kieliszku bywali rozmowni. Hrabicz wręczał rządcy szyfrowane notatki. Sam nie opuszczał zamku. Krzysztof żył pospiesznie, ryzykancko. Stawał się przez to surowy dla siebie, podkomendnych, dla bliskich. Rozkazy z dowództwa obwodu wzywały go do akcji czasami na tydzień lub dwa. Wtedy okno Magdaleny płonęło długo w noc, jak morska latarnia. Widywano też czasami Kulawego pod pniem klonu i Magdalenę u poręczy ganku. Gdy trupie główki pierwszy raz przetrząsały dom pana Augustyna, brudne wody zalewały łęgi żółte od kaczeńców, dzwon bił na święto. Tajniak pokazał ojcu fotografię syna, po czym uderzył go w twarz. Nic nie znaleźli. Tej wiosny często waliły się mosty i wybuchały cysterny z benzyną. Krzysztof nie pokazywał się we wsi. Późnym latem Magdalena i Kulawy wyjechali. Józef, po namyśle, tak się właśnie wyraził: wyjechali razem. Pan Augustyn wrócił z lekcji i zastał na stoliku list. Doręczył ten list synowi. Nie winił Magdaleny, choć pewno miał do niej żal. Kulawego nie cierpiał od początku. Trzeba sądzić, że przewidział taki obrót spraw. Ostatnimi czasy Magdalena często płakała. Chyba wiem, czemu dopuścił, by tak postąpili. Pan Augustyn rozumie, że każdy musi uporać się ze sobą sam. Nikogo nie można w tym wyręczyć. Tylko oni, ojciec i syn, wiedzą, co było w liście i o czym rozmawiali w kościółku, który zakrystian roztworzył im umówionej nocy. Po tym spotkaniu Krzysztof jakby umarł, a narodził się Chrzciciel, dowódca. Był odtąd partyzantem, leśnym. Powierzono mu pluton, który wkrótce urósł w kompanię. Zjawiał się znienacka, był, zdawałoby się, w wielu miejscach jednocześnie. Wymykał się obławom, kluczył przeciwko pułkom. Ludzie wspominają, jak rozbił duży oddział pa- 53 cyfikacyjny, dwa auta spalił, a trzecim wywiózł zdobyczną broń. Tegoż dnia uwolnił z transportu zsyłanych na roboty. Podkomendni Chrzciciela mawiali, że Bóg go strzeże. Krążyła legenda, jakoby na odległość zagważdżał pociski w lufach. Chłopi ukrywali odezwy, które podpisał, niczym relikwie. Walczył przez rok i trzy miesiące. Okoliczności męczeństwa i śmierci Krzysztofa są po trosze zagadką. Wiadomo, że osłaniał odwrót towarzyszy z chałupy do lasu. Oni ocaleli, tylko jego ujęto. Me jest pewne, czy żandarmi śledzili rządcę hrabiny z podejrzliwości czy przez czyjeś gadulstwo. Rządcę i rodzinę gospodarza, który gościł partyzantów, zastrzelili na pogorzelisku. Rannego Krzysztofa powieźli na furmance do miasteczka. Sądzono go nie jako żołnierza, lecz jak złoczyńcę. Wraz z nim skazano na powieszenie dwu, za paskar-stwo i próbę przekupienia policjanta. Szubienice ustawiono na rynku. W dniu egzekucji spędzono pod nie pół miasteczka. Rogatek strzegło wojsko. Skazanych wiedli pod eskortą. Krzysztof miał spętane ręce, na piersi tabliczkę z napisem: „Jestem bandytą". Gdy wstąpił na pomost, rozglądał się, jakby w zamarłym tłumie szukał oczyma ojca. Pan Augustyn był tam, lecz nie pozwolono mu się zbliżyć. Krzysztof chyba go nie dojrzał. Ciało oddano ojcu. Krzysztof spoczywa na partyzanckim cmentarzyku w lasku za wsią. W Zaduszki i rocznicę jego śmierci góra kwiatów pokrywa grób. Następnej zimy zmarł na zapalenie płuc Aleksander. Mówiono, że pijany położył się w śniegu i usnął. Po Magdalenie zatarł się wszelki ślad. Podobno ktoś widział Kulawego, jak niedługo po pogrzebie szedł drogą do lasku. Nie wierzono temu. Pewne jest natomiast, że tamci dwoje dowiedzieli się o wszystkim. Prawdę podawano sobie z ust do ust. 54 Pan Augustyn przygarnął kilkoro dzieci, których rodzice zginęli. Po wojnie prosił kuratorium o pomoc w urządzeniu sierocińca. Powierzono mu pieczę nad odnawianym zamkiem. W jesienne popołudnie murarze dojrzeli obcego mężczyznę w ciemnym płaszczu. Szedł powoli alejką, był chudy, utykał. Majster uprzedził pana Augustyna. Nie rozpoznany gość kręcił się po pachnących wapnem salach. W dawnym salonie przebudowanym na czytelnię pan kierownik i Kulawy stanęli przed sobą twarzą w twarz. Szklarz, przypadkowy świadek spotkania, twierdził, że nie podali sobie rąk. Pan Augustyn kiwnął głową niechętnie, lecz przyzwalająco. Rozmówili się w gabinecie. Kulawy obrał sobie za kwaterę izdebkę w kącie dziedzińca. Nazajutrz zapoznał się z dziećmi. Kulawy nie wysyłał ani nie otrzymywał listów. Stąjjl pogłoska, że gdy Magdalena pojęła, kim był Chrzciciel, a kim on, opuściła Kulawego. Krzysztof ożył w jej sercu. Gdyby ich dramat rozegrał się dawnymi czasy, może przywdziałaby habit. Kulawy z nikim się nie przyjaźni. Uznaje zwierzchnictwo pana Augustyna. Czasami wierzga, lecz wypełnia jego wolę. Pan Augustyn toleruje Kulawego, bo dyscyplina w domu takim jak nasz jest konieczna. Sam woli przebaczać niż karać. Poza tym ma mnóstwo zajęć administracyjnych. 9 Do pana Augustyna idzie się schodami do bibliotek! i piętro wyżej. Za kancelarią jest pokój z widokiem na park. W gabinecie już bywałem, w mieszkaniu pana kierownika nigdy. Z tremą wyjąkałem, że przybywam w imieniu kolegów, tak jak uzgodniliśmy. Łykając kompot z agrestu, 55 którym mnie ugościł, zapytywałem w duchu, czy już wie. Spoglądał życzliwie spod nawisłych brwi, gładził siwiejącą brodę. Nie ponaglał. Kulawy, okazało się, zdążył go powiadomić o wszystkim. Kazał mi jednak opowiedzieć jeszcze raz, po kolei. Wyobraziłem sobie triumfujący ton Kulawego, oschłość jego raportu. Dodało mi to bodźca. Mówiłem żarliwie. Nie poprawiał mnie, gdy popełniałem błędy gramatyczne. Odważyłem się unieść wzrok. Pan Augustyn zdawał się wypełniać sobą nie tylko przepaścisty fotel, lecz cały pokój, dom. Jakaś myśl zaświtała mi i umknęła. Powiodłem oczyma od sekretarzyka na pałąkowatych nóżkach do komódki, kominka, stołu z kościanymi figurkami szachowymi, półek pełnych ksiąg. — Czemu nie przyszliście do mnie wcześniej? — Źle postąpiliśmy... — Tak. Zebrałem odwagę: — To jeszcze nie wszystko. Nie wiemy, co teraz począć. Jeśli przestaniemy bronić tamy, uznają nas za tchórzów. A jeśli... Nastroszył brwi, przeląkłem się, że poczytał moją rozterkę za krnąbrność. Jego gniew zdawał się jednak godzić nie we mnie, lecz w coś poza mną. — Tak trudno wam zapoznać się z kolegami, zaprzyjaźnić? — Są inni niż my. Nie to, że mają rodziców... Co innego ich ciekawi, inaczej się bawią. Nie umiemy się dogadać. A teraz już za późno... — skłopotany motałem supeł na frędzlu obrusa. — Nigdy nie jest za późno. — Są zawzięci. — A wy? Wy nie jesteście? Poczułem się winny, chociaż nie przemawiał oskar-życielsko. 56 — Gdyby Grześ teraz podszedł do Kuby, podał mu rękę, to byłoby tak, jakby przepraszał go, mimo że to my mamy słuszność. Wstał, przemierzył pokój, pomyślałem w popłochu, co będzie, jeśli nakaże Grzesiowi tak właśnie postąpić. A miał prawo. Mógł nawet orzec, że to dla naszego dobra. — Siądź. Byłem mu wdzięczny za to szorstkie burknięcie. — Co innego, gdyby oni także chcieli zgody. Nie chcą. Nie lubią nas. Obrócił się do mnie i rzekł dobrotliwie, lecz stanowczo: — Są tacy sami jak wy, wierz mi. Jest im przykro. Także chcieliby się pojednać. A mądrzejszy zawsze wyciąga rękę pierwszy. Przypomniałem sobie, że czynili z dnia na dzień coraz mniej szkód, że Kuba mógł był zwerbować liczniejszą drużynę, a nie chciał. Już, już miałem powiedzieć: „No, dobrze, będziemy rozsądni". Wtem potrąciłem kolanem o kant stołu, zabolało mnie. Usłyszałem drwiące docinki Kocura, Fuksa. Moja dobra wola osłabła. Za szybą brzęczały pszczoły, jedna zakreśliła krąg nad głową pana Augustyna. Przysiadła na płatku krwawnika w glinianym dzbanku. Malcy pokrzykiwali na skwerku. Któryś pogwizdywał, okropnie fałszując. — Michaś, dokąd to? Zaraz mi wracaj! — zawołała pani wychowawczyni. — ZbUż się, pokaż to kolano. Pod bandażem opuchlizna prawie już ustąpiła, gaza przylgnęła do ranki. Pocisnął stłuczenie, kazał mi zgiąć i rozprostować nogę. Starałem się nie krzywić. — Uszedłbyś ze dwa kilometry, powolutku? — Na pewno. 57 — Poproś Annę, niech ci zmieni okład — poprawił płócienną opaskę. — Czy wiesz, w której zagrodzie mieszkają rodzice Kuby? — Koło ich domu jest sad. I pasieka, sporo uli. Deliberował nad czymś. Ja także. — Mam dla ciebie zajęcie na dziś. Anna dopomina się o miód. Spytaj, ile go potrzebuje. Weź dzbanek, maszeruj do wsi i kup. Lipcowy, tegoroczny. — Sięgnął do portfela, kładł złożony we dwoje banknot. — Najlepszy miód jest u ojca Kuby. Nie musisz rozmawiać z Kubą, jeśli nie chcesz. W połowie drogi do wsi, blisko gościńca, jest studnia. Nieuważny przechodzień łatwo ją przeoczy, tak bujnie obrosła chwastami. Cembrowina z polnych kamieni zapadła się, pokrywa ją mech, w szczelinach pleni się zielsko. Jeśli przyklęknąć, nachylić się, w czeluści coś szemrze, jakby echo błąkało się pod wysokimi sklepieniami. Od dawna nikt nie czerpie z niej wody. Tutejsi powiadają, że studnia nie ma dna i że złe w niej mieszka. Nie wierzę bajdom, a jednak to miejsce pociąga mnie i odpycha. Ilekroć je mijam, przystaję, zaglądam w czarny otwór, ciskam grudkę. Studnia choćby nie wiem jak głęboka musi mieć dno. Pewno kamyki grzęzną w mule albo cembrowina tłumi odgłos. Ciekawe, czemu drążono ją z dala od domostw. Między gościńcem a zaroślami nad rzeczką leżą puste łąki. Nie ma w pobliżu śladów po zabudowaniach. Może kiedyś były, lecz nikt ich już nie pamięta. Postawiłem dzbanek i długo leżałem z łokciami na obrzeżu, twarzą w chłodnym oddechu studni. Dotykałem szarozielonych kamieni. Myślałem o kimś, kto brał je do ręki i układał tak, by do siebie przylegały. Zagrody tutaj nie trzymają się gościńca ani rzeczki. 58 Rozsiadły się z dala jedna od drugiej po zboczach, wśród poletek z żytem, ziemniakami i koniczyną. Kilka jest pod czerwoną dachówką, większość chałup, obory i stodółki kryją strzechy. W prawie każdej zagrodzie rosną jabłonie, śliwy i czereśnie. U opłotków zdjąłem z nogi bandaż, wsunąłem go za pazuchę. Starałem się nie utykać. Gospodarstwo rodziców Kuby wygląda zamożniej niż inne w sąsiedztwie. Podmurowany dom przylgnął do wzniesienia. Okalają go drzewka ogrodzone płotkiem z wierzbiny. W trzech rządkach żółcą się ule. Wyżej, gdzie pagórek się zaokrągla, stoi obszerna wiata i obora z przybudówką. Z daleka dojrzałem konia w kieracie i że popędza go Kuba. On również musiał dostrzec mnie, lecz gdy stanąłem u progu sionki i zerknąłem nań, pokrzykiwał „wio!" na siwka, obrócony do podwórka plecami. Dorosły, chyba brat Kuby, rąbał drwa. Kładł naręcze pod okapem, gdzie schły. — Cześć. Tato jest na strychu, o, już schodzi — odrzekł mi koleżeńsko. Ojciec Kuby jest nieduży, czarniawy, przypomina mi korzeń jakiejś żywotnej byliny. Porusza się żwawo. W jego twarzy najpierwej uderzają oczy. Lewe jest nieruchome, szklane, prawe patrzy w dwójnasób bystro. Kiedy się odzywa, można wyczuć, że mówi dużo mniej, niż myśli. W sionce pachniało sianem i ziemniakami parowanymi dla świń. Uprząż na kołku, drabina, żarna przeniosły mnie z nagła w sień naszej gajówki. Wdychało się woń skór moczonych w cebrze z dębową korą, zapach rzemieni, żywicy. Były tam żarna i chomąto. Moja mama też tuczyła wieprzka, którego zarzynali, gdy znudził się nam pasztet z zająca. Przypomnienie starego domu zabolało mnie. Miód skapywał z plastra do wanienki. Przeprosiłem ojca Ku- 59 by i wyszedłem na dwór. Słońce się schowało, na zielonkawym niebie stał nieruchomy koń. Kuba pogwizdywał w szopie, grzechotał żelastwem. Siadłem na przyzbie. Zastanawiałem się, co na moim miejscu zrobiłby Grześ. Kuba wlókł kawał łańcucha, owijał go między dłonią a łokciem. Kiwnęliśmy sobie obojętnie. Obawiałem się, że powie: „przyszła koza do woza". Przestał pogwizdywać. W izbie chichotały dziewczęta. Rąbiący drwa wbił siekierę, przykucnął, układał naręcze. — Jesteś z pałacu? — Tak. — Jak ci na imię? — Janek. — Mnie Milek. Kuba to mój brat. Kuba podjął koniec łańcucha palcami nogi, podał go sobie niedbale do ręki. Koń obrócił ku nam łeb, cicho zarżał. — Poproś kolegę do izby — przyganił mu Milek. Kuba opieszale poruszył ramieniem. — No, co?... — Pokłóciliśmy się — wyjaśniłem. Milek zrzucił polana pod ścianą, zerknął na wargę i policzek brata, potem na mnie. — Ho, ho. — Nie z nim się biłem. Z Grześkiem — sprostował Kuba dotknięty. — Nieźle ci dołożył. — Wszyscyśmy oberwali, Grześ też — rzekłem. Kuba popatrzył w moją stronę: — Przestanie zadzierać nosa, pokazywać, kto to on jest. — Grześ jest koleżeński. — Tańcujecie, jak on zagra, ale spróbujcie mu się sprzeciwić. 60 — O co to wam poszło? — zagadnął Milek, choć na pewno wiedział od brata. — Blisko brodu zagrodziliśmy strumyk. Żeby się kąpać. Nikomu na złość. — Jest koleżeński dla tych, co idą za nim na sznurku — powtórzył Kuba. Miałem na końcu języka coś o jego własnej kompanii. — Może dałoby się puszczać tyle wody, ile trzeba do pojenia, a potem znów ją zamykać? Podsunąłem to na swój rachunek. Wolałem nie zasięgać rady u naszych. Byli tak rozsierdzeni, że okrzyknęliby mnie zdrajcą. — Grzesiek cię przysłał? — Jak wykonać przepust, żeby dał się zamykać od zewnątrz? — zwierzyłem się Miłkowi. Kuba popatrywał na mnie, gmerał w kieszeni wolną ręką: — Trzeba by otwierać w południe i wieczorem. — Bydło miałoby tyle wody, ile zechce — powiedziałem. Kuba obracał w myśli tę propozycję. Na progu sieni ukazał się ich tato. Niósł dzbanek, postawił go ostrożnie koło mnie. Powietrze wypełniło się aromatem. Zanurzyłem palec w lepkiej słodkości i ukradkiem oblizałem. — Widziałeś ul w środku? — Chętnie bym obejrzał. — Przyjdź, jak będziemy wybierać miód albo dokarmiać. Brat Kuby podciągnął rękaw koszuli. Na opaleniźnie ledwo było znać wytatuowane serduszko. — Szeroka jest wasza zapora? — U podstawy ma może z metr. Pomedytował. — Tato, są u nas sączki do drenowania? 61 — Kilka zostało, leżą w piwniczce. — Gdyby w tamie ułożyć rządkiem trzy, cztery rurki, ostatnią zaczopować kołkiem, tak żeby można lekko odetkać, byłoby po kłopocie. — A ojcu wyjaśnił: — Majstrują poidło. Kuba wreszcie odłożył łańcuch i siadł. — A nie radziłbym mocować wylotu za nisko, bo będzie silnie chlustać — dodał Milek. — Jakby chłopaki przynieśli te sączki — uśmiechnąłem się do niego uradowany — urządzilibyśmy przepust w pół dnia. 10 Grześ zaraz spytał: — Czyj to wynalazek, Kuby? Chyba był rad, gdy odrzekłem, że nie, że to pomysł Milka. Mało znałem Grzesia. Mniej niż Szarego, Bacę. Często nie umiałem zgadnąć, jak się zachowa czy postąpi. Prawie wszystko, co o nim wiedziałem, zawierało się w zdarzeniach, których byłem świadkiem. Jakby w ciągu trzech lat razem spędzonych zabrakło okazji, by napomknął, skąd przybył, kim byli jego rodzice. Kuba orzekłby, że Grześ nie zwierzał się nam z zarozumialstwa. Że miał nas za mikrusów, z którymi nie warto poważnie rozmawiać. A to nie tak. Rzeczywiście był wśród nas najstarszy. Najdłużej przebywał w zamku, więc to my przedstawialiśmy się jemu i opowiadali o sobie, nie on nam. Przywykliśmy do jego starszeństwa. Tak się utarło i już pozostało. Wspominam swój pierwszy dzień tutaj, u boku pana Augustyna, na gościńcu od stacji, w szpalerze jesionów, jak w zziębniętym kondukcie. Śnieg poskrzypywał pod płozami sań. Mur dźwigał ociężałe okiścią gałęzie świer- 62 ków. Oparty o żeliwny pręt bramy jakiś chłopiec patrzył w pole, gdzie tor kolei skręca i kryje się za wzgórkiem. Uchylił czapkę. Zaskoczyła mnie na tle białej alei płomienista rudość jego włosów. — Grześ, to Janek, będzie z nami mieszkał — przedstawił nas pan Augustyn. Dłoń Grzesia była mocna i chłodna. Nie odwzajemnił uśmiechu, onieśmielił mnie tym. Tajałem przy kubku mleka, którym Anna mnie uraczyła. Do kuchni zajrzał Szary i oznajmił, że mam pójść z nim do sypialni. Byli tam inni. I Grześ. Parę łóżek stało wolnych. Złożyłem swój tobołek na pierwszym z krają. Grześ wskazał mi dalsze, pod oknem. — Tam będzie ci wygodniej. — Zgoda — przystałem potulnie, choć od szyb mógł ciągnąć chłód, a zimna się boję. Nie jestem pokorny. Wówczas jednak zabrakło mi chęci i siły, by sprzeciwić się Grzesiowi. Był tam najważniejszy, oczekiwał mojej zgody, więc się zgodziłem. Ciekawe, jak zachowałby się, gdybym nie ustąpił. Pewno by się zdziwił. Niektórzy chłopcy wymuszają posłuch tym, że są silniejsi. Grześ był inny. Nie lubił popędzać. Gdy czegoś żądał, było wiadomo, że jest to pożyteczne. Jeśli kto wątpił, przekonywał. Rzadko podnosił głos, trudno go było rozzłościć. Nie zależało mu na posłuszeństwie wszelkim kosztem. W szkole bywał jednak uparty. Szary wspominał, jak pewnego razu rozgrywali turniej. Pan od gimnastyki wyprowadził na boisko oddziały, w których uczyli się Grześ i Kuba. Oba razem, bo drugi nauczyciel chorował i któremuś przepadła lekcja. Kazał im podzielić się na drużyny. Kuba jął się dopraszać, by chłopcy z wioski zmierzyli się w palanta z naszymi, z zamku. Oni dobrze grają w palanta, pasają na rozległych łąkach. U nas nie ma dość duże- 63 go boiska. Otóż Grześ przystał na zawody, lecz ażeby było sprawiedliwie, w dwa ognie. Ani my, ani oni nie mamy piłki napompowanej powietrzem, gramy nią tylko podczas lekcji. Nauczyciel wysłuchał obydwu, Kuba musiał ustąpić. I tamci przegrali ten mecz. Pan Augustyn wezwał Grzesia do siebie, rozmawiał z nim. Kulawy go uwolnił, lecz nie oszczędził mu przy-mówek. Wypytywali mnie, jak było we wsi. Grześ zagadnął: — Czy to Kuba obmyślił przepust? — Nie, Milek. — Kuba przydźwiga te sączki? — Obiecał, że jutro. — To wypada, byśmy im też pozwolili się kąpać, nie prawda? Rankiem znaleźliśmy w brodziku ceglane rurki, cztery całe i jedną obtłuczoną, pod spłachetkiem darni. Tam je ukryli, żeby ich nikt nie ukradł. Zapora od poniedziałku ziała wyrwą, sączki ułożyliśmy w tej dziurze. Baca ociosał kołek do zatknięcia. Gwoździem przyklepał doń drut. Drugi koniec drutu przywiązał do palika w korycie. Poszerzyliśmy i umocnili wał. Ciekawiło nas, czy korek utrzyma rzeczkę, czy też pozwoli się wypchnąć. Do południa nikt nam nie przeszkodził. Gdyśmy odchodzili, lustro wewnątrz basenu dosięgało rurki. Nazajutrz, ledwo dobiegliśmy skarpy, znienacka schwycili mnie, wśród wrzasku unieśli trzy razy na ramionach i wrzucili w uciesze do wody. Złorzeczyłem im, wyżymając spodenki, ale była to najpyszniej-sza kąpiel, jaką można komuś urządzić. Niebawem zjawili się Kuba i Szypułka, niby to ciekawi, czy poidło już gotowe. Kręcili się koło przepustu. 64 Odtykali i zamykali, jakby to czynili pierwszy raz. Przysiągłbym, że wypróbowali go już z wieczora. Żaden nie odezwał się do nas, toteż nadal bawiliśmy się w wodnego berka. Grześ uciekał wpław przed Żulikiem w róg kąpieliska. Wymknąłby się stamtąd tylko nurkiem, więc o-czekiwaliśmy, że znurkuje. Dopadł jednak tamy i jął wspinać się po kamieniach na brzeg. Zulik łatwo go dosięgnął, klepnął w łydkę: — Gonisz! Zawrócił szczupakiem, aż bryzgi poleciały za wał. — Już. Niech odsapnę. Zdyszany legł w trawie, osłonił oczy od słońca. Obrócił się na brzuch, oparł brodę na pięści, obserwował, jak Kuba dłubie patykiem w korytku, pogłębia je w tym miejscu, gdzie stoczyli bójkę. — Cześć. Kuba obejrzał się nieskoro i tak jakby wypatrywał na pniu dzięcioła albo czy daleko do południa: — Cześć. Rozkraczony nad suchym nurtem mierzył oczyma dno od jazu do brodu. Zagadał o czymś do Szypułki. — Upał — podjął Grześ. — Aha. Udawaliśmy, że ich rozmowa nic a nic nas nie ciekawi. Szypułka obserwował z pryzmy, jak Szary koziołkuje na przychylonej nad wodę gałęzi. — Kąpiel mało co chłodzi. — Taka ciepła? — No. Grześ przesunął się na skraj podmytego urwiska. Kołysał w powietrzu piętami. Ostrożnie wdrapywałem się po kruchych korzeniach, które obnażyła wiosenna powódź. — Grunt, gdzie siedzisz, łatwo się oberwie — rzekł Kuba obojętnie. 5 — Dom sierot 65 Zaczerpnął nad jazem wody, opłukał sobie policzki. — Nie macie ochoty wykąpać się? Wyżej tamy jest płytko. — Może być i głęboko. Umiem pływać. — Gdzie się uczyłeś? — W stawie za wsią. Dawniej było tam po szyję. Dopiero od paru lat zarasta. — No, to skacz. — Teraz musimy już wracać. Kiedy indziej. Baca chlastał niczym parostatek, dobijał resztą sił. Pierwszy raz udało mu się pokonać głębinę wzdłuż. Obłapił głaz, ponad którym Szypułka wychylał się zza wału. Złapał dech, dumny rozejrzał się za świadkiem. — Masz jeszcze do mnie złość? — zagadnął Szypuł-kę. — Nie. — Wiesz, chodzą tu takie jelce — pokazał, jak wielkie. — To muszą być i trocie. — Znasz się na rybach? — Wolę małe zwierzęta, są ciekawsze. Teraz kolekcjonuję chrząszcze. Kuba gimanstykował biceps, unosił nad głową spory kamień z dziesięć razy, zanim go upuścił. — Wam to się powodzi — stwierdził bez urazy. — Czemu? — Do pracy was nie gonią. Robicie, co się wam zachce. — Zal ci? — Ja tam nikomu nie zazdroszczę. Szary pohukiwał, przedzierał się przez kłujące zarośla u zakola rzeczki. Niósł leszczynowy kij, napinał na nim niewidzialną cięciwę. Stanął za plecami Grzesia, niechętnie spozierał na gości. Grześ powiedział do Kuby: — Podobno nie stawiłeś się na egzamin. 6e — Nie mogłem. Jakbym poszedł do liceum, tato zostałby na gospodarce sam. Spróbuję za rok. Do tej pory brat wróci z wojska. — Jest przecież Milek — wtrąciłem. — No, właśnie Milek służy w marynarce. Puścili go na urlop. A tobie jak poszło? — zwrócił się znowu do Grzesia. — Zdawałem. — Przyjęli cię? — Obiecali powiadomić pisemnie. — Będziesz mieszkał w internacie? — Chyba tak. — Lepsze to niż codziennie dojeżdżać. Ale nie ma jak dom — czegoś się zakłopotał, obrócił piętą w piasku. — Taki dom jak wasz czy nasz, obojętne. Cygan nadbiegał dróżką od dziury w żywopłocie. Oglądał się, czy go kto nie ściga. Nikt nie zauważył,, kiedy ulotnił się znad rzeczki. Cygan miewa sekrety, rzadko się spowiada, chyba że jest w opałach. Szybciutko rozebrał się do majtek. Zerknął na Grzesia: — No co, byłem tu prawie cały czas... Dobrze, umówiłem się z chłopakami. Kulawy urządził im próbny egzamin. Mozolą się nad pisemnym. Kto obleje, będzie ślęczał nad książkami po trzy godziny dziennie zamiast dwóch. — I co? — Nic. Ja tylko pod oknem owiązywałem nitką ściągawki. — Aha — zmrużył oko Grześ. — Pomogłeś kolegom z dobrego serca, tak? — Dopraszali się, żebym brał po piątaku od łebka — wyznał Cygan. — Przed odpustem pan kierownik daje po dziesiątce na lody, a w niedzielę jest odpust. To nie wziąć? — I dodał: — Wytargowałem też cztery haczyki do wędek. Kuba zaśmiał się: er — Do zobaczenia na odpuście! = — Do niedzieli — odkiwnął mu przyjaźnie Grześ. . 11 Szary nie dowierzał. Sądził, że to żart. Nas również Grześ zaskoczył projektem, by zaprosić Kubę i jego kompanów do parku. Rzeźbiąc Cyganowym kozikiem rękojeść wędziska, Grześ poddał tę myśl od niechcenia, jakby nie bardzo liczył na nasz aplauz. Nie sprzeciwił się ani popędliwy Żulik, ani poturbowany Mułła, lecz Szary. Klęczał po pas w trawie, z wolna skręcał linkę, szarpnięciem wypróbował siłę węzła. — Mówisz poważnie? — Tak. — Mało, żeśmy łobuzom darowali? Chcesz zadawać się z nimi? Przestaliśmy mocować haczyki, wiązać supły, odwracać darń w poszukiwaniu dżdżownic i czym się kto jeszcze zatrudniał. — Myślałby kto, żeś to nie ty obił Kocura, ale on ciebie — uśmiechnął się Grześ. Podał Bacy nóż, równo zwijał linkę na wędzisku. — Poprosisz Kubę, żeby się do %as przyłączył, czy jak? \ — Nie zechce, jeśli go znam. — No i dobrze. — Zgodziłby się rozegrać z nami'mecz — podsunął Grześ ostrożnie. — Mało to u nas chłopaków chętnych do gry? — Skoro mieszkamy razem, jest tak, jakbyśmy należeli do tego samego zespołu. A co dwie drużyny, to nie jedna — odparł Grześ. 68 Nie odwołał się, byśmy go poparli. Szary zaciągnął nowy supeł, mocniejszy niż poprzedni. Zarzucił wędkę na ramię, wetknął do kieszeni pudełko z pasikonikami. — Kto idzie ze mną? Wiem, gdzie trafiają się pstrągi- Po każdej wiosennej powodzi kapryśny prąd powraca w głęboko żłobione koryto, lecz dno rzeczułki zmienia się. Trzeba je poznawać od nowa. Gdzie zeszłego łata żółciła się pod wartkim nurtem mielizna, drzemie zielone bajorko. Wodospadzik pluszcze na głazach, na szczątkach pni w miejscu dawnych stawków. Woda wdarła się pod brzeg, bulgoce w wykrotach, rozlewa się na łasze piasku. Ryby upodobały sobie nowe kryjówki, żerowiska. Z rzadka łyskają brzuszkami na prądzie. Przy posusze mało jest dobrych stanowisk. Nie sposób łowić gromadką. W prześwitach listowia po tamtej stronie zakrętu migała kraciasta koszulka Bacy. Mułła przepadł w gęstwinie poniżej. Szary, Cygan i Żulik wyruszyli dokądś w górę rzeczki. Przywiązałem wędzisko do pnia. Przyglądałem się, jak korek z piórkiem podryguje w świetlistych plamkach. Byłem ciekawy, skąd nasz strumyk bierze początek. Znamy jego fragment, ten, który wiedzie zakolem od tamy aż po mur na krańcu parku. Powyżej płynie zakrętasami między torem a gościńcem. Z okien szkoły widać pasmo zarośli po obu brzegach. Dalej nie zapuszczaliśmy się. Szkoda, że nie wiem, jak rodzi się rzeka. Czy wytryska strużką wprost z góry niby za dotknięciem różdżki, czy sączy się kropelkami tam i tu, i te kropelki niepostrzeżenie u podnóża się łączą? Miło byłoby poznać nasz potok jako niemowlę w gliniastej kolebce. Spławik zakołysał się gwałtownie, wypadł z rytmu. 69 Szybko odwiązałem kij, szarpnąłem linkę. Na żyłce dyndał goły haczyk, brzana zdążyła zjeść przynętę. Rzuciłem parę dżdżownic do spokojnej wody. Zakotłowało się, natychmiast zostały połknięte. Wysypałem z puszki resztę robaków rybom i naciągnąłem koszulkę. Mułła kucał za krzakiem, wędzisko dzierżył oburącz, wpatrywał się w korek. W ogrodzonym kamykami bajorku pluskała się płotka. — Usiądź, łatwo się płoszą — szepnął. Położyłem się za plecami Mułły, rachowałem pierzaste obłoczki. — Nudzi mnie łowienie. A ciebie? Odłożył wędkę. — Trochę mi żal tej ryby. — To ją uwolnij. Targany rozterką zsunął się do strumyka, schwytał płoć, zajrzał do jej pyszczka. — Czy aby ranka się zagoi? Jesteś świadkiem, że ją złapałem. Jeśli nie będą wierzyli, to potwierdzisz? — Aha. Wpuścił zdobycz do wody, z ulgą obserwował, jak żwawo odpływa. — Czemu Grześ nalega, abyśmy zaprosili chłopaków? — usiadł koło mnie. — Może pan Augustyn mu polecił? — Miałbyś co przeciwko temu? — Nic. A ty? — Przyjaźniłbym się z każdym, tylko nie z Szypuł-ką. Znęca się nad zwierzętami. Widziałem, jak przekłuwał chrabąszcza. — Nie robi tego z okrucieństwa. Suszy je i przechowuje pod szkłem. — Wszystko jedno, Szypułki nie cierpię. Baca był już bez koszuli, słońce przesunęło się i pa- 70 łiło wprost w jego nagi bark. Wyglądał niczym czerwo-noskóry bez czuba z orlich piór. Za łączką rosną trzy młode dęby, najokazalszy pochyla gałęzie nad jarem. Strumień wgryza się tam w brzeg z roku na rok głębiej, więc ten dąb chyba nie doczeka starości. Którejś wiosny woda obnaży korzenie i go powali. Może posłuży naszym następcom jako most, Grześ łowił oparty o pień, z wędką u biodra. Nie patrzył w nurt. Zdawał się śledzić coś w gąszczu wspinającym się stromizną ku baszcie. Szczerbate blanki rudziały tam między wierzchołkami świerków. Pod krzakiem leżały dwa kiełbie nawleczone na gałązkę. — Grześ, czy to pan Augustyn życzy sobie, żebyśmy rozegrali te zawody? Prowadził przynętę w poprzek nurtu, aż prąd uniósł ją na długość linki. Uniósł wędzisko, zarzucił wyżej zakrętu. — Nie tylko pan Augustyn. Pod brzegiem głośno plusnęło, koniuszek kija drgnął, lecz Grześ nie podrywał. — Też jesteś temu przeciwny? — Ty i Kuba nigdy nie zgadzaliście się ze sobą —• powiedziałem. — No to co? — Czemu zależy ci na nich? Nudzisz się z nami? Schylił się po pudełko, nadziewał robaka na haczyk. — Znów się pokłócicie. Zmarnujemy wakacje. A są takie krótkie. — Postaramy się być mądrzejsi. — Cały czas staraliśmy się, a mimo to, gdyby nie pan Augustyn... — Gdyby nie ty — uśmiechnął się. — Lepiej unikać okazji do sprzeczki. — Nie możemy wciąż zachowywać się jak odludki. 71 W prześwicie listowia wesoło czerwieniała ściana z krągłym otworem po oknie u szczytu zakazanego korytarza. — Pamiętasz? — poruszył brodą w tamtym kierunku. — A jakże. — Czy wypytywałem cię, po co tam przylazłeś? Nie, prawda? To teraz ty przestań być ciekawski. Skoro chcę czegoś, to znaczy, że mam powody. Może są tak samo dobre, jak twoje, gdyś po ciemku wdrapywał się zbutwiałymi schodkami na basztę — zbył mnie żartem. 12 Pogubiliśmy się w ciżbie. Mrowie zapełniało nawy, kruchtę, dziedziniec pod lipami. Pasiaste spódnice, chustki skupiły się wewnątrz i półkręgiem u stopni kościółka. Chłopi w świątecznych kurtkach, kamizelkach słuchali nabożeństwa stateczną gromadą rozciągającą się aż po kramy na łączce. Cygan zaraz znikł pomiędzy tymi kramami, nawet nie był na mszy. Grześ też się od nas odłączył. Baca pociągnął mnie ku dzwonnicy, tam było luźniej. Pod dzwonami zebrała się grupka chłopców. Niektórych znaliśmy, kończyli szkołę rok albo dwa wcześniej. Trzej chwycili za sznury, gotowi uwiesić się na nich, rozkołysać dzwony, gdy tylko sygnaturka da z wieży znak, że ruszyła procesja. Baca przybliżył się do tego, co stał pośrodku. Pomacał sznur. Chłopak wyszarpnął mu go. — Odsuń się! Dwaj w kolejce do dzwonienia poszeptali, zachichotali szyderczo. Gapili się na nasze granatowe ubranka. Organy cichły. Ozwały się dzwonki ministrantów. 72 Tłum kłonił się jak żyto na wietrze. Chłopaki gorliwie poklękali. Baca pobożnie złożył ręce, ale nie ukląkł. Wokół kramów było pustawo, handel zaczynał się na dobre dopiero po nabożeństwie. Kręciła się tam dzieciarnia. Grały trąbki, popiskiwały fujarki i gwizdki. Nieliczni dorośli pozdrawiali się, jakby wszyscy byli z sobą skumotrzeni. Nawet letnicy kiwali głowami na prawo i lewo, niby na rynku miasteczka. Cygan z rękoma w kieszeniach sterczał przed kramem w cieniu zielonego brezentu. Mieniły się zegarki, broszki, pierścionki z barwnymi oczkami, piłki na gumce, puszyły się malowane kaczki z drewna. Różańce całusków zwisały na sznurkach. Ktoś klekotał kołatką Cyganowi za uchem, ale on nawet się nie obejrzał. Wlepił wzrok w duży pistolet na kapsle. Kramarz był gruby, czerwony od gorąca. Spędzał muchy z lukru. — Ile za ten rewolwer? — Dużo. Nie na twoją kieszeń. Zbliżyła się pani w kapeluszu, z parasolką. Prowadziła za rękę córeczkę. Mała niosła piłkę w różowe grochy. — Wybierz, jaki ci się spodoba. Najładniejszy — zachęciła ją mama. Kramarz gorliwie wykładał kolekcję pierścionków. Sięgał tajemniczo do skrzynki za stołkiem. — Dla panienki mam tu coś ekstra. — Pokaże pan ten pistolet. — Zmykaj — mruknął grubas. Pani pochyliła się, zagadnęła o coś córeczkę. — On jest z sierocińca — odszepnęła mała. Była milutka, w różowej sukience, z kokardkami w warkoczach. Uśmiechnęły się do Cygana obie, mamusia i córka. — Biedne dziecko. Niech pan da mu serduszko czy coś, oczywiście na mój koszt — rzekła dyskretnie pani do kramarza. 73 Cygan sięgnął do kieszeni, dobył garść banknotów, rzucił je między świecidełka. .* — Sprzeda mi pan wreszcie? — warknął. Kramarz zerkał z ukosa. Liczył Cyganowe papierki. Dziewczynka nadal się uśmiechała, jej mama już nie. Cygan odebrał pistolet i pudełko z kapslami. Wprawnie nałożył kapslę. Wycelował w pierś kramarza, pociągnął za spust, rozległ się wystrzał. Zgarnął bilon, wetknął pistolet za pasek od spodni. Odbiegł podskakując na jednej nodze. Grubas otarł czoło chustką. — Łobuzeria. — Ciekawam, skąd miał tyle pieniędzy. Na pewno je ukradł — oburzyła się pani z parasolką. Biegliśmy za Cyganem, ale nam znikł, jakby przywdział czapkę niewidkę. Baca poweselał, zdzielił mnie kuksańcem. Ukłoniliśmy się nauczycielce, która nadchodziła z Zośką i z mężem. Zośka raczyła nas dojrzeć. Paradowała z rozplecionymi włosami, w żakieciku i w czerwonych pantofelkach. — O raju, ale się wystrychnęła na pannę! Z lodami w garściach siedliśmy na skraju łączki. — Chciałbyś być weterynarzem, jak ojciec Zośki? — zagadnął mnie ?????** — Wolałbym leczyć ludzi niż zwierzęta. — Ho, ho, masz zachcianki. Łokciem starłem z kolana bryłkę lepkiej śmietany. — Ale chyba w życiu do niczego nie dojdę. Jestem za bardzo ciekawski i przez to nie umiem nic wybrać. — Kto wie — rzekł po namyśle. — Masz łeb do nauki. Ale weterynarz też jest pożyteczny. — Tato Zośki jest najbogatszy we wsi. — Nie warto dbać o pieniądze. — A co warto? 74 — Chciałbym mieć fach, za który ludzie by mnie szanowali — odpowiedział bez namysłu. „Dyń, dyń" — ogłosiła ź wieży sygnaturka. „Bum" — odpowiedział duży dzwon. Dwa mniejsze zawtórowały mu na wyprzódki: „bim, bom". Drgnęło powietrze gęste od upału. Po paru taktach dzwony złapały rytm, uderzały zgodnie, czysto. Tłum u wrót kościółka roz-stępował się. Z nawy dolatywał świergot dzwoneczków. Ukazali się ministranci w czerwonych pelerynkach. Złocistości rozświetliły kruchtę. W progu kłoniły się latarnie, dwie w przedzie i dwie za baldachimem. — Popatrz, Kocur — szepnął Baca. Kocur w komeżce czerpał ze srebrnego naczyńka, dosypywał kadzidła. — O, jest i Kuba! — spostrzegłem. — Gdzie? — Przy księdzu. — Aha — Baca w podziwie zapomniał domknąć usta. Kuba niósł drążek baldachimu. Przyciskał go do policzka. Stąpał ostrożnie, ażeby się nie potknąć. Fryzurę zwilżył sobie w zakrystii. Był ogromnie uroczysty, ledwie raz czy dwa razy zerknął z wysoka na klęczących. | Po tamtej stronie szpaleru ojciec Zośki opierał kolano na chusteczce. Zośka wpatrywała się, przejęta, w katechetę, potem w baldachim. On udał, że nie zauważył koleżanki. Kroczył dumny, jakby to jego niesiono w lektyce. Zośka spiesznie pochyliła głowę, ukradkiem wiodła za nim oczyma. Kuba oddalał się w śpiewie i w dymach kadzidła. Ludzie powstawali, przyłączali się do procesji. Próbowałem docisnąć się do Grzesia, stał nie opodal Zośki. Kobieta, którą niechcący potrąciłem, oburzyła się do kumy: 75 — Nijakiej u nich grzeczności, poznać, że chowani bez ojców. Gromada oddzieliła nas od Grzesia. Baca dreptał tuż za mną, wspinał się na palce, ażeby coś dojrzeć. Frędzle i plecy proboszcza przesłaniały monstrancję. — Nas to ksiądz nigdy nie zachęca, byśmy służyli do mszy — rzekł z wyrzutem. — Tak cię korci wstawać skoro świt? — Grześ bardziej pasowałby do baldachimu, niż Kuba, no nie? — Grzesiowi wcale na tym nie zależy. — Skąd wiesz? U zakrętu odciągnąłem Bacę za rękaw w pobliże murku, tam z ulgą odetchnąłem. — Nie lubię ścisku. Zgorszył się troszkę, popatrywał na wiernych. — Obejdę raz dookoła. Odpust to odpust — postanowił i zawrócił do ogona procesji. Trzej chłopcy złożyli kurtki na murawie, zakasali rękawy koszul. Wprawnie przejęli sznury od zmacha-nych kolegów. Bicie dzwonów ani na sekundę nie słabło. Zza węgła, skąd powoli przybliżały się śpiewy, wyłonił się Grześ. Podwórzec był pusty. O południu cienie drzew cofnęły się, oddały placyk na pastwę słońcu. Grześ oglądał się, postąpił wstecz, jakby czymś pociągnięty. Potem oddalił się stokiem ku łączce. Usiadł z dala od straganów. Zeskoczyłem z murku, by tam pobiec, ale powstrzymałem się. Wzmógł się jazgot kołatek, bębenków, strzelały kapsle. Chłopcy nieśli piernikowe różańce, koniki z drewna, dziewczyny świecidełka, lalki. Kobiety targowały wizerunki świętych, mężczyźni chusty i korale na prezenty. Chadzali grupkami. Dolatywały urywki rozmów 76 o żniwach, ożenkach, nowinach z miasta. Tłum zaludnił łączkę, cisnął się wokół kramów. Mułła i Żulik gdzieś przepadli, Szary z Cyganem próbowali na łączce pistolet. Łazikowaliśmy w ciżbie trzej, Grześ, Baca i ja. Grześ kogoś wypatrywał, za kimś się rozglądał. Milek zbliżał się z mamą i z siostrą strojny w granatowy mundur, czapkę z otokiem i wstążką. Kuba, już bez komeżki, właśnie ich dopędzał. W spodenkach z kantem, białej koszulce też ładnie się prezentował. Był zarumieniony od emocji. Mama, dumna z niego, poprawiła mu kołnierzyk. Skinął nam bez zarozumialstwa. Chyba był rad, żeśmy go oglądali. Milek także nas zauważył, zasalutował, mrugnął przyjaźnie. Bracia pogadali i Kuba odłączył się od swoich. — Cześć. Odpust jak rzadko, co? — przywitał się z nami zamaszyście. Dwie dziewczynki obejrzały się, wyższa wskazała go palcem. Grześ odgarniał rudy kosmyk, uśmiechał się: — Ważny jesteś dzisiaj. — Nie chrzań — zbagatelizował Kuba. — Wnet będziecie wracali? — Niezadługo. — Gościńcem? Rozumiało się, drogą koło lasku z cmentarzykiem. Czasami bowiem chadzamy nasypem kolei, chociaż dróżnik nas przepędza. — My też. Chyba się spotkamy — rzekł. Zośka prowadziła mamę między kramami tak, by się na nas natknąć. Pani odkłoniła się Kubie. — Ależ z was kawalerowie — zdziwiła się. — Ledwo cię poznałyśmy, Kubusiu. Gdyby nie Zosia... — Mamo! — Jak spędzacie wakacje? Tęsknicie za szkołą? Zośka owijała wokół palca pasemko włosów, bardzo 77 niedawno wyzwolonych z kokardki. Grześ cofnął się o krok, roztargniony patrzył na czerwone pantofelki. Kuba uparcie na nauczycielkę. Miałem Grzesiowi coś za złe. — Czasami — odparł Baca grzecznie. — Spotkałam twoją mamę i brata — powiedziała pani do Kuby. — Podobno wahasz się co do dalszej nauki. Koniecznie powinieneś się kształcić. Jesteś zdolny, powtarzam to twoim rodzicom od lat. Pewno jesteś ciekawy, jak było na egzaminie. Zosia ci opowie, prawda, Zosiu? Córunia uśmiechnęła się, że tak, ale i z obawą, czy aby on jej nie ofuknie. Chyba zrobiłby to, gdyby nie nauczycielka. — Macie teraz dużo pracy w gospodarstwie, mimo to odwiedź nas któregoś dnia. Twój tatuś będzie pojutrze u mojego męża, przyjdź razem z nim. Będzie nam naprawdę miło. — I pani objaśniła nas: — Tatę Jakuba obiorą wójtem, to już prawie pewne. Zośka tuliła buźkę do ramienia mamy. Patrzyła na mnie, jakbym był przeźroczysty. Pani obróciła się do Grzesia: — A więc opuszczasz nas na dobre. Kiedy? — Po wakacjach. — Będzie ci żal żegnać kolegów. — Pewno, że tak. Patrzyła nań czemuś nieufna: — Życzyliśmy ci jak najlepiej. Wszyscy nauczyciele. — Wiem. — Nie będziesz wspominał nas źle? — Skądże. Stadko wron spłoszonych hałasem polatywało nad kościółkiem. — Staraj się tam pozyskać sobie kolegów. Bądź dla nich taki, jakimi chciałbyś, ażeby byli dla ciebie. Przyjaciele są w życiu najważniejsi. 73 — Tak, wiem. Uniosła brwi, oczekiwała czegoś, czego Grześ znowu nie dopełnił. — On nie pozwoli wyrządzić sobie krzywdy — zapewnił ją Baca. — Tak. Tak, oby... — rozejrzała się. — No, życzę wam ładnej pogody. I do zobaczenia po feriach — skinęła życzliwie Bacy i mnie. Gdy oddaliły się, zagadnąłem Grzesia: — Zawsze jest wobec ciebie taka... taka nieporadna? — Ma mi coś za złe. Od dawna. Nie mam pojęcia, co — zaśmiał się sztucznie. 13 Śniada twarz wychyliła się znienacka nad sztachety ogrodzenia. — Jesteście okrążeni, poddajcie się! Cygan przesadził płotek, celował w nas po kolei: pif, paf! Oszczędził tylko Grzesia. Od bramki w końcu cmentarzyka, ścieżką między rzędami krzyży szedł Szary- — Nie strzelaj do jeńców, jest konwencja. Żulik podźwignął się z mogiłki, obserwował gościniec utopiony w żółtym pyle. — Gwiżdżę na konwencję — powiedział Cygan. Przez zarośla było widać grupki wracających do zagród. Brodzili w rozfalowanych żytach. Od plebanii przybliżał się turkot. — Przekąsiłbym coś. Ciekawe, co Anna przyrządziła na deser. — To Baca. — O, napadli na dyliżans, patrzcie! — przywołał nas Żulik. 79 Czterej na gościńcu ruszyli truchtem za furmanką. Woźnica obejrzał się, strzelił batem. Kuba, poznaliśmy go, wskoczył na deskę w tyle, drugi, chyba Fuks, czepiał się kłonicy. Dwaj biegli skrajem szosy, póki tamci nie zeskoczyli z wozu. Szary któryś raz odczytywał imiona partyzantów wyryte w kamiennej płycie. Na czele, większymi literami widnieje nazwisko i pseudonim dowódcy. Deszcze z wolna wypłukują z wgłębień złotą farbę. Płyta wspiera się o wielki piaskowiec. Jego szorstką powierzchnię barwią rudawe żyłki. Nad pomnikiem góruje krzyż z drewna. — Zobaczysz, będą się mądrzyć, że tutaj też jest ich podwórko — powiedział Szary do Cygana. Onegdaj nad rzeczką Szary świetnie się spisał, złowił na wędkę pstrąga, brzankę i dwa jelce. Razem nałapaliśmy z tuzin ryb, małych i większych. Oprawialiśmy je na łączce, by oszczędzić Annie mitręgi. — No i co? Rozważyliście, czy zaprosimy Kubę? — zagadnął Grześ. — Ja jestem temu przeciwny — rzekł Szary, jakby czekał na to pytanie. — Uparłeś się? Dobrze, to głosujmy. Szary postawił się tak ostro, że omal się nie pokłócili. Dziwne, bo dotąd żyli w przyjaźni, Grześ często zasięgał jego rady. Szarego nie sposób przekonać, gdy się zaweźmie. Nie wiem, czemu był tak niechętny Kubie. — Jeśli będą szukali zaczepki, to więcej nie pozwolimy im przyjść i już. Jestem za — opowiedział się Baca. I zaraz Cygan: — To ty. A mnie oni działają na nerwy. — Mnie też — poparł go Żulik. — Zgadzam się z Bacą i Grzesiem — rzekłem. Grześ popatrzył na Mułłę. 30 — Ja... ja chcę tak, jak większość. — Trzej są przeciw, trzej za. Ty decydujesz — rzekł Grześ łagqdnie. — Ja? No... Ale twój głos powinien liczyć się podwójnie. — Mułła stropił się, szybciutko postanowił: — Niech już będzie. Zgoda. Dostrzegł, że Szary wzgardliwie wydął usta, speszył się więc jeszcze bardziej. — Na pewno? — Tak, tak — kiwał głową, coraz bliższy łez. Grześ nie był zadowolony z wygranej, ale też nie wyrzekł się jej. — Jeśli wizyta ułoży się nie po naszej myśli, spotkamy się z nimi tylko ten raz. — Pokaż no tę pukawkę. Kuba niedbale odciągnął kurek, wydmuchnął z panewki kartonik. — We wojnę brat miał szóstkę, prawdziwą. Oficerską. Jak przechodziła ofensywa, w parku leżało po krzakach pistoletów ile kto chciał. Strzelaliśmy po kryjomu w parowie. — Coście z nią zrobili? Kuba zwrócił zabawkę. — Sporo kosztował. Twój? — Nasz. Złożyliśmy się — zełgał Cygan bezinteresownie. — Za ściągawki? — No, a jak. — Pan Augustyn jest święty, że pozwala wam marnować pieniądze. — Ty byś nam zabronił? Baca wtrącił się pojednawczo: — Znacie naszego pana kierownika? — O rany, kto by go nie znał. Uczył mnie za oku- I — Dom sierot 81 pacji, jak nie było tu jeszcze ani waszego domu,, ani was. Kocur i Szypułka ściągali koszule. Zziajali się'od biegu w skwarze pod górkę. — Niedaleko nas mieszkają trzej, co byli z Chrzcicielem do końca. Dwaj tu są pochowani — Kocur wskazał zielony kopczyk. — Wyjechało do miasta jeszcze kilku. A wszyscy z naszej wioski. — Jednego wieczora, było to zimą, tato późno wrócił — opowiedział Kuba. — Milek, siostra i ja leżeliśmy już do snu. Z ojcem przyszli jacyś, czekali na dworze. Mama przyświeciła karbidówką, potrząsnęła Miłkiem. Nie śpijcie. Będziecie dziś nocowali u Wałków. Wałek to nasz sąsiad. Zebraliśmy się i poszli. Koło obórki niby to upadla mi rękawiczka. Z ciekawości wróciłem zaglądnąć do izby. Przy stole siedzieli tata i ci dwaj. Starszy miał owiniętą rękę. Młodszy objaśniał coś jemu i tacie. Zaspa pode mną osunęła się, omal nie rymnąłem. On szybko się podniósł, szedł do okna, Był rosły jak pan Augustyn, nosił krótko strzyżone włosy i bródkę. Zmykałem do węgła ile siły. Dużo później pytałem tatę, kogo wtedy przyjęli na nocleg. „To był Chrzciciel — wyjawił mi — tylko nikomu tego nie powtórz". Kuba przedstawił zdarzenie bez chełpliwości, ale czuło się, że był z siebie dumny. — Poznałbyś go dzisiaj? — zagadnął z respektem Mułła. — Kogo, Chrzciciela? Przecież nie żyje. — No, tak, ale gdyby zmartwychwstał. — A, pewnie. Zadał nam do myślenia. Szary przysiadł się bliżej tak, że już wszyscy, oddzieleni ścieżką, zajęliśmy miejsca na mogiłkach. •— Widywaliście go przedtem? — Gdzie? 32 — No tu, we wsi. — Jak my zaczynali naukę, on już w domu rzadko bywał — wyjaśnił Kocur. — I co wtedy, mali, rozumieliśmy? Wiedziało się, że pan kierownik ma syna, kształcił go na doktora i tyle. — Mój tata też znał Chrzciciela — pochwalił się żwawo Szypułka. Na to Grześ, który dotychczas się przysłuchiwał: — Jeśliby on żył, leczyłby chorych w szpitalu albo w ośrodku. Każdy mógłby podejść do niego, podać mu rękę, a on by się gniewał, gdyby to poczytywano za zaszczyt. Co tu więc się chełpić, kto ile razy go widział. Trzeba o nim pamiętać, zgoda. Nie tylko pamiętać, ale i postępować tak jak on, gdyby tu był między nami. — Przecież nikt się nie chełpi — obruszył się Kuba. — Globus wie o Chrzcicielu najwięcej. Tyle, co sam pan Augustyn. Zdzieliłem za to Żulika pod żebro. — Akurat — rzekł ironicznie Fuks. — O Kulawym, Magdalenie i... — Nie kłap tyle. Plotkarz. — No, co takiego? — podtrzymał Kuba trochę zadziornie. — Chętnie posłuchalibyśmy. Certowałem się niedługo. Powtórzyłem, ku zadowoleniu naszych, Józefowa opowieść, pomijając bardziej oklepane fragmenty. Słuchali z zajęciem, żaden nie wtrącał się. Gdy skończyłem, z gałęzi sfrunęła sójka, popielata z błękitnym piórkiem. Przestępowała na płotku z nóżki na nóżkę, kręciła łebkiem. Kuba kaszlnął i spłoszony ptak zerwał się, przepadł w zaroślach. — To prawda? — Najprawdziwsza. — Skąd to wszystko wiesz? — Wiem i już. 83 Trzymali nosy odrobinę niżej. — Głupia ta Magdalena — orzekł Kocur. A Szypułka: — Kulawy nie powinien być waszym wychowawcą. — Pan kierownik postanowił inaczej. — Może zatrudnił go z litości. — Zadał mu pokutę — popisał się złośliwostką Fuks. Kuba przeciągnął się, oparł ręce o biodra: — Wojna to nieszczęście, ale szkoda, żeśmy nie urodzili się o parę lat wcześniej, nie? Wstąpilibyśmy do partyzantki. Byłoby wiadomo, kto tchórz, a kto dzielny, czy zasłużył się dobrze czy źle. A tak co? Tylko możemy im zazdrościć. No, nie jest tak? — Jasne, że jest. — Szary przypomniał sobie, że był na nich zły, bo chłodniej napomknął: — Mój brat bił się w powstaniu. Miał wtedy tyle lat, co ja teraz. — Poległ. A jego rodzice zginęli w obozie — dodał 2ulik. — Jak tutaj trafiłeś? — zwrócił się Szypułka do Szarego. — O, to dłuższa historia. Szary niechętnie ją powtarza, jako nie dość chlubną. Było tak, że ich transport zatrzymał się na tutejszej stacji. Żandarmi pozwolili pójść po wodę kilkorgu dzieciom. Szary wśliznął się do składziku nie opodal studni i siedział tam, dopóki pociąg nie odszedł. Pewien kolejarz zaprowadził go do wsi, gospodarze zaopiekowali się nim. — Nie tylko podczas wojny możesz się zasłużyć — rzekł Grześ do Kuby. — A, już. Wykaż się czym nadzwyczajnym przy pasieniu czy orce. Nie mówię, żeby zaraz dokazywać cudów, jak Chrzciciel. Skromniejsi dowódcy też byli potrzebni. Ja bym się zadowolił i niższą rangą. — Chrzcicielowi i tak nikt by nie dorównał — pocieszył go Kocur, 84 A Baca: — Takim trzeba się urodzić. No, i łatwiej zostać bohaterem, gdy miało się takiego ojca jak pan Augustyn. — Czemu łatwiej? — zdziwił się Fuks. — Bądź pewien — powiedział Grześ do Bacy — że jak się czymś wyróżnisz, nikt cię nie spyta, kim był twój stary i czy go pamiętasz. Ani cię tym usprawiedliwią, jeśli się poszkapisz. — Ode mnie zależy, kim będę. Nie od moich rodziców. — Ty się na tym nie znasz — Grześ dobrotliwie zapewnił Fuksa. O dziwo, nie pokłóciliśmy się ani na cmentarzyku, ani gdyśmy maszerowali skrajami gościńca. U początku dróżki, która od mostka wiedzie pagórkami do ich wsi, naradzili się i Kuba powiedział do nas: — Późno już, pójdziemy na skróty. To cześć. — Cześć — odrzekliśmy im zgodnie. 14 Widnokrąg dźwigał się ospały, zmęczony duchotą. Nocami aniołowie przetaczali daleko nad górami ciężkie, pełne wody beczki. Radio, przy którym gromadziliśmy się po kolacji, od kilku dni zapowiadało burze. O zmierzchach na niebie wykwitały białe bałwany, nikły o świtaniu. W świetlicy było jeszcze widno. Mułła i dwaj z naszej sali trudzili się nad gazetką. Stoły u wyjścia na taras zarzucili stertami barwnych pism. Kleili napisy i rysunki na brystolu, wykłócali się. Radio grało skoczne melodie. Gromadka skupiła się wokół Grzesiowego stolika, na 85 którym leżała szachownica. Grześ ujmował kolejno piony, gońce i skoczki, przebiegał nimi kwadraty pól. Ustawiał figury, zachęcał malców, by wykonywali ruchy. Mówił im, czy posunięcie było prawidłowe czy błędne i czemu. Szachy to ulubiona Grzesiowa rozrywka. Uczył cierpliwie wszystkich chętnych, pewno w nadziei że odkryje w kimś talent. Szkoda, że nie miał wśród nas godnego siebie partnera do tej gry. Szachistami są też pan Augustyn i Kulawy. Grywają ze sobą. Nieraz widziałem figurki rozsypane w kancelarii na biurku. Nie wiem, a jestem ciekawy, czy panu Augustynowi zawsze udaje się zapędzić Kulawego v/ kozi róg. Uniosłem głowę znad książki. Gdyby nie poskrzypy-wanie buta, przeoczyłbym, kiedy wychowawca wszedł, tak bezszelestnie domknął za sobą drzwi. Gdy nas mijał, głosy w grupkach cichły. Przedostał się za plecami Mułły na taras. Postać za szklaną szybą przeszkadzała mi skupić się ponownie. Zbliżyłem się do okna. Na wschodzie mroczył się rąbek nieba. Podmuchy wiatru czyniły zamęt w gałęziach. Plac do zabaw był pusty. Dwoje oddalało się alejką przez skwer w stronę jeziora: Małgosia i Florek, syn Anny. Florka wiosną zwolnili z wojska, jeszcze mu włosy nie zdążyły odrosnąć. Podjął pracę na kolei. Gdy wraca z roboty, wstępuje czasami do matki. Kulawy od progu tarasu rzekł do Mułły: — Idzie ulewa. Pamiętaj podomykać okna i drzwi. Mały przy Grzesiowym stoliku zlazł z krzesła, ustąpił je wychowawcy. Kulawy w roztargnieniu ważył laufra na otwartej dłoni, z wolna zwierał palce. — Spróbujemy się? —: Z chęcią. — Uprzedzam cię, że przegrasz. Nie licz nawet na remis — jego śmiech brzmiał jak suche kaszlnięcie. 36 — Postaram się, żeby pan dostał twardy orzech — rzekł Grześ. — To tak. To ci wolno. Wokół stolika zaczęli gromadzić się ciekawscy. Grześ wylosował białe. Rozpoczął grę skoczkiem. Proponowałem Mulle wyprawę nad staw, ale on bał się zmoknąć. Poza tym przyrzekł wywiesić gazetkę przed capstrzykiem. Zszedłem do sieni i na dwór. Dwa czarne skrzydła przybliżały się, wśród dyszenia i szelestów, od lasu i gór. Ze świetlicy nie widzieliśmy ich. Pogrążyły już w mroku połowę doliny, łopotały złowrogo nad wioską. Nadlatywał stamtąd ciężki pomruk. Liście szalały, suche trawy kładły się nisko. Przeciwny skłon nieba zmartwiał w wypiekach jak z gorączki. Trzasnęła okiennica, ktoś się z nią mocował. Wiatr owinął się wokół mnie, aż straciłem oddech. Raptem podmuch ustał. Przycichło w konarach. Czułem podniecenie, jakby wewnątrz coś mnie łaskotało. Horyzont za wsią rozbłysnął. Doliczyłem do pięciu, nim rozległ się grzmot. Szarosine czoło chmury znieruchomiało, zdawało się, tuż nad koronami dębów. Pomyślałem, czy bym zdążył przed deszczem do jeziorka. Uległem tej pokusie i pobiegłem. Gdym mijał altankę, ktoś w niej był, nie rozpoznałem, kto. Staw połyskiwał jak czarna oliwa. Unosił się nad nim trzcinowy puszek. Zzułem sandały. Zawiesina mułu i wodorostów była ciepła, gęsta. Woda za szuwarami marszczyła się, jakby ją przebiegał dreszcz. Ociągałem się z wracaniem. Od łąk szła z cichym chrzęstem szara kurtyna. Daleki skraj jeziora nagle zmatowiał. Wicher znienacka szarpnął czubkami świerków. Ściemniło się. Blisko za rzeczką gruchnął piorun. Ogromne jak chlapnięcia krople dosięgły mnie na stoku. Za mną pędziła ściana, wchłonęła już tamten brzeg, szuwary, zaniósł się pluskiem staw. Zdążyłem 8? dopaść altany. Zanim ją okrążyłem do schodków, rozwarły się wszelkie upusty. Zamek, dęby, krzewy bzu zniknęły w oberwaniu chmury. Wtuliłem się pod okapem w gąszcz dzikiej winorośli^ przeczekiwałem pierwszy impet. Ścianki uśmierzały zapędy wichru. W altance skrzypnęła ławka, ktoś westchnął. Ulewa hałasowała, bębniła o dach. — Nie, nie chcę... Przestań. — Dlaczego? Nikt tu teraz nie zajrzy. — Domyśliłem się Florka, chociaż szum zniekształcił jego szept. Rozsunąłem liście. W zielonkawości bielały dwie ruchome plamy, nad nimi różowiła się spódniczka. Małgosia półleżała naprzeciwko mnie. Florek przycupnął na ławce. Dotykał jej kolan, sunął dłonią. Cichutko chichotała. Powstrzymywała go, uderzała po ręce. Przekomarzali się tak dość długo. Od patrzenia na nich robiło mi się duszno, lecz nie mogłem odwrócić oczu. Flo,-rek rozpiął jej bluzkę, całował piersi. Wciąż coś szeptał. Nie broniła się, głaskała go po włosach. Obejmował ją wpół, drugą ręką zszarpywał coś z niej. Poczęła się wyrywać. Widziałem jej obnażone nogi. Serce biło mi coraz mocniej, szybciej. Coś się ze mną działo, uchwyciłem się kurczowo listwy. Niegłośno krzyknęła i pchnęła Florka tak, że zatoczył się aż do mojej ścianki. Cofnąłem się, wprost pod strugi deszczu. Koszula w okamgnieniu mi przemokła. Otrzeźwił mnie chłód. Osunąłem się na mokry trawnik. Nienawidziłem ich, byłem wściekły na siebie. Krople spływały mi po policzkach. Ulewa rzedła, spadał prędki zmierzch. Już się nie szamotali. Ich rozmowę rozdzielały długie pauzy. — No, czemuś ty taka? — Jaka? — Dziwna. 38 — Mówiłam ci, że nie chcę. — Jemu nie odmówiłabyś. — Komu? — Przybłędzie, kuternodze. Ludzie wiedzą, gadają o tobie. To prawda? — Może i prawda. — Lepszy on dla ciebie niż ja? — Głupi — odparła miękko. — A jakbym ci odpowiedziała, że lepszy, to co? — Wydasz się za niego? ?— Ja do Kulawego nic nie czuję, Florek. A bez tego za mąż nie pójdę. Rozumiesz mnie? — Puściłaś się z nim? — Czyś ty ksiądz, żebym ci się spowiadała? Nikt cię nie trzyma, wolna droga. ' Szurał butem po schodku. — Myślałem, że lubisz mnie trochę. Ale skoro tak.., Odezwała się: —- Nigdy się mnie o to nie pytałeś. — O co? — Czy cię lubię. Teraz on zamilkł na dłużej. — No, to jak? — Z czym? — Wolisz jego niż mnie? Odrzekła mu tak cichutko, że nie usłyszałem. — A. teraz idź już. Ja tu dziś będę nocowała, w pałacu. Z twoją matką. Szepty urwały się. Nie śmiałem już zajrzeć do wnętrza, zresztą ściemniło się. Wciąż tam siedzieli, jakby czekali, chociaż deszcz ustał. Chyba nie całowali się. Wycofałem się na paleach i brodząc w mokrych trawach wydostałem się na alejkę. Malcy opuścili już świetlicę. Jej środek był mroczny. Lampa paliła się na jedynym stoliku, oświetlała 89 Grzesiowy policzek. Kibicowali mu teraz Szary i Baca. W jasnym kącie wisiał nad nimi zogromniały do sufitu cień Kulawego. Wzrok wychowawcy dosięgną! mnie natychmiast, zrazu niewidzący, potem z nagła czujny, jak gdyby domyślny. Schyliłem się, długo przysuwałem sobie krzesło. Baca klepnął mnie: — Aleś zmoknięty. Gdzieś był? — Rwałem agrest. Złapało mnie koło inspektów. Dzięki Bacy uwaga Kulawego dla mnie osłabła. Na szachownicy stało siedem figur. Hetman, goniec i pion oblegały dwie Grzesiowe wieże. Poszeptaliśmy: — Która to już partia? — Pierwsza. — Co? Wciąż? — Dzielnie się trzyma, nie? Grześ zdawał się nie słyszeć Bacowej pochwały. W skupieniu obgryzał paznokieć kciuka. Zegarek tykał cichutko na pobojowisku figur. Kulawy z nikłym uśmieszkiem przesunął czarnego laufra o dwa pola. Do jego palców pasowałby staroświecki sygnet. — Powinniście już spać — upomniał nas. — Szach — mruknął Grześ. Kulawy osłonił się pionem bez zastanowienia, jakby przewidział ten ruch. — Czy to już w tę niedzielę spraszacie gości? Przytaknęliśmy z Bacą. — Świerzbią was pięści? — Wcale nie mamy zamiaru się bić. — No, no, już ja was znam. — Szach — Grześ ponowił manewr drugą wieżą. Kulawy dyskretnie ziewnął. Wycofał swojego króla za gońca. — Grasz tylko na odroczenie. — Dobre i to. Wobec pana przewagi. 90 Pod przymknięte powieki wkradł mi się bardziej wyrazisty niż w altanie obraz tamtych dwojga. Smutnej twarzy Małgosi i zagniewanej Florka. Ponad ich pochylonymi ku sobie głowami chyliła się jakaś złowroga postać. Naraz usłyszałem kroki poza sobą. Zląkłem się,, że mnie ktoś przyłapie, gdy podglądam. Wcisnąłem się* w gąszcz, lecz winorośl znikła, a przede mną wyrósł chropawy mur. Uczułem dotyk czyjejś ręki. Szarpnąłem ramię, chciałem krzyknąć. Szary przestał mną potrząsać. — Nie śpij, bo cię ukradną. Kulawy powiedział do Grzesia: — Jest już późno. Jeśli nie chcesz się poddać, to odłóżmy partię. Dokończymy ją kiedy indziej. Grześ dźwignął głowę, także z wolna przytomniał. — Dobrze, tylko spiszę układ figur — przystał bez zapału, lecz posłusznie. 15 Piątek stał się pamiętnym dniem. Podczas wakacji nie patrzy się w kalendarz, przegapiliśmy więc imieniny Mułły. Nie oświeciło nas nawet to, że rankiem Mułła podejrzliwie długo guzdrał się w umywalni, czesał i przeglądał w lusterku. Dopiero przy stole na widok paczuszki obok jego talerza i kubka ruszyliśmy hurmem i P°ty go podrzucaliśmy, aż począł błagać, że ma dość i tłuc nas po karkach. Nie rozwinęliśmy prezentu, bo wręczał go zazwyczaj solenizantowi wychowawca, który tego dnia pełnił dyżur. Niezadługo zjawił się sam pan Augustyn, a za nim Kulawy. Dawałem Mulle poprzez stół znaki serwetką, żeby starł sobie z brody owsiankę. Był tak przejęty, 91 że umazany pozwolił ucałować się panu Augustynowi w policzki. Bladł, to znów czerwieniał, ruszał rzęsami, a na koniec się popłakał. Otrzymał bowiem w podarunku kasetę z farbami, pędzle i blok do malowania. Dotykał tych cudów, jakby nie dowierzał, że są prawdziwe. Pan Augustyn, gładząc go po kędziorach, rzekł: — Obyś wyrósł na artystę. Na to Kulawy, też niby żartem: — Tylko się teraz nie zaniedbaj do reszty w nauce. Było to niesprawiedliwe, bo Mułła uczy się pilnie. Ale Kulawy taki już jest. Po czym nasz pan położył dużą rękę na jego drobnym ramieniu i powiedział z powagą: — Po śniadaniu przyjdź do mnie na górę. Mam dla ciebie bardzo ważną nowinę. Nie zdradził ani słówkiem, jaka to będzie niespodzianka. Kulawy sterczał do końca posiłku u okna, plecami do sali. Słyszeliśmy, jak roje much brzęczały za siatką z muślinu i jak Józef wykłócał się z Anną. Kran w kuchni znowu się popsuł, Józef utyskiwał na dodatkowe zajęcia. Nie dziwiliśmy się, że Mułła nie tknął już ani kęsa. Nie opodal słonecznego zegara Grześ rozwiązywał w myślach jakąś łamigłówkę. Staw zieleniał przed nami, błękitniał w dali. Wody wydawały się tego ranka tak czyste, że budziły pokusę, by zanurzyć się w nich, brodzić, póki starczyłoby dna. Łąka, nad którą buczały trzmiele, i dach altany, i gałęzie też wyglądały świeżo, lecz staw był jak ubranko od pierwszej komunii. Nie sposób było uwierzyć, że tak jasna toń kryje pod swą powierzchnią zdradliwy muł, oślizgłe wodorosty, gotowe omotać i uwięzić. Wyobraziłem sobie topielicę w uścisku bladych glonów, by nie złamać zakazu kąpieli. S2 Na sczerniałej powierzchni pnia, jeszcze wilgotnej, nie było nowego nacięcia. — Pójdziemy dziś prosto nad jaz? — Poczekamy na Mułłę. On postanowi. To jego dzień. Okno kancelarii było na oścież rozwarte. — Jakoś długo tam siedzi. Żulik nadbiegał od bramy, za nim podążali Szary i Cygan. — Mułła dostał list — doniósł Żulik zdyszany. — Nie mogłem długo stać przy dziurce od klucza, bo w korytarzu kręci się sprzątaczka. Ale widziałem. A pan Augustyn ani razu się nie odezwał. — Skąd wiesz, że to był list? — Mułła trzymał kopertę. — Nadszedł akurat w jego imieniny? — Może doręczyli wcześniej, a pan kierownik dał mu dopiero dziś. — Nie — zastanowił się Grześ. — Przecież w Uście mogło być coś pilttego. Chyba że wpierw przeczytałby i upewnił się, że nic. Ale cudzych listów nie wolno otwierać. — Nawet panu Augustynowi? — Nikomu. — Może to było pismo do kancelarii, nie wiem. Rzadko listonosz coś nam przynosi, a nikt nie pamiętał, by Mułła go kiedy oczekiwał. Nie dowierzaliśmy Żulikowi. — O, idzie! — zawołał. Mułła istotnie wyłonił się z sieni dziedzińca. Jednak zamiast ku nam, postawił dwa kroki w nieokreślonym kierunku, długo stał bez ruchu, po czym jął okrążać basztę. U piwnicznego okienka oparł się i spoglądał na konary świerków. Szary machał do niego, lecz chociaż Mułła patrzył już prosto na nas, zachowywał się tak, jakby nikogo nie dostrzegał. — Może zasłabł? 93 — Nie idź, zaczekajmy — powstrzymał mnie Grześ. Wreszcie Mułła odstąpił z wysiłkiem, jakby przy- kleił się do muru. Przybraliśmy pozy jak gdyby nic. Osunął się na słoneczny zegar i rzekł: — Mój ojciec się odnalazł. Właśnie nadszedł od niego list. Zrazu dziwiliśmy się tak, jakby to działo się nie z nami, lecz obok nas. Woda, pałac, park poczęły stawać się niby wyjęte ze snu, który jął się rozwiewać. W tym śnie rozwierała się dziura, przez którą po kolei wypadaliśmy. Baca wykonał ruch, jakby chciał się czegoś przytrzymać. Dotykali zielska, brali do ręki szyszki. Coś by się chciało powiedzieć, ale nie było wiadomo, co. Wieść była niedorzeczna. Ojciec Mułły umarł dawno temu. Nasi ojcowie też nie żyli. W obawie, że gdy Mułła ochłonie, pognębi nasze niedowiarstwo, gorąco pragnęliśmy, by je pognębił natychmiast. Skoro cud się zdarzył, czemu nie miałby ponowić się drugi raz i piąty? Szary sobie przypomniał, że Mułła nazywał tatą nie rodzonego ojca, lecz ojczyma. — Ojczym? Mułła kiwnął potakująco. Niczego to nie zmieniło. "Właśnie ojczym Mułły poległ na froncie. — Jak to? — zapytał Grześ. I Mułła powolutku, jak gdyby oglądał na dłoni i starał się opisać jakiś owoc czy znalezisko, powiedział pospołu to, co już kiedyś słyszeliśmy, z tym, co oznajmił mu pan Augustyn. Mama Mułły była aktorką. Wyszła powtórnie za mąż, gdy on był jeszcze w kołysce. Mułła pamięta tylko swego ojczyma, nosi jego nazwisko. Nie umiał jednak objaśnić, czym trudnił się jego przybrany ojciec, tak, byśmy to dokładnie pojęli. Zapewne byli majętni. Ma- &4 \ jna snuła wspominki o podróżach i mówiła, że ojciec kochał morze i okręty. Mułła przypomina sobie, jakby działo się to w zamierzchłych czasach: klęczy na puszystym dywanie, obraca karty ogromnego albumu. Na kartach pojawia się ta sama postać w coraz to innym przebraniu. Jest to mężczyzna w kapeluszu z odwiniętym rondem, w butach z cholewami, ze strzelbą. Kiedy indziej pan w ciemnym garniturze, z motylkiem, z kciukami wetkniętymi do kieszeni kamizelki. I znowu on w śmiesznych szortach po kolana, roześmiany, w słońcu na pustej plaży. Postacie ojca z fotografii Mułła widział wyraźnie, natomiast żywego jak za mgłą. Tak dalece, że martwił się, czy by go poznał, gdyby spotkali się na peronie lub w poczekalni. Wyrastał z majtek i przestawał być szczęśliwy, bowiem wojna zabierała mu, co miał najcenniejszego. Czyniła to powolutku. Zrazu nie stało się nic. Ojciec był nieobecny, mimo to Mułła dzięki matce poznawał go coraz lepiej. Wciąż byli jakby we troje. Odkąd jednak mama zaniemogła, był już w dociekaniu zdany tylko na siebie. Wstydził się, że nadal za mało wie, w skrytości więc odtwarzał postacie ze zdjęć w scenach, których album nie opisywał. Z początku tylko je wywoływał wyobraźnią, później gryzmolił ołówkiem i parafinowymi kredkami. Było to zajęcie żmudne, pochłaniało dużo czasu. Na pewno wolałby wtedy hasać z chłopcami po boisku. Wstyd jednak był mocniejszy. Z upływem miesięcy ojcowie z fotografii zaczęli mu się mylić z własnoręcznie malowanymi. Na koniec nie mógł ręczyć, którzy są prawdziwi. Zwłaszcza że album zaginął podczas przeprowadzki. Z tej opresji nie było wyjścia, oprócz tym bardziej zapalczywego malowania. Dopóki biedził się nad obrazkiem, zdawało mu się, .że odgaduje. To go chroniło przed smutkiem. 95 Mama kładła się na dłużej i dłużej. Jesienią Mułła powinien był pójść do szkoły. Wówczas odwiedziła ich siostra zakonna. Nosiła tak niepospolite odzienie, że gdy gawędziły, ukradkiem ją narysował. Nie była tym zachwycona. Za drugą wizytą podarowała mu w zamian świętego patrona w ramce. Siostry utrzymywały ochronkę. Mułła już tam mieszkał, kiedy jego mama umarła. Nie wybaczył zakonnicom, że pozwoliły mu pożegnać ją dopiero wówczas, gdy obcy człowiek czekał już z młotkiem, by zabić nad nią wieko. Ojczym Mułły poległ. Świadek, który powrócił z wojny, przysiągł, iż widział go nieżywego. Zeznanie to spisano w akcie. Ażeby je zrozumieć, Mułła studiował mundury rozmaitych formacji i jakiś czas rysował tylko żołnierzy na polu walki. Kuratorium przejęło ochronkę od sióstr. Nie pojmował, czemu pan kierownik pyta go o listy rodziców, o nazwy miejscowości, o świadka, zamiast odsłonić mu niespodziankę. Gdy więc opuszczał kancelarię, miał świeżo w pamięci całe swoje życie. Musiał zaś powtórzyć je nam, ponieważ nagle za sprawą listu odmieniło się ono tak, że ledwo je mógł rozpoznać. Zdarzenia znaczyły teraz co innego niż dawniej. Który ojciec ożył, prawdziwy czy z rysunków? Czy Mułła ucieleśnił go kredkami niby modlitwą lub zaklęciem? Oczywiście, nie. Ale wszystko mogło mieć związek ze wszystkim. Wobec cudu, kto wie. List dotarł z zagranicy przez Czerwony Krzyż. Wewnątrz i na kopercie było dużo pieczątek i dopisków. Ojciec tłumaczył omyłkę, co do swej nieodwołalnej śmierci, oraz zwłokę. Fakty i nazwiska zgadzały się. Mułła rozpoznał jego charakter pisma. — I mam adres! Podawaliśmy sobie nabożnie świstek z ręki do ręki. Adres był rzeczywiście cudzoziemski. — Przyjedzie stamtąd zabrać cię? 96 — Po to się odezwał. — Kiedy? — Nie wiem. Najpierw do niego napiszę. Porządek rozsypywał się. Dało się przewidzieć, że Mułła wymówi się od wspólnej zabawy. - — Chciałbym wypróbować farby i' pędzle — powiedział do nas przepraszająco. Nocą wysoka fala uszkodziła jaz. Zrzuciła kamienie ułożone na wierzchu luzem, uczyniła wyłom w przyczółku. Toczył się tamtędy wartki i mętny prąd. Na brodzie sięgał kolan. Krowy pasły się w pobliżu zagród. Polami niosło się dźwięczne poklepywanie kos. Z łączki, gdzie oprawialiśmy ryby, przebyłem rzeczkę i wdrapałem się po urwisku. Szałas był pusty. Wichura zerwała kawał dachu, promyki słońca spoczywały na ławeczce. Nikt tam nie zaglądał od rana, bo w rozmiękłej glinie odcisnęłyby się ślady stóp. Było mi tak, jakbym w nieuwadze lub jakby ktoś szarpnął plaster na moim kolanie, kiedy już zaschło. Wszyscy tego ranka porozłaziliśmy się. Chyba dlatego, że nie jest miło, gdy ci się przypatrują, jak się krzywisz, pośliniasz otarcie, próbujesz przyklepać zsunięty bandaż. Wsłuchiwałem się w głosy ptaków, plusk rzeczki. Usilnie rozmyślałem o głupstwach. O tym, co dziś będzie na obiad, w co chciałbym bawić się pojutrze i gdy będę już dorosły, i czy Małgosia wyjdzie za mąż za Florka. Po kwadransie lub dwu poczęło mnie ściskać w gardle i troszkę sobie poryczałem. Nie aż tak, bym chlipał i smarkał, ale łzy ciekły, jakby pękła we mnie jakaś kiepsko sklecona tama. Nie wstydziłem się, wszystko mi było jedno. Dopiero gdy usłyszałem kroki przy ściance, omacałem kiesze- 7 — Dom sierot 9? nie za chusteczką. Okazało się, że to był Grześ. Króciutko wahał się, czy wejść. Drugą chwilkę zmitrężył na oględziny szkód, jakie ulewa wyrządziła szałasowi. W tym czasie zdążyłem upchać w spodenki połę koszuli, którą jako tako otarłem twarz. Byłem trochę zły, że mnie nakrył, ale później wolałem, że nie jestem sam. Zeszliśmy się prawie tak samo jak wtedy, nocą, tyle że w odwrotnej kolejności. I o tym samym milczeliśmy. Tamtego wieczora Grześ zapytał, czy zapamiętałem, co ojciec przekazał mi odchodząc. Gniewali go nasi starzy, że byli tacy, jacy byli. Zaskoczył mnie, nie wiedziałem, do czego zmierzał. Teraz odgadłem, co mu wówczas tkwiło w sercu. Mieli obowiązek być przy nas, przynajmniej poty, póki nie urośliśmy choć tyle, by móc pojąć, kim są. Nie musieli dużo mówić. Dość, byśmy mogli ich czuć. Gdyby nam ukazywali, co jest godne zachodu, a czego robić nie warto. Gdyby pozwalali nam być z nich troszkę dumnymi. Chyba wszystkich stać na tyle. Każdego, kto jest dorosły. A nam to jest niezbędne. Nikt przecież nie jest stwórcą, by zbudować z niczego coś. Potem dalibyśmy sobie radę już bez nich. Później niechby sobie wsiadali do samolotów i okrętów. Tymczasem oni obeszli się z nami tak, jakby nas nie kochali. Dlatego rzadko rozmawialiśmy o nich. Nigdy za dnia. Chyba że był to szczególny dzień. Jak tamten. Kreślił patykiem zygzaki na gliniastej polepie. — Baca miał rację, należało umocnić dach. • — Grześ — spytałem po chwilce — czy gdybyś miał dom, prawdziwy, to też kusiłbyś licho, zamiast spokojnie spać? — O czym mówisz? Jakie znowu licho? — No, w zakazanym skrzydle zamku. — Wciąż o tym rozmyślasz? — Aha. Patrzył na mnie poważnie i z dystansu. I S8 — Umyj się. Całyś umazany. —- Proszę, nie rozmawiaj tak ze mną. — Jak? — Nie jestem już dzieckiem. Dużo rozumiem. —? Na przykład co? — Odpowiedz mi szczerze. ?— Skąd mogę wiedzieć, co by było, gdyby. —? Nigdy nie miałeś prawdziwego domu? Strącał z sandała grudę gliny. — Myślisz, że wychowawcy dlatego mają z nami krzyż pański, bo brak nam ojców? Chłopaki ze wsi także wagarują i kłamią, i kradną. Dostajemy i my dobre cenzurki ze sprawowania. — Tak, ale na nas jest więcej skarg. Obrażamy się o byle co. Zależy nam na dobrych stopniach, na pochwałach, wygranym meczu, na wszystkim... Niech ktoś się z nas pośmieje, już rwiemy się do bitki. Teraz niby chcemy dobrze, a wciąż kusimy licho. A to łażeniem do baszty, a to tamą. W każdym tygodniu czymś. Kulawy nas karci, kajamy się, za dwa dni puszczamy karę w niepamięć. I tak w kółko. — Jesteś pewien, że przy rodzicach bylibyśmy lepsi? Przypatrz się Kocurowi, niektórym innym. — Może mają złych rodziców? Powoli przełamał patyk, potem każdą połówkę znów na dwie, pstrykał ułomkami w kąty szałasu. — To prawda, że jesteśmy ambitni. Czy to jednak coś złego? — Wiesz, Grześ, chciałbym wiedzieć... no, nie wszystko, bo to nie jest możliwe, ale dużo. O życiu, o ludziach. Gdybym wiedział tyle, co pan Augustyn, wcale nie dbałbym, czy ktoś się ze mnie naśmiewa. I nie zależałoby mi na pochwałach. Czułbym, kiedy postępuję jak należy, a kiedy nie, i byłbym spokojny. Wierzysz mi? — To dobrze. Tak powinno być. it9 — To bardzo męczące być ambitnym. Nie uśmiechnął się. — Jeśli czegoś nie wiesz, idź do pana Augustyna. Na pewno cię nie wypędzi. Wysłucha i doradzi. — Tak się tylko mówi. Przecież on nie może troszczyć się o każdego z nas z osobna. Wiesz, jak jest zajęty. — Wiem. Jestem tu dłużej niż ty — rzekł ciszej. A później: — Czy zazdrościsz Mulle? — Chciałbym, żeby i mój ojciec się odnalazł... Ty też tego chciałbyś, nie? s Powstał nagłym ruchem, rozchylił plecionkę szałasu, wpatrywał się w gąszcz. — Mój? Nie. Nie mam go za co szanować — powiedział z zawziętością, jakiej się nie spodziewałem, o ja- vbą nigdy bym Grzesia nie posądził. 16 Wypucowaliśmy podłogę w sypialni. Mułła przyozdobił ścianę nowym obrazkiem pod tytułem „Na odpuście". Przykazaliśmy chłopakom z sali, by porządnie zaścielili łóżka. Anna napiekła trzy rynienki miodowników, od kosztowania których rozpoczęliśmy podejmowanie gości. — Nigdy tu nie byliście dotychczas? — Jak pałac stał pusty, to nam nie pozwalali. Mówili, że może się zawalić. A prócz tego w parku zdarzały się wypadki od min — odrzekł Kuba. — A mój tata zachodził za sprawami do dziedziczki. — To Fuks. — Oprowadzimy was po całym zamku, chcecie? — zaproponował Grześ. Chcieli, rozumie się. Jeśli taka budowla nie zdąży 100 spowszednieć, to mnóstwo w niej do podziwiania. Komnaty, sienie, krużganki,, cóż dopiero podziemia i baszty wydają się nie oswojonemu pełne tajemnic. Zrazu mylą się schody, sale i ma się wrażenie, że jest ich dużo więcej niż w rzeczywistości. Na dowód Szypułka został chwilę w ubikacji, po czym udał się korytarzem w złym kierunku i dopiero któryś maluch pokazał mu schody na piętro. Żulika rozbawiło gapiostwo Szypuł-ki, na co ten, zamiast też się pośmiać, upierał się, że wcale nie zbłądził, tylko się wałęsał z ciekawości. Zadziwiliśmy ich biblioteką, żaden nie widział tylu książek naraz. Trzeba było odciągać Fuksa od szaf, pomimo że co drugi tom, po który sięgnął, był obcojęzyczny. — Gdyby tak wszystkie przeczytać, byłoby się mądrym, nie? Na to Szary: — Spytaj Globusa, on już je wyczytał. — Coś ty?! — Nie wierz. Szary się wygłupia — pocieszyłem Fuksa. Wypytywali o to i tamto, lecz pomimo że dwukrotnie zawracaliśmy od zabitych drzwi, nie zorientowali się, że omijamy zakazane skrzydło. Raz Kuba zagadnął; — A po tamtej stronie co jest? — Byliście już, przecież obeszliśmy dokoła całe piętro — zapewnił go solennie Cygan. W dużym gmaszysku każdy traci orientację, przestaje być pewien, które kąty już obszedł. Nie sposób rozglądać się po wnętrzach, wtykać nos w zakamarki i co chwila wyzierać za okno. Nikt nie zamierzał zatajać, że południowe skrzydło jest niedostępne. Zresztą byliśmy przekonani, że o tym wiedzą. Po prostu, gdy Cygan zełgał, a Kuba przytaknął, niezręcznie nam'było prostować. Jakaż to wreszcie różnica zwiedzić cały zamek czy jego zamieszkałą część. 101 Bawiło ich wspinanie się krętymi schodkami na basztę, a widok z tarasu olśnił ich. — O, widać stąd nasz dom! — Patrzcie, ludzie wsiadają na stacji do autobusu* Będzie zaraz odjeżdżał. A Kuba też z uznaniem, choć wstrzemięźliwiej: — Można by wnieść tutaj siennik. Nocowałoby się przyjemniej niż nawet u nas na stryszku. — Nie bałbyś się spać sam? —? zapytał Grześ. — A czego? — Łatwo ci mówić, bo świeci słońce i dokoła są ludzie. — Na tej baszcie straszy — dodał Cygan. — Co noc ukazuje się pies z ognistą mordą. Wyje, aż ciarki chodzą. — O, toście biedni — śmiał się Kuba. Na to Grześ: —? Nie wierzysz w strachy? — Chyba, że nie. — A odważyłbyś się wejść nocą do grobowca? — Do grobowca?... Abo to raz tam chodziliśmy? Pa lekcjach. Furtka jest otwarta, może zajrzeć do środka, kto chce. — Nie sztuka za dnia. Ale wieczorem, samemu? Wolimy omijać część parku z grobowcem. Ze zbocza obrośniętego kolczastymi krzakami dźwiga się tam omszała piramida. Zieje w niej ciemny otwór. W obu ścianach loszku zamurowane są trumny. Na zewnątrz, za żelaznymi sztachetami leżą słudzy zamku. Roślinność pleni się w tym zakątku bujna i dzika. Raźniej czujemy się odwiedzając go gromadką. Zeszłej jesieni zatrzymaliśmy się tam w drodze ze szkoły. Furtka krypy była uchylona. Zawiasy piskliwie hałasowały. Na Grzesiowe stukanie w ceglaną ścianę przedsionka odpowiadał z wnętrza głuchy odgłos. Ni stąd, ni zowąd Grześ spytał nas o to samo. Kto odwa- 102 żyłby-się wejść tutaj po zmroku? Jakoś nie było chętnych. Cygan mruknął: „cóż to wielkiego?" Lecz szybciutko dodał, że nie widzi w tym pożytku. Na to Szary do Grzesia: .— A ty? Ty byś się odważył? — Nie wiem. Musiałbym spóbować. Tegoż dnia wymknęliśmy się po apelu czterej. Szary próżno nakłaniał Grzesia, by wyposażył się choć w latarkę. Grześ pozwolił nam odprowadzić się nie dalej niż do strumyka. Uwierzylibyśmy mu na słowo, że tam dotarł, on jednak postanowił dać nam sygnał bramką. Zanurzył się w ciemności, a my nasłuchiwaliśmy z biciem serc. Po długich minutach doszło stamtąd skrzypnięcie. Powtórzyło się trzykrotnie w równych odstępach. Niezadługo pojawił się i on. Zrazu milczał. Gdyśmy go wypytywali, czy najadł się strachu, odparł szczerze: — Trochę. Najwięcej, gdy już zawróciłem do wyjścia. Toteż gdy Kuba oświadczył: „Wcale bym się nie bal. Chcesz się założyć?", Grześ miał prawo go uspokoić: — Po co się zakładać, wierzymy ci. Nasi goście nie bardzo byli radzi tej wspaniałomyślności, lecz tematu już nie podjęto. Dzięki Grzesiowi, a także naszej siedzibie rola gospodarzy okazała się wcale niekłopotliwa, przeciwnie, bardzo miła. Czy to podobała im się weranda, świetlica, czy zaciekawiły ich podziemne lochy, puszyliśmy się, jakby pałac był naszym dziełem. Byli mniej gadatliwi i buńczuczni niż zazwyczaj. Przy stole Kocur krajał mięso lewą ręką i speszył się, gdy Kuba cicho go pouczył, jak powinno się trzymać sztućce. Onieśmieliło ich też wejście pana Augustyna do jadalni. Usiadł on jednak między nimi i porozmawiał tak, że nastrój wkrótce się polepszył. Przyniósł zastanawiająco pękatą torbę. Ani się kto spodziewał, jaką niespodziankę zgotuje nam w tę niedzielę. 103 Towarzyszył nam na boisko. Tam wobec całej gromadki sięgnął do torby i wydobył z niej coś, widok czego najpierw zatamował nam dech, a potem wywołał powszechny okrzyk. Była to piłka. Prawdziwa piłka do gry w nożną, siatkówkę, w dwa ognie i co kto chce. Podobna do tej, którą kopało się w szkole, lecz o wiele piękniejsza. Marzyliśmy o takiej od lat. Unosząc w dłoni żółciutką, nadmuchaną już powietrzem, pan Augustyn także promieniał. Gdy jednak wręczał ją Grzesiowi, dostrzegł tyle w nas nieokiełznanej łapczywości, że pokrył swe ukontentowanie marsem: — Bawcie się nią do woli, lecz i szanujcie. Powinna służyć nie tylko wam i nie tylko przez jedne wakacje. Może Grześ mu podziękował, nie pamiętam, gdyż wśród krzyku podawaliśmy już sobie podarunek z rąk do rąk. Gdyśmy pospiesznie obwodzili, pole do zabawy w dwa ognie, a także później, kiedy gra już się toczyła, obserwował nas z góry. Z okna kancelarii na drugim piętrze. Aby drużyny były równe, Mułła i Żulik pozostali w rezerwie, a Baca był sędzią. Pierwszy mecz przegraliśmy po trosze z mojej winy. Kuba mocno strzelał, a raz tak się zamachnął, że stchórzyłem i uskoczyłem, zamiast przejąć piłkę. Skądinąd zwycięstwo należało się im jako gościom. W drugiej Grześ powołał Bacę na moje miejsce. Rwał się też do gry Żulik. Molestował, że zastąpi Cygana. Odmowa Grzesia bardzo go dotknęła, zwłaszcza że Cygan nie upierał się przy pozostaniu na boisku. Żulik zagniewał się na wszystkich. — Tacy z was koledzy! Dobrze, zapamiętam to sobie! Gdy Żulik owi jest przykro, natychmiast blednie i ściska pięści. — Wystąpisz w następnym meczu. — Nie, ja chcę w tym! — Co ci zależy, niech zagra — ujął się za nim Kuba. 104 — A ty się nie wtrącaj. Grześ uniósł się, jak gdyby zapomniał, że był na boisku gospodarzem. Żaden z chłopaków nie odciął się, jakkolwiek posztywnieli. Szary przez cały czas namiętnie kozłował piłkę. — Możecie grać piątką, przecież nie idzie o pieniądze — burknął Kocur. Szary przybrał zaczepną pozę. Wydawało się, że byłby rad, gdyby wynikła sprzeczka. — A właśnie, że nie możemy. Rewanż musi być rewanżem. Grześ pożałował już jednak swojej popędliwości i gestem uśmierzył tę chętkę: — Przestańmy się wykłócać o głupstwo. — I do Kuby: — Jeśli zgadzacie się, to w porządku. — Uśmiechnął się do Żulika: — Dobra, wchodź na boisko. Szary skrzywił się jakby kolnięty, poczerwieniał, kopnął piłkę w krzaki. — Tak? Wobec tego grajcie beze mnie. Cygan dłubał w zębie, patrzył przez chwilę za oddalającym się, po czym rozdziawił paszczę w ziewnięciu: — Doobrze, schodzę. I tak muszę czegoś się napić. Pobiegł za nim, i Szary, ociągając się, zawrócił. Walka była bardziej zawzięta. Ostatni zeszli z pola zmachani i mokrzuteńcy. Ten mecz niestety też przegraliśmy, nasi zbyt nerwowo obchodzili się z piłką. W zagajniku, gdzieśmy odpoczęli, Szary siadł na uboczu. Nie patrzył na Kubę ani na Grzesia. Gdy już ugodzili się co do tego, kto kiedy zagrał dobrze, a kto źle, Kuba odezwał się do niego pojednawczo: — Co się martwisz. Idę o zakład, że nigdy więcej z wami nie wygramy. — Miałbym się czym przejmować, też coś. Tutaj Baca: — Dlaczego nigdy? — Bo teraz macie piłkę, a my nie. 105 Tak, był to atut. W duchu poprzysięgliśmy należycie go wykorzystać. Pod tarasem ukazali się Cygan i Gucio. Cygan biegł i co kawałek raptownie skręcał, wtedy pies poszczekiwał i chwytał go za pięty. Gucio obwąchał gości poczynając od Fuksa. Szypułka odważył się klepnąć go po karku. A Kocur: — Czyj to kundel, wasz? — Jaki kundel. Wyżeł — zdziwił się Cygan. — Jeśli to jest wyżeł, to ja mam na imię Konstanty — rzekł Fuks. A on jest zapisany w dzienniku jako Piotr. Jeszcze w czwartej klasie tak go wołali: Piotrek. Mułła usprawiedliwił Gucia z kudłów: — No, trochę też foksterier. Na co Szypułka: — Jego mama widziała raz foksteriera, jak leciał gościńcem. — Akurat znasz się na rasach. — Co, ja się nie znam? Kuba jednak w czas ich skarcił: — Pies jak pies, nawet dość sympatyczny. Przestańcie. Panaaugustynowy prezent zburzył program atrakcji, jakie starannie obmyśleliśmy na ten dzień. Do piłki nikt się już nie palił, toteż Grześ zaproponował zabawę w strzałki. Oprócz zamku chcieliśmy bowiem pokazać kolegom także co ciekawsze zakątki parkowe, a ta zabawa była w tym bardzo pomocna. Uciekinierów z Kocurem i Fuksem wiódł on sam. Grupkę zamykał Cygan, który kreślił patykiem, kredą, ułomkiem cegły strzałki na ziemi, murze, kamykach. Naprowadzały one ścigających na nasz trop, ale i chytrze ich zwodziły. Pogonią dowodził Kuba. Z naszych uczestniczyli w niej Szary, Żulik i Mułła. Szary nadal się dąsał, a przystał do zastępu Kuby na przekór Grzesiowi. 106 Wodziliśmy ich po wertepach z godzinę. Zapoznali się prawie ze wszystkim, co było warto obejrzeć. Ominęliśmy tylko szałas, jeszcze nie odbudowany po burzy. Zdybali nas wreszcie w jadalni. — Podobał się wam park? — zapytał ich Baca, gdyśmy się rozsiedli. — Niczego. Ale to nie to, co las. —? Według ciebie las jest ładniejszy? — Więcej w nim rozmaitości. To oświadczenie Kuby rozbawiło naszych. — Dużo tam drzew. Dlatego — prychnął Cygan. Nie rozumieli, z czegośmy się śmiali. — Nie tylko drzew. Są gęstwiny, polany, jary, źródła. Rosną grzyby i jagody. Las jest większy. Jeśli ktoś nie zna, może łatwo pobłądzić. Każdy jego skrawek jest inny. — Au nas żyją wydry — pochwalił się Żulik. — W lesie są dziki, lisy, sarny, mnóstwo zwierzyny. Zimą trafiają się i wilki. —? Nie ma w nim muru, altanki, alej, inspektów ani stawu — wyliczał Grześ. — I przez to las jest prawdziwszy. Nasi pokręcili głowami. Jeśli Kuba nie żartował ani przekomarzał się, to co chciał rzec? Do lasu chodziło się po maliny i poziomki. Jagód było w bród na skraju. W głębi las wydawał się monotonny. Nie to, co park. Chaty wspinają się ku ciemnej czapie, która porasta grzbiet i drugi skłon wzgórza. Nie wiadomo, gdzie się ona kończy. Chłopaki zapuszczają się daleko w głąb po grzyby, po chrust. Starsi uczą ich zastawiać wnyki na zające. Gdybyśmy jak oni byli za pan brat z lasem, każda ścieżka, dukt czy dziupla prawiłyby nam opowieści. Wcale nie byłoby tam nudno. Wiem, dom moich rodziców stał na brzegu puszczy. Przy podwieczorku wyszło na jaw coś ponadto. Cygan podczas zabawy nabazgrał na ścianie południowej 107 baszty strzałkę tak niedbale, że nie wiadomo, dokąd celowała, wzdłuż ścieżki czy wzwyż ku okienku. Stając Grzesiowi na ramionach moglibyśmy dosięgnąć otworu i skryć się w baszcie. Nie od razu znaleźli kolejny znak, toteż Szypułka nalegał, by zajrzeć do wnętrza. — I co, zajrzeliście? — śmiał się Cygan. — Kto by się tam wdrapywał za dnia. Gdyby was przyłapali, już to pan kierownik spuściłby wam manto — wypalił Kuba. Popatrzyliśmy po sobie i Grześ zapytał: — Wiedziałeś, że nie wolno wchodzić do tej baszty? — Nie tylko tam, do całego skrzydła — Kuba wyszczerzył zęby. Niby nic, a zawstydziliśmy się. — W przyszłą niedzielę płoszymy lisa. Wykryliśmy wejścia do jego nory. Przyszlibyście? — zaprosił nas. 17 — To mocny zawodnik, mówiłem wam. Nie przypominam sobie, by Grześ określał kiedy Kubę w taki sposób, lecz mniejsza o to. Czekaliśmy w obozie na Szarego. Spóźniał się, a zwykle przybywał jako jeden z pierwszych. — Wstał dziś jakby lewą nogą — doniósł Cygan. — Idź, rozejrzyj się — polecili mi w końcu. Szarego nie było w domu, nikt też nie zauważył, by kręcił się w pobliżu. Pobiegłem nad jaz, bo mógł przed zbiórką pójść, wykąpać się. Od żywopłotu dojrzałem tam kogoś, ale nie był to Szary. Jakiś malec. Michaś. Siedział przed kupką kamyków, ciskał nimi w wodę. Nie stropił się, że go zdybałem z dala od wychowawczyń. Uniósł równo przystrzyżoną grzywkę. — Duży, z jasnymi włosami? No tak, szedł. 108 — Dokąd? — O, tamtędy — pokazał ścieżkę wzdłuż strumyka do przejazdu. Wahałem się, czy szukać Szarego, czy też wracać z meldunkiem. Michaś otrzepywał spodenki. — Pójdę z tobą, chcesz? — ofiarował się. — Wyświadcz mi przysługę, dobrze? Biegnij nad jeziorko dróżką od strony strumyka. Wiesz, którędy? — Wiem. — Wołaj: „Grześ"! póki ktoś nie wyjrzy z zarośli. Powiedz, że poszedłem na stację. — Że poszedłeś na stację. — Tak. Pomocnik maszynisty dokręcał kran, odsuwał studzienne ramię znad tendra. Resztka wody chlusnęła z rury na ścieżkę. Parowóz był gotów ciągnąć wagony do fabrycznej osady i do miasteczka, gdzie szyny się kończą. Jest to boczna linia. Główna, którą pędzą pośpieszne, skręca za górkę na zachód. W pobliżu tej górki sapała lokomotywa zaprzęgnięta do lor. Wagony przesłaniały peron i placyk przed budynkami. W oknach pięter złociły się pelargonie w skrzynkach. Parowóz zagwizdał, para owionęła tłoki. Szary stał na pustym placyku nie opodal komórki na sprzęt pożarniczy. Nachylił się nad pompą. Zatkał wylot wody, chwytał ustami fontannę z otworka w rurze. — Co jest? — chmurny ocierał policzki wierzchem ręki. — Co ma być? Też się napiję. Popompuj mi. Gdy szliśmy, uszczknął kiść dzikiego wina, które oplata słupy peronu. — Przysłali cię tu po coś? — Po nic. Między kolejarskimi domami jest furtka, za nimi podjazd autobusów, a dalej ogródki. Sterczy tam kikut wypalonego zbiornika na ropę. Koło poczty, na której 109 frontonie widnieje stary herb, lew z wężem, stacyjna droga zrasta się z gościńcem. Zwalone w stos pnie pachniały żywicą. Szary przesadził rów, huśtał się na koniuszku świerka odartego z kory. — Twoje szczęście, że ta komórka była wtedy odemknięta — powiedziałem. — Teraz wisi kłódka na drzwiach. — Zauważyłeś? Ze sterty bali było widać szosę, kurz po samochodzie, który właśnie przejechał, rzedł bardzo powoli. — Chodźmy do młyna — zaproponował zgodniej. U skrzyżowania jesionowej alei z szosą stoi nieczynny młyn. Poniżej w kamienistym korycie pluszcze rzeczka. Wiatr nurkuje tam w morzu wikliny, niesie zapach ropy. Na porośniętym pokrzywami podwórku młyna Szary przemówił niespodzianie: — Jak złaziłem z wagonu z czajnikiem, to moi okrutnie labidzili. Wiesz, czemu? Bali się, że transport ruszy, zanim wrócę od studni. Oni bali się wszystkiego. Że wpadnę pod koła, w łapy żandarmów, ale najbardziej tego. Że się spóźnię — kopał zardzewiałą puszkę. — Drzwi składziku były uchylone. Gapiłem się na plecy konwojenta i szybko myślałem, co na moim miejscu zrobiłby Zbyszek, mój brat. — To samo co ty. — Dziś wiadomo. Ale wtedy? Mury młyna rozsypywały się od starości. Nie było tam wiele do obejrzenia. Ścieżką pośród mleczów i podbiału biegliśmy do rzeczki, mocowali się z prądem po kolana. — Taki brat to więcej niż skarb — powiedziałem. Wargi mu drgnęły, zacisnął je. Zaplątał się w nogawce spodenek, które właśnie ściągał. — No — mruknął. — Kłóciliście się czasami? no Legł na gorących kamieniach, osłaniał się ramieniem od słońca. — Wiesz, kiedy nasi rodzice dowiedzieli się, że należał do harcerstwa? W tym dniu, w którym wybuchło powstanie. Zszedł ze stryszku, z opaską na rękawie. Powiedział, że chciałby pożegnać się i żeby się o niego nie martwili. Dopiero wówczas. — Zabroniliby mu? — Pytasz się. Mama to by go zamknęła w pokoju na klucz. A tato? Tato chyba by umarł na serce. On zawsze zgadzał się z mamą. A ona spazmowała o byle głupstwo. Drżała o dom, sklepik, kasetkę z pieniędzmi. O nas też się martwili, pewno... — I domruczał: — U nas w domu tylko on, tylko Zbyszek, był przytomny. Puszczałem kaczki po bajorku. Przeważnie nieudane. Smary z rafinerii, kołysząc się, połyskiwały tęczowo. — Tobie wyznał ten sekret? — No. Chociaż byłem o tyle lat młodszy. Ale nie wyrzekł tego z dumą. Tkwiło w nim coś, co zepsuło mu humor w zeszłe popołudnie. Nie zdejmując ramienia z czoła, opowiedział: — Zbiórki Zbyszkowego zastępu odbywały się najpierw u nas na stryszku. Nazywało się to, że koledzy schodzą się oglądać czy wymieniać gołębie. Za podwórkiem ciągnęło się składowisko węgla. Chłopaki przemykali dziurą w płocie, nabierali po trochę węgla do worków. Rodzice myśleli, że to był ich główny sekret. Gołębie też hodowaliśmy. Z początku Zbyszek karmił je sam, potem mnie powierzył to zajęcie. Któregoś ranka myszkowałem po strychu. Przypadkowo natrafiłem na skrytkę za belką. Leżał w niej rewolwer. Bębenkowy, prawdziwy. Namacałem także brulion. Były w nim rysunki pistoletów i pocisków. Pomyślałem, że to ojcowe. Podzieliłem się swoim odkryciem ze Zbyszkiem. Szybko zapytał mnie, czy zdążyłem już to rozgłosić i komu. „Nikomu". „Naprawdę?" ? „Słowo". „Od dzisiaj wiemy o tym my dwaj. Tylko my, rozumiesz? Przysięgnij, że nie piśniesz ani słówkiem". Przysiągłem. „To twój?" „Tak, mój. Znalazłem. Stary, grat. Nie nadaje się do strzelania". „Kłamiesz, wcale nie znalazłeś. Myślisz, że nie wiem, po co chłopaki przychodzą do nas w każdy wtorek?" Tak powiedziałem, chociaż nie byłem pewien, po co. Rozmawialiśmy w kuchni, do której lada chwila mógł ktoś wejść. Brat zaciągnął mnie na strych. Wyjął broń, pozwolił obejrzeć spiłowaną iglicę. „Widzisz, jest ćwiczebny". I zaraz: „Obiecaj też, że nie powiesz mamie, co tutaj robimy". Rozzuchwaliłem się: „Dobrze, nie powiem, jeśli mnie przyjmiecie". „Do czego?" „Do... zastępu". „Jesteś za mały... No, dobrze, przyjmiemy cię, ale nie natychmiast. Najpierw pokaż, że umiesz trzymać buzię na kłódkę. Każdy z nas przechodził taką próbę, ty też musisz. Będziesz pełnił wartę. Ostrzeżesz nas, gdyby koło domu kręcił się ktoś obcy. Zgadzasz się?" Od tego dnia przestałem czuć się jak smarkacz, który odznacza się tylko tym, że jego brat jest kimś ważnym. Nie zadzierali już przede mną nosa. Pozwalali mi przychodzić czasami na zbiórki. To było coś! Pamiętam, uczyli się czytać mapę, plan miasta. Dorosły, student, co bywał u nich, tłumaczył mi, że busola przydaje się na wycieczce. Co chcesz, szło mi dopiero na dziewiąty rok, nie mogli za dużo wyjawić. I naraz z żalem: — Dla Zbyszka, dla nich zrobiłbym wszystko, czego by żądali. Wierzysz mi? Od dawna ubolewałem, że nie mam starszego brata. Rodzice zdążyli mieć tylko mnie. Pech. — Ty masz chociaż kogo wspominać. Nie drgnął, jakby moje uskarżenie się nie dotarło do niego. — Gdyby nie to, że... 112 Usta poruszyły mu się tak samo jak przedtem. — Że co? — przezwyciężyłem własne mazgajstwo. — Próbowali mnie długo, chyba z rok. Udowodniłem im, że umiem milczeć. Jeśli się przyrzekło, trzeba tego dopełnić, nie?... Tamtej wiosny spotykali się częściej za miastem niż w domu. Zbyszek wymykał się beze mnie. Wypominałem mu to. Nalegałem, by dotrzymał słowa.'Obiecywał, że tak, cierpliwości. Wreszcie zbuntowałem się. Nieproszony wtargnąłem na zbiórkę. Na stryszku byli wszyscy, także Jerzy, najlepszy kolega Zbyszka. Wygarnąłem rozżalony, co myślę. Zdałem egzamin, a teraz ich kolej. Jeśli mnie nie chcą, dobrze, zwalniam się od słowa. „Dłużej nie czekam". Zbyszek gromił mnie wzrokiem, ale się nie zląkłem. Wszystko mi było jedno. „Poleci i rozpaple. Tak to ze szczeniakami". Odciąłem się: „A właśnie! Zrobię, co zechcę". Na to Jurek: „Widzisz, masz swojego braciszka. Teraz go pilnuj". Schwycił mnie za rękę. „Przestań pętać się za nami, słyszysz? O tym, co tu słyszałeś, ani słowa. Bo popamiętasz!" Jego groźna mina speszyła mnie. „Ja... Obiecaliście". „Kto ci obiecał?" „Zbyszek". „Głupiś. Musiał. Inaczej wygadałbyś mamie. A tak. Jeśli nas teraz wydasz, będziesz zdrajcą. Wiesz, jaka jest kara dla zdrajców?" Szybko porozumieli się oczyma ze Zbyszkiem. Przemogłem zaschnięte gardło. „To znaczy, że oszukaliście mnie?" „Myśl sobie, co chcesz. A teraz zmykaj. Już!" Zbyszek nie odzywał się. Stał we wnęce okiennej, gdzie dawniej siadywał, gdy razem przeganialiśmy gołębie. Był na mnie zagniewany. Mimo to oczekiwałem, że zaprzeczy oszczerstwu, skarci Jurka. Odważyłem się unieść wzrok. „Słyszałeś?" — zmierzył mnie wrogo, jakbyśmy nie byli braćmi. „Słyszałeś? Wyjdź stąd!" 8 — Dom sierot 113 18 Wejście do nory'znajdowało się między korzeniami buka. Drugie wykryli w ścianie parowu. — Ile ma tych dziur? — Kilka. To stary chytrus. — Siedzi teraz w jamie? — Nocą znów podkradł się za gęśmi, psy szczekały. To za dnia śpi. Parów kipiał zielonością laskowych krzaków, jodełek, czernic i tarniny. Gałązki łamały się pod stopami, skrzypiało igliwie. Pomimo że mało światła dosięgało brusznic i mchów, stok był suchy. Rósł tu młody las. Wyżej otwierała się polanka z gąszczem malin. Cygan gmerał w kieszeni, wydobył pognieciony papieros. — Kocur, pożycz zapałki. Natychmiast przykleił się doń Żulik: — O raju, daj się sztachnąć! — Schowajcie te fajki, skądeś je wziął? — zburczał ich Grześ. Kuba polecił Szypułce i Bacy: — Ty i ty odnajdziecie w maliniaku trzecią jamę. Tylko bez hałasu. Baca ruszył posłusznie ku polance, lecz Grześ go powstrzymał: — Zaczekaj, ty zostaniesz. Pójdzie Żulik. Kuba przyjrzał się Żulikowi. — No, jak tam chcesz — ustąpił. Kocur ustawiał koszyk z bańką na naftę pod pniem, ściągał koszulę. My dla wygody także powiesiliśmy swoje na gałęziach. — A jeśli zajmie się ściółka? — Polejemy nafty tylko tyle, żeby szmaty kopciły bez ognia. Wetknie się je głęboko do dziur. I będziemy pilnowali. Po dwóch przy każdej. Reszta zajmie stano- 114 wiska dokoła. Trzeba wypatrzyć, którędy lis wyskoczy, jak poczuje dym. Tamto wyjście też się później zatka. — Pozwolicie mu uciec? — A co, masz dubeltówkę? — To Fuks. — Grunt, żeby wyniósł się z tego lasu. Żeby nie kradł kur w naszej wsi — rzekł Kuba. Pierwszy raz wędrowaliśmy ostępem. Było w nim uroczyście i obco. Gdyby nie mech porastający pnie, próżno by zgadywać, gdzie północ, a gdzie południe. Kuba znał tu wszystkie ścieżki. I on prowadził. Kocur mocował na patykach kłębki szmat, nasycał je naftą. Podpalał, a gdy buchał ogień, tłumił go zie-???? nazgarnianą spod mchu. Czarny dym oplatał kępy paproci. Baca przyglądał się, jak Kocur uszczelnia próchnicą knebel pod bukiem. Biegiem poniósł drugie łuczywo do parowu. — Nie ma to jak świece dymne — skrytykował Szary. Grześ i Kuba obrali sobie stanowiska w pobliżu siebie. Dało się słyszeć, o czym rozmawiali. Wyobrażałem sobie, jak smolisty dym kłębi się pod pagórkiem, jak z wolna snuje się ciasnymi korytarzami ku legowisku lisa. Zwierz śpi, niczego nie przeczuwa. Śnią mu się źródła, z których chłepce tęczowo barwioną wodę z trzewi gór. Kłak dymu muska mu nozdrza. Zwierz rusza łapą, jakby odganiał niemiłą woń. Odór jest nachalny. Budzi się więc, dźwiga łeb, węszy. Cóż to, pali się las? Nie, zna zapachy palącego się drewna, igliwia, są inne. Smród ciągnie z korytarza, który prowadzi stromo do góry. Zaziera do sąsiedniego, skąd też szybko się cofa. Jest niespokojny. Nie popada jednak w panikę. Wciska się w odnogę ku najchytrzej ukrytemu wylotowi. Tak, tam powietrze jest czystsze. Kuba poruszył się, ukląkł za pniem. — Ten wasz mały to skąd, z miasta? — Żulik? Aha. 115 — Dlaczego tak go nazwaliście? „ — Zanim przyjechał do nas, należał do bandy. No, z takich jak on, bezdomnych. Kradli, tłukli się, umykali przed milicją. Jeszcze teraz jak się zapomni, to chwyci za nóż czy co ma pod ręką. Tylko go rozzłość. Ale dziś już on nie taki hultaj jak dawniej. — Ktoś w szkole popsuł zamek od szafy z narzędziami. Nikt się nie przyznał. To on? — Zapytaj go — odparł Grześ. Niby wywołany, Żulik wychylił się z maliniaka. O czymś gestykulował. Za nim ukazał się Szypułka, biegł do Kuby. — Co jest? — U nas przestało kurzyć. Kto ma zapałki? — Kocur, w parowie. Żulik pilnuje? — Tak. — Dobra, leć. Tylko uwijaj się. I uważajcie z ogniem. Kuba też chwacko dowodzi. W drodze przez porębę zarządził manewry. Pewno, by się popisać przed Grzesiem. Ostro pogonił swoich. Próbował pędzić i nas, lecz my oglądaliśmy się na Grzesia. A on nie zachęcał nas, byśmy czołgali się w zielskach. Tutaj co innego. Robiliśmy, co rozkazał Kuba, bo znał się na myśliw- stwie. Gdyby polecił mi wykonać coś, czemu Grześ by się sprzeciwił, byłbym może w rozterce. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Zresztą i tak dałbym pierwszeństwo Grzesiowi. Mała to zasługa przewodzić chłopakom, gdy ma się ojca, którego wnet obiorą wójtem. Baca pochodzi z wioski? — Tak. — To poznać. A ty? Ty gdzieś się urodził? Grześ nic na to nie odrzekł, a Kuba nie nalegał, powstydził się swego wścibstwa. Nic się nie działo. Oswajałem się z myślą, że wyczekujemy nadaremno. Mimo to zabawa podobała mi się. 116 gyła inna niż nasze. My mniej dbaliśmy o to, by łączyć miłe z pożytecznym. Polowanie wydało mi się prawdziwsze. Niespodziewanie usłyszałem wrzaśniecie: — Jest! Tam! — To Kocur. I Szypułki: — Ucieka! Łapcie! Porwaliśmy się. Oni, a za nimi Baca rzucili się już do kotlinki. Rozgarniali, bili rękoma gałęzie. Kuba gnał stokiem na przełaj. — Otoczyć parów! Rudy śmignął na przeciwległe zbocze. Piął się po nim niby wiewiórka. W połowie skarpy osunął się, zjeżdżał zapierając się tylnymi łapami. Baca i Szypułka miotali się w gąszczu. Przedzierał się przezeń Kocur. Już, już dopadł stromizny. — Mam go! Był bliziutko, na sięgnięcie. Ale gdzie tam, lis smyr-gnął w bok, mignął kitą między sosenkami. Kuba też nie zdążył. I tyleśmy go widzieli. Odbyło się to w okamgnieniu, emocje nie zdążyły w nas urosnąć. Podnieciliśmy się dopiero, gdyśmy spoceni zgromadzili się na powrót koło Kocurowego stanowiska. Gardłowali, spierali się, czyj opis wypadków jest prawdziwszy. Tyle było pewne, że Kocur pierwszy dostrzegł lisa. I że gołymi rękami nie ująłby go nikt. Zwierz w matni umie być groźny. Niebawem wykryli otwór, skąd dał susa. Chytrość zbiega objawiła się w tym, że drugi wylot znajdował się również w parowie, o parę kroków dalej, pod jodełką. Kto by pomyślał, że warto szukać tak blisko! Żulik dreptał rozżalony, że się spóźnił, wsuwał rękę do jamy. — Gdyby go schwytać, toby ugryzł? Na co Fuks: — Hu, Siedzi tam lisica. I cię użre. 117 Kuba spostrzegł Żulika i przypomniał sobie: __Xo tak pilnujesz knebla? Skocz na górkę, zobacz, czy się nie tli. Z dołu maliniak był niewidoczny. Szypułka uprzedził Żulika. Chwilkę stał na skarpie jak wrośnięty. Obrócił się ku nam, miał nieswój głos: — Pali się... Gapili się na niego. — Nie żartuj. — To Grześ. Z miny Szypułki wyczytaliśmy, że daleko mu do żartów. Wypadliśmy na wzgórek. I zdrętwieli. Maliniak kop-ci* jak wulkan. Dym sięgał konarów świerków otaczających polankę. Niósł się na wysoki las. Słychać byłe trzaski, jakby w zaroślach buzowało. Nic dziwnego, załgała tam warstwa zeschłych badyli. Kuba krzyknął: — Dookoła, szybko! I Grześ: — Rwijcie gałęzie! W biegu czułem, jak słabną mi kolana. Mocowałem s*ę z osiką, gałąź ani rusz nie dawała się odłupać. — Nafta! Gdzie jest bańka z naftą?! — darł się Kocur. Widzę, jakby to było dziś, osłupiałe oczy Szypułki 1 Jak wskazuje, że koło jamy, w ogniu. Tam ją przenieśli, by ponownie rozniecić głownię. Siekłem gałęzią płomienie wypełzające do nóg jak Węże. Wdarłem się ze trzy metry w gąszcz. Obok mnie ^lułła wymachiwał byle jak skleconym wiechciem. Kaszleliśmy, osłaniali twarze od gorąca. ~ Nie poradzimy. Trzeba biec do wsi. — Po kogo? — Po Florka. Mieszka blisko. Mułła był niemądry. Zanim nadciągnęłaby pomoc, byłoby po lesie. A o pożarze dowiedziałaby się Mał- 118 gosia i wygadała wychowawcy. Cofaliśmy się. W głębi żar czernił łodygi malin. Kopciły w konwulsyjnych skrętach. Dźgaliśmy krwawe jęzory, ażeby nie dosięgały świerków. Gęsta zieleń dopomagała nam, odcinała powietrzu dopływ do ściółki. Z przeciwka dochodziły komendy Kuby, odgłos młócenia gałęziami. Im było ciężej, dym walił w ich kierunku. — Gdzieście ją postawili? — O tam, parę metrów stąd. Kocur odepchnął Szypułkę, schwycił Bacę za rękę: — Cholera z bańką. Nie idź! — Nafta wyleje się, to ogień buchnie i zajmą się konary. — Tam się pali! — Nic, skoczę raz-dwa. Szamotali się, Baca odtrącił Kocura, zaczerpnął tchu i ruszył niczym taran w gęstwinę. Znikł nam w kłębach. Gdy powiał wiatr, ujrzeliśmy jego głowę wśród płomyków ślizgających się po czubkach pędów. — Na prawo! — Wracaj! Sypały się skry. Mułła biegał w kółko, rozcierał sobie sadzę na policzkach. — Grześ, wołamy Grzesia! Bo będzie nieszczęście. Rzuciliśmy się tłumić ogień, by utorować Bacy chociaż powrót. Guzdrał się, szukał tej bańki po omacku czy co... Wreszcie wypadł z zarośli. Niósł ją, przerzucał z ręki do ręki. Osmalony, o poczerwieniałych ramionach i łydkach dokuśtykał do mchów. Ulewał nafty na dłoń, maścił nią stopy i golenie. — Boli? — Trochę — syknął. Jego nogi, zwłaszcza prawa, brzydko wyglądały. Niczym nie mogliśmy mu pomóc. Wróciliśmy więc wesprzeć kolegów. Wnet Mułła doniósł, że ugasili już połowę polanki i zacieśniają pierścień. Dym istotnie rzedł. 119 Żulik pierwszy sforsował gąszcz. Wynurzył się przed nami umorusany niby diablę. Tuż obok Kuba i Grześ zmagali się z resztkami ognia. Uszła jednak godzina, może dwie, zanim żar wygasł do ostatka. Wytropiliśmy chudy strumyk. Nosiło się stamtąd w bańce wodę i polewało popiół. Szorowaliśmy się do czysta. Oparzenia okazały się dokuczliwe, lecz niegroźne. Tylko Baca ledwo mógł stąpnąć, nogi miał w bąblach. Okład z podbiału licho uśmierzał ból. Bladł, ściskał wargi, lecz się nie skarżył. Czekając na ostygnięcie pogorzeliska, odpoczywaliśmy w cieniu, z dala od smrodu spalenizny. — To twoja wina. Nie upilnowałeś knebla. — Przestał się tlić. Na pewno. Wiem, bo wyciągnęliśmy go — bronił się Żulik. — A nie wiesz, że na powietrzu ogień mógł odżyć? — Gdybyś to ty był w maliniaku, pożar by nie wybuchł. — To Kocur do Bacy. — Skąd wiesz? Też zbiegłbym do parowu. Cygan wtrącił: — Wszyscy teraz huzia na Żulika. A gdzie był Szy-pułka? — Dobrze wiesz, gdzie. Zszedł po zapałki. Meldował mi. — Kto wysłał tam Żulika? Grzesiek. To on taki mądry — poważył się Fuks. Zerknął przy tym na Kubę. Ten jednak nie poparł zaczepki. — Miałem powód — odparował gniewnie Grześ. — Jaki? Postawić na swoim. Pokazać, że jesteś ważny. Grześ popatrzył na Fuksa, wzruszył ramionami. Nie podjął sprzeczki. Miałem żal do niego. Zastanowiłem się, czemu tak wtedy zarządził. Czy aby trzymać Żulika z dala od Cyganowych fajek? Z pewnością. Niechby im to wyjaśnił. Kuba uśmiechnął się z wyższością. Grześ ją odczuł. 120 Było mi tak, jakby oskarżyli nie tylko jego, lecz także mnie, wszystkich nas. — Co tam. Grunt, żeśmy ugasili pożar — orzekł wspaniałomyślnie ich komendant. Baca z początku szedł sam. Potem nieśliśmy go na zmianę, po dwu na ramionach splecionych w siodełka. Przemknęliśmy do domu tak, że nikt nie powziął podejrzeń. Tej niedzieli Kulawy bawił do późna w mieście. 19 Baca pojękiwał, rzucał się we śnie. Baliśmy się, że pozrywa sobie gazę z nóg i rąk. Anna omyła mu pęcherze szmatką maczaną w spirytusie. Złościła się, że pomazał oparzeliny jakimś świństwem. Okłamaliśmy ją, że wpadł do ogniska podczas zabawy w ślepą babkę. — Mnie się widzi, że tu potrzebny jest dochtór — wyburczała na ostatku. Baca pił herbatę i pił, jadła nie tknął. Zapadł w drzemkę, z której budził się raz po raz. Kiedy cichł i przestawał się wiercić, wiedzieliśmy, że nie śpi. Nam też sen się nie kleił. Pręgi po smaganiach palących się łodyg swędziały i piekły. Bolały rozjątrzone w gorącu zadrapania. Trapiliśmy się, co będzie, jeśli do jutra Bacy się nie polepszy. Kulawy wzmoże czujność, wypatrzy nasze oparzeliny. Już on dociecze prawdy, jeśli zechce. O panu Augustynie wolałem i nie myśleć. Podpalenie lasu to nie jakaś tam bijatyka. Żal mi było Bacy, gdy stękał, lecz miałem mu i za złe, że tyle ryzykował. Niechby się ta nafta i wylała. Nie przyczyniłaby dużo więcej szkód. Jego czyn wydał mi się niepojęty. On, taki zwykle roztropny, zachował się naraz tak, jak gdyby wszelkim kosztem chciał do- 121 wieść swojej odwagi i ochoty do poświęceń. Żaden z chłopaków z wioski nie zdobyłby się na to. Mógł tan* pobiec tylko któryś z nas. Gdy Baca drzemał po kolacji, gadaliśmy i o tym. Szary oświadczył: — Kiedy Kocur krzyknął, wszyscy potracili głowy. Jeden Baca nie stchórzył. Należałoby mu się odznaczenie za dzielność. — Ale po co tam lazł? Po głupią bańkę — mruknął z kąta Cygan. Noc była ciemna przy nowiu. Drzwi poskrzypywały, ktoś przemykał do łazienki umaczać kompres. Drażniły mnie spokojne oddechy poprawkowiezów. Tego wieczora nie mieli czego nam zazdrościć. Ocknąłem się o niewiadomej porze, od razu przytomny. Czułem w gardle suchość, chciało mi się pić. Ściskałem powieki, by nie otrzeźwieć do reszty. Wmawiałem sobie, że rozmowa, jaką słyszę, odbywa się we śnie. Pomiędzy mną a Bacą stało nie zajęte od kilku tygodni łóżko. — Dużo ludzi zabili? — pytał tam szeptem ktoś owinięty w koc, plecami do mnie. — Tych, co biegli do lasu. Poświęcali reflektorami z aut. Zagrody spaliły się tylko trzy, na skraju wsi, I rodziny tamtych rozstrzelali. — Partyzanci zdążyli na czas. Tak, ten na materacu to był Grześ. — Przed świtem. Skąd wiesz? — poruszył się Baca. — Byli w waszych stronach mocni. Czytałem. I o tej bitwie. — Pisali o niej? Naprawdę? — Zapomniałem tytułu broszurki. Było w niej sporo nazwisk. Twojego «taty chyba też. Zapamiętałbym, gdybym cię wtedy znał. — Musiało być. 122 — Odnajdę ci tę książkę. — Oj, gdybyś mógł... Obróciłem się na bok, umilkli. Po czym Grześ: — Globus, nie śpisz? — O jakiej bitwie mówiliście? — Jeśli chcesz, to mu powiedz — stęknął Baca poprzez chrypkę. — Poległ w niej jego tato. Bronił ich wsi przed pacyfikacją. Natychmiast uwierzyłem, że było właśnie tak. Kula na pewno nie dosięgła Bacowego ojca przypadkiem, a tym bardziej gdy uciekał. Moja ufność aż mnie zdziwiła. Jeśli w naszym domu ktoś, choćby nie wiem jak prawdomówny, zaczyna bajać, kim był i czego dokonał jego stary, kiwamy poważnie głowami, lecz nikt nie wierzy ani w słówko. Czego to nie wysłuchiwaliśmy o kapitanach okrętów, które utonęły, o dowódcach eskadr, wywiadowcach, o podróżnikach. Postacie te czerpiemy z książek lub z wyobraźni. Pół biedy, jeśli kto upiera się przy jednej, gorzej, gdy co rok przystraja ojca w inny mundur. Jest to taka nasza słabostka. Nie nazwałbym jej oszukaństwem, bo prawie każdy wierzy, że to, co opowiada, naprawdę się wydarzyło. Dlatego niektórzy wolą milczeć, a jeśli się zwierzają, to samym sobie po cichu przed zaśnięciem. Zapytanie „kim był twój stary?" jest u nas trochę nietaktowne. W drużynie tylko Cygan oświadcza wedle fantazji, że jest potomkiem kapitana kawalerii, koniarza lub fabrykanta. Ale on mówi tak na złość nam i sobie. Baca zbywał natrętów tak, że ledwo z grubsza domyślaliśmy się jego historii. Każdego jednak nawiedza taka godzina, że pragnie się przed kimś wywnętrzyć. A o to łatwej, gdy nie można spać, po dniu, w którym wydarzyło się wiele do zapamiętania. Wioska Bacy leży na zachód od gór, które w popo- 123 łudnia różowieją na widnokręgu. Z baszt wyraźnie- je widać. Przydomek, jakim ochrzciliśmy go, nie jest całkiem trafny. Hodują tam mało owiec, uprawiają natomiast poletka z ziemniakami i owsem. Tato Bacy wyróżniał się we wsi tym, że był zaradny i zawsze wesoły. Zaradność to ich rodzinna zaleta, dwaj wujkowie Bacy wyruszyli za młodu do Ameryki, są tam górnikami. Baca odziedziczył po ojcu także krzepkość. Porachunki Bacowego taty z najeźdźcą sięgają początku wojny. Wrócił z niej ukradkiem i w porę, by zdążyć z mamą i Jędrkiem dokończyć kopania kartofli, zanim chwyciły przymrozki. Jędrek to starszy brat Bacy. Po czym wyprawił się w nową podróż, z której przywiózł karabin z uciętą kolbą. Zbił skrzynkę, wymościł ją i zakopał naoliwioną broń pod jabłonką. Na przednówku znowu dokądś się wyprawili w kilku. Nie było ich parę tygodni. Kobiety lamentowały, a kiedy się odnaleźli, kazały im śpiewać, gdzie który był. Żaden nie puścił pary z ust. Jesienią szły słuchy o partyzantach w okolicy. Zimą leśni zachodzili już śmiało do domów w wiosce. Tato Bacy miał z nimi konszachty. Jeździli do miasteczka na jarmarki. Jędrek pozostawał przy koniu, a ojciec bawił gdzieś godzinkę czy dwie. Wieczorem wysyłał Jędrka dokądś z papierkiem. W ich wsi był sołtys. Tak się jednak utarło, że kto miał kłopoty, ten udawał się po radę najpierw do Bacowego taty. Ten sołtys stracił do cna głowę, gdy rozniosła się pogłoska, że żandarmi zemszczą się za napaść na ich posterunek. W miasteczku kwaterowała już kompania wojska. Nie wiadomo było tylko, kiedy i na której wiosce wezmą odwet. Tchórzliwsi nawoływali, aby zostawić dobytek na pastwę i ratować się ucieczką do lasu. Ojciec Bacy był temu przeciwny. Niektórzy gospodarze przytaknęli mu, że najgorsze to dać się wro- 124 gowi zaskoczyć w bieliźnie. Odtąd noc po nocy pełnili na zmianę warty w dolinie wzdłuż gościńca. Wyszło wtedy na jaw, w jakim celu odbyli tę wyprawę trzy wiosny wstecz. Żołnierze, z którymi służył ojciec Bacy, ukryli resztę broni, jaka im pozostała, zamiast ją oddać lub zniszczyć. On zapamiętał położenie schowka i z sąsiadami cichaczem przenieśli tę broń do wsi. Gdy nocą motory zaszwargotały za górą, a blaski obmacywały jodłową czerń, mężczyźni już czatowali w zasadzce. Kiedy zadudnił dylowy mostek, tato Bacy wystrzelił. To był sygnał. Ktoś w dole wrzasnął, auto oślepło. Tarasowało mostek dwu nadjeżdżającym. Sylwetki wyskakiwały spod brezentów. Słyszeli głośne komendy. Zrazu gdy dźwigali karabiny do oka, trzęsły im się ręce, bali się unosić głowy. Tamci gęsto strzelali, pociski z rakietnic rozrzedziły ciemność. Żandarmi zalegali, wojsko po dwu, trzech ruszyło żabimi skokami do opłotków. Stamtąd też odpowiadano salwami, potem ten ogień urwał się. Trzy zagrody stały z dala od wsi. Nikt nie wie, dlaczego przedwcześnie zamilkły. Wojsko wpadło do tych zagród. Ojciec Bacy liczył w biegu swoich, nikt nie był ranny. Zdyszani przyłączyli się do mężczyzn przy gościńcu. Żołnierze dwukrotnie przybliżali się i dwa razy cofnęli rowami. W straconych zagrodach podniósł się krzyk, długo nie milknące serie. Strzechy kolejno stawały w ogniu. Zrobiło się widno. Wtedy to się zdarzyło: ktoś porzucił karabin. Porwali się z kryjówek trzeci i czwarty. Las był, zdawało się, bliski. Mężczyzna schwytany przez reflektor upadł na wznak. Tatko Bacy wybiegł zza węgła, by zagrodzić drogę swoim. Kto był wówczas przytomny, pamięta go sto- 125 jącego na przedpolu pośrodku łąki. Nie krył się. Słyszeli kule. Któraś go dosięgła. Myśleli, że potknął się, tak miękko ukląkł. Strach odstąpił od nich. Dwaj podskoczyli, wynieśli tatę spod ognia do podwórka. Żył. Zdążył im przykazać, by celnie strzelali. Wyszeptał, że wróg będzie zwlekał do brzasku, bo nocą w obejściach byłby bez ratunku. Czego już nie słyszał, to płaczu mamy i Jędrka ani huku moździerza partyzantów. Nie mógł też rozejrzeć się po twarzach ludzi, gdy postępowali za nim w parę dni później. Byłoby to dlań pociechą. Ma on na cmentarzu w swojej wsi pomnik. Gdy starsza siostra Bacy była już zamężna, mama osierociła ich. Baca mógł był zamieszkać u tej siostry, ale nie chciał. Grzesiowi zwierzył się: „Postanowili, że powinienem się wykształcić. Cała wieś. I że mi w tym dopomogą. Ale przecież to mój tato, nie ja, zasłużył sobie na ich wdzięczność". — Myślisz, że dlatego on woli spędzać wakacje tutaj niż u swojej siostry? — zastanowiłem się. — ...Co mówisz? — zapytał Grześ zza siódmej góry. Jak gdyby opowieść, którą mi powtórzył, stała mu się naraz obojętna. Wracaliśmy obaj wąwozem, skrajem lasu. Pogoda rano odmieniła się na mglistą. Baca źle się czuł. Grześ też wyglądał mizernie, nie jadł, odwołał zbiórkę i wyruszył samotnie do lasu. Niby przypadkiem zetknęliśmy się w przecince. Było mi pilno dowiedzieć się, co Baca mówił z wieczora, gdym się zdrzemnął. Grześ nie był mi rad. Dał się uprosić, lecz opowiadając był chmurny, coś w sobie przezwyciężał. Jego to krępuje. Chciałby wpierw dorównać ta-le, ażeby móc bez zawstydzenia wracać do swojej wsi — powiedział Grześ. Baca mężnie znosił ból. Przez noc gaza przylgnęła mu 126 cherzy. Na stopie, z której ją odwinął, odbiły się sandała. Śniadanie przemyciliśmy mu do łóżka. Liżąc własne bąble wyobrażałem sobie, co czuł. Odwiedziła go Małgosia. Ona rzadko wstępuje do sypialni starszych chłopców, lecz tu uczyniła wyjątek. Przyniosła kompot. Byliśmy sami. Poprawiła poduszkę, przysiadła na brzegu łóżka, dotknęła czoła Bacy, po siostrzanemu zmierzwiła mu włosy. Aż poczerwieniał od tych czułostek. Udałem, że z zajęciem czytam książkę. Prawie żałowałem, że jestem zdrów. — Czy ona ci się podoba? .— zagadałem, gdy się oddaliła. Od pamiętnej burzy byłem zły na Małgośkę. Ciągnęło mnie w pobliże kuchni. I przestałem czuć sympatię do Florka. — No. Fajna jest, nie? Poczytaj mi jeszcze kawałek — mruknął w róg poduszki. Kulawy jak gdyby przeoczył puste miejsce przy stole. Omijał naszą sypialnię. Zajrzał do niej dopiero tuż przed kolacją. Uchylił koc z Bacowych nóg. — Co ci jest? \ — Wdepnąłem do ogniska. — Pokaż ręce. — I upadłem — dodał Baca pospiesznie. Wychowawca wyprostował się nieprzenikniony. — Pójdziesz jutro do lekarza. — Nie, nie. Do jutra mi przejdzie. Obrócił się do nas: — Dostaliście nauczkę. Kto to słyszał rozniecać ognisko w taki skwar. Mijając Grzesia przystanął na ułamek chwili, lecz nie przemówił do niego. I z tym opuścił salkę. Zadał nam więcej niepokoju, niż gdyby nas zwrzeszczał. do\pę passi 127 20 / W tygodniu przybył nowy kolega. Chłopcy, wróciwszy z ogrodu z kobiałkami agrestu i czereśni, znaleźli na wolnym łóżku czyjąś wiatrówkę. Sam nowy ukazał się dopiero w jadalni. Wydzwanialiśmy łyżkami niegłośny koncert, gdy pan Augustyn go wprowadził. Może z powodu hałasu nowy patrzył od progu spode łba. Był chudy, piegowaty, garbił się, jakby ujmował sobie wzrostu. Jego ręce i szyja nosiły świeże ślady po szczotce. Miał wypukłe oczy i dwa przednie zęby odstające. — Na imię mi Adolf — wyjawił po pana Augustyno-wej zachęcie. Adolf! Kolegi o takim imieniu jeszcze nie znaliśmy. — Zamieszkasz w pokoju, gdzie Grześ jest gospodarzem. Grześ wstał uścisnąć dłoń nowemu. Ten niemrawo wyciągnął swoją. Zamiast dopełnić obrządku po męsku, gapił się dłużej, niż to było konieczne. Twarz mu się przebudziła, skrzywił się ni to poufale, ni porozumiewawczo. Miny Grzesia nie dojrzeliśmy, był obrócony do drzwi. Jednak coś w nowym zastanowiło go, bo w trakcie obiadu przyglądał mu się badawczo. Dalszy ciąg zapoznawania nastąpił w sypialni. Adolf witał się z każdym jednakowo ospale. Nic w nim już nie drgnęło. Przysiągłbym, że zaraz zapomniał, jak komu na imię. Chodząc po sali Grześ oświecał go, o jakich porach są posiłki, kto kiedy ma dyżur. Nowy wodził za nim oczyma. Grześ stanął przed nim i nazbyt surowo spytał, czy pamięta, o której ma stawić się na kolację. Adolf nadął się, nic nie odrzekł. Grześ kazał więc Mulle opiekować się kolegą przez pierwsze trzy dni. — Do której pójdziesz po wakacjach? — zagadnął Baca. — Do piątej. 128 \ — Co, dopiero? — Chorowałem, opuszczałem dużo i przez to. Akurat był słabowity! Raczej mało rozgarnięty. Tu Cygan półżartem: — Wyszedłeś z poprawczaka? Za oo cię wsadzili, przyznaj się. — Odchrzań się, ty — zjeżył się Adolf. Po prawdzie, wyraził się dosadniej. Na to Cygan dobrodusznie: — Nie picuj, tu sami swoi. Nowy zahaczył wzrokiem o Grzesia, który zapytał: — Skąd pochodzisz? Adolf ścisnął wargi, po czym jak gdyby z nagła odstąpił od postanowienia, by mu nie odpowiadać, i butnie wyrzekł nazwę miejscowości. Jest to mieścina oddalona stąd o godzinę jazdy pociągiem. Nie ma tam średnich szkół, więc mało się nią interesowaliśmy. Nic nadzwyczajnego w tym, że ktoś stamtąd przybył. Tymczasem Grześ jął wpatrywać się w Adolfa, jakby poczuł się dotknięty lub wietrzył zaczepkę. Zmienił się na twarzy, aż przybladł. Tamten z wolna opuścił wzrok. Czegoś nie rozumieliśmy. Dziwne było także to, że rozejrzawszy się po nas> zamiast coś wyjaśnić, Grześ zmarkotniał i już o nic Adolfa nie wypytywał. Łazikowaliśmy saniopas. Pracę w ogrodzie na ten dzień wykonano, a ostatnio drużyna rozprzęgła się, bo Grześ nie chciał bawić się bez Bacy. Zresztą my też nie chcieliśmy. Chodzenie wciąż sprawiało Bacy trudność. Z okna świetlicy dojrzałem Szarego, Cygana i Żuli-ka idących powoli nad staw. Dopędziłem ich koło zbutwiałej studzienki. Józef mówi, że kiedy staw był rybny, wypuszczali tamtędy wodę. Co roku przed Wigilią wybierali fury karpi. Jeśli staw przypomina skrzypce, to w tym miej- 9 — Dom sierot 12» scu powinna być szyjka. Leży tam zgrzybiała łódź zarosła trzciną. Widać tylko burtę z kawałkiem dna. Żu-łik brodził w mule do pół łydki. — Tutaj była pewno przystań. — Pieńki pozostały po pomoście. Przytaknąłem Cyganowi, że przydałaby się łajba. Może pan Augustyn pozwoliłby pływać po stawie, gdyby sternikiem był Grześ. — To próchno już do niczego. — Po licho na krypie sternik. A wiosłować sam umiem — żachnął się Szary. — Nie to miałem na myśli. — Że pan kierownik ma Grzesia za roztropniejszego od nas? No i co? — A co? — Odkąd skumali się z Kubą, stale wynikają jakieś nieszczęścia. Ja przeczuwałem, że tak będzie. — Nie z czyjejś winy... — Tak? A przez kogo Baca się poparzył? I byłby spalił się las. Nie przez Grześka? Cygan wtrącił się: — Czy on ma trzymać każdego za rękę? — I półserio: — Jeszcześ nie darował Grzesiowa? Szary nastroszył się: — Czego? — Właśnie nie wiem, czego. — Cygan pokazał zęby i wykonał młynek na pięcie. Przymglone niebo zabrało jeziorku jego blaski. Zdawało się, że woda ochłodła. Lilie pośrodku nudziły się niczym królewny, którym odmówiono luster. Rzucaliśmy patyki koło nor, aby pluskiem wywabić wydrę, ale się nie pokazała. Żulik nawiązał z respektem: — Przysunęli ci poprawczak? Bajcujesz. — Klawisz jestem, jeśli ten nowy niuchał kibla. To prawiczek — popisał się Cygan. A Szary: — Jakoś tak gapił się na Grześka, widzieliście? — Jakby go znał. — Skąd? Grześ mieszka tu od początku. — Ale jest nietutejszy. — Podoba się wam ten nowy? Bo mnie nie — orzekł Cygan. Na tamtym stoku wyłonił się spod dębów Baca. Ku-laŁ zamaszyście i wymachiwał ku nam oburącz. Było u nas kiedyś kino, wyświetlali krajoznawczy film. Przypomniał mi się tańczący czarownik z tego filmu. Dla jakichś powodów Baca nie chciał krzyczeć poprzez; staw, musieliśmy więc biec naokoło. — No? — Co się stało? Zafrasowany poklepywał sobie pięty: — Kulawy zabrał Mułłę i nowego. Do kancelarii. Przesłuchują ich. On i pan Augustyn. Szukam Grzesia., nie wiecie, gdzie jest? — Zbroili coś? —- Mułła poturbował Adolfa. Baca miewa ciężki dowcip. — Adolf zbił Mułłę? — upomniałem go delikatnie. — Nie. To Mułła rzucił się na niego, obalił, puścił mu krew z nosa. Ścigał go po skwerku. No, nie żarty. Jest na to kupa świadków. Adolf też mu dołożył, ale później. Jak się zebrał w garść. Czyniliśmy wysiłki, aby sobie to uprzytomnić. — Mułła?... Świat się kończy. A Szary: — Zaopiekował się, nie ma co. Nadal jednak nie dowierzaliśmy. — O co im poszło? — Żeby to kto wiedział — Baca strapiony rozłożył ręce. Wkroczyli do sypialni razem. U ramienia Mułły dyn- 13? ' dał oddarty rękaw, a na jego policzku siniały dwie pręgi. Ustąpił w progu Adolfowi, grzeczny jak gdyby nic. Zaraz zabrał się do patroszenia swojej szafki z rupieci. Gdy jął od nowa rozmieszczać szpargały po półkach, odetchnęliśmy. Nie pakował manatków, póki co. Adolf kulił się w kątku. Gdy napotykał czyjś wzrok, oczy robiły mu się jeszcze bardziej wypukłe. Było nam go żal, wstydziliśmy się za Mułłę. Żulik pierwszy nie zdzierżył: — Pan Augustyn fest cię zbeształ? Winowajca naciągał przez głowę świeżą koszulkę. — Coś dostał za karę? — Nic. — Jak to? — No, nic. — Dlaczego? — Chybaś nie zwalił całej winy na Adolfa — zaniepokoił się Baca. — Och — wykrztusił riaraz Mułła — zostawcie nas, jego i mnie! Myśmy się już przeprosili. To była omyłka. — Omyłka! Przypatrz się, jak on wygląda — powiedział Szary. Na to Mułła cisnął czymś o podłogę i obijając po drodze meble wyskoczył z izby. Podnieśliśmy owo coś. Była to książeczka do nabożeństwa. Zdumielibyśmy się, gdyby tak się zachował Żulik, cóż dopiero Mułła. Osaczyli Adolfa w półkolu: — O coście się bili, gadaj! — Też jesteś ziółko. Coś mu zrobił, że się tak wpieklił? Adolf kurczył się na zydelku, osłaniał oburącz głowę. Nagle porwał się, dał susa w bok, lecz Szary osadził go mocnym popchnięciem. Trząsł się, niemiło było nań patrzeć. — Z czym odprawił was pan Augustyn? 132 Wysunął brodę, jakby chciał ugryźć, wypiął chudą pierś i wbił taki wzrok w Żulika, że ten aż się cofnął. — Nikomu już nic nie powiem. Słyszycie?! Nic! — wywrzasnął. Było to przykre dla uszu, i niedorzeczne. Osłupieliśmy powtórnie. Naraz owładnął mną lęk, że ktoś nas obserwuje od progu. Stuknęły drzwi od korytarza do przejściowej sypialni. Krąg nie zdążył się rozpierzchnąć. Był to jednak nie wychowawca, lecz Grześ. Adolf dźwignął się, jakby sposobił do ucieczki. Nietrudno było Grzesiowi odczytać scenę, jaka się rozegrała. — Zostawcie go. — On i Mułła... — Wiem. Powoli rozwinął koc, położył się i splótł ręce pod głową. Adolf cichaczem się ulotnił. Oczekiwali, że Grześ oceni postępek Mułły, lecz on milczał. Nikt nie ośmielił się go zagadnąć. Widziano Mułłę pędzącego ku warzywnikowi. Zdy-bałem go za szopą na narzędzia ogrodnicze, pośród rabarbaru. Pamiętam, u węgła tej szopy uprzytomniłem sobie, jak brzydką wadą jest wścibstwo i że winienem coś zdziałać, by się go wyzbyć. Przecież brak rodziców nikogo nie usprawiedliwia z wad. Mimo to jeszcze raz uległem swojej. Mułła nie płakał ani nie spał. Był blady i już spokojny. Uniósł głowę. Z jego wielkich brązowych oczu wyzierał ktoś bardzo dorosły. Niebo w szczelinie chmur wyglądało jak wnętrze muszli, rysowały się na jej tle szczerby muru, powyżej osłoniło się szarością. — Słońce zaszło dziś w czerwonej obwódce, wiesz? — rzekł. — Rzadko tak się chowa. — No. 133 Dzięcioł przestał stukać. W marchewce rozkumkała się ropucha. .* — Grześ już wde? — Tak. — Czy Adolf wypaplał, dlaczego omal go nie utłukłem? — Nie. A czemu? — spytałem. — To dobrze. — Nikomu nie powiesz? — Przyrzekłem. — Nigdy? . — Może kiedyś — odrzekł. 21 Tato Kuby i Walenty, ich sąsiad, kroczyli w jednakowym odstępie od siebie. Za ciachnięciami kos ścieliły, się na rżysko równiutkie żytnie pomosty. Gdy kłosy padały z cichutkim chrzęstem, następne łodygi kłaniały się ostrzom. Łan wspinał się na stok. Mężczyźni ustawali, ażeby poklepać osełką brzeszczot. Wtórowało temu pobrzękiwanie stali na bliskich górkach. Zdawało się, że powinno już być południe, tymczasem cienie były mało co krótsze niż rankiem. Za kosiarzami schylali się Kuba i jego mama. Kręcili powrósła, zgarniali słomiane naręcza. My odbieraliśmy snopki i ustawiali je w mendle. Cygan i Żulik postępowali na końcu, podnosili kłosy tak, że za nami zostawało czyściutkie ściernisko. Kuba rwał się do przodu za ojcem. Jego mamie trudniej było nadążać, więc Baca próbował swych sił także przy powrósłach. Poczynał sobie wcale zręcznie. Nareszcie tak się rozochocił i wbił w dumę pochwałami, że co drugi snopek przestał zadowalać jego ambicję. 134 Poprosił mamę Kuby, by odpoczęła, a on będzie wiązał sam. — A podołasz to? Na co Grześ: — Nadąży, jeszcze jak. Jeśli się zmęczy, to ktoś go zastąpi. Otarła zapaską uznojone czoło, uśmiechnęła się rada. — To pójdę przypilnować dziewczęta, by zgotowały obiad na czas. Kuba wysforował się o jakieś pięć kopców. Baca pewno by go dogonił, w zapale zapomniał tylko o jednym. Oparzenia na rękach dopiero mu się goiły, a do kręcenia powróseł trzeba mieć twarde pięści. Począł ukradkiem obcierać sobie dłonie liśćmi. Ogromnie się powstydził, gdy się wydało, że skórka mu pęka i krwawi. Nie pozwalał sobie wybić z głowy roboty. — Jeśli dziś się uprzesz, to nie zabierzemy cię w pole na przyszły raz — zgniewał się nań Grześ. — Ale ja obiecałem... — Wyręczę cię. I Grześ z werwą wziął się za powrósło, bo Kuba z ojcem dochodzili już szczytu wzgórka. Ze snopka na snopek szło mu składniej. Strapiony Baca zrugał Mułłę i mnie, że niedbale stawiamy kopce, i kazał nam tylko donosić sobie snopy. To za namową Grzesia postanowiliśmy pomóc przy żniwach kolegom. Ogłosił swój projekt nazajutrz po przybyciu Adolfa, jak gdyby w zadośćuczynieniu za kłopoty, jakich przysparzaliśmy wychowawcom w tamtym dniu i przedtem. Myśl spodobała się. Pan Augustyn gorąco ją poparł. Jeden Szary zrzędził, że gospodarze będą mieli z nami więcej zachodu niż pożytku i on do Kuby nie pójdzie, natomiast potem do Kocura, Fuksa i Szypułki owszem. Nie, to nie. I rankiem, gdy wyruszaliśmy, jemu było żal, a nie nam. Kosiarze schodzili, by napocząć nowy rząd, poręcz- 135 niej było im kosić pod górkę. Wnet i Kuba zbiegał w pobliżu Grzesia. — Bolą ręce, co? — Ani trochę. — No, no, popracuj tak do południa, zabolą. Skończymy zagon, to wam pomogę. — Dogonię cię, zanim skończą! — odkrzyknął za nim Grześ. Było to jednak trudniejsze, niż się zdawało. Brakowało nam zaprawy. Na domiar chmury odsłoniły słońce i przygrzało, że się spociliśmy. Mimo to Grześ odrobiłby dystans, gdyby się zgodził, byśmy wiązali snopy we dwóch. Proponowałem mu, ale mnie przepędził. Gdy siostra Kuby wołała do obiadu, większa część żyta była już zżęta, a my zostawaliśmy za kosiarzami o pół rzędu. Grześ odwlekał przerwę tak, żeśmy tę odległość skrócili. Nie mówił, lecz czuło się, że chce ukończyć pracę jednocześnie z Kubą. W izbach było parno, stoły więc nakryto pośrodku sadu pod wiśnią. Gospodyni wypatrywała nas od podwórka, żartowała, że tacyśmy nieskorzy do jadła. Nie to, co ten żarłok, trzeba go odganiać od miski. I mama klepnęła Kubę po barku: „Przestałbyś się garbić!" Poznaliśmy z bliska siostry Kuby, chichotkę i starszą, która ukradkiem zerkała na Grzesia, a czerwieniła się co krok. Nalewały żurek z saganka do talerzy, bratu także, i śmieszka parsknęła, że on dostanie dolewkę, musi prędko dorosnąć. — Dlaczego? — Bo ma już pannę. — Głupia! — Kuba zamachnął się łyżką. — No!... Zośkę. — Byłeś u pani nauczycielki? — Aha. Z tatą. Więcej się o tę wizytę nie dopytywaliśmy. Żurek na wędzonce był smakowity, pierogi pyszne, 136 dawno nie jadło się z takim apetytem. Ojciec Kuby zachęcał, by upominać się o dokładkę, stawiał siebie za przykład. Pochwalił pana Augustyna za sąsiedzką pomoc. — Grześ nas namówił do przyjścia. Popatrywał bystrym okiem. — Nudno wam w wakacje? — Przyjemnie jest robić coś pożytecznego — rzekł Grześ. Dorośli przytaknęli z uśmiechami, lecz jakby nie całkiem dowierzające. — Ja tam lubię pracować w polu. To ojciec do syna: — Widzisz? Brałbyś przykład. Kuba półgębkiem zburczał Bacę: — Jakbyś cięgiem musiał, to wnet by ci odeszła ochota. Starsza siostra przyniosła pierogi: — Komu jeszcze? Cyganowi zdarza się tak znienacka chlapnąć: — Grześkowi, musi mieć dużo sił, żeby prześcignąć Kubę. Na to mama: — Jeśli wam ciężko, chłopcy, to wyjdę z wami do pola. Grześ się sprzeciwił: — Skądże! Doskonale sobie radzimy. A pjciec: — Dajże im, matka, niech posmakują potu. Pójdzie im na zdrowie. Pszczoły ociężałe słodkościami lip, rumianku, dzikiej róży siadały na płotku. Gwar uli docierał aż na skraj sadu. Mieszał się ze śmiechami, wykłócaniem się sióstr za firanką w izbie. Mężczyźni gwarzyli pod jabłonią, kopcili fajki. Spoglądałem na łąki, na naszą rzeczkę, które oddaliły się. 137 U studni dzwoniło wiadro, skrzypiały wrota do obórki. Nasłuchiwałem tych odgłosów tak zachłannie, jakbym wczytał się w książkę nie bardzo dla mnie odpowiednią. Pozwalałem się jej kusić trochę lękliwie, że ulegnę. Ta opowieść wiązała się z mruczeniem krów, z dróżką za płotem, z Kubą, jego mamą i siostrami, ze wszystkim. W kącie sadu Kuba głośno się komuś sprzeciwił. Gdy on przy czymś obstaje, mimo woli ma się ochotę mu przytaknąć. Na domiar był na swoim podwórku. Czasami tym irytuje, chciałoby się utrzeć mu nosa. Nie, żebym mu zazdrościł. Czując jednak za plecami jego chatę i sad, krzątaninę domowników, ni stąd, ni zowąd ujrzałem się biedniejszym niż jestem. Podobnie jak nocą w zagrożonym skrzydle zamku zapragnąłem coś udowodnić komuś czy sobie. Gdybym starał się dokładniej opisać to uczucie, tylko bym je zagmatwał. Omal nie wspiąłem się na płot, by zeskoczyć na ścieżkę, zbiec do gościńca i przez bród do domu. Spłatałbym kolegom brzydkiego figla, lepiej nie myśleć. Zamiast tego wetknąłem ręce do kieszeni, podszedłem do gromadki i odezwałem się po fanfarońsku: — No, lenie, do pola! Szkoda marnować słońca. Zdaje się, że to wypadło szczerze. Kuba, któremu upał też dał do południa porządnie w kość, dźwignął się na łokciu i przypatrzył mi się z szacunkiem. Nie mówię, że akurat stąd wynikło ich wzajemne mierzenie się, który lepszy. Od obiadu Kuba plątał się ' po ściernisku, jakby mu było stale pod wiatr. Tato i Walenty kosili już na czubku, a on wiązał u podnóża. Grześ natomiast był w doskonałej kondycji. Szybko go doganiał. Opieszałość Kuby była mu jednak z jakiejś przyczyny nie w smak. Podjudził go na odległość: — Co się tak guzdrzesz! A Kuba nic, zerkał, czy mu depczemy po piętach. Po- 138 dziwiałem, skąd Grześ bierze tyle siły. Ledwo dotrzymywaliśmy mu tempa, chociaż wykonywał robotę o wiele cięższą. Calutki dzień w polu, to się łatwo gada, zwłaszcza jeśli jest się nieprzywykłym. Dopiero gdy się prawie zrównali, Kuba pokazał, co chowa w zanadrzu. Zakręcił się jak bąk i od razu wyskoczył o kilka snopków. Wyszło na jaw, że specjalnie zwlekał, by dać Grzesiowi szansę. Było to uczciwe, ani słowa, jako że na starcie miał przewagę. Ale nie docenialiśmy i Grzesia. Uszła chwilka, a już wiązali łeb w łeb. Nam też przybyło energii, no i jasne, z kim trzymaliśmy w duchu. Cygan usiłował wesprzeć Grzesia konkretnie, z przesadną skrupulatnością sprawdzał, czy aby Kuba dość mocno wiąże snopki. Ale Baca ukrócił te zapędy. Baca ma sprawiedliwość we krwi. No i rozpętało się. Co Kuba wysunął się o krok za ojcem, to Grześ go wyprzedzał podążając za Walentym. Równcześnie schylali się po wiechcie, kręcili, zgarniali naręcze, kładli na rżysku snopek, a my dokładaliśmy do mendla. Zerkali sobie na ręce, czy który nie kleci po partacku, byle szybciej. Do wierzchołka żaden się nie rozprostował, żeby odzipnąć. Zmieniali się w prowadzeniu. Od czasu do czasu rozerwało się któremuś powrósło. Myśmy zrazu bawili się tym, kibicowali. Ale gdy Grzesiowi dwukrotnie rozsypała się wiązka i Kuba go wyprzedził, gorączka schwyciła na dobre i nas. Każdy oddałby resztkę sił, byle Grześ wyszedł z- turnieju zwycięsko. Byłoby nam przykro, gdyby przegrał. Uchybiłoby to nam. Grześ poznawał to po skwapliwości, z jaką obracaliśmy ze snopkami i nazad, a także po ogólnej uciesze, że skraca dystans. I uwijał się ile tchu. Nareszcie potknął się i Kuba. Naprawdę nie mieliśmy nic przeciwko niemu, mimo to każdy odetchnął z ulgą. 139 Do nowego rzędu schodzili wolniutko. Kosy na stoku wciąż kładły pokotem żytnie naręcza. Tato Kuby wyjął osełkę, spokojnie pogładzą! ostrze. — Nie gońcie tak, uznoicie się. Noc będzie pogodna, dokończymy kopić jutro. — Pewnie — zawstydził się Kuba, ocierał sobie koszulą policzki. Święta racja, utrudzili się jednym rządkiem tak, jak do południa połową łanu. Ojcowej rady wystarczyło jednak nie na długo, ledwie do pierwszego mendla. Kubie puściło sznurowadło u trampka. Grześ nie zaczekał na niego. Kuba uznał to widać za zerwanie cichej umowy, bo zawziął się i odrobił zaległość z nawiązką. Grześ nie pozostał mu dłużny. No, i znów rozkręcił się wyścig, z tą odmianą, że wolniej parli naprzód, a baczniej pilnowali, by drugi nie wysunął się ani o krok. Bolały ich ręce i plecy od pochylania, oszczędzali siły. Kosiarze schodzili tuż przed zachodem słońca, my niezadługo później. Mułła pod koniec dźwigał snopy już bez krzty sił, samą tylko ambicją. Cygan bożył się na świętości, że nigdy więcej. Jeśli on powłóczył nogami, cóż mówić o Grzesiu i Kubie. W rywalizacji to się zapomina o wszystkim. O zadrapaniach, kolce w boku, zadyszce i że odpokutujemy wieczorem, jutro. Byle nie ustąpić, byle pokazać, że się jest wytrzymalszym. Dopiero gdy się ostygnie z zapałów, wyłażą dolegliwości. A prócz tego robi się łyso, jak to po wszelkim stygnięciu. Z pola jakoś zeszliśmy. Na jedzenie wieczerzy to już mało kogo było stać. Obiegliśmy wiadro u studni, każdy tylko.pił i pił jak smok. — Nazrywajcie sobie choć jabłek i wiśni — frasowała się mama Kuby. Grześ dziękował za gościnność: — Już późno, wychowawcy będą niespokojni. — Wstąpimy kiedy indziej — zastrzegł sobie Cygan. 140 Blado powschodziły gwiazdy. Niby za sprawą przypadku, w bramie zamku ukazał się Kulawy. — Nie przedobrzyliście w pracowitości? — zburczał nas z ironią. A choćby i tak, to co. Byliśmy wyzuci z sił, lecz dumni. Pokazaliśmy wszystkim, ileśmy warci. To się liczy, nie? Przed zaśnięciem miałem Kulawemu za złe jego uśmieszek. A po cichu zgadzałem się z nim. Znów, jak kiedyś przy tamie, daliśmy się wywieść w pole czemuś mocniejszemu od nas. Bo czy powinno być ważne, jakimi nas widzą? Kuba lub inni. Czy sami nie wiemy, jacy jesteśmy? Gdyby każdemu towarzyszył stale ktoś, kto by tłumaczył i świadczył za nami, wiedzielibyśmy to rzetelniej, tak.' I może wtedy mniej byśmy dbali, co obcy pomyślą sobie o nas. Ale i to nie jest pewne. Wszak Kuba także uczestniczył w wyścigu. A on ma i ojca, i matkę. Było tutaj coś do odgadnięcia. 22 Mułła gniewnie przedarł pobazgraną kartę, ugniótł kulki z połówek arkusza, wcisnął je w szczeliny pnia po modrzewiu, który służył mu za pulpit. Odłożył blok i odbiegł dziką alejką. Dojrzałem go ponownie z tarasu, gdy wyłonili się spod okapu gałęzi — listonosz prowadził objuczony rower, a Mułła pomagał mu utrzymywać torbę. Wracał z próżnymi rękoma. Co było zrozumiałe. Listy z daleka wędrują czasami bardzo długo. Listonosz spóźnił się, ponieważ w drodze urwał mu się łańcuch. Najczęściej udaje się prosto do kancelarii. Jeśli jest dla kogoś polecona przesyłka, pan Augustyn 141 wzywa adresata, by ją pokwitował. Tym razem odbyło się zwyczajniej. Zatrzymali się nie opodal kępy bzu i Mułła przywołał Grzesia: — Jest do ciebie list. Chodź, podpisz. Pierwszy raz od bójki z Adolfem zwrócił się do Grzesia tak po prostu. Przez ostatnie dni odnosił się do niego ze sztucznością. Odzywał się jak gdyby z musu, unikał pozostawania z nim sam na sam. Czasami, gdy Grześ nie mógł tego dojrzeć, przyglądał mu się z uwagą. Zdawał się wtedy stawać coraz to kimś innym. Przegroda urosła też pomiędzy Grzesiem a Adolfem. Nowy bał się, a Grześ zachowywał się tak, jak gdyby Adolf nie istniał. Przed Grzesiem leżała na kocu książka, patrzył w nią, lecz ani razu nie odwrócił kartki. Gdy odbierał kopertę, Mułła podtrzymywał rower, po czym zawrócił do swego szkicownika. Nie wymienili ani dwu słów. Grześ obejrzał pieczątkę, odrzucił nie rozerwaną kopertę na trawnik obok koca, jakby tego właśnie była warta. Zszedłem z tarasu na skwer. — Dostałeś list? Skąd? — Ze szkoły. —' Przyjęli cię? — Masz, zobacz — podrzucił mi kopertę. — Przyjęli. I do internatu też — oznajmiłem mu, — Tak myślałem. — Cieszysz się. — Uhm. — Nadeszła odpowiedź z liceum! — pomachałem Mulle dokumentem. Skwapliwie porzucił kredki i przybiegł. — Piszą, że internat będzie otwarty od połowy sierpnia. — Tak? — To znaczy, że mógłbyś jechać już w przyszłym tygodniu. 142 — Aha. — Pojedziesz? Grześ przesypywał w palcach karty książki. — Nie przed końcem wakacji. — To fajnie — ucieszył się Mułła. Patrzyli sobie w oczy i Grześ rozpogadzał się, jak gdyby topniał w nim jakiś ciężar. Nadciągnęli Baca i Cygan. Im uraędowy list także sprawił radość. Niósł on jednak i rozterkę. Obwieszczał kres lata. I czegoś więcej. Nikt do tej pory nie uprzytamniał sobie, że Grzesia może wśród nas zabraknąć. — Będziemy się widywali w wakacje? — Iw święta. Tutaj Baca: — Ciekawe, na kogo się wykształcisz. — Ja wiem, będzie generałem. Albo sędzią. Grześ zadarł głowę, wpatrzył się w Cygana tak, jakby ów horoskop był mu niemiły: — Dlaczego sędzią? — Trochę to gliniarski zawód, fakt. Ale szkoda, miałbym dobrą protekcję. \ Na koniec wszyscyśmy zgromadzili się w cieniu bzu. Szary podpowiedział, by załatać jaz i popluskać się w rzeczce. Propozycją tą jak gdyby wybaczał Grzesiowi czy też prosił go o wybaczenie, trudno zgadnąć. Nikt przecież nie wie nawet, czemu tak długo dąsał się na niego. Tyle sprzeczek spływało po nim najdalej w pół dnia, a tu jego naburmuszenie powiększało się, zamiast się rozwiać. Gdyby był dziewczyną, myślałbym, że jest o Grzesia zazdrosny. Wyjrzała z niego jakby ochota, ażeby zawrócić wakacje wstecz, do początku lipca. A ta sobota naprawdę zdawała się wróżyć powrót do beztroski. Po święcie czekały nas wprawdzie pracowite dni u kolegów Kuby, lecz z nim samym moglibyśmy się już nie spotkać, aż 143 w szkole, chł sieniu zaSbpii.-Pc^ ??? bardzo zajęci w polu. Przy pa-zarzeczu US2C21 ich młodsi bracia i siostry. Stado na trawę wkoi0 z^^0 Się' spętane krowy wyskubywały nim zadal^m ^ód' Wszystko było jak dawniej, za- Z 2?1^???? S Z ??-puściliśmy w ? Pału i wśród innych zabaw kąpielisko kę. Grześ m^j e^mięć. Za to sporo grywało się w pił- to nie jedna p Je^nak słuszność, że co dwie drużyny, Dobra nowin klasnęli więc Szaremu. mierzyła ??^ • ' Jaką w liście otrzymał Grześ, sprzy- p°d dek^- ??? na krótko. 4uarni rmv ,., parami za opi /dęliśmy malców. Wracali z wycieczki gromadki. ??? . u«ką. Michaś kroczył sam w ogonie zało się, że jest ^ kto obejrzał, gdy za przełazem oka- chaś. nąs o jednego za dużo. Ósmym był Mi- -?hc^ść2Wa . ~ ?ni będzie^' ., — To co. **? złościć. — Wybier ~ Ja teŻ Chcę ^^ dalek°- Grześ obSe który zagailia g°^ł> Jak Michaś wymyka się V rękę. go ?? dziury w żywopłocie, sz — Puść go! — Uprzykr Michaś pa.trz ^ szczeniak — sarknął Szary, ku niemu i groJ^. błagalnie na Grzesia. Szary p — Już cię tu ?: Niechcący ??^ ma> zmykaj. No! o tym ?????? ^liśmy się z Szarym oczyma. Chyba nami, odwrócij s^śleliśmy- Podrzucił gniewnie ramio- GrześW??- - Zabiec ?* — Kiedy? ł^ ze sobą kiedy indziej. ~ Jak tr0szk ^osniesz. Za rok. — Rok?... __Za to na pewno. Obiecuję ci. Posmutniał: — Czy to długo? __Wcale nie. Szybko minie, zobaczysz. I Michaś rozchmurzył się, a nawet uśmiechnął. Przy naprawianiu jazu Szary w pół godziny zdążył pokłócić się z Bacą i o głupstwo z Cyganem. Boczył się również na mnie. Skądinąd ta sobota mile się nam upamiętniła. Raz ?ilatego, że Grześ był już po trosze licealistą, po wtóre przez cały dzień nic nie zbroiliśmy. Wychowawca tym tylko mógł się poszczycić, że podczas kolacji wypatrzył czarne paznokcie u Żulika i kazał mu biec drugi raz do umywalni. O zmierzchu Kulawy przechadzał się w alejce. Gdy Małgosia po sprzątaniu pralni spieszyła do wsi, zastąpił jej drogę. Rozmawiali z sobą krótko. Małgosia pochyliła głowę, pokręciła nią i odeszła. W pokoju poza mną zgasł żyrandol. Wysunąłem się na kotary u okna, usłyszałem w ciemności bas pana ! rftyna: ?| tu jest? nął wyłącznik, zapłonęła lampka przy stoliku, stawiłem otwarty atlas. o ty... Oszczędniej gospodarujcie światłem. — .^ało to nie jak wymówka, lecz przypomnienie. ł z tarasu, domknął za sobą drzwi. — Ojciec Ku- przywiózł dzisiaj kurczaki i koszyk jabłek. Podobno dobrze na nie zapracowaliście. __Myśmy nie dopominali się o zapłatę. — Wiem. W zastanowieniu skubał koniuszek brody: — Przestaliście się wadzić z kolegami i chyba polubiliście ich, prawda? To ładnie... Tak powinno być. — Jego wejrzenie zmącił frasunek: — Byleście nie po- 19 — Dom sierot 145 przestali na tym. O przyjaźń trzeba stale się troszczyć. Inaczej trwa krótko. — Tak. — Musicie strzec także waszej, w domu. Ażeby wystarczyła wam na o wiele dłużej, niż będziecie tutaj razem. — Dziś mówiliśmy o tym. — Tak? Czy dlatego, że Grześ nas opuści? — zapytał z niezwykłą uwagą. — Smutno wam, że wkrótce odjedzie? Schyliłem głowę w potaknięciu. Niczego nie można było przed nim ukryć. — Czy wszystkim wam żal? Położył mi na włosach mocną, szorstką dłoń. Owładnęło mną śmieszne pragnienie, ażeby nigdy jej nie cofnął. Było mi też odrobinę wstyd, że nie umiem mu się odwzajemnić, wyrosłem z okazywania serdeczności. — Czasami pochopnie kogoś obwiniamy. On wtedy cierpi za postępki, których nie popełnił. Nie rozumiałem. Patrzył, jakby czegoś nie mógł domówić lub nie chciał. — Czyżby ktoś z nas był taki niemądry? — spytałem. Przemknęły przeze mnie zdarzenia ostatnich dni, nie znalazłem w nich niczego, prócz zwady Mułły z Adolfem., — Mułła... — użyłem przezwiska zamiast imienia, lecz pan Augustyn uśmiechnął się, że je zna. — ...On się omylił. Przyznał się do pomyłki wobec nas. Przy wszystkich. No, i oni jeszcze nie zdążyli się zaprzyjaźnić. Z Adolfem. Jego dłoń z wolna osunęła się na moje ramię. — Chodzicie do tej samej klasy. — Z Mułłą? — To twój najbliższy kolega. — Tak. — Jest wobec ciebie szczery. 146 — Bardzo. Znów nie pojąłem, czemu zawdzięczam, że oblicze naszego pana odmieniło się. Jakbym go obdarował radością. — Przywiązaliście się do Grzesia. To dobrze. On do was też. Potrzebuje waszego zaufania. I zasłużył sobie na nie. — Chcielibyśmy, żeby nigdy stąd nie odjechał. — Rozstajecie się nie na długo. — I żeby mile wspominał te wakacje. — To będzie zależało również od was — powiedział z zachętą. 23 Lato obrosło w ścierniska, czerwone jabłka, w dłuższe zmierzchy. Wiatr czyścił gościńce z kurzu. Jeśli szła ulewa, umykało się do stogów, stodółki, kryło pod płachtę z brezentu, przeczekiwało do odpłynięcia chmur. Jednego razu lało od rana i tylko w tym dniu nie wyszliśmy do żniw. Z kolegami Kuby obyło się już bez licytowania się, kto lepszy, lecz i tak roboty było aż nadto, byśmy wracali utrudzeni. Za jazem woda koiła bolesność podrapanych słomą rąk i nóg. Po kąpieli zmącony nurt uspokajał się. Gdyby nie wodospadzik i strącone przez ptaki liście, można by myśleć, że usnął. Zieleń wkoło stawała się ciemniejsza, źdźbła przybierały na brzeżkach żółty odcień. Tam zastali nas w święto, które zdarzyło się upalne niczym w lipcu. Ściągali portki i koszulki. — No, chłopaki — żartował Kuba — pomodliliście się w kościółku, to i utonięcie wam nie straszne. Witaliśmy ich ucieszeni, nikt się nie spodziewał, że przyjdą. Wracali zwykle miedzami, wymawiali się od 147 kąpieli. Podejrzewaliśmy, że nie byli tędzy w pływaniu, a Kuba wstydził się do tego przyznać. — Urządźmy zawody! Tym razem przystał ochoczo: — Można! Nam w to graj, sposobność korciła, by dowieść, że jako pływacy to już jesteśmy poza wszelkim ale. Tak, bez tej ambicji ani rusz, usidlała nas, kiedyśmy tylko napotykali chłopaków. Nie było na nią żadnej rady. Kuba ochlapał się, przeżegnał. Nie żeby się bał, taki mieli obyczaj. Gdy śmiało brodził po kolana, po pas, obserwowaliśmy go, Grześ też. Odbił się od gruntu, przepłynął wzdłuż cały basen wioskowym stylem, lecz sprawnie. Natychmiast zwróciliśmy mu respekt. Koryto było za wąskie, byśmy ścigali się wszyscy razem, dobraliśmy się więc parami. Kuba i Grześ pierwsi ustawili się na starcie. Baca dał sygnał i obydwa- zeskoczyli z tamy. Grześ poszybował jaskółką. Znurko wał płytko, w zanurzeniu wyprzedził Kubę. Ten szcza pakiem dosięgnął dna, zachłysnął się, po wypłynięć! pluł i prychał. Nie speszył się tym, że Grzesiowe pięty pluskają przed nim. Przewalił się na bok, energicznie zgarniał oburącz i na przemian rozpruwał nurt dłońmi niczym dziobem okrętu. Grześ szerokimi zamachami ramion wynurzał się po biodra, to znów zapadał pod powierzchnię. Niezbyt hałaśliwie go oklaskiwaliśmy. Wynik pojedynku był przesądzony, a szanse Kuby mizerne. Rzuty delfinem pod prąd, choćby i powolny, szybko jednak wyczerpują. Niebawem Grześ ocenił, że odsądził się od rywala dość daleko, dzieliły ich trzy lub cztery metry, popłynął żabką, by z kolei podgonić crawlem. Kuba rozgrzał się, nabrał rozpędu. Poruszał się pospiesznie, lecz nie chaotycznie. Parskał w równych odstępach, czuło się, że daleko mu do osłabnię- 148 cia. Dystans między nimi przestał się powiększać. Koło półmetka Grześ znurkował. Była to, zdaje się, żartobliwa zaczepka. Podbechtała ona Kubę mocniej niż wrzask kolegów, którego mu nie szczędzili dla zachęty. Ku naszej konsternacji począł młócić wodę potężnymi wymachami. Gdy Grześ wychynął na powierzchnię, Kuba dosiągł już jego łydek. Nigdy nie oglądałem śmieszniejszego pływania. Odkrywca nowego sposobu tak w nim zasmakował, że końcowe metry forsował ogromnym wydatkiem sił, wśród chlastania, bryzgów lecących aż na brzeg. Grześ w mig spostrzegł, że nie przelewki. Mimo zmęczenia znów ratował się delfinem, by odrobić stratę. Na metę, którą stanowił Cygan zanurzony w wodzie po łokcie, Grześ przybył pierwszy, lecz nie aż tak, jak oczekiwaliśmy. Kuba pozwolił wyprzedzić się zaledwie o tyle, ile spóźnił się po starcie. I nawet się nie zadyszał. Wspiął się rączo po skarpie, jakby wyścig był dla niego fraszką. — Niezły jesteś — docenił Grzesia bez urazy. Tutaj Fuks: — On o ile więcej ćwiczył niż my. — To wy też ćwiczycie? Gdzie? —? Jak wracacie do domu na kolację — wyrwało się Szypułce. Zaprawiali się po kryjomu! Uśmialiśmy się z ich chytrości. Skądinąd byliśmy tym bardziej dumni, że Grześ pokonał Kubę pomimo tych dyskretnych treningów. Na to Kocur: — Kuba jest dużo wytrzymalszy. Na większym bu-niorze na pewno by cię prześcignął. — Akurat. I Cygan: — A o co zakład, że nie? Grześ zażartował: 149 — Przepływajmy w górę i w dół, dopóki się nie zmęczysz. — Ja? Prędzej ty byś ustał. — Tutaj wciąż trafia się na mielizny. Do uczciwej próby potrzebne byłoby jezioro — rzekł Fuks. Kocur podwiązywał nogawki majtasów, przywołał Szarego: — Chodź, teraz my. Szary huśtał piętami nad urwiskiem. Wypatrywał szczątków oplatanej przez zielska drucianej siatki. Obrócił się ku nam: —? Przecież jest jeziorko. U nas, w parku. To powiadomienie Kuby, z ominięciem wzroku Grzesia, rozległo się wyzwaniem. Szary wiedział, że w stawie nie wolno się kąpać, co więc chciał wyrazić? Czy tylko nam przypomnieć? Uśmieszkiem utwierdził nas w zagadce. Nie czekał, aż się oburzymy. Kuba układał kamyki na wierzchu dłoni, podrzucał je i łapał niby kostki do gry. — Nigdyście się tam nie kąpali? — Staw jest zarośnięty, ma bagniste dno — powiedział Baca. — Przy brzegu. A na środku jest czysty. — Nasz pan gniewałby się. Z dołu poleciały fontanny, rozpoczęli wyścig. Ten był mniej ciekawy niż Grzesiowy. Kocur ledwie do półmetka nadążał za Szarym. I znowu wygraliśmy. Fuks zagadnął Kubę: — Dałbyś radę przepłynąć ich staw, no nie? — Pewnie. Lekko. — Dopiero pokazałoby się, kto jest lepszy. Kuba zbagatelizował pokusę popisania się chełpliwą gotowością do zawodów, Grześ musiałby wówczas oddać mu pierwszeństwo bez walki. Być może nie życzył sobie, by mu Fuks podpowiadał, na co on, Kuba, ma chęć. 150 Podjęli temat później, gdy dzieliliśmy uwagę między nich a rywalizację Bacy i Szypułki. — Korci cię ten staw czasami, co? — To Kuba. — Wolę nie próbować. — Boisz się? — Za mną szliby inni, a to mogłoby się źle skończyć. — Nikt by nie musiał cię widzieć. — To kiedy miałbym się kąpać, nocą? — Przy pełni jest widno jak za dnia — zażartował Kuba, a Grześ nie roześmiał się. Zastanowiło mnie, czemu natychmiast nie uciął żyłki hazardu, za którą ciągali. Przysługiwało im prawo do odegrania się — tak, lecz nie ze wszelkim ryzykiem, które na domiar obciążało tylko Grzesia. Gdyby kąpiel w stawie wyszła na jaw, pan Augustyn ukarałby nas, a nie ich. Być może Grześ był zwyczajnie ciekawy, czy okazałby się nie tylko zręczniejszy, lecz również wytrzymalszy od Kuby. A może Szary rozjątrzył pokusę, która nurtowała go nie od dziś? 24 Jakieś zdarzenie obróciło się przeciwko Annie. Coś zagroziło jej domowi. Krzątała się strapiona jak nigdy dotychczas. Przestała u nas nocować, szybciutko spieszyła do swoich, do wioski. W tygodniu poprosiła o urlop. Do pomocy dziewczętom przysłała swoją córkę, starszą od Małgosi, już zamężną. Przywykliśmy do Anny. Niemile zaskakiwało nas, że po kuchni kręci się ktoś obcy. Dopiero kiedy jej zabrakło, uprzytomniliśmy sobie dotkliwie jej obecność. Posmutniała także Małgosia. Jak zwykle nuciła pod- 151 czas zajęć, lecz ciszej d tęskniejsze piosenki. Gdy chłopcy dopytywali się o kłopoty Anny, uspokajała ich: niech się nie martwią, Anna wróci i wszystko będzie jak dawniej. Co południe stawała u dróżki, którą Florek chodził z roboty. Ale i on przestał tamtędy chadzać. Jego zniknięcie wiązaliśmy z Anną. Rozpogodził się natomiast Kulawy. Z upływem wakacji stawał się coraz surowszy, mniej przystępny, aż tu nagle zaczął pobłażać wybrykom, a raz zasiadł z nami do kolacji i gawędził. Nie ufaliśmy mu, przemiana była zbyt raptowna. Od Józefa dowiedziałem się, że Anna trapi się przez Florka, który porzucił kolej i próżniaczy zamiast dbać o gospodarstwo. — Czemu nie chce pracować? — Ot, dzieciuch, choć chłop po wojsku — zamruczał z niechęcią. Józef dużo pamięta z przeszłości, lecz nasłuchiwanie, co dzieje się wokoło, sprawia mu już trudność. Na niedużej ziemi Anny gospodarzyli jej zięć i córka. Wiosną zięć zakupił morgi gruntu, urządzał się na' własnym. Zamierzali niezadługo wyprowadzić się z domu matki. W liście z wojska Florek godził się wziąć zagrodę po ojcu. Wróciwszy ciułał grosze na stodołę i dachówki, po to zatrudnił się przy stacji. Przebąkiwał o ożenku. Układało się to po myśli Anny. Aż tu Florkowi odechciało się i gospodarowania, i zarobku. Zadał się z koleżkami, a przez resztę' dnia wylegiwał się lub wałęsał bez pożytku. Anna dziwiła się, gdyż było to niepodobne do jej syna. Wreszcie ją zniecierpliwił. Na to Florek w obecności siostry i zięcia: niech zarządzają ziemią wedle woli, on zrzeka się praw, bo wyjedzie. Dokąd? Do miasta. Budują tam wielką fabrykę. Co go raptem ukąsiło? Nic. Obrzydła mu gnojówka, chce w życiu coś osiągnąć. Anna popłakała się: 152 „Jak ci nie wstyd wzgardzić ojcowizną. Byłbyś na swoim, ożeniłbyś się..." A Florek: „Dziewuchy są takie same tutaj jak w mieście. A może tam lepsze". I zatrzasnął za sobą drzwi. Jednak ociągał się z odjazdem. Matka na krok go nie odstępowała molestując, żeby się opamiętał. Józef mówił więc prawdę, ale nie wszystką. Florek postawił na swoim, spakował walizkę, do stacji odprowadziła go siostra. Nocnym pociągiem opuścił rodzinną okolicę. Nazajutrz Anna powróciła do zamku. Z początku burczała na nas o byle głupstwo, statki leciały jej z rąk. Z dnia na dzień uspokajała się, przyoblekała w rezygnację. Ona i Małgosia miały do siebie żal, którego przyczyny nie znaliśmy. Wypadki taiły się w miąższu lata niby pestki pozostawione w owocowym cieście przez złą piekarkę. Bolały od nich zęby dorosłych, trafialiśmy na swoje i my. Krzywili się już Szary, Baca. Mułła, który nigdy nie ujawniał swoich przeżyć tak hałaśliwie, jak Żulik czy Cygan, od bójki z Adolfem stał się jeszcze cichszy. Chwilami nieomal się zapominało, że jest z nami. To stanie na uboczu zdawało się mu dogadzać. A może skrytość zaczęła pogłębiać się w nim już wcześniej, razem z oczekiwaniem na list? Może uznał, że nie jest już jednym z nas tak bez reszty jak przedtem? Czyżbyśmy niechcący pomogli mu tak się czuć? A teraz jakaś niedogodność osaczyła Grzesia. Bywał roztargniony. Oddalał się na popołudnia. Wymykał się nam. Nie dostrzegaliśmy powodów, które by to tłumaczyły. W piątek przedostatniego tygodnia sierpnia podczas gry w piłkę szepnął mi, bym o zmierzchu czekał na niego w altanie. — Będziecie tylko Baca i ty. I nikomu o tym ani słowa. Poczułem się dumny z wyróżnienia, a także zaintry- i .153 gowany. Stawiłem się w oznaczonym miejscu przed porą. Jeszcze szyby górnego piętra paliły się czerwono, a w konarach sejmikowało stadko wron. Przypadkiem na ścieżce ukazała się Małgośka. Zbliżała się niespiesznie, naprzeciwko altany zatrzymała się, jak gdyby tknięta niewidzialną ręką. Przeniosłem się w odleglejszy kąt, a gdy skręciła przez trawnik, wylazłem i przycupnąłem na schodku. Wahała się, czy wejść do wnętrza. Potem się uśmiechnęła i też usiadła na stopniu poniżej. — Dlaczego tu pokutujesz niby jaki pustelnik? Głowa mi opustoszała, jakby przewiał ją podmuch wiatru. — Czekam na kolegów. Obrywała listki z gałązki akacji, którą przyniosła ze spaceru. Bałem się, że dostrzeże moje zmieszanie. — Przyglądałeś mi się z altany? — Też coś. — Chyba trochę mnie lubisz — ucieszyła się. Wpadłem w panikę, gdyż zaczerwieniłem się aż do pięt. Szczęściem zaprzątało ją wróżenie z akacji. Mógłbym zgadnąć, o kim myślała. — A właśnie, że nie — burknąłem. Co było prawdą. Lubienie polega na czymś innym. Jakby zapomniała, o czym rozmawialiśmy. — Nde wiesz, czy Anna dostała jakiś list?. — Od kogo miałby nadejść? Od Florka? Nie docięła mi, bym przestał być ciekawski. Tylko się troszkę zdziwiła: — To słyszałeś, że on już nie mieszka we wsi? — Mówią, że Florek jest niedorosły. — Kto tak mówi? — Ludzie. Owijała na palec oskubany pręcik akacji. — Bo może i jest taki. Niemocny. Jej włosy przypominały grube powrósła. Na wypu- 154 kłości bluzki leżał cień niczym znamię po diabelskim palcu. — Dlaczego Florek rzucił gospodarkę i dom? — obruszyłem się, ażeby dodać sobie rezolutności. — Nie lubiłeś go? Udało mi się lekceważąco wzruszyć ramieniem. — Biedna Anna. Tak mi jej żal — westchnęła cichutko. Z bramy wyłonił się Baca. Pokręcił się koło baszty, zawrócił do dziedzińca. — Kolega cię wypatruje. — Mógł tutaj przyjść. — Wygoiły mu się oparzenia? — Tak, ale zostały blizny. — Gdzie paliliście wtedy ognisko, w lesie? — Kulawy się tego domyśla? Drgnęła, jakby przypomnienie tego imienia zraniło ją- — A skąd ja to mam wiedzieć? — Baca za gorliwie się poświęcił. On taki już jest — rozluźniłem się. Nachyliła głowę, tak że przytuliła wargi do rękawa bluzki. —- A ty? Ty jaki jesteś? Miałem ubrudzone kolano i siniec na goleniu. Podkurczyłem nogi, objąłem je rękoma. Znów zgniewałem się na siebie. — Mówisz czasami tak, jakbyś był dużo starszy. Ale w serdeczność toś skąpy. Panna, która cię polubi, będzie miała z tobą same strapienia — odpowiedziała sobie Małgosia z nutką żartu. Grześ powiódł Bacę i mnie skrajem bagniska, które nie jest już dnem stawu ani jeszcze jego brzegiem. Palisada z trzcin poszeptywała ocieraniem się liści. Aksamitne płatki stukały o siebie na wietrze. Kłaczki puchu łaskotały nam wargi. 155 U przystani odsłaniała się woda o połysku starego lichtarza. Cienie drzew nurzały się w niej niczym skały z bazaltu. W ich czeluści stygł złoty krąg. Drugi taki sam pęczniał uwikłany wysoko w gałęziach. Stawem wspinał się srebrny gościniec, jak gdyby prowadził do ledwo wyległych gwiazd. — Chłopaki chcą tutaj przyjść — powiadomił nas Grześ. — Poważnie? — W niedzielę wieczorem. Kuba oglądał staw. Uznał, że to duża frajda przepłynąć go wzdłuż. — Chce popróbować? — zafrasował się Baca. — Mówi, że tak. — Ale ty nie zgodzisz się z nim ścigać, co? Bezsenna ryba zatrzepotała koło przepustu, po wodzie rozeszły się fale. Niepokój Bacy udzielił się i mnie. — Odradzałeś mu? — Odpowiedział, że nie muszę płynąć z nim, jeśli nie chcę. Miałem na końcu języka: „Niech płynie, co nas to obchodzi". I uprzytomniłem sobie, że jest to spóźniona rada. Skoro wiemy, jesteśmy współwinni. Grześ dał nam czas do namysłu. Baca trącał sandałem burtę studzienki. — Uprzedzimy pana Augustyna? — A pobiegłbyś do niego ze skargą? No tak, skarżypytami nie byliśmy. Wyobraziłem sobie nas na brzegu, gdy tymczasem Kuba zdąża ku obu księżycom, utopionemu i więzionemu wśród świerków, pokonuje głębinę i strach. Czekanie byłoby dla Grzesia trudniejsze niż pójście o północy do grobowca. Rozstrzygnął pytanie, które stawialiśmy sobie w duchu: — Spotkamy się tutaj z nimi. Tylko my trzej. — Jak postąpisz? 156 Oznajmił po prostu, jakbyśmy byli oswojeni z tą myślą od dawna: — Jeśli się uprze, popłynę razem z nim. Nie prosił o radę, dzielił się nią. Czoło Bacy wyrażało rozterkę i dobrą wolę zrozumienia. Mruknąłem, że jest to ryzykowna eskapada. — Czemu? — Kulawy późno kładzie się spać. — Po apelu rzadko wychodzi na dwór. — Ktoś może zasłabnąć. Co wtedy? — Do brzegu jest zewsząd blisko. Światełko pokoju pana Augustyna pomrugiwało obok baszty. Wydało mi się nieskończenie odległe. Od napomknięcia Szarego przy jazie żywiłem tajemną obawę, że wyścig na stawie odbędzie się. Że jest to konieczność. Naraz to sobie uświadomiłem. Działo się tak, jak gdyby pod naszymi stopami zarysowało się pęknięcie. Należało je związać, a nikt nie mógł nas w tym wyręczyć. Nikt, nawet pan Augustyn. Jeśli Kuba nie bagatelizował tego, że grunt usuwa nam się spod nóg, nas tym bardziej nie było na to stać. Wyścig był próbą sklejenia pęknięcia. Grześ podjął tę próbę. Nam pozostawało go wesprzeć. Może były to wykręty, którymi starałem się usprawiedliwić. — Na mnie możesz liczyć. Przyjdę. Grześ patrzył na Bacę: — A ty? — Trzeba wziąć ze strychu linkę. Gdyby któryś z was zmęczył się, to mu rzucimy uwiązaną duszę od piłki — odrzekł po zastanowieniu, z ociąganiem. 157 25 Skrzesałem zapałkę. Cień ręki zachybotał w pajęczynach pod powałą, na tynku poczerniałym od zacieków. Przeciąg zdmuchnął płomyk, zanim drewienko sparzyło mi palce. Po ciemku korytarz wydawał się ciaśniejszy, lecz mniej posępny niż przy ogarku. Rama znów narobiła hałasu. Zapomniałem, że tam leży, i potknąłem się o nią powtórnie. Była to stara futryna, którą ktoś kiedyś doniósł tam i upuścił. Oparłem ją4 o ścianę, by nie napędziła strachu nikomu, kogo licho powiedzie w przyszłości śladem Grzesia i moim do niszczejącego skrzydła zamku. Przelękłem się o wiele mniej, niż kiedy posuwałem się po raz pierwszy tym przejściem. Pewno bałbym się tak samo, gdyby nie przeświadczenie, że przede mną szedł tędy Grześ. Kolejno dotykaliśmy wybrzuszonych od wilgoci ścian, szuraliśmy podeszwami po tych samych płytach. Zewsząd dopływała cisza, lecz ufałem, że on jest tam gdzieś w ciemności. Dokąd indziej wysunąłby się ukradkiem o tej porze z sypialni? Deska zwisała nad progiem, drzwi były uchylane do wnętrza jak wówczas. Tak, szedł tędy. Może już wspiął się na basztę. Nie uśmierzały lęków obrazy ludzi, których trzewiki przez sto i więcej lat wygładzały kamienne tafle. Wystygły w powietrzu śmiech i głosy dawnych mieszkańców, ich aura rozsypała się na proch zaścielający posadzki. Duchy musiały być nam nieprzychylne. Zazdrościły, że żyjemy, podczas gdy oni pomarli. Nawet cienie naszych rówieśników solidaryzowały się ze sobą przeciwko nam. Otuchą napełniała bliskość kogoś ze znajomej gromadki. Tylko bliskość czyniła ten zakątek mniej strasznym. Dobrze, że tym kimś był Grześ. 158 — To ty, Janek? — Nazwał mnie po imieniu chyba po raz pierwszy. Widma rozpłynęły się w niebieskawej mżawce z gwiazd. Gdybym był pewien, że przy końcu każdej wędrówki czeka na mnie ktoś taki jak on, nie bałbym się już niczego i nigdy. — Czuwałeś? — Tak. Krótkim kiwnięciem dopuścił mnie do spółki. Wczorajsza zmowa wiązała nas. Był poważny, zbyt zafrapowany czymś w sobie, ażeby lękać się zjaw. Tej nocy sprawiał wrażenie o tyle usilniej skupionego, o ile biegacz bardziej wytęża wolę tuż przed metą niż w połowie bieżni. Być może jest to jakiś sposób na pokutujące tu straszydła. A także na odwrót. Na baszcie nic się nie zmieniło. W konarach poniżej zahukał puszczyk. Drgnąłem. —- Gdzieś tu zagnieździła się sowa — szepnął. — Pierwszy raz ją słyszę. — Ja też. Nie spytałem, czemu puszczyk osiedlił się właśnie tutaj. Ani czym wyróżniały się te dni, po których Grześ wolał śledzić księżyc niż spać. Zębaty mrok zagarniał połowę areny, siedliśmy w drugiej, jaśniejszej. Za murkiem dach połyskiwał płatami nowej blachy kładzionymi między starą, sczerniałą. — W takim razie ojciec nie mógł przyśnić ci się dzisiaj. — Uhm. — Bądź rad, że to tylko sen. Gorzej, jeśli mary dręczą za dnia. Było to dla widm niepodobieństwem, a jednak nie zdziwiłem się. Pewno dlatego, że cały ten wieczór był nierzeczywisty. Grześ kreślił ułomkiem cegły znaki obok swoich stóp. Starannie zacierał je butem. 159 — Mary na jawie bywają przykrzejsze. Nachylał głowę, jakby ukrywał uśmiech. To oznajmienie też wziąłem za żart. — Wspominałeś komuś, że byliśmy tutaj? — Nie. — Ani Mulle? — Nikomu. * — Myślałem, że opowiadacie sobie o wszystkim. Wciąż byłem niewinny. Tak dalece, że nie kojarzyłem niepokoju Grzesia z zapytaniami, jakie stawiał mi pan Augustyn. — Mułła też ma swoje sekrety — mruknąłem. — Od kiedy? Czy od przybycia Adolfa? Chciałem odrzec, że zamykał się po trochu już od otrzymania listu od ojczyma. To mi przywiodło na pamięć dzień imienin Mułły, a w tym dniu rozmowę z Grzesiem. Uznałem wówczas, że jego gniew na ojca był żalem za to, że go opuścił. — Głupio to ktoś urządził — szepnął. — Co? — Twój stary postąpi nędznie, stchórzy, a wstydzić się musisz ty. — Nieprawda, mój ojciec był odważny ? nawet we śnie wiem, że nie zawinił. Odezwał się pojednawczo: — Nie złość się. Ja tylko tak... O nikim... Uważasz, że to jest w porządku? — powtórzył ciszej. Przepraszającym tonem łatwo mnie ułagodził. — Rodzice tak samo wstydzą się, kiedy ich dzieci wyrastają na głupie czy złe. Może gdybyśmy długo razem żyli, to ten rachunek by się wyrównał? — Albo gdybyśmy pomarli — zaśmiał się krótko. Połechtał mnie dreszczyk. Było coś ze spisku w wyprawie, w mówieniu o sprawach, które na co dzień omijaliśmy. — Byłoby mi tutaj nieswojo samemu. A tobie? 160 — No chyba — dał do zrozumienia, że inaczej wyprawa na basztę byłaby bez sensu. — Nie wybieraliśmy sobie rodziców — nawiązał do wątpliwości. — Mimo to, gdybyś pechowo trafił, ludzie mieliby ci za złe. Nie jest tak? v — No. — A twoim zdaniem powinno być? — Może... Nie wiem. — Nigdy o tym nie rozmyślasz? — Nie. — Tobie jest łatwiej... Zrugałbym każdego, kto pomówiłby Grzesia o złą spuściznę po ojcu. Ktoś taki jak on mógł milczeć o sobie tylko ze skromności. Skądinąd wiele oczekiwał od nas, od swoich starych zapewne tym więcej. — Trzeba być wyrozumiałym i dla dorosłych. — Są jakieś granice. Uczułem, jakbym natknął się na próg, który niewidzialny leżał między nami. Pomyślałem o panu Augustynie, o jego zachęcie do przyjaźni. — Grześ, czy znałeś Adolfa, zanim się u nas zjawił? Wyprostował się, jak było można na usypisku z cegieł, przysiągłbym, że popatrzył na mnie z ulgą. — Nie. To on mnie znał. — Skąd? — Mieszkaliśmy w tym samym miasteczku. — I zaraz: — Czemu w takim razie Adolf mnie pamiętał, a ja jego nie? To chciałbyś wiedzieć? Nagle przestałem być pewien, czy chcę. — Ja... — Ojca wszyscy tam znali. I mnie. I limuzynę, która co rano stawała przed naszym domem. Ojca w tym aucie. Jeśli na ulicy nie było żandarmów, zatrzymywali się, spoglądali jak... — Grześ... — No, co. Będziesz mógł udawać, że się nie znamy, 11 — Dom sierot 161 nie bój się. Od jutra. A teraz słuchaj. Tak. Cofali się do bram d stamtąd oczyma odprowadzali samochód, który wiózł mojego ojca z domu do rynku lub poza miasto. Wpatrywali się, jakby chcieli wbić sobie na zawsze w pamięć karoserię, znaki rejestracyjne. A kiedy zbliżał się z naprzeciwka, to opuszczali wzrok pod nogi, na kocie łby. Tam tylko co trzecia uliczka miała chodnik, rachowali brukowce. Wiesz, o czym myśleli?... Za późno było nalegać, by przekreślił te słowa. Wyrwały mu się zbyt wściekłe. Obroniłyby się przed odwróceniem ich na opak. Zresztą wyzwoliły się za jego zgodą. Czekał być może na tę chwilę od dawna. Tylko czemu to czynił tak bez litości? Czemu nas nie przygotował, nie uodpornił? Ogarnął mnie lęk, jakby baszta drgnęła, osuwała się. Karlałem. Groziła zerwaniem się jakaś więźba we mnie, a strach był podobny jak przed spadnięciem z wysoka. Maca się wtedy rozpaczliwie za występem muru, gzymsem. Nie dowierza się, czepia nadziei. Grześ nie był napiętnowany, to potwarz. Zdławił gwałtowność, która w nim wybuchła, lecz bliski szyderczemu ton, jaki ją zastąpił, palił tym dotkliwiej: — Mówiłeś, że wszystko chciałbyś wiedzieć. Tyle, co pan Augustyn. To słuchaj. Każdy w tamtym mieście ująłby sobie z życia kilka lat, żeby ujrzeć ten samochód w ogniu. I mojego ojca wewnątrz. Tak było. I po wsiach, którędy przejeżdżał. Znali go w Miku miasteczkach. W tutejszym też... W tylu rodzinach był przeklęty. Uczyniliby, co trzeba, gdyby nie lęk, że okupanci wywloką za to z domów ich dzieci i siostry. Za zdrajcę zginęliby niewinni. Żył więc. Wiodło mu się. Żył, pomimo że z wyrokiem śmierci. Próbowali wykonać ten wyrok dopiero w końcu wojny. Ranili go przed budynkiem sądu. Powtórnie ostrzelali wóz, gdy mijał zagaj- 162 ??? przy szosie. W tym samochodzie zabili wówczas niecheąey moją matkę. Ona... Naraz jak gdyby odkrył, że to daremne, że nic nie osiągnie mając tylko słowa i mnie, jednakowo nieporadnych, wyrzekł prawie spokojny: — Winą mamy było to, że nie potrafiła nim pogardzić. Zesztywniały wpatrywał się w mur naprzeciwko. Bezruchem zachęcał mnie, bym sobie odszedł. Gdybyśmy byli obcymi ludźmi, współczułbym mu. Usiłowałbym ukryć zażenowanie, zataiłbym niesmak. Ale Grześ był... No, więcej niż moim bratem. Gdyby pan Augustyn usynowdł jego i mnie, to ja czułbym się pasierbem. — Tam chodziłeś do szkoły? — Tak. — Razem z wszystkimi dziećmi? Nie wiem, czemu odezwałem się, pytając najpierw o to, a dopiero gdy potwierdził, później: — Klim... on był? — Sędzią. — I jednym tchem: — Wyparł się naszej narodowości. Skazywał schwytanych partyzantów. Jeśli kiedy nienawidziłem siebie, to właśnie wówczas. — Tylko w waszym mieście? — Nie tylko. — W tutejszym też? Pragnąłem cofnąć to pytanie. Bałem się. Milczał. Nie oszczędziłem mu niczego: — On... skazał Chrzciciela na śmierć? Szarpnął się jak smagnięty. Nienawidziliśmy się obydwaj. — Mogło tak być — warknął. — A było? — szepnąłem z rozpaczą. Z nagła ochrypł: — Nie wiem. Pan Augustyn wie. Tylko on. Ocknąłem się na rumowisku. Było chłodno, bezwie- 163 trznie. Przypomniałem sobie, że jest tutaj Grześ, lecz nie chciało mi się za nim rozglądać. Jakby to on zawinił, że zawaliło się i spaliśmy. Działo się tak, jakby mój sen się spełnił. Nie doznałem radości, że przeżyłem rozstrzał. Było mi wstyd, że nie umiałbym w tym momencie spojrzeć w oczy Grzesiowi czy komukolwiek. Bałem się poruszyć, by dać znak, że żyję, jestem. Ból był jednak i dobroczynny, przywoływał do trzeźwości. Jeśli pan Augustyn o wszystkim wie, to może nie jesteśmy bez ratunku. Pan Augustyn był ostoją. Gdyby potępiał Grzesia tak, jak Grześ czuł się winnym, to nie darzyłby go serdecznością. Zabroniłby mu bawić się z nami. A czy nie wspominał o zaufaniu, którego Grześ stał się godny? Wobec strasznego podejrzenia było to nie do pojęcia, zgoda, lecz było i faktem. Napaść Mułły na Adolfa, sekretna rozmowa w kancelarii, skrytość ich obu przestały być niepojęte. Po jakimś czasie Mułła nawrócił się do Grzesia, szczerze wyciągnął do niego rękę. Pan Augustyn dopomógł mu w tym. Skoro Mułła potrafił, czemu nie mielibyśmy zapomnieć i my? Jak tego dokonał, pozostawało póki oo zagadką. Wmawiałem sobie, że spotkania na baszcie nie było. Wyznanie Grzesia przyśniło się nam. Jednak jakąś cząstką pamięci wiedziałem, że się oszukuję. Gdy bolesność na chwilkę ustępowała, w jej miejsce natychmiast wdzierała się zimna pustka. Porażała tak samo bezlitośnie. Może dzięki tej próżni byłoby mi łatwiej wybaczyć Grzesiowi. Wówczas jednak on nie miałby po oo wracać tutaj na wakacje i święta. Znaliśmy jego spuściznę tylko trzej, nie licząc Adolfa. Powinna pozostać ukryta, aby Grzesiowy dom ocalał. Zastanowiłem się, czy zgodziłbym się mieć taki dom. Nie... I Grześ też nie chciał. Wszak dlatego odsłonił przeszłość przede mną. Czynił to jak gdyby wobec 164 wszystkich. Taki dom byłby nie schronieniem, lecz tym, czym jest nieustanna ucieczka. Sami byliśmy bezradni, jedyny ratunek w panu Augustynie. Wygrzebiemy się z rumowiska, jeśli przenikniemy jego dobroć, odgadniemy słowa, jakich użył tamtego popołudnia. O czym przekonał ich w kancelarii, że złagodził rozpacz Mułły? Czy powtórzył, że nie godzi się obciążać nikogo cudzą winą? Na pewno nie tylko. Bo oznaczałoby to, że dzieci nie powinny cierpieć, jeśli ich ojcowie są podli. Pan Augustyn wie, że nie sposób ot tak, po prostu wydrzeć z siebie wstydu. Musielibyśmy wyprzeć się rodziców nie słowami, lecz szczerze, do głębi. To trudne, nie wiem, czy możliwe. Pan Augustyn tłumaczył więc Adolfowi i Mulle, że trzeba żyć tak, by zmazać piętno. Jeśli czyjś ojciec stchórzył, to odwagą, jeśli zdradził, to wiernością. Ukazał im, że Grześ obrał tę drogę. Dlatego możemy być z niego dumni. Tak, zapewne w tę pociechę ich uzbroił. Zapragnąłem podzielić się nią z Grzesiem. Wtulony w niszę blanki spozierał na park u podnóża baszty, szczątki zwierciadła pomiędzy rozwichrzonymi plamami dębów. Na tę pociechę było jednak za wcześnie. — Gwiazdka przesunęła się za czubek świerka. Już północ. Pozwolił, by pełnia oświeciła mu twarz. — Ten zegar przyspieszył. W wakacje niebo obróciło się o kilka stopni — odrzekł. 26 — Zaczekajcie, aż chmura odkryje księżyc. Będzie wam raźniej. Poruszył się wiatr, z szumem ugrzązł zamotany 165 w igliwiu. Szpilkowe drzewa są poważne, a ich rozmowa z wiatrem powściągliwa. Inaczej w konarach dębów. Tam podniósłby się zgiełk tysiąca szeptów, westchnięć, trzepot chmary spłoszonego ptactwa. Klony^ buki są dla wiatru pobłażliwe, pozwalają mu baraszkować z liśćmi. A świerki nie. Świerki czy jodły są mu niechętne, sztywnieją, starają się go okiełznać» uwięzić. Wiatr wśród ich gałęzi posępnieje, traci werwę. Tym gwałtowniej przygina strzeliste wierzchołki,, wzbija się, by dać upust gniewowi ściągając sine chmurzyska. — Kulawy poszedł już do siebie? Kuba zsunął się pochyłością, zmieszał czarną wodę. Czerpał dłonią, ochlapywał się. — Chłodna — zmacał stopą dno, zanurzył się raptem po biodra, aż sapnął. — Ale tu muł. — Nie stój, przyssie ci się pijawka. Grześ nadbiegł truchtem po rozgrzewce. — Gotów? Baca owijał na przedramieniu sznur od bielizny niczym lasso, nadmuchiwał i wiązał ustnik dętki. — Meta na starej przystani. Pójdziemy za wami ścieżką. — Jak zachce się nam, to popłyniemy tam i z powrotem. Wzięliśmy to za przechwałkę. Byłem rad, że pod świerkami i przy zasłoniętym księżycu ledwo się rozpoznawaliśmy. Za dnia widywałem Grzesia tylko przy posiłkach. Było mi trudno zwracać się do niego jak przedtem. On to czuł i nie przybliżył się ani razu. Tutaj nastrój stał się swobodniejszy. Życzyłem Grzesiowi, ażeby wygrał ten wyścig. Krawędź cienia poczęła sunąć po gładziźnie, nie-bieskość polała się na łany trzcin, sitowie, na korony drzew. Firmament poza nami oczyścił się. 166 — Teraz. Zanurzyli się bez pluśfliccia. Baca wręczył mi budzik, którego wskazówki fosforyzowały — sześć po dziesiątej. Kocura i Fuksa objuczył zawiniątkami ubrań. Czupryny odcinały się od tafli ze szkła. Grzesiowa była wyrazistsza. Sunęli bez pośpiechu środkiem rozlewiska, między trawiastą groblą, a trzcinami. Prześliznęli się nad gęstwiną wodorostów, która niepokoiła nas, gdy oglądaliśmy ją za dnia. Dalej był przestronny kanał między ławicami lilii- Dreszczyk, który mnie łaskotał od chwili wymknięcia się okienkiem umywalni, z wolna usypiał. Zabawa poczęła wydawać się niewinna. Jak wtedy po wiązaniu snopków pomyślałem, że Kuba i Grześ płyną, aby ooś rozstrzygnąć. Cokolwiek to było, musiało być ważne, bo inaczej Grześ uszanowałby zakaz, który pan Augustyn powtarza wśród swoich głównych zarządzeń, odkąd tutaj jesteśmy. Niewielu dorosłych przyzna, że rozwiewanie wątpliwości jest warte kary, by nie wspomnieć o ryzyku utonięcia. A jednak jest. Gdyby anioł z wysokości oznajmił, który z nich, Kuba czy Grześ, był sprawniejszy, kto miał słuszność — my czy oni, pewno żaden nie kwapiłby się umaczać bodaj pięty. Albo oskarżyliby anioła, że stronniczy, to dosyć podobne do nich obydwu. Tak czy owak winna była niepewność. Zagadałem o tym do Fuksa, ale odburknął, bym przestał się wymądrzać. Wpływali do przesmyfcu. Słyszeliśmy, jak Grześ powiedział do Kuby: — Zgruntuję, tu powinna być mielizna. Wychynął po chwilce z garścią czegoś, bo zamachnął się i przed nimi plusnęło- — Głęboko? 167 — Uprzedzajcie nas, jak który daje nurka, bo tak ternie wiadomo co — zirytował się Baca. Woda niosła głosy, mogliśmy się porozumiewać prawie szeptem. Dróżka na grobli bielała, odsłonięta, ktoś w zamku, kto nie spał, łatwo zza ciemnej szyby dojrzałby poruszające się figurki. Drugi brzeg był zakryty, lecz tam od płynących odgrodziłyby nas trzciny. — Zimna? — U skraja była cieplejsza. — Przebiegniemy kawałek, żeby nie być długo na widoku — powiadomiliśmy ich. Sytuacja na jeziorku zmieniła się. Grześ zaskoczył Kubę nagłym startem i teraz rwał do mety o spory szmat wody przed nim. Kuba też przyśpieszył. Spod drzew na zakręcie śledziliśmy wyścig i Baca niepokoił się, czy Grześ nie nazbyt wcześnie zaczął ucierać nosa rywalowi. Do celu było ze dwieście metrów. Tej odległości nie zdoła pokonać sprintem. I niebawem Fuks, z nadzieją: — Aha, już słabnie. Grześ zwolnił, obejrzał się. Słyszeliśmy jego szybki oddech. Kuba rozgarniał wodę w równym rytmie, głośno sapał, po kroku ukrócał odstęp. W napięciu zgadywaliśmy, czy Grzesiowi zabraknie przewagi. Jeśli nie chowa rezerwy sił, to chyba Kuba go prześcignie. Do zatoczki wpływali jednocześnie. Grześ zdobył się na zryw. Dzięki temu ustrzegł się porażki. Jednak w mroku przystani nawet bystry Kocur nie przysiągłby, który z nich jako pierwszy stąpnął po mieliźnie. Oni głosili, że Kuba, zaś my wykłócaliśmy się, że Grześ. Wówczas zdarzyło się to, co nie powinno było nastąpić: zawodnicy, jak gdyby dogadali się wcześniej, zaczerpnęli tchu i zanurzyli się, by podjąć próbę przepłynięcia trasy w przeciwnym kierunku. Na nic nasze zaklinania, że jeśli natychmiast nie 168 wyjdą, to pozostawimy ich samych. Na nic pogróżka Bacy, że zbudzi wychowawcę. Tylko ich rozśmieszyły. — Spiesz się. Nim Kulawy wdzieje gatki... — Nie taki diabeł straszny. Oburzaliśmy się, że postanowili wbrew umowie, nadużyli naszej koleżeńskości. Baca podbiegł do mnie: — Pokaż, która jest? — Wskazówka przesunęła się na dziesiątą trzydzieści. — Drugie pół godziny w wodzie, bez zaprawy! Nikt już nie zważał, czy jesteśmy widoczni. I któż by o tej godzinie sterczał w oknie. Księżyce wtaczały się w kłaczaste grządki, rozzła-cały się i bladły. Grześ i Kuba zamazywali się w Ciemności, by znów zmacać połać srebrnego gościńca. Ruchy pływaków stały się mozolne, ociężalsze. Kuba prowadził o długość, o dwie. Wątpiliśmy, czy Grześ odzyska przodownictwo. Czuło się, że brakuje mu sił. Nie zależało nam na tym, by wygrał. Modliliśmy się, by wyścig zakończył się jak najrychlej. W cieśninie Kuba znalazł się o dziesięć kroków przed Grzesiem. Kucnęliśmy na cyplu całą gromadką. — Wygrałeś! — Wyłaź! To wariactwo... Kuba ściskał wargi, obejrzał się, jak gdyby sztywniał mu kark. —• Ja mam dość. Kończymy? Grześ potwierdził zachrypnięty: — Wygrałeś. W porządku. Gdy wyciągaliśmy Kubę, rozdygotał się. Szlam oblepiał go po pas. — Zaczekajcie, obmyję się w potoku — odsunął koszulę. Ale nie od razu zebrał siły, by się podźwignąć. A Grześ mijał cypel i podążał ku rozlewisku. — Hej, dokąd?... — Grześ, wyścig się skończył! 169 Przywidziało mi się, że potrząsnął głową, jakby temu zaprzeczył. Odrzekł, zdaje się: „Spróbuję..." Wiatr zdmuchnął któreś ze słów. — Zawróć! Sterczeliśmy rządkiem. Z kim się mierzył? Kogo chciał zwyciężyć? Osłupieć można było. Baca zeźlił się, wymachiwał pięścią: — Takiś uparty? Dobra, odchodzimy! Nie odeszliśmy, to jasne. Czwórką, bo Kuba powlókł się zmyć z siebie wodorosty, dreptaliśmy, stawali. Grześ posuwał się wolniutko. „Chcecie, to idźcie do domu" — proponowaliśmy kolegom. Wrócił Kuba, trząsł się, kłapał zębami, pomimo że opatulił się dodatkowo w Grzesiowe spodnie. Na powierzchni poczęła kołysać się mgiełka. Kręgi rozpłynęły się, pojawiły i znów zanikły. Blisko ścielił się już cień od drzew. Grześ ustał, jakby wzdragał się wpłynąć w gąszcz oślizgłych pnączy. Dojrzeliśmy, że twarz odmieniła mu się w grymasie. — Co ci jest? — Łapie mnie kurcz w łydkę. Znaliśmy tę dolegliwość, nie było powodu do paniki. — Czekaj, aż minie. Nie płyń. I Baca: — Rzucić ci dętkę? Sznur rozwinął się w locie niecały, dętka plusnęła za blisko. Grześ zdobył się na wysiłek, by jej dosięgnąć. Zanurzył się, zachłysnął. Jego ruchy były bezładne. Szamotał się. Baca w pośpiechu zwijał linkę. — Wplątałem się... To było ostatnie, co usłyszeliśmy, zanim się pogrążył. Jeszcze raz wychynął. Walczył z czymś omotują-cym go. Kuba pierwszy otrząsnął się z paraliżu, zdzierał z siebie okrycie. Otrzeźwiał i Baca: — Zostań. Pomożesz nam wydostać się na brzeg. 170 Skoczył. Płynąłem za nim w koszuli, ziębiła mnie. Wlepiłem wzrok w miejsce, w którym Grześ zniknął. To pamiętam... Nurkowaliśmy, brodziliśmy dłońmi w roz-stępliwych wodorostach. Oplątywały nas, chwytały za ręce. Brakowało mi tchu. Kuba wołał do nas z brzegu. Nie opodal wynurzył się... Grześ? Nie, to Piotrek. Łapał powietrze, był jak oślepły. Wszystko wokoło wydawało mi się przesadnie wyraziste. — Trzymam go! Pomóżcie. — To Kocur. Nasze kurczowo splecione dłonie... Holowaliśmy, wydźwigali nad wodę bezwładnego, o twarzy z gipsu. Nie wiem, kto wywlekał go na stromiznę. Ocknąłem się jak po omdleniu, które trwało sekundy. Grześ leżał na wznak, miał przymknięte powieki. Nie poruszał się. Był jakby wychudły. Kuba klęczał, rytmicznie prostował jego ramiona, krzyżował mu je na piersi. — Gdzie Baca? Patrzyli, jakbym był zjawą, nierozumnie. Ktoś krzyczał w pobliżu zamku, tak, tam był Baca. Pękła gdzieś szyba, sypało się szkło. Przeląkłem się, że zemdleję na dłużej. — Czego sterczycie? Rozcierajcie mu nogi i ręce. — Czy... on?... — Zaraz tu będzie wychowawca. Kuba... Tak, Kuba nie tracił głowy. I to Baca stłukł szybę w oknie sypialni. Nie mógł wspiąć się sam do łazienki, zbudził więc chłopaków, już tam któryś pędzi na górę, zgadywałem otępiały. Czy nasz pan zdąży? Co się stanie?... Ręce mi latały, nie umiałem opanować szczękania zębów. Biły we mnie zimno i gorąco. Ile uszło minut, dwie, trzy?... Gdzie zapodziałem budzik? Baca potykał się na korzeniach, za nim kołysała się latarka. To pan Augustyn nadbiegał. Czuwał... Jakie to szczęście. Niósł uzdrowicielską siłę, może by mógł sprawić cud. 171 I równocześnie opadła mnie rozpacz. Cokolwiek nastąpi teraz, on nam nie przebaczy. Nigdy już nie zaufa. Chciałem skryć się przed nim. zbiec. Nie! Niech ukarze najsurowiej, nawet odepchnie, byle Grześ... Snop z latarki omiótł zdyszanego Bacę, gdy pochylał się nad leżącym. Kuba ustępował panu Augustynowi. Klęczeliśmy. Powieki Grzesia były wciąż nieruchome. Nasz pan trzymał jego rękę, nasłuchiwał uderzenia serca. — Koce! W moim pokoju jest termos. Owładnęła mną ulga, pomimo że w ciągu minut trwogi ze wszystkich sił ufałem, niezdolny pomyśleć o najgorszym, odstraszałem czarnego ptaka, który krążył nad nami. Radość była tak wielka, że od niej zasłabłem. Nasz pan przywoływał Grzesia do przytomności. Ustami wciskał weń oddech. Zmuszał serce, by silniej tłoczyło krew. Jego postać okrążał półmrok, światło obejmowało leżącego. Kto był lekarzem, pan Augustyn czy jego syn? Niby w malignie zwidziało mi się, że oni dwaj są kimś jednym. Nie wątpiłem w to, że Grześ pod ich opieką jest bezpieczny. Wyżąłem koszulę, wciągnąłem na siebie wilgotną. Osunąłem się na ściółkę pod pniem. Dygotałem. Powoli przestawało mi być zimno. Z późniejszych chwil pamiętam tylko tę najważniejszą. Po czasie, którego nie umiem określić, ktoś wyszeptał: — Budzi się... Pierś Grzesia uniosła się, niezadługo drgnęły mu powieki. Oczy, zrazu niewidzące, powiodły po skupionych nad nim. Rozpoznając nas, przytomniał. On i pan Augustyn wpatrywali się w siebie, w tamtym kawałku nocy nikt inny zdawał się dla nich nie istnieć. — No, co? Już dobrze? Wargi Grzesia zwarły się, skurczyły jakby w proteście. Obrócił się, wcisnął twarz w igliwie. Jego ramiona 172 poruszały się, jakby targał nim płacz. Kiedy się uspokoił, nasz pan położył mu dłoń na ramieniu. — Napij się, zziębłeś... Pomóżcie mu się okryć. — I potem: — Prowadźcie go na górę. Dziś będzie nocował u mnie. 27 Słyszałem głosy, lecz umykał mi sens zdań. Ktoś siedział tuż obok, chwytał mnie za rękę, czułem ból, jakby złośliwie kłuto ją szpilką. Powinienem był się oburzyć. Nie chciało mi się jednak ani poruszyć, ani odezwać. Owładnęło mną lenistwo. Otoczenie stało mi się obojętne. Potem głosy rozmazały się, pochłonęła je przepastna studnia. Powtórnie przebudziłem się o nieodgadnionej porze. Ścianę naprzeciwko ożywił chudy romb światła. O poranku było to niezwykłe zjawisko, ponieważ szyby wówczas bywają pełne słońca. Zgniewałem się, że wymknęli się cichaczem i pozwolili mi zaspać. Wysunięcie nogi spod kołdry poszło mi gładko. Gdy jednak chciałem wstać, zdarzyło się coś dziwnego. Upadłem na poduszkę. Leżałem próbując zrozumieć, dlaczego mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Czemu przy niedzieli dom był taki cichy? Łóżka porządnie zaścielili. Na Adołfowym piętrzył się kopczyk wyłuskanych kasztanów, jakby nikt tam nie spał. Budzik jak zwykle stał na etażerce u Grzesiowego wezgłowia. Pokazywał pięć po jedenastej. Ale nie tykał. I ktoś wyjął szkiełko, które osłaniało tarczę. Poprzez ten zegar przypomniałem sobie wieczór nad stawem, wypadek, cucenie Grzesia... Baca i Kocur prowadzili go pod ręce. Pan kierownik przyświecał im 173 lampką. ???... ? ?? działo się później? Czy odprowadziłem ich na piętro? Kiedyśmy się położyli? I przecież nie ja przyniosłem budzik do sypialni, widocznie ktoś odszukał go w trawie wczoraj lub dziś rano. Była w mojej pamięci luka. Baca zastał minie siedzącego na skraju łóżka. Ucieszył się, ale i zmartwił: — Czemu wstałeś? Kładź się! — Bo co? — Lekarz kazał ci leżeć. — Lekarz?... Jestem chory? — I to jak! Nad stawem tak zasłabłeś, żeśmy cię przynieśli. Od razu schwyciła cię gorączka. Gadałeś trzy po trzy. Nic nie pamiętasz?... I doktor... — Poczekaj — skupiłem się. — Jaki dziś dzień? — Wtorek. Chłopaki w szkole, na uroczystości. Wstrząsnął mną kaszel, rozbolały mnie żebra i plecy. Kręciło mi się w głowie. Naprawdę byłem rozlazły. — Co mi jest? — Chybaś się przeziębił. Doktor przykazał, żebyśmy cię o nic nie wypytywali. Przepisał ci syrop i pastylki. Głodnyś? Baca pobiegł do kuchni. Wmuszał we mnie grysik na mleku, bułkę, kompot. Smakowały mi jak bibuła do suszenia atramentu. Żułem, gapiłem się na Grzesiowe posłanie, z którego zdjęli prześcieradło, na popsuty budzik. — Ktoś nadepnął na niego po ciemku. Głupstwo. — Opuściłeś dzisiaj lekcje? — Przecież ci mówię, że rozpoczną się dopiero jutro. Cygan też wyłgał się z uroczystości. — Jest w domu? — Cygan? Tak, polazł gdzieś. Oswajałem się z nowinami, lecz wciąż się czułem, jakby kalendarz okpił mnie, obrabował z dwu dni, niedzieli i poniedziałku. 174 — Zjedz wszystko. — Zabierz, już nie chcę. Baca pieczołowicie zsypywał kasztany z koca do starego tornistra. Obaj jakbyśmy po trosze coś u^awa^- — To Adolf owe? — Adolf już tu nie mieszka. I opowiedział, że wczoraj zawitał niespodziewany gość. Niespodziewany dla Adolfa, bo pan kierowe podobno wyglądał go od kilku już dni. Ów pan ??* wychowawcą w innym domu dziecka, w mieście- Wezwali Adolfa do kancelarii. Przybysz był ciek3w> ?2? zżył się z kolegami, czy jest mu tu dobrze. Na to Adolf, że nie i że bez żalu opuściłby nasz dom. Wówczas wysłannik kuratorium oznajmił mu, że jeśli sobie życzy, mógłby przeprowadzić się do tamtego sierocińca- Adolf przystał chętnie i tegoż popołudnia udali się ra^em na stację. Tak, jeszcze jedna nowina. — Skoro Adolf wolał... — Chyba tak jest lepiej dla wszystkich — ^ruknął Baca. Znaczyło to więcej niż gdyby wyrokował kto^ 1???-Od brzucha ogarniała mnie senność, powieki znowu mi sdę sklejały. Bałem się usnąć, nim dowiem się ° naJ~ ważniejszym. Niechby zaczął o Grzesiu sam, f62 za~ chęty. Zerknąłem po szybach, czy która jest stłilczona-Baca odgadł natychmiast: — Po szkodzie już ani śladu. Pomogłem Józefowi szklić. — I nareszcie: — Az Grzesiem wszystfc0 dobrze. Pozdrawia cię. Bardzo chciał pozostać, ? ™?~ zdrowiejesz, ale u nich też rozpoczynają się zajęcia i pan... Pan Augustyn zabrał go na noc do sietrle. Pa_ miętasz? No. To Grześ mieszkał u niego aż do swego odjazdu. Czuł się nieźle, dokuczał mu tylko katar- I trapił się twoim choróbskiem. Widać nasz pan posł3110^*1* się z nim rozmówić. Gadali ze sobą długo na g°rze 175 i podczas spacerów po parku. O czym, z tego Grześ się nie zwierzył. Ja przypuszczam, że pan Augustyn upominał go i udzielał mu rad. Nie gniewał się. Aha, co do Kulawego, jeśli będzie cię wypytywał, powiesz, co zechcesz. Ja okłamałem go, że wracaliśmy późno, Grześ po ciemku pośliznął się i wpadł do bagna. Niech wierzy albo nie, co mi tam. No, więc po tych jakby rekolekcjach Grześ zmienił się, spoważniał. Kiedy ciebie odwiedzał, siedział z nami jak dawniej, ale zdawało się, że myślami był gdzie indziej. Jedno nie daje mi spokoju. Dlaczego on wtedy tak głupio postąpił? Czemu zamiast wyjść z Kubą, płynął dalej sobie na złość albo jakby ścigał się z kimś niewidzialnym. Chciałem go o to zapytać, ale jakoś nie było okazji... Wiesz, te dni tak szybko zleciały. Ani ,się spostrzegliśmy, a już odjeżdżał. Żegnał się nie na długo, bo przecież wkrótce się spotkamy... Teraz, gdy nie zaprzątało mnie już nic prócz smutku, że skończyły się wakacje i nastaną powszednie dni, w których puste miejsce po Grzesiu będzie boleśnie wyraźne, przestałem bronić się przed sennością. Zdążyłem jeszcze się upewniać: — Czy Grześ nic ci dla mnie nie przekazał? Ani słówka więcej? — Zaraz... Wspomniał, żebyś nigdy nie wykraczał poza jakieś drzwi. To ooś znaczy? — Tak... Mieliśmy pewien wspólny sekret. Z obawy że pocznie się dopytywać, udałem drzemkę, poddałem się jej, po czym zapadłem w dobroczynny sen bez marzeń. Do sił wracałem powoli. Doktor długo się zastanawiał, zanim wypisał receptę. Zalecał przechadzki, nie przemęczać się, czytać tylko dla rozrywki. Te wskazania dogadzały mi. Dokąd sięgam pamięcią, po raz pierwszy myśl o szkole przyprawiała mnie o nudności. Polubiłem natomiast bezczynne wylegiwanie się do 176 późna, wałęsanie po pagórkach. Wędrując czułem się często tak, jakbym oddychał rozrzedzonym powietrzem i jakby grunt pode mną był grząski. Poza tym nic mi nie dolegało. Kulawy mianował Szarego, podług starszeństwa, gospodarzem sali. Wyznaczył go na tymczasem, gdyż Szary właśnie wyczekiwał wezwania do szkoły morskiej. Wyczytał w gazecie, że ogłosili tam dodatkowe egzaminy. Raptem odebrał swoje dokumenty z technikum i wysłał je hen, szmat świata. Póki co, zaprawiał się w dowodzeniu nami, jakbyśmy stanowili już załogę jego okrętu. Raz polecał Cyganowi pilnować porządku w świetlicy. — Dziś nie moja kolej. — Znowu się wykręcasz? — Dyżurowałem w zeszły piątek, w kuchni. — Masz się wywiązać. To rozkaz. — Pocałuj mnie w nos. Jeszcze z ciebie nie kapitan. Nawet nie bosman. Lubiłem też siadywać w słońcu nad tamą. Przepust był otwarty, prąd uniósł czop wraz ze słupkiem, woda pluskała u rurki. Złociste, czerwone liście pokryły kilimkiem bajoro aż po zakręt. Rzeczka niby pogodziła się z przegrodą w poprzek nurtu, lecz potajemnie czaiła się, gotowa ocknąć się jako żywioł. Z nadejściem deszczów zerwie z siebie liściastą kołdrę, poruszy głazy, przeleje się wierzchem. W przyszłe lato po tamie nie będzie ani śladu, żywioły są bezlitosne. Potok żłobił nowe korytka, w parku staw brunatniał od wodorostów, nasion drzew, od trzcinowego puchu. Głęboko w glebie ciurkały źródełka, skąd woda przesiąkała do stawu i do rzeczki. Czy podziemne strumyczki spotyka się u dna zapomnianej przy gościńcu studni? Kto to wie. Żywioł nie zna przegród. Któregoś przedpołudnia nad cembrowiną tej studni rozmyślałem, że i my byliśmy jak gdyby w mocy nur- 12 — Dom sierot 177 tów, które w nas krążą. Może były one niczym zły żywioł, który każe waśnić się, dowodzić, żeśmy więcej warci, pomimo że wolelibyśmy żyć w przyjaźni. Podlegaliśmy im, Grześ również. I cóż, że rozwaga szeptała swoje, skoro ich wpływ był mocniejszy. Czy żywioły w nas, jak woda, też miały gdzieś swoje źródła? Na polach kończyli wykopywać ziemniaki, zaorywali ścierniska. Z dala trudno było rozpoznać, kto tam schyla się nad kobiałkami pośród rozkopanego kartofliska. Wypatrzyłem natomiast Kubę, poganiał konia, jego tato prowadził pług. Oni też mnie dostrzegli. Kuba pomachał, bym przyszedł na górkę. Ojciec Kuby zezwolił koniowi wytchnąć, oddalił się do obejścia. Siedliśmy we dwu na miedzy. — Piotrek wybierał się do ciebie, ale się bał, że Kulawy go przepędzi. — Szkoda. To nic. Spotkamy się w szkole. — Kiedy idziesz? — Od poniedziałku. — Czy Grzesiek się odezwał? — wydłubywał słomką ziemię spod paznokci. " ? ?",.-. — Lada dzień powinien przyjść list. — Nie mogę sobie darować tego wyścigu. —< Czy to twoja wina, że zawziął się dopłynąć do końca? I cuciłeś go najlepiej, jak było można. — A, już. Tyle się znałem na ratowaniu, co od Milka — sprzeciwił się przejęty tak, jakby tamten wieczór wciąż jeszcze trwał. — Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby nie pan Augustyn. Spozieraliśmy z wysoka na gościniec do wsi, dolinę, którędy pełzła droga i tor, ruiny młyna za krzyżówką, góry jak namalowane kredką, na cały tutejszy świat. Kuba rzeczywiście nie ustępował Grzesiowi, też zawinił uporem we współzawodnictwie. — No, tak... Gdyby nie pan Augustyn. 178 Siwek przelazł razem z pługiem przez miedzę, chrupał kiście rzepy na sąsiedzkim zagonie. — A ho, pójdziesz stamtąd!... Ukarali was? No, ty byłeś chory, to nie mieliby sumienia. Ale Bacę? — Kulawy pewne uznał, że dość zebraliśmy cięgów. Zresztą na początku wakacji ostrzegał, że jeśli coś się wydarzy, to on umyje ręce. Stało się, jak przewidział. Nie mówię, że był rad z wypadku, lecz teraz będzie mógł przykrócić nam cugli, a na to jest strasznie łasy. Czasami wydaje mi się, że jeśli długo jesteśmy grzeczni, Kulawy ma nam to za złe. Rozumiem, dlaczego postanowił być naszym wychowawcą. — Dlaczego? — Jesteśmy niepoprawni. — E, tana. — No, A kogo najczęściej sadzają w oślej ławie? Nie nas, z sierocińca? — Niby przez co tak? Że mieszkacie bez ojców? Głupoty. Jaka różnica mieszkać tu czy ówdzie? — Bez rodziców każdą rzecz musisz sam odgadnąć. Długo żyjesz jak po ciemku. A być niepewnym to najgorsze ze wszystkiego — wymądrzyłem się. Na to Kuba: — Nie dałbym nikomu powiedzieć złego słowa na mojego tatę- Ale on dopiero wtedy byłby ze mnie rad, jakbym robił tylko, to, co on uważa. Gdybym się stał kubek w kubek podobny do niego. Myślisz, że przez to jest mi jaśniej? 28 Rankami szron już osrebrzał trawniki, gdy Małgośka wymówiła pracę w zamku. Wieczorem przy zmywaniu 179 śmiała się do dyżurnych, że jest to jej ostatnie zajęcie u nas. Przypomnieliśmy sobie te żarty, kiedy nazajutrz Anna poleciła nam popytać kolegów w szkole o kobietę do pomocy w kuchni. Nie było zwyczaju, by każdy, kogo pan kierownik zatrudnił, uroczyście żegnał się z nami, lecz Małgosi mieliśmy za złe to ciche odejście. Przebywała wśród nas dłużej niż rok, inne dziewczyny zmieniały się częściej. Już jej nie zobaczyliśmy. Podobno pracuje w spółdzielni, chodzi na kursy. Nie jest mądrze zanadto przywiązywać się do kolegów, cóż dopiero do dorosłych. Kulawy znów przyoblekł się w kolczastość. Wymaga od nas w dwójnasób, ustawicznie czujemy, że jest. Dawniej spędzał wieczory u siebie. W świetlicy lub czytelni zjawiał się znienacka. Teraz stale siaduje w pobliżu. Zimą rozdzielał bibliotekę na dwie części, sporządzał katalogi. Wertował stare tomiska, coś z niektórych przepisywał. Ponoć uczelnia wkrótce zabierze te najstarsze. I dobrze, staną się użyteczne. Z kolei upodobał sobie stół w kącie świetlicy, rozkłada na nim papierzyska i ślęczy do późna. Gdy wróci do izdebki, światło w jego oknie pali się bardzo krótko. W pluchę sala obok tarasu zaludnia się. Do czysta ogołacają szafy z szachów, domina, rozmaitych gier. Któregoś dnia siąpił deszcz ze śniegiem. Rozgrywaliśmy bitwę morską. Mułła popełniał błąd za błędem. Tuż przed zapowiedzianym przyjazdem ojczyma stał się roztrzepany jak nigdy przedtem. Jego gapiostwo zgniewało Bacę, na krótko przerwaliśmy wymianę ognia. Michaś przysunął taboret do szafy, półka po półce opróżniał ją z pudełek i szpargałów, jakie się tam od miesięcy gromadziły. Skrupulatnie oglądał znaleziska, po czym upuszczał je na stertę. Tak się zapamiętał w ciekawości, że ani baczył, czy Kulawy zbeszta go za nieporządki. 180 Doszperał się jakiejś kartki, obracał ją, sylabizowała przylazł z nią do nas: — Czy to coś ważne? Baca zatapiał moją fregatę: — Po pół roku nauki nie znasz liter, wstydź się. — Tu pisze jakoś dziwnie. — Pokaż. — Naraz Baca zdziwiony wyjął świstek z ręki Michasia. — Poznajecie? — ucieszył się. — Pamiętacie partię, którą Grześ rozgrywał z... z wychowawcą — ściszył głos, gdyż Kulawy nie opodal drgnął, jakby od zastrzyku czujności. Przypominaliśmy sobie, no jakże, odłożyli grę na życzenie Kulawego. Grześ walczył z nim jak równy z równym, byliśmy z niego dumni. Potem spisał położenie figur, by móc podjąć pojedynek kiedy indziej. Teraz znaki na kartce sprawiły, że znowu pojawił się wśród nas. Kaligrafował skupiony, by nie pomylić pól, na których pozostały wieża i hetman, wtykał kartkę do pudełka. Kulawy upominał, byśmy nie hałasowali schodząc. Sprawdził, czy okna są domknięte. Nasłuchiwał w progu tarasu poszumów parku. Ulewa oddaliła się, altanka nad stawem była pusta. — Dokończyli tę partię? — Powiecie mi wreszcie, co znaczą te litery i cyfry? — upomniał się Michaś. — Nie nudź. Musiałbyś rozumieć ruchy figur. — Nauczcie mnie. Przynieść pionki? Baca wkładał zapis do zeszytu od arytmetyki. — Może Grześ zechce wrócić kiedyś do tej gry... — Ciekawe, czy w te wakacje pokona Kulawego. Założę się, że jest najlepszym szachistą w internacie. I czyni postępy. Michaś przydźwigał taboret, usadowił się na wolnym miejscu. — To ta kartka już mu się nie przyda? — Schowamy ją na pamiątkę. 181 — I nikt nie rozstrzygnie tej gry? — Grześ popróbuje sił w następnej. — Mógłby dokończyć ją za niego ktoś inny? — Kto, może ty? —? Nie wiesz, na czym ta gra polega, a chciałbyś dorównać wychowawcy? Nadąsał się, po czym przebaczył nam, żeśmy się śmiali. Kulawy słyszał naszą rozmowę, a już z pewnością dolatywały go jej urywki. W jakimś momencie odsunął od siebie pismo, zgasił lampkę i trawił minuty z czołem w dłoniach, jakby opuściły go chęci lub usiłował coś sobie przypomnieć. Gdy odjął ręce, jego profil w mierz-chnącej kwaterze okna przyprawił mnie o zadrżenie serca. Stłoczyło się we mnie wszystko dawne, o czym wolałem nie 'myśleć. Poczułem się czegoś winny. Gdyby każdemu przydzielano do spełnienia jakąś misję, Kulawemu chyba by przypadło rozbudzanie lęków. Ukarano go taką rolą czy też obrał sobie ją dobrowolnie? Szkoda, że tak. Przecież lubilibyśmy go, gdyby zechciał stać się chociaż trochę taki, jak pan Augustyn. I nie tylko my, może również Małgosia. Czemu więc zrobił tak wiele, by być dla nas obcym? Przeciąg uchylił drzwi, przywiało mokre płatki. Ktoś mocował się ze skrzydłem. Kulawy wstał i wyszedł na taras, jakby raptem w gwarnej świetlicy odczuł ciężkość powietrza. Ciemna sylwetka długo majaczyła w szarudze, nieczuła na dotknięcia śniegu i mżawki. 29 Józef utrzymuje, że lata stają się coraz chudsze i chłodniejsze. Prawie w to wierzę, gdy przymierzam wakacje z Grzesiem do ostatnich, dżdżystych, ubogich 182 w zdarzenia, które zasługiwałyby na to, by je upamiętnić. Pocieszam się, że nie jest to prawidłowość, upalne lato zdarzy się jeszcze niejedno. Być może zastanie mnie ono daleko stąd, mimo to jednak będzie piękne. Często wyprawiam się nad rzeczkę. Ostatnio jest o tyle głębsza niż zeszłoroczna, że wczoraj z trudem przebyłem ją w bród. Kosiarze dopiero przed tygodniem zeszli z pól. Ściernisko na wzgórzu zaorywali Milek z ojcem. W sadzie koło ich domu obie siostry zrywały jabłka. Kuby nie dojrzałem nigdzie, pewno go już wysłali, ażeby urządzał się na stancji. Bo postawił na swoim, we wrześniu rozpocznie naukę. Na mnie też pora się sposobić. Podobnie jak w tamtym sierpniu Grześ, doczekałem się powiadomienia o przyjęciu do liceum. Może tak samo jak on, gdy za rok zajrzę tutaj, będę już trochę kimś innym. Przywitam kolegów na krótko, pomiędzy wyjazdem na obóz i do hufca. Będę się uśmiechał słuchając rozmów o tym, co dziś wydaje mi się ważne. W dwa miesiące zagryzmoiiłem ten brulion. Przyczyniły się do tego, bardziej niż częste deszcze, nieobecność Grzesia i rozpadniecie się drużyny. Tylko Cygan i Żu-lik spędzili ze mną ferie w zamku. Ktoś uzna, że zamiast opowiadać o dawnym zastępie, weselej byłoby skrzyknąć nowy. Nie jestem przekonany, czy tak. Stare zabawy nudziły nas, a tylko Grześ umiał obmyślać coraz to inne, coraz to ciekawsze. I bez jego przewodnictwa większość gier kończyłaby się sprzeczką, wiem, znamy się nie od dziś. Wspominanie bywa nie mniej zajmujące niż zabawa w byle co. Wkrótce po Grzesiu opuścił nas Szary. Od jesieni uczy się w szkole morskiej. Przysłał nam stamtąd kartę w święta, a później list. Donosił w nim, że latem pojedzie nad zalew na kurs żeglarstwa. Chłopcy mu zazdrościli, na co Cygan: 183 __Ze też on i w ferie lubi zrywać się z wyrka skoro świt. — Nie chciałbyś pływać statkiem? — Jako pasażer na gapę. Ale jako majtek?... Znam sekret Szarego. On jest gotów zmieść o wiele gorsze tortury niż wczesne pobudki, byle rozgrzewała go nadzieja, że wadząc się ze swoim zmarłym bratem, przecież kiedyś mu dorówna. Na przedwiośniu pożegnaliśmy Mułłę. Gdy rozstawaliśmy się, nie było mi przykro, cieszyłem się, że chociaż on spośród nas odzyska prawdziwy dom. Odwiedziny jego ojczyma były dużym wydarzeniem. Nieczęsto zdarza się, by po tylu latach odnalazł się czyjś rodzony, a cóż dopiero ojczym. Gdy Mułła prowadził go od stacji, oblegaliśmy taras, okna, schody na piętra. Gość sprawił nam niejaki zawód swoją siwizną, nieru-chawością i tym, że chyba ani razu się nie uśmiechnął. Jest bardzo odmienny od pana z fotografii, które Mułła pamiętał. Pierwszy jego pobyt u nas trwał krótko, po rozmowie w kancelarii zaprosił syna na przechadzkę i tegoż dnia odjechał wieczornym pociągiem. Mułła powrócił z tego spotkania bardziej zadumany niż radosny. Rozterka nie opuszczała go w ciągu dni. Nastręczyło mi to domysły, zeźliłem się, wygarnąłem swoją nieufność: — Czy to aby na pewno twój ojczym? — Tak — zdziwił się. A później: — Prawda, że jest inny niż na zdjęciach i nawet niż mój wymyślony. Jest jak gdyby kimś trzecim, obcym. Ale to nic, pomału go poznam. Powinienem, skoro ma być moim ojcem, nie? — No. A o czym mówiliście? — Wypytywał, jak mi tutaj jest. O was, o mamę... O krewnych, których nie mogłem pamiętać, bo byłem za mały. ' — Powiedział ci coś o sobie? Kim jest?... 184 — Mówił, że żyje sam i chce, abym jak najszybciej z nim zamieszkał. Zabierze mnie po świętach. — No, tak. Oni tacy są. — Jacy? — Nic... Cieszysz się? — Chyba cieszę... Pytał też, czy mam jakąś szczególną prośbę. Powiedziałem, że chciałbym się uczyć rysunku. „Tak, odpowiedział, to ci się chwali". A po - wyczekiwaniu: „Prosiłem, abyś wyraził życzenie, które mógłbym spełnić dla ciebie, czy już się zastanowiłeś?" I Mułła zwierzył mi się: •— Wiesz, ojciec, którego malowałem, zawsze będzie mi najbliższy. Jego poznałem naprawdę. Kiedy byłem mały, wciąż się czegoś bałem. Ludzi, stromych schodów, ciemności. On mi pomagał przezwyciężać strach, tak jakby zapalał lampę, aby mnie upewnić, że w pokoju nie czają się żadne straszydła. A najważniejsze, to niczego się nie bać, prawda? Rozumiesz mnie? Chandra dopadła mnie dopiero nazajutrz po wyjeździe Mułły. Spisuję te wspominki w kątku biblioteki, dokąd rzadko ktoś zagląda. Z okna widać ogród z kawałkiem alejki i zarośla. Właśnie kilku malców przemyka nie opodal inspektów. Najstarszy z nich to Michaś. Wkrótce opiekunka podniesie larum, znowu go skarcą, że daje zły przykład. Domyślam się, dokąd pobiegli. Nasz dawny szałas uzyskał szczelny dach i podłogę z laskowych drążków. Wychowawczynie uskarżają się na Michasia. Nie dość, że jako uczeń wyzwolił się spod ich nadzoru, to na domiar kaptuje malców, wałęsają się bóg wie gdzie. Kiedyś za karę pozbawiono Michasia deseru. Gdy piątka mikrusów również odsunęła swoje porcje nie tknięte, Kulawy sam udzielił reprymendy winowajcy. Jak gdyby spostrzegł go wówczas pierwszy raz. Michaś przyjął naganę niby nobilitację. 185 Tu albo ktoś prędko dorasta, albo pozostaje malcem na bardzo długo. Jako ostatni ubył z zastępu Baca. W ciągu roku był wzorem pracowitości. Gromadził w dzienniku same piątki i czwórki. W nagrodę za pilność wychowawca dołączył do jego świadectwa pochwalny list. Baca był bardzo dumny z wyróżnienia. Oczekiwaliśmy, że teraz już zdobędzie się na odwiedziny swojej wioski. I tak się stało. Nie pojechał tam jednak natychmiast. Najpierw wsadził pochwałę do dużej koperty i wysłał ją pocztą. Zwrócił się do pana kierownika dopiero z listem od siostry. Ona i szwagier donosili mu, że są zdrowi, że sąsiedzi też czytali pismo, uradował ich dobrym świadectwem, proszą, by nie zwlekając przybył do nich na wakacje. Śmiesznie jest pomyśleć, że tutaj, w naszym domu, będziemy odtąd bywać tylko gośćmi. W te dni niecierpliwię się, rad bym pogonił kalendarz zrywając kartkę za kartką. Ponagla mnie ciekawość, a jednocześnie pętają lęki, bo nie wiem, jakich w mieście zastanę kolegów, czy podołam nauce. Zapewne Grześ, Szary, Mułła też tak kołysali się od niecierpliwości do obawy, nie dając tego poznać po sobie, i słusznie, po eo kłopotać drugich. Łatwo jest udać przed chłopakami beztroskę, a także zadzierając nos pozyskać sobie respekt młodszych. Każdy przecież marzy, by jak najszybciej dostać cenzurkę, wydorośleć. O wiele trudniej zgrywać się wobec pana Augustyna. On wie, jak obco czujemy się między otrzymaniem świadectwa, a odjazdem. I nie chcę przed nim kłamać. Byłem zeszłej niedzieli we wsi aż za szkołą. Gdy wracałem gościńcem, przywabił mnie ku sobie wojenny cmentarzyk wśród brzóz o liściach zmęczonych chłodami i słotą. Na dróżce rozpleniły się zielska. Od braiuki dojrzałem kogoś siedzącego na kamiennej ław- 186 ce pod pomnikiem. Cofnąłem się, by nie zakłócić mu modlitwy, jeśli się modlił. Furtka skrzypnęła, obejrzał się, zachęcił mnie gestem. Był to pan Augustyn. Stropiłem się mocniej niż zwykle przy spotkaniu z nim. Spodziewałem się zastać cmentarzyk pusty, a już obecność tutaj naszego pana wydała mi się niezwykła. Jakbym zapomniał, że wśród poległych spoczywa Krzysztof, jego syn. Pan Augustyn był zamyślony, lecz nie smutny. — Szedłeś do domu? ' — Tak. — To wrócimy razem. Nie było mu spieszno powstać. Zdarzyła się sposobność, by poprosić go o rozproszenie tej resztki cieni, jakie jeszcze osnuwały lata zamętu, kiedy to nasi ojcowie ginęli, jedni ratując świat przed rozpadnięciem się, drudzy w ucieczce. Zabrakło mi jednak śmiałości, by o to zagadnąć. — Często bywaliście tutaj? — Często. Ujrzałem przed sobą Grzesia z owej niedzieli, gdy zawieraliśmy rozejm z Kubą, przypomniałem sobie jego dziedzictwo. — Wiele nasłuchaliście się o tym, co się tu-działo, zanim powstał wasz dom. — Nie o wszystkim. Dźwignął się, wsparł dłoń na chropawym garbku, piaskowca. — Od Grzesia? — Od niego również. — Czasami jest lepiej dla żyjących, jeśli to, co minęło, staje się jak legenda, jak baśń. To prawda, że nie jest łatwo zapominać. Często łatwiej przestać lubić siebie niż wygnać kogoś z serca. Potrzeba dużo męstwa, aby pozrywać więzy, jeśli się tak powinno. Nie zawsze dorośli mają słuszność. Bywa tak, że zapy- 187 tuję się, jak w tym lub w owym przypadku postąpiłby mój syn, Krzysztof, i w duchu przyznaję, że się omyliłem, a on miał rację. Być starym i doświadczonym wcale nie znaczy być mądrym. Gdyby więc wasi rodzice żyli, zdołaliby wam ofiarować zaledwie małą cząstkę tego, czego oczekiwaliście od nich. Co w życiu jest najcenniejsze, to odwaga. A w nią nie sposób wyposażyć nikogo. Każdy musi zdobywać ją sam, bo dzielność każdego, dzieci i dorosłych, karmi się tym, co twoje własne, co sprawia, że różnisz się od wszystkich innych ludzi. Z tej to przyczyny pragniesz dowiedzieć się, kim był twój ojciec, kim ty jesteś. Jeśli zaś zdarza się nieszczęście, że ty i on mierzycie się w okrutnej niezgodzie, czy mu ustąpisz? Nie, raczej wyprzesz się go, niż pozwolisz, by odebrał ci to najcenniejsze. — To znaczy, że bez słuszności nie można być dzielnym? — spytałem. — Tak. Właśnie tak. — I Grześ czynił oo w jego mocy, by odgadnąć swoją? — Czy budowaliście tamę, biliście się z kolegami, współzawodniczyliście z nimi nie po to, ażeby utwierdzić się w słuszności? Gdyśmy szli alejką pomiędzy mogiłkami, ośmieliłem się: — Grześ znał, odkąd tu przybył, całą prawdę? — Prawie całą. — Zdołał o niej zapomnieć, a my niechcący przypomnieliśmy mu ją, tak? — Stało się to przypadkiem. — I za chwilkę: — Podzielić z kimś wstyd bywa trudniej niż samemu go udźwignąć. On czuł się bardziej winny niż którykolwiek z was. — Dlatego że wiedział więcej niż my? Czy tak? Zawróciłem od furtki, by jeszcze raz ujrzeć kamień nad kopczykiem dowódcy. 188 — Krzysztof cieszyłby się, że Grześ mieszkał w naszym domu. Czy teraz wiesz już wszystko? Przestał mnie nawiedzać zły sen. Nie powtórzył się ani razu od zeszłego lata, kiedy to wylazłem z pościeli, by spotkać Grzesia w południowym skrzydle zamku. Koszmar chyba odstąpił ode mnie na zawsze, nie przywołuje go nawet wspominanie ojca przed uśnięoiem. Cieszy mnie to, a jednocześnie odrobinę smęci. Czuję się tak, jakbym zgubił coś, czego już nie odzyskam. Jeśliby moi rodzice ożyli, uszczęśliwiliby mnie, jednak inaczej niż przedtem. Gdyby zdarzył się ten cud, po przywitaniu rychło pokazałbym im zamek i park. Pomału, zrozumiałymi słowami wtajemniczyłbym ich w sprawy, które działy się tutaj, gdy byli nieobecni. I pewno niewiele zadawałbym im pytań. Podobnie, jeśli spotkamy się z Grzesiem, jego starszeństwo będzie dla mnie zaledwie przypomnieniem minionych wakacji. Tylko pan Augustyn pozostał tym samym, kim był od początku. Tylko wobec niego będę zawsze dzieckiem. Nie wiem, czy powinienem cieszyć się tym, czy martwić. Wczoraj nikt nie kręcił się w sieni, zbliżyłem się do zabitych deskami drzwi. Ćwieki wciąż tkwią głęboko w drewnie, na progu nie ma śladów stóp. Nawet teraz, gdy wiem, co jest w środku, uległem złudzeniu, że tutaj korytarz ślepo się kończy, a tych drzwi nie otwierano od wieków. Nie jestem jednak pewien, czy Grześ i ja ostatni złamaliśmy zakaz. Znam paru chłopaków dość bojaźliwych, by ulec podobnej chętce. Dotknąłem klamki, desek wolałem nie ruszać, mogłyby odpaść i narobić hałasu. W napięciu wyczekiwałem, lecz nie musnęła mnie najlżejsza pokusa, by zajrzeć do wnętrza. Na naszej bramie wisi tabliczka, powiadamia przyjezdnych, czyją siedzibą jest zamek. Widnieje na niej 189 dużymi literami: Dom Dziecka. To miłe, że ktoś zatroszczył się o taki napis, brzmi on o wiele ładniej niż Dom Sierot. Czasami myślę, że to jest wszystko, co można uczynić, by pobyt tutaj był mniej smutny. Od jutra i ja będę przystawał przed bramą jako przyjezdny. Wszedłszy kiedyś na dziedziniec, być może poczuję się tu obco. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Przecież wcześniej czy później przywyknę żyć w świecie dorosłych, a tam sprawy dzieją się na pewno zupełnie inaczej niż tutejsze. •? ?. tj ?? 'g ? ? ? ?? ?? ? 3 ? ?» - *?* ??? -•? ? B' --? &«?§ ?) ?> ? ? 11 ? ? " ?- ? ? ? n w i* a c < ~ ? ? ?, ?? hc- N ?, ? ? a ? ?+ ? ? :* ». .N ? S ? ? ? 3 ? ? ? ? ?* ?? ?. > g ? • <-^ Ś 1 as - ?. X * ?. ? (? ?? ? ?- ? ????'? ???