16400

Szczegóły
Tytuł 16400
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16400 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16400 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16400 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanisław Kowalewski Czarne okna ISBN 83-85193-83-9 Wydawnictwo Siedmioróg. Wrocław 1993 Nakład 12.000 + 350 egz. 10 stycznia 196* Zaczynam od dziś pisać pamiętnik. Dobrze nawet nie wiem, jak to się robi, ale jakoś sobie poradzę. Kiedyś czytałem książkę Dziennik psotnego Jurka; było tam opisane mnóstwo kawałów, niektóre nawet bardzo mi się podobały i zazdrościłem temu całemu Jurkowi. Potem mi wytłumaczyli, że książkę pisał ktoś dorosły i tylko się podszywał pod Jurka, aby się wydawało, że to prawdziwe. Więc ja nie chcę nikogo nabierać i w swoim pamiętniku nie będę układać żadnych zmyślonych historii. Wszystko będzie naprawdę, jak było. Lekcji nam zadają straszną furę i o byle co lecą dwóje. Właściwie czasu na pisanie pamiętnika zostaje bardzo mało, a jeszcze do tego mam różne specjalne zadania, bo należę do „czarnych". Kto to są „czarni"? To długa historia i jak zacznę wyjaśniać każdą rzecz, w końcu się zgubię i cały pamiętnik będzie jak supeł nie do rozwiązania. Więc muszę wszystko pisać po kolei. Nie lubię sobót i niedziel. I tym się różnię od wszystkich kolegów, bo dla nich sobota to już prawie święto, a niedziela, no, to wiadomo — niedziela. Tata zawsze przyjeżdża z Warszawy w soboty albo niedziele, a czasem i w sobotę, i w niedzielę. Długo rozmawiają z mamą, a czasem to zupełnie krótko i zaraz wybucha wielka awantura. Tata strasznie krzyczy, a czasem także krzyczy mama. Potem tata trzaska drzwiami i idzie do nas, to jest do mnie i do Basi. Zaczyna nam stawiać pytania, co było zadane i jakie mamy stopnie. Nie znoszę tych pytań. Czasem nic nie odpowiadam, wtedy tata powtarza pytariie, a kiedy dalej milczę, to zaczyna krzyczeć, że nie szanujemy własnego ojca, że ktoś nas przeciw niemu buntuje, on dobrze wie kto. Potem znów trzaska drzwiami i leci do 5 mamy. Później jemy kolację i znów tata pyta nas o lekcje, i mówi, że ja i Basia jesteśmy parą osłów i że prędzej czy później wyrzucą nas ze szkoły i skończymy w domu poprawczym. Wieczorem tata wyjeżdża bardzo późno, a my zostajemy z mamą. Mama ma czerwone oczy i milczy. Wtedy podchodzę do niej i mówię: — Nie martw się, mamo. Nie martw się, bardzo cię proszę. I Basia, chociaż ona jest jeszcze zupełnie smarkata i głupia, też podchodzi do mamy i mówi, żeby się nic a nic nie martwiła. Kiedy tata krzyczy na mamę w drugim pokoju, to nawet nie wie, co się ze mną wyrabia. Nie mogę czytać ani odrabiać lekcji, ani w ogóle nic. Zaraz podbiegam do drzwi i słucham. Niechby mama tylko mnie zawołała, zaraz bym skoczył jej na pomoc. I już sam nie wiem, co bym wtedy zrobił. Ale mama nigdy nas nie wzywa na pomoc, zresztą tata nic jej nie robi, tylko strasznie krzyczy. Nienawidzę tych krzyków. Niechby już krzyczał na mnie i na Basię. Sto razy wolę. Wydaje mi się, że jak ktoś krzyczy i przekrzykuje drugiego, to nie może mieć racji. I tata nie może mieć racji, kiedy tak krzyczy. Kiedy tego słucham, myślę sobie, jak to może być, żeby prawda mamy była całkowicie różna od prawdy ojca. Czy mogą być dwie różne prawdy? A może dorośli w ogóle nie rozumieją prawdy? Albo nie, musi być jeszcze inaczej. To, co mówi mama, jest na pewno prawdziwe. Bardzo kocham mamę. A tata? Czasem wydaje mi się, że i tatę kocham, jest mi go bardzo żal. Ale kiedy zaczyna krzyczeć, w jednej chwili o wszystkim zapominam i tylko go nienawidzę. Więc tak, jak w pamiętniku, muszę najpierw napisać o sobie. Nazywam się Krzysztof Zakrzewski. Mam lat 14 i chodzę do siódmej klasy szkoły podstawowej w Międzyborach. Moja siostra Basia ma lat 12 i chodzi do piątej klasy. Rodzice mają rozwód już od 8 lat i tata mieszka w Warszawie, a my z mamą tutaj, w Międzyborach. Tata pracuje w Warszawie w ministerstwie. Mama też pracuje w biurze w Warszawie i co dzień 6 wstaje o 6 rano, przygotowuje dla nas i dla siebie śniadanie, a potem jedzie do pracy. My z Basią kończymy odrabiać lekcje i idziemy do szkoły. Zamykamy drzwi i klucz kładziemy pod słomiankę. 11 stycznia Dziś na dworze straszna wichura, pada śnieg i jest duży mróz. Po szkole poszedłem do gospody i zjadłem obiad. Jest poniedziałek i obiad tanio kosztuje, dzień bez mięsa. Wczoraj rozpisałem się tak o ojcu i mamie, bo akurat była niedziela i ojciec bardzo krzyczał i trzaskał drzwiami. Potem tata wyjechał wcześniej niż zwykle, a ja postanowiłem zabrać się za pamiętnik. Wziąłem jeden czysty zeszyt, który miałem w zapasie, i zacząłem pisać. — Co tak piszesz? — spytała mama. — Wypracowanie z polskiego. — Co ci się stało? Zwykle siedzisz przy tym i gapisz się w lampę, liczysz na suficie muchy, których nie ma, a dziś piszesz z takim zapałem. — Jakoś mi leci. — A jaki temat? Tu dopiero mama mnie zastrzeliła. Przypomniałem sobie prędko, co mieliśmy ostatnio na klasówce w szkole, i powiedziałem. A mama: — Jak napiszesz, to mi pokażesz. — Nie, mamo. Lepiej nie. — Jak nie chcesz, to nie. Ja się nie napraszam. No, więc udało mi się i mama nawet nie zajrzała do zeszytu. A swoją drogą trzeba być ostrożnym i dziś postanowiłem pisać zaraz po przyjściu ze szkoły. Mama jest jeszcze wtedy w biurze, a Baśka się nie liczy. Tylko jest jedno nieszczęście, strasznie zmarzłem po drodze. Ta budrysówka, co mi ją mama kupiła na jesieni, niby jest na watolinie i powinna być ciepła, kosztowała ładną sumkę. A dziś na tym wietrze i mrozie zdawało mi się, że nic na sobie 7 nie mam i aż mnie chwyciły dreszcze. Zacząłem biec do gospody, żeby się rozgrzać, no i trochę mi było cieplej. Dali jakąś taką zupę, niezbyt gorącą, a na drugie — pierogi z serem. Taki obiad nie bardzo rozgrzewa, chociaż umyślnie usiadłem blisko pieca i na podanie nie musiałem długo czekać, bo kelnerki mnie i Basię dobrze znają. Przy poniedziałku w gospodzie spokój i mało gości, ale w inne dni, a już szczególnie w soboty, to pełno ludzi i ciągle zamawiają piwo na przemian z wódką, a do tego schabowe kotlety. Mama nie lubi, jak Basia sama chodzi do gospody, i zawsze chce, żebym ją brał ze sobą. Ale przecież ona ma zupełnie inne godziny lekcji, a ja na taką smarkatą nie będę wyczekiwać. Musi sobie sama dawać radę. Zresztą nikt jej nie zje. Kelnerki są dla nas miłe, chyba że mają jakąś awanturę z gośćmi. Ciskają wtedy talerzami i o byle co zaczynają krzyczeć. Nie znoszę tego i zaraz bym chciał lecieć komuś na pomoc, z kimś się bić. Żeby tylko nie było krzyków. Ale dzisiaj spokojnie. Wyszedłem z gospody i pędem poleciałem do domu. Był taki wiatr, że zupełnie zatykał. Otworzyłem sobie drzwi i zeszedłem do piwnicy, żeby nabrać do kubełka węgla i trochę drewna na rozpałkę. Mamy dwa pokoje i mama rano pali w naszym pokoju, gdzie jemy śniadanie. A ja, kiedy wrócę ze szkoły, palę w pokoju mamy. Dziś duży mróz i w mieszkaniu bardzo zimno. Kiedy już napaliłem i miałem czas, żeby pisać, zrobiło mi się smutno. Nawet nie wiem czemu — żaden belfer mnie nie zahaczył, żadnej dwójki nie oberwałem, więc tydzień nie zapowiada się źle. Wieczorem też będzie spokój, więc czego się martwić? A potem popatrzyłem przez okno i zobaczyłem, że już się robi wieczór. I zacząłem sobie przypominać, kiedy ostatni raz było słońce. Owszem, przed paru dniami troszkę się pokazało, ale przez cały grudzień ani minuty słońca i teraz znów tak czarno. Czytałem w jakiejś książce, że w Egipcie o tej porze każdego dnia jest słońce i ludzie tylko myślą, jak się przed nim schować. A przecież są kraje jeszcze gorętsze od Egiptu. Pomyśla- 8 łem, że w tamtych krajach muszą żyć sami weseli ludzie. Choćby byli nawet bardzo biedni, muszą być weseli. Potem zamknąłem piec, bo już się węgiel przepalił. I nagle uczułem, że bolą mnie zęby. Położyłem się na łóżku i zacząłem sobie twarz przygrzewać od poduszki. Bardzo się boję bólu zębów, bo zaraz trzeba myśleć o dentystce. Zęby to straszna rzecz. Już parę razy miałem zapalenie okostnej i spuchłem jak bania. Musiałem robić różne okłady i płukać usta szałwią. W ogóle mam słabe zęby. Dentystka mówi, że to z braku witamin. Kiedy mama spytała mnie o dentystkę, powiedziałem, że wszystko dobrze i że jeden ząb mi usuną, a do innych dadzą plomby. Mama wygląda w ostatnich dniach bardzo źle. Od lat radzą mamie, że powinna razem z nami pojechać na wakacje do Zakopanego, ale na wspólny wyjazd nigdy nie starczy. Tylko my z Baśką wyjeżdżamy na obozy harcerskie albo kolonie. W Zakopanem jeszcze nigdy nie byliśmy. A z zębami już dobrze. Kiedy je ogrzałem od poduszki, jakoś przestały boleć. Całe szczęście, bo kiedy dentystka wsuwa mi do ust ten świder od maszyny i pyta: „Czy boli, złotko?" — zawsze mam ochotę ugryźć ją w rękę. W ogóle czasem mam ochotę gryźć. Może w każdym człowieku jest troszkę jakiegoś zwierzaka. Jeśli tak, to ja mam coś z psa. Niby jestem łagodny, ale lepiej mnie nie drażnić, bo mogę tak ugryźć, jak najgorszy dziki wilk. Zresztą bardzo lubię psy. Właśnie przed chwilą Zuch cicho zaskrobał do drzwi, wywiesił czerwony ozór i głośno dyszy. Wiem, o co chodzi. Czasem mu przynoszę z gospody jakąś kość albo kawałek kotleta, na który nie mam ochoty. Dziś jest dzień bezmięsny, ale Zuch o tym nie wie, więc mu tłumaczę: — Cieszę się bardzo, żeś przyszedł, ale dziś nic nie mam. Przyjdź jutro, to może coś przyniosę. Zuch patrzy mi w oczy brązowymi ślepiami i ciągle dyszy. — A może chcesz skórki od chleba albo coś takiego? Ale nawet mu nie podsuwam tych skórek, bo wiem, że ich nie tknie. Trochę z nim pogadałem i wypuściłem go. Nieraz mnie odprowadza do szkoły. Nie wołam go nigdy, 9 ale on idzie za mną. Czasem mi to było niewygodne, bo umówiłem się z którymś kolegą i tamtem zaraz zaczepia: — Twój pies? A wiadomo, że nie mój, więc już wolę, żeby za mną się nie włóczył. Ale odpędzanie go też nic nie pomaga, bo on idzie tak daleko, jak mu się podoba. Niedługo po wizycie Zucha przyszła Basia i coś zaczęła gadać, ale zaraz ją obciąłem, że nie mam czasu na babskie głupstwa. Odęła się i zaczęła odrabiać lekcje, a ja wziąłem się za pamiętnik. 12 stycznia Dziś na dworze była bardzo łagodna pogoda, wiatr ustał i mróz zelżał. W południe tak się ociepliło, że na szkolnym boisku zaczęliśmy lepić bałwana. Znaleźliśmy węgielki na oczy i usta. Ten bałwan wyjątkowo nam się udał, ale ciągle jeszcze nie postanowiliśmy, kogo ma przedstawiać. I wtedy Jurek Ostrze-szko zawołał, że to matematyk Pantyka. Matematyk jest w ogóle ciężki facet, strasznie się nas czepia, o byle co stawia dwóję, a jak zaczynamy nową lekcję, to on tak tłumaczy, że nikt nic nie rozumie. Za dawnego matematyka wszystko było inaczej. Ja i Os-trzeszko zawsze mieliśmy piątki i wszystko było jasne. Bardzo wtedy lubiliśmy matematykę. I ja, i Ostrzeszko postanowiliśmy, że zostaniemy cybernetykami i będziemy budować mózgi elektronowe i różne inne rozumne maszyny, o których teraz się jeszcze nikomu nie śni. Tamtem matematyk nazywał się Makowski i przenieśli go do Warszawy, a nam dali tego. Wysoki na dwa metry, złościć się umie i dwóje stawiać, ale wykładać nie. I nos ma taki bardzo długi, rozplaśnięty na końcu. Nos jak łyżka do butów. Kiedy się złości, to koniec tej łyżki do butów tak mu śmiesznie podryguje. Tyle jest różnych zawodów, dlaczego taki musiał akurat zostać nauczycielem? Nazywaliśmy go pan Tyka, czyli Pantyka. I jak już ten bałwan był gotowy, a wyszedł bardzo duży, Ostrzeszko nagle zawołał, że to Pantyka, a my zaczęliśmy 10 wrzeszczeć. I któryś przyniósł ze śmietnika jakiś dziurawy kapelusz, a inny kawałek deski, na której napisaliśmy: „Pantyka, dręczyciel matematyki i uczniów". I myśleliśmy, że na następnej pauzie obejrzy sobie tego bałwana cała buda i będzie niezła zgrywa. A tu raptem zza parkanu wyjrzał Pędzimąż. My wszyscy, to jest „czarni", jesteśmy z Pędzimążem — od kiedy nas zdradził i odszedł do „białych" — na stopie wojennej. — Pchełki! — zawołał Pędzimąż, bo on teraz wszystkich „czarnych" tak nazywa. — Zaraz was rozgonię, pchełki. Lepiej uciekajcie sami. Więc my zaczęliśmy lepić kule ze śniegu i w niego, ale ich tam było jeszcze paru. I my w nich śniegiem, a oni w nas kamieniami i końskim zmarzniętym nawozem, i czym popadło. Całego bałwana nam zepsuli. Zaraz potem był dzwonek i nawet na nich nie mogliśmy się odegrać. Trudno, co się odwlecze, to nie uciecze. Nic nie wyszło z naszego Pantyki. Po lekcjach poszedłem do gospody, ale przedtem my, „czarni" z siódmej klasy, mieliśmy odprawę i zapadło parę ważnych postanowień, ale o tym pisać nie mogę, bo to ściśle tajne. A ten zdrajca Pędzimąż to jeszcze gorzko pożałuje, że z nami zaczynał. W gospodzie dali mi na obiad krupnik i mielony kotlet z buraczkami. Choć byłem bardzo głodny, kawałek tego kotleta zostawiłem i owinąłem w papier, żeby dać Zuchowi. No i w domu wszystko tak jak zwykle. Napaliłem w piecu i dałem Zuchowi jego dolę. Baśka dziś przyszła wcześnie i trochę nawet z nią rozmawiałem, żeby jej nie było smutno. Ostatecznie to moja siostra. Ale potem jej kazałem być cicho i nie przeszkadzać. Usiadłem sobie przy oknie, otworzyłem pamiętnik i trochę pisałem. A później się zamyśliłem. Bo od czasu, kiedy zacząłem ten pamiętnik, nie daje mi spokoju: jak pisać? Jak się powinno pisać pamiętnik? Dziennik psotnego Jurka to były same draki. Ale ja przecież robię to wcale nie dla draki, tylko żeby opisać wszystko naprawdę. Więc o czym pisać? Co jest ważne, a co nieważne? Czy walka z Pędzimążem jest ważna, a to, że Zuchowi przyniosłem 11 kawałek swojego kotleta, nieważne? Czy trzeba pisać o tym, jaka którego dnia jest pogoda, czy też, o czym mówiłem z mamą albo co mi się śniło w nocy? Co naprawdę jest najważniejsze i o czym przede wszystkim trzeba pisać? W sobotę lub w niedzielę przyjedzie tata i największym wydarzeniem będzie awantura z mamą. Czy o tym mam pisać, kiedy tak naprawdę to jak najprędzej chciałbym zapomnieć 0 awanturach. Czy nigdy już nic nie da się zmienić i tata zawsze, jak przyjedzie, musi się kłócić i mieć za złe, i krzyczeć? Ale już dosyć, dosyć o tym. Dziś w nocy śniły mi się psy. Psy i koty. I że w naszej kuchni rozlało się mleko, i zaraz do niego przyskoczył biały kot i zaczął chłeptać. A kiedy ja chciałem go złapać i wyrzucić, kot przejechał mi pazurami przez rękę. Krzyknąłem i obudziłem się. Co może znaczyć taki sen? Pomyślałem, że biały kot to może być Pędzimąż, bo on teraz przystąpił do „białych" i z jego strony można się spodziewać każdego świństwa. Ale ten sen może też oznaczać coś zupełnie innego. Napisałem o śnie, a w dalszym ciągu nie wiem, jak pisać ten pamiętnik. Gdyby człowiek miał dużo, bardzo dużo czasu, może należałoby notować wszystkie myśli i wszystkie zdarzenia. Ale przecież człowiek nigdy nie nadąży z notowaniem własnych myśli, chyba żeby mu ktoś podłączył jakiś taki specjalny magnetofon prosto do mózgu. Nie mam nawet zwykłego magnetofonu, więc spróbuję tylko notować. Siedzę przed oknem. Lecą kawki od strony lasu. Chciałbym być ptakiem i móc latać. Ale pociągnęło od okna chłodem! Brrr, zimno! Jak musi być zimno takiej kawce na gałęzi w lesie. Już lepiej być człowiekiem i mieć piec i mieszkanie. A najlepiej w zimie pod kołdrą, tak na chwilę przed zaśnięciem. Choć dużo jest jeszcze różnych fajnych rzeczy. Lubię biec ulicą tak, żeby się zdawało, że same nogi mnie niosą, jeszcze chwila, a oderwę się i będę leciał nad ziemią. Swoją drogą ten Pędzimąż to wredny facet. Jeszcze my go kiedyś dopadniemy i dostanie manto. 1 niech nie myśli, że taki jest nieoceniony. Jak będzie chciał znów wrócić do „czarnych", to go przepędzimy. No i co wyszło z notowania? Nie udaje się. Kiedy pisałem 12 ostatnie zdanie, przyszła mi w międzyczasie cała masa różnych myśli do głowy i nie zdążyłem ich zanotować. Myślałem o tym, że mama powinna jechać nawet bez nas do Zakopanego, może by jej wreszcie minął ten paskudny kaszel, co ją męczy. My z Baśką damy sobie na pewno radę. I niech nam tu na kark nie ściąga taty. Ja jestem w tym wieku, że świetnie potrafię wszystkim pokierować i z pieniędzmi też się umiem liczyć. Patrzyłem na lecące kawki i myślałem, że mama powinna jechać. Ale strasznie byłoby nam smutno bez mamy. Może kaszel nie jest taki groźny. Prawie co roku, od jesieni do wiosny, mama bardzo kaszle i pije różne syropy; kiedy ma gorączkę, po parę dni leży w łóżku, a potem znów jedzie do biura i dalej kaszle. A jednak wysłałbym ją. Od razu bym ją wysłał. I myślałem jeszcze o tylu rzeczach, o tych różnych sprawkach Pędzimąża, ale naprawdę nie udało mi się tego zanotować. Myśli lecą strasznie szybko. 17 stycznia No i całe cztery dni nie pisałem. Jakoś odeszła mi ochota i czasu było mało. Ale dziś znów piszę. Przecież nigdzie nie jest postanowione, że pamiętnik musi być pisany co dzień. Dużo nam zadają, tak że musiałem dwa razy, w czwartek i piątek, siedzieć prawie do dwunastej w nocy. Raz nad zadaniami z matematyki, a drugi raz nad wypracowaniem: „Co przyniosła mi wolność?" w związku z rocznicą wyzwolenia. Niech nikt do mnie nie ma pretensji, że nie było pamiętnika. A najlepsze wypracowanie podobno wyślą na jakiś konkurs i mają być nagrody. Mojego na pewno nie wyślą i żadnej nagrody mi nie dadzą. Wyzwolenie się działo jeszcze wtedy, kiedy mnie na świecie nie było, więc ja mogę tylko o tym pisać, co widziałem na własne oczy. Jak byłem bardzo mały i z mamą jeździliśmy do Warszawy, to pamiętam, że było dużo gruzów i popalonych domów. A potem było coraz więcej nowych domów i coraz mniej gruzów. Niektóre z tych nowych 13 domów bardzo mi się podobały. Kiedyś mama wzięła mnie i Baśkę na ruchome schody, jeździliśmy tak długo w górę i w dół, aż jakiś gość z wąsami powiedział, że nas zauważył i że dosyć tej jazdy. Zapamiętałem sobie tego gościa z wąsami i to, że nas odpędzał. Nie lubię wąsatych, zawsze się najwięcej gniewają i małym chłopcom lubią grozić. Ja się ich wcale nie boję, ale nie znoszę takich, co krzyczą i grożą. Hitlera też widziałem na fotografii. Miał wąsy. Wszystko się zgadza. Krzyczał, groził i narobił tyle złego. W wypracowaniu napisałem o tych kamienicach i o tym, jak się cieszyłem z jazdy na ruchomych schodach. I że bardzo kocham wolność, a nie znoszę, jak mi czegoś zabraniają. Nie wiem, czy bardzo będą zadowoleni z tego wypracowania, ale trudno. Jak już oddałem je pani od polskiego, to przyszło mi do głowy dużo różnych pomysłów, jak by to można napisać. Choćby o tym, jak bawiliśmy się w powstańców warszawskich. Ta stara altana, co stoi koło domu Ostrzeszki, to była „Pasta". I raz ją odbijaliśmy Niemcom, to znów oni ją nam zabierali. W dni parzyste jedni byli powstańcami, a drudzy Niemcami, w nieparzyste na odwrót. Pędzimąż już wtedy z nami się bawił i zawsze były z tego powodu różne awantury. Raz mianował się Hitlerem, a drugi raz Borem. Myśmy się na wszystko zgadzali, bo chcieliśmy, żeby Pędzimąż był z nami. A w ogóle to nie znoszę, żeby ktoś kogoś męczył albo brał do niewoli, albo straszył. I dziś też miałem z tego powodu różne historie. Ale napiszę wszystko od początku. Więc jest niedziela. Ponieważ tata wczoraj nie przyjechał, wiadomo, że przyjedzie dziś. A jak ma przyjechać, to ja już czuję burzę w powietrzu i od rana chodzę zły i tylko fukam na Baśkę. Gdybym był jeżem, tobym nastawił kolce. Niechby mnie kto spróbował dotknąć! I jak tylko wstałem, słyszę z podwórka skowyt Zucha. Więc skoczyłem do okna, patrzę, a Zuch wyrywa się uwiązany na łańcuchu. Od razu się zezłościłem, bo tamten skacze, szarpie za łańcuch. I szczeka, jakby wzywał mojej pomocy. Przyjaciół poznaje się w potrzebie. Szybko się ubrałem. Popatrzyłem na termometr 14 przy oknie, pięć stopni mrozu. Niby niedużo i śnieg prószy. Bardzo ładna pogoda, ale nie dla kogoś, co musi stać uwiązany na łańcuchu. Z tym Zuchem bardzo często w niedzielę robią różne hece. On nikogo nie chce słuchać, to prawda, i za to go bardzo szanuję. To jest wolny pies i robi, co mu się podoba. Nasza gospodyni, właścicielka Zucha, idzie z córkami w niedzielę do kościoła i podobno Zuch bardzo często leci za nimi cały czas. One wchodzą do kościoła i on też. Odpędzają go, ale nie pomaga. Gospodyni bardzo się wstydzi, a Zuch kryje się między ludźmi, chociaż go przepędzają. Więc gospodyni, idąc do kościoła, zaczęła Zucha wiązać na łańcuchu. Latem i jesienią, chociaż było mi go bardzo żal, nie wtrącałem się. Ale teraz jest zima, mróz, i kiedy on tak skowyczy, nie mogę tego słuchać. Narzuciłem palto, cichutko wybiegłem z mieszkania i spuściłem go. Jeszcze przez chwilę się z nim bawiłem i ciągle mnie lizał po rękach, ale kiedy skręciłem do domu, on nagle rzucił się jak strzała do dziury w płocie, przez którą zawsze wybiega na ulicę, i tylem go widział. Nie chciałem się zastanawiać, co on będzie teraz robić. •9f*H^T Zjedliśmy z mamą śniadanie, potem trochę odrabiałem lekcje, a mama z książką położyła się do łóżka, bo marnie się czuła. I przyszedł z sankami Jurek Ostrzeszko, i powiedział, że jest pyszna sanna, więc mama pozwoliła mi iść pod warunkiem, że weźmiemy ze sobą Baśkę. Nie lubię się włóczyć z babami, ale co robić? I było bardzo fajnie, poszliśmy na dawne okopy, tam są takie wzgórki, całkiem spore. Była tam już cała masa kolegów i koleżanek. Jedni zjeżdżali sankami, inni na nartach. Sanki Jurka są długie i mieściliśmy się na nich we trójkę. A potem znudziły mi się sanki i Grzelak, co jest z młodszej o rok klasy, pożyczył mi swoje narty. I zjechałem raz, ale się na dole przewróciłem, a potem udało mi się zjechać parę razy zupełnie dobrze. Tak się nam świetnie jeździło, że troszeczkę się spóźniliśmy na obiad. W domu czekał na nas już tata i wielka, potężna awantura. Najgorsze, że tata, zamiast krzyczeć na mnie czy na Baśkę, krzyczy zawsze na mamę. Całe piekło. Że wyrosną z nas nieuki i chuligani, że to wina mamy, bo na wszystko nam pozwala. A zaczęło się od tego, że akurat jak tata przyjechał, przyszła do mamy nasza gospodyni i skarżyła się na mnie, że spuściłem Zucha i że on wpadł do kościoła, narobił jej strasznego wstydu i ona sobie wyprasza takie kawały. Mama usiłowała mnie bronić, ale tamta powiedziała, że jej służąca patrzyła przez okno, kiedy spuszczałem Zucha. Tata to wszystko usłyszał, a w dodatku spóźniliśmy się na obiad. No i krzyki, krzyki. Nie mogłem przełknąć ani łyżki zupy. Wstałem od stołu i powiedziałem tacie: — Jeśli musisz krzyczeć, to krzycz na mnie. Mama nic nie wiedziała, że wypuściłem Zucha, a ja nie mogę patrzeć, jak on się szarpie na łańcuchu. A to, żeśmy się spóźnili, to też moja wina, bo nie popatrzyłem w porę na zegarek. — Oczywiście, że twoja — zawołał tata — ale ty jesteś jeszcze dzieciak, za to, co robisz, są odpowiedzialni ci, którzy cię tak wychowują. I znów do mamy. Po obiedzie poszli do mamy pokoju, a my z Baśką niby 16 odrabialiśmy lekcje. Jakie to odrabianie, kiedy ja tylko nasłuchuję, co się wyrabia za drzwiami. Krzyki taty, że on ostrzega, póki czas. Że nie chce, by jego dzieci wyrosły na bandytów, i takie różne. A kiedy tata na chwilę przerwie, słychać kaszel mamy. Teraz jest już noc. Mama poszła spać i Baśka też. Ja odrobiłem lekcje i kończę ten pamiętnik. Kiedy byłem mały i słyszałem takie awantury, podchodziłem zawsze do mamy na dobranoc i mówiłem jej: — Nic się nie martw. Jak już będę naprawdę dorosły, to wezmę i się z tobą ożenię. — Co ty pleciesz, Krzysiu — śmiała się mama. — Nic nie plotę. Jesteś jedyną kobietą, którą naprawdę kocham — mówiłem bardzo poważnie — i ożenię się z tobą. Będę cię bronił przed wszystkimi i przed tatą też. Nikt nie będzie śmiał na ciebie krzyczeć i będzie ci bardzo dobrze. Mama śmiała się, głaskała mnie po głowie i całowała, a ja naprawdę mówiłem tak, jak myślałem. Dziś rozumuję już jak dorosły. Chciałbym prędzej skończyć szkołę, zarabiać i mieć dużo, dużo pieniędzy. I żeby mama nigdzie nie pracowała, tylko była w domu i robiła, co jej się podoba. A kiedy przyjdzie zima i ten jej kaszel, żeby mama jechała w góry i była zdrowa. 18 stycznia Poniedziałek to ciężki dzień, cały tydzień wkuwania przede mną. A jednak wolę poniedziałek od niedzieli. I wszystko jest jak zawsze. Na obiad pierożki z serem i jakaś zupa z jarzynkami, potem palenie w piecu i rozmowa z Zuchem, któremu muszę tłumaczyć, że dzień bezmięsny. Dobrze, że nie ma dużego mrozu, bo biedna mama pewno by się pochorowała na dobre, a tak to jakoś daje radę z tym jeżdżeniem do Warszawy. Jak tylko większy mróz albo śnieg, pociągi strasznie się spóźniają i nigdy nie wiadomo, kiedy mama przyjedzie. Zwykle przyjeżdża trochę po piątej i idzie od st^Krtratjt^dowana pakunkami, bo u nas w sklepie ciągle y^sSgoś ???^?? mama woli kupować w Warszawie. Kiedy mam | ^ .) "Z?- ???????? ^/ 17 trochę mniej zadane, wybiegam na stację i pomagam mamie nieść paczki, a czasem wybiega i Baśka. Oczywiście, każde biegnie oddzielnie, ale potem spotykamy się przy mamie i wracamy już we trójkę. Mama w ogóle nie powinna nosić paczek, idzie od stacji bardzo powoli, często przystaje i ma zadyszkę. Ze stacji do nas jest piętnaście minut drogi, a mama idzie jeszcze dłużej, chyba ze dwadzieścia albo i więcej. Jak tylko mi się udaje, to po nią wychodzę. Czasem jest tak śmiesznie, że wszystkie trzy psy, co są w naszym domu, wypadają razem z nami i odprowadzają nas na stację, a potem wracają też razem. Rozumiem, że robi to Zuch, bo z nim jestem w przyjaźni, ale ten żółty w białe łatki wilk Selim i ten mały, kędzierzawy Urwis to chyba biegną za nami tylko z nudów albo na złość Zuchowi. Jak one są z nami, Zuch cały czas tak ujada na Selima i Urwisa, że aż chrypnie. Ale trzeba wyjaśnić wszystko od początku. Nasza gospodyni miała różne psy, nawet już ich sobie nie przypominam. A Zuch był zawsze, odkąd pamiętam. Mama mi kiedyś opowiadała, że biegaliśmy z Zuchem na wyścigi. Ja wtedy jeszcze dobrze nie chodziłem i nieraz się przewracałem, ale Zuch też się przewracał, więc nasze szanse były wyrównane. A teraz Zuch ma już zupełnie siwy pysk i mówią o nim „stary pies", choć on się trzyma naprawdę bardzo dobrze. Zuch był jedynym psem w naszym domu przez szereg lat. Aż kiedyś do jednej z córek gospodyni przyplątał się na ulicy mały, kędzierzawy piesek i strasznie skomlał. Wyglądało, że jest chory albo pogryziony, ale kiedy ta córka chciała go dotknąć i pogłaskać — od razu uciekał. Jak ona szła dalej do domu, on znowu się pojawiał za nią i skomlał, ale nie dał się dotknąć. Wreszcie doszli do domu i on został przed furtką. Potem przyszedł wieczór i nagle u tej gospodyni słyszą, że coś piszczy pod drzwiami. Zuch podobno najpierw lekko zawarczał, a potem od razu się uspokoił i siedział cicho, jakby go w ogóle nie było. Otworzono drzwi, a tam się okazało, że to ten piesek skomlił. Ale on zaraz uciekł. Więc nalano mu na miseczkę mleka i przymknięto drzwi, wtedy piesek wrócił i zaczął pić. A kiedy tylko uchylono drzwi, znów uciekał. Przez parę dni tak było, że wystawiano mleko albo kaszę, on to zjadał i uciekał. 18 Akurat zaczęły się mrozy i jedna z córek gospodyni znalazła tego pieska rano zupełnie sztywnego koło drzwi. Myślała, że nieżywy, przyniosła do kuchni i wtedy się okazało, że jeszcze żyje. Nakarmiono go i nasłano w kącie słomy, żeby się położył. A Zuch tylko go obwąchiwał i nawet nie warknął. Ten „nowy" był trochę mniejszy od Zucha, ale tak naprawdę to był taki sam. Tylko był ciągle skurczony i płochliwy, pewno przez to wydawał się mniejszy. I został u gospodyni i jej córek. Nazwały go Urwis. Ale jaki on tam Urwis. Lepiej by do niego pasowało Chudziak albo Biedak. Upłynęło dobrych parę tygodni, zanim się obłaskawił. Te panie mówiły, że ktoś go musiał bardzo bić albo straszyć i dlatego taki płochliwy. Tutaj nikt go nie straszył, wszyscy byli dla niego dobrzy. Nigdy nie widziałem, żeby jeden pies pozwalał drugiemu jeść ze swojej miski, a Zuch Urwisowi pozwalał. I wszystko było dobrze, póki nie przyszedł Selim. Z Selimem to znów zupełnie inna historia. Selim, tak jak Urwis, to też przybłęda. Raz córka gospodyni wracała z Warszawy i w elektrycznym pociągu zobaczyła dużego wilczura, który na jakiejś stacji podobno razem z ludźmi wskoczył do pociągu. Okazało się, że ten pies się zagubił. Wszyscy się nad nim litowali, ale nikt naprawdę nie miał ochoty nim się zająć. Córka gospodyni pogłaskała go parę razy, coś do niego zagadnęła i kiedy wysiadła w Międzyborach, pies wyskoczył za nią. Co było robić? Zabrała go ze sobą do domu i dała w gazecie ogłoszenie, że w elektrycznym pociągu znalazła psa i że jest do odebrania. Nikt się nie zgłosił i Selim został jako trzeci pies w naszym domu. Selim jest duży, o wiele większy od Zucha i Urwisa, dobroduszny, na nikogo nie szczeka, chyba tylko dla zabawy. Lubi dużo jeść, wyspać się i hasać po ogrodzie. Ale przybycie Selima stało się dla Zucha tragedią. Szczekał, ujadał na niego od pierwszej chwili. I tak, jak pogodził się od razu z Urwisem, tak nigdy nie mógł się pogodzić z Selimem. Przestał nagle być tym najważniejszym psem w domu i ogrodzie. Był inny pies, większy i silniejszy od niego. Zuch ujadał na Selima, kiedy ten tylko znalazł się w pobliżu, a Selim nie zwracał w ogóle na to 19 uwagi. Czy może być większa zniewaga dla psa, który się czuł stróżem i gospodarzem domu? Od kiedy Selimowi zrobiono posłanie w kuchni, Zuch przestał się tam pojawiać. I w ogóle zmienił się całkowicie. Przestał szczekać na obcych i nie przychodził na jedzenie do swojej kuchni, tylko drapał do różnych drzwi i ludzie mu dawali, co kto miał. Gdybym był na miejscu Zucha, pewno też bym się obraził. Te panie zaczęły mówić o Zuchu „dziki pies" i żaliły się, że znika na całe dni, że włóczy się po ulicach i nigdy nie przychodzi na wołanie, a nie wołany potrafi, jak na złość, iść za nimi, na przykład do kościoła. Zuch się zbiesił, mówiły. Ale ja się jemu nic a nic nie dziwię i jestem jego przyjacielem. Muszę kończyć, bo już zrobiło się późno. Zaraz zgaszę lampę i skoczę do łóżka. Bardzo mi zmarzły nogi, kiedy pisałem przy stoliku. 19 stycznia No, więc mamy odwilż. Śnieg stał się ciężki i mokry, a tam, gdzie go mniej, zamienia się w błoto. Jak jest odwilż, to zaraz robię się taki ociężały i do domu nie chce mi się biec, tylko wlokę się noga za nogą, a książki w teczce ważą dwa razy więcej niż zwykle. Dziś mnie wyrwał Pantyka do tablicy, a ja akurat się zagapiłem i zanim mi podpowiedzieli, Pantyka zawołał: „Nie uważasz na lekcji — niedostatecznie!" Wróciłem na swoje miejsce, a on tam w dzienniku nasmarował mi dwóję. Podstępny on jest, ale ja mu się jeszcze kiedy odpłacę za te wszystkie czepiania. Mamie o tej dwói oczywiście nic nie powiedziałem, niech się nie martwi. Jeszcze chyba się poprawię z matematyki, chociaż tego belfra nie znoszę. A pani od polskiego przyniosła nasze wypracowania „Co mi przyniosła wolność?" i bardzo chwaliła parę wypracowań, za które postawiła czwórki i piątki. O moim nie wspomniała. Najwięcej jej się podobało wypracowanie Hani Czachorowskiej i czytała je głośno. Mnie się to wypracowanie wcale a wcale nie podobało. Hania pisała 20 o tym, jaka jest szczęśliwa. Chodzi do szkoły i w szkole jest strasznie dobrze, wszyscy są dla niej mili, a najwięcej to chyba nauczyciele. I że takie piękne są pelargonie w oknach. I portrety na ścianach. Jak patrzy na te portrety, to sobie zawsze ślubuje, że będzie się dobrze uczyć i uważać na lekcjach. I że bardzo lubi swoje koleżanki i kolegów, a nawet jeśli któryś łobuzuje, to ona i cała klasa postara się go zawrócić ze złej drogi. Potem rozdali zeszyty; ja dostałem tylko trójkę. Trudno. A ta Hanka to w oczy się podlizuje, a kiedy belfrowie nie widzą, robi różne draki i nawet ze starszymi chłopakami pali papierosy albo pociąga wino. Nas, młodszych, buntuje przeciw belfrom i zawsze jest za tym, żeby robić różne kawały. A jak co do czego, ona jest niewinna i nie wie o niczym. Hania nigdy nie zostanie na drugi rok i wszystko jej się będzie udawać. Niektórzy chłopcy mówią o niej, że jest równa babka. Dla mnie — nie. Obiad był dziś podły, chociaż to wtorek. Mielony kotlet rósł mi w ustach, nie mogłem go przełknąć. Owinąłem go w bibułkową serwetkę i przyniosłem dla Zucha. Może to przez odwilż nie mogłem jeść, a może przez dwóję z matmy i to wypracowanie. Czy naprawdę trzeba tak pisać, żeby się spodobało belfrowi, a wszystko inne nieważne? Napaliłem w piecu, ale nie bardzo, bo się ociepliło. I trochę rozmawiałem z Zuchem, kiedy zajadał mój kotlet. Dziwny ten Zuch. O Selimie nie dokończyłem wczoraj pisać. Selim na oko wygląda zupełnie zdrów i wesoły. Ale on czasem ma jakieś zamroczenia czy coś innego. Biegnie, biegnie i z całego rozpędu wpada na człowieka albo na drzewo. Potem skowyczy i boli go łeb. Normalny pies nie ma takich historii. Oglądał go weterynarz i powiedział, że Selim ma zaburzenia równowagi i że Selim musiał pewnie uciec z takiego instytutu, gdzie robią na psach różne doświadczenia, i chociaż nic nie widać, Selim jest inwalidą. No i niedługo potem się sprawdziło. Na równej drodze Selim wpadł pod samochód. Wszyscy myśleli, że go zabił. Jacyś 21 ludzie zawiadomili gospodynię, ale kiedy przybiegła, Selima na drodze nie było. Szukali go wszędzie, a on Zniknął. Dopiero po dwóch dniach przywlókł się do domu i musiał być bardzo chory, bo nie mógł chodzić, tylko się czołgał i jęczał. Selim chorował parę miesięcy i przez cały ten czas Zuch ani razu na niego nie zaszczekał i nawet więcej siedział w domu niż zwykle. A kiedy Selim poczuł się silniejs^ Zuch zaczął znów na niego ujadać i po tym poznaliśmy, że seiim musi być zdrowy. A Urwis? Urwis sam dobrze nie wie, jak postępować. Niby się przyjaźni z Zuchem, ale jeszcze więcej się Przyjaźni z Selimem i ciągle za nim biega. Swoją drogą ciekawe, co one naprawdę c*ują do siebie. Czy Urwis jest w sojuszu z Zuchem, czy też raz z Zuchem, a raz z Selimem? Przerzuca się to tu, to tarr1> zupełnie jak Pędzimąż. Tylko że Pędzimąż to potęga, a urwis taki psi chmyz. Wieczorem zrobiło mi się czegoś bardzo smutno, sam nie wiem czemu. Czy przez tę dwóję, czy przez wypracowanie. Pomyślałem, że życie to bardzo trudna historia. Poszedłem do mamy, leżała już w łóżku i chciałem ją tylko pocałować na dobranoc, ale ona spojrzała i mówi: — Czego jesteś taki strapiony? — Sam nie wiem. Może dlatego, że odwilż. — Czasem człowiekowi robi się czegoś srnutn0i a|e nje trzeba się temu poddawać — mówi mama. -^ ? już najgorzej smucić się wieczorem, bo wtedy nie można zasnąć. Przed snem, synku, trzeba pomyśleć o czymś takim, czego bardzo chcesz, o czym marzysz. Wtedy zaśniesz pręcie- i masz dobre, przyjemne sny. 20 stycznia Wróciłem dziś po obiedzie do domu i pomysłem sobie, że właściwie to głupio żyję. Inni mają kolegów, z ktćojymj ciągle się odwiedzają, odrabiają wspólnie lekcje i razem sjję włóczą, a ja nie. Niby robię to, co wszyscy. W drakach biorę udzjał> nie 22 wyłamuję się i do „czarnych" także należę. Ale przyglądam się innym: po dwóch, po trzech się zbierają i wtedy robi się prawdziwa sitwa, czyli przyjaźń. Ze mną tak nie jest. I sam dobrze nie wiem dlaczego. Może nie potrzebuję, a może wprost przeciwnie. Tylko jakoś mi z tą przyjaźnią nie wychodzi. Niby mam kolegę, z którym siedzę, Jurka Ostrzeszkę, i nawet inni nas nazywają przyjaciółmi. Nie wiem, czy można nazwać przyjaźnią to, co jest między mną i Jurkiem. Ale chyba nie. Inni, jak się już przyjaźnią, to ciągle i ciągle ze sobą łażą. A ja wcale łażenia z Jurkiem nie jestem tak spragniony. Sam idę do stołówki, a na niego czeka obiad u rodziców. Na początku, jak się ze sobą poznaliśmy, to on wciąż chciał do mnie przychodzić, ale ja tak robiłem, żeby nie przychodził. Po co ma moje kąty oglądać? Mieszkamy, jak mieszkamy, i dobrze. A niechby kiedy trafił na kłótnię taty z mamą, dopiero byłoby gadanie. On mnie też ciągnął do siebie, no i nieraz do niego chodzę, ale nie za często. Tak najlepiej. Przedtem on się mnie więcej czepiał, a teraz czasem tylko wpadnie, jak wtedy w niedzielę z sankami. No i razem kombinujemy z lekcjami, czasem ja od niego coś odpiszę, czasem on ode mnie. I przy klasówkach dajemy sobie ściągi. Jak się siedzi obok siebie, to trzeba kombinować. Jurek jest przyzwoity facet i nawet go lubię, ale czy to naprawdę przyjaciel? Widać taki już jestem, że trzymam się od innych trochę z daleka. Zauważyłem, że Baśka wobec swoich koleżanek jest podobna. Może takie mam usposobienie i żadne wielkie przyjaźnie nie są mi potrzebne? Ale czasem, kiedy robi mi się smutno, a właściwie nudno (sam nie wiem, czy wtedy więcej smutku, czy nudy), myślę, że chciałbym mieć takiego przyjaciela, z którym mógłbym o wszystkim gadać, gdyby mi przyszła ochota. Zresztą równie dobrze mógłbym milczeć. Rozumielibyśmy się bez słów. A najważniejsze, żebym przed nim nie potrzebował nic kryć. Żeby mi nie zadawał niepotrzebnych pytań, żeby nie był za ciekawy. Mama nieraz mówi: — Krzysiu, ty i ja jesteśmy parą przyjaciół. Lepszego przyjaciela ode mnie nie znajdziesz. 23 Wiem, że mama jest dla mnie najbliższa. Ale przyjaźń to zupełnie coś innego. Trzeba mieć w przyjaźń, jakąś rownosc. Zresztą na pewno wszystko sobie tylko tak wymyśliłem. Jurek naprawdę nie jest najgorszy i taka przyjaźń, jak z nim, na pewno jest niezła. Jeden drugiemu nie zagląda do środka i tak jest najlepiej. 24 stycznia I znów nie pisałem ileś tam dni. W szkole wzięli nas do galopu i zadają tyle, że samego odrabiania lekcji jest chyba do 11 wieczór. Jakoś daję sobie radę i jak już jest za dużo, to najwyżej odpiszę sobie od Ostrzeszki czy od kogoś innego przed lekcjami. Miałem masę roboty, były dwie odprawy „czarnych" i zapadły pewne decyzje. Bardzo ważne decyzje. Już od dawna nikt w szkole nie mówi o „czarnych" i różnym takim, a przede wszystkim „białasom", zdawać się może, że „czarni" zupełnie wysiedli, są w rozsypce albo stchórzyli i tylko zajmują się wkuwaniem. Tymczasem „czarni" zawsze walczyli i walczą o sprawiedliwość. A ci, co o tym zapomnieli, w najbliższym czasie się przekonają, że tak jest. A na razie tajemnica wojskowa i milczenie. Jak będzie już wiadomo, czego dokonali „czarni", zaraz o tym napiszę. Poza tym w piątek i sobotę mama nie pojechała do biura, bo miała gorączkę i wciąż kaszlała. Musiałem biec do ośrodka zdrowia. Przyszedł ten sam, co zwykle, doktor Jodłowski. Bardzo się krzywił i kręcił głową, patrząc na mamę. Powiedział, że mama powinna stanąć na komisję i na pewno dostałaby na parę miesięcy skierowanie do sanatorium. Ale mama powiedziała, żeby jej nie straszył, bo musi być wszystko tak jak teraz, i ona, póki się da, będzie się nami opiekować. Próbowałem wytłumaczyć, że jakby było trzeba, to my we dwoje z Baśką świetnie damy sobie radę, ale mi nie pozwoliła się wtrącać i w ogóle była bardzo zła i zdenerwowana. Doktor chciał jej wypisać dłuższe zwolnienie, a ona prosiła go tylko o dwa dni: piątek i sobotę. — I co potem? — pytał doktor. — Potem muszę być zdrowa — odpowiedziała mama. 24 Chodziłem po sprawunki, a Baśka biegała do apteki po lekarstwa. W piątek i sobotę brałem w gospodzie obiad dla mamy i przynosiłem w garnuszkach. Potem podgrzewałem na elektrycznej kuchence i dawałem go mamie. Dziś rano nam powiedziała: „Dosyć chorowania" — i jest już zupełnie zdrowa. Wstała z łóżka, zaczęła się kręcić po mieszkaniu i szykować różne rzeczy do obiadu. Nagle bardzo zbladła i musiała się położyć, a myśmy z Baśką bardzo się wystraszyli. Na szczęście mamie niedługo przeszło. Powiedziała, że to z osłabienia po długim leżeniu. I znów wstała i zaczęła się krzątać. Powiedziałem mamie, że jej pomogę, ale tylko nakrzyczała na mnie i kazała, żebyśmy z Baśką prędko wyszli z domu, bo jest pogoda i powinniśmy być na powietrzu. Mama miała rację, pogoda była bardzo ładna, nieduży mróz, słońce i wszędzie jeszcze leży pełno śniegu. Więc pobiegliśmy z Baśką do okopów, a tam już był Jurek Ostrzeszko i pełno naszych. Ja parę razy zjechałem sankami, a potem Baśce kazałem zostać, a sam pobiegłem do domu zobaczyć, co u mamy. Obiad się już gotował, a mama leżała na łóżku i zaczęła się na mnie gniewać, że tak prędko wróciłem. Ale potem już się nie gniewała i robiliśmy obiad do spółki. Oczywiście, Baśka się spóźniła i przyszła cała utytłana w śniegu. Od jakiejś dziewczynki pożyczyła narty i tak się zaczęła wprawiać, że teraz wyglądała jak śniegowy bałwan. W zeszłą niedzielę ja jeździłem na nartach, więc w tę koniecznie musiała i ona. Głupie są te dziewczyny. Po obiedzie przyjechał tata i chociaż mama niby była ubrana normalnie i siedziała przy stole, od razu poznał, że chora. I był najpierw taki, jak zwykle, kiedy mama jest chora. Zaproponował, żeby się lepiej położyła. I mama posłuchała. Jak mama słucha taty, to już wiadomo, że musi się czuć bardzo słabo. A potem wszyscy siedzieliśmy w pokoju mamy i było bardzo miło. Paliła się ta lampa z dużym abażurem, co stoi na nocnej szafce, i tata opowiadał różne zabawne rzeczy i wszyscy się śmieliśmy, nawet mama. A potem tata wyskoczył do przedpokoju i przyniósł torbę pomarańcz. Zapomniał dać po 25 przyjeździe i zaraz wzięliśmy się do dzielenia pomarańcz. Kiedy obraliśmy pierwszą ze skórki i podzielili na równe cztery części, oczywiście najpierw ją podsunęliśmy mamie, żeby wzięła swoją część. Ale mama odmówiła i powiedziała, że nie może jeść pomarańcz, bo jej szkodzą na wątrobę. Nie wiem, od kiedy mamie pomarańcze szkodzą na wątrobę. Czasem przecież kupowąja nam pomarańcze i kiedy ją prosiliśmy, jadła je razem z nąmj Może tylko pomarańcze od taty specjalnie mamie szkodzą? Kiedy mama odmówiła, m.usje|iśmy dzielić od początku, tym razem na trzy części. Tatą posmutniał jakoś i nic nie mówił, a ja dzieliłem pomarańczę. Kjedy ją podsunąłem tacie, powiedział, że nie ma chęci i żebyśmy zjedli we dwoje z Baśką. Całe moje dzielenie było niepotrzebne. Zjedliśmy z Baśką dwie pomarańcze, ale mi jakoś nie smakowały. Potem tata znów się rozchmurzył j namawiał mamę, żeby wzięła urlop i wyjechała choć na dwa tygodnie w góry, a on przyjedzie z Warszawy i będzie Się nami opiekować. Mama jakoś nie fukała na tatę, tylko bardzo łagodnie tłumaczyła, że to niemożliwe, że nie ma pieniędzy j tak dalej. Wtedy tata powiedział, że pożyczy u siebie w biL,rzą j|e mamie będzie potrzeba na wyjazd, i że potem to się będzie SpłaCało ratami przez cały rok. Ale i na to mama się nie zc,odzjła_ — Tu, gdzie mieszkamy, j^st naokoło las i suche powietrze — mówiła mama. — Nje trzeba mi niczego więcej. A dla mego zdrowia najlepiej, jak jestem razem z dziećmi. Potem tata pytał mnie i B^śke 0 rózne szkolne nowinki, a potem udało mu się namówić Baśkę, żeby śpiewała różne piosenki, które te głupie dziewczyniska wyśpiewują sobie na pauzach. Na przykład: Wpadł pies do kuchni I porwał mięsa ćwierć, A jeden kucharz g}Upj Zarąbał go na śmierć. A drugi kuchcik mądry, Co dobre serce mjaf 2<§ Wziął psa, pogrzebał I taki napis dał... Potem śpiewa się wszystko od początku i tak można bez końca. Głupie te piosenki strasznie, ale jakoś tak było, że wszystkim się nam podobały, kiedy je Baśka śpiewała. Bo Baśka umie zagrywać i różne małpie miny robić. Może kiedyś będzie z niej aktorka albo coś jeszcze bardziej dziwnego. I tata chwalił Baśkę, że ładna z niej dziewczyna rośnie i coraz ładniejsza. Aż się zdziwiłem, bo tata nigdy takich rzeczy nie mówi. I zaraz tata powiedział, że Baśka robi się coraz po-dobniejsza do mamy. Więc od razu skapowałem, że tata sobie blatuje mamę. Ale mama nic tacie nie powiedziała. Wtedy tata znów zaczyna. — Ta choroba — mówi mamie — nic ci nie zaszkodziła. Wprost przeciwnie, wyglądasz dziś bardzo młodo i ładnie. Przy kolacji znów wszyscy byli razem i tata podsuwał mamie chleb i masło, i patrzył takimi oczyma na mamę, aż Baśka się spytała: — Czego tata tak się mamie przygląda? I mama się zaczerwieniła, a tata powiedział zaraz: — Zdaje ci się, Basiu. I już tak więcej na mamę nie patrzył, ale powiedział: — Dobrze mi jest z wami. Co by tam człowiek nie robił w życiu, tylko wy jesteście ważni i tylko o was ciągle myślę. Mamie tak drgnęła twarz, jakby się miała zaraz roześmiać albo bardzo rozgniewać. Ale nic nie powiedziała i dalej było bardzo dobrze. Myślałem sobie, jak to przyjemnie, kiedy wszyscy są obok siebie. Jest mama i tata, i my z Baśką, i nikt się nie kłóci, i siedzimy przy jednym stole. Nagle Baśka zaczęła trzeć oczy i tata zaczął jej się uważnie przyglądać i zobaczył, że ma oczy trochę przekrwione. Tata zaczął zadawać te swoje pytania: a co, a jak, i okazało się, że Baśkę znów bolą oczy. Bolą ją, bo ma dużo lekcji, ale nie tylko dlatego, wydało się, że czyta właśnie Nędzników. No i od razu awantura. Lekarz kiedyś zabronił Baśce dużo 27 czytać, bo będzie musiała nosić okulary. I teraz tata zaczął krzyczeć, że wszystkiemu winna mama, bo nie pilnuje Baśki i pozwala jej czytać. Mama mówi tacie, żeby się nie wtrącał. Baśka ma lektury obowiązkowe i musi czytać, co jej każą. No i tak od słowa do słowa. Tata krzyczy: — Przez ciebie będzie ślepa! A mama zrywa się od stołu, idzie do swego pokoju i zamyka się na klucz. Zaraz po tej awanturze tata pojechał i taki był rozgniewany że nawet się z nami nie pożegnał. Więc okazuje się, że chociaż mam tatę i mamę, nie mogę ich mieć razem i wszystko musi zostać po dawnemu. Czasem wydaje mi się, że mogłoby być tak albo inaczej Ale nie należy sobie wymyślać różnych bujd. Tak, jak jest jest pewno najlepiej. Mar a i tata nie mogą być razem. Dawniej mi było głupio, kiedy chłopaki pytali w szkole: — Twój tata żyje? — Żyje. — A co robi? — Pracuje w ministerstwie. — To dlaczego twojego taty nigdy tu nie widać? — Bo mieszka w Warszawie. — To twój tata nie jest razem z wami? — Nie jest. — A to draka! Przecież od tego jest rodzina, żeby ojciec i matka mieszkali razem. — U mnie jest inaczej - tłumaczyłem, ale oni śmiali się ze mnie i mówili, że pewno nie mam w ogóle taty i nie wiem kto jest moim ojcem. No i pobiłem się z nimi, i to na dobre. Jednego zdrowo poturbowałem, ale i oni mnie nieźle urządzili i oko miałem spuchnięte na fiołkowo chyba przez tydzień Mama strasznie na mnie krzyczała i dopytywała się o co mi po