Stanisław Kowalewski Czarne okna ISBN 83-85193-83-9 Wydawnictwo Siedmioróg. Wrocław 1993 Nakład 12.000 + 350 egz. 10 stycznia 196* Zaczynam od dziś pisać pamiętnik. Dobrze nawet nie wiem, jak to się robi, ale jakoś sobie poradzę. Kiedyś czytałem książkę Dziennik psotnego Jurka; było tam opisane mnóstwo kawałów, niektóre nawet bardzo mi się podobały i zazdrościłem temu całemu Jurkowi. Potem mi wytłumaczyli, że książkę pisał ktoś dorosły i tylko się podszywał pod Jurka, aby się wydawało, że to prawdziwe. Więc ja nie chcę nikogo nabierać i w swoim pamiętniku nie będę układać żadnych zmyślonych historii. Wszystko będzie naprawdę, jak było. Lekcji nam zadają straszną furę i o byle co lecą dwóje. Właściwie czasu na pisanie pamiętnika zostaje bardzo mało, a jeszcze do tego mam różne specjalne zadania, bo należę do „czarnych". Kto to są „czarni"? To długa historia i jak zacznę wyjaśniać każdą rzecz, w końcu się zgubię i cały pamiętnik będzie jak supeł nie do rozwiązania. Więc muszę wszystko pisać po kolei. Nie lubię sobót i niedziel. I tym się różnię od wszystkich kolegów, bo dla nich sobota to już prawie święto, a niedziela, no, to wiadomo — niedziela. Tata zawsze przyjeżdża z Warszawy w soboty albo niedziele, a czasem i w sobotę, i w niedzielę. Długo rozmawiają z mamą, a czasem to zupełnie krótko i zaraz wybucha wielka awantura. Tata strasznie krzyczy, a czasem także krzyczy mama. Potem tata trzaska drzwiami i idzie do nas, to jest do mnie i do Basi. Zaczyna nam stawiać pytania, co było zadane i jakie mamy stopnie. Nie znoszę tych pytań. Czasem nic nie odpowiadam, wtedy tata powtarza pytariie, a kiedy dalej milczę, to zaczyna krzyczeć, że nie szanujemy własnego ojca, że ktoś nas przeciw niemu buntuje, on dobrze wie kto. Potem znów trzaska drzwiami i leci do 5 mamy. Później jemy kolację i znów tata pyta nas o lekcje, i mówi, że ja i Basia jesteśmy parą osłów i że prędzej czy później wyrzucą nas ze szkoły i skończymy w domu poprawczym. Wieczorem tata wyjeżdża bardzo późno, a my zostajemy z mamą. Mama ma czerwone oczy i milczy. Wtedy podchodzę do niej i mówię: — Nie martw się, mamo. Nie martw się, bardzo cię proszę. I Basia, chociaż ona jest jeszcze zupełnie smarkata i głupia, też podchodzi do mamy i mówi, żeby się nic a nic nie martwiła. Kiedy tata krzyczy na mamę w drugim pokoju, to nawet nie wie, co się ze mną wyrabia. Nie mogę czytać ani odrabiać lekcji, ani w ogóle nic. Zaraz podbiegam do drzwi i słucham. Niechby mama tylko mnie zawołała, zaraz bym skoczył jej na pomoc. I już sam nie wiem, co bym wtedy zrobił. Ale mama nigdy nas nie wzywa na pomoc, zresztą tata nic jej nie robi, tylko strasznie krzyczy. Nienawidzę tych krzyków. Niechby już krzyczał na mnie i na Basię. Sto razy wolę. Wydaje mi się, że jak ktoś krzyczy i przekrzykuje drugiego, to nie może mieć racji. I tata nie może mieć racji, kiedy tak krzyczy. Kiedy tego słucham, myślę sobie, jak to może być, żeby prawda mamy była całkowicie różna od prawdy ojca. Czy mogą być dwie różne prawdy? A może dorośli w ogóle nie rozumieją prawdy? Albo nie, musi być jeszcze inaczej. To, co mówi mama, jest na pewno prawdziwe. Bardzo kocham mamę. A tata? Czasem wydaje mi się, że i tatę kocham, jest mi go bardzo żal. Ale kiedy zaczyna krzyczeć, w jednej chwili o wszystkim zapominam i tylko go nienawidzę. Więc tak, jak w pamiętniku, muszę najpierw napisać o sobie. Nazywam się Krzysztof Zakrzewski. Mam lat 14 i chodzę do siódmej klasy szkoły podstawowej w Międzyborach. Moja siostra Basia ma lat 12 i chodzi do piątej klasy. Rodzice mają rozwód już od 8 lat i tata mieszka w Warszawie, a my z mamą tutaj, w Międzyborach. Tata pracuje w Warszawie w ministerstwie. Mama też pracuje w biurze w Warszawie i co dzień 6 wstaje o 6 rano, przygotowuje dla nas i dla siebie śniadanie, a potem jedzie do pracy. My z Basią kończymy odrabiać lekcje i idziemy do szkoły. Zamykamy drzwi i klucz kładziemy pod słomiankę. 11 stycznia Dziś na dworze straszna wichura, pada śnieg i jest duży mróz. Po szkole poszedłem do gospody i zjadłem obiad. Jest poniedziałek i obiad tanio kosztuje, dzień bez mięsa. Wczoraj rozpisałem się tak o ojcu i mamie, bo akurat była niedziela i ojciec bardzo krzyczał i trzaskał drzwiami. Potem tata wyjechał wcześniej niż zwykle, a ja postanowiłem zabrać się za pamiętnik. Wziąłem jeden czysty zeszyt, który miałem w zapasie, i zacząłem pisać. — Co tak piszesz? — spytała mama. — Wypracowanie z polskiego. — Co ci się stało? Zwykle siedzisz przy tym i gapisz się w lampę, liczysz na suficie muchy, których nie ma, a dziś piszesz z takim zapałem. — Jakoś mi leci. — A jaki temat? Tu dopiero mama mnie zastrzeliła. Przypomniałem sobie prędko, co mieliśmy ostatnio na klasówce w szkole, i powiedziałem. A mama: — Jak napiszesz, to mi pokażesz. — Nie, mamo. Lepiej nie. — Jak nie chcesz, to nie. Ja się nie napraszam. No, więc udało mi się i mama nawet nie zajrzała do zeszytu. A swoją drogą trzeba być ostrożnym i dziś postanowiłem pisać zaraz po przyjściu ze szkoły. Mama jest jeszcze wtedy w biurze, a Baśka się nie liczy. Tylko jest jedno nieszczęście, strasznie zmarzłem po drodze. Ta budrysówka, co mi ją mama kupiła na jesieni, niby jest na watolinie i powinna być ciepła, kosztowała ładną sumkę. A dziś na tym wietrze i mrozie zdawało mi się, że nic na sobie 7 nie mam i aż mnie chwyciły dreszcze. Zacząłem biec do gospody, żeby się rozgrzać, no i trochę mi było cieplej. Dali jakąś taką zupę, niezbyt gorącą, a na drugie — pierogi z serem. Taki obiad nie bardzo rozgrzewa, chociaż umyślnie usiadłem blisko pieca i na podanie nie musiałem długo czekać, bo kelnerki mnie i Basię dobrze znają. Przy poniedziałku w gospodzie spokój i mało gości, ale w inne dni, a już szczególnie w soboty, to pełno ludzi i ciągle zamawiają piwo na przemian z wódką, a do tego schabowe kotlety. Mama nie lubi, jak Basia sama chodzi do gospody, i zawsze chce, żebym ją brał ze sobą. Ale przecież ona ma zupełnie inne godziny lekcji, a ja na taką smarkatą nie będę wyczekiwać. Musi sobie sama dawać radę. Zresztą nikt jej nie zje. Kelnerki są dla nas miłe, chyba że mają jakąś awanturę z gośćmi. Ciskają wtedy talerzami i o byle co zaczynają krzyczeć. Nie znoszę tego i zaraz bym chciał lecieć komuś na pomoc, z kimś się bić. Żeby tylko nie było krzyków. Ale dzisiaj spokojnie. Wyszedłem z gospody i pędem poleciałem do domu. Był taki wiatr, że zupełnie zatykał. Otworzyłem sobie drzwi i zeszedłem do piwnicy, żeby nabrać do kubełka węgla i trochę drewna na rozpałkę. Mamy dwa pokoje i mama rano pali w naszym pokoju, gdzie jemy śniadanie. A ja, kiedy wrócę ze szkoły, palę w pokoju mamy. Dziś duży mróz i w mieszkaniu bardzo zimno. Kiedy już napaliłem i miałem czas, żeby pisać, zrobiło mi się smutno. Nawet nie wiem czemu — żaden belfer mnie nie zahaczył, żadnej dwójki nie oberwałem, więc tydzień nie zapowiada się źle. Wieczorem też będzie spokój, więc czego się martwić? A potem popatrzyłem przez okno i zobaczyłem, że już się robi wieczór. I zacząłem sobie przypominać, kiedy ostatni raz było słońce. Owszem, przed paru dniami troszkę się pokazało, ale przez cały grudzień ani minuty słońca i teraz znów tak czarno. Czytałem w jakiejś książce, że w Egipcie o tej porze każdego dnia jest słońce i ludzie tylko myślą, jak się przed nim schować. A przecież są kraje jeszcze gorętsze od Egiptu. Pomyśla- 8 łem, że w tamtych krajach muszą żyć sami weseli ludzie. Choćby byli nawet bardzo biedni, muszą być weseli. Potem zamknąłem piec, bo już się węgiel przepalił. I nagle uczułem, że bolą mnie zęby. Położyłem się na łóżku i zacząłem sobie twarz przygrzewać od poduszki. Bardzo się boję bólu zębów, bo zaraz trzeba myśleć o dentystce. Zęby to straszna rzecz. Już parę razy miałem zapalenie okostnej i spuchłem jak bania. Musiałem robić różne okłady i płukać usta szałwią. W ogóle mam słabe zęby. Dentystka mówi, że to z braku witamin. Kiedy mama spytała mnie o dentystkę, powiedziałem, że wszystko dobrze i że jeden ząb mi usuną, a do innych dadzą plomby. Mama wygląda w ostatnich dniach bardzo źle. Od lat radzą mamie, że powinna razem z nami pojechać na wakacje do Zakopanego, ale na wspólny wyjazd nigdy nie starczy. Tylko my z Baśką wyjeżdżamy na obozy harcerskie albo kolonie. W Zakopanem jeszcze nigdy nie byliśmy. A z zębami już dobrze. Kiedy je ogrzałem od poduszki, jakoś przestały boleć. Całe szczęście, bo kiedy dentystka wsuwa mi do ust ten świder od maszyny i pyta: „Czy boli, złotko?" — zawsze mam ochotę ugryźć ją w rękę. W ogóle czasem mam ochotę gryźć. Może w każdym człowieku jest troszkę jakiegoś zwierzaka. Jeśli tak, to ja mam coś z psa. Niby jestem łagodny, ale lepiej mnie nie drażnić, bo mogę tak ugryźć, jak najgorszy dziki wilk. Zresztą bardzo lubię psy. Właśnie przed chwilą Zuch cicho zaskrobał do drzwi, wywiesił czerwony ozór i głośno dyszy. Wiem, o co chodzi. Czasem mu przynoszę z gospody jakąś kość albo kawałek kotleta, na który nie mam ochoty. Dziś jest dzień bezmięsny, ale Zuch o tym nie wie, więc mu tłumaczę: — Cieszę się bardzo, żeś przyszedł, ale dziś nic nie mam. Przyjdź jutro, to może coś przyniosę. Zuch patrzy mi w oczy brązowymi ślepiami i ciągle dyszy. — A może chcesz skórki od chleba albo coś takiego? Ale nawet mu nie podsuwam tych skórek, bo wiem, że ich nie tknie. Trochę z nim pogadałem i wypuściłem go. Nieraz mnie odprowadza do szkoły. Nie wołam go nigdy, 9 ale on idzie za mną. Czasem mi to było niewygodne, bo umówiłem się z którymś kolegą i tamtem zaraz zaczepia: — Twój pies? A wiadomo, że nie mój, więc już wolę, żeby za mną się nie włóczył. Ale odpędzanie go też nic nie pomaga, bo on idzie tak daleko, jak mu się podoba. Niedługo po wizycie Zucha przyszła Basia i coś zaczęła gadać, ale zaraz ją obciąłem, że nie mam czasu na babskie głupstwa. Odęła się i zaczęła odrabiać lekcje, a ja wziąłem się za pamiętnik. 12 stycznia Dziś na dworze była bardzo łagodna pogoda, wiatr ustał i mróz zelżał. W południe tak się ociepliło, że na szkolnym boisku zaczęliśmy lepić bałwana. Znaleźliśmy węgielki na oczy i usta. Ten bałwan wyjątkowo nam się udał, ale ciągle jeszcze nie postanowiliśmy, kogo ma przedstawiać. I wtedy Jurek Ostrze-szko zawołał, że to matematyk Pantyka. Matematyk jest w ogóle ciężki facet, strasznie się nas czepia, o byle co stawia dwóję, a jak zaczynamy nową lekcję, to on tak tłumaczy, że nikt nic nie rozumie. Za dawnego matematyka wszystko było inaczej. Ja i Os-trzeszko zawsze mieliśmy piątki i wszystko było jasne. Bardzo wtedy lubiliśmy matematykę. I ja, i Ostrzeszko postanowiliśmy, że zostaniemy cybernetykami i będziemy budować mózgi elektronowe i różne inne rozumne maszyny, o których teraz się jeszcze nikomu nie śni. Tamtem matematyk nazywał się Makowski i przenieśli go do Warszawy, a nam dali tego. Wysoki na dwa metry, złościć się umie i dwóje stawiać, ale wykładać nie. I nos ma taki bardzo długi, rozplaśnięty na końcu. Nos jak łyżka do butów. Kiedy się złości, to koniec tej łyżki do butów tak mu śmiesznie podryguje. Tyle jest różnych zawodów, dlaczego taki musiał akurat zostać nauczycielem? Nazywaliśmy go pan Tyka, czyli Pantyka. I jak już ten bałwan był gotowy, a wyszedł bardzo duży, Ostrzeszko nagle zawołał, że to Pantyka, a my zaczęliśmy 10 wrzeszczeć. I któryś przyniósł ze śmietnika jakiś dziurawy kapelusz, a inny kawałek deski, na której napisaliśmy: „Pantyka, dręczyciel matematyki i uczniów". I myśleliśmy, że na następnej pauzie obejrzy sobie tego bałwana cała buda i będzie niezła zgrywa. A tu raptem zza parkanu wyjrzał Pędzimąż. My wszyscy, to jest „czarni", jesteśmy z Pędzimążem — od kiedy nas zdradził i odszedł do „białych" — na stopie wojennej. — Pchełki! — zawołał Pędzimąż, bo on teraz wszystkich „czarnych" tak nazywa. — Zaraz was rozgonię, pchełki. Lepiej uciekajcie sami. Więc my zaczęliśmy lepić kule ze śniegu i w niego, ale ich tam było jeszcze paru. I my w nich śniegiem, a oni w nas kamieniami i końskim zmarzniętym nawozem, i czym popadło. Całego bałwana nam zepsuli. Zaraz potem był dzwonek i nawet na nich nie mogliśmy się odegrać. Trudno, co się odwlecze, to nie uciecze. Nic nie wyszło z naszego Pantyki. Po lekcjach poszedłem do gospody, ale przedtem my, „czarni" z siódmej klasy, mieliśmy odprawę i zapadło parę ważnych postanowień, ale o tym pisać nie mogę, bo to ściśle tajne. A ten zdrajca Pędzimąż to jeszcze gorzko pożałuje, że z nami zaczynał. W gospodzie dali mi na obiad krupnik i mielony kotlet z buraczkami. Choć byłem bardzo głodny, kawałek tego kotleta zostawiłem i owinąłem w papier, żeby dać Zuchowi. No i w domu wszystko tak jak zwykle. Napaliłem w piecu i dałem Zuchowi jego dolę. Baśka dziś przyszła wcześnie i trochę nawet z nią rozmawiałem, żeby jej nie było smutno. Ostatecznie to moja siostra. Ale potem jej kazałem być cicho i nie przeszkadzać. Usiadłem sobie przy oknie, otworzyłem pamiętnik i trochę pisałem. A później się zamyśliłem. Bo od czasu, kiedy zacząłem ten pamiętnik, nie daje mi spokoju: jak pisać? Jak się powinno pisać pamiętnik? Dziennik psotnego Jurka to były same draki. Ale ja przecież robię to wcale nie dla draki, tylko żeby opisać wszystko naprawdę. Więc o czym pisać? Co jest ważne, a co nieważne? Czy walka z Pędzimążem jest ważna, a to, że Zuchowi przyniosłem 11 kawałek swojego kotleta, nieważne? Czy trzeba pisać o tym, jaka którego dnia jest pogoda, czy też, o czym mówiłem z mamą albo co mi się śniło w nocy? Co naprawdę jest najważniejsze i o czym przede wszystkim trzeba pisać? W sobotę lub w niedzielę przyjedzie tata i największym wydarzeniem będzie awantura z mamą. Czy o tym mam pisać, kiedy tak naprawdę to jak najprędzej chciałbym zapomnieć 0 awanturach. Czy nigdy już nic nie da się zmienić i tata zawsze, jak przyjedzie, musi się kłócić i mieć za złe, i krzyczeć? Ale już dosyć, dosyć o tym. Dziś w nocy śniły mi się psy. Psy i koty. I że w naszej kuchni rozlało się mleko, i zaraz do niego przyskoczył biały kot i zaczął chłeptać. A kiedy ja chciałem go złapać i wyrzucić, kot przejechał mi pazurami przez rękę. Krzyknąłem i obudziłem się. Co może znaczyć taki sen? Pomyślałem, że biały kot to może być Pędzimąż, bo on teraz przystąpił do „białych" i z jego strony można się spodziewać każdego świństwa. Ale ten sen może też oznaczać coś zupełnie innego. Napisałem o śnie, a w dalszym ciągu nie wiem, jak pisać ten pamiętnik. Gdyby człowiek miał dużo, bardzo dużo czasu, może należałoby notować wszystkie myśli i wszystkie zdarzenia. Ale przecież człowiek nigdy nie nadąży z notowaniem własnych myśli, chyba żeby mu ktoś podłączył jakiś taki specjalny magnetofon prosto do mózgu. Nie mam nawet zwykłego magnetofonu, więc spróbuję tylko notować. Siedzę przed oknem. Lecą kawki od strony lasu. Chciałbym być ptakiem i móc latać. Ale pociągnęło od okna chłodem! Brrr, zimno! Jak musi być zimno takiej kawce na gałęzi w lesie. Już lepiej być człowiekiem i mieć piec i mieszkanie. A najlepiej w zimie pod kołdrą, tak na chwilę przed zaśnięciem. Choć dużo jest jeszcze różnych fajnych rzeczy. Lubię biec ulicą tak, żeby się zdawało, że same nogi mnie niosą, jeszcze chwila, a oderwę się i będę leciał nad ziemią. Swoją drogą ten Pędzimąż to wredny facet. Jeszcze my go kiedyś dopadniemy i dostanie manto. 1 niech nie myśli, że taki jest nieoceniony. Jak będzie chciał znów wrócić do „czarnych", to go przepędzimy. No i co wyszło z notowania? Nie udaje się. Kiedy pisałem 12 ostatnie zdanie, przyszła mi w międzyczasie cała masa różnych myśli do głowy i nie zdążyłem ich zanotować. Myślałem o tym, że mama powinna jechać nawet bez nas do Zakopanego, może by jej wreszcie minął ten paskudny kaszel, co ją męczy. My z Baśką damy sobie na pewno radę. I niech nam tu na kark nie ściąga taty. Ja jestem w tym wieku, że świetnie potrafię wszystkim pokierować i z pieniędzmi też się umiem liczyć. Patrzyłem na lecące kawki i myślałem, że mama powinna jechać. Ale strasznie byłoby nam smutno bez mamy. Może kaszel nie jest taki groźny. Prawie co roku, od jesieni do wiosny, mama bardzo kaszle i pije różne syropy; kiedy ma gorączkę, po parę dni leży w łóżku, a potem znów jedzie do biura i dalej kaszle. A jednak wysłałbym ją. Od razu bym ją wysłał. I myślałem jeszcze o tylu rzeczach, o tych różnych sprawkach Pędzimąża, ale naprawdę nie udało mi się tego zanotować. Myśli lecą strasznie szybko. 17 stycznia No i całe cztery dni nie pisałem. Jakoś odeszła mi ochota i czasu było mało. Ale dziś znów piszę. Przecież nigdzie nie jest postanowione, że pamiętnik musi być pisany co dzień. Dużo nam zadają, tak że musiałem dwa razy, w czwartek i piątek, siedzieć prawie do dwunastej w nocy. Raz nad zadaniami z matematyki, a drugi raz nad wypracowaniem: „Co przyniosła mi wolność?" w związku z rocznicą wyzwolenia. Niech nikt do mnie nie ma pretensji, że nie było pamiętnika. A najlepsze wypracowanie podobno wyślą na jakiś konkurs i mają być nagrody. Mojego na pewno nie wyślą i żadnej nagrody mi nie dadzą. Wyzwolenie się działo jeszcze wtedy, kiedy mnie na świecie nie było, więc ja mogę tylko o tym pisać, co widziałem na własne oczy. Jak byłem bardzo mały i z mamą jeździliśmy do Warszawy, to pamiętam, że było dużo gruzów i popalonych domów. A potem było coraz więcej nowych domów i coraz mniej gruzów. Niektóre z tych nowych 13 domów bardzo mi się podobały. Kiedyś mama wzięła mnie i Baśkę na ruchome schody, jeździliśmy tak długo w górę i w dół, aż jakiś gość z wąsami powiedział, że nas zauważył i że dosyć tej jazdy. Zapamiętałem sobie tego gościa z wąsami i to, że nas odpędzał. Nie lubię wąsatych, zawsze się najwięcej gniewają i małym chłopcom lubią grozić. Ja się ich wcale nie boję, ale nie znoszę takich, co krzyczą i grożą. Hitlera też widziałem na fotografii. Miał wąsy. Wszystko się zgadza. Krzyczał, groził i narobił tyle złego. W wypracowaniu napisałem o tych kamienicach i o tym, jak się cieszyłem z jazdy na ruchomych schodach. I że bardzo kocham wolność, a nie znoszę, jak mi czegoś zabraniają. Nie wiem, czy bardzo będą zadowoleni z tego wypracowania, ale trudno. Jak już oddałem je pani od polskiego, to przyszło mi do głowy dużo różnych pomysłów, jak by to można napisać. Choćby o tym, jak bawiliśmy się w powstańców warszawskich. Ta stara altana, co stoi koło domu Ostrzeszki, to była „Pasta". I raz ją odbijaliśmy Niemcom, to znów oni ją nam zabierali. W dni parzyste jedni byli powstańcami, a drudzy Niemcami, w nieparzyste na odwrót. Pędzimąż już wtedy z nami się bawił i zawsze były z tego powodu różne awantury. Raz mianował się Hitlerem, a drugi raz Borem. Myśmy się na wszystko zgadzali, bo chcieliśmy, żeby Pędzimąż był z nami. A w ogóle to nie znoszę, żeby ktoś kogoś męczył albo brał do niewoli, albo straszył. I dziś też miałem z tego powodu różne historie. Ale napiszę wszystko od początku. Więc jest niedziela. Ponieważ tata wczoraj nie przyjechał, wiadomo, że przyjedzie dziś. A jak ma przyjechać, to ja już czuję burzę w powietrzu i od rana chodzę zły i tylko fukam na Baśkę. Gdybym był jeżem, tobym nastawił kolce. Niechby mnie kto spróbował dotknąć! I jak tylko wstałem, słyszę z podwórka skowyt Zucha. Więc skoczyłem do okna, patrzę, a Zuch wyrywa się uwiązany na łańcuchu. Od razu się zezłościłem, bo tamten skacze, szarpie za łańcuch. I szczeka, jakby wzywał mojej pomocy. Przyjaciół poznaje się w potrzebie. Szybko się ubrałem. Popatrzyłem na termometr 14 przy oknie, pięć stopni mrozu. Niby niedużo i śnieg prószy. Bardzo ładna pogoda, ale nie dla kogoś, co musi stać uwiązany na łańcuchu. Z tym Zuchem bardzo często w niedzielę robią różne hece. On nikogo nie chce słuchać, to prawda, i za to go bardzo szanuję. To jest wolny pies i robi, co mu się podoba. Nasza gospodyni, właścicielka Zucha, idzie z córkami w niedzielę do kościoła i podobno Zuch bardzo często leci za nimi cały czas. One wchodzą do kościoła i on też. Odpędzają go, ale nie pomaga. Gospodyni bardzo się wstydzi, a Zuch kryje się między ludźmi, chociaż go przepędzają. Więc gospodyni, idąc do kościoła, zaczęła Zucha wiązać na łańcuchu. Latem i jesienią, chociaż było mi go bardzo żal, nie wtrącałem się. Ale teraz jest zima, mróz, i kiedy on tak skowyczy, nie mogę tego słuchać. Narzuciłem palto, cichutko wybiegłem z mieszkania i spuściłem go. Jeszcze przez chwilę się z nim bawiłem i ciągle mnie lizał po rękach, ale kiedy skręciłem do domu, on nagle rzucił się jak strzała do dziury w płocie, przez którą zawsze wybiega na ulicę, i tylem go widział. Nie chciałem się zastanawiać, co on będzie teraz robić. •9f*H^T Zjedliśmy z mamą śniadanie, potem trochę odrabiałem lekcje, a mama z książką położyła się do łóżka, bo marnie się czuła. I przyszedł z sankami Jurek Ostrzeszko, i powiedział, że jest pyszna sanna, więc mama pozwoliła mi iść pod warunkiem, że weźmiemy ze sobą Baśkę. Nie lubię się włóczyć z babami, ale co robić? I było bardzo fajnie, poszliśmy na dawne okopy, tam są takie wzgórki, całkiem spore. Była tam już cała masa kolegów i koleżanek. Jedni zjeżdżali sankami, inni na nartach. Sanki Jurka są długie i mieściliśmy się na nich we trójkę. A potem znudziły mi się sanki i Grzelak, co jest z młodszej o rok klasy, pożyczył mi swoje narty. I zjechałem raz, ale się na dole przewróciłem, a potem udało mi się zjechać parę razy zupełnie dobrze. Tak się nam świetnie jeździło, że troszeczkę się spóźniliśmy na obiad. W domu czekał na nas już tata i wielka, potężna awantura. Najgorsze, że tata, zamiast krzyczeć na mnie czy na Baśkę, krzyczy zawsze na mamę. Całe piekło. Że wyrosną z nas nieuki i chuligani, że to wina mamy, bo na wszystko nam pozwala. A zaczęło się od tego, że akurat jak tata przyjechał, przyszła do mamy nasza gospodyni i skarżyła się na mnie, że spuściłem Zucha i że on wpadł do kościoła, narobił jej strasznego wstydu i ona sobie wyprasza takie kawały. Mama usiłowała mnie bronić, ale tamta powiedziała, że jej służąca patrzyła przez okno, kiedy spuszczałem Zucha. Tata to wszystko usłyszał, a w dodatku spóźniliśmy się na obiad. No i krzyki, krzyki. Nie mogłem przełknąć ani łyżki zupy. Wstałem od stołu i powiedziałem tacie: — Jeśli musisz krzyczeć, to krzycz na mnie. Mama nic nie wiedziała, że wypuściłem Zucha, a ja nie mogę patrzeć, jak on się szarpie na łańcuchu. A to, żeśmy się spóźnili, to też moja wina, bo nie popatrzyłem w porę na zegarek. — Oczywiście, że twoja — zawołał tata — ale ty jesteś jeszcze dzieciak, za to, co robisz, są odpowiedzialni ci, którzy cię tak wychowują. I znów do mamy. Po obiedzie poszli do mamy pokoju, a my z Baśką niby 16 odrabialiśmy lekcje. Jakie to odrabianie, kiedy ja tylko nasłuchuję, co się wyrabia za drzwiami. Krzyki taty, że on ostrzega, póki czas. Że nie chce, by jego dzieci wyrosły na bandytów, i takie różne. A kiedy tata na chwilę przerwie, słychać kaszel mamy. Teraz jest już noc. Mama poszła spać i Baśka też. Ja odrobiłem lekcje i kończę ten pamiętnik. Kiedy byłem mały i słyszałem takie awantury, podchodziłem zawsze do mamy na dobranoc i mówiłem jej: — Nic się nie martw. Jak już będę naprawdę dorosły, to wezmę i się z tobą ożenię. — Co ty pleciesz, Krzysiu — śmiała się mama. — Nic nie plotę. Jesteś jedyną kobietą, którą naprawdę kocham — mówiłem bardzo poważnie — i ożenię się z tobą. Będę cię bronił przed wszystkimi i przed tatą też. Nikt nie będzie śmiał na ciebie krzyczeć i będzie ci bardzo dobrze. Mama śmiała się, głaskała mnie po głowie i całowała, a ja naprawdę mówiłem tak, jak myślałem. Dziś rozumuję już jak dorosły. Chciałbym prędzej skończyć szkołę, zarabiać i mieć dużo, dużo pieniędzy. I żeby mama nigdzie nie pracowała, tylko była w domu i robiła, co jej się podoba. A kiedy przyjdzie zima i ten jej kaszel, żeby mama jechała w góry i była zdrowa. 18 stycznia Poniedziałek to ciężki dzień, cały tydzień wkuwania przede mną. A jednak wolę poniedziałek od niedzieli. I wszystko jest jak zawsze. Na obiad pierożki z serem i jakaś zupa z jarzynkami, potem palenie w piecu i rozmowa z Zuchem, któremu muszę tłumaczyć, że dzień bezmięsny. Dobrze, że nie ma dużego mrozu, bo biedna mama pewno by się pochorowała na dobre, a tak to jakoś daje radę z tym jeżdżeniem do Warszawy. Jak tylko większy mróz albo śnieg, pociągi strasznie się spóźniają i nigdy nie wiadomo, kiedy mama przyjedzie. Zwykle przyjeżdża trochę po piątej i idzie od st^Krtratjt^dowana pakunkami, bo u nas w sklepie ciągle y^sSgoś ???^?? mama woli kupować w Warszawie. Kiedy mam | ^ .) "Z?- ???????? ^/ 17 trochę mniej zadane, wybiegam na stację i pomagam mamie nieść paczki, a czasem wybiega i Baśka. Oczywiście, każde biegnie oddzielnie, ale potem spotykamy się przy mamie i wracamy już we trójkę. Mama w ogóle nie powinna nosić paczek, idzie od stacji bardzo powoli, często przystaje i ma zadyszkę. Ze stacji do nas jest piętnaście minut drogi, a mama idzie jeszcze dłużej, chyba ze dwadzieścia albo i więcej. Jak tylko mi się udaje, to po nią wychodzę. Czasem jest tak śmiesznie, że wszystkie trzy psy, co są w naszym domu, wypadają razem z nami i odprowadzają nas na stację, a potem wracają też razem. Rozumiem, że robi to Zuch, bo z nim jestem w przyjaźni, ale ten żółty w białe łatki wilk Selim i ten mały, kędzierzawy Urwis to chyba biegną za nami tylko z nudów albo na złość Zuchowi. Jak one są z nami, Zuch cały czas tak ujada na Selima i Urwisa, że aż chrypnie. Ale trzeba wyjaśnić wszystko od początku. Nasza gospodyni miała różne psy, nawet już ich sobie nie przypominam. A Zuch był zawsze, odkąd pamiętam. Mama mi kiedyś opowiadała, że biegaliśmy z Zuchem na wyścigi. Ja wtedy jeszcze dobrze nie chodziłem i nieraz się przewracałem, ale Zuch też się przewracał, więc nasze szanse były wyrównane. A teraz Zuch ma już zupełnie siwy pysk i mówią o nim „stary pies", choć on się trzyma naprawdę bardzo dobrze. Zuch był jedynym psem w naszym domu przez szereg lat. Aż kiedyś do jednej z córek gospodyni przyplątał się na ulicy mały, kędzierzawy piesek i strasznie skomlał. Wyglądało, że jest chory albo pogryziony, ale kiedy ta córka chciała go dotknąć i pogłaskać — od razu uciekał. Jak ona szła dalej do domu, on znowu się pojawiał za nią i skomlał, ale nie dał się dotknąć. Wreszcie doszli do domu i on został przed furtką. Potem przyszedł wieczór i nagle u tej gospodyni słyszą, że coś piszczy pod drzwiami. Zuch podobno najpierw lekko zawarczał, a potem od razu się uspokoił i siedział cicho, jakby go w ogóle nie było. Otworzono drzwi, a tam się okazało, że to ten piesek skomlił. Ale on zaraz uciekł. Więc nalano mu na miseczkę mleka i przymknięto drzwi, wtedy piesek wrócił i zaczął pić. A kiedy tylko uchylono drzwi, znów uciekał. Przez parę dni tak było, że wystawiano mleko albo kaszę, on to zjadał i uciekał. 18 Akurat zaczęły się mrozy i jedna z córek gospodyni znalazła tego pieska rano zupełnie sztywnego koło drzwi. Myślała, że nieżywy, przyniosła do kuchni i wtedy się okazało, że jeszcze żyje. Nakarmiono go i nasłano w kącie słomy, żeby się położył. A Zuch tylko go obwąchiwał i nawet nie warknął. Ten „nowy" był trochę mniejszy od Zucha, ale tak naprawdę to był taki sam. Tylko był ciągle skurczony i płochliwy, pewno przez to wydawał się mniejszy. I został u gospodyni i jej córek. Nazwały go Urwis. Ale jaki on tam Urwis. Lepiej by do niego pasowało Chudziak albo Biedak. Upłynęło dobrych parę tygodni, zanim się obłaskawił. Te panie mówiły, że ktoś go musiał bardzo bić albo straszyć i dlatego taki płochliwy. Tutaj nikt go nie straszył, wszyscy byli dla niego dobrzy. Nigdy nie widziałem, żeby jeden pies pozwalał drugiemu jeść ze swojej miski, a Zuch Urwisowi pozwalał. I wszystko było dobrze, póki nie przyszedł Selim. Z Selimem to znów zupełnie inna historia. Selim, tak jak Urwis, to też przybłęda. Raz córka gospodyni wracała z Warszawy i w elektrycznym pociągu zobaczyła dużego wilczura, który na jakiejś stacji podobno razem z ludźmi wskoczył do pociągu. Okazało się, że ten pies się zagubił. Wszyscy się nad nim litowali, ale nikt naprawdę nie miał ochoty nim się zająć. Córka gospodyni pogłaskała go parę razy, coś do niego zagadnęła i kiedy wysiadła w Międzyborach, pies wyskoczył za nią. Co było robić? Zabrała go ze sobą do domu i dała w gazecie ogłoszenie, że w elektrycznym pociągu znalazła psa i że jest do odebrania. Nikt się nie zgłosił i Selim został jako trzeci pies w naszym domu. Selim jest duży, o wiele większy od Zucha i Urwisa, dobroduszny, na nikogo nie szczeka, chyba tylko dla zabawy. Lubi dużo jeść, wyspać się i hasać po ogrodzie. Ale przybycie Selima stało się dla Zucha tragedią. Szczekał, ujadał na niego od pierwszej chwili. I tak, jak pogodził się od razu z Urwisem, tak nigdy nie mógł się pogodzić z Selimem. Przestał nagle być tym najważniejszym psem w domu i ogrodzie. Był inny pies, większy i silniejszy od niego. Zuch ujadał na Selima, kiedy ten tylko znalazł się w pobliżu, a Selim nie zwracał w ogóle na to 19 uwagi. Czy może być większa zniewaga dla psa, który się czuł stróżem i gospodarzem domu? Od kiedy Selimowi zrobiono posłanie w kuchni, Zuch przestał się tam pojawiać. I w ogóle zmienił się całkowicie. Przestał szczekać na obcych i nie przychodził na jedzenie do swojej kuchni, tylko drapał do różnych drzwi i ludzie mu dawali, co kto miał. Gdybym był na miejscu Zucha, pewno też bym się obraził. Te panie zaczęły mówić o Zuchu „dziki pies" i żaliły się, że znika na całe dni, że włóczy się po ulicach i nigdy nie przychodzi na wołanie, a nie wołany potrafi, jak na złość, iść za nimi, na przykład do kościoła. Zuch się zbiesił, mówiły. Ale ja się jemu nic a nic nie dziwię i jestem jego przyjacielem. Muszę kończyć, bo już zrobiło się późno. Zaraz zgaszę lampę i skoczę do łóżka. Bardzo mi zmarzły nogi, kiedy pisałem przy stoliku. 19 stycznia No, więc mamy odwilż. Śnieg stał się ciężki i mokry, a tam, gdzie go mniej, zamienia się w błoto. Jak jest odwilż, to zaraz robię się taki ociężały i do domu nie chce mi się biec, tylko wlokę się noga za nogą, a książki w teczce ważą dwa razy więcej niż zwykle. Dziś mnie wyrwał Pantyka do tablicy, a ja akurat się zagapiłem i zanim mi podpowiedzieli, Pantyka zawołał: „Nie uważasz na lekcji — niedostatecznie!" Wróciłem na swoje miejsce, a on tam w dzienniku nasmarował mi dwóję. Podstępny on jest, ale ja mu się jeszcze kiedy odpłacę za te wszystkie czepiania. Mamie o tej dwói oczywiście nic nie powiedziałem, niech się nie martwi. Jeszcze chyba się poprawię z matematyki, chociaż tego belfra nie znoszę. A pani od polskiego przyniosła nasze wypracowania „Co mi przyniosła wolność?" i bardzo chwaliła parę wypracowań, za które postawiła czwórki i piątki. O moim nie wspomniała. Najwięcej jej się podobało wypracowanie Hani Czachorowskiej i czytała je głośno. Mnie się to wypracowanie wcale a wcale nie podobało. Hania pisała 20 o tym, jaka jest szczęśliwa. Chodzi do szkoły i w szkole jest strasznie dobrze, wszyscy są dla niej mili, a najwięcej to chyba nauczyciele. I że takie piękne są pelargonie w oknach. I portrety na ścianach. Jak patrzy na te portrety, to sobie zawsze ślubuje, że będzie się dobrze uczyć i uważać na lekcjach. I że bardzo lubi swoje koleżanki i kolegów, a nawet jeśli któryś łobuzuje, to ona i cała klasa postara się go zawrócić ze złej drogi. Potem rozdali zeszyty; ja dostałem tylko trójkę. Trudno. A ta Hanka to w oczy się podlizuje, a kiedy belfrowie nie widzą, robi różne draki i nawet ze starszymi chłopakami pali papierosy albo pociąga wino. Nas, młodszych, buntuje przeciw belfrom i zawsze jest za tym, żeby robić różne kawały. A jak co do czego, ona jest niewinna i nie wie o niczym. Hania nigdy nie zostanie na drugi rok i wszystko jej się będzie udawać. Niektórzy chłopcy mówią o niej, że jest równa babka. Dla mnie — nie. Obiad był dziś podły, chociaż to wtorek. Mielony kotlet rósł mi w ustach, nie mogłem go przełknąć. Owinąłem go w bibułkową serwetkę i przyniosłem dla Zucha. Może to przez odwilż nie mogłem jeść, a może przez dwóję z matmy i to wypracowanie. Czy naprawdę trzeba tak pisać, żeby się spodobało belfrowi, a wszystko inne nieważne? Napaliłem w piecu, ale nie bardzo, bo się ociepliło. I trochę rozmawiałem z Zuchem, kiedy zajadał mój kotlet. Dziwny ten Zuch. O Selimie nie dokończyłem wczoraj pisać. Selim na oko wygląda zupełnie zdrów i wesoły. Ale on czasem ma jakieś zamroczenia czy coś innego. Biegnie, biegnie i z całego rozpędu wpada na człowieka albo na drzewo. Potem skowyczy i boli go łeb. Normalny pies nie ma takich historii. Oglądał go weterynarz i powiedział, że Selim ma zaburzenia równowagi i że Selim musiał pewnie uciec z takiego instytutu, gdzie robią na psach różne doświadczenia, i chociaż nic nie widać, Selim jest inwalidą. No i niedługo potem się sprawdziło. Na równej drodze Selim wpadł pod samochód. Wszyscy myśleli, że go zabił. Jacyś 21 ludzie zawiadomili gospodynię, ale kiedy przybiegła, Selima na drodze nie było. Szukali go wszędzie, a on Zniknął. Dopiero po dwóch dniach przywlókł się do domu i musiał być bardzo chory, bo nie mógł chodzić, tylko się czołgał i jęczał. Selim chorował parę miesięcy i przez cały ten czas Zuch ani razu na niego nie zaszczekał i nawet więcej siedział w domu niż zwykle. A kiedy Selim poczuł się silniejs^ Zuch zaczął znów na niego ujadać i po tym poznaliśmy, że seiim musi być zdrowy. A Urwis? Urwis sam dobrze nie wie, jak postępować. Niby się przyjaźni z Zuchem, ale jeszcze więcej się Przyjaźni z Selimem i ciągle za nim biega. Swoją drogą ciekawe, co one naprawdę c*ują do siebie. Czy Urwis jest w sojuszu z Zuchem, czy też raz z Zuchem, a raz z Selimem? Przerzuca się to tu, to tarr1> zupełnie jak Pędzimąż. Tylko że Pędzimąż to potęga, a urwis taki psi chmyz. Wieczorem zrobiło mi się czegoś bardzo smutno, sam nie wiem czemu. Czy przez tę dwóję, czy przez wypracowanie. Pomyślałem, że życie to bardzo trudna historia. Poszedłem do mamy, leżała już w łóżku i chciałem ją tylko pocałować na dobranoc, ale ona spojrzała i mówi: — Czego jesteś taki strapiony? — Sam nie wiem. Może dlatego, że odwilż. — Czasem człowiekowi robi się czegoś srnutn0i a|e nje trzeba się temu poddawać — mówi mama. -^ ? już najgorzej smucić się wieczorem, bo wtedy nie można zasnąć. Przed snem, synku, trzeba pomyśleć o czymś takim, czego bardzo chcesz, o czym marzysz. Wtedy zaśniesz pręcie- i masz dobre, przyjemne sny. 20 stycznia Wróciłem dziś po obiedzie do domu i pomysłem sobie, że właściwie to głupio żyję. Inni mają kolegów, z ktćojymj ciągle się odwiedzają, odrabiają wspólnie lekcje i razem sjję włóczą, a ja nie. Niby robię to, co wszyscy. W drakach biorę udzjał> nie 22 wyłamuję się i do „czarnych" także należę. Ale przyglądam się innym: po dwóch, po trzech się zbierają i wtedy robi się prawdziwa sitwa, czyli przyjaźń. Ze mną tak nie jest. I sam dobrze nie wiem dlaczego. Może nie potrzebuję, a może wprost przeciwnie. Tylko jakoś mi z tą przyjaźnią nie wychodzi. Niby mam kolegę, z którym siedzę, Jurka Ostrzeszkę, i nawet inni nas nazywają przyjaciółmi. Nie wiem, czy można nazwać przyjaźnią to, co jest między mną i Jurkiem. Ale chyba nie. Inni, jak się już przyjaźnią, to ciągle i ciągle ze sobą łażą. A ja wcale łażenia z Jurkiem nie jestem tak spragniony. Sam idę do stołówki, a na niego czeka obiad u rodziców. Na początku, jak się ze sobą poznaliśmy, to on wciąż chciał do mnie przychodzić, ale ja tak robiłem, żeby nie przychodził. Po co ma moje kąty oglądać? Mieszkamy, jak mieszkamy, i dobrze. A niechby kiedy trafił na kłótnię taty z mamą, dopiero byłoby gadanie. On mnie też ciągnął do siebie, no i nieraz do niego chodzę, ale nie za często. Tak najlepiej. Przedtem on się mnie więcej czepiał, a teraz czasem tylko wpadnie, jak wtedy w niedzielę z sankami. No i razem kombinujemy z lekcjami, czasem ja od niego coś odpiszę, czasem on ode mnie. I przy klasówkach dajemy sobie ściągi. Jak się siedzi obok siebie, to trzeba kombinować. Jurek jest przyzwoity facet i nawet go lubię, ale czy to naprawdę przyjaciel? Widać taki już jestem, że trzymam się od innych trochę z daleka. Zauważyłem, że Baśka wobec swoich koleżanek jest podobna. Może takie mam usposobienie i żadne wielkie przyjaźnie nie są mi potrzebne? Ale czasem, kiedy robi mi się smutno, a właściwie nudno (sam nie wiem, czy wtedy więcej smutku, czy nudy), myślę, że chciałbym mieć takiego przyjaciela, z którym mógłbym o wszystkim gadać, gdyby mi przyszła ochota. Zresztą równie dobrze mógłbym milczeć. Rozumielibyśmy się bez słów. A najważniejsze, żebym przed nim nie potrzebował nic kryć. Żeby mi nie zadawał niepotrzebnych pytań, żeby nie był za ciekawy. Mama nieraz mówi: — Krzysiu, ty i ja jesteśmy parą przyjaciół. Lepszego przyjaciela ode mnie nie znajdziesz. 23 Wiem, że mama jest dla mnie najbliższa. Ale przyjaźń to zupełnie coś innego. Trzeba mieć w przyjaźń, jakąś rownosc. Zresztą na pewno wszystko sobie tylko tak wymyśliłem. Jurek naprawdę nie jest najgorszy i taka przyjaźń, jak z nim, na pewno jest niezła. Jeden drugiemu nie zagląda do środka i tak jest najlepiej. 24 stycznia I znów nie pisałem ileś tam dni. W szkole wzięli nas do galopu i zadają tyle, że samego odrabiania lekcji jest chyba do 11 wieczór. Jakoś daję sobie radę i jak już jest za dużo, to najwyżej odpiszę sobie od Ostrzeszki czy od kogoś innego przed lekcjami. Miałem masę roboty, były dwie odprawy „czarnych" i zapadły pewne decyzje. Bardzo ważne decyzje. Już od dawna nikt w szkole nie mówi o „czarnych" i różnym takim, a przede wszystkim „białasom", zdawać się może, że „czarni" zupełnie wysiedli, są w rozsypce albo stchórzyli i tylko zajmują się wkuwaniem. Tymczasem „czarni" zawsze walczyli i walczą o sprawiedliwość. A ci, co o tym zapomnieli, w najbliższym czasie się przekonają, że tak jest. A na razie tajemnica wojskowa i milczenie. Jak będzie już wiadomo, czego dokonali „czarni", zaraz o tym napiszę. Poza tym w piątek i sobotę mama nie pojechała do biura, bo miała gorączkę i wciąż kaszlała. Musiałem biec do ośrodka zdrowia. Przyszedł ten sam, co zwykle, doktor Jodłowski. Bardzo się krzywił i kręcił głową, patrząc na mamę. Powiedział, że mama powinna stanąć na komisję i na pewno dostałaby na parę miesięcy skierowanie do sanatorium. Ale mama powiedziała, żeby jej nie straszył, bo musi być wszystko tak jak teraz, i ona, póki się da, będzie się nami opiekować. Próbowałem wytłumaczyć, że jakby było trzeba, to my we dwoje z Baśką świetnie damy sobie radę, ale mi nie pozwoliła się wtrącać i w ogóle była bardzo zła i zdenerwowana. Doktor chciał jej wypisać dłuższe zwolnienie, a ona prosiła go tylko o dwa dni: piątek i sobotę. — I co potem? — pytał doktor. — Potem muszę być zdrowa — odpowiedziała mama. 24 Chodziłem po sprawunki, a Baśka biegała do apteki po lekarstwa. W piątek i sobotę brałem w gospodzie obiad dla mamy i przynosiłem w garnuszkach. Potem podgrzewałem na elektrycznej kuchence i dawałem go mamie. Dziś rano nam powiedziała: „Dosyć chorowania" — i jest już zupełnie zdrowa. Wstała z łóżka, zaczęła się kręcić po mieszkaniu i szykować różne rzeczy do obiadu. Nagle bardzo zbladła i musiała się położyć, a myśmy z Baśką bardzo się wystraszyli. Na szczęście mamie niedługo przeszło. Powiedziała, że to z osłabienia po długim leżeniu. I znów wstała i zaczęła się krzątać. Powiedziałem mamie, że jej pomogę, ale tylko nakrzyczała na mnie i kazała, żebyśmy z Baśką prędko wyszli z domu, bo jest pogoda i powinniśmy być na powietrzu. Mama miała rację, pogoda była bardzo ładna, nieduży mróz, słońce i wszędzie jeszcze leży pełno śniegu. Więc pobiegliśmy z Baśką do okopów, a tam już był Jurek Ostrzeszko i pełno naszych. Ja parę razy zjechałem sankami, a potem Baśce kazałem zostać, a sam pobiegłem do domu zobaczyć, co u mamy. Obiad się już gotował, a mama leżała na łóżku i zaczęła się na mnie gniewać, że tak prędko wróciłem. Ale potem już się nie gniewała i robiliśmy obiad do spółki. Oczywiście, Baśka się spóźniła i przyszła cała utytłana w śniegu. Od jakiejś dziewczynki pożyczyła narty i tak się zaczęła wprawiać, że teraz wyglądała jak śniegowy bałwan. W zeszłą niedzielę ja jeździłem na nartach, więc w tę koniecznie musiała i ona. Głupie są te dziewczyny. Po obiedzie przyjechał tata i chociaż mama niby była ubrana normalnie i siedziała przy stole, od razu poznał, że chora. I był najpierw taki, jak zwykle, kiedy mama jest chora. Zaproponował, żeby się lepiej położyła. I mama posłuchała. Jak mama słucha taty, to już wiadomo, że musi się czuć bardzo słabo. A potem wszyscy siedzieliśmy w pokoju mamy i było bardzo miło. Paliła się ta lampa z dużym abażurem, co stoi na nocnej szafce, i tata opowiadał różne zabawne rzeczy i wszyscy się śmieliśmy, nawet mama. A potem tata wyskoczył do przedpokoju i przyniósł torbę pomarańcz. Zapomniał dać po 25 przyjeździe i zaraz wzięliśmy się do dzielenia pomarańcz. Kiedy obraliśmy pierwszą ze skórki i podzielili na równe cztery części, oczywiście najpierw ją podsunęliśmy mamie, żeby wzięła swoją część. Ale mama odmówiła i powiedziała, że nie może jeść pomarańcz, bo jej szkodzą na wątrobę. Nie wiem, od kiedy mamie pomarańcze szkodzą na wątrobę. Czasem przecież kupowąja nam pomarańcze i kiedy ją prosiliśmy, jadła je razem z nąmj Może tylko pomarańcze od taty specjalnie mamie szkodzą? Kiedy mama odmówiła, m.usje|iśmy dzielić od początku, tym razem na trzy części. Tatą posmutniał jakoś i nic nie mówił, a ja dzieliłem pomarańczę. Kjedy ją podsunąłem tacie, powiedział, że nie ma chęci i żebyśmy zjedli we dwoje z Baśką. Całe moje dzielenie było niepotrzebne. Zjedliśmy z Baśką dwie pomarańcze, ale mi jakoś nie smakowały. Potem tata znów się rozchmurzył j namawiał mamę, żeby wzięła urlop i wyjechała choć na dwa tygodnie w góry, a on przyjedzie z Warszawy i będzie Się nami opiekować. Mama jakoś nie fukała na tatę, tylko bardzo łagodnie tłumaczyła, że to niemożliwe, że nie ma pieniędzy j tak dalej. Wtedy tata powiedział, że pożyczy u siebie w biL,rzą j|e mamie będzie potrzeba na wyjazd, i że potem to się będzie SpłaCało ratami przez cały rok. Ale i na to mama się nie zc,odzjła_ — Tu, gdzie mieszkamy, j^st naokoło las i suche powietrze — mówiła mama. — Nje trzeba mi niczego więcej. A dla mego zdrowia najlepiej, jak jestem razem z dziećmi. Potem tata pytał mnie i B^śke 0 rózne szkolne nowinki, a potem udało mu się namówić Baśkę, żeby śpiewała różne piosenki, które te głupie dziewczyniska wyśpiewują sobie na pauzach. Na przykład: Wpadł pies do kuchni I porwał mięsa ćwierć, A jeden kucharz g}Upj Zarąbał go na śmierć. A drugi kuchcik mądry, Co dobre serce mjaf 2<§ Wziął psa, pogrzebał I taki napis dał... Potem śpiewa się wszystko od początku i tak można bez końca. Głupie te piosenki strasznie, ale jakoś tak było, że wszystkim się nam podobały, kiedy je Baśka śpiewała. Bo Baśka umie zagrywać i różne małpie miny robić. Może kiedyś będzie z niej aktorka albo coś jeszcze bardziej dziwnego. I tata chwalił Baśkę, że ładna z niej dziewczyna rośnie i coraz ładniejsza. Aż się zdziwiłem, bo tata nigdy takich rzeczy nie mówi. I zaraz tata powiedział, że Baśka robi się coraz po-dobniejsza do mamy. Więc od razu skapowałem, że tata sobie blatuje mamę. Ale mama nic tacie nie powiedziała. Wtedy tata znów zaczyna. — Ta choroba — mówi mamie — nic ci nie zaszkodziła. Wprost przeciwnie, wyglądasz dziś bardzo młodo i ładnie. Przy kolacji znów wszyscy byli razem i tata podsuwał mamie chleb i masło, i patrzył takimi oczyma na mamę, aż Baśka się spytała: — Czego tata tak się mamie przygląda? I mama się zaczerwieniła, a tata powiedział zaraz: — Zdaje ci się, Basiu. I już tak więcej na mamę nie patrzył, ale powiedział: — Dobrze mi jest z wami. Co by tam człowiek nie robił w życiu, tylko wy jesteście ważni i tylko o was ciągle myślę. Mamie tak drgnęła twarz, jakby się miała zaraz roześmiać albo bardzo rozgniewać. Ale nic nie powiedziała i dalej było bardzo dobrze. Myślałem sobie, jak to przyjemnie, kiedy wszyscy są obok siebie. Jest mama i tata, i my z Baśką, i nikt się nie kłóci, i siedzimy przy jednym stole. Nagle Baśka zaczęła trzeć oczy i tata zaczął jej się uważnie przyglądać i zobaczył, że ma oczy trochę przekrwione. Tata zaczął zadawać te swoje pytania: a co, a jak, i okazało się, że Baśkę znów bolą oczy. Bolą ją, bo ma dużo lekcji, ale nie tylko dlatego, wydało się, że czyta właśnie Nędzników. No i od razu awantura. Lekarz kiedyś zabronił Baśce dużo 27 czytać, bo będzie musiała nosić okulary. I teraz tata zaczął krzyczeć, że wszystkiemu winna mama, bo nie pilnuje Baśki i pozwala jej czytać. Mama mówi tacie, żeby się nie wtrącał. Baśka ma lektury obowiązkowe i musi czytać, co jej każą. No i tak od słowa do słowa. Tata krzyczy: — Przez ciebie będzie ślepa! A mama zrywa się od stołu, idzie do swego pokoju i zamyka się na klucz. Zaraz po tej awanturze tata pojechał i taki był rozgniewany że nawet się z nami nie pożegnał. Więc okazuje się, że chociaż mam tatę i mamę, nie mogę ich mieć razem i wszystko musi zostać po dawnemu. Czasem wydaje mi się, że mogłoby być tak albo inaczej Ale nie należy sobie wymyślać różnych bujd. Tak, jak jest jest pewno najlepiej. Mar a i tata nie mogą być razem. Dawniej mi było głupio, kiedy chłopaki pytali w szkole: — Twój tata żyje? — Żyje. — A co robi? — Pracuje w ministerstwie. — To dlaczego twojego taty nigdy tu nie widać? — Bo mieszka w Warszawie. — To twój tata nie jest razem z wami? — Nie jest. — A to draka! Przecież od tego jest rodzina, żeby ojciec i matka mieszkali razem. — U mnie jest inaczej - tłumaczyłem, ale oni śmiali się ze mnie i mówili, że pewno nie mam w ogóle taty i nie wiem kto jest moim ojcem. No i pobiłem się z nimi, i to na dobre. Jednego zdrowo poturbowałem, ale i oni mnie nieźle urządzili i oko miałem spuchnięte na fiołkowo chyba przez tydzień Mama strasznie na mnie krzyczała i dopytywała się o co mi poszło, ale jej nic nie powiedziałem. A potem, Ostrzeszko i jeszcze jeden byli kiedyś u mnie w niedzielę i spotkali akurat tatę. Już mi więcej w szkole nie dokuczano. Czasem to jesz- 28 cZe i teraz widzę, że szepczą coś po kątach, a kiedy podejdę, to się rozchodzą albo zaczynają mówić o czymś takim, co szeptania wcale nie potrzebuje. I wtedy zawsze mi się zdaje, że oni wygadują różne głupstwa o moim tacie i mamie. Może mi się tylko tak wydaje. Trudno. Każdy ma życie, jakie mu wypadło. Bardzo kocham mamę i za nic nie zamieniłbym jej na inną, co to ma ciągle męża koło siebie. A tatę chyba też kocham. 25 stycznia No, więc była dziś wielka heca. I w całej szkole zaszumiało. Akcja „czarnych" wypadła wspaniale. Mieliśmy błyskawiczną odprawę i nasz szef winszował w rozkazie dziennym całkowitego powodzenia naszych działań. Ale muszę wszystko opisać, jak było. Przecież ja miałem być cybernetykiem i inni koledzy też mieli budować elektronowe mózgi i różne maszyny, co to są jeszcze mądrzejsze od człowieka! A teraz prawie wszyscy pozmieniali plany i ja pomyślałem, żeby zostać filmowym reżyserem, a inni mówią już o lotnictwie albo marynarce. I dlaczego to wszystko? Bo Pantyka jest złośliwym i podstępnym facetem, który umiał nam tak obrzydzić matematykę, że teraz to najbardziej nieznośna ze wszystkich lekcji. Terroryzuje nas dwójami i ja się dziwię, że dyrektor czy jakiś wizytator nie zwróci na to uwagi. W klasie, gdzie tylu było dobrych matematyków, tyle piątek i czwórek, teraz są same dwóje. Dwóch naszych brało nawet udział w zeszłym roku w olimpiadzie matematycznej i doszło do dalekich eliminacji. Więc skąd teraz ta lawina dwójek? Ale nikt się tym nie interesuje, a rodzice na zebraniach rodzicielskich boją się coś krytykować, żeby potem ich dziecko nie podpadło temu belfrowi, którego krytykują. Jak wszyscy biorą wodę w usta i nikt nas nie broni, wtedy już tylko sami możemy się bronić. U nas w szkole są dwa obozy, które się naprawdę liczą: „czarni" i „biali". Oczywiście, należę do „czarnych", bo „biali" to są zgniłki i wtedy tylko się mądrzą, kiedy ich jest kupa, 29 a nas „czarnych" mało. I „biali" są tylko od głupich drak i dziecięcych zabaw, a jak przychodzi co do czego, to nie ma „białych". Ja jeszcze kiedyś o tym więcej napiszę. A teraz wracam do naszej dzisiejszej akcji. „Czarni" to jest poważna organizacja i my bez żadnych wygłupiań mamy swój program. Jesteśmy za sprawiedliwością. Za sprawiedliwością w szkole. Jak jakieś głupie dryblasy tłuką maluchów, my potrafimy się z nimi rozprawić. Jak kiedyś cała banda zaczęła bić jednego kolegę, który nie chodzi na religię, daliśmy im takie manto, że odeszła im ochota raz na zawsze go zaczepiać. I w ogóle, jak się jakieś świństwa dzieją w budzie, staramy się robić porządek. Nie wszyscy wiedzą, że to występujemy my, „czarni", ale niektórzy już kapują. Większość „czarnych" należy do harcerstwa, ale tylko ze względu na obozy. A teraz postanowiliśmy załatwić sprawę z Pantyką. Najpierw się rysowało na tablicy jego karykatury. Myśleliśmy, że kiedy raz i drugi zobaczy, jak go tu lubią, pójdzie po rozum do głowy i spróbuje z nami żyć inaczej. Ale on się wściekł i jeszcze więcej sadził dwójami. Trzeba było działać inaczej. Niechby sobie raz poszedł z naszej budy i nigdy już nie wracał. Ułożyliśmy cały plan. To znaczy ułożył sztab, potem myśmy go wspólnie obgadali i zatwierdzili. Wszystko było obmyślane bardzo chytrze. Ostatnio Pantyka oddał klasówkę w ósmej klasie i postawił tylko dwa dostateczne, reszta dwóje. Więc ci z ósmej dołączyli do nas. Bo „czarni" mają swoich w paru klasach. Wprowadziliśmy od soboty ostre pogotowie na wszystkich pauzach i dyżury w miejscu, gdzie miała zostać dokonana akcja. Ci, co mieli zegarki, nastawili je na jedną godzinę. Plan się nazywał „plan W". W chwili kiedy nasze posterunki dadzą sygnał, naśladując syreny strażackie — mieliśmy natychmiast podjąć akcję. Na dużej pauzie nikt z naszych nie jadł już drugiego śniadania ani nie odpisywał zadań. Wszystko jak w wojsku. W połowie dużej pauzy rozległ się sygnał. Grupa operacyjna nr 1 pobiegła za komórki, gdzie miała pod śmieciami ukryty 30 cały kłąb kolczastego drutu. Ten drut, w sobotę wieczór, zorganizowali na polu u jakiegoś chłopa. Grupa operacyjna od drutu miała specjalne rękawiczki z ochraniaczami od środka, żeby się nie pokłuć. Ochraniacze porobili sobie, pakując do rękawiczek, co się da. I teraz muszę wyjaśnić, na czym polegała cała akcja. Nasza szkoła jest piętrowa i murowana, ale te miejsca, gdzie „królowie piechotą chodzą", są na podwórzu. Jest to po prostu rząd drewnianych budek. Pod budkami są wykopane doły, a same budki stoją na drewnianych drągach. Czasem przyjeżdża chłop z wozem, żeby opróżnić doły, i budki się po prostu odsuwa. Kiedy na pauzie Pantyka, w kapeluszu na głowie i z szyją owiniętą szalikiem, poleciał do tej budki, co do niej nie wolno uczniom chodzić, bo się nazywa „nauczycielska" — nasze posterunki ogłosiły natychmiast alarm. Grupa operacyjna nr 1 wdziała rękawiczki i podtoczyła drut pod tę budkę, gdzie siedział Pantyka, i całą budkę dookoła zaczęli okręcać mocno, bardzo mocno drutem. On się tam pokapował, że coś się dzieje niedobrego, i próbował otworzyć drzwi, ale przy drzwiach już paru naszych czuwało i przytrzymali. A potem, jak już dobrze okręcono drutem, to sam drut trzymał. Trzeba się było bardzo spieszyć, bo Pantyka mógł zacząć krzyczeć, a jeszcze gorzej, gdyby nadszedł który z belfrów — dopiero draka. Na wszelki wypadek wszędzie porozstawiano czujki — jakby co, miały alarmować. Teraz do 'działania przystąpiła grupa operacyjna nr 2. W tej grupie i ja byłem. Chwyciliśmy budkę za drągi. Cholernie ciężka była i wstrętnie śmierdziało, ale trudno. Biegiem przenieśliśmy budkę przez podwórze, bramę i ustawiliśmy ją na drodze przed szkołą. To znaczy nie przed samą szkołą, żeby ktoś z nauczycieli nie widział, ale trochę z boku. Strasznieśmy się zmachali. Natychmiast po wykonaniu akcji biegiem wróciliśmy do szkoły, a Pantyka, który był zamknięty w budce, już wtedy zaczął hałasować. Zaraz potem był dzwonek, a my — cała grupa operacyjna — polecieliśmy do umywalni, tuż obok szatni, myć ręce, bo bardzo nam od tych drągów brzydko pachniały. 31 No, a dalej wszystko było wspaniale. W tej klasie, gdzie po pauzie miał mieć lekcję Pantyka, siedzieli jak trusie. U nas i w ósmej na korytarzu stały czujki, kapujące, czy kto nie nadchodzi, a inni patrzyli z otwartych okien na drogę. Zdawało nam się, że Pantyka krzyczy i hałasuje, ale nie byliśmy pewni. Na drodze nikt się nie pokazywał i przez chwilę nawet zrobiło mi się żal Pantyki, że może bardzo zmarznąć. Na dworze było parę stopni mrozu. Musieliśmy zaraz zamykać okna, bo czujka dała znać, że idzie polonistka. Teraz obserwowali ze swoich okien tylko ci, do których na lekcję miał przyjść Pantyka. Potem na pauzie opowiedzieli, że dopiero w dwadzieścia minut po dzwonku nadjechała jakaś furmanka. Pantyka bardzo krzyczał, a ten furman zatrzymał konia i strasznie się dziwił. Wreszcie odkręcił drut, którym okręcona była budka, ale nie chciał sobie palców pokaleczyć i robił to bardzo powoli. Nasi zadziałali pierwszorzędnie. 32 Nadeszło jeszcze dwóch mężczyzn i razem z furmanem odkręcali ten drut. Pantyka wyskoczył i rzucił się na nich z pięściami, jakby to oni byli wszystkiemu winni. Oj! Dużo bym dał, żeby to widzieć. Podobno musieli go trzymać za ręce i dopiero po chwili oprzytomniał. Nawet nie podziękował tym, co go uwolnili, tylko od razu pobiegł do szkoły. A po chwili widzieli go, jak już w palcie i z teczką, wyleciał na ulicę i gdzieś poszedł, chyba do domu. Nikt z belfrów dalej nic nie wiedział i dopiero na następnej pauzie zrobiła się wielka awantura, że ktoś wyniósł nauczycielską ubikację i ustawił ją na drodze. Woźni strasznie klęli i przenieśli ubikację na jej dawne miejsce. A drut kolczasty w ogóle się gdzieś ulotnił. Myślę, że go pewnie zabrał ten chłop, co jechał furmanką. Taki drut przyda mu się w gospodarstwie. Dyrektor podobno mówił w ósmej klasie, że ktoś robi idiotyczne kawały, i że woźni mają niepotrzebną robotę. Ale o historii z Pantyka oczywiście nic nie wiedział. Już po wyjściu z budy mieliśmy na jednym takim podwó-reczku, gdzie się czasem spotykamy, błyskawiczną odprawę. Dowódca bardzo nas chwalił w rozkazie dziennym za dokonanie akcji. Orderów u „czarnych" nie ma. Gdyby były, pewno byśmy zostali przedstawieni do dekoracji. Wszystko to bardzo mnie zmęczyło. Po obiedzie, zamiast napalić u mamy w piecu, położyłem się i zasnąłem. Mama wróciła i jeszcze nie było napalone. Bardzo się zawstydziłem, mama dopiero po przeziębieniu, a tu zimno w pokoju. Kiedy było już ciepło, nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, jak sobie przypomniałem akcję. Mama i Baśka pytały mnie, czego się śmieję, a ja im zmyślałem różne głupstwa. Chociaż wcale może nie być tak śmiesznie, jak Pantyka wszystko opowie dyrektorowi i zacznie się dochodzenie. 26 stycznia Całe szczęście, że mama jakoś się lepiej czuje. Naokoło tyle Czarne okna 33 kłopotów, więc ulga, że chociaż z mamą dobrze. To znaczy ni< całkiem dobrze, bo kaszle ciągle, ale wygląda już zdrowiej. A w szkole oczywiście było wielkie rozrabianie, chybj wszyscy uczniowie już wiedzą, co było wczoraj z Pantyką. Tyl ko dyro i belfrowie chodzą sobie jakby nigdy nic i wydaje się że nie wiedzą. Możliwe, że to tylko taka gra i oni coś na nas szykują, i mogą nam zupełnie nagle dać takiego łupnia, że się nie pozbieramy. Ale w całej budzie jest teraz głośno o „czar nych" i chociaż my działamy w konspiracji, to różne chłopak z niższych klas, do nas przychodzą się dowiadywać, jak to było. My im opowiadamy, udając, żeśmy też od kogoś słyszeli. Wielu jednak kapuje, kto to zrobił, i my jesteśmy za bohaterów, a „białasy" chodzą żółte z zazdrości. I jeśli ktoś nas może sypnąć, to właśnie oni. Ale z drugiej strony to byłaby dla nich hańba po wieczne czasy i chyba tego nie zrobią. , Pantyki dalej nie ma i nie bardzo wiadomo, co o tym sądzić. Inni belfrowie go zastępują albo robi się wolną godzinę. W każdym razie w całej szkole już się rozgłosiło, co za kara go spotkała. Jednak póki co, mogą być jeszcze dobre hece. Mieliśmy dziś z tego powodu nową odprawę. Więc to, że cała buda już wie o przygodzie Pantyki, jest klawo, ale sami musimy działać ostrożnie, żeby nikt naprawdę się nie skapował, którzy z nas to robili. W razie jakiegoś śiedztwa mamy się wszystkiego wy-1 pierać i pod żadnym pozorem nie zganiać winy na innych ko-1 lęgów. Już więcej dziś pisać nie będę, bo my wszyscy, którzy bra-1 liśmy udział w akcji, mamy zalecone wyjątkowo starannie przy-1 gotować się do lekcji i odrabiać, co zadane. Może to i racja. 27 stycznia I dziś Pantyki nie było w budzie. Belfrowie dalej wyglądają, I jakby o niczym nie wiedzieli. Cisza przed burzą. Baśka mnie się I ciągle dopytuje, co było i jak, bo i u nich w klasie o tym głośno. I Więc z początku ją ofuknąłem, ale potem powiedziałem trochę, I tylko musiała mi dać słowo honoru, że nikomu nie powtórzyli 34 Czy jest coś warte słowo honoru takiej smarkatej? Teraz żałuję, że jej powiedziałem. 28 stycznia Dziś napuściliśmy jednego chłopaka, żeby spytał fizyka, czemu nie ma Pantyki. Fizyk powiedział, że Pantyka chory. Oczywiście przeziębił się. Jak w samym ubraniu posiedział na mrozie z pół godziny, to mógł się przeziębić. No, ale „czarni" kiedy podejmowali akcję, nie brali przeziębienia Pantyki zupełnie pod uwagę. Kto mógł przypuszczać, że na ulicy przy szkole pierwszy człowiek pojawi się dopiero po dwudziestu minutach? Zrobiło mi się trochę Pantyki żal, ale rozmawiałem z chłopakami i powiedzieli, że Pantyka na pewno niedługo będzie zdrów. Teraz chyba siedzi i obmyśla, jak by się na nas odegrać. Więc znowu wziąłem się do wkuwania, choć nie znoszę być takim wzorusiem, co to wszystko umie na wyrywki. Trudno, czego się nie robi dla sprawy. 29 stycznia Pantyki dalej nie ma. Na matematykę w ósmej klasie przyszedł sam dyro i powiedział, że na razie on będzie prowadził lekcje. Na całą ósmą padł blady strach, bo dyro, jak zechce, potrafi zalać sadła za skórę. Tymczasem zrobił repetycję i podobno stopni nie stawiał, ale na następnej lekcji może być sądny dzień. U nas matma dopiero jutro. Na wszelki wypadek wziąłem podręcznik i przerobiłem jeszcze raz stare zadania. Z dyrem nie ma żartów. 30 stycznia Wyszła całkiem niedobra historia. Zresztą, to tylko moje prywatne zdanie, większość z nas myśli zupełnie inaczej. Więc dziś był u nas na matmie dyro i zrobił repetycję bez stawiania stopni. Potem wyrwał paru do tablicy i kazał rozwiązywać zadania.. Nie bardzo to szło, bo nasi z matmy ostatnio całkiem zgłupieli. 35 Dyro wyrwał i mnie. Udało mi się do końca rozwiązać jednj zadanie, bo akurat podobne wczoraj przerabiałem w donu Dyro się nawet uśmiechał, ale wcale się z tego nie cieszyłem. Napuściliśmy Hanię Czachorowską na polonistkę, bo Hć nia jest zblatowana z belframi. Niech raz i inni mają z tego pc żytek. Okazało się, że Pantyka jest rzeczywiście przeziębione i podobno wysłał do dyra list, gdzie prosi o zwolnienie z pracy Hania Czachorowska dowiedziała się jeszcze od polonisj tki, że Pantyka praktykował gdzieś daleko od Warszawy a pierwszą posadę miał właśnie u nas. Wszyscy belfrowie zachodzą w głowę, co się stało, że Panj tyka rezygnuje z pracy w środku roku szkolnego. Ktoś go odj wiedził i on podobno mówił, że odchodzi ze względu na zły stan zdrowia. Ale to przecież nieprawda! Jak nasi się o tym dowiedzieli, to najpierw byli trochę zaj skoczeni, a potem wpadli w straszną radość, że niby naszć akcja skończyła się wielkim zwycięstwem i Pantyka nie będzie u nas więcej uczył. Wróciłem do domu i napaliłem szybko w piecu, bo mamć dziś wcześniej wraca. Sobota. I jak tylko mama wróciła, powie-J działem, że idę do Jurka Ostrzeszki, a tak naprawdę to nie po-j szedłem do żadnego kolegi, tylko spacerowałem po ulicach Bardzo lubię tak łazić po ulicach. A najwięcej, kiedy jest wieczór, a potem noc. Może być błoto, nawet najgorsze błocko, albc deszcz, mnie to nie przeszkadza. Najbardziej lubię ulice, gdzie jest tylko jedna latarnia albo w ogóle nie ma latarń. W niektórych oknach się świeci, ludzie się kręcą po mieszkaniach. A poza tym drzewa, las. Z gałęzi czasem kapią krople. Całe Międzybory są w lesie i naokoło wszystkich domów też jest las. Dziś była odwilż i choć pod wieczór się oziębiło, z drzev ciągle jeszcze spadały krople. Łaziłem sobie tak z pół godziny, albo i godzinę. Kiedy jest ciemno, można sobie zmyślać mnós-; two różnych rzeczy i wszystko okazuje się możliwe. Nie wolne tylko się bać, ale ja nie boję się ani nocy, ani pustych ulic, anjj lasu. Sam nie wiem, jak doszedłem do starego drewniaka, gdzie mieszka Pantyka w wynajętym od jednych państwa pokoju 36 Stałem i przyglądałem się z ulicy jego oknom, ale oba były ciemne. Może gdzieś wyszedł, a może spał. Cicho, zupełnie cicho, żeby nikt nie usłyszał, otworzyłem furtkę od ogrodu j wszedłem. Wyleciał pies jakiś i zaszczekał, ale zaraz do niego zagadałem, pogłaskałem go i już się do mnie łasił. Podszedłem pod okna Pantyki i stałem pod nimi dobry kawałek czasu. Nie wiem, co mi przyszło do głowy, żeby tak stać pod tymi oknami. A kiedy już odchodziłem, nagle zaświeciło się i w oknie stanął sam Pantyka. Żeby mnie przypadkiem nie wypatrzył, stanąłem za sosną i dalej mu się przyglądałem. Odszedł od okna i zniknął gdzieś w głębi pokoju. Przez chwilę jeszcze stałem, a kiedy nie podchodził do okna, przysunąłem się bliżej i zajrzałem. Taki duży pokój, ściany brudne, goła żarówka u sufitu. Jakaś szafa, kiedyś biała, a teraz z niej cały lakier poodpryskiwał. Pod ścianą żelazne łóżko przykryte kocem. Stół z prostych desek, taki jak u nas stoi w kuchni, przy stole dwa krzesła. Bardzo brzydki pokój, na ścianach nawet ani jednego obrazka nie było. Smutno mieszkać w takim pokoju. Pantyka siedział przy stole, ale żadnej książki ani zeszytów nie było przed nim. I tak siedział, i patrzył w pusty stół. Miał na sobie stare, letnie palto, a szyję okręconą szalikiem. Potem wstał i podszedł do kaflowego pieca w rogu pokoju, oparł się cały o piec i szeroko objął go ramionami, jakby obejmował jakiegoś przyjaciela albo ojca czy matkę. Chwilę tak stał, a potem widać się ogrzał, bo znów usiadł przy stole i głowę oparł na obu rękach. Myślałem, że jeszcze coś zobaczę. Ale on tak siedział i zupełnie się nie ruszał. I nagle zrobiło mi się strasznie głupio. Czego ja tu właściwie stoję? O co mi chodzi? Nic mu nie pomogę, tylko go podglądam. Wyszedłem z ogrodu i pies mnie odprowadził do samej furtki. Było mi żal Pantyki. Gdybym był jakimś ministrem albo kimś takim, zaraz bym mu dał bardzo dobrą posadę, żeby się nic nie martwił i przeprowadził do pokoju, gdzie nie ma brudnych, pustych ścian i takiego smutku. Naprawdę nie wiem, kto ma rację. „Czarni" przecież chcieli jak najlepiej. Pantyka naraził się całej budzie. Trzeba było coś 37 zrobić. A może Pantyka też miał jakieś swoje racje? Może my lał, że tymi dwójami zrobi z nas wspaniałych matematyków? Każdy ma rację, tylko obie racje są zupełnie przeciwne. Od stania pod oknem zrobiło mi się zimno i żeby się ro; grzać, poleciałem na skróty przez las do domu. Jak to cudov nie, że w domu jest mama i Baśka! Ciepło, na ścianach wisz obrazki i nie ma żadnych obdrapanych szaf. Kiedy to piszę, mama już śpi w swoim pokoju. Ale jes Wiem, że jest. Wystarczy, żebym cicho zawołał: „Mamo", a zć raz mnie usłyszy. Przed chwilą pisałem o całej tej historii i było mi smutno a teraz jestem szczęśliwy. Zaraz idę spać. Dobranoc. 5 lutego Nie pisałem chyba z tydzień, bo przyszły wielkie mrozy. Wrzu cam teraz do maminego pieca prawie dwa razy tyle węgla, cd zwykle, a wieczorem jest w pokoju bardzo zimno. Kiedy rand zerwać się z łóżka, wydaje się, że w mieszkaniu mróz. Trzeba1 by w obu piecach palić dwa razy dziennie, tak powiedział tata, kiedy był w niedzielę. Ale my nie możemy szaleć z węglem, bd swój przydział już wykupiliśmy, a na to, żeby kupić na „czarnym rynku", nas nie stać. I ja, i Baśka przychodzimy do pokoju mamy odrabiać lekcje, a potem gadamy z mamą. Pisać pamiętnik wieczorem w swoim pokoju było mi za trudno, bo strasznie grabieją palce i ciężko utrzymać pióro. Najgorszy jest wiatr. Mrozu kilkanaście stopni, ale wiatr chyba ten mróz podwaja. Jak idę, mam oczy pełne łez i łzy mi lecą po całej twarzy, a moja budrysówka wydaje się tak cienka, jak zwykła kurtka albo wiatrówka. Dziś wziąłem na upór. Nałożyłem rękawiczki, żeby mi ręce nie zmarzły, i tak piszę. Jakbym jeszcze parę dni nie pisał, to może bym się zupełnie odzwyczaił od pamiętnika i na nic byłaby cała moja dotychczasowa robota. A swoją drogą dom, w którym mieszkamy, jest zupełnie jak moja budrysówka. Kiedy popatrzyć, to ho, ho! Ściany z drewna, w środku tynkowany. Stary, solidny dom, takie podobno są 38 ciepłe. Tłumaczcie mi, że są ciepłe, kiedy tak siedzę, jak teraz, rekawiczki mam na rękach i trzęsę się z zimna, a od okien wieje aż na środek pokoju. —- Wszystko to nic, przetrzymamy, niedługo już wiosna — mówi mama. Mama w ogóle jest bardzo dzielna, ale kiedy trochę dłużej kręci się po mieszkaniu, ja i Baśka każemy jej kłaść się do łóżka i sami robimy kolację dla siebie i dla niej. Wczoraj chodziłem do praczki odbierać bieliznę, choć zwykle ona sama przynosi. Okazało się, że bielizna jest już gotowa, tylko praczka złapała grypę. Więc jej zapłaciłem i przyniosłem bieliznę do domu. Poszedłem oczywiście, jak już było ciemno, żeby który kolega nie wypatrzył, że idę z tobołem bielizny, bo może by się ze mnie śmiali. Wychodziliśmy z Baśką po mamę, ale jest straszny mróz i pociągi bardzo się spóźniają, więc mama zabroniła nam wychodzić. Dziś spóźniła się chyba ze dwie godziny przez ten pociąg. Jak przyszła do domu, to była na twarzy zupełnie biała i usta tak jakoś dziwnie krzywiła, jakby nie mogła nimi ruszać. Oboje z Baśką rzuciliśmy się do mamy i zaczęliśmy ją rozcierać. Nastawiłem czajnik na kuchence, żeby zaraz była gorąca herbata, i mama się napiła, i poszła do łóżka. Trzymała termometr, ale chyba nie miała gorączki. Wszystko przez te głupie pociągi. Kiedy przychodzi mróz, nawet całkiem nieduży mróz, one się muszą strasznie spóźniać. I nawet nie ma gdzie na nie czekać, bo dworzec od podmiejskich pociągów w Warszawie zimny i ten u nas też. Czytałem w gazecie, że nowy, ogromny pocisk zdalnie kierowany spadł na Oceanie Spokojnym w tym miejscu, gdzie miał spaść. I że teraz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby takie pociski wysyłać jako satelity Marsa albo Wenus. Nieraz sobie myślę o tych wspaniałych rakietach, jak to byłoby cudownie lecieć i tylko naciskać różne guziki i pędzić sobie, gdzie się ma chęć. Na Marsa, Wenus czy jeszcze gdzieś dalej. Bardzo wiele ludzi musiało myśleć, żeby taki pocisk zbudować i żeby leciał właśnie tam, gdzie zechce człowiek. Ale tak samo byłoby cudownie, żeby wreszcie zrobili jakiś 39 Pisali też o epidemii grypy, że może nadejdzie, a może nie nadejdzie. Nawet jeśli nadejdzie, to będzie łagodna. Co roku tak piszą. A w zeszłym roku mama przez trzy tygodnie chorowała i już było z nią bardzo źle. Ja i Baśka też mieliśmy grypę, ale nam widać ona specjalnie nie szkodzi. I szkoła przez tę epidemię była w zeszłym roku zamknięta parę tygodni. My z Baśką załatwiliśmy się ze swoją grypą w parę dni i potem mieliśmy wakacje. Byłoby bardzo fajnie, gdyby nie choroba mamy. W niedzielę, to było zaraz po pierwszym, tata nam kupił pomarańcze, i o te pomarańcze zaraz się zrobiła awantura. Że tata jest rozrzutny i tak dalej, a potem końca z końcem związać nie może. Tata powiedział, że to jego osobisty kaprys i dlatego, że kupił pomarańcze, nie zamierza zmniejszyć sumy, którą mamie daje co pierwszego na nasze utrzymanie. Wtedy 40 marna wsiadła na tatę, że nie o to jej chodzi, bo ona dobrze wie, że po pierwszym tata kupuje pomarańcze, a potem nie stać go na oddawanie koszul do prania i je obiady w barach ! mlecznych albo wcale nie je. A tata powiedział, że wyprasza sobie takie uwagi. I że od tego między nim i mamą jest rozwód, żeby jego osobiste życie nic mamę nie obchodziło. Kłócili się u mamy w pokoju, ale ja wszystko dobrze słysza- Iłem. Chciałbym strasznie lecieć taką rakietą na Marsa czy Wenus i naciskać różne guziki i dźwignie, i być takim człowiekiem, co jest władcą wszechświata. Kiedyś mi się nawet śnił lot rakietą. Ląduję na jakiejś zupełnie nie znanej planecie, gdzie ziemia jest zielona albo błękitna i gdzie rosną kwiaty wielkie jak kominy fabryk albo drapacze chmur. Jest bardzo pięknie, właśnie mam wyjść z rakiety i obejrzeć z bliska planetę, kiedy nagle sobie uprzytamniam, że nie wiem, co z mamą. Budzę się przerażony i słyszę, jak w drugim pokoju mama cicho kaszle. Pewno chowa twarz pod kołdrę, żeby nas nie budzić. Tak mi jest smutno, że mama kaszle, a ja jej nic nie mogę pomóc. Teraz kończę, bo nie czuję palców, a nogi mam jak dwa sople lodu. Nie zasnę, zanim się nie rozgrzeję. Najważniejsze, że nie zdradziłem swego pamiętnika. 6 lutego I dalej jest straszny mróz, a ja nawet dobrze nie napaliłem po obiedzie, bo dziś sobota, mama wcześniej wróciła. Nałożyłem rękawiczki, tak jak wczoraj, i kiedy Baśka i mama poszły spać, ja zabrałem się do pisania. Więc z matmą jest u nas dalej sytuacja nie wyjaśniona. Wykłada w niektórych klasach dyro, a w innych fizyk. Ale czy to tylko na razie, czy tak będzie do końca roku — nikt nie wie. A z Pantyką się sprawdza, do budy nie wraca, i mówią, że w ogóle nie będzie wykładał. Jednego wieczoru znów pobiegłem pod jego okna, ale nic nie zobaczyłem. Okna były ciemne, mróz, więc zaraz pobieg- 41 łem z powrotem do domu. Może spał, a może się wyprowad^ i w ogóle już go nie ma w Międzyborach. Głupia historia, ale przecież „czarni" mieli rację. Dziś, kiedy! wracałem z gospody do domu, spotkałem Pędzimąża. Szedł naprzeciw mnie tym samym chodnikiem, więc nie było sposoj} bu, żeby go minąć. On jest przecież wyższy i silniejszy odj mnie, ale trudno. „Jak mnie zaczepi, to będziemy się bić" pomyślałem. Początkowo chciałem przejść bez słowa, ale z aj grodził mi drogę. — No i co? — rzucił tym swoim zachrypniętym głosem — No i nic — odpowiedziałem. — Ty, Krzysztof, kapuj co ci powiem. — Mów. — Wy „czarni" jesteście cholerni gówniarze. — „Biali" jeszcze gorsi. — A kto wykończył Pantykę? — Nikt nie wykończył Pantyki. Zrobił to, co chciał. — Jesteście cholerni gówniarze. Byłem u was. Odsze łem, bo mi się rzygać na was chciało. — Teraz tak mówisz, a sam jesteś wiecznym zdrajcąj Zdradzasz na zmianę raz „białych", raz „czarnych". Zamachnął się na mnie, ale w porę skoczyłem na bok Z Pędzimążem trzeba zawsze uważać. — Ty, Krzysztof, jeszcze nie jesteś najgorszy. Ale trzymas sztamę z łobuzami. — Uciekłeś od „czarnych", to teraz rozrabiasz. — Czy ty wiesz, co to jest rozróba? — wykrzywił się. — Rozróba, i to wredna rozróba, to jest to, co zrobiliście z Panty-ką. Nic mu nie powiedziałem, bo z Pędzimążem lepiej się nie wdawać w dyskusje. Poszedłem sobie, a on tam za mną jeszcze różne głupstwa wykrzykiwał. Może ma i trochę racji, może nawet więcej niż trochę, ale ja na „czarnych" naskakiwać nie będę. A już szczególnie taki „białas" i zdrajca, jak Pędzimąż, mnie uczyć nie będzie, co mam robić. Swoją drogą z tym Pędzimążem to coś dziwnego. On jest o dwa lata albo i trzy starszy ode mnie, a jeśli chodzi o siłę 42 i wzrost, to niejednemu dorosłemu da radę. I teraz przecież do naszej budy już nie chodzi i Pantyka nigdy go nie uczył. Pędzi-rpąż teraz jeździ do Warszawy, do jakiejś zawodówki, ale tamta qo nie interesuje i on ciągle coś nakręca z naszymi chłopakami. Nigdy nie rozumiałem Pędzimąża. Zawsze bawił się z nami, chociaż byliśmy od niego młodsi o dobrych parę lat. Jak taki dryblas bawi się z mniejszymi, to zwykle chce być wodzem albo jakimś szefem. A Pędzimąż nie. Nie chciał nikim dowodzić. On tylko tak się przyłączał do tej czy innej paczki, żeby była większa draka. Jeszcze nie było wtedy żadnych „białych" ani „czarnych" i bawiliśmy się na ulicach w powstanie warszawskie. I na zmianę jedni byli powstańcy, a drudzy esesmani i własowcy. Walczyliśmy wtedy bardzo ostro, szyszki i kasztany zastępowały granaty, ale były i puste puszki po konserwach, co leżały na śmietniku, i do nich się pakowało piach. Jak taka puszka leciała, to za nią ciągnął warkocz piachu i zasypywał oczy. Z drewna sobie porobiliśmy steny, pepesze i piaty. No i szła walka na całego. Najczęściej koło starej altany, co się nazywała „Pasta". I wszystko było dobrze do dnia, kiedy się przyplątał Pędzimąż. W „Paście" akurat siedzieli oblężeni Niemcy i on dołączył do nich i powiedział, że będzie występował jako czołg „Tygrys". No i rozpędził oczywiście powstańców i okropnie poturbował. Po paru dniach, żeby było sprawiedliwie, zgłosił się do tych, co tego dnia byli powstańcami, i ofiarował się, że będzie czołgiem powstańców. Miał pełne kieszenie kasztanów, ale nawet ich nie używał. Tego dnia, co Pędzimąż był czołgiem powstańców, oczywiście Niemcy przegrali w haniebny sposób. A potem różnie się układało, raz był działem, to znów pociągiem pancernym, a kiedyś powiedział, że będzie nalotem alianckim. Wlazł na najwyższą sosnę i tak sprał szyszkami Niemców, że na parę dni trzeba było ogłosić zawieszenie broni. A potem jakoś przestaliśmy się bawić w powstanie i przyszła moda na Indian, bo akurat można było kupić książki Karola Maya i wszyscy je czytali. I Pędzimąż znowu nie chciał być wodzem żadnego plemienia, chociaż parę razy ofiarowywaliśmy mu tę godność. On miał dwa pseudonimy: Ranny Bizon i Szalony Bawół, i na zmianę przyłączał się — raz do 43 jednych, raz do drugich. Bo dalej były u nas dwa obozy. Jedni byli plemieniem Siuksów, a drudzy Komanczów. Porobiliśmy sobie na głowy indiańskie przepaski z kogucich piór, tomahaJ wki i łuki. I nigdy nie było wiadomo, która strona wygra, jakie! go dnia. Bo nikt nie wiedział, czy Pędzimąż przyjdzie tego dnia jako Ranny Bizon, co był sojusznikiem Siuksów, czy też Szaloij ny Bawół — przyjaciel Komanczów. Robiliśmy różne podchoj dy i zostawialiśmy znaki na drzewach, i to były bardzo fajna zabawy. Pewnego dnia oba plemiona odtańczyły taniec wojennJ i wykopały swoje tomahawki, i miała być wielka rozprawa! i wszyscy sobie pomalowali twarze sadzą lub kolorowymi farb] kami. A kiedy zaczęła się walka, wpadł nagle Pędzimąa i krzyknął, że jest Wielką Bladą Twarzą, i zaczął rozgramiaa obie strony — i Siuksów, i Komanczów. Całą zabawę nam zel psuł i obie strony obwołały go zdrajcą, i były na niego wściekł łe. Któryś z chłopców zawołał swoich dwóch starszych bracij co to jeden kończył już budę, a drugi zdał na uniwerek, żebJ zrobili porządek z Pędzimążem. I kiedy Pędzimąż dalej rozgral miał Indian, raptem przyszli ci dwaj. Warto było wtedy zobal czyć, jak Pędzimąż zbaraniał, i uspokoił się od razu. A tamci mu powiedzieli, że nie sztuka wojować z mniejszymi od siebie i jeśli tak lubi się bić, to może spróbuje z nimi. Pędzimąż coa im tam odpowiedział, ale głupio. I wtedy oni powiedzieli, żebJ poszukał towarzystwa równych sobie, a nam dał raz na za-1 wsze spokój. I że jak jeszcze raz zobaczą go, że nam psujej zabawę, to spuszczą mu takie manto, że długo popamięta. Pędzimąż wszystkiego wysłuchał i potem sobie poszedł,' i nie widzieliśmy go chyba ze dwa tygodnie. Strasznie bym nudno bez niego. Niby się bawiliśmy, ale te wszystkie bitwy* były nieudane. I robiło nam się coraz nudniej. Pewnego dnia,' w tajemnicy przed Komańczami, poszła delegacja Siuksów doi Pędzimąża, żeby przypomnieć mu, że jako Ranny Bizon jest obowiązany do sojuszu z Siuksami. Jak przyszli do Pędzimąża, to zastali akurat paru Komanczów, którzy kazali mu się stawić w swoim obozie jako Szalonemu Bawołowi. Pędzimąż najpierw coś tam gadał, że ma dosyć naszego 44 YV\ 1 .,*-'-•: towarzystwa. Ale potem zgodził się wrócić, tylko zażądał, aby wykluczyć z zabaw tego, który sprowadził swoich dwóch braci. Komańcze tego swego wojownika wykluczyli, a potem po paru dniach z powrotem przyjęli. Zresztą zabawy w Indian już nam się znudziły. Potem były wielkie bitwy Marsjan i Ziemian. A Pędzimąż znów był po jednej, to po drugiej stronie. Najpierw był Bombą Atomową, potem Wodorową, a na koniec był „nową tajemniczą bronią P". I obie strony zabiegały, żeby go mieć u siebie, bo wtedy zwycięstwo pewne. Czasem dał się nawet przekupywać, przyjmował drugie śniadanie, takie z szynką albo polędwicą. Albo Pomarańcze. A czasem przepędzał tych, co mu dawali najlepsze nawet wałówki, i nikt nie wiedział, co mu wpadnie któregoś dnia do głowy. Nie wiem, czy my potrzebowaliśmy bardziej pędzimąża, czy też może to on nas potrzebował. I dlaczego ni9dy nie przyjaźnił się z żadnym z chłopców w swoim wieku? A teraz tych samych zagrań z ciągłym przerzucaniem się 45 próbuje z „białymi" i „czarnymi". Ale „czarni" to nie jest żadn dziecięca zabawa, tylko poważna organizacja. I jak Pędzimą zdradził „czarnych", to może jeszcze tego gorzko pożałować, Oj, jak zmarzłem. Wszystko przez tego Pędzimąża. Czepi się mnie nawet przy pisaniu pamiętnika. Idę już spać. Dóbr; noc. 7 lutego Dzisiaj jakoś wiatr ustał i chociaż był spory mróz, poszliśm] z Baśką do okopów na sanki. Trochę tam jeszcze jest śniegi i można jeździć zupełnie nieźle, tylko trzeba uważać, żeby n< samym końcu w porę hamować i nie zaryć nosem w ziemię. Pobiegł z nami Zuch, bo widać już mu zupełnie obrzydh siedzenie w kuchni. On jest bardzo dziki, ale złapaliśmy go w< dwoje z Baśką i chociaż się wyrywał i chciał nas gryźć, musia raz z nami zjechać na sankach. Jak już byliśmy na dole, wy skoczył nam z rąk i poleciał jak strzała naprzód. Myślałem, ż< się na nas obraził. Niby stary pies, z siwym pyskiem, a my g< bierzemy do takich dziecięcych zabaw. Ale on po chwili wróci i kiedy zjeżdżaliśmy z Baśką, cały czas biegł za nami i strasz nie szczekał. Jurek Ostrzeszko jeździł na pożyczonych nartach i tak się przewrócił, że sobie całą skórę zdarł z palców. Teraz śniegu jest mało i trzeba naprawdę bardzo dobrze jeździć na nartach, żeby się nie wywrócić. Polonistka zadała nam domowe wypracowanie: „Jaką porę roku lubię najbardziej i dlaczego". Ja wybrałem wiosnę, a JuJ rek zimę. Teraz, jak się tak wykropił, może zmieni zdanie. Po południu pisałem to wypracowanie. Na wiosnę, taką prawdziwą wiosnę, nie trzeba palić w piecu, a nie ma jeszcze letnich upałów, więc to jest najprzyjemniejsza pora roku. No i tyle kwiatów, zieleni, i ptaki śpiewają. Ale najprzyjemniejsze ze wszystkiego jest to, że człowieka gdzieś ciągnie, sam nie wie gdzie. Łaziłoby się po lesie i po łąkach albo siedziało gdzieś nad rzeką i patrzyło, jak taka wielka, wzburzona woda pędzi przed siebie. I człowiek chciałby, żeby mu nikt nie rozkazywał żeby mógł robić tylko to, co mu się podoba. Napisałem, że wiosna to jest najbardziej buntownicza pora roku. Nie wiem, czy to się naszej polonistce spodoba, ale po co zadaje takie tematy. Tak, na wiosnę tobym się mógł włóczyć bez końca, a gdyby mama się nie martwiła, poszedłbym do lasu na parę dni j nocował tam, i słuchał, jak ptaki kładą się spać, a przed snem jak się nawołują, rano słuchałbym, jak się las i ptaki budzą. I patrzył, jak się ryby rzucają w rzece, jak z trawy wyłażą różne dziwne żuki i robaki. Tata dziś nie przyjechał. Wczoraj dzwonił do mamy do biura, że źle się czuje i dziś całą niedzielę przeleży w swoim mieszkaniu. Więc jest spokój. Żadnych awantur po obiedzie. Mama leży w łóżku i czyta książkę, a my odrabiamy lekcje. Potem przyszła koleżanka Baśki i obie poszły do kina na amerykański film „Liii". Mama mnie też namawiała, ale ja sobie pomyślałem, że na taki film, co puszczają Baśkę i jej koleżanki, ja się nie potrzebuję spieszyć. Najpierw się ucieszyłem, że tata nie przyjechał, a potem mi się go zrobiło bardzo żal. Leży tam chory i nikt mu nie pomoże. Pewno nawet obiadu nie jadł, tylko jakąś bułkę z herbatą. Parę razy odwiedzaliśmy z Baśką tatę w jego mieszkaniu. Ma niewielki pokój i kuchenkę, na Mokotowie. Ale nieporządek tam straszny. Chociaż na nasze przyjście tata kupuje ciastka i zaparza herbatę, to widać, że nie chce mu się nic w domu robić. Łóżko prawie zawsze nie posłane, pościel brudna, a w kuchni na stole stoi cały stos nie mytych talerzy i szklanek. W kątach pokoju pełno pajęczyn. Ja bym nigdy nie dopuścił, żeby mój pokój tak wyglądał, ale dorośli czasem są tacy dziwni. Tacie nic nie zależy na tym, jak mieszka. Więc kiedy sobie to wszystko uprzytomniłem, powiedziałem mamie, żeby mi dała pieniądze na bilet powrotny do Warszawy. Pojadę i odwiedzę tatę. Mama tak jakoś na mnie popatrzyła, inaczej niż zwykle. — Źle ci tu ze mną? — Z tobą jest mi bardzo dobrze. ~ To gdzie cię niesie? 46 47 — Pomyślałem, że tacie musi być smutno samemu — I mnie zostawiłbyś samą? — Tata jest chory. — Ma grypę. Gdybyś go odwiedził, mógłbyś się zarazić — E, nie zarażę się. — Pociągi się spóźniają. Przemarzniesz i zachorujesz. O ciec wyzdrowieje, wtedy oboje z Baśką pojedziecie którejś nii dzieli go odwiedzić. — Wtedy to będzie taka sobie wizyta, a dziś może mn potrzebuje. — Tata nauczył się dawać sobie radę bez nas. Nic nie odpowiedziałem mamie. Ona też jest chora, wię usiadłem koło jej łóżka i mówiliśmy różne historyjki o szkol i lekcjach. Ale to nie trwało długo. Mama miała rację, coś mni jednak nosiło. Ubrałem się i powiedziałem, że na chwilę ? chodzę do Jurka, a tak naprawdę poszedłem pod tamte okn'_ No, wiadomo jakie. Okna Pantyki. I dziś były czarne, chocia stałem przy nich chyba kwadrans. Najpierw chciałem jechać do taty, a potem poszedłem ??? tamte okna. Może dlatego, że Pantyka też jest sam i mieszk w takim ponurym, brudnym pokoju. Zaraz potem wróciłem do domu, powiedziałem mamie, ż« Jurka nie zastałem, i dokończyłem to wypracowanie o wiośnie Najpierw się zapaliłem do tego tematu, a potem pomyślą łem, że tą moją pisaniną tylko rozzłoszczę polonistkę i jeszcze mi obniży stopień z polskiego. Więc po tych zdaniach, żd wiosna to najbardziej buntownicza pora roku, dopisałem jesz^j cze całkiem inne zakończenie. Że z wiosny cieszą się rolnicyj że wychodzą z końmi na pole, a ci, co mają traktory, wyjeżdża-j ją traktorami. I że naokoło wre praca, żeby potem w lecie i naj jesieni były obfite plony. To się powinno spodobać. Ostatecznie polonistka nie jest taka zła. Teraz na półrocze postawiła mi czwórkę z polskiego. Nawet nie napisałem, że przed paru dniami była wywiadówka na koniec półrocza. Mama wróciła ze szkoły zadowolona, bo ani ja, ani Baśka dwój nie mamy. A piątki miałem dwie, z historii i fizyki. Oczywiście ' z matmy tróją. Chociaż Pantyki nie było na sesji, to dyro prze- 48 aznie dał wszystkim te same stopnie, co mieli w pierwszym okresie. Przed wywiadówką nawet się trochę denerwowałem, cZy nie wyjdzie przypadkiem na jaw sprawa Pantyki, ale wszystko minęło bez echa. Dziś wyczytałem w gazecie, że w Ameryce budują ogromne radioteleskopy, żeby nasłuchiwać głosów ze wszechświata. Moną być ludzie albo inne rozumne istoty w takich systemach słonecznych, które są o wiele, wiele razy bardziej zaawansowane w cywilizacji od nas. I możliwe, że już od milionów lat nadają na falach radiowych pytanie dla Ziemi: „Jest tam kto? Jest tam kto?" I podobno takie pytanie mogą najłatwiej podać na długości fali około 21 centymetrów. Chciałbym strasznie być w obsłudze takiego radioteleskopu i żeby to właśnie mnie pierwszemu udało się słyszeć głos z wszechświata. Ale czasem to nie chcę być ani cybernetykiem, ani astronomem, tylko chciałbym kręcić filmy. Filmy, jakich nikt jeszcze nie oglądał. Może to byłoby o takich chłopcach, jak ja teraz. I o naszych zabawach w powstańców, i w Indian, i w Marsjan. Ale żeby wszystko było tak, jak naprawdę. 4 ^Czarne okna Może ja będę pierwszy, który nakręci taki film. A może b<= mnie starszy, już się prowadza z dziewczyną i udaje doros- dą już inni przede mną, którzy zdążą to zrobić. Wtedy sobi< tego. Zawsze mi się wydawało, że to tak samo, jak z papie- wyszukam zupełnie inny temat i postaram się go tak zrobić jak nikt nie zrobił przede mną A może kiedy na jakąś planetę poleci ekspedycja naukową wyglądać jeszcze doroślej, to bierze dziewczynę pod rękę ja będę tam filmował zupełnie nieznane i niezwykłe rzeczy. Ale żeby niezwykłe rzeczy filmować, nie trzeba wcale leci© na inne planety. Ja to jeszcze pokażę. Chociaż wszyscy nib o tym wiedzą, na nowo postawię im to przed oczy. Baśka wróciła z kina, czerwona jak burak od mrozu. Ba dzo jej się ten film podobał. Wobec tego sprawa załatwiono Nie pójdę na niego. Jutro poniedziałek. Do zobaczenia, pamiętniku 11 lutego Wszyscy mówią, że zima już się skończyła. Może i prawda. Dzi było bardzo ciepło i słońce takie silne, że aż łzawiły mi ocz^ kiedy szedłem ulicą, a blask odbijał się od kałuż. Zuch biega jak szalony i inne psy też. Szczekają na siebie gryzą się, a potem całą czeredą siadają pod jakimiś drzewam i czekają, żeby ukazał się ich psi ideał. Strasznie mnie złoszczą różni idiotyczni smarkacze, co t specjalnie czatują na takie ogłupiałe psy i walą w nie kamie niami. Psy siedzą w koło zupełnie nieruchome, jakby jakie po sagi. Można do nich podejść całkiem blisko. Pies dostaj kamieniem, zrywa się, skowyczy, a po chwili znów wraca na to samo miejsce i siedzi jak zaklęty. Ciekawe, czy ludzie w miłości też stają się zupełnie ???? przytomni. W różnych książkach są opisy, z których wynika, żej chyba tak. I u nas w szkole, chłopcy i dziewczęta ze starszych klas, często się urywają razem na wagary. Szczególnie na wiosnę. A wieczorami też ich nieraz widywałem. Idzie sobie taki, pa-| pierosa pali i trzyma swoją lubą pod rękę. Strasznie się z amanta wyśmiewaliśmy. Bo to bardzo głupio i komicznie wygląda, jak taki chłopak, co to wszystkiego ze dwa lata ode 50 rosami. Koniecznie musi wyglądać na dorosłego, więc pali papierosa, choćby mu zupełnie nie smakował. A jak chce j łazi z nią po nocy, chociaż w gruncie rzeczy ona go nic a nic nie obchodzi. Taki jest fason. A jak jest fason, to już jedni za drugimi go małpują. Ale nasza klasa — myślałem — jest inna. U nas dużo jest niegłupich chłopaków i pierwszorzędnych zgrywaczy. Żaden z nas nie będzie się wygłupiał i łaził z dziewuchami, i udawał dorosłego, kiedy jeszcze nie jest. Już nasza klasa jest taka, że nikt się ośmieszać nie będzie. Dosyć się w swoim czasie naśmialiśmy z innych. No i teraz wszystko się kompletnie pokiełbasiło. Ci, co jak się który pokazał z dziewczyną, zaraz się darli: „babiarz, babiarz!", teraz nagle sami zaczęli znikać. Wczoraj idę wieczorem ulicą i aż mnie zatkało. Jurek Ostrzeszko, taki morowy chłopak i kolega, idzie z tą Marysią Salińską, co to w naszej klasie już drugi rok siedzi, i jak ją który belfer wyrwie do tablicy, nigdy nie odezwie się ani słowem, tylko robi minę strasznie obrażoną. Ale teraz to ona mówiła, i owszem, i śmiała się. Jurek także. Przeszli koło mnie, jakby mnie w ogóle nie widzieli, a ja głupi, tak zbaraniałem od tego widoku, że też nic nie powiedziałem. Może mnie nie zauważyli, bo było ciemno, a może Jurek się po prostu mnie wstydzi, bo jestem dla niego szczeniakiem. Jeśli tak, to ja temu Jurkowi, co to taki niby przyjaciel, jeszcze pokażę. Patrzyłem za nimi, kiedy tak sobie szli i gadali, i śmiali się, i myślałem, że może udają i dopiero jak mnie zobaczyli, zaczę-!i naumyślnie zagrywać numer. Ale oni w ogóle się za mną nie obejrzeli i wyglądało, że im jest ze sobą bardzo dobrze. Wróciłem do domu i byłem zły. Tak naprawdę to nie wiem, ?2? powinienem Jurka uważać za przyjaciela, czy nie. Już kiedyś przecież pisałem o tym w pamiętniku. I myślałem sobie zawsze, że ten cały Jurek obchodzi mnie nie za bardzo. Niech s°bie ma różne swoje sprawy, ani myślę się do nich wtrącać. 51 Więc dlaczego jestem zły? Jak skapowałem, że jestem z takiego głupiego powodu, byłem jeszcze bardziej zły. Bo niby o co chodzi? Czy ja jestem zazdrosny o Jurk; Niemożliwe. A może o tę Marysię? Jeszcze bardziej niemoż we. A może Jurek ma obowiązek o wszystkim mi mówić, l niby jestem jego przyjacielem? Przecież nigdy się nie umawi liśmy, że będziemy sobie o wszystkim mówić. Więc wychodzi na to, że jestem zły, ponieważ przechod; koło mnie i udawali, że mnie nie widzą. Nie znoszę obłudników, więc zaraz dziś, przed pierwsi lekcją, podchodzę do Jurka i mówię: — Ty... — zawsze go wołam: Jurek, ale nie wiedziałe jeszcze, co się okaże, więc wolałem bez żadnych zażyłości wczoraj wieczorem cię widziałem. — Widziałeś mnie? — Jurek się zdziwił. — No i co? — Nic. Szedłeś z tą Maryśką. — A tak, szedłem. Równa babka i klawo się z nią łazi. — Dopiero ci przyjemność — łazić z babką! A jeszc; w dodatku z Maryśką. — Ty, Krzysztof, jesteś jeszcze widać na to za młoc ;e kiedy nic nie kapujesz. — Ja nie kapuję? — rzuciłem się na niego. — Ja ws; stko kapuję. — Jak kapujesz, to czego się narywasz? — Jurek! — mówię mu. — Stałem od was o dwa krok — No to co? — Nic. Przechodziliście koło mnie, jakbyście zupełn mnie nie widzieli. — Mogłeś się odezwać. — Jak to odezwać? Myślałem, że nie chcesz się do mn przyznawać i udajesz przed tą Maryśką, że w ogóle nic cię n obchodzę. — Czyś ty zgłupiał czy jak? — powiedział Jurek i od razi skapowałem, że jeśli mnie nie zauważyli na ulicy, to nie z ża nego wyrachowania, ale po prostu nie widzieli niczego dook ła. Więc już wiedziałem, że mogę mu mówić po imieniu. — W porządku, Jurek — mówię. — Oczywiście, wie ? zagadałeś się z nią i mnie nie zauważyłeś. Ale dlaczego Kurat chodzisz z Maryśką? ___ Jak to, dlaczego z Maryśką? __ przecież to taka niemowa. Drugi rok siedzi w tej samej lasie, a kiedy ją wyrwą do tablicy, ani słowa z siebie nie wy-rztusi. 52 __ Co mnie obchodzi, jaka jest przy tablicy. Pierwszorzęd-ia babka. Chłopaki z wyższych klas ślepia do niej wywracają, na ma randki z jednym studentem z politechniki. __ To co? — Frajer jesteś. Nic się nie znasz na babkach. — Właśnie, że się znam. Wczoraj z tobą gadała jak najęta. — No, widzisz. Może ona wcale nie ma ochoty wkuwać dlatego milczy przy tablicy. Ale jak chcesz z nią pogadać tak f/ogóle, to ona jest pierwsza klasa! — Wynika, że się w niej zabujałeś. — Co ty tam wiesz! Chodzę z nią, bo tak mi się podoba. Więcej już o Maryśce nie gadaliśmy, ale muszę przyznać, czegoś takiego zupełnie się po Jurku nie spodziewałem. Po ych wszystkich wyjaśnieniach złość na Jurka wcale mi nie rzeszła. Naprawdę nie wiem, dlaczego jeszcze jestem na iego zły. Piszę o tym, bo mam ciężki orzech do zgryzienia. W sobotę wieczorem w naszej budzie organizowany jest wielki bal. Co roku, zwykle w lutym, są u nas takie bale, ale do tej pory likt nas nie zapraszał. A w tym roku pierwszy raz może brać ? tym udział i nasza klasa. No, więc od razu postanowiłem, że ia żaden bal nie pójdę i będę siedział w domu. Niech tam sobie Jurek i tacy jak on obtańcowują dziewczyny. Ale potem pomyś- ałem, że na takim balu trafiają się lepsze zgrywy i można się Pośmiać. Będę siedział w domu, nudził się i odrabiał lekcje, a potem zrobi mi się bardzo żal, że nie poszedłem. Wstęp co rawda kosztuje nie tanio, ale mama na pewno by dała. Tylko sam zupełnie nie wiem, czy mam iść, czy nie. Na gimnastyce 'by nas uczyli, jak się tańczy, więc umiem oberka, polkę i wal- a. Ale co to za tańce! Dobre chyba na gimnastyce, jak jeden nłopak tańczy z drugim. Teraz tańczy się rock and rolla albo 53 calypso. A ja je znam tylko z fotografii w pismach i z dodatki filmowych. Poza tym ani mi się śni tańczyć z jakimiś dziewczyr mi. Że też ludziom się chce fikać nogami albo kręcić ze so w kółko. Nie mogę tego zrozumieć. Cały ten bal nic mnie r obchodzi. Naprawdę. Jeśli na niego pójdę, to najwyżej dlatec żeby się nie nudzić w domu. A jak na balu mi się nie spodoba, raz-dwa wychodzę i wracam do domu. Żeby zamiast tego balu dali ze dwa dobre filmy o kowt jach i traperach albo coś takiego, to byłoby na co pójść. [ piątku trzeba przynieść opłatę i wykupić zaproszenie. Tak ja by za tą samą forsę nie można było ze cztery razy pójść ? kina albo kupić sobie tabliczkę czekolady. Naprawdę nie n żadnego sensu, żebym poszedł na ten bal. Prawie wszysi u nas w klasie się wybierają, ale to taki owczy pęd. Jeśli pójdę, to tylko dlatego, żeby się uśmiać z tych bajuj cych młodzieńców. Id' spać, bo na samą myśl o balu ogarn mnie ziewanie. 12 lutego Dziś po lekcjach wybiegliśmy ze szkoły, no i na rogu jak zwyk wołam do Jurka: „Ciao!", co po naszemu brzmi jak „ciał i znaczy „serwus". I myślałem, że jak zwykle pójdę do gospoc 'a on do swoich starych na rodzinny obiad. Tymczasem Jur mówi: — Pójdę z tobą. — Dokąd pójdziesz? — Odprowadzę cię do gospody. Strasznie się zdziwiłem, bo Jurek nigdy tego nie robił. Wi zaraz zwolniłem kroku i pokapowałem, że Jurek musi mieć kiś interes, i to bardzo specjalny, bo o nim w budzie ani słó' kiem nie pisnął. Idziemy, ja nic nie mówię, nie będę go przecież ciągnąć : język, a on też milczy. Dopiero przed samą gospodą, kiedy już po raz dru chciałem mu powiedzieć: „Ciao!" — nagle mówi: — Obiad ci nie ucieknie. Połazimy jeszcze trochę. 54 pogoda wcale nie była do łażenia, ale zrozumiałem, że mUSi mieć coś ważnego. Kiedy odeszliśmy kawałek od gospody, on pyta: __ Co ty w ogóle uważasz, Krzysztof, o babkach? — Jak to, co uważam? __ No, po prostu, co uważasz? __ Nie potrzebuję nic uważać. Są babki takie albo inne, j koniec. Nie ma sobie co tym głowy zawracać. Popatrzył na mnie i aż się wykrzywił ze złości. Machnął ręką — Z tobą nie można pogadać. Spojrzałem na niego, jak na gościa od czubków, a on do mnie: — Albo jesteś kompletny szczeniak i nic się nie kapujesz, albo robisz zgrywy i szkoda dla ciebie każdego słowa. — Żadnej zgrywy nie robię — powiedziałem uroczyście. — Pytam się, co sądzisz o babkach? — O co ci chodzi? — Ta Maryśka się mnie czepia. Rozumiesz, cholernie się mnie czepia. — Maryśka pewno gada, że ty się jej czepiasz. — Ja, jej?! — zawołał. — To ty jej nie znasz. Ty w ogóle nie znasz babek. — Znam — powiedziałem tak stanowczo, że aż na mnie popatrzył. Widać musiał mi uwierzyć, bo zaraz zaczął: — Ona chce, żeby z nią kombinować na całego. — Co to znaczy? — spytałem ostrożnie. — Nie wiesz, co znaczy? — Gadaj wszystko. — No, więc zabrała się do mnie na poważnie. Musiała dla mnie zupełnie głowę stracić. — O co jej chodzi? — Idzie na całego! — zawołał Jurek i aż się zaczerwienił. — Chce, żebym i ja też. Nic nie powiedziałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. — Chce, żebym wszędzie z nią łaził i w ogóle, żebym, jak będziemy starsi, z nią się ożenił. 55 — Ożenił? — aż mnie zatkało. — No, a co ty myślisz? — Jurek to tak powiedział, jakby się miał ochotę tym chwalić. — Ożenek to ostateczna głupota — powiedziałem. — Ludzie wszystko sobie w życiu psują przez babki. — A ty, to co? — zawołał Jurek. — Nie będziesz się żenić? — Żenić się! — wybuchnąłem. — Po to, żeby sobie ży cie złamać! — Złamać? — A co ty myślisz? Mam różne plany. Takie, inne... Żadn babka nie jest mi potrzebna do moich planów. — Jeszcze jesteś szczeniak — westchnął. — Szczeniak?! — krzyknąłem. — Nie masz się o co obrażać, ale w sprawach z babka/ni nic się nie kapujesz. — A ty się kapujesz? Popatrzył na mnie. — Maryśka to wcale nie najgorsza babka, ale uparła się żebym wszędzie z nią się pokazywał. — Jeśli macie się pobrać... — uśmiechnąłem się złośliwie — Ten cały bal! — jęknął. — Idziesz na bal? — Nie wiem. — Ja muszę iść. I ona chce, żebym cały czas był przy niej i ją obtańcowywał. Spojrzałem na niego ze współczuciem. — Zrób z siebie chorego. Będziesz miał spokój. — Chorego? Mam puścić ją samą, żeby mi ją podrywali? Wzruszyłem ramionami. Naprawdę już nie wiedziałem, czego Jurek ode mnie chce. — Szkoda ciebie dla babek — rzuciłem, ale już mnie ni słuchał. — Uwzięła się na mnie. Uwzięła — powtarzał. — Przy czepiła się do mnie na fest. A po chwili: — Nic mi nie poradzisz? — Wszystkie babki miej w nosie. 56 — Powiedział, co wiedział. Nagle zakręcił się na pięcie. — Ciao! — zawołał. — Ciao! Odszedł i wreszcie mogłem iść do gospody. O co mu właściwie chodziło? Kiedy mu dawałem do radę, to nie chciał mnie słuchać. Później sobie pomyślałem, że pewno usiłował się przede mną pochwalić. Jeśli tak — bardzo mu współczuję. 14 lutego No, już po wszystkim. Poszedłem na ten cały bal i było zupeł inaczej, niż sobie wyobrażałem. Mama, jak tylko się dowiedziała, że coś takiego się u urządza, dała mi pieniądze. Wykupiłem wstęp, chociaż mi b wstyd, że się wybieram na taką głupotę. Jestem dziś bardzo senny, bo ten bal trwał aż do jeden tej, a zanim przyszedłem do domu, była już prawie dwuna i mama bardzo się o mnie niepokoiła. Dziś niedziela i mógł dłużej pospać, ale tak naprawdę to z mego spania były i po przyjściu tylko leżałem. Gdzieś bardzo daleko szczekały psy, a potem była zu na cisza i też nie mogłem spać, a kiedy już w szparach oki nic zaczęło szarzeć, to usłyszałem, jak gdzieś w sąsiedz pieje kogut. I potem na trochę zasnąłem, ale tylko na godz albo na dwie. Jak w człowieku się rozkręci jakaś sprężyna od myśli, w żaden sposób nie zaśnie. A ja raz jeszcze wszystko so przypominałem, jak było na balu i po balu. Kiedy przyszedł Baśka niby już spała, ale ja myślę, że tylko udawała spa A w mamy pokoju paliło się światło i kiedy wszedłem, ma czytała książkę. — Udał się bal? — Sam nie wiem. — Jak to nie wiesz? Jesteś zadowolony, że tam poszedł 58 ___ Nie wiem. __ Źle się bawiłeś? __ Nie wiem. Naprawdę nie wiem. — Dziwaczysz. A swoją drogą miałam nadzieję, że wrócisz o dziesiątej. — Bal był do jedenastej. — Do jedenastej? Teraz jest za parę minut dwunasta. — Bo to się jeszcze trochę przeciągnęło — powiedziałem i poczułem, że się czerwienię. Po co wyrwałem się z tą jedenastą? Mama patrzyła na mnie uważnie. — Będziesz jadł kolację? — Dziękuję. Nie jestem głodny. — Kładź się zaraz spać. Jak na szkolny bal impreza skończyła się o dwie godziny za późno. Poszedłem do swego pokoju, umyłem się i miałem już kłaść się do łóżka, kiedy mama cicho zawołała: — Krzysiu! Wróciłem więc do mamy. Przy jej łóżku wciąż paliło się światło. — Tańczyłeś? — spytała. — Trochę. — A co tańczyłeś? — Walca. — Tylko walca? — Jeszcze tango i taki jakiś taniec, co się nazywa mambo. — Umiałeś tańczyć? — Nie umiałem. Ale inni też nie umieli i tańczyli. Trzeba szybko przebierać nogami i przytupywać, i udawać, że jest bardzo wesoło. — Naprawdę musiałeś udawać? — Chyba tak. — Tańczyłeś z koleżankami? — Tak. — A może cały czas z jedną koleżanką? Znów się zaczerwieniłem. Przekleństwo z tym czerwienieniem. 59 — Z różnymi tańczyłem — powiedziałem, ale to była nie prawda. — Dobranoc, synku — powiedziała mama, a ja wyszed łem i położyłem się do łóżka. Dlaczego tak głupio się czerwienię, kiedy ktoś mnie zapyta o coś takiego, o czym wolałbym nie mówić? Czy dlatego, ża nie lubię bujać, czy jeszcze dla czego innego? Może są sprał wy, o których można tylko myśleć samemu, a kiedy ktol o nich powie głośno, krew od razu napływa na policzki. Co zl idiotyczny mechanizm. Lekarze powinni prędzej wynaleźć jaj kies pigułki, żeby się nie czerwienić. Na tyle rzeczy są lekarc stwa. Ludzi leczy się z gruźlicy, z raka, z tyfusu, a nie umieją zapobiec idiotycznemu czerwienieniu. Teraz, kiedy to piszę, jestem bardzo śpiący. Nie, to niepra-j wda. Nie jestem śpiący, tylko mi się wydaje, że powinienem być śpiący, bo nie spałem ostatniej nocy. Coś ze mną jest. Tq nie senność, ale takie jakieś dziwne coś. Jakbym miał zachoj rować albo nagle się rozpłakać czy pójść z kolegami na jakąa wielką rozróbę. Nie, to wszystko nie to. Coś się ze mną wyra-1 bia, ale sam nie wiem, jak to określić. Kiedy nie spałem w nocy, to sobie wszystko układałem w myśli, jak było. Więc naprawdę to tańczyłem tylko z dwiema dziewczynami. I wcale tak nie było, żebym od razu tańczył] Myślałem nawet, że w ogóle nie będę tańczyć. Stałem sobia pod ścianą i uśmiechałem się, patrząc, jak inni wywijają noga] mi i jak to dracznie wygląda. I jeden taki stary, z jedenastej klasy, co był wodzirejem i nosił na ramieniu cały pęk koloroj wych wstążek, nagle zawołał: — Panie wybierają panów! No i ani się obejrzałem, a przede mną stała Hania Czach rowska i wzięła mnie za rękę, i tańczyliśmy walca. Hania po wiedziała: — Nie znoszę, jak faceci podpierają ściany. — Przeszkadza ci? — Przeszkadza. Po to się przychodzi na zabawę, żeby si bawić i tańczyć, a nie podpierać ściany. — A nie można sobie spokojnie stać i przyglądać się? 60 ___ Obserwować życie? L- Aha. __ Już ty, Krzysztof, nie zalewaj, że obserwujesz życie. Nieśmiały jesteś, i koniec. __ Nieśmiały! — obruszyłem się i zaraz chciałem z nią przestać tańczyć. Ale wzięła mnie mocno za rękę i tańczyliśmy dalej. — Jak się rozruszasz, nie będziesz taki — powiedziała Hania _ przecież tak w ogóle to jesteś wcale nie najgorszy facet. — Skąd wytrzasnęłaś tego „faceta"? — Tak się mówi. A co, może wolisz, żebym do ciebie mówiła „chłopaczku" albo „proszę pana", albo „kolego"? — Niech już będzie facet. — Za szybko się kręcisz. Jeszcze trochę i wylądujemy 'obydwoje na posadzce. Nie masz wprawy w tańcu. — No to co? — Nic. Trzeba z ciebie dopiero zrobić chłopca do rzeczy. — Masz zamiar? — Nie wiem, czy mi się będzie chciało. Ale jak nie ja, to jakaś inna babka cię przefasonuje. — Albo ja ją. Hania zaczęła się strasznie śmiać, więc przestałem z nią rozmawiać i tylko tańczyłem tak, jakby to była lekcja gimnastyki, a nie bal. Po tańcu podsunęła mi pod sam nos, swoją rękę. — O co chodzi? — spytałem. — Przecież dziękuje się swojej partnerce za taniec. — Nie mam ci za co dziękować. Sama mnie sobie wzięłaś. — Ej, ty! — zawołała Hania. — Kostropaty jesteś, nie będzie z ciebie pociechy. Odeszła ode mnie, a ja wróciłem znów pod ścianę. Ale zanim w ogóle poszedłem z Hanią do tego walca, było najpierw dużo różnych drak. Jak tylko się zjawiłem w szatni, złapali mnie dwaj „czarni" i powiedzieli: — Kapuj się. Za pięć minut robimy tu lotną odprawę. Na sali jest dywersja i będziemy musieli to załatwić. 61 na sali jest PędzJ Więc w ogóle nie ruszałem się z szatni. Potem przyszj jeszcze paru naszych i była odprawa. — Panowie — zaczął funkcyjny mąż. Nikt nie powiedział ani słowa. Zupełnie nas to zatkało — Co za numer! — któryś rzucił. — Zagranie jak w mordę strzelił! — Nasz wywiad ustalił — powiedział funkcyjny — że ł niesłychana prowokacja jest wyłącznie sprawką „białych". Om „^ __ Wzywać na pomoc jedenastą?! — zawołał funkcyjny. -Czarni", którzy załatwili Pantykę i wysoko noszą swój sztandar nie mogą dać rady z jednym głupim Pędzimążem? To załatw go sam — któryś rzucił. Od tego tworzymy zwartą i karną organizację, żeby Irjziałać razem. A w sprawie waszego małodusznego zachowa-Tia, b?de musiał zł°żyć raport dowódcy. To złóż raport od razu i niech dowódca zadecyduje, co czasu naszej akcji na Pantykę pozycja „białych" w naszej bij dzie w ogóle przestała się liczyć. Sprowadzili Pędzimąża, żetM^erzył mnie i waszej grupie zaszczytne zadanie bojowe. się odegrać, — Będzie nam wszystkie babki podrywać. — Nie chodzi o babki! — zawołał funkcyjny. — To spraj wa honoru. Na nasz szkolny bal ściąga się obcego z inni budy, w dodatku z zawodówki. — Było powiedziane — któryś wtrącił — że wolno z| sobą przyprowadzić gości — Ale nie Pędzimąża! — rzucił funkcyjny. — Obecno^ Pędzimąża na naszym balu to niesłychana prowokacja Funkcyjny miał rację i nikt już się nie sprzeciwiał. nie wiedział funkcyjny. — Jeśli na zniewagę nie odpowierrl natychmiast zdecydowaną akcją, byle pętak będzie mógł pi wiedzieć, że „czarni" haniebnie stchórzyli przed jednym ob cym facetem. — A w dodatku zdrajcą — ktoś dorzucił. — Tak, zdrajcą — powtórzył funkcyjny. — Jeśli damy mu odprawy, ja pierwszy zgłoszę wniosek o dymisję — A jeśli nie udzielą ci tej dymisji? — któryś spytał. — To postawię wniosek o rozwiązanie „czarnych"! — Rozwiązać „czarnych"?! — wszyscy się oburzyli. —«? Lepiej rozwiązać — zawołał funkcyjny — niż w wiecznej hańbie. — Co robić? Co robić? — posypały się pytania. — Trzeba na pomoc wezwać kilku tych siłaczy z jedenal tej. Oni sobie dadzą radę nawet z Pędzimążem. 62 zyć __ Dowódca — odpowiedział dumnie funkcyjny - - po- ????? usunąć Pędzimąża z terenu naszej budy. — Ale jak to zrobić? — Ja już dawno byłem za tym, żeby dopuścić babki do naszej organizacji — powiedział Jurek Ostrzeszko. — Babki? — wszystkich zatkało. — No bo każda prawdziwa organizacja ma swój wywiad. A wiadomo, że dla wywiadu najlepiej pracują babki. — I co z tego? — spytał funkcyjny. — Nic. Taka babka mogłaby zatańczyć z Pędzimążem, a potem coś mu takiego powiedzieć, żeby z nią na chwilę wy- W tę historię jest zaangażowany cały nasz honor — poszedł na dwór. A wtedy my na niego, jakiś worek mu na głowę i złoić go, i koniec. — Już widzę, jak go wiążemy... — któryś się roześmiał. — A skąd weźmiesz worek? — Nie martwcie się. Gdybyśmy mieli babki po swojej stronie, wszystko dałoby się zrobić. — Nasza organizacja jest tylko dla mężczyzn — o-świadczył funkcyjny. — Prawdziwych mężczyzn, a nie babiarzy. — Chodzi o wywiad — bronił się Jurek. — Tylko o wywiad. — Wywiad mamy dostatecznie sprawny i bez bab. — Ma rację! — zawołało paru. — „Czarni" to organizacja nie dla babek. — Więc co robić? — znów zaczęto się zastanawiać. - „Czarni" po sprawie Pantyki to potęga — powiedział 63 funkcyjny — i Pędzimąż musi się z nami liczyć. Proponł aby dwóch naszych powiedziało mu, że „czarni" stawiają I wojenne ultimatum: w ciągu piętnastu minut ma opuścić teł naszej budy. — A nie lepiej podstępem? — ktoś spytał. — Na podstępy będzie czas potem. Jak nie posłucha I szego ultimatum, wystąpimy czynnie. — Ale on będzie już uprzedzony. — On i tak od pierwszej chwili ma się tu na baczności^ powiedział funkcyjny. Więc wybraliśmy dwóch na delegatów, choć nikt się do tej nie palił. Wszyscy ciągnęli losy z zapałek i wypadło, że pójl Jurek Ostrzeszko i jeszcze jeden. Mieli bardzo kwaśne miny, I poszli na górę, a my zostaliśmy w szatni. Słychać było, jaki górze gra orkiestra. Bo na nasz bal sprowadzono prawdzł orkiestrę, czterech takich starszych facetów w czarnych ubrl niach, co wyglądali zupełnie jak urzędnicy z zakładu pogrzebj wego. Ale grali nieźle. Nie minęły dwie minuty, a do szatni wpadli z powroe Jurek i ten drugi. — No i co? — Postawiliście wrogowi nasze ultlimatum? — spM funkcyjny. — Powiedzieliśmy mu, żeby się wynosił i że dajemy mu ni to piętnaście minut, a on się tylko roześmiał prosto w nos i pi wiedział, żebyśmy go pocałowali gdzieś. Wtedy my, że wszl scy „czarni" stawiają mu ultimatum, a on na to, że proponujl wszystkim „czarnym", żeby go pocałowali gdzieś; nie „czarra go tu zaprosili i nie oni będą go wypraszać. — Casus belli — oświadczył funkcyjny, a my wszye zrozumieliśmy, że sprawa jest bardzo poważna. — Trzeba mu dać nauczkę, żeby popamiętał raz na I wsze — ktoś powiedział, a potem długo, długo nikt nic ? mówił i wszyscy byli bardzo nachmurzeni. — Kto na ochotnika pójdzie usuwać Pędzimąża? — tał uroczyście funkcyjny, ale nikt się nie zgłosił, chociaż p nie powtarzał parę razy. 64 __ Pędzimąż jest jak czołg — ktoś mruknął. __ Silny jak byk. __ Wobec tego musimy działać razem — powiedział funkia __ My wszyscy wyjdziemy przed budę na dwór, a nasi dwaj delegaci pójdą raz jeszcze do Pędzimąża i powiedzą mu, że „czarni" wzywają go na rozprawę. "_ Jak pójdziemy do niego jeszcze raz, to nam wleje — powiedział Jurek. __ Musicie pójść jeszcze raz i powiedzieć, że „czarni" wzywają go na rozprawę. Będziemy czekać na niego przy boisku, jeśli nie przyjdzie, znaczy — stchórzył. — A jak przyjdzie — ktoś rzucił — to da nam takie manto, że żaden więcej nie pokaże się na balu. — Na wojnie odnosi się rany — powiedział funkcyjny. — To jest zwykła kolej losu. Ale honoru trzeba bronić do ostatka. — A czy to naprawdę będzie niehonorowe, jeśli pozwolimy Pędzimążowi zostać na zabawie? — nagle ktoś spytał i funkcyjny aż podskoczył. — Za tchórzostwo w obliczu wroga sąd polowy — zasy-czał — i degradacja, i wydalenie raz na zawsze z szeregów. Kto będzie siać w szeregach defetyzm, tego pod sąd! Więc już nikt się nie odezwał. — Działając z ramienia głównodowądzącego „czarnych", rozkazuję naszym delegatom udać się natychmiast do Pędzimąża i oznajmić mu, że „czarni" wzywają go na rozprawę przy boisku. Jurek i ten drugi, strasznie się krzywiąc, poszli jeszcze raz na salę, a my nałożyliśmy z powrotem palta i poszliśmy na boisko. Nie było nam wesoło. „Ładny bal — każdy pewno sobie myślał. — Przyszliśmy się bawić, a tu możemy tak oberwać, że się nie pozbieramy". Delegatów nie było dobry kawałek czasu. Wreszcie przybiegli i zameldowali zdyszani: — Tańczył cały czas z jedną dziewuchą. — Z którą? — spytał funkcyjny. — Z czarną Małgośką. — Zadawanie się z wrogiem będziemy traktować jak zwy- ?????? okna 65 kłą kolaborację. Tym babkom, które się zadają z Pędzimąże obetniemy włosy. Wszystkim się zrobiło zimno. Zanosiło się na poważną ro, grywkę. — Co powiedział Pędzimąż? — Kiedy skończył tańczyć, podeszliśmy do niego i powt rzyliśmy wezwanie, a wtedy on powiedział głośno i wszysi słyszeli dookoła, że ma naszą rozprawę gdzieś — Tak powiedział? -rządku. Będziemy działać Co zrobimy? — spytaliśmy. __ Skarżyć belfrowi nie będę — zaprotestował Jurek. Za Jurkiem zaraz i ja powiedziałem, że chodzić ze skargą niehonorowo i nie po żołniersku. Za nami powtórzyło to ???? innych. Odmawiacie wykonania rozkazu w obliczu wroga! — zawołał funkcyjny, ale i tak było wiadomo, że go nie posłuchamy, po chwili zaczął z innej beczki: __ jesteście gnojki zatracone i głąby — powiedział. — sucho rzucił funkcyjny. - - W ??^? będę na was składał raportu, bo widzę jaka z was ciemna asa. Wstyd, że w szeregach „czarnych" znajduje się taki nie-jświadomiony element. Ale ja was uświadomię. Nie wiecie, co wiemy, żeby kazał Pędzimążowi wynosić się z naszego balu — Wynosić z balu? — zdumieliśmy się. — Dlaczego? — Powiemy, że to znany w całej okolicy chuligan i że n chcemy go u siebie na zabawie. — Przecież on musiał opłacić bilet i ktoś go zaprosił. — Więc co z tego? Niech się wynosi z naszej budy. — Wzywać belfrów na pomoc? — obruszył się Jurek. To nie wygląda dobrze. Inni milczeli. — Pędzimąż jest zdrajcą, już zapomnieliście o tym? Każ posunięcie wobec niego jest dozwolone — powiedział fu cyjny. — To są sprawy między „czarnymi" i „białymi" — kti wtrącił. — Belfrom nic do tego. — Działam z rozkazu głównodowodzącego. Wróciliśmy do budy, zrzuciliśmy palta, no i poszliśmy górę do sali rekreacyjnej, gdzie była zabawa. Rzeczywiście, Pędzimąż był na sali i tańczył z fasonem, piej niż większość naszych — Pójdziemy do jednego z belfrów, najlepiej do fizyka, i p< znaczy wojna totalna. Każda współczesna wojna musi być to- alna, to znaczy prowadzona wszystkimi dostępnymi środkami, włącznie z bronią wodorową i bakteriologiczną. Wobec takiego wroga, jak Pędzimąż, należy użyć każdej broni. Ponieważ nie chcecie iść sami do fizyka, pójdziemy razem. Ja będę mówić, a wy mnie poprzecie. Cóż było robić? Poszliśmy za funkcyjnym do fizyka. Nie to, żeby nas przekonał, ale w każdym razie obowiązywała nas karność regulaminowa. Podeszliśmy do fizyka całą gromadką, a on właśnie stał przy bufecie, gdzie były ciastka, kanapki z kiełbasą i napoje bezalkoholowe. Rozmawiał z jedną panią z komitetu rodzicielskiego, co tam sprzedawała, i śmiał się, i błyskał wciąż okularami. - Panie profesorze — zaczął funkcyjny — mamy pewną sprawę... — Ach, dajcie mi spokój przynajmniej dziś ze sprawami! — zawołał fizyk. — Dziś jest zabawa. Bawcie się, tańczcie i zapomnijcie o sprawach. Mówił do nas, ale cały czas patrzył na tę panią w bufecie Ze względów konspiracyjnych nie weszliśmy na salę wszij| °czy za okularami tak mu błyszczały, jakby wypił sporo wód scy razem, ale już po chwili zebraliśmy się koło funkcyjnego na korytarzu, tak jak było umówione. — Macie iść — mówił funkcyjny — do fizyka. Całą gr| pą. Im was więcej, tym lepiej. I prosić, żeby Pędzimąża usun^ z sali, bo to chuligan i łobuz. 66 ki. a nie napoje bezalkoholowe. — Chodzi nam właśnie o zabawę — powiedział funkcyjny- —- O to, żeby zabawa mogła być naprawdę udana. ~~ Wstęp uroczysty — roześmiał się fizyk. — Mężu sprawiedliwy, mów o co chodzi. 67 — Panie profesorze, na nasz bal ktoś ściągnął najgorpiero przy „panie proszą panów" Hania Czachorowska wy- kali pod nosem, bo tak naprawdę to, co mówił funkcyjny, ni j ^!1 ???? d° walca' P° walCU znÓW wróciłem Pod ścian? mu z nas się nie podobało. itanawiałem się, czy mi było przyjemnie tańczyć z Hanią, 69 czy nie. Jurek Ostrzeszko cały czas tańczył z tą swoją ???? i widać jemu było przyjemnie. No i potem, z paru kolegami poszliśmy do bufetu i wzie my po kanapce z szynką i po szklance lemoniady. PrzyglącM łem się Pędzimążowi. Tańczył z coraz innymi dziewczyna™ „Takiemu to dobrze — pomyślałem. — Wszystkie dziewca ny go lubią, bo wiedzą, że jest siłacz nad siłacze, a tańczy ? w dechę". I znów wróciłem pod ścianę, ale mi się znudziło to stal i kiedy orkiestra zrobiła przerwę, zacząłem sobie spacerowa Poszedłem o piętro wyżej do sali gimnastycznej, gdzie bJ przyćmione światło i trochę par się kręciło przy naszym szka nym adapterze. I nagle zobaczyłem, że pod drabinkami gimnastyczne stoi Renia Dąbrowska. Renia jest w naszej klasie, ale I dawała mi się taka jakaś nijaka, chociaż dość inteligent! A teraz była zupełnie inna. Zarumieniona i usta jakby W chę podmalowane. Miała białą bluzkę i granatową, plisoe ną spódniczkę, więc niby tak, jak większość dziewczyn, I wyglądała inaczej od nich. Stanąłem na chwilę i patrzył na Renie i ona też zaczęła na mnie patrzeć, i uśmieci™ się. Nie wiedziałem, co robić. Miałem ochotę do niej po dejść i coś powiedzieć, ale jakby mnie ktoś chwycił ? nogi, nie mogłem zrobić ani kroku. I tak stałem, i I trzyłem na nią, a ona na mnie. W pewnej chwili porrł lałem sobie, że to strasznie głupio tak stać i patrzl jakbym ją pierwszy raz widział na oczy. Jeszcze opovi o mnie swoim koleżankom i dopiero będzie temat do I bijania. Nie chciałem się wygłupić, byłem zły i na rl i na siebie. Postanowiłem, że zaraz odejdę na dół. ZI złości już mi się prawie przestała podobać. I właśnie w| dy ona podeszła do mnie. — Sie masz, Krzysztof. — Sie masz, Renia. — Dobrze się bawisz? — Tak sobie. 70 __Dlaczego tu jesteś, a nie na głównej sali, gdzie orkiestra? __fam jest tłok, nie lubię tłoku. A orkiestra mi do szczę- 'cia niepotrzebna. — I nagle spytałem: __ Tańczyłaś? __ Trochę. ___ | nie nudzisz się? ___ Chyba nie. __ Masz tu kogoś? __ Dlaczego pytasz? — A tak sobie. — Może mam, może nie mam — uśmiechnęła się jakoś dziwnie. I pomyślałem sobie, że kiedy tak ładnie wygląda, to już na pewno któryś się koło niej kręci, a ona ze mną rozmawia, bo ją to bawi. Za chwilę wróci tamten i zostanę na lodzie. Na pewno Renia uważa mnie za strasznego smarkacza, bo nie chodzę jeszcze z żadną dziewczyną. Więc miałem już odejść, ale tak na wszelki wypadek spytałem: — A ze mną nie zatańczysz? — Jeśli mnie poprosisz, zatańczę. — No, to cię proszę. Akurat nastawili płytę z jakąś rumbą. Nikt mnie nigdy nie uczył, jak się tańczy rumbę, ale objąłem Renie i tańczyliśmy. Musiałem bardzo źle tańczyć, bo parę razy nadepnąłem jej na pantofel. Ale ona uśmiechała się do mnie i kiedy ją nadepnąłem, nawet się nie skrzywiła. — Fatalnie tańczę — powiedziałem. — Wcale nie tak źle — zaprzeczyła. — Dziewczyny łatwiej się uczą tańca od chłopców. Ale i ty się wciągniesz. — Tańczysz bardzo dobrze. Ona się wciąż uśmiechała i właściwie było tak, że to ona mnie prowadziła, a nie ja ją. Kiedy rumba się skończyła, wróciliśmy pod drabinki i powiedziałem: — Z tobą się fajnie tańczy. — Chciałbyś, żebym cię uczyła tańczyć? — uśmiechnęła SIS tak, jakby ze mnie trochę się nabijała. 71 *??5?* ? 4d» •V • ????*" l' . Nie z każdym dobrze się uczyć, ale z tobą chyba prędko bym się nauczył. Pokręciła głową. __ No, więc spróbujemy. __ Mówisz to tylko tak sobie — powiedziałem. — Na pew-n0 masz tu kogoś. Powiedz, to zaraz sobie pójdę. __ Nie odchodź — spojrzała mi w oczy. — Znam różnych chłopców, tak jak ty znasz różne dziewczyny. Ale jeśli masz ochotę, to zostań razem ze mną. No i już za chwilę tańczyliśmy tango. A po tangu znów poszliśmy pod drabinki. — Nie widziałam cię jeszcze nigdy, żebyś chodził z jakąś koleżanką. — Z żadnymi dziewczynami nigdy nie chodziłem — powiedziałem uroczyście, ale to przecież była nieprawda, bo często chodziłem z Baśką. Co prawda Baśka to siostra, więc chyba się nie liczy. — I ciebie nigdy nie widziałem — dodałem zaraz. — Ale ty na pewno chodzisz z chłopakami. — Dlaczego myślisz, że chodzę? — Tak mi się wydaje. — Uważasz naprawdę, że to takie zabawne chodzić z chłopakami? Nic jej nie odpowiedziałem i zaczerwieniłem się. Żeby tego nie zauważyła, zaprosiłem ją zaraz do tańca. Była jakaś mamba czy fokstrot. Nie znam się na tym. — Lubisz Pędzimąża? — zagadnąłem ją szybko, żeby mi się zanadto nie przyglądała. — Pędzimąż? — zdziwiła się. — To ten dryblas, co kiedyś chodził do nas? — Tak. — Skąd ci przyszedł do głowy, Pędzimąż? — Tak sobie. Jest na balu i bardzo dużo tańczy. — Naprawdę jest na balu? — Ktoś go ściągnął i wszystkie dziewczyny z nim tańczą... ewno dlatego, że jest siłacz i duży, i umie tańczyć. Ty byś też na PeWno wolała z nim tańczyć niż ze mną. 73 — Dlaczego tak myślisz? — Bo takie już są dziewczyny. Trzeba im czymś imporł wać. — Nie lubię siłaczy ani bardzo dużych, ani takich, za kt& rymi uganiają się inne. Bardzo się ucieszyłem, kiedy to powiedziała, ale nic ? dodałem i tańczyliśmy, nic nie mówiąc. Jak stanęliśmy znowu pod drabinkami, to zaczęła ona. — Podobno przyjaźnisz się z różnymi chłopakami. — Przyjaźnię, nie przyjaźnię... Naprawdę to mam jednego dobrego kolegę — Jurka Ostrzeszkę. — Wiem. Ale ty podobno należysz do jakiegoś gangu, i — Ja, do gangu? — bardzo się zdziwiłem. — Są podobno w naszej budzie jacyś „czarni" i „biali". ? „czarni" zrobili awanturę z Pantyką. — I co z tego? — Ty podobno należysz do „czarnych". — Ja? — zawołałem. — A skąd ty możesz wiedzieć takie rzeczy? — My, dziewczyny, wszystko wiemy. — Nic nie możesz wiedzieć — oburzyłem się. — To są rzeczy ściśle tajne, i który z członków organizacji by wydali zostałby strasznie ukarany. — Więc należysz do „czarnych"? — Ja? Kto ci powiedział? — Wiem swoje. Zresztą, jeśli to tajemnica, nie będę cię więcej pytać. Oczywiście nic jej nie odpowiedziałem. I bardzo się strzegłem, żeby dalej trzymać język za zębami. A nuż Renia pracuje w wywiadzie „białych"? — W gruncie rzeczy — powiedziała — ani „biali", ani „czarni" nie obchodzą mnie wcale. To dziecięce historie. Przełknąłem te „dziecięce historie" i nie dałem po sobie poznać, że mnie to interesuje. — Nie lubiłam Pantyki. Dostał dobrą nauczkę za te dwóje, co ich tyle nastawiał. Ale nie myślałam, że Pantyka w ogól4 przestanie u nas uczyć. 74 I __ Mówią — powiedziałem ostrożnie - - że to wielkie zwycięstwo „czarnych". __ Właściwie całej sprawie ukręcono łeb. Wygląda, że pantyka w ogóle się nie skarżył na tych, co mu zrobili kawał. Dyro chyba wcale nie wie, co się stało, a Pantyka odszedł. Nie wjem, czy to takie zwycięstwo. I ja miałem różne wątpliwości, ale nie powiedziałem o nich Reni. — Nie będzie tylu dwój z matmy — rzuciłem i zaraz zatańczyliśmy. Tym razem jakoś poszło mi lepiej, nie potykałem się, nie deptałem Reni po pantoflach. — Robisz postępy — powiedziała pod drabinkami. — Masz słuch, tylko musisz trochę potrenować. No i potem gadaliśmy ze sobą o różnych różnościach i tańczyliśmy; ciągle byliśmy razem, i razem poszliśmy do bufetu, piliśmy oranżadę i ja płaciłem. A przed jedenastą orkiestra w sali rekreacyjnej zagrała walca po raz ostatni, a potem ci czterej panowie w czarnych garniturach spakowali swoje instrumenty i wynieśli się. I na tej sali z adapterem też pogaszono światła, no i było już po balu. Umówiłem się z Renią, że ją odprowadzę do domu, więc poszliśmy każde do swojej szatni, a potem ja czekałem na nią przed budą na ulicy. I ona wyszła z paru koleżankami i przez chwilę musiałem za nimi iść z tyłu. Ale na rogu ulicy pożegnała się z nimi i wtedy podszedłem, i szliśmy razem. Było bardzo późno, ale żadnemu z nas się nie spieszyło i tak jakoś co chwila przystawaliśmy. Mieliśmy sobie mnóstwo rzeczy do opowiadania. Pierwszy raz tak dobrze mi się z kimś rozmawiało. Nigdy nie byłem pijany, ale to chyba tak właśnie musi być, kiedy się człowiek upije. A może to wszystko jest jeszcze inaczej? Kiedy doszliśmy do furtki domu, gdzie mieszka Renia, staliśmy jeszcze obok siebie i gadaliśmy. A potem już żadne nic nie mówiło, tylko ja patrzyłem jej w oczy, a ona mnie. I wtedy ona powiedziała: — To może ja cię odprowadzę kawałek. 75 I doszliśmy do furtki, a potem znowu ja ją odprowadzałem] i tak jedno odprowadzało drugie parę razy. I znów staliśmj przy furtce i myślałem, że właśnie teraz powinienem ją pocałol wać, ale jak ją pocałuję, to może się nagle stać coś bardzcJ złego i mogę jej sprawić przykrość, więc wolałem nie. Chciałem ją o to zapytać, ale jakoś mi było głupio i niej odważyłem się. Niech już będzie, jak jest. Dobrze nam zel sobą, więc lepiej niczego nie zmieniać. I nagle ona spojrzała na zegarek i okazało się, że jest jużj bardzo późno. Podała mi rękę i powiedziała: „Dobranoc", alej takim jakimś głosem, zupełnie innym od tego, którym mówiła! na co dzień. Weszła w furtkę, a od domu jeszcze zawróciła na chwilę] i powiedziała znowu: — Dobranoc. I ja powiedziałem: — Ciao. Dobranoc. A ona: — Szkoda, że co dzień nie ma balów. W poniedziałek znów lekcje i wszystko tak, jak co dzień. — Myślisz, że wszystko będzie tak, jak co dzień? — spytałem. — Nie, nie — odpowiedziała i szybko pobiegła do domu. A potem i ja pobiegłem do swego domu, bo już było naprawdę bardzo późno. A teraz jest niedziela wieczór. Mama się kłóciła z tatą i tata już pojechał. Mama i Baśka już śpią, a ja się tak rozpisałem, jak nigdy dotąd. Mama by się bardzo gniewała, że jeszcze niej śpię, ale musiałem to wszystko opowiedzieć. I naprawdę wcale nie chce mi się spać, choć wczorajszej nocy też oka niej zmrużyłem. I 21 lutego Tydzień minął, od kiedy ostatni raz tu pisałem. I co dzień, jak jużj brałem pióro do ręki, nagle mi się wydawało, że nie potrafię nici napisać. I tak było przez cały tydzień. I lekcji też mi się niel 76 chciało odrabiać. Coś tam robiłem, żeby całkiem nie zastrajko-wać, ale bardzo się musiałem przymuszać. I w ogóle myślałem, czy taki chłopak jak ja powinien pisać pamiętnik. To dobre dla tych, co mają strasznie dużo lat i nie pracują. Wtedy mogą różne rzeczy sobie przypominać i opisywać, jak to było. A potem żal mi się zrobiło tego, co już napisałem. I co by było, gdybym pewnego dnia wpadł pod pociąg albo coś się ze mną zrobiło bardzo złego? Nic by po mnie nie zostało. I nikt by naprawdę nie wiedział, jaki byłem. Mama by mówiła najwyżej: „To był dobry chłopiec", a Baśka: „Miałam kiedyś brata, nie był nawet taki zły". Więc trzeba ciągnąć ten pamiętnik. Nigdy nie wiadomo, co się z kim stanie. A może wypadnie mi bardzo długo żyć i kiedyś sobie przypomnę, że jak byłem chłopcem, pisałem pamiętnik. ' 9dzieś go wygrzebię z dna szafy, i zacznę czytać, i śmiać się sam z siebie, że mogłem taki być. A z pisaniem mi teraz nie wychodzi. Chcę tylko jednego, 77 żeby mi wszyscy dali spokój i żebym sobie mógł cicho leżej i myśleć. Myśleć to mogę bez granic i wszystko sobie rozpal miętywać — co już było i co mnie jeszcze czeka. Czy przez ten tydzień nie zdarzyło się nic ciekawego? Więc mieliśmy u siebie drakę organizacyjną. Że nie dośćj energicznie występowaliśmy wobec Pędzimąża i nie słucha! liśmy funkcyjnego. Na dwa tygodnie jesteśmy zawieszeni i przez te dwa tygodnie nie możemy chodzić na odprawy! i zbiórki „czarnych". Niewiele mnie to wzrusza. Bardzo żałuję, że nie zawiesili] mnie na przykład na pół roku. Miałbym spokój z tymi historiami! Widać już jestem za stary na zabawę w „czarnych" i „białych". I W poniedziałek, po tym balu, ciągle jeszcze byłem jakiś! nieswój. Może dlatego, że dwie noce prawie nie spałem. I jak przyszedłem do klasy, zaraz się rozglądałem, czy ona już jest.I Ale nie było jej jeszcze, a Hania Czachorowska zaczęła się śmiać, kiedy mnie zobaczyła. — Czego się śmiejesz? — spytałem. — Myślałam, że jesteś smarkaty, ale ty zaczynasz udawać dorosłego. — Wygłupiasz się. — Wcale się nie wygłupiam. Nawet mi do głowy nie przyszło, że taki z ciebie podrywacz. — Podrywacz? — Mam oczy, widziałam. I inni widzieli. — Nic nie mogliście widzieć. — Renia to miła dziewczynka. W sam raz dla ciebie. — Uważaj, bo rzucę w ciebie kałamarzem! — Aż tak się zabujałeś? Nie można już z tobą żartować? — Nie żartujesz, tylko się wygłupiasz. — A ty jesteś amant. Dużo szczęścia na nowej drod życia! — zawołała wylatując z klasy. I wydało mi się, że te jej żarty to nie były jednak żarty, tyl musiała być trochę zła. Ale dlaczego zła? Przyszedł Jurek. — Myślałem, że z ciebie ciepłe kluski — zaczął — widzę, że nie jesteś taki frajer, na jakiego wyglądasz. 78 _ Ja wyglądam na frajera? — obruszyłem się. Kto jak ale on nie powinien gadać takich andronów. kt0'___ Babkę sobie poderwałeś — powiedział Jurek. — I już czas najwyższy. Zrobiłeś się przecież całkiem niemoż- ' przypomniałem sobie, co mu gadałem o babkach i o Maryje Ale Maryśka, a Renia, to zupełnie inna sprawa. Więc nic Sie już nie odezwałem. _— Do rzeczy przynajmniej ta Renia? — spytał. — Nie czepiaj się. — Cóż to, nie można z tobą porozmawiać? — Nie lubię, jak się mnie czepiasz. _ Przecież cały wieczór tylko z nią się pętałeś, a potem poszliście gdzieś razem. Widziałem. — Nic nie widziałeś. — Młody jesteś, Krzysiu. Ale ci to przejdzie — powiedział Jurek i spojrzał na mnie z takim uśmieszkiem, jakby nie był wcale moim przyjacielem. A potem przyszła do klasy Renia i to było tuż przed dzwonkiem. I spojrzała w moją stronę, ale tylko na moment. Uśmiechnąłem się do niej, ale udała, że tego nie widzi. Zrobiło mi się przykro. Gniewa się na mnie czy jak? Na pierwszej pauzie zaraz do niej podszedłem. — Sie masz, Reniu. — Sie masz. — Chciałem z tobą porozmawiać przed lekcjami, ale przyszłaś w ostatniej chwili. — O czym chciałeś rozmawiać? — nie spojrzała w moją stronę ani razu. — O różnościach. O tylu rzeczach gadaliśmy i potem jeszcze miałem ochotę powiedzieć ci więcej. Wtedy po raz pierwszy popatrzyła na mnie. — Tamto wszystko to był bal. Musisz o tym zapomnieć, prędko zapomnieć — powiedziała bardzo cicho, tak żeby nikt nie słyszał. — I ja też zapomnę. — Co ty opowiadasz? — przestraszyłem się. — Dlacze-90 zapomnieć? 79 — Tu jest szkoła. Tak się zachowywać, jakby zawsze bi bal, wolno tylko dorosłym. Dorośli mogą robić, co zechcą, my nie. Stałem przed nią i nie wiedziałem, co powiedzieć. Musig, łem mieć bardzo głupią minę. — Tu będą się nas ciągle czepiać — dodała. — I doku. czać. Naprawdę, lepiej dać sobie spokój. Odszedłem od niej i nic nie powiedziałem. Do końca lekcji tego dnia siedziałem jak struty. Jurek musiał coś zauważyć, bo spytał: — Co ci jest? — Nic. — Bo wyglądasz, jakbyś dostał rozstroju żołądka albo gry- ??- — Tak ci się zdaje. — Ja mam oko. — To miej. — Bo jeśli ci babka dopiekła, to się nie przejmuj. Wszystkie one mają fanaberie i ten wygrywa, co się nie przejmuje.! — Wygrywa? — Tak w ogóle. I w życiu, i jeśli chodzi o babki. Grunt nie dać się wrobić — rozumiesz? Nic Jurkowi nie odpowiedziałem. Teraz to zrobił się taki mądry, a przedtem — sam się mnie radził. Wróciłem do dci mu i było to, co zawsze. Przyszedł Zuch, jak zwykle, nic nil dostał, bo to był poniedziałek — dzień bezmięsny. Że tei taki mądry pies nie może się nauczyć dni tygodnia. Ali dobrze, że przyszedł, bo przez cały czas rozpalania w piecil gadałem sobie z nim. Opowiedziałem mu b całej tej historii z Renią i pytałem go, co o tym sądzi. Jednak Zucha to wcale nie zaciekawiło. Zezłościł się na to moje gadanie i łapą zaczął skrobać do drzwi, żebym go wypuścił. A potem wpadła Baśka. Wesolutka, bo dostała piątkę z wypracowania. Aż mnie skręcało od jej paplania. I do wieczora byłem zły i smutny. Mama parę razy się pytała, co mi jest. Kazała mi się wcześniej położy! i natarła mi boki spirytusem kamforowym. Na wszelki wypadek. Ale spirytus nic nie pomógł — dalej byłem zły i spać nie 80 mogłem, tak mi ciągle było smutno. I wiele razy pytałem sam siebie, co trzeba zrobić, żeby prędzej być dorosłym. Bo przecież ja myślę chyba jak dorosły i wszystko czuję, a jeszcze Drzez cztery lata będę się tak męczyć i ciągle uważać, co mi wolno, a czego nie wolno. I to już była trzecia noc z rzędu, którą zarwałem. We wtorek też byłem wściekły i w środę. Ale tak mnie to wszystko wyko-leiło, że postanowiłem rozmówić się z Renią. W środę, po lekcjach, specjalnie na nią zaczekałem przed budą. Wyszła z koleżankami, więc poszedłem za nimi i tak się przemykałem między drzewami, żeby mnie nie widziały. Kiedy Renia została sama, wtedy szybko podszedłem. Na mój widok się uśmiechnęła. — Wiedziałam, że się znajdziesz. — Wiedziałaś? — zdziwiłem się. Ale Renia już się przestała uśmiechać. — To wszystko nie ma sensu — rzuciła prędko i ze złością. — Już ci mówiłam. Nie jesteśmy dorośli. — Ale dlaczego mamy być zaraz dorośli?! — oburzyłem się. — Nie masz racji z tą dorosłością. Nasi koledzy i koleżanki spotykają się, kiedy mają ochotę, i jest dobrze. — Ale nam nie będzie dobrze. — Dlaczego? — W niedzielę po balu było u mnie parę koleżanek. Jednym tchem wydziwiały i natrząsały się. A to mi ciebie winszowały, a to znów były zdumione, że mogę się zajmować takim smarkaczem. Było nam widać za dobrze. — Przejmujesz się tym, co gadają? — Tu jest dziura, gdzie z każdego okna na ciebie patrzą i wszyscy cię znają. Może w dużym mieście można się schować przed ludźmi, ale tutaj nie. — Więc nie będziemy się spotykać? Spojrzała na mnie bardzo smutno. — Myślisz, że zawsze może być tak dobrze? W szkole jesteśmy wiecznie przegrani. Belfrowie mogą nas wyrwać do tablicy, mogą nastawiać dwój, ile zechcą. Koledzy mogą z cie-?|? ? ze mnie zrobić zgrywę... Czame okna 8 1 — Niechby spróbowali! — Naprawdę chcesz się ze mną spotykać? — Oczywiście, że chcę. No i odprowadziłem ją pod samą furtkę. I tego dnia, kiedy wróciłem do domu, byłem wesoły i przyniosłem Zuchowi duJ kawał kotleta, a kiedy przyszła Baśka, to z nią gadałem i pi mogłem jej rozwiązać zadanie z matmy. A jak wróciła ????? to siedziałem niby to nad lekcjami, ale tak naprawdę to sobij myślałem o różnościach. — Czemu jesteś taki wesół? — spytała mama. — Dawno nie słyszałam, żebyś śpiewał. — Ja śpiewam? — zdumiałem się. I rzeczywiście, okazało się, że śpiewałem, i Baśka się zaśmiewała z mego roztarg. nienia. Tej nocy spałem dobrze, spałem jak kamień, po raz pierwszy od tylu dni. I w czwartek też się spotkałem z Renią. Ale w szkole do siebie nie podchodziliśmy, bo taka była umowa. Dopiero kiedy ona odczepiła się od koleżanek, to szliśmy ze sobą i odprawa! dzałem ją. A w piątek wieczorem umówiliśmy się tak naprawdę, jak dwoje dorosłych. Ja mamie powiedziałem, że idę do JurkaJ no i spotkaliśmy się z Renią po szóstej. Było już zupełnie ciemno. Jak to dobrze, kiedy jest ciemno, nie trzeba się* bać niczyich oczu ani niczyich śmiechów. Kiedy ktoś szedł, przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, żeby się z nim nie spotkać. Najpierw szliśmy tak po prostu obok siebie, a potem ja wziąłem Renie za rękę i ona uścisnęła lekko moją dłoń. Długo nic do siebie nie mówiliśmy. A potem Renia spytała: — I co będzie dalej? — Jak to, co będzie? — zdziwiłem się. — No, co będziemy robić? — Czy trzeba coś robić, kiedy jest dobrze? — Ja się pytam, co będziemy robić ze sobą potem, za miesiąc, za rok, za dwa? — Będziemy się spotykać, tak jak teraz. 82 __ Co dzień? __ Co dzień. __ | nie znudzi ci się to wszystko? Zdziwiłem się bardzo: __ Jak może się znudzić? __ Zawsze to samo? Jak jest zawsze to samo, w końcu musi się znudzić. __ Teraz jest dobrze. Dlaczego się martwisz tym, co będzie za rok czy za dwa? __ Jestem ciekawa, czy dalej będziesz chciał się ze mną spotykać? __ Będę. — A kiedy już skończymy szkołę? __To pójdziemy na wyższe studia. — I wtedy też będziesz chciał mnie spotykać? — Na pewno. — Przecież będziesz wtedy dorosły i ja będę dorosła. Nauczysz się do tej pory tańczyć i różne dziewczyny będą ci zawracać głowę. — Nie będę na nie zwracał uwagi. — A jak któraś będzie ci się bardzo podobała? — Żadna mi się nie może podobać. — Tylko ja? — Tak. Tylko ty — potwierdziłem uroczyście. — Nie bardzo ci wierzę. A jak taka ładna, bardzo ładna dziewczyna zacznie się do ciebie uśmiechać i ciebie uwodzić, to ani się obejrzysz i zakochasz się w niej. Ty możesz nie chcieć, wystarczy, że ona zechce. — Co ty opowiadasz? — Przecież kiedyś będziesz musiał zakochać się w jakiejś dziewczynie, bo wszyscy się zakochują. Nagle zrozumiałem, do czego prowadzą te jej wszystkie pytania. I poczułem, że policzki robią mi się bardzo gorące. Na szczęście była noc i Renia nic nie mogła widzieć. — Nie odpowiadasz? — spytała cichutko. — Zakochasz się na pewno w jakiejś dziewczynie. 83 — Nie mów głupstw. — To nie są głupstwa. Bardzo mi smutno. — Nie martw się o te historie. — Nie martwić się? — zdumiała się nieszczerze. J Jesteś jeszcze za młody, żeby wiedzieć, co znaczy żaki chanie. — Może wiem. — Jesteś za młody. Dopiero naprawdę dorośli mężczyźni mogą się zakochać. — Co to znaczy: mogą się zakochać? — zawołałem ro*. drażniony. — Jedni dorośleją wcześniej, drudzy później. Lal nie odgrywają roli. Zapewniam cię, możesz mnie traktować ja| dorosłego. — No tak. Ty uważasz się za dorosłego... — A ty za dorosłą? — Dziewczyny dojrzewają wcześniej niż chłopcy. — Nie ma żadnych reguł — powiedziałem bardzo stanowczo. Przez chwilę szliśmy obok siebie nic nie mówiąc, a potem znów zaczęła ona: — Myślisz, że za parę lat nie zakochasz się w jakiejś dziewczynie? — Już ci powiedziałem. Możesz się nie obawiać. O mnie możesz się nie obawiać. — A kiedy skończysz wyższe studia? — Ty też skończysz. — I myślałeś, co będzie wtedy? — Będziemy razem. — Chodzi ci o to, że zostaniemy mężem i żoną? — Nie myślałem nigdy o tobie, żebyś była moją żoną — powiedziałem. — Chciałem, żebyś była przy mnie. — Co to znaczy: była przy mnie? Jak można być tak przy kimś? Trzeba zostać jego żoną. — Mąż i żona to jakoś strasznie urzędowo — odpowiedziałem. — Czy myślisz, że naprawdę ludziom może być ze\ sobą dobrze tylko, kiedy są mężem i żoną? — Wszyscy się pobierają. 84 « L ;# ? To wcale nie znaczy, że im jest ze sobą dobrze. — Prawda, twoi rodzice nie mieszkają ze sobą. — Nie mówmy o moich rodzicach! — zawołałem ze złością. — Myślę po prostu, że małżeństwo wcale nie jest naj. lepsze dla dwojga ludzi. — A co jest najlepsze? — Nie wiem. Trzeba coś wymyślić. Coś zupełnie nowego, Może do czasu, kiedy skończysz studia, coś takiego wymyślą. — Dotąd jeszcze nie wymyślili — powiedziała z ironią. — Po co się teraz o to martwisz? — rzuciłem niecierpliwie. — Może to ty zakochasz się w jakimś studencie albo całkiem starym gościu, jakimś inżynierze czy doktorze. — Nie mam na razie zamiaru w nikim się zakochiwać. — Więc i ty też nie. Sama widzisz. — Nic nie widzę. — Myślałem, że chcesz tak, jak ja, żeby nie było nikogo, kto by nam przeszkadzał. Ty i ja. — Ty i ja? Nic nie wiadomo, co może być z tobą i ze mną. I dalej się sprzeciwiała, tak że nie wiedziałem, co sądzić naprawdę. Ale kiedy się żegnaliśmy, popatrzyła mi w oczy i powiedziała: — Jesteś bardzo miły. Nikogo innego nie chcę spotykać, tylko ciebie. Wróciłem w bardzo dobrym humorze i mama się dziwiła, dlaczego tyle czasu siedziałem u Jurka. Ale wytłumaczyłem jej, że mieliśmy trudne zadanie z matmy i właśnie udało nam się rozwiązać. I widywałem się z Renią co dzień, i nawet w niedzielę rano udało nam się spotkać. Spacerowaliśmy takimi ulicami, po których nikt nie chodzi, bo po prostu prowadzą przez las i tam już żadnych domów nie ma. Zdawało się, że wszystko będzie dobrze, gdy nagle przyjechał z Warszawy tata i wszystko się pokręciło. Okazuje się, że tatę służbowo wysyłają na cztery dni do Zakopanego, na jakąś inspekcję i tata powiedział, że zabierze mnie ze sobą. Wszyscy przypuszczali, że się strasznie ucieszę, a ja si działem z taką lisią miną i nie bardzo wiedziałem, co robić. 86 — Teraz u nas w szkole ma być parę klasówek — powiedziałem. — Belfrowie będą myśleć, że nawiałem, i potem będą się na mnie odgrywać. — Nie martw się — powiedział ojciec. — Wypiszemy ci porządne zaświadczenie i nikt nie będzie miał do ciebie pretensji. Dalej się uśmiechałem, żeby tata i mama myśleli, że wszystko w porządku. Jeszcze przed kilkoma dniami ogromnie bym się ucieszył, bo Zakopanego nigdy nie widziałem, ani gór w śniegu też. To duża frajda. Ale teraz, kiedy była Renia, taki wyjazd wydał mi się zdradą wobec niej. Ona tu będzie siedzieć i wkuwać, i męczyć się, a ja tam sobie pojadę oglądać góry. Nagle mi przyszła myśl do głowy. Spojrzałem na Baśkę. — A może tata weźmie ze sobą Basię? Kiedy to powiedziałem, zobaczyłem, że Baśce zapaliły się oczy. — Bardzo chętnie zabrałbym i ciebie, i Basię — powiedział ojciec. — Ale to byłby za duży wydatek na moją kieszeń. A z samą Basią byłoby mi jechać nieporęcznie. Teraz w Zakopanem tłok, sezon. Będziemy nocować w jakimś domu turystycznym na ogólnej sali. Z taką panną, jak Baśka, miałbym sporo kłopotu. Tak więc sprawa została postanowiona. Mama przyglądała mi się uważnie. — Nie cieszysz się z wyjazdu? — Cieszę — powiedziałem, ale jakoś bez przekonania. — Bardzo ci dobrze zrobi taki wyjazd w zimie. Ostatnio przybladłeś i marnie wyglądasz. — Marnie wygląda — potwierdził ojciec. — Zadają mu mnóstwo lekcji. Markuje po nocach do nie wiem której. Ja już śpię, a on jeszcze odrabia lekcje. — Za moich czasów... — zaczął ojciec i coś tam mówił, czego nie słuchałem. Poczciwa mama martwi się, że po nocach odrabiam lekcje. A naprawdę to winien przecież tylko pamiętnik i to coś, że jak już zasiądę do pisania, to strasznie długo piszę i wszystko chcę opowiedzieć ze szczegółami. I teraz siedzę, 87 i martwię się. Nic już nie wymyślę takiego, żeby nie jechać, chyba żebym się rozchorował. Ale chorować mi nie wolno, to za duży kłopot i zmartwienie dla mamy, a Reni i tak bym nie spotykał. W środę wieczorem mam wyjechać do Warszawy, a tam już spotkam się z tatą i pojedziemy nocą do Zakopanego. 23 lutego Wszystko Reni powiedziałem co i jak. Że mi bardzo smutno jechać i że gdybym tylko mógł, tobym nigdzie nie jechał, tylko tu z nią został i odprowadzał po lekcjach, i spotykał się. Ale ona zaraz powiedziała, żebym jechał. — Tylko tam w Zakopanem nie wypatrz jakiejś dziewczyny, co by ci zawróciła w głowie. — Co ty opowiadasz! — Teraz w Zakopanem musi być pięknie. Nigdy nie byłam w górach, ale sobie wyobrażam. Masa śniegu, po drogach jeżdżą sanki, dzwonki brzęczą i górale śpiewają. Widziałam na filmie, jak to jest. A w górach roi się od narciarzy i wszystko wygląda, jakby trwało ciągle jedno wielkie święto. — Nie chcę żadnego święta — powiedziałem ponuro. — Nie chcę sanek z dzwonkami ani śpiewających górali. Te góry mi do szczęścia niepotrzebne. — Byłoby bardzo fajnie, gdybyśmy kiedyś do Zakopanego pojechali razem. — A teraz nie będzie ci przykro, że jadę? — Nie. Ani trochę — powiedziała bardzo stanowczo, więc zaraz pomyślałem, że buja, żeby mnie nie martwić. — Będę sobie myślała, gdzie jesteś którego dnia. I że patrzę na góry. Jest słońce, całe rzędy narciarzy zjeżdżają po zboczach, aż śnieg się kurzy. A wieczorem widać tyle gwiazd, jak nigdy na nizinach, i są wielkie, i bardzo się skrzą. — Skąd to wiesz? — Czytałam. — Wszystkiego będę cztery dni, więc prędko się zobaczymy. 88 — Nawet gdybyś został dłużej, zrobię tak, że nie będzie mi przykro. Zacznę myśleć o górach i będzie tak, jakbyśmy tam byli we dwoje. Nie przypuszczałem, że Renia jest taka fantastyczna. 25 lutego No i jest już to cudowne Zakopane. Wszystko tu odwrotnie, niż mi naopowiadała Renia. Przyjechaliśmy rano o piątej z minutami. Szarzało i przed dworcem było pełno kałuż i błota, a gdzieniegdzie pod parkanami leżały kawałki brudnego, poczerniałego śniegu. Na podjeździe stało pełno dorożek zaprzęgniętych w wychudłe, nędzne szkapy. Mężczyźni w dziurawych watówkach i wełnianych myckach na głowie, kręcili się koło dorożek i wyrywali sobie walizki przyjezdnych. To byli górale. Paru starszych miało na sobie bardzo zniszczone portki i zrudziałe kapelusze z muszelkami. Nie wzięliśmy dorożki, bo niby jak dwóch mężczyzn podróżuje, to po co im dorożka. Tata miał walizeczkę, a ja mój plecak, co go biorę na harcerskie obozy. No i doszliśmy do miasta. Wszędzie błocko i tylko gdzieniegdzie trochę śniegu i lodu. Gór w ogóle nie widać, bo mgła. Znaleźliśmy sobie nocleg niedaleko poczty, w takim drewnianym schronisku, gdzie są ogólne sale i piętrowe prycze. W naszym pokoju jest sześć piętrowych łóżek, czyli miejsc dla dwunastu. Paru mężczyzn jeszcze spało, jak weszliśmy. Dostaliśmy z tatą taką piętrową pryczę na dwóch. Tata się położył na dole, a ja na górze. I zaraz zasnęliśmy, bo w drodze się nie udało. Ale więcej chyba nie spaliśmy jak godzinę. W pokoju zrobił się ruch i ci, co spali, zaczęli wstawać i szli się myć do umywalni, a potem nakładali ciężkie buty narciarskie. Jak ktoś chodzi w takich butach, to już mowy być nie może o spaniu. Więc i my z tatą wstaliśmy. Wyszliśmy na ulicę i już się zrobiła trochę lepsza pogoda, choć było chmurno i wiało jakieś wietrzysko. Zobaczyłem góry. Szczytów nie było widać, bo się chowały w chmurach, ale i to, co zobaczyłem, dało mi wyobrażenie, że to są zupełnie przy- 89 zwoite, wysokie góry. Oczywiście żadnych sanek nie widać nigdzie, ale na ulicach spory ruch. Autobusy, samochody i dorożki. Wszędzie dużo ludzi niosących na ramionach narty. W górach jest śnieg, więc pędzą do kolejki linowej, żeby się dostać na Kasprowy Wierch, by móc zjeżdżać. W barze mlecznym, gdzie poszliśmy z tatą zjeść śniadanie, była spora kolejka, ale wreszcie dostaliśmy po podwójnym kubku mleka, jajecznicę i po parę bułek z masłem i serem. — W górach trzeba więcej jeść — powiedział tata, ale nie wyjaśnił dlaczego, a mnie się nie chciało pytać. Wyszliśmy z tatą na ulicę i znów było trochę jaśniej, choć nad górami dalej wisiały chmury, jak przymocowane. — Jakie tu powietrze! — westchnął tata. — Nawet przy złej pogodzie cudowne powietrze. Zrobiłem głęboki wdech. - Rzeczywiście bardzo dobre powietrze — potwierdziłem, żeby tacie było przyjemnie. Ale naprawdę to powietrze nie było takie znów świetne. Jeździło tyle aut, więc wszędzie było pełno spalin. — Marzę o tym, żeby mama tu mogła przyjechać — powiedział tata. — Takie powietrze to dla niej samo zdrowie. — Potrzeba dużo pieniędzy. — Pieniądze by się znalazły. Zaciągnąłbym u siebie w biurze pożyczkę. — To dlaczego nie zaciągniesz? — Mama nigdy się na to nie zgodzi — powiedział tata bardzo smutno. — Czemu się nie zgodzi? — Wiesz, jaka mama jest. — My z Baśką damy sobie radę. — Mama się boi stracić pracę, to raz. A poza tym chce być z wami. Tata przez chwilę nic nie mówił, a potem znów zaczął: — Wszystko mogłoby być inaczej. Mama jest ambitna. Chce być niezależna, ale w życiu zawsze zależy jeden od drugiego. Pomyśl, Krzysiu, jak mogłoby być dobrze, gdybyśmy wszyscy byli razem. Wspólny dom. Wtedy mama pojechałaby na kurację i wszystko jakoś by się ułożyło. Nic tacie nie odpowiedziałem. Dawniej, jak mi w szkole bardzo dokuczali tym, że rodzice nie mieszkają razem, to miałem czasem do nich żal, że nie mamy jednego wspólnego domu, tak jak u innych. A teraz, kiedy sobie przypominam wszystkie krzyki i awantury, jakie się dzieją między mamą i tatą, myślę sobie, że to byłoby chyba najgorsze. Nie wytrzymałbym tego i pewnego dnia uciekłbym z domu albo zrobił tacie coś złego, kiedy tak krzyczy na mamę. No i rozmowa o domu się urwała. Tata powiedział, żebym sobie pospacerował po mieście, a jak chcę, to nawet dalej, ale nie za daleko, bo on teraz musi pójść do tego biura, gdzie został wysłany na inspekcję. Umówił się ze mną o wpół do czwartej koło poczty, bo wtedy pójdziemy zjeść obiad. Odprowadziłem tatę kawałek i spacerowałem po tej głównej ulicy, która nazywa się Krupówki, i wszędzie pełno wystaw, a na niektórych bardzo ładne rzeczy. Wiatrówki i swetry, wspa- 91 niałe buty narciarskie i różne narty. Pomyślałem sobie, czy kiedy tak będzie, że sobie kupię podobne buty i narty. Świetne są te narty o plastikowych spodach, człowiek musi pędzić na nich jak strzała. Na ulicach wciąż pełno panów ubranych w narciarskie spodnie i kolorowe skafandry. Chłopcy tacy jak ja też się kręcą ubrani po sportowemu. A o babkach lepiej nie wspominać. Jakieś buty mają strasznie kombinacyjne i wąskie spodnie w kolorowe kraty. Nawet mi się w pewnej chwili trochę zrobiło głupio. Bo mam na sobie tę swoją budrysówkę i granatowe spodnie, co w nich chodzę do budy, i buty już dość zniszczone. Ale co mi tam, wsadziłem ręce w kieszenie i zacząłem sobie gwizdać, żeby mi było raźniej. A jak ktoś mi się choć trochę przygląda, to i ja jemu potrafię tak popatrzeć w twarz, że mu się zaraz odechce. Dużo ludzi ma widać forsę, a ja nie mam. No i co z tego? Przeszedłem całe Krupówki tam i z powrotem. A potem jeszcze raz powędrowałem nimi w górę i dalej jeszcze, aż doszedłem do okrągłego placyku, co się nazywa Rondo. Przy tym placyku stawały wszystkie autobusy. I te, co miały napis: „Kuźnice", i te, co miały napis: „Jaszczurówka". Na Rondzie było już trochę śniegu i na bocznej ulicy stało parę sanek. Nie były to takie sanki, o których opowiadała Renia, ale w każdym razie sanki. I konie miały przy uprzęży dzwonki. Poszedłem tą boczną drogą obok lasu i zobaczyłem trzy skocznie koło siebie. Duża, mniejsza i jeszcze mniejsza. Ta najmniejsza to pewno dla takich chłopaków jak ja. Ale kiedy podszedłem bliżej i wyobraziłem sobie, jak musiałbym się na nią wspiąć, a potem na łeb, na szyję pędzić w dół, to aż mi się zrobiło zimno. Trzeba długo jeździć na deskach, żeby się odważyć skakać z takiej skoczni, nawet tej najmniejszej. Ale nieco dalej była stara skocznia, co ją teraz przebudowują. To dopiero kolos. Nie będę chyba nigdy skakać z takiej skoczni, ale przyznam się, że bardzo bym chciał skoczyć. Choć raz w życiu skoczyć z takiej skoczni i frunąć nad głowami ludzi sto metrów albo więcej! I żeby ci, co patrzą, szeroko otworzyli usta z podziwu. A potem ląduję i niechby już było, co 92 chce. Niechbym nawet złamał nogę. Warto złamać nogę dla takiego skoku. A gdybym przypadkiem nie złamał, gdyby się okazało, że skoczyłem najdalej ze wszystkich i otrzymałem złoty medal albo puchar jako nagrodę dla zwycięzcy — dopiero byłoby święto! Stałem tak przed tą wielką skocznią, co teraz jest rozgrzebana, i obmyślałem sobie, jak by to było, gdybym został mistrzem. Jeździłbym wciąż za granicę na zawody w różnych krajach, a nawet na olimpiady. Wszyscy by mi zazdrościli. I po każdym skoku najpiękniejsze panie by do mnie przychodziły z wiązankami czerwonych goździków. Ale ja bym najpierw szedł do Reni i ona pierwsza miałaby prawo mi winszować. Ciekawa rzecz, czy Renia chciałaby, żebym został wielkim skoczkiem. Kiedy ją sobie przypomniałem, zrobiło mi się smutno i zawróciłem z powrotem, chociaż na zboczu koło skoczni kręciło się pełno narciarzy i było się czemu przyglądać. Ale co mi z takiego patrzenia, kiedy nie mam nart. Tylko zazdrość, a bardzo nie lubię komuś czegoś zazdrościć. I znów wracałem tą samą drogą w stronę Ronda. Nagle patrzę _ jdzie ktoś jakby znajomy. Ktoś, kto mi się przygląda. Aż się zatrzymałem ze zdziwienia. Pantyka? A skąd tu mógł się wziąć Pantyka? I on przystanął, patrząc na mnie. A potem nagle podszedł zupełnie blisko i podał mi rękę. — Co tu robisz? — spytał i ja nagle, nie wiadomo czemu, zrobiłem się czerwony, bo miałem jemu ochotę zadać podobne pytanie. To był Pantyka, najoczywistszy Pantyka, tyle że bardzo marnie wyglądał. Oczy miał zapadnięte i twarz bardzo bladą. — Przyjechałem z ojcem na cztery dni — odpowiedziałem szybko. — A pan profesor tu teraz jest? — Tak się złożyło, że tutaj. Trochę chorowałem i dali mi miejsce w domu nauczycielskim, żebym przyszedł do siebie. Spojrzałem na niego, ale zaraz spuściłem oczy, bo i on mi się przyglądał. I tak staliśmy obok siebie, nic nie mówiąc. — Co słychać w szkole? — nagle spytał. — Wszystko jak zawsze. 93 — Jak zawsze — powtórzył. — Ostatnio był bal. — Bal? — zdziwił się. — Tak, szkolny bal. — I bawiliście się dobrze? — Wszyscy się bardzo dobrze bawili. I była prawdziwa orkiestra. Spojrzałem na niego. Zesmutniał i oczy jakby mu się bardziej jeszcze zapadły. Miał pod nimi wielkie sińce. Nigdy nie widziałem, żeby u kogoś były pod oczyma takie sińce. Zrobiło mi się bardzo głupio, że opowiadam mu o balu. Ale nie pomyślałem o tym wcześniej, że może mu się zrobić przykro. — Kto teraz uczy matematyki? — spytał. — Dyrektor i fizyk. — Dyrektor i fizyk — powtórzył i znów staliśmy bez słowa. Nagle nie wytrzymałem: — Dyrektor i fizyk tylko zastępują pana profesora. — Zastępują? — roześmiał się. — Kto wam powiedział, że zastępują? — No, tak się mówi w całej szkole. Wszyscy czekamy na powrót pana profesora. — Wszyscy czekają? — jego twarz wykrzywiła się jakoś dziwnie. — Wszyscy chcą, żeby pan profesor wrócił jak najprędzej — powiedziałem, a on nagle spojrzał na mnie takim ostrym wzrokiem, jakim czasem patrzył na kogoś przy tablicy, co nie umiał rozwiązać zadania. — Jestem chory — powiedział — i nie wiadomo kiedy wrócę. — Tu jest bardzo dobre powietrze. Na pewno pan profesor będzie prędko zdrów i do nas wróci. Przyglądał się, jakby mnie chciał przewiercić na wylot swymi oczyma, a potem wyciągnął rękę i ja podałem mu swoją. — Powodzenia! — rzucił i teraz dopiero zauważyłem, że głos ma lekko zachrypnięty. — Choroba we mnie siedziała już ładny kawał czasu i nerwy mi nieraz odmawiały posłuszeństwa. 94 Odszedł szybko, ale zaraz zwolnił kroku i oddalał się ode mnie wysoki, lekko zgarbiony. Jego oddech świszczący słyszałem jeszcze przez parę sekund. Zacząłem iść w swoją stronę, ale po chwili obejrzałem się. Zobaczyłem, że i on ogląda się za mną. Więc obaj, jakbyśmy się zawstydzili, zaczęliśmy iść przed siebie. Kiedy się obejrzałem po raz drugi, Pantyka był już daleko. I nagle opanowała mnie straszna złość na samego siebie. Co mi kazało opowiadać, że wszyscy w szkole czekamy na jego powrót? Przecież to wierutna bujda. Co byłoby, gdyby Pantyka rzeczywiście wrócił? Zaczęłaby się z powrotem wzajemna udręka: on w nas dwójami, my w niego drakami. Zrobiło mi się go żal. Ale to nie był żaden powód, żeby go bujać. Minąłem Rondo, a potem zeszedłem na dół aż do poczty i ciągle byłem bardzo zły na siebie. Nie potrzebowałem czekać długo na tatę, bo zaraz się zjawił i poszliśmy obaj na obiad do baru. — Jesteś jakiś skwaszony — powiedział tata. Nie podoba ci się tutaj? * — Podoba. Bardzo podoba. Tylko jestem trochę śpiący. Chodziliśmy jeszcze z tatą po ulicach, potem ja wróciłem na nasz nocleg, a tata został w mieście. 29 lutego Już po wyprawie. Wróciłem dziś rano, ale do budy nie poszedłem, żeby się dobrze wyspać. Wróciłem tak wcześnie, że jeszcze zastałem mamę i Baśkę w domu. Bardzo się ucieszyły na mój widok. Mama mi zaraz dała gorącego mleka i posmarowała chleb grubo masłem. — Nie widać, żebyś się opalił — zauważyła. — Słońca nie było i śniegu też nie było. Ale w sobotę byliśmy na Gubałówce, a w niedzielę na Kasprowym, tam śniegu jest na metr albo i więcej. I musiałem im jeszcze opowiadać różności. W rezultacie mama o mało się nie spóźniła na pociąg, a Baśka do szkoły. Potem zostałem w domu sam i zaraz poszedłem spać. 96 Teraz jest już pora obiadu. Do gospody nie będę wychodził, żeby nie spotkać któregoś z kolegów. Strasznie chciałem zobaczyć Renie, bo jej obiecałem, że dziś wrócę. Ale lepiej chyba nie wychodzić. Mama mnie bardzo prosiła, żebym nie wychodził. A na tej Gubałówce było bardzo fajnie. Wielka restauracja, a pod jej słoneczną ścianą — rozłożone leżaki i ludzie się opalają. Ale niewiele, bo słońce takie, jakby go właściwie nie było. Trochę chodziliśmy z tatą po Gubałówce i zaczepiało nas paru fotografów, żeby zrobić pamiątkowe zdjęcie. Tata dał się namówić i zdjęcie przyślą nam do Warszawy. Ja bardzo chętnie wezmę dla siebie odbitkę i jeśli będzie dobra, dam Reni. Na Kasprowym było jeszcze o wiele fajniej. Bo, po pierwsze, sama jazda kolejką linową to bardzo dobra rzecz, a już zupełnie wspaniale jest, kiedy ta kolejka mija wielki, stalowy słup i nagle się zapada, jakby już, już miała zlecieć w przepaść. Wszyscy wołają: „Och!", w uszach czuje się ucisk i w dołku coś tak ssie. Mógłbym tą kolejką jeździć wiele razy, to bardzo zabawne. Ale najlepiej jest na samym szczycie. Przynajmniej wiadomo, że jest się w górach. Narciarze śmigają w dół, że tylko słychać świst. Naokoło widać szczyty pokryte śniegiem, a powietrze jest tu takie ostre, że zdaje się szczypać w płuca. Kiedy na chwilę pokaże się słońce, robi się gorąco i ma się ochotę zostać w samej koszuli. Parę godzin takiego słońca i człowiek opalony jest na Murzyna. Niestety, myśmy mieli tylko parę minut słońca. Ale i to dobre, bo teraz już wiem, jakie są góry w zimie. Kiedy już zjechaliśmy z Kasprowego, to tata znów zaczął: — Było pięknie. Żeby to mogła zobaczyć mama. — I Baśka — powiedziałem, ale myślałem: „Renia". — Baśka ma całe życie przed sobą. Baśka zdąży. A mama potrzebuje gór. Nic nie odpowiedziałem tacie. Bo co mówić? Gdybym mógł, zawiózłbym tutaj i mamę, i Baśkę, i Renie. — Najlepiej byłoby w ogóle mieszkać w Zakopanem — wyrwało mi się w pewnej chwili. 7 — Czar-e okna 97 — Zęby tu mieszkać, trzeba mieć dużo, dużo pieniędzy. — Na pewno są tu tacy, którzy nie mają dużo pieniędzy. — Myślisz, że tu łatwo o pracę? — rzucił tata. — Tak już jest na świecie, że jak gdzieś pięknie i zdrowo, to i trudniej o zarobek. Za to w dużych, zadymionych miastach pracy nie brak. Szliśmy z Kuźnic pieszo w dół i tata spytał: — Chciałbyś chodzić do szkoły w Zakopanem? Pomyślałem o tych wszystkich chłopakach, co gonili na nartach, i już chciałem powiedzieć, że tak, kiedy przypomniała mi się Renia. — Dobrze jest, jak jest — powiedziałem. — Moja buda mi wystarczy. Tata się zdziwił: — Przed chwilą mówiłeś, że chciałbyś tu mieszkać. — Tak sobie mówiłem. Jak będę dorosły, może tu zamieszkam. I znów pomyślałem o Reni. — A ja — ciągnął tata — nie marzę nawet, żeby tu mieszkać na stałe, ale żeby trochę tu posiedzieć z mamą. Jakby mama nawdychała się tego powietrza, zaraz poczułaby się zdrowsza. A gdyby była zdrowsza, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Co to znaczy, kiedy tata mówi: „inaczej"? Czy myśli, że wtedy mama zechciałaby mieszkać z nim razem? Zadałbym kilka pytań, ale jakoś mi strasznie głupio pytać tatę o coś, co dotyczy jego i mamy. Czuję się, jakby mi ktoś zasznurował usta, i milczę. A tata znów zaczyna: — Wyobrażasz sobie, synku? Wszystko jest dobrze. Kochamy się wszyscy: mama i ja, i wy z Baśką. Naprawdę życie mogłoby być zupełnie niezłe. Spojrzałem na tatę. Kiedy to mówił, uśmiechał się. Poczułem w tej chwili, że jest mi bliski, i dziwiłem się sam sobie, jak mogę go czasem tak bardzo nie lubić, wprost nienawidzić. Przypomniałem sobie jego kłótnie z mamą i krzyki, i trzaskanie drzwiami. Czy tamten tata i ten, to jeden i ten sam człowiek? 98 I czy naprawdę wszystko zło między mamą i tatą polega tylko na marnym zdrowiu mamy? Spojrzałem w tej chwili na zegarek. Akurat jest druga. Dziś mamy sześć lekcji. Renia wychodzi razem z innymi ze szkoły. Nie wytrzymam, żeby jej nie zobaczyć. Chociaż na jedną minutę. Wieczorem Już widziałem Renie. Biegłem chyłkiem, żeby mnie nikt z kolegów nie widział. Poleciałem przez las, wprost tam, gdzie mieszka Renia. Schowałem się za drzewami. Nawet długo nie potrzebowałem czekać. Patrzę — idzie Renia i jest sama. Aż mi zaparło dech, takie strasznie głupie uczucie. I ciągle stoję za tym drzewem schowany. A kiedy Renia mnie mijała, nagle wyskoczyłem i krzyknąłem. Renia się wystraszyła i aż pobladła. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się zaraz, ale mi nie darowała tego kawału. — Myślałam, że jesteś już prawie dorosły. A z ciebie jeszcze narwany, głupi chłopak. Mało mi teczka nie wypadła z ręki. — Nie gniewaj się. Naprawdę nie możesz się na mnie gniewać. Czasem mi coś strzeli do głowy, ale to wszystko dlatego, bo tak się ucieszyłem, że już idziesz. Skręciliśmy w las, żeby nas nikt nie spotkał. Renia bardzo mi się przyglądała. — Nic się nie zmieniłeś. — Dlaczego się miałem zmienić? — Jak człowiek tak daleko pojedzie i potem wróci, to powinien być trochę inny. — Wróciłem taki sam, jak wyjechałem. — Opowiedz, jak było? — Błoto, mgła, chmury. Tak samo brzydko, jak tutaj, a może jeszcze gorzej. — Jeszcze gorzej? — zawołała z niedowierzaniem. — Naturalnie. Było strasznie ciemno i smutno. A mgła gęsta jak śmietana. — I sanki nie jeździły? 99 — Nie było śniegu. Zamiast sanek jeździły ohydne, brudne dorożki. Przy dorożkach strasznie chude chabety z wystającymi żebrami, a górale na koźle ubrani w stare, zniszczone watówki. — Prawdziwych górali nie widziałeś? — To właśnie byli prawdziwi górale. I jeszcze opowiedziałem Reni trochę takich rzeczy o Zakopanem. Niech jej nie będzie przykro, że nie pojechała. — Lepiej było tu zostać. Ładniej jest w naszym lesie — powiedziałem. — Gdybym wiedział, że będzie tak brzydko, wcale bym nie jechał. Nic nie mówiła. — Już jestem i wszystko jest dobrze. — Wszystko jest dobrze — powtórzyła. — Tylko mnie czegoś zrobiło się bardzo smutno. — Smutno? — zdziwiłem się. — Jak mi czasem było bardzo źle, to sobie opowiadałam o różnych takich miejscach, do których na pewno pojadę, jak będę starsza. Najpierw tak sobie bajałam o Indiach, o Afryce. Ale od nas naprawdę niełatwo jest pojechać do Indii i do Afryki. Więc potem sobie opowiadałam o górach. Widziałam na filmie góry w zimie i sanki z dzwonkami, i górali pięknie ubranych. Bardzo mi się to podobało i obiecałam sobie, że kiedyś tam pojadę, i wszystko będzie na pewno jeszcze piękniejsze niż na filmie. — Na pewno tam pojedziesz — wtrąciłem. — Wiesz, już mi się nie chce. Kiedy mi opowiedziałeś o tym błocku, o mgle, o brzydkich chudych koniach i obdartych dorożkarzach, nagle mi odeszła cała ochota. Zrobiło mi się smutno. Teraz ja byłem w kropce i nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem, żeby Renia mi nie zazdrościła, żeby jej nie było przykro, i oto, co wyszło. — Widzisz — zacząłem z głupią miną — nic cię nie bujałem z tą szkaradną pogodą i z błockiem, i z mgłą. I dorożkarze w watówkach też byli. Ale nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego do końca. — Oho! Teraz chcesz coś zmyślić — zawołała — żeby mi nie było smutno. 100 — Wcale nie. Muszę ci tylko opowiedzieć wszystko do końca. Więc kiedy pójść na spacer trochę za miasto, gdzie jest wyżej, to tam leży śnieg. Trochę zlodowaciały, ale śnieg. I tam już stoją sanki i konie mają przy uprzęży dzwonki. Widziałem górali w kapeluszach z muszelkami i wyszywanych portkach i kożuchach. Szczególnie ładnie to wyglądało, kiedy w niedzielę wracali z kościoła. I naprawdę pięknie jest na Gubałówce. Widać całe pasmo gór i można po kolei wskazać wszystkie szczyty, zupełnie jakby się patrzyło na wielką plastyczną mapę. A jeszcze piękniej jest na Kasprowym. Wjeżdża się kolejką i to są już prawdziwe góry dookoła, ze wszystkich stron. I śniegu leży na metr, a może i dwa metry, i narciarze zjeżdżają w dół. A kiedy na chwilę ukazało się słońce, to wszystko zaczęło się tak iskrzyć, że bolały oczy. Tam jest trochę jak w bajce. Żeby słońce było dłużej, wróciłbym opalony na Murzyna i miałbym kłopot z pokazaniem się w budzie. — Dlaczego nie zacząłeś opowiadać od razu o Kasprowym? — Bo mogłoby ci być przykro. — I dlatego mówiłeś o błocku i mgle? — Aha. — Niemądry jesteś. Cały czas, jak tam byłeś, wyobrażałam sobie, jakie są góry. I cieszyłam się, że ty się tam możesz cieszyć. Bardzo się zdziwiłem. Czy naprawdę można się cieszyć, że komuś drugiemu jest bardzo dobrze? Czy każde takie cieszenie nie jest od razu zatrute zazdrością? Sam nie wiem. Może Renia ma rację, a może nie. Bardzo bym chciał gór dla mamy i żeby była najpiękniejsza pogoda. Nigdy bym mamie tego nie zazdrościł, ale Reni — chyba tak. — Góry są fajne — westchnąłem. — Widzisz! — zawołała Renia i uśmiechnęła się. — Teraz ci żal, że stamtąd wyjechałeś. — Niczego mi nie żal. Chciałem tu wrócić jak najprędzej. — Ale kiedyś chciałbyś tam jeszcze pojechać? — Na pewno. 707 Nie dodałem „z tobą", bo jakoś wstyd mi było głośno to mówić. — Sądzisz, że można naprawdę tęsknić za górami? — spytała Renia. — Tak. — I myśleć o nich przed snem? — Tak. Góry są wspaniałe. Uśmiechnęła się do mnie jakoś bardzo mile i zaraz się pożegnaliśmy, bo czekali już na nią w domu z obiadem. Wróciłem do siebie i nie byłem ani trochę senny, i nie czułem zmęczenia. I zaraz się wziąłem do pamiętnika. 3 marca W domu u nas kłopot. Zuch się gdzieś zawieruszył i nie wraca od kilku dni. Ale ja pamiętam, że już nieraz tak było, że Zuch gdzieś ginął, a potem się znajdował. Widać ma swoje psie sprawy i nie należy mu dokuczać. Nasza gospodyni chodzi po parę razy dziennie przed furtkę i głośno go nawołuje. Co to pomoże? Jak Zuch uzna, że trzeba wrócić do domu, to sam wróci. Gospodyni prosiła mnie i Baśkę, żebyśmy pomogli go szukać. Ale jej wytłumaczyłem, że się o niego nic a nic nie boję. Nie pierwszy przecież raz tak ginie. Taki mądry pies zawsze sobie da radę. Trochę mi smutno, kiedy przychodzę z gospody i siedzę sam w pokoju, a on nie skrobie do drzwi. Wczoraj miałem kawałek kotleta, zupełnie przyzwoity kawałek. I on nie przyszedł. Więc wziąłem ten kotlet i włożyłem go między okna, żeby był świeży. Jak Zuch wróci, to go dostanie. Psy jedzą i zepsute mięso, ale Zuch ode mnie musi dostać dobre. Musiałem trochę podgonić z wkuwaniem, bo przez ten czas, kiedy siedziałem w górach, rzeczywiście były dwie klasówki i teraz belfrowie patrzą na mnie krzywym okiem. 8 marca Nic nie pisałem przez dobry kawał czasu. Bo mi bardzo źle 102 A jak jest naprawdę bardzo źle, to już się nic nie chce robić. Nawet pisać. Najpierw była ta historia z Zuchem. Zuch zginął i nie wracał. Przepytałem się po kolegach, czy nie jeździł u nas przypadkiem hycel. Nikt hycla nie widział. Jednego dnia, jak już wróciłem ze szkoły i akurat rozpalałem w piecu, słyszę na korytarzu głośny płacz. Więc rzuciłem palenie i otworzyłem drzwi. Patrzę, a tu nasza gospodyni stoi oparta o futrynę i głośno płacze. Koło niej stał Selim i Urwis i wyglądało, że ona mnie nie widzi, tylko mówi do nich: — Wszystko przez was! Dawniej trzymał się domu i nigdzie nie biegał. A jak zobaczył, że nie jest tu gospodarzem, to sobie poszedł. Zdawało mu się, że nie ma tu dla niego serca. Uciekał, włóczył się i taki los go spotkał! Zamierzyła się ręką na psy. Selim i Urwis odskoczyły. — Co się stało? — spytałem. — Zabili go! — zawołała i wybuchnęła jeszcze większym płaczem. — Kiedy zabili? Gdzie? — We wtorek. Znajoma widziała na własne oczy i inni widzieli. Na szosie koło apteki przejechała go ciężarówka. Leżał biedak cały pokrwawiony, aż go ktoś zabrał i zakopał. Nie mogłem uwierzyć. Taki mądry, doświadczony pies dałby się przejechać na szosie przez ciężarówkę? — Podstępem go zwabiono. Jest tam takie podłe dziewczy-nisko, córka szewca, co mieszka koło apteki. Ruda Ceśka na nią wołają. Sport sobie z tego zrobiła, żeby gubić psy. Jeszcze ciągle nie wierzyłem. — Trzyma uwiązany na kiju kawał mięsa albo kiełbasy. I najpierw tą kiełbasą tak psa rozdrażni, że pies już chodzi półprzytomny. A potem, kiedy jedzie samochód, rzuca kij prosto pod koła, a pies skacze za kiełbasą i ginie. Znów zaczęła płakać. Wróciłem do pokoju i stałem przed otwartymi drzwiczkami pieca. Wszystko już było nałożone. Papier, na nim drzazgi, a potem węgiel. Tylko dotknąć zapałką. A ja stałem tak, jakby mi kto spętał dłonie. 103 Zuch tu był u mnie w poniedziałek, jak tylko wróciłem z gór. We wtorek już nie żył. Zawsze przychodził o tej porze, kiedy wracałem z obiadu i brałem się do palenia w piecu. A teraz już nigdy go nie zobaczę. Nie usłyszę więcej skrobania do drzwi, nie będę miał dla kogo przynosić resztek z obiadu ani nie będę mógł się zwierzać, tak zwierzać, jak żadnemu przyjacielowi. Nagle ogarnął mnie straszny gniew. Zostawiłem tak piec nie rozpalony i wybiegłem z domu. Nawet o niczym nie myślałem, tylko bardzo prędko biegłem w stronę szosy i apteki. Wiedziałem jedno — muszę znaleźć tę podłą dziewczynę, która zabiła Zucha. Co będzie potem — nie myślałem. Koło apteki stała jakaś furmanka. W sklepie obok kilka bab załatwiało sprawunki. A z tyłu za apteką była niewielka, drewniana buda, gdzie mieszkał ten szewc. Chodziłem tam i z powrotem, postanowiłem czekać. Nie znałem tej dziewczyny, ale wiedziałem, że jak tylko się pokaże, muszę ją poznać. Nie wiem, ile czasu tak chodziłem. Może kwadrans, może pół godziny, a może i całą godzinę. I mój gniew był chyba coraz większy. Nagle ktoś mnie trącił. Drgnąłem, jakbym się obudził z ciężkiego snu. Przede mną stał Pędzimąż. — Sie masz, Krzysztof. — Sie masz. — Co się z tobą dzieje? — Nic się nie dzieje — powiedziałem ze złością, bo chciałem, żeby się prędzej odczepi. — Mnie nie zbujasz. Patrzę już na ciebie kawałek czasu. Łazisz tam i z powrotem. — No to co, że łażę. — Nic. Twój interes. Może masz jakąś randkę? — Nie mam żadnej randki. — To może chcesz przyłapać swoją babkę na randce z kimś innym? — Ja miałbym przyłapywać jakąś babkę? — Nie wiem, co chcesz robić. Ale wygląda, że się cholernie napuszczasz. Nic nie odpowiedziałem. 704 — Ty, Krzysztof, nie jesteś głupi chłopak. Chciałem nawet z tobą kiedyś pogadać. — O czym my możemy ze sobą gadać? — A choćby o tym, że odstałeś od „czarnych". — Odstałem? — Wszystko wiem. I o tym, żeście się zbuntowali na balu i że was zawieszono. — No, to w porządku! Nasza sprawa! — Macie swój rozum. Nie daliście się wykołować. — O niczym nie chcę wiedzieć! Mam to wszystko w nosie! — Nareszcie mądre słowo. Jesteśmy już za starzy na te wszystkie zabawy w „białych" i „czarnych". — Wcale nie wiem, czy jesteśmy za starzy — powiedziałem i zaraz się zezłościłem na samego siebie, że przeciągam tę gadaninę, a przecież chciałem prędzej zostać sam. Pędzimąż na mnie popatrzył. — Nie chcesz, żebym ci głowę zawracał? — Jestem teraz zajęty. — Już idę. Tylko chcę, żebyś wiedział — ja z „czarnymi" mogę wojować, ale nie z tobą, słyszałeś? — Słyszałem. Pomachał mi ręką i już się oddalał, gdy nagle wpadła mi do głowy pewna myśl i zawołałem za nim: — Pędzimąż! Przystanął. Podszedłem do niego. — Chcesz coś ode mnie? — zdziwił się. — Jakby ci ktoś zrobił cholerne świństwo... ale takie świństwo, że powiedzieć: cholerne to jeszcze o wiele za mało... Zdumiał się. — Czy myślisz, że ja ci zrobiłem świństwo? — Nie. Chodzi o kogoś zupełnie innego. — Nie wiem, co bym zrobił — odpowiedział powoli. — Pewno zbiłbym mu mordę. Zbiłbym tak, żeby długo musiał szukać własnych zębów. — A gdyby to była... — zająknąłem się — babka? — Babka? — w oczach mu coś błysnęło. — Od razu wiedziałem, że chcesz przyłapać jakąś babkę. 705 — Nic nie wiedziałeś! — zawołałem. — Wcale nie chodzi o to, co myślisz. To coś zupełnie innego. — Innego? — spytał i musiałem mu wszystko opowiedzieć o śmierci Zucha i rudej Ceśce. — Znasz ją? — spytałem. — Pewno, że znam. I o tym, że poluje na psy, też słyszałem. Bardzo się zamyślił. — Tłuc jej nie powinieneś — powiedział wreszcie. — A w dodatku to zupełnie smarkata. — Muszę zrobić jej coś takiego... Coś takiego — wołałem z wściekłością — żeby już nigdy nie odważyła się polować na psy. — Widzisz, Krzysztofie — zaczął Pędzimąż i nagle wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i mnie poczęstował. Nigdy jeszcze nie paliłem, ale wziąłem papierosa i wsadziłem w usta. Nie mogłem mu przecież odmówić. Podał mi ogień. Pociągnąłem lekko i zaraz się zakrztusiłem, ale Pędzimąż nie zwrócił na to uwagi. Stałem więc z palącym się papierosem w ręku, a on zaciągał się swoim głęboko. — Widzisz, Krzysztofie, czasem nie warto robić draki. — Nie rozumiem. — Ty wiesz coś o tej Ceśce? — Zabiła Zucha. Wystarczy. — Popatrz — wskazał na chałupkę, gdzie mieszkał szewc. — Ta Ceśka jest trochę wariatka. Dzieciaków u tego szewca jest sześcioro. One powinny się chować w jakimś zakładzie, czy jak. Nie wiem. — To dlaczego nie są w zakładzie? — Widać nikt się tym nie zajął. A może miejsca nie ma. Ten szewc chleje dzień w dzień jak świnia. A potem tłucze te swoje dzieciaki. Wieczorem tu kiedy przyjdź, to usłyszysz. Ryki, wrzaski. — A żona szewca? — Też pije i rozrabia. Czasem jego albo ją zamykają w zakładzie dla alkoholików, ale to niewiele pomaga. Cały dom wtedy na głowie tej Ceśki, bo najstarsza. 106 — I najgorsza. — Najgorsza? Jak kogoś tak walą, walą dzień i noc, to myślisz, że może być dobry? Człowiek chce się odegrać. Wszystko jedno na kim. Ciebie leją, to ty szukasz słabszego, żeby go lać. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nagle w tym drewniaku, gdzie mieszka szewc, otworzyły się drzwi i wyskoczył mały dzieciak na krzywych nóżkach i z dużą głową, a za nim wybiegła chuda dziewczyna, która zaczęła go szarpać za rękę i bić. — Masz ją — rzucił Pędzimąż. — To ona? — zdumiałem się. — Wcale nie ruda. — Tak ją przezwali i zostało, że ruda. Mały na krzywych nóżkach darł się wniebogłosy, a ona tłukła. Potem stanęła i popatrzyła na nas. Była bardzo chuda. Nogi bez pończoch wyglądały jak dwa białe piszczele. Twarz miała całkiem zamazaną i włosy też jakieś brudnobure. — Jest brzydka i brudna — rzuciłem. — A jaka ma być? — powiedział Pędzimąż. — Chcesz ją lać, to teraz masz okazję. Staliśmy tak naprzeciw siebie. Ona patrzyła na nas podejrzliwie i czujnie jak dziki zwierzak, a my na nią. Miałem dosyć tego przypatrywania. Odwróciłem się do niej plecami. W palcach wciąż trzymałem tego tlącego się papierosa. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, ale zaciągnąłem się nim mocno, a potem resztę papierosa odrzuciłem od siebie. Powoli wypuszczałem dym i nawet nie zakaszlałem ani razu. Musiałem być bardzo zły. Zacząłem powoli iść w stronę domu. — Trzymaj się, Krzysztof! — zawołał za mną Pędzimąż. — Trzymaj się! — rzuciłem. Wieczorem było mi bardzo źle i chciałem pobiec do Reni, bo tylko z nią jedną mógłbym o tym mówić. Ale nie było sposobu, żeby ją wywołać z domu. Następnego dnia widziałem ją już od rana, ale nie mieliśmy okazji porozmawiać, a po budzie, jak na złość, szła długo z koleżankami i widziałem ją bardzo krótko. Powiedziałem jej o Zuchu i ona od razu wszystko zrozumiała. 107 — Bardzo cię chciałem zobaczyć wczoraj po południu — powiedziałem. — A dziś? — I dziś chcę cię zobaczyć. Więc umówiliśmy się na wieczór. I jak wróciłem do domu, to o niczym nie chciałem myśleć, tylko o tym spotkaniu. A kiedy przypomniał mi się Zuch, to zaraz tak robiłem, żeby się zająć czym innym. Bo postanowiłem wziąć się za twarz i nie rozklejać. Za żadną cenę nie rozklejać. Jak wróciła mama, powiedziałem jej, że biegnę do kolegi, i poszedłem spotkać się z Renią. Umówiliśmy się na siódmą i było już ciemno. Tak właśnie, jak trzeba, żeby się nas nikt nie czepiał. I chodziłem długo pod płotem, i zaglądałem w okna, gdzie mieszka Renia. Były zasłonięte, ale wciąż migały jakieś cienie. Dziwiłem się, czemu Renia nie przychodzi. Dotychczas była bardzo punktualna. Chodziłem tak przy jej płocie dobry kawał czasu i w końcu zacząłem się już niepokoić, bo pomyślałem, że Renia może jest chora albo stało się jej coś złego. Nagle skrzypnęły drzwi i ktoś szybko podszedł do furtki. Byłem pewny, że to Renia, i podbiegłem. Dopiero przy samej furtce zorientowałem się, że ten ktoś, kto wyszedł i stoi teraz przy mnie, to wcale nie Renia. Zrobiło mi się bardzo głupio i chciałem szybko odejść, gdy usłyszałem: — Proszę zaczekać. Niech pan zaczeka. Renia nie będzie mogła przyjść. Zatrzymałem się i teraz dopiero zrozumiałem, że to wyszła matka Reni. — Proszę pana — mówiła głosem nieprzyjemnym i od razu się zorientowałem, że usłyszę coś bardzo przykrego. — Dowiedziałam się, że pan spotyka się od pewnego czasu z Renią. Oczywiście, to już reguła, że o takich rzeczach rodzice dowiadują się ostatni. I mnie o waszych spotkaniach powiedzieli uczynni sąsiedzi. Stałem bez słowa i tylko poczułem, że nogi pode mną zrobiły się jak z waty. — Przed chwilą rozmawiałam z Renią. Chciała się znowu 108 wymknąć, tak jak nieraz już wymykała się wieczorem, mówiąc, że idzie do koleżanki. Renia nigdy mnie nie okłamywała. Byłam przekonana, że mogę jej całkowicie ufać. Zapewne pan w swoim domu używa podobnych sztuczek i z kolei okłamuje swoich rodziców. Milczałem, zupełnie zgnębiony. — Ze swojej strony, jako matka, muszę przeciwdziałać. Na takie romantyczne spotkania jesteście oboje z Renią za młodzi, grubo za młodzi. Musicie sobie wybić z głowy podobne historie. Chcę panu zapowiedzieć, że od dziś nie będziecie się spotykać. Dalej milczałem, a moje milczenie zamiast uspokajać widać ją tylko drażniło. — Jeśli mimo wszystko nie zrezygnujecie z tej historii — powiedziała podniesionym głosem — to uprzedzam pana, że nie cofnę się nawet przed pójściem do waszego wychowawcy. A jeśli będzie trzeba — i do pańskich rodziców. I po chwili: — Czy obiecuje mi pan, że nie będzie usiłował więcej spotykać się z Renią? Poczułem nagły przypływ odwagi; coś we mnie bulgotało, jakaś chęć buntu czy protestu. — Czy pani chce, żebym powiedział prawdę? — rzuciłem zaczepnie. — Tylko prawdę. — Jeśli Renia o mnie będzie pamiętać, to i ja o niej nigdy nie zapomnę. — Pamiętać! Możecie o sobie pamiętać, jeśli wam to dogadza — powiedziała niby dobrodusznie. — Chodzi mi o to, żebyście się więcej nie spotykali. — Nic nie będę pani obiecywać. — Dobrze — rzuciła z groźbą w głosie. — Dobrze, że pan nie chce kłamać. Dosyć było kłamstw do tej pory. A co do reszty — uprzedziłam. Do widzenia! — Do widzenia pani! Odeszła. Słyszałem trzask zamykanych drzwi. Stałem w tym miejscu, gdzie mnie zostawiła, sam nie wiem jak długo. 109 Piekły mnie policzki, tak jakbym dostał dużej gorączki albo leżał długo na letnim słońcu. „Co teraz robić? Co będę teraz robić?" — zadawałem sobie wciąż to samo pytanie. Wróciłem do domu i mama, chociaż jest zawsze dla mnie taka cierpliwa, gniewała się, że tyle czasu mnie nie było. Kiedy spytała, co u Jurka, nic jej nie odpowiedziałem, bo miałem dosyć wszystkich bujd. I mama zaraz pomyślała, że muszę być chyba chory; kazała mi się położyć do łóżka i zaparzyła herbaty z malinami. Bardzo się pociłem od tych malin, ale zmartwienie przez to nie było mniejsze. Dopiero jak sobie w pewnej chwili pomyślałem, że przecież Renie spotkam w budzie i że jej się nie wyrzekłem, to jakoś zrobiło mi się trochę weselej i potem zasnąłem. A rano, z tych wszystkich nieszczęść spałem tak mocno, że mama z Baśką nie mogły się mnie dobudzić. No i zacząłem się zaraz bardzo spieszyć, żeby być w klasie jeszcze przed innymi. I leciałem tak do szkoły, że Baśka mnie nie mogła w żaden sposób dogonić. Kiedy przyszedłem do klasy, Renia już była. Serce mi się ścisnęło, taka blada. Zaraz do niej podszedłem. — Ja się ciebie nie wyrzeknę — powiedziałem i z tego przejęcia chyba w oczach miałem łzy. — Nie wyrzeknę, choćby nie wiem co. — Ja ciebie też się nie wyrzeknę — odpowiedziała i poczułem, że Renia dla mnie, to nie jak inne dziewczyny dla chłopców, ale ktoś o wiele ważniejszy. — I co teraz? — spytałem. — Nie wiem sama. — Będziemy się widywać w budzie. — Pomyśl, gdybym na przykład wyjechała do innego miasta, byłoby jeszcze o wiele gorzej. — Tak, jeszcze gorzej — przyznałem. — A czy nie myślisz, że twoja mama pewnego dnia przestanie się gniewać i będzie znów wszystko tak jak dotąd? — Nie wiem. Nic nie wiem. 110 — Jak zrozumie, że ty i ja musimy się spotykać, to pozwoli. — Ona uważa, że nie musimy. — Bo nie wie, jak jest naprawdę. — Może nie wie — westchnęła Renia. Nie mogliśmy już dłużej rozmawiać, bo w klasie było coraz pełniej. Ale na dużej pauzie znów do niej podszedłem. — Reniu, naprawdę się mnie nie wyrzekniesz? — Naprawdę. — Jak będą ci bardzo dokuczać w domu, to wreszcie ci się wszystko sprzykrzy. — Chyba nie. — Czy twoja mama kazała ci obiecać, że więcej się ze mną nie spotkasz? — Tak. — I obiecałaś? — Nic nie obiecywałam — Renia rzuciła ostro i od razu wiedziałem, że mnie nie buja. — Mnie też kazała obiecywać — powiedziałem — i też nic nie obiecałem. Renia się do mnie uśmiechnęła. — Musimy bardzo uważać, bo mama, jakby coś zauważyła, to trafi i do szkoły. Wzruszyłem ramionami, ale zaraz do Reni podbiegły koleżanki i już nie mogliśmy więcej rozmawiać. Na następnej pauzie usiłowałem do niej podejść, ałe wciąż nie była sama i tylko na siebie patrzyliśmy za plecami innych. Oczy Reni były bardzo smutne. A po lekcjach, przed szkołą już czekała jej matka. „No, dobrze — pomyślałem sobie. — Zobaczymy, kto się zmęczy pierwszy. Czy matce Reni będzie się chciało co dzień wędrować pod budę. Ja poczekam". Poszedłem na obiad i nawet mi smakowało to, co dali, i jadłem bardzo szybko, bo byłem zły i rozdrażniony. Jak wróciłem do domu i zacząłem palić w piecu, to nagle sobie przypomniałem Zucha. O tej porze on zawsze do mnie skrobał i przychodził po swoją dolę. Waliłem pięściami o podłogę i żelazną poręcz łóżka, żeby sobie sprawić ból. Jak coś 777 człowieka tak naprawdę zaboli, to zaraz jakoś łatwiej wziąć się za twarz. Na szczęście wróciła Baśka i zaraz zacząłem na nią krzyczeć i czepiać się jej, a ona zupełnie nie wiedziała, czego jestem taki zły. Potem odrabiałem lekcje, przyjechała mama, rozmawialiśmy o różnych rzeczach. A później zrozumiałem, że nie wysiedzę spokojnie w domu. I jak tylko się ściemniło, powiedziałem mamie, że lecę do Jurka. Mama mnie upomniała, żebym prędko wrócił. Od razu pobiegłem pod okna Reni. Były zasłonięte, ale paliło się światło. Chodziłem pod nimi tam i z powrotem, jakbym się spodziewał, że Renia zaraz wyjdzie. A przecież wiedziałem dobrze, że jej nie zobaczę, i oczywiście nie zobaczyłem. W domu usiadłem nad pamiętnikiem i wszystko opisałem. 10 marca Teraz jest pogoda, piękna pogoda, i ciepło. Zrobiła się wiosna. Każdego dnia dzień jest dłuższy i słońce zachodzi później. Ci chłopcy, co chodzą z dziewczynami, urywają się na spacery, niektórzy razem ze swoimi sympatiami wagarują. A dla mnie zostaje tylko jeden/spacer. I to muszę dobrze uważać i czekać, aż się zrobi ciemno. Przed lekcjami staram się teraz pierwszy przychodzić do klasy, a Renia też. — Byłem znów pod twoimi oknami — mówię. — Wiem, że byłeś. — Skąd wiesz? — Byłam pewna, że jesteś. Zrobiłam się strasznie niespokojna i starałam się być taka, jak zwykle, żeby się mama czegoś nie domyśliła. — Chodziłem pod twoimi oknami godzinę albo i dwie. — Nie rób tego. — Nieprzyjemnie ci, że jestem tak blisko? Prawie tak, jakbym był w twoim pokoju. 112 — Nie rób tego. Nie mogę odrabiać lekcji, nie mogę czytać. Udaję, że coś robię, ale w środku cała skaczę. — A ja nie mogę usiedzieć w domu. Coś się ze mną wyrabia takiego, że jak tylko jest wieczór, muszę lecieć pod twoje okna. Może kiedyś uda ci się wybiec na minutę, choćby na parę sekund. — Mama od razu się zorientuje, po co wybiegłam. Teraz się zrobiła taka, że ciągle patrzy, gdzie jestem. Bez przerwy zagląda do mego pokoju. Niby jest tak, że każdy ma swoje własne życie i swoje sprawy, a jednocześnie każdy interesuje się życiem innych. Dziś, kiedy tylko odszedłem od Reni, zaczepił mnie Jurek. — Aleś się zrobił amant — mówi. — Odwal się! — Przyglądam ci się, frajerze. Coraz raniej przylatujesz do budy. Chyba jesteś pierwszy w klasie. — Może nie pierwszy. — Jak nie pierwszy, to ta twoja Renia jest pierwsza. A zaraz po niej — ty. — Odwal się! — powtarzam. — Co za „moja" Renia? — O rany! Ze mnie będziesz wała robić? Jednego nie rozumiem, po co się tak spieszyć do budy, jakbyście nie mieli przed sobą całego dnia i wieczoru. Wzruszyłem ramionami i nic nie chciałem gadać, ale Jurek nie dawał mi spokoju: — Myślisz, że nie mam oczu? — No i co z tego? — Wszystko widzę. Wczoraj wieczorem łażę ze swoją babką i ciebie z daleka widzę. — Mnie? — udałem zdziwienie. — Wczoraj w ogóle nie wychodziłem. — Bujaj zdrów — śmieje się. — Już ja cię zawsze poznam. No i trochę się zatrzymałem, żeby zobaczyć, co będziesz robił. Polazłeś oczywiście pod tamten dom. — Ja? — dziwię się. — Pod jaki dom? — Jej dom. I chodziłeś jak głupi pod parkanem. Musiałeś Czarne okna 113 długo łazić, znudziło mi się przyglądać i odszedłem. Wstyd mi było za ciebie przed moją babką. — Gadasz cholerne idiotyzmy! — wybuchnąłem. — Wszystko zmyślasz, żeby mnie sprowokować! — Nie chcę, żeby mój przyjaciel dał z siebie robić balona. — Ja, balona? — Łazisz jak głupi pod płotem babki, a ona ci daje szkołę i nie przychodzi. — Nic nie kapujesz. — Gdybym na swoją babkę musiał kiedy dłużej czekać niż pięć minut, tobym ją w try miga puścił kantem. Tak mi tym dokuczył, że dziś siedziałem cały wieczór w domu i udawałem, że coś robię. Ale taki byłem zły, że i mama, i Baśka obraziły się na mnie. 18 marca Nic mi się nie chce. Złapałem dwóję z matmy i za wypracowanie domowe z polskiego, którego nie napisałem. Niby coś robię, a tak naprawdę to wszystko jest udawane. Leżałbym sobie na łóżku i patrzył w sufit albo nawet nie otwierał oczu, bo po co patrzeć? Czasem mnie coś nachodzi i wtedy uciekłbym z domu i szedł przed siebie, sam nie wiem jak długo. Ale tak naprawdę to nigdzie nie chodzę. I pod oknami Reni przestałem chodzić. Ona już wie, że nie chodzę. Niech się nie denerwuje i spokojnie odrabia swoje lekcje. Renia nie łapie dwój. Jakoś lepiej sobie daje radę ode mnie. A może już jej wszystko przeszło i tylko nie chce mi powiedzieć całej prawdy? 19 marca Od czasu jak nie ma Zucha, Selim i Urwis strasznie skapcaniały. Selim chodzi z opuszczonym ogonem i mały Urwis tak samo. Podobno zupełnie straciły apetyt. Widać jednemu potrzebne do życia, żeby mieć wroga, 114 a drugiemu — przyjaciela. Jeden, żeby żyć, musi nienawidzić, drugi na odwrót. Wciąż nic mi się nie chce i wszystko naokoło wydaje mi się strasznie głupie i bez sensu. Nie będę na pewno nigdy wielkim cybernetykiem ani twórcą rakiet kosmicznych, ani reżyserem filmowym. Kim może zostać taki gość, któremu nic się nie chce? Niczym. Będę niczym. 20 marca Mama i tata strasznie się dziś kłócili. O co, nawet sam nie wiem. Potem tata trzasnął drzwiami i wyjechał, a mama zamknęła się w swoim pokoju na klucz. Pewno płakała. My z Baśką siedzieliśmy cicho jak dwa obite psy. Strasznie mi było żal mamy, a czasem i taty. Każdemu jest źle, każdy się szarpie. Mama i tata, i ja. A może i Renia. Baśka jest jeszcze szczeniak, ale i ona chyba to rozumie. Co robić, żeby ludzie się tak nie szarpali? 22 marca Z „czarnymi" chyba już koniec. Znudziła mi się ta zabawa. Raz i drugi nie poszedłem na odprawę i nawet się nie usprawiedliwiłem. Podobno mnie usunęli z szeregów. To świetnie. Za stary już jestem na takie konspiracje. A naprawdę to od czasu tego zawieszenia nie miałem ochoty bawić się więcej w „czarnych". Renia też nie jest dla mnie taka, jak dawniej. Pewno też ma dosyć wszystkiego. Czasem jeszcze na mnie popatrzy tak smutno. Ale popatrzyć na kogoś to naprawdę nie jest trudno. A Jurek jakoś się ode mnie odwrócił. No i świetnie. Jak on mnie nie chce, to i ja jego. Jestem sam. I tak widać musi być. 23 marca Wczoraj, kiedy kładłem się spać, poszedłem jeszcze powie- 775 dzieć mamie dobranoc, bo zobaczyłem, że w jej pokoju pali się światło, Wchodzę zupełnie cicho, bez pukania, żeby nie budzić Baśki, i nagle widzę, że mama coś pisze w takim grubym zeszycie w różowej okładce, jakiego nigdy u niej nie widziałem. Od razu pomyślałem, że to na pewno jest jej pamiętnik. I jakoś mi się zrobiło dziwnie, że i ja piszę pamiętnik, i ona. Mamie nic nie powiedziałem, bo może byłoby jej przykro. Cicho się wycofałem do swego pokoju i zaraz poszedłem spać. I śnił mi się bardzo dziwny i piękny sen. Jakieś morze bardzo niebieskie, prawie szafirowe, i nad tym morzem brzeg z palmami. A po brzegu ja sobie chodzę i na kogoś czekam, i trzymam w ręku dużo, dużo fiołków. Nagle patrzę — idzie do mnie jakaś pani w pięknej, letniej sukience i w kapeluszu z wielkim rondem. A w ręku też trzyma fiołki. Podchodzi bliżej i poznaję ją. To mama, ale taka piękna i młoda, jakiej nigdy nie oglądałem. I teraz chodzimy razem nad brzegiem tego wielkiego morza, i jest nam ze sobą bardzo dobrze. Ale kiedy chcę coś powiedzieć i zaglądam mamie w twarz — widzę, że to wcale nie mama, tylko Renia. Zaraz potem się obudziłem i długo nie mogłem zasnąć. Co znaczy taki sen? Dlaczego mama nagle zamieniła się w Renie? Dlaczego było mi tak dobrze i czy kiedyś naprawdę zobaczę takie wielkie, szafirowe morze? Rano chciałem mamie opowiedzieć swój sen, ale potem ugryzłem się w język. Mama nic nie wie o Reni. A jak już opowiadam sen, to chyba nie powinienem bujać. Kiedy przyszedłem do szkoły i zobaczyłem Renie, bardzo się ucieszyłem i też miałem ochotę opowiedzieć jej ten sen, ale potem sobie pomyślałem, że lepiej nie. Może Renia byłaby zazdrosna o mamę. Nigdy nie można dokładnie wiedzieć, jak się ktoś drugi zachowa. Po powrocie do domu napaliłem w piecu. Baśka jeszcze nie wróciła i wiedziałem, że dziś przyjdzie później. Wszedłem po coś do pokoju mamy i nagle na nocnej szafce zobaczyłem ten zeszyt w różowej okładce. No i nie wytrzymałem. To bardzo źle zaglądać do cudzych pamiętników. Wyobraziłem 776 sobie, jaki byłbym wściekły, gdyby ktoś przeczytał, co sam piszę. Jeszcze wczoraj surowo sobie zapowiedziałem, że nie będę w mamy pokoju szukał tego zeszytu w różowej okładce, j ale teraz ciekawość przemogła. Zacząłem go czytać. Myślałem, że się z niego dowiem wszystkiego o mamie ; i tacie i aż dostałem na twarzy wypieków. Ale to nie był pierwszy zeszyt mamy pamiętników, bo daty pochodziły z jesieni ! zeszłego roku i z tej zimy. Przeczytałem wszystko do końca i strasznie byłem poruszony. Niektóre ustępy nawet sobie wy- I pisałem, żeby mieć u siebie. Może bardzo źle robię. Nikt nigdy I nie powinien wiedzieć, że czytałem ten mamy pamiętnik. I A z drugiej strony, jeśli go już przeczytałem, to nie chcę nic skrywać w swoim pamiętniku. Mama pisze na jesieni, w listopadzie: „Czy jeszcze przetrzymam tę zimę i wiosnę? Byłam dziś u lekarza. W spółdzielczej przychodni. Kiedy mnie spytali o nazwisko, podałam zmyślone. Z moim zdrowiem trzeba się konspirować. Jakoś dotychczas mi się to udaje. Oczywiście doktor załamał ręce nade mną i kazał mi natychmiast przerwać pracę i dokonać szeregu badań. Obiecał poprawę, jeśli się za siebie wezmę serio i przeprowadzę dłuższą, paromiesięczną kurację w sanatorium. Ale ja muszę się trzymać. Wyciągnęłam od niego parę recept i muszę jakoś przetrzymać. Moje dzieci mnie potrzebują". A w innym miejscu, o tacie: „Janek był znów dziś u mnie i proponował po raz nie wiem który, żebyśmy się zeszli z powrotem. Że chodzi o moje zdrowie i dobro dzieci, i tak dalej. Dlaczego zawsze nasze rozmowy muszą się skończyć kłótnią? Na pewno to ja jestem winna. Nie potrafię z nim spokojnie rozmawiać. Po jego stronie są oczywiste argumenty, zbyt oczywiste. A kiedy tych racji jest już zbyt wiele, to ja przestaję mówić spokojnie i zaczynam kłótnię. Czasem mi Janka bardzo żal. Mężczyźni są napiętnowani darem logicznego myślenia. Zbyt logicznego. Ta logika jest tak wąska, że prawda życia jej się wymyka. Był czas, że jego argumenty przyjmowałam z dobrą wolą, byłam skłonna uczynić ofiarę ze swoich ambicji. Ale nie zawsze ofiary, koncesje i kompromisy są najlepszym wyjściem. 777 Na pewno to moja wina, jestem zbyt krańcowa, zbyt bez względna. Te pierwsze lata po wojnie były bardzo trudne. Harowaliśmy oboje, jak zresztą wszyscy dokoła. Mieszkanie w półzawa-lonej piwnicy. Kiedy przyszły na świat dzieci, los mój i Janka był już właściwie przesądzony. Człowiek w swoim ciężkim borykaniu potrzebuje różnego rodzaju bodźców. Nie dziwiłam mu się, kiedy poznał tamtą kobietę. Człowiek szuka zapomnienia i odmiany, kiedy mu zbyt ciężko. Mogę to zrozumieć. Podobno człowiek jest stworzony do szczęścia. Ale dlaczego szczęście jednego łączy się tak często z krzywdą drugiego? Dlaczego ludzkie szczęścia są tak sprzeczne?" I w jeszcze innym miejscu: „Moje życie to moje dzieci. Muszę za wszelką cenę wytrzymać choć tych kilka lat. Mój program życiowy nie jest tak wielki. Chcę, żeby Krzyś zrobił maturę. Wola człowieka to czasem wielka potęga. Postanowiłam okiełznać swoją chorobę. Podpisałam z nią pewien cyrograf. Niech mi pozwoli jeszcze na tych parę lat pracy, a potem niech robi ze mną, co zechce. Jestem gotowa płacić potrójnie i dziesięciokrotnie". Chciałem jeszcze coś przeczytać z pamiętnika, ale usłyszałem kroki Baśki na korytarzu i szybko położyłem zeszyt na nocnej szafce. 24 marca Dziś po powrocie ze szkoły znów czytałem mamy pamiętnik. I Dlaczego go nie chowa? Czy aż tak źle się czuje, że zapomina? I Starałem się dobrze zrozumieć każde zdanie. O tym, żel tata miał coś z jakąś kobietą czy kobietami — jest mało. Najwięcej o nas i o mamy zdrowiu. Zawsze wiedziałem, że ani tata, ani mama dużo nie zarabiają. Odkąd pamiętam, żyliśmy bardzo skromnie i oszczędnie. Niektórym moim kolegom powodzi się znacznie lepiej. Ale mnie to naprawdę nie przeszkadzało. I wiedziałem, że z mamy zdrowiem jest krucho. Kiedy 1 wracała po pracy z Warszawy, a ja czekałem na nią, żeby jej odnieść sprawunki — była zwykle bardzo blada i mizerna, aż | 118 się nieraz wystraszyłem. Ale nigdy nie przypuszczałem, ile ją kosztuje ta praca. Wiem, że nie wolno mi zmarnować żadnego dnia w szkole. Ostatnio byłem taki zgnębiony i nie chciało mi się wkuwać. I złapałem te dwóje, o których nawet mama nie wie. A teraz muszę się znów wyciągnąć z otumanienia. Przecież ja i Baśka to cała nadzieja mamy. Od dawna wcale nie wychodziłem po mamę na stację. Nawet zapomniałem o tym. A wczoraj poszedłem i dziś też. Jak ja idę, to Baśka zaraz też chce iść. I mama się bardzo ucieszyła, jak zobaczyła, że na nią czekamy. Ja znam mamy pamiętnik, ale Baśka go nie zna. I postanowiłem się za nią wziąć. Wczoraj ciągle ją zaganiałem do roboty i pomogłem jej rozwiązać zadanie z matmy. Dla mnie to bardzo łatwe. A dziś chciała się urwać do koleżanki, choć nie miała jeszcze odrobionych wszystkich lekcji. Zacząłem na nią krzyczeć, ale ona się uparła i wcale nie chciała ze mną gadać. Wtedy ja na nią. Dopiero mama musiała nas godzić i pozwoliła Baśce lecieć do koleżanki. Mama jest za miękka. Mama nic nie wie, co i dlaczego. A ja postanowiłem wziąć się i za Baśkę, i za siebie. 25 marca Dziś była taka piękna pogoda. Teraz to już naprawdę wiosna. U nas w klasie nie przyszło paru. I Jurka nie było ani Marysi Salińskiej. Wiem dobrze, poszli na wagary. Ale mnie nie wolno im zazdrościć. Ja na żadne wagary chodzić nie mogę. Ale po lekcjach, kiedy szedłem do gospody, raptem spotykam Renie. Stoi na ulicy zupełnie sama i uśmiecha się do mnie. Aż mnie serce zakłuło. Podchodzę do niej. — Co się stało? — Nic — śmieje się. — Mama pojechała do Warszawy i wróci dopiero wieczorem. — Mogę cię odprowadzić? — Myślałam, że pójdziemy się trochę przejść. Mamy tyle czasu. 779 W pierwszej chwili bardzo się ucieszyłem, a potem sobie przypomniałem, że na jutro, jak na złość, strasznie dużo zada ne i w dodatku wypracowanie z polskiego. — Czasu nie mamy wiele — mówię. — Jak to? — zdziwiła się. — Nie pamiętasz, ile na jutro lekcji? I to cholerne wypracowanie... Spojrzała na mnie uważnie i nagle jej twarz zupełnie się zmieniła. — Jeśli jesteś taki zajęty, to najlepiej idź od razu do domu. Wszystko odwołane. W ogóle mnie nie spotkałeś. Zrobiło mi się strasznie przykro. — Reniu! Reniu! — wołałem za nią, bo zaraz odeszła. No i idę obok niej i tłumaczę: — Jak ty w ogóle możesz się na mnie gniewać? — Widać ciebie już nic nie obchodzę — ona mówi i usta jej się krzywią od płaczu. — Co ty mówisz! — wołam. — Daję ci słowo honoru, że obchodzisz, i to bardzo. — Więc czego mi zawracasz głowę głupimi lekcjami? Raz możemy nie odrobić. Najwyżej złapiemy dwóje. Co jest dla ciebie ważniejsze, dwóje czy ja? — Ty nic jeszcze nie wiesz. — Czego nie wiem? — Postanowiłem wkuwać na całego. — Co ci przyszło do głowy? — Chcę prędzej skończyć budę. Prędzej skończyć budę i już być dorosły. — Tak ci się spieszy? — Spieszy mi się. Spojrzała na mnie z domyślnym uśmiechem. — Chcesz być prędzej dorosły, żeby się już nikt ciebie nie czepiał? — Właśnie. — Czy to ze względu na mnie? Tym pytaniem mnie zastrzeliła. Przecież jej teraz nie powiem, że czytałem pamiętnik mamy i że właściwie chodzi mi 120 o mamę. Chciałbym Reni nigdy nie bujać, ale inaczej się nie da. Więc głupio się uśmiechnąłem: — Tak, ze względu na ciebie. Ona wpadła od razu w dobry humor. — Jeśli tak, to wszystko ci wybaczam. I ja też prędzej chcę być dorosła i robić, co mi się podoba. Skończyć budę i być niezależna. Chodziliśmy trochę po lesie i było bardzo fajnie. Potem siedzieliśmy trochę nad rzeczką. Jakieś ptaki bardzo pięknie śpiewały. Nie wiem nawet, co to były za ptaki. — Nikogo tak nie lubię, jak ciebie — mówiła Renia. Chciałem jej powiedzieć coś bardzo ważnego, ale zrobiło mi się czegoś głupio i nic jej nie powiedziałem. I jak trochę posiedzieliśmy, chociaż było tak dobrze, mówię jej: — Będę teraz wkuwał, wkuwał jak dziki osioł. — I ja będę wkuwać — westchnęła. — Ale szkoda mi teraz wszystkiego. Jeszcze tyle lat do matury. Nic nie powiedziałem. — Czy wiadomo, co będzie za kilka lat? — Może ci się znudzę? — rzuciłem zaczepnie. — Pewnie ja ci się znudzę. — Nie znudzisz mi się — odparłem stanowczo, ale Renia jakoś dziwnie na mnie spojrzała. — Jeśli chcesz, to wracajmy do domu — powiedziała. — Dobrze, wracajmy. Poszliśmy z powrotem i pożegnaliśmy się, a potem ja poszedłem do gospody na obiad. Zdawało mi się, że jestem bardzo głodny, ale jak przyszło co do czego, to wcale mi się nie chciało jeść. Coś tam przełknąłem z musu, a jak wracałem, to już mi się zrobiło bardzo, bardzo smutno. Dlaczego nie zostałem z Renią dłużej? Tak mi było ciężko, jak nie udawało mi się z nią widywać gdy pod szkołę przychodziła jej matka. A teraz, kiedy mogłem być z nią parę godzin, sam wszystko popsułem i pożegnaliśmy się o wiele za wcześnie. Czy dlatego, że chcę wkuwać i prędzej zdać maturę', mam się zupełnie wyrzec Reni? Byłem zbuntowany, ale jak się za- 727 stanowiłem, przeciw komu ten bunt, to wypadło, że tylko przeciw samemu sobie. Sam zastawiłem na siebie pułapkę. W domu była już Baśka. Dziwiła się, czemu tak późno wróciłem, ale jej nic nie odpowiedziałem. Za smarkata, żeby się interesować moimi sprawami. W piecu nie paliłem, bo dziś ciepło na dworze i jak jest okazja, trzeba oszczędzać. Potem poszedłem po mamę i razem wracaliśmy do domu, a mama się pytała, czy nie oberwałem w szkole dwójki, bo jestem taki markotny. Coś tam mamie odpowiedziałem i było niby dobrze, ale dalej się martwiłem i obiecałem sobie, że jutro w budzie wszystko Reni wyjaśnię. A jak przyszedł wieczór, to sobie pomyślałem, że może lepiej nic nie wyjaśniać i niech już będzie, co ma być. 26 marca Przyszedłem bardzo wcześnie przed lekcjami i strasznie się denerwowałem, kiedy Renia przyjdzie, bo jednak chciałem z nią pomówić. Przyszła razem ze wszystkimi i tak się zachowywała, jakby mnie w ogóle nie było w klasie. Myślałem, że to jej przejdzie, na pauzie kręciłem się blisko i czekałem, żeby choć raz na mnie popatrzyła, a wtedy do niej podejdę i powiem, jak mi wczoraj było źle, i wszystko wyjaśnię. Ale ona wszędzie patrzyła, tylko nie na mnie. Tak jakby mnie naprawdę nie było. Wtedy się rozgniewałem i raptem ja przestałem na nią patrzeć, i już nie wiem wcale, czy na innych pauzach ona na mnie patrzyła, czy nie. Ja jej nie widziałem. A jak wróciłem do domu, dopiero zobaczyłem, co to znaczy się dręczyć. Dobrze, że dziś sobota i mogłem sobie lekcje do odrobienia przełożyć na jutro. Dlaczego mi się wszystko nie udaje? W rezultacie jestem taki przegrany facet. Inni robią draki i cieszą się, i są zadowoleni, a ja nigdy nie potrafiłem cieszyć się z drak. Jak teraz sobie przypominam, to nigdy w czasie żadnej zabawy nie bawiłem się tak dobrze, jak inni. Zawsze mi coś przeszkadzało. Tak było, kiedy bawiliśmy się w Indian i w okupację, 122 i w wojnę atomową. Tamci się darli, wrzeszczeli, bili się zupełnie na serio. A ja nigdy, choć na chwilę nie mogłem zapomnieć, że to udawani Indianie i udawane powstanie. Nie chciałem się tylko różnić od tamtych. Naśladowałem ich na każdym kroku, naśladowałem jak małpa. Kiedy wybuchali śmiechem — śmiałem się i ja. Kiedy krzyczeli wniebogłosy — krzyczałem i ja. Kiedy wyrośli z Indian i w modzie byli „czarni" — ja też wstąpiłem do „czarnych". Ale czy kiedykolwiek naprawdę przejmowałem się „czarnymi", „białymi" i Indianami? Czy cały czas nie udawałem? Za żadną cenę nie chciałem się od nich różnić. Musiałem być taki sam, jak oni, żeby mi dali spokój. Najgorsze, co mogłoby mnie spotkać, to gdyby zaczęli mi się zbyt przyglądać, zbyt ciekawić moim życiem. Pamiętam, jak kurczyłem się w sobie, zwijałem, kiedy mnie pytali o moją matkę i ojca. Ale przecież dali mi spokój. Im bardziej byłem podobny do nich, tym bardziej mogłem być pewny swego spokoju. Stałem się „równym" Krzysiem, tak jak był „równy" Jurek czy inni „równi". Jedno mnie tylko naprawdę obchodziło i naprawdę bolało. Mój ojciec i moja mama. Ich życie, ich kłótnie, awantury i gniew. Zupełnie jakbym u siebie w domu trzymał ukryte ognisko, które w każdej chwili mogło zamienić się w pożar i spalić wszystko dokoła. A jednak coś zaczęło się u mnie zmieniać. Nawet sam nie wiem, kiedy dokładnie się to stało, i dlaczego. Może po prostu jestem coraz starszy. W pamiętniku dużo pisałem o sobie i zacząłem się więcej nad wszystkim zastanawiać. A może to się stało po tej drace z Pantyką? Coś mnie nagle zaczęło uwierać. Naśladowanie innych wydało mi się bez sensu. Zrozumiałem, że na różne rzeczy patrzę zupełnie inaczej niż inni i nie powinienem się tego wstydzić. A potem przyszła sprawa z Renią. Uznałem, że jestem prawie dorosły i w gruncie rzeczy nie różnię się od ludzi starszych. Wtedy dopiero poczułem, jak mnie męczy moja niedorosłość. Sprawa z Renią niby jest w tajemnicy i trzeba się z nią kryć. A tak bardzo miałbym ochotę odrzucić daleko od siebie wszelkie ukrywanie i chodzić z nią razem, żeby 723 wszyscy nas widzieli. I przed nikim nie potrzebować się wstydzić. Bo niby czego? A teraz, kiedy napisałem o Reni, pomyślałem znów o mamie i ojcu. Czy ta moja rana jest naprawdę raną? Czy naprawdę muszę ukrywać, że nie żyją ze sobą? Czy naprawdę muszę się bać cudzych pytań i cudzej ciekawości? Moi rodzice ułożyli swoje życie tak, jak uznali za słuszne. I nikt mi nie może tym wykłuwać oczu. Jeśli ich życie różni się od życia innych rodziców, to wcale nie znaczy, że oni są gorsi. Jeśli ja różnię się od innych, to wcale nie znaczy, że muszę być od nich gorszy. Taki byłem zgnębiony i przegrany, i kiedy to wszystko w sobie ułożyłem, poczułem się inaczej. Nie potrzebuję się wstydzić własnego życia ani historii z Renią, ani niczego. Pomyślałem, że teraz już chyba jestem dorosły. I wtedy znów przypomniałem sobie Pantykę. W tej sprawie nie miałem całkowicie czystego rachunku. Coś mnie wyganiało z domu. Poszedłem prosto pod ten dom, gdzie mieszkał, i pod te okna, gdzie go podglądałem. Był już wieczór i okna były czarne. Stałem pod nimi dobry kawałek czasu i nic się nie działo. Okna dalej były czarne. Wróciłem do domu. 28 marca Z człowiekiem wyrabiają się takie dziwne rzeczy. Przedwczoraj, kiedy mi było już bardzo, bardzo źle, zacząłem myśleć o sobie i o swoim życiu. I tak sobie nabudowałem różności, że nagle poczułem się silny i pewny siebie, i właściwie dorosły, zupełnie dorosły. Tych sił i dorosłości starczyło mi prawie na cały dzień następny. To była niedziela i wiedziałem, że nie zobaczę Reni. Wredny, ohydny dzień, ale przez to, że tak się jakoś napompowałem — potrafiłem go znieść. A dziś pobiegłem do szkoły chyba na pół godziny przed lekcjami. I zaraz po mnie była w klasie Renia. Podszedłem do niej. 124 — Co to było w sobotę? — pytam. — Nic nie było. — Przyszłaś późno, razem z innymi i potem nawet nie spojrzałaś na mnie. — Nie pamiętam. Stanąłem przed nią i chwyciłem ją za rękę. — Nie gniewaj się na mnie — powiedziałem. — Dlaczego miałabym się gniewać? — Ty wiesz. Ona nagle się roześmiała i wyrwała mi rękę. — Już się nie gniewam. — Nie powinnaś się w ogóle na mnie gniewać. — Zmarnowałeś wtedy całe popołudnie. Mama wróciła z Warszawy dopiero na kolację. — Wiem, że zmarnowałem popołudnie. Czasem się robi samemu sobie na złość. Najbardziej na złość. — I sobie, i mnie. — Żebyś wiedziała, jak mi potem było. Ani obiadu jeść nie mogłem, ani nic w ogóle. A jak w sobotę przestałaś na mnie patrzeć, odechciało mi się żyć. Popatrzyła na mnie podejrzliwie. — Nie bujasz? — Ciebie nigdy nie bujam. Kiedy to powiedziałem, od razu mi się przypomniało, że z tym „niebujaniem" różnie było. A ona w tej samej chwili pyta: — Naprawdę dla mnie tak się spieszysz wściekle ze skończeniem budy? — Dla ciebie — odpowiadam i sam już nie wiem, czy ją bujam tym razem, czy nie. — Nie gniewam się już wcale — uśmiechnęła się najładniejszym ze swoich uśmiechów. I potem wszystko było dobrze. Patrzyliśmy na siebie w czasie lekcji i na pauzach podchodziłem blisko do niej, nawet przy koleżankach, i gapiliśmy się ciągle na siebie, a tamte nic nie kapowały. Ale po lekcjach przed budą czekała na nią jej matka. Poszedłem do gospody, a potem do domu i siedziałem 125 sam. Znów zrobiło mi się smutno. Tak smutno, że aż nie mogłem o niczym myśleć. Kiedy ja skończę tę budę i kiedy przyjdzie taka pora, że będziemy się mogli spotykać z Renią, gdy nam się spodoba? Lepiej o tym nie myśleć, bo od tego jeszcze gorzej smutno. Sam siebie uważam już za dorosłego, ale nikt tego nie uzna. Więc co warta moja dorosłość? 29 marca Dziś śniła mi się straszna awantura między tatą i mamą. I że mama wyleciała z domu i biegła taką długą aleją, wysadzoną po obu stronach drzewami. A ja za nią, bo chciałem ją koniecznie zatrzymać. — Nie uciekaj od nas! Nie uciekaj od nas! — błagałem ją, ale ona się nie oglądała i biegła dalej. Kiedy wreszcie ją dogoniłem, tłumaczę jej: — Musisz wrócić. Wszystko będzie dobrze, wszystko się da naprawić, tylko wróć! I ona zaczęła iść ze mną z powrotem w stronę domu. Nagle spojrzała mi w twarz i w tej samej chwili zobaczyłem, że to nie mama, tylko Renia. Zaraz potem się obudziłem. No i niech mi kto powie, co znaczy taki sen? Poszedłem do szkoły i nawet z Renią rozmawiałem, ale jej nie powiedziałem, co mi się śniło. To dziwne, dlaczego Renia coraz częściej mi się śni. Może dlatego, że tyle o niej myślę. Po południu Poszliśmy z Baśką po mamę i wszystko było dobrze aż do wieczora. Potem nagle mnie wyniosło z domu. Znów pobiegłem pod okna Pantyki. Wiedziałem, że na pewno będą czarne, ale musiałem w nie zajrzeć. I oczywiście, było tak, jak myślałem. Chodzę pod tym domem, jakbym na kogoś czekał. To moje łażenie pod oknami Pantyki nie ma najmniejszego sensu. 126 Przyszło mi nagle na myśl, że ten cały Pantyka zrobił się dla mnie bardzo ważny. O wiele ważniejszy niż mój przyjaciel Jurek, czy ktoś inny. Pantyka to prawie ja sam. Obu nam jakoś strasznie nie idzie. On nie może trafić do swoich uczniów, nikt go nie rozumie i nie może niczego zrobić, żeby go lepiej zrozumieli. A ja chodzę pod oknami Reni. I też nic z tego. A teraz nie wiadomo, po co chodzę tutaj. Zrobiło mi się Pantyki strasznie żal. A może było mi tylko żal samego siebie. — Nikt go nie rozumie, nikt nie rozumie — mówiłem cicho, myśląc o Pantyce, a naprawdę to było chyba o mnie. I dlaczego tak? Przecież rano rozmawialiśmy z Renią i wszystko było dobrze. Więc co mnie znów naszło? Dlaczego się nie cieszę z tego, co jest, tylko ciągle mam jakieś dzikie pretensje, nawet dobrze nie wiadomo do kogo. Wróciłem do domu i znów się zabrałem do lekcji, ale nic mi nie szło. Wtedy wziąłem się za pamiętnik. I piszę. Myślałem, że się od tego jakoś uspokoję. Ale gdzie tam. 25 kwietnia Zdawało mi się, że co dzień albo przynajmniej co parę dni muszę zapisywać, co się ze mną dzieje, a wcale do tego nie potrzebuję się przymuszać. Tymczasem nie piszę pamiętnika już ponad trzy tygodnie, i jakoś żyję. Kiedy było coś takiego, że chciałem już siadać i pisać, mówiłem sobie: „Poczekaj. Minie godzina albo i pół i ci odejdzie. Tak naprawdę to pamiętnik nie jest ci wcale potrzebny do szczęścia. Nic się takiego niezwykłego nie dzieje w twoim życiu, żebyś to musiał aż zapisywać. A kiedy się nie dzieje nic niezwykłego, naprawdę szkoda atramentu". Mam życie takie sobie, nudne i pełne kłopotów. Po co o tym pisać? Wcale nie jestem pewien, czy jak je opiszę, będzie mi od tego lżej. No i potrafiłem sobie to wytłumaczyć. Miałem rację. Trzeba bardzo niewiele minut, żeby się odechciało pisać. Zawsze jest 127 coś do zrobienia, a jeśli się trafi wolna chwila, to można wziąć książkę i czytać. Ale dziś wszystko wzięło w łeb. Postanowiłem znów pisać, bo jest o czym. Pantyka wrócił. W całej budzie zawrzało. Po pierwszej lekcji wpadł do nas jeden z młodszej klasy i krzyknął, że Pantyka jest z powrotem. Paru się poderwało, ale wszyscy inni siedzieli spokojnie i tylko pogrozili temu szczeniakowi, żeby w końcu kwietnia nie robił prima aprilis. Wtedy on się zaczął zaklinać i dawać słowo honoru, że na własne oczy widział Pantykę, jak przed chwilą szedł po schodach i wchodził do gabinetu dyrektora. A potem zaraz weszła do klasy polonistka. Atmosfera w całej klasie była podminowana i zaczęło się jeszcze w czasie lekcji rozrabianie na całego: z ławki do ławki latały listy. Polonistka zobaczyła, co się dzieje, i strasznie się zgniewała. Zaraz dwóch wpisała do dziennika za nieuwagę i przeszkadzanie w lekcjach. Ale i to nic nie pomogło. Wszyscy sobie zadawali pytanie: „Co teraz będzie?" Czy Pantyka opowie dyrowi o tamtej akcji i zacznie się dochodzenie? I zaraz zrobiła się taka nieprzyjemna atmosfera. Niedługo koniec roku szkolnego. Pantyka, gdyby zechciał, mógłby dużo kaszy narobić. Ale ja byłem pewny, że on na nikogo skarżyć nie będzie, i jak po lekcjach zaczęło się głośne rozrabianie, powiedziałem, że Pantyka nie zrobi nikomu świństwa. — A to, że wrócił — zawołała Hania Czachorowska — to nie świństwo? Gorszego świństwa zrobić nam nie mógł! Próbowałem coś mówić w jego obronie. Może się zmienił, będzie teraz inny. Zaraz mnie zakrzyczeli, więc już nic nie mówiłem. Nasi biegali do innych klas i przepytywali się, a znów tamci wpadali do nas i też się pytali. I nikt nic nie wiedział, ale szumiało jak w ulu. Nawet nie było wiadomo, czy Pantyka jest jeszcze u dyra, czy już wyszedł. W takiej niepewności przeszły wszystkie lekcje. Na ostatniej pauzie Renia podeszła do mnie. - Co teraz będzie? — spytała. 128 - Jestem pewny, że Pantyka nic wywlekać nie zechce. — I co z tego? — zawołała Renia, zaczerwieniona i zdenerwowana. — Znów się posypią dwóje. — Jeśli Pantyka wróci — powiedziałem — to wydaje mi się, że to będzie zupełnie inny Pantyka. — Co ty sobie wyobrażasz? — Renia rzuciła mi ze złością. — Wymyśliłeś sobie coś zupełnie nie z tej ziemi i uważasz, że będzie akurat tak, jak ty chcesz. Zrozumiałem, że Reni w tej chwili nic nie wytłumaczę. Tak jak cała klasa, była rozhuśtana. — Bronisz Pantyki, a wtedy sam brałeś udział w tej akcji. — Skąd wiesz? Brałem albo nie brałem. — Nosisz płaszcz na dwóch ramionach. Nie lubię, jak taki jesteś — rzuciła mi i zaraz odeszła. I ja bardzo nie lubię, kiedy Renia jest taka. Kiedyś, dobrze pamiętam, użalała się nad losem Pantyki, a teraz powtarza wszystko za innymi. Po obiedzie, kiedy siedziałem sam w domu, zacząłem sobie myśleć czy rzeczywiście „noszę płaszcz na dwóch ramionach?" Nic jeszcze nie wiadomo, co będzie z Pantyka. Czy wróci i czy będzie wykładał? Czy też tylko odwiedzał dyrektora i załatwiał jakieś formalności. Ale wszyscy u nas już na niego szczują. Muszę przyznać, że mi się to bardzo, bardzo nie podoba. Kiedy usłyszałem, że Pantyka wrócił, to w pierwszej chwili chyba się ucieszyłem. Tak, naprawdę się ucieszyłem. Poczułem ulgę. Bo ta cała sprawa uwierała mnie ciągle. O Pantyce myślałem bardzo często. Jeśli wrócił, znaczy, że jest zdrowszy, a może już zupełnie zdrowy. To było bardzo niedobrze, że on zachorował po tej naszej drace. A jeśli jest zdrowy, nie ma już co rozrabiać starych spraw. Moje rachunki z Pantyka wydały mi się prawie wyrównane. Ale wszyscy w naszej budzie myśleli zupełnie inaczej i aż się zląkłem, kiedy zobaczyłem jak rozrabiają. I nagle sobie przypomniałem to moje spotkanie z Pantyka, w Zakopanem koło skoczni. Przecież to ja sam, nikt inny, tylko ja sam naopowia- 9 — Czarne okna 1 29 dałem mu niestworzonych historii o naszej budzie. Mówiłem mu, że wszyscy czekają tu na jego powrót, a już po chwili sam się sobie dziwiłem. Czy powrót Pantyki nie był w jakimś tam stopniu rezultatem tych moich bujd? Kiedy sobie to uprzytomniłem, zrobiło mi się bardzo gorąco, aż całe ciało pokryło się potem. Czy naprawdę ja jestem winien temu, że Pantyka wrócił do naszej budy? 26 kwietnia Sprawa się wyjaśniła. O tej drace ze stycznia nie było widać mowy. A poza tym Pantyka, z powrotem będzie wykładał matematykę. Trzeba było widzieć, co się wyrabiało w naszej klasie, kiedy Hania Czachorowska wpadła z tą wiadomością. Wszyscy się pozrywali z ławek. — Precz z Pantyka! Precz z Pantyka! — zaczęli się drzeć. Ale zaraz się uspokoili, bo ktoś powiedział, że trzeba rzecz rozegrać po cichu. A z krzyków mogą być tylko grube przykrości i sprawa tej dawnej akcji może się wydać. Na dworze zrobiło się teraz ciepło. Kiedy jest pauza, zbiegamy zaraz na boisko i łazimy po słońcu. Pantykę zobaczyłem właśnie na boisku. Chodziłem z bułką w ręce, bo akurat była duża pauza i wszyscy się pożywiali, kiedy z budy wyszedł Pantyka. Zaraz przeleciał wśród naszych taki lekki szmerek. Wszyscy mu się strasznie przyglądali, ale nikt do niego nie podchodził i nie zauważyłem, żeby mu kto powiedział „dzień dobry". A przecież nie było go u nas ładnych kilka miesięcy. Przez chwilę, gdy Pantyka stanął przed budą, było wśród naszych jakby małe zamieszanie. A potem wszystko wróciło do normy. Dalej chodzili parami i w pojedynkę, każdy ze swoją bułką czy chlebem. Niektórzy mijali Pantykę zupełnie blisko, ale zdawali się go zupełnie nie spostrzegać. Stanąłem sobie z boku przy parkanie i przyglądałem się temu wszystkiemu. Pantyka wyglądał znacznie lepiej niż wte- 130 dy, kiedy go spotkałem w górach. Był lekko opalony, nabrał takiej zdrowej cery, jak jakiś sportowiec, co to porządnie się wyjeździł na nartach. Ubyło mu chyba dobrych kilka lat. Stał niedaleko budy, potem zaczął spacerować po boisku. Przyglądał się naszym, czasem nawet lekko się uśmiechał, ale nikt na niego nie patrzył i wszyscy udawali, że Pantyki w ogóle nie ma na boisku, a może nie było go tutaj nigdy przedtem i nikt sobie nie przypomina jego osoby. Jak któryś z belfrów wyjdzie na boisko, to zaraz do niego podchodzą. Nieraz to nawet zbierze się cała grupa i gadają. Czasem rozmowy są zupełnie poważne, a czasem tylko takie podrywki, żeby się dowiedzieć jakichś plotek z ostatniej sesji czy czegoś takiego. Ale Pantyka był i go nie było. Kiedy się tak gapiłem, nagle podchodzi do mnie funkcyjny od „czarnych". Nigdy go nie lubiłem, a teraz, kiedy z „czarnymi" się rozstałem, obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. — Ciao, Krzysztof! — mówi do mnie. — Ciao! — Mówiliśmy przed chwilą o tobie na odprawie sztabowej. — O mnie? — bardzo się zdziwiłem. — O tobie. Brałeś udział w tamtej akcji na Pantykę. Nic nie odpowiedziałem. — Wszyscy, którzy brali udział w tamtej akcji, zostali wyróżnieni w specjalnym rozkazie. Wzruszyłem ramionami. Już dawno zapomniałem o ich wyróżnieniach i rozkazach. — Ze względu na twoje zasługi i na powagę sytuacji mówiono, że właściwie można by cię z powrotem przyjąć w szeregi „czarnych". Stałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Naprawdę „czarni" i ich akcje przestały mnie obchodzić. — Powrót Pantyki to prowokacja pod naszym adresem — powiedział funkcyjny. — „Czarni" zostali z powrotem zmobilizowani. — Czego chcecie od Pantyki? — mruknąłem. — Czego chcemy? — funkcyjny popatrzył na mnie ze 737 zdumieniem. — Kto go tu prosił? Jeśli nie wystarczyła mu jedna akcja, dokonamy nowej. „Czarni" zawsze walczyli o sprawiedliwość. Ktoś musi bronić naszych praw. — Czy myślisz, że Pantyka będzie się na nas odgrywać? — Nic mnie to nie obchodzi. Nie chcemy go w naszej budzie. — Może on w ogóle będzie teraz zupełnie inny? — Nie obchodzi mnie, jaki będzie. Nie chcemy go w naszej budzie. Zorganizuje się nową akcję. — Jaką akcję? — To się dopiero ustali. A teraz co do ciebie. Czy mogę powiedzieć w sztabie, że z radością przyjąłeś wiadomość o powrocie do organizacji? Zesztywniałem. Nie mogłem mu odpowiedzieć wprost, żeby się odczepił. Ostatecznie kiedyś należałem do „czarnych". — Czasu mam teraz cholernie mało — powiedziałem niepewnie. Funkcyjny aż poczerwieniał. — Co to znaczy? Twój czas przede wszystkim należy do organizacji. — Toteż muszę się dobrze zastanowić. — Nie ma się nad czym zastanawiać — spojrzał na mnie podejrzliwie. — My takich, co się dużo zastanawiają, nie potrzebujemy. — Przecież mnie usunęliście. — Ale dajemy ci szansę powrotu. Nie masz się o to, co było, obrażać. — Ja się nie obrażam. — No, więc co? — uśmiechnął się złośliwie. — A może po prostu tchórzysz? Dowiedziałeś się o nowej akcji i tchórzysz? — Wcale nie tchórzę — zdenerwowałem się — ale muszę się zastanowić. Nad wszystkim zastanowić. Wcale nie jestem pewien, czy ma sens jakaś akcja na Pantykę. — To zastanawiaj się zdrów — funkcyjny się wykrzywił. — Ja cię szukać nie będę. Jeśli chcesz wrócić, to zamelduj się u mnie jutro przed lekcjami. 132 Oddalił się bardzo ważny i nadęty, a ja się aż zatrząsłem ze złości. Nieprędko się doczeka ten bęcwał, żebym się u niego meldował. Zauważyłem w drugim końcu boiska Renie i podszedłąm w jej stronę, ale rozmawiała z koleżankami i mnie nie widziała, a może tylko udawała, że nie widzi. Głupio, bardzo głupio wszystko to wygląda. 27 kwietnia Dziś Pantyka przyszedł do nas na lekcję. A więc miałem rację, że on zupełnie się zmienił. Kiedy wchodził, wszyscy wstali, tak jak do każdego innego belfra. Powiedział głośno „dzień dobry", ale nikt mu nie odpowiedział. Otworzył dziennik, jakby miał sprawdzać listę obecności, ale zaraz go zamknął. Potem spytał jedną dziewczynę z pierwszej ławki, co ostatnio przerabialiśmy. Nie bardzo z sensem odpowiedziała, ale już nikogo innego nie pytał, tylko zaczął wykład. Widać było, że się naprawdę bardzo stara i chce, żeby go wszyscy rozumieli. Mówił wyraźnie, głośno i jak tylko coś skończył objaśniać, to powtarzał wszystko jeszcze raz. Ten Makowski, co dawniej wykładał i przy którym wszyscy byliśmy takimi świetnymi matematykami, mówił wprawdzie tylko raz, ale i tak go rozumieliśmy. Pantyka pewnie nigdy nie będzie Makowskim. Rzadko który belfer umie tak wykładać. Jednak Pantyka prowadził teraz wykład jak inny człowiek. Dawniej mówił szybko, niewyraźnie i jakby trochę lekceważąc słuchaczy. A kiedy już raz coś powiedział, to wymagał, żeby wszyscy to rozumieli. Teraz usiłował, za wszelką cenę, być zrozumiany. Przeprowadzał na tablicy dowód, a potem pytał, czy wszyscy go na pewno dobrze zrozumieli, bo jeśli nie — gotów jest powtórzyć jeszcze raz. Nikt mu nic nie odpowiedział, a on z każdą chwilą był jakby bardziej speszony i zdenerwowany. Widocznie zdawało mu się wciąż, że wykłada nie dość jasno. Spytał paru, co siedzieli najbliżej, czy dobrze go rozumieją. 733 Odpowiedzieli twierdząco. Trudno było inaczej, chyba ostatni mętniak nie zrozumiałby dzisiaj Pantyki. Wtedy zaczął rozwiązywać na tablicy zadanie, a myśmy notowali je w swoich zeszytach. Zwykle wzywał do tablicy kogoś z klasy, dziś rozwiązywał sam. Teraz już nikt chyba nie mógł zaprzeczyć, że Pantyka zmienił się gruntownie. Mieliśmy jakby zupełnie nowego belfra i naprawdę to nie był zły nauczyciel. Pantyka skończył rozwiązywać zadanie i tylko zdążył zadać domowe, a rozległ się dzwonek. Szybko wyszedł z klasy, wszyscy się też zerwali i zaraz poszli na boisko. Nic nie mówiłem o Pantyce, ale nasłuchiwałem, co powiedzą inni. Byłem przekonany, że chyba teraz potrafią zdobyć się na sprawiedliwość. Łazili po boisku i gadali o różnych rzeczach albo tylko jedli swoje buły. O Pantyce ani słowa. Ale kiedy wróciliśmy do klasy, a historyk nie nadchodził — zaczęła się dyskusja. — Pantyka się nas nawala — zaczęła Hania Czachorowska z triumfem. — Cholernie się nawala — któryś potwierdził. — Widzieliście go, jaki grzeczny, jak wszystko tłumaczy. Podlizuje się nam. — Schował pazurki — powiedział Jurek. — Ale poczekajcie trochę, jeszcze da nam taką szkołę, że spuchniemy. — Prędzej my damy mu szkołę! — zawołali inni. — On spuchnie, nie my. Nie lubię gadać, a szczególnie wtedy, gdy wszyscy wokoło są tacy rozgorączkowani. Ale nie wytrzymałem. — Może ten cały Pantyka — powiedziałem takim lekceważącym głosem, bo inaczej u nas nie można — rzeczywiście się zmienił. Jurek pierwszy popatrzył na mnie i się roześmiał. — Czy myślisz, że nikt nigdy nie może się zmienić? — rzuciłem zły. — Dostał od nas niezły wycisk. Może skapował, że na samych dwójach dalej nie pojedzie. 734 — Lepiej go nie broń! — zawołał Jurek. — Pierwszy będziesz przez niego płakać, jak ci na koniec roku dwóję kropnie. — Może nie kropnie. — Ty frajerze! — zakrzyczano mnie ze wszystkich stron. — Grunt nie dać się rozbroić. Pantyka nas nie nabierze żadnymi sztuczkami. — Rozumiecie jego wykład czy nie? — zawołałem, teraz już zdenerwowany. — Przecież on zrobił się zupełnie do rzeczy! — Mamy w nosie jego wykład! — krzyczeli. — Mógł dawniej tak wykładać. Teraz niech się stąd wynosi. Usiłowałem tłumaczyć, że przecież powinniśmy być z nim skwitowani, bo zrobiliśmy mu cholerną drakę, chciałem wspomnieć o jego chorobie, ale nie dopuścili mnie już do głosu. Zresztą zaraz przyszedł historyk i zaczęła się lekcja. Jak tylko była pauza, Jurek pociągnął mnie za rękaw. Widać miał do mnie jakiś interes. Poszliśmy we dwóch na sam koniec boiska. — Czyś ty zgłupiał, Krzysztof! — zawołał Jurek. — O co ci chodzi? — najeżyłem się. — Znajdź sobie kogoś lepszego do obrony, a nie tego cholernego Pantykę. — Sam widzisz, że zupełnie się zmienił. Stara się. — Nic mu nie wierzę. — Dlaczego? — Bo tak. Już nam sadła zalał za siódmą skórę. — Nie mógł się zmienić? — Słuchaj, Krzysztof. Może się Pantyka zmienił a może nie. Gówno mnie to obchodzi. I ty, Krzysztof, się nie wtrącaj. Nie będziesz wojował ze wszystkimi. Cała buda wzięła Pantykę na ząb. — Robicie cholerny idiotyzm. — Idiotyzm czy nie, ty się, Krzysztof, nie wtrącaj. — I mam gębę trzymać na kłódkę? — Na kłódkę — stanowczo oświadczył Jurek. — W budzie musi być solidarność. Sztama. Z jednej strony są belfro- 135 wie, z drugiej my. Jak wszyscy uznali, że Pantyka podpadł — skończone. — A jak wszyscy się mylą? — Nie twoja głowa. Sztama to sztama. Chcesz się wyłamać? Nic nie odpowiedziałem. Jurek znów zaczął: — Jestem twoim przyjacielem czy nie jestem? — No, jesteś. — To nie bądź taki, jakbyś się urwał z wielkanocnej choinki. Ja ci radzę. Na „czarnych" w swoim czasie naskakiwaliśmy. I ja, i ty, i inni. — Koniec z „czarnymi". — Wcale nie koniec. Szykują na Pantykę nową akcję. Zwracali się do ciebie? — Mam ich w nosie. — Nie bądź taki bohater. Z „czarnymi" lepiej żyć w zgodzie. — Jestem za stary na „czarnych", „białych" czy pomarańczowych w kratkę. Jurek wzruszył ramionami. — „Czarni" to wcale nie zabawa. Prawdziwy gang. Z gangiem trzeba żyć w zgodzie. — Nie chcę nic słyszeć o „czarnych". — W porządku. Do „czarnych" wracaj albo nie wracaj, twoja rzecz. Nie tylko „czarni" są w budzie. Ale o Pantyce — buzia w kubeł. Ty go nie zbawisz ani on ciebie. A jak podpadniesz, to szkoda płakać. — Komu podpadnę? — Wszystkim. Pantyka będzie u nas skończony. Tak czy owak, będzie skończony. Niech sobie szuka innej mety, a ty tu zostajesz. Zrobiło mi się bardzo niemiło. — Poważnie gadasz? — Nie wychylaj się, Krzysztof. Przeciw Pantyce są teraz i „biali", i „czarni". Wszyscy. — Na pochyłe drzewo i koza skacze. Chcecie skończyć chorego faceta? — Nie martw się o niego. W budzie jedno ważne, żebyś 136 się nie wyłamywał. Jak wszyscy coś robią, to wszyscy mają rację. Odszedł, a ja zostałem z głową jak rozbity garnek. Do tej pory naprawdę nie kapowałem, że z Pantyką jest tak krucho. Czułem się, jakby mi kto dał kopniaka albo wyrzucił za drzwi. Głupi pętak, który się narywa na kogoś bardzo silnego. Łaziłem po boisku i czułem się coraz idiotyczniej. Dzwonek przyszedł w samą porę. Wróciłem grzecznie do klasy. Usiadłem na swoim miejscu, koło Jurka, i nic nie mówiłem. Jurek popatrzył na mnie ukosem. — Miej wszystko w dużym poważaniu — rzucił cicho. — Niech inni robią, co mają robić, a ty się nie wychylaj. Łatwo mu tak gadać. W gruncie rzeczy przez całe życie się nie wychylałem. Zawsze szedłem tam, gdzie inni. A jak mi się coś nie podobało, to umiałem sobie ładnie wytłumaczyć i dalej lazłem za innymi. Pierwszy raz chyba zbuntowałem się wtedy na balu. Ale co to był za bunt? Jurek się zbuntował pierwszy, ja go naśladowałem, a inni zrobili to samo, co my. Czy to naprawdę był jakiś bunt? Na lekcji polskiego nic a nic nie rozumiałem, co się działo. Polonistka mówiła wiersze, a potem parę dziewczyn czytało coś na głosy. Pojęcia nie mam co. Wciąż miałem łeb jak rozbity garnek. Kiedy wychodziłem po lekcjach, w drzwiach klasy złapała mnie Renia. — Krzysiu — popatrzyła na mnie tak, jak to ona potrafi. — Muszę zaraz z tobą pomówić. — Nie przyszła po ciebie mama? — zdziwiłem się. — Na pewno chodzi koło bramy i ja muszę zaraz iść. Ale najpierw chcę z tobą pomówić. Stanęliśmy w kącie sali rekreacyjnej, wszyscy nas mijali, ale na nic już nie zwracałem uwagi. — Dlaczego bronisz Pantyki? — spytała i patrzyła mi uważnie w oczy. — Jak to, dlaczego? Nie słyszałaś-jego wykładu, nie widziałaś go? 137 — I co z tego? — Co z tego? On chce być wdechowym belfrem. Na nikogo nie skarżył, nikogo nie wkopał. — Może nie byłoby dla niego dobrze, żeby rozgłosił tamtą starą historię. — Czemu niedobrze? — Jak uczniowie robią zamach na belfra, znaczy, że taki belfer jest do niczego. Może on milczy, bo nie chce się kompromitować. — Ależ wymyśliłaś! — To nie ja. Inni tak mówią. — No i co z tego? — wybuchnąłem. — Po naszej akcji on ciężko chorował. — Może już przedtem był chory? — Chcesz go pogrążyć. — To nie ja. Inni. — Inni mogą gadać niestworzone bzdury. Pantyka chce z nami zgody. To jest rozgrywka. Teraz jemu należy się szansa. Trzeba tak jak w sporcie, z honorem. Renia patrzyła na mnie. — Najgorsze, co można w budzie zrobić, to zdradzić kolegów. — Ani mi się śni zdradzać. — To czemu bronisz Pantyki? — Przecież ci już powiedziałem. — Nie chcę, żeby mi tobą wykłuwali oczy — powiedziała szeptem. — Wszyscy się bardzo dziwili, że go bronisz. Wiesz, jak jest w budzie. Nie zgodzisz się z innymi — ogłoszą cię zdrajcą. Roześmiałem się, ale zrobiło mi się strasznie smutno. — Reniu, nie mów głupstw. Żeby Pantyka wtedy zrobił hecę u dyra, żeby kogoś szurnęli z budy i paru zawiesili — wszystko byłoby w porządku. Pantyka dalej by mógł stawiać dwóje, a my bylibyśmy jak baranki. A on okazał się porządnym facetem. Porządnym, to znaczy słabym. Teraz byle pętak myśli, żeby wykończyć Pantykę. — Nikt go tu nie chce. 738 — Reniu! — zawołałem. — Czy naprawdę ja nie mam racji? Odwróciła się szybko, żebym nie widział jej oczu. — Muszę iść — powiedziała cicho i zaraz odeszła. Powlokłem się na obiad. Prawie go nie tknąłem, a od czasu kiedy nie ma Zucha, nie chce mi się resztek nosić do domu dla pozostałych psów. Wszystko potem było jak zwykle. Kłótnia z Baśką. Wybiegłem na stację po mamę. Bardzo jej dziś potrzebowałem. Chciałbym jej wszystko, co się u nas dzieje w budzie, opowiedzieć. Ale jak tu gadać z mamą 6 tych sprawach? Sam muszę wiedzieć, co robić. Ja wiem, doskonale wiem, że „pokorne cielę dwie matki ssie", i tak dalej. Od małego, słyszałem naokoło takie różne mądrości. Nie narażać się, nie wychylać się. Ciągle to gadają starsi, a za nimi powtarzają i młodzi. Cały nasiąkłem tymi myślami i na co dzień przecież tak żyję. Staram się, żeby się mnie nie czepiali. A z tą rudą Ceśką? Czy naprawdę byłbym jej coś zrobił za Zucha? Pędzimąż mi wytłumaczył wszystko i cicho odszedłem. Zresztą nie wiem, może naprawdę lepiej było odejść. Albo w tej akcji na Pantykę. Robiłem to, co wszyscy „czarni". Było nas wielu. To nie żadna odwaga robić to, co wszyscy. To chyba w ogóle nie miało nic wspólnego z odwagą. A teraz? Co się raptem stało, że bronię Pantyki? Czy chcę się popisywać przed Renią? Chyba nie. Na pewno jest zupełnie inaczej. Kiedyś bardzo dużo myślałem o Pantyce. Jaki sens miał ten cały niepokój? W książkach piszą często o sumieniu. Czy to naprawdę coś znaczy? Podobno w życiu najważniejsze jest dobro ogółu. Żeby umieć podporządkować sprawy jednostki sprawom wielu jednostek. Kto w sprawie Pantyki ma rację? Czy to, co mówi większość, jest zawsze słuszne i sprawiedliwe? A jeśli nie, to komu trzeba się podporządkować? Temu, co mówią wszyscy, czy temu, co mnie samemu wydaje się słuszne? 139 Czy naprawdę najważniejsza jest solidarność, a ten, kto ją łamie, jest parszywą owcą, zdrajcą i wyrzutkiem? Solidarność może być różna! Mogę być solidarny z całą budą, ale mogę i z kim innym. Przypuśćmy, że jestem solidarny z Pantyką?! To jednak nie tak. Przecież są dwa obozy. Uczniowie i belfrowie. Tak chyba było od początku świata. I jeśli ktoś z obozu uczniów przechodzi do obozu belfrów, bo wydaje mu się, że słuszność jest po tamtej stronie — staje się zdrajcą. Naprawdę nic nie wiem. Gdybym miał robić tylko to, co mi się wydaje słuszne, musiałbym wypowiedzieć wojnę prawie całemu światu. Jakież to głupie. I w dodatku Renia. Wszystko jest proste. Chce, żebyśmy nie ściągali na siebie niczyjej złości. I tak dosyć mamy kłopotów. Niech się nikt nie przygląda ani mnie, ani jej. Nie ściągać na siebie uwagi innych, siedzieć jak mysz pod miotłą. Rozumiem Renie. Tylko dlaczego mi tak cholernie smutno, kiedy to właśnie ona radzi, żebym siedział cicho? Co innego, kiedy mówi to Jurek, już taki jest. Ale Renia! Tylko czy naprawdę muszę robić to, co słuszne? Czy nie prościej robić to, co wygodne? Koniec końców przecież całe życie robiłem właśnie tylko tak. Kładłem uszy po sobie i to wydawało mi się dobre. Więc o co mi teraz chodzi? Niech robią świństwa, niech wykańczają Pantykę, co mnie do tego? Byle mi dali spokój i pozwolili skończyć budę. Przecież to jest najważniejsza słuszność — skończyć budę i jeszcze coś tam później. Zarabiać pieniądze, żeby mama nie musiała już więcej harować. Jak są dwie słuszności przeciwne, to chyba jedna musi być większa. Moja największa słuszność to skończyć budę. Niech się mnie nikt nie czepia. Nie wiem, czy dziś w nocy zasnę. 28 kwietnia Rano, kiedy wyszedłem na boisko, zobaczyłem Pantykę. Oczywiście stał sam i wszyscy go mijali, ale nikt nie zauważał. Już przecież wiem. Szykuje się na niego jakiś nowy zamach. 140 Nie zgłosiłem się do „czarnych", więc nie jestem dopuszczony do tajemnicy. Ale w całej budzie głośno od tego, że Pantykę się skończy. Tylko on sam jeszcze nic nie wie. Stoi z taką głupią miną, jakby chciał wszystkich prosić, żeby go wreszcie zaczęli spostrzegać. Uśmiecha się od czasu do czasu. Chce być dobrym belfrem, lubianym belfrem. Nagle, jakby mnie ktoś za rękę pociągnął, podszedłem do Pantyki. Widać się tego nie spodziewał. — Dzień dobry, panie profesorze — powiedziałem. W tej chwili na całym boisku pewno mi się przyglądali. Może już zapadły jakieś wyroki. Nie chciałem o tym myśleć. Pantyka już się cały rozjaśnił. — Dzień dobry, Zakrzewski! — rzucił szybko. — Pamiętam, dobrze pamiętam nasze spotkanie koło skoczni. — Bardzo mi się podobało Zakopane. — To cudowne miejsce. Jak się tam raz było, ciągle miałoby się ochotę wracać. — Często myślę o górach — plotłem, co mi przyszło na myśl. — Chciałbym bardzo pojechać tam kiedyś na wakacje. — Góry wracają człowiekowi zdrowie — powiedział Pantyka. — Nie dasz wiary, jak teraz dobrze się czuję. Człowiek nabiera innej ochoty do pracy. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko stałem koło niego, lekko się uśmiechając. — Powiedz mi... — zaczął niepewnie. — Wyszedłem trochę z wprawy przez ten urlop. Rozumiecie dobrze moje lekcje? — Rozumiemy — potaknąłem szybko. — Wszystko jest zupełnie jasne. — To dobrze. To dobrze. Jakby coś nie było jasne, pamiętajcie, mówcie mi od razu śmiało, a ja tak wytłumaczę, żebyście wszystko zrozumieli. — Tak. Dobrze. Nie wiedziałem, o czym z nim dalej mówić, więc się ukłoniłem i odszedłem. Zaraz potem był dzwonek. Kiedy wracałem do budy, pierwszy minął mnie funkcyjny. — Lizus i tchórz — syknął mi w ucho. 747 A za chwilę ktoś, kto mnie mijał, znów szepnął: — Lizus cholerny. Kiedy siedziałem w ławce, Jurek na mnie spojrzał z obrzydzeniem. — Idiota — powiedział tak, że mogli to słyszeć inni. Potem odwrócił się ode mnie i nic już więcej do siebie nie mówiliśmy. Ale już na następnej pauzie jeden pętak, co był u „czarnych" dopiero zupełnie niedawno, podszedł do mnie. — Pantykę wygonimy z naszej budy. I ciebie też. Tu zdrajca się nie uchowa. Powiedział to i natychmiast uciekł. Renia na mnie nie patrzy. Wszystko więc jest tak, jak było do przewidzenia. Mogę mieć pretensje tylko do samego siebie. 29 kwietnia Rozgrywka nastąpiła dzisiaj. Pantyka miał lekcję w naszej klasie. Jak tylko wszedł, wiedziałem już, że coś nastąpi, bo za dużo było szeptów i chichotów. Kiedy Pantyka usiadł na katedrze, wszyscy utknęli w ławkach z kamiennymi twarzami. Nic się jeszcze nie działo. Pantyka spytał, czy odrobiono domowe zadanie, a potem przeszedł do nowego wykładu. I właśnie wtedy, paru złapało się naraz za nosy. Głośno wciągali powietrze, niuchaii, a potem potwornie się krzywili. Po minucie, już więcej niż połowa klasy trzymała się za nosy i wykrzywiała z odrazą. Pantyka był tak zajęty wykładem, że wciąż nic nie spostrzegał. Wtedy zerwał się taki jeden, Adaś Palusiński, przezywany Paluch, z tragiczną miną rzucił się ku oknom i zaczął otwierać jedno po drugim. Wtedy Pantyka otrzeźwiał. Przestał pisać na tablicy. — Co się stało? — spytał. Wszyscy chwytali się za nosy i głośno wdychali powietrze. 743 %AJ? — Co się stało? — powtórzył Pantyka. Paluch otworzył właśnie okno. — Zły zapach — powiedział. — Strasznie zły zapach. Trzeba przewietrzyć. Pantyka przez chwilę wciągał powietrze. — Nie czuję żadnego zapachu. Tu i ówdzie rozległy się ciche chichoty, prawie wszyscy chwycili się za nosy. — Coś bardzo brzydko pachnie — pisnęła któraś dziewczyna. — Coś śmierdzi — zawołali chłopcy. — Strasznie śmierdzi. P-ntyka z głupią miną wciągał powietrze. — Nic nie czuję. — Straszny zapach. — Okropny zapach. — Można się udusić — posypało się zewsząd, a zamiast chichotów rozległy się całkiem głośne śmiechy. Pantyka nagle się pokapował. Bardzo zbladł, wyglądał chyba jeszcze gorzej niż wtedy, w czasie choroby. — Proszę w tej chwili zamknąć okna — powiedział tym swoim dawnym, ostrym głosem. Paluch poszedł zamykać, ale wszyscy zaczęli głośno protestować. — Zostaw okna! — wołali do Palucha. — Inaczej się tu podusimy! — Nie damy się podusić! — Co to tak śmierdzi? — Co, czy kto? — Wiadomo kto! Pantyka powiódł po klasie jakimś takim bardzo dziwnym spojrzeniem. Popatrzył przez chwilę na te wszystkie małpie grymasy, na chwytających się za nos i parskających śmiechem. Potem wrócił do tablicy, stanął bokiem do klasy i zaczął dalej prowadzić wykład. Mówił wolno, wyraźnie, a jednocześnie zdawało się, że mówi w próżnię. Przestał spostrzegać klasę, wszystkich małpujących i łapiących się za nosy. 144 Wciąż był bardzo blady. Wykładając przy tablicy, dotrwał aż do samego dzwonka. Przygadywali mu wciąż o tym zapachu i czasem zagłuszali to, co mówił, ale on zdawał się już nic nie spostrzegać i dalej równym głosem prowadził wykład. Robił to jak jakiś automat. Równo z dzwonkiem wyszedł z klasy i nawet nic nam nie zadał. Po jego wyjściu zapanowało milczenie, a potem znów wybuchła straszna wrzawa. — Dostał! — Nie pozbiera się! — W dechę zagranie! Niektórzy mieli wątpliwości. — Udał, że go to nic nie obchodzi. — Ma nerwy facet. Usiłuje nas przetrzymać. — Chce wojny nerwów — będzie miał. Jak nie pomoże jedno zagranie, zrobimy następne. Potem wszyscy wybiegli na boisko i zaczęły się narady z innymi klasami. Zaraz po dzwonku ktoś wpadł do naszej klasy. — Zwycięstwo! — krzyknął. — Pantyka zwiał! — Jak to zwiał? — Widzieli go, jak zabrał teczkę z nauczycielskiego pokoju i poszedł do domu. Zaczęto wrzeszczeć i śpiewać. Dopóki do klasy nie wszedł fizyk — wszystko fruwało. Ja oczywiście jestem poza grą i wszyscy udają, że w miejscu, gdzie ja siedzę, jest słup powietrza. Jurek też mnie nie spostrzega. Tak wyglądają sprawy w naszej klasie. Chciałbym gdzieś uciec, gdzieś wywędrować i trafić między ludzi, których widziałbym po raz pierwszy. W domu niby wszystko jest w porządku, ale mama od razu zauważyła, że wyglądam bardzo marnie i jestem jakiś nieswój. Jak się trochę ściemniło, powiedziałem mamie, że idę się przejść i niedługo wrócę. Najpierw trochę łaziłem po lesie, a potem oczywiście po- 0 — Czarne okna 745 szedłem pod tamte okna. Od razu wiedziałem, że będę musiał tam pójść. Światło się nie paliło. Pantyka może spał, a może gdzieś wyszedł. Chodziłem przy płocie tam i z powrotem, tam i z powrotem, jakby na coś czekając. Nagle zobaczyłem, że z lasu, po przeciwnej stronie drogi, wychodzi jakichś paru. Chciałem odejść, ale oni szli bardzo szybko i przecięli mi drogę. Dopiero zupełnie z bliska ich poznałem. Funkcyjny i jeszcze jakichś dwóch z młodszej klasy. Funkcyjny zaświecił mi w oczy latarką. — Co tu robisz? — A wy co robicie? — Przeprowadzamy małą akcję wywiadowczą. Zresztą, to ciebie nie obchodzi. — No, to w porządku — rzuciłem i chciałem odejść, ale funkcyjny schwycił mnie za rękaw. — Odpowiedz, co tu robiłeś? — Nic to was nie obchodzi. — Jak to nie obchodzi? Mieszkanie Pantyki jest pod naszą obserwacją. — Mam prawo chodzić, gdzie mi się podoba. Ulica dla wszystkich. — Dla wszystkich — zgodził się funkcyjny. — Ale jeśli ty musisz się kręcić akurat tutaj, to podejrzane. — Odczep się ode mnie! — zawołałem i wyrwałem mu rękaw. — Wygląda na to, że nas szpiegujesz. — Ja? Was? — Zachowujesz się bardzo podejrzanie. Pewno nas szpiegujesz, a potem wszystko wysypiesz Pantyce albo dyrowi. — Idiotyczne bzdury — rzuciłem i zacząłem iść, ale oni szli tuż za mną. — Pantyce nic nie pomoże — powiedział funkcyjny. — Mamy w zapasie jeszcze parę pierwszorzędnych akcji. Jak dalej będzie się czepiał naszej budy, to wybijemy mu szyby albo co gorszego. Nic nie powiedziałem. 746 — Ale z takimi, co zdradzają, co szpiegują i sypią, my się porachujemy. — Nikogo nie zdradzam ani nie szpieguję! — zawołałem z wściekłością. — O tym się jeszcze przekonamy. Jeśli Pantyka czy dyro się dowiedzą — będziemy wiedzieli, że to ty. — Odczepcie się! — krzyknąłem. — Dlaczego zwiewasz? Widać coś masz na sumieniu. Nagle, jakby się porozumieli, rzucili się na mnie wszyscy trzej. Ale miałem się na baczności. Chwycili mnie za ręce, wyrwałem je od razu. Funkcyjny uderzył mnie w pierś, a ja kopnąłem go z całej siły w kostkę. Zawył i rzucił się na mnie, ale uskoczyłem w bok i pędem, ile sił w nogach, rzuciłem się do ucieczki. Niedobrze jest uciekać, ale ich było trzech, a ja jeden. Gonili mnie kawałek, wreszcie dali spokój. Pewno dlatego, że funkcyjny oberwał ode mnie zdrowo w nogę i nie mógł biec. Coś za mną krzyczeli, ale nie wiem co. Będę się teraz musiał strzec. W domu zauważyłem, że mi rozerwali kawałek rękawa. Jak mama zaśnie, to sobie sam zreperuję. 30 kwietnia Pantyki dziś nie było w szkole. Oczywiście wielki triumf. Rozrabiają na lewo i prawo, strasznie dumni ze zwycięstwa. Ja dalej występuję jako słup powietrza. Ale co będzie, jeśli Pantyka wróci? Chciałem podejść do Reni i spytać, czy bardzo się cieszy z wykończenia Pantyki. Już byłem przy niej, ale rozmyśliłem się i dałem spokój. Jeśli będzie chciała ze mną rozmawiać, zna do mnie drogę. Przez wszystkie lekcje siedziałem cicho, a Jurek obok — nie odzywał się do mnie ani słowem. Kiedy wychodziłem na boisko, też było koło mnie zupełnie pusto. Wszystko w porządku. Udało im się wykurzyć Pantykę, może teraz będą chcieli i mnie robić jakieś kawały. 147 Wygląda na to, że tylko mnie bojkotują. Trudno, będę żył jako słup powietrza. Nikt nie odzywa się do mnie, więc i ja nie będę się odzywał do nikogo. Jedno jest ważne. Tylko jedno. Czy ja miałem słuszność, czy oni? Dziś nikt mi nawet nie powiedział: „lizus", „tchórz" ani „szpieg". Wróciłem do domu i sporo myślałem o tej całej historii. Pantyka nie powinien się załamywać. Nie powinien ustępować. Żeby tu został i przetrzymał wszystkie zagrywki i szczucia — bardzo bym chciał. Nie wiem, czy miało jakieś znaczenie, choćby najmniejsze, to nasze spotkanie w Zakopanem, przy skoczni. Czy te moje bujdy on wziął wtedy na serio. Ale teraz strasznie bym chciał, żeby Pantyka się nie poddał. Wieczór Już mama i Baśka śpią. Nie wytrzymałem i przed samą kolacją wyskoczyłem z domu. Znów pobiegłem pod okna Pantyki. Jeśli oni tam czatują, wyrwę się i ucieknę. Ale nikogo nie było. I okna były czarne. Łaziłem tam dobry kawał czasu. Sam nie wiedziałem, co robić. Chciałbym mu wszystko jasno wytłumaczyć, żeby nie było między nami żadnych nieporozumień. I to, że za tamte dwóje miałem go na rozkładzie, tak jak inni. I że kiedy wyjechał i zachorował, inaczej o tym wszystkim zacząłem myśleć. A koło skoczni to go wtedy zbujałem. Wszystko to chciałbym mu powiedzieć tylko po to, żeby zrozumiał. Nie wolno mu stąd zwiać. Musi przetrzymać tamtych i wtedy on będzie górą. Potrzebowałem, za wszelką cenę potrzebowałem, żeby Pantyka został. Ktoś musi mieć tu słuszność. Jeśli Pantyka ma słuszność, nie może ustąpić. I znowu było tak, jak kiedyś. Zacząłem swoje życie przymierzać do życia Pantyki. Obaj byliśmy przegrani i nasza sytuacja zaczynała być coraz bardziej podobna. Czy nie powinniśmy sobie pomagać? 148 Byłem coraz bardziej niespokojny. Wreszcie pchnąłem furtkę i wszedłem do tamtego ogrodu, chwilę stałem tuż obok okien. Tylko one były czarne, zaraz obok, w sąsiednim mieszkaniu, paliło się światło. Nie wiedziałem jeszcze, co mu powiem, ale byłem już zdecydowany, że go zaczepię... Podszedłem do drzwi wejściowych i nacisnąłem jakiś dzwonek. Nie dzwonił. Po chwili zastukałem. Potem ruszyłem klamką. Drzwi były zamknięte. Zastukałem głośniej. Ktoś się tam poruszył. Trzasnęły jakieś drzwi w środku. — Kto tam? — rozległ się głos kobiety. — Do pana profesora. Zazgrzytał klucz, drzwi się powoli otworzyły. Stała przede mną jakaś starsza, siwa jejmość. — Pan profesor wyjechał. — Wyjechał? — Wyjechał. Zapakował walizkę i dziś rano wyjechał. ^M — A kiedy wróci? — Nie wiem. Chyba nieprędko. — Nieprędko? — Pojechał na wieś, do rodziny. Ma się podobno starać o przeniesienie do innego miejsca. A zresztą ja nic nie wiem. Zamknęła mi drzwi przed nosem i przekręciła klucz. Szedłem z powrotem bardzo powoli. Nie było sensu dłużej chodzić pod tamtymi oknami. 6 maja To dziwne, ale dalej wracam pod te okna. Czego tam szukam? Naprawdę sam nie wiem. W budzie dalej jestem wyklęty. Czy ciągle jeszcze czekam, żeby ktoś mi przyznał rację? Wszyscy, wszyscy, nawet Jurek i Renia, są przeciwko mnie. A może tylko boją się być ze mną? Nic nie przyjdzie z takich rozmyślań. Może kiedyś zapomną, że się wyłamałem i nie poszedłem ze wszystkimi. Może kiedyś mi wspaniałomyślnie wybaczą. Ale ja nie chcę żadnego ich wybaczania. Jeśli mam być sam, to dobrze. Będę sam. Muszę się tylko cholernie wziąć za twarz i wkuwać. Nikt mi tu nie poda ręki, nikt nie podpowie, nikt w porę nie podrzuci ściągaczki, nie podsunie książki otwartej gdzie trzeba. Muszę liczyć tylko na siebie, a przejść do następnej klasy trzeba koniecznie. Bo zrobić świństwa mamie, nie mogę. Postanowiłem na pewien czas przerwać pisanie pamiętnika. Niech mi nic nie przeszkadza. Od tej pisaniny i różnych myśli, co wtedy przychodzą, wcale nie jest łatwiej. Będę pomagać mamie, sprzątać mieszkanie, a przede wszystkim wkuwać. Jak się uda, to będę pilnował Baśki, żeby się przyzwoicie uczyła i zdała. A w ogóle to bardzo często robi mi się smutno. Ale to nic, jak będę miał dużo roboty, bardzo dużo roboty, nie będzie na smutek miejsca. Nie wiem, czy Renia do mnie wróci. Staram się w klasie 150 nawet nie patrzeć w jej stronę. Jeśli nie wróci cięż dalej żyć, tak jak żyję. V Wieczorami czasem urywam się pod okna Pa,^ widać już nie ma rady. Każdy ma jakieś czarne ł którymi chodzi, ale może lepiej o tym głośno nie ???? pisać. \^ Nawet na to jedno najważniejsze pytanie — M słuszność — nie umiem sobie odpowiedzieć. Dowidzenia, pamiętniku! (??\ ISIS 21; «. g ? TC g-il 0) N CD Z ? Oj ? zr ? 7? ! 1 I I