Williams Beatriz - Zanim mnie pokochasz

Szczegóły
Tytuł Williams Beatriz - Zanim mnie pokochasz
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Williams Beatriz - Zanim mnie pokochasz PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Williams Beatriz - Zanim mnie pokochasz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Williams Beatriz - Zanim mnie pokochasz - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Beatriz Williams Zanim mnie pokochasz Przełożył Robert Kędzierski Strona 4 A m i e n s , m a r z e c 1916 Deszcz padał miarowo przez całą noc aż po nędzny świt. Mój płaszcz już dawno przemókł, a uporczywe kropelki opadały mi na twarz i dłonie, odbite od pobliskiego bruku, wystukiwały rytm minut, podczas gdy wierni zgromadzeni w katedrze po drugiej stronie placu śpiewali jutrznię. W jakimś odległym zakątku świadomości musiałam odczuwać dyskomfort. Ale reszta mnie ledwie to zauwa­ żała. Siedziałam skulona na ławce kawiarenki, pod ską­ pą osłoną markizy w zielone pasy, i z przypominającym trans oddaniem studiowałam zachodnią fasadę świątyni. W środku tej strzelistej przestrzeni kapitan Julian Lau- rence Spencer Ashford stał z innymi oficerami brytyjskiej armii, recytując psalmy i modlitwy, pochylając głowę przed Panem. Wkrótce powstanie na nogi i wyjdzie przez otoczone workami z piaskiem wrota na ponury, mokry plac, który nas dzielił. Co powinnam mu powiedzieć? Strona 5 Gwałtowna fala deszczu uderzyła w markizę nade mną i przetoczyła się po bruku, chłoszcząc wieże ka­ tedry. W tej samej chwili na placu rozległy się niskie dźwięki dzwonu, obwieszczając koniec nabożeństwa. Wstałam z sercem szaleńczo łomoczącym mi w piersi. Zza wrót zaczęły się wyłaniać pierwsze sylwetki spowite całunem ulewy i stłumionym światłem poranka i na jed­ ną krótką chwilę się zawahałam. Wyobraziłam sobie nasze spotkanie i moje mięśnie zwiotczały, gdy ogarnęła mnie nowa fala zwątpienia. Ale wtedy przez głowę przemknęła mi inna, strasz­ niejsza myśl: A co, jeśli się z nim rozminęłam? W panice wybiegłam spod markizy i szybkim krokiem przeszłam przez plac. Nie pomyślałam o tym. Nie przy­ szło mi do głowy, że mogłabym przeoczyć jego znajomą sylwetkę. Ale gdy pojawiali się kolejni ludzie, zdałam so­ bie sprawę, że brytyjscy oficerowie wyglądali tak samo: wszyscy ubrani w identyczne trencze w kolorze khaki, w spiczastych czapkach, wysokich płóciennych owijaczach i ciemnych skórzanych butach. Byli niczym postaci z obraz­ ków w książce historycznej, bohaterowie wojennego filmu. Żaden z nich nie przypominał mężczyzny, którego znałam. Ale Julian tam był. Musiał być. Tego dnia w tym mie­ ście, w tej katedrze uczestniczył w porannym nabożeń­ stwie z innym oficerem, a potem wrócił na swoją kwa­ terę w pobliżu stacji kolejowej. To był fakt historyczny. Chwyciłam się tej myśli: dodawała mi odwagi. Strona 6 Omiotłam wzrokiem przesuwające się przede mną sylwetki i z determinacją ruszyłam w stronę mężczyzny w stroju w kolorze khaki. - Przepraszam - wychrypiałam i odkaszlnęłam. - Przepraszam, czy może mi pan powiedzieć, czy kapi­ tan Julian Ashford był dziś rano na mszy? Wydawał się zdumiony - albo z powodu samego py­ tania albo też nowoczesnego amerykańskiego akcentu, z jakim je zadałam. - Proszę - dodałam. - To naprawdę ważne. Mam dla niego wiadomość. Pilną. - Tak, był tutaj - potwierdził w końcu mężczyzna i odwrócił się, żeby spojrzeć na drzwi. - Siedział z przo­ du. Zaraz powinien wyjść. Obejrzał się na mnie i otworzył usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego pospiesznie odszedł. Chłodny deszcz spływał po mnie, a ja rytmicznie za­ ciskałam pięści schowane w fałdach płaszcza i czekałam. Wyszło kilku francuskich oficerów, potem grupka pie­ lęgniarek, jakiś samotny brytyjski oficer, ale nie Julian. A potem go zobaczyłam. Wyglądał dokładnie tak, jakim go znałam zaledwie tydzień temu, mimo to nieco obco. Jego świetlista twarz, szerokie silne ramiona, lekki uśmiech wykrzywiający ką­ ciki pełnych ust, spojrzenie w górę na płaczące chmury, dłoń sięgająca do czapki, by zsunąć ją bardziej na czoło Strona 7 - wszystkie te szczegóły były mi bliskie. Ale teraz miał na sobie ten mundur, bezbarwny i w niczym nieprzypo- minający nowoczesnych ubrań, w jakich go widywałam. Wydawało mi się, że mój mózg się rozszczepi, niezdolny do połączenia tych dwóch obrazów w całość. Zdałam sobie sprawę, że odchodzi wraz z dwoma innymi oficerami. - Julian! - zawołałam więc, ale słabo i ochryple. Led­ wie sama byłam w stanie siebie usłyszeć. - Kapitanie Ashford! - krzyknęłam tym razem głośniej. - Kapitanie Ashford! Odwrócił się, ze zmarszczonymi brwiami wyszuku­ jąc mnie wzrokiem w tłumie. Jego towarzysze również przyglądali się twarzom wokół, ale to on znalazł mnie pierwszy. Przekrzywił głowę i patrzył, jak się zbliżam, nie poruszając się ani o cal i mierząc mnie wzrokiem. Jego skóra lśniła od deszczu w zamglonej poświacie rzucanej przez pobliską lampę łukową. Nie poznał mnie. Powtarzałam sobie, że tego właśnie powinnam się spodziewać, ale widok jego zdumionej twarzy wstrząsnął mną. Nie było na niej ani śladu rozpoznania. Byłam dla niego obcym człowiekiem. - Kapitanie Ashford - powiedziałam, próbując zig­ norować swój smutek i jego urok, jego magnetyzm i druzgocącą miłość, jaką do niego czułam. - Ma pan chwilę? Strona 8 Otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, zapewne zażądać więcej informacji, ale w ostatniej chwili jego podejrzliwość ustąpiła miejsca trosce. - Proszę pani, dobrze się pani czuje? - Tak, nic mi nie jest - odparłam, lecz dokładnie w tej samej chwili uświadomiłam sobie, że cała krew odpłynę­ ła mi z twarzy, w uszach zaczęło mi dzwonić, a kolana ugięły się pode mną. Nie zemdlej, myślałam ze zgrozą, nie zemdlej. Ale już leciałam naprzód. Prosto w jego zdumione ramiona. Strona 9 Rozdział 1 Nowy Jork, grudzień 2007 Tego ranka, gdy po raz pierwszy spotkałam Juliana Ashforda, obudziłam się zdyszana, tchnięta straszliwą intensywnością snu, który nie do końca pamiętałam. Nie miałam wtedy jeszcze żadnych powodów, by wierzyć w cokolwiek prócz tego, co konkretne i linearne, niepo­ kój ten zrzuciłam więc na karb stresu. Często miewałam koszmary przed ważnymi spotkaniami biznesowymi, je­ śli w ogóle udawało mi się zapaść w drzemkę. Nie były szczególnie kreatywne: rano byłam spóźniona i biegałam po mieszkaniu, poruszając się w zwolnionym tempie, jakby moje ręce i nogi były z drutu. Albo też usiłowałam zagrać główną rolę w sztuce, do której w ogóle się nie przygotowywałam. Oczywiście nago. Ale ten sen był inny. Przesycony nie tyle niepokojem, ile jakąś formą paniki tak bolesnej, że niemal przyjemnej. Strona 10 Rozmawiałam z kimś, wiem, z mężczyzną. Na którym bardzo mi zależało. I któremu zależało na mnie. Pró­ bowałam mu wyjaśnić coś ważnego, coś o kluczowym znaczeniu, ale nie mógł mnie zrozumieć. Zacisnęłam oczy, próbując przywołać szczegóły. Szybkie bicie mojego serca uderzało rytmicznie w bę­ benki uszu. Kim był? Nie ojcem, przyjacielem ani kolegą. Raczej nie potrafiłabym go zidentyfikować. Zresztą jego wspomnienie już blakło, pozostawiając mnie jak rozbitka na bezludnej wyspie. Otworzyłam oczy i przez chwilę wpatrywałam się w sufit. Potem odrzuciłam kołdrę, wzięłam prysznic, ubrałam się i pobiegłam do pracy, ale złe przeczucie po­ zostało, jak imadło zaciskając się wokół mojego mózgu nawet wtedy, gdy wydostałam się z zatłoczonej stacji metra na skrzyżowaniu Broadway i Wall Street i jecha­ łam windą w górę oświetlonego słońcem fallusa, siedziby Sterling Bates, gdzie na dwudziestym piątym piętrze czekała na mnie Alicia Boxer. Alicia wcześnie wstawała. To była jej jedyna zaleta. - Kurwa! Co jest grane, Kate? - spytała tytułem przywitania. - Skąd się, kurwa, wzięły takie dochody? Dziewiętnaście procent w piątym roku? Siedziała na drugim końcu najlepszej sali konfe­ rencyjnej banku. Dzięki boazerii, bambusowym role­ tom i spokojnemu niskonapięciowemu światłu two­ rzyła elegancki kontrast wobec stylu współczesnych Strona 11 amerykańskich boksów na piętrze Działu Rynków Ka­ pitałowych poniżej, gdzie obecnie pracowałam. Katalogi na dzisiejsze spotkanie leżały przed nią ułożone w stos na mahoniowym stole. Duży, świątecznie czerwony kubek ze Starbucksa stał niebezpiecznie blisko niego, przesycając pomieszczenie zapachem waniliowej latte. Opadłam na puste krzesło po jej prawej stronie i spróbowałam zebrać myśli. - Wydawało mi się, że omawiałaś z Charliem wyso­ kość dochodów w piątek wieczorem? Zanim wyjechałaś na weekend? - podnosiłam intonację pod koniec każde­ go zdania, żeby brzmiało jak pytanie. Z Alicią nie idzie się na konfrontację, jeśli nie chce się wylądować w fun­ duszu emerytalnym w International Falls w Minnesocie. Podniosła oczy i mimo wszystko spiorunowała mnie wzrokiem. Miała okrągłą, niemal dziecinną twarz, tak kompletnie niepasującą do jej osobowości, jakby Bóg chciał sobie z niej zażartować. Na swój sposób była nawet ładna, zwłaszcza ten uderzający błękit oczu o ciężkich powiekach. Ale jej obecna fryzura - krótka i postrzępiona, prawdopodobnie mająca wywołać chło­ pięcy efekt - sprawiała, że jej rumiane policzki wygląda­ ły jak u Dzwoneczka przechodzącego poważną reakcję alergiczną. Nie żeby moja opinia była cokolwiek warta. Według Charliego sypiała z Paulem Bannerem, dyrek­ torem Działu Rynków Kapitałowych i moim obecnym szefem. Strona 12 - Hm. Zapomniałaś dziś zrobić sobie makijaż, Kate? - spytała. W każdy inny poranek tego rodzaju uwaga - tak ty­ powa dla Alicii, doprowadzającej swą małostkowością podwładnych do bezsilnej wściekłości - wywołałaby we mnie furię. Ale dziś ledwie wzruszyłam ramionami. - Pisałaś w mailu, że mam się pospieszyć, a Charlie i ja siedzieliśmy wczoraj do późna, by skończyć prezen­ tację. Spróbowała jeszcze raz: - Masz może, no nie wiem, jakiś puder w torebce? Mogę ci pożyczyć tusz do rzęs. To najwyższy poziom - poklepała stos prezentacji. - Southfield Associates to fundusz wart dwadzieścia miliardów dolarów. Najwyższa półka. - Mam pomadkę do ust. - Dobrze. I tak zapewne nieprędko znajdziesz się w jednym pokoju z Julianem Laurence'em... - Tak, no cóż... Wracając do tych dochodów. Sama miałam w ich sprawie kilka pytań, ale Charlie powiedział... - Charlie gówno wie. Powinnaś mieć tego świado­ mość. Przyrost zysków w piątym roku nie powinien być mniejszy niż dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery pro­ cent. ChemoDerma to firma rozwojowa, Kate. Wiesz, ile serum do twarzy sprzedali w ubiegłym roku? Wiedziałam aż do ostatniej sztuki, ale pytanie w oczywisty sposób było retoryczne. Strona 13 - Dużo - powiedziałam. - Ale patent wygasa... - Pieprzyć patent. Chcę, żebyś przerobiła arkusz tak, by przyrost dochodów wynosił dwadzieścia pięć procent w czwartym i piątym roku. Wydrukuj to w kilkunastu kopiach i wymień tę stronę we wszystkich folderach. - Wstała z krzesła. - Ale to nie tylko ta strona. Kilka wykresów również odnosi się do tych prognoz... - Wymień je wszystkie. Zerknęłam na zegar wiszący na ścianie. - Eee... Czy Southfield nie ma tu być przed jedena­ stą? Banner chce się jeszcze spotkać o dziesiątej czter­ dzieści pięć. Przesunęła językiem po górnej wardze. - No, dalej, Kate. Gdzie się podział ten duch, że wszystko da się zrobić? Przecież to dlatego cię zatrud­ niliśmy. Po prostu znajdź jakiegoś stażystę. Wzięła swoje latte i wyszła z sali. - Dzięki, że się zjawiłeś - warknęłam do Charliego, gdy wtoczył się do sali konferencyjnej dwie godziny póź­ niej. Siedziałam nad laptopem, przerzucając kilka ostat­ nich slajdów prezentacji i mając nadzieję, że nie prze­ oczyłam żadnych treści odnoszących się do starych pro­ gnoz dochodów. Strona 14 - Przykro mi, ale mój BlackBerry wpadł pod łóżko. Wszystkie poprawiłaś? - Wskazał głową na plazmowy ekran na ścianie podłączony do mojego komputera. - Ledwie się wyrobiłam. Wróciłam do slajdu tytułowego i wyprostowałam się. Plecy i szyję miałam sztywne od napięcia. Podniosłam rękę, żeby pomasować sobie kark. - Jesteś świetna! - Postawił na stole dwa kubki. - Za­ wrzyjmy pokój. Miętowa mocca, supergorąca. Zgadza się? - Spojrzał na kubek. - Dzięki - powiedziałam, unosząc go i delektując się miętowo-czekoladową wonią. Napięcie odrobinę zelżało. - No to gdzie jest Banner? - Nie ma go tu jeszcze? - Oczywiście, że nie. Drzwi się otworzyły i chwiejnym krokiem wszedł stażysta przygnieciony stosem prezentacji. Doskoczyłam do niego i wzięłam jedną. Przerzuciłam strony, na których wprowadzałam zmiany. Wszystko było tak jak trzeba. - Dzięki, stary - powiedziałam. - Żaden problem. Wspomnij tylko o mnie Bannerowi. - Ta, jasne. Rzuciłam prezentacje na stół, zbywając go, ale nie wyszedł od razu. Zawahał się i zatrzymał między stołem a drzwiami, z zażenowaniem kręcąc głową. - Zaczekaj! - zawołałam za nim. - Przepraszam. Możesz powtórzyć, jak się nazywasz? Strona 15 - Doyle. David Doyle. - Będę cię wychwalać pod niebiosa, obiecuję - po­ prawiłam się, przywołując na twarz uśmiech. - No, no! To było super - powiedział ze śmiechem Charlie, gdy David Doyle zniknął za drzwiami. - Nor­ malnie go zabiłaś! - Eee tam. No więc, gdzie poszedł Banner? - powtó­ rzyłam pytanie. - Jest za dziesięć jedenasta. - Och, pewnie jest zajęty powitankiem z Alicią. Nie ma mowy, żeby zrezygnował z pokazania swojej gęby pieprzonemu Julianowi Laurence'owi. - Tak, no cóż. Powinien bardziej się martwić prezen­ tacją. Charlie opadł na krzesło i zaczął się na nim obracać. - Kate, nikt z naszej firmy nawet nie widział Laurence'a. Ten gość nigdy nie odbiera telefonów bi­ znesowych ani nie czyta analiz z Wall Street. - To pewnie zwykły dupek. Znasz przecież tych ko- lesi od funduszy hedgingowych. - Wstałam i podeszłam do monitora na ścianie, żeby wyregulować obraz. - Kate, Laurence nie jest jakimś tam gościem od fun­ duszy hedgingowych. Jest tym gościem. Rozwinął South- field od zera do dwudziestu w jakieś siedem lat. To jakiś pierdolony mityczny samiec alfa. Naprawdę. Słuchałam rytmicznego skrzypienia fotela, na któ­ rym Charlie kręcił się w tę i z powrotem, i uśmiechnęłam się do monitora. Charlie był przystojnym facetem, choć Strona 16 tak naprawdę tego już nie zauważałam, gdyż w ciągu ostatnich niemal trzech lat mojego życia widywałam go właściwie codziennie, często przez całą dobę, czasem zalanego w trupa, a raz z przerażającą w swych objawach grypą żołądkową. Był przystojny w ten nijaki sposób: regularne eleganckie rysy, gęste, proste brązowe włosy, które nosił ulizane do tyłu jak jakiś mały klon Gordona Gekko. - No, dobrze. Ale co z tego? - Odwróciłam się do­ kładnie w tej chwili, by przyłapać Charliego, jak gapi się na mój tyłek w wąskiej spódnicy. - Czyli nie po prostu jakiś dupek, tylko ten dupek. - Daj spokój, Kate. - Wyciągnął z kieszeni piłeczkę i zaczął ściskać ją lewą dłonią. - Facet jest żywą legendą. Z pierdoloną perfekcją wyczuł w czasie hossę na giełdzie po jedenastym września i dokonał pewnych inwestycji w akcje. Ryzykowne gówno, ale się opłaciło. Pozbyli się wszystkiego, kiedy były na topie. Na samym topie, stara. Gość ma nerwy ze stali. A teraz jest miliarderem. - Char- lie pokręcił głową. Jego oczy świeciły z podziwu. - Nie ma nawet trzydziestu pięciu lat i zgarnął wszystko. Cały pierdolony sklep. - Imponujące. - Och, daj spokój. Spójrz tylko na siebie. Cała jesteś zestresowana. Choć raz pokaż, że masz jaja. - Przełożył piłeczkę do prawej ręki i potoczył ją po dłoni, uśmiecha­ jąc się chytrze. - Jesteś bystrą dziewczynką. Strona 17 - Dzięki. Znów wróciłam do pierwszego z przejrzanych slaj­ dów i zmarszczyłam brwi. Dwadzieścia pięć procent. Pójdziemy na rzeź. - Nie, poważnie. Poza tym masz sporą przewagę nad resztą z nas. - Niby jaką? - Twój wygląd, Kate. - Podrzucił piłeczkę i chwycił ją szybkim, wprawnym ruchem. - To ciebie pierwszą zauważają goście, kiedy wchodzą na salę. Powinnaś to wykorzystać. - Charlie, na litość boską! - powiedziałam widocznie zbyt ostro, bo wyczułam, jak Charlie sztywnieje i zaciska palce na piłeczce. - Och, stara! - jego głos zrobił się cieńszy z przera­ żenia. - Nie chcesz chyba... To znaczy... zgłosić mnie czy coś takiego? - Nie, nie. Jezu, Charlie! Wszystko w porządku. To tylko zabawa. Jego dłoń się rozluźniła. Piłeczka znów powędrowała w powietrze. - Naprawdę nie uważasz, że dobrze wyglądasz? - na­ ciskał dalej z wyraźną ulgą, że nikt go nie będzie ciągał po sądach za molestowanie seksualne. Jeden pełen męczarni dzień na kursie dla anality­ ków trzy lata temu był poświęcony uwrażliwieniu nas na kwestie płci w pracy, jakbyśmy nie przerabiali już Strona 18 tego tyle razy w college'u. Ale większość moich kolegów i koleżanek niezbyt się tym przejmowała. Każdy, kto się obruszał na prostactwo panujące w bankowości inwe­ stycyjnej, nie miał dość jaj, żeby komukolwiek zniszczyć karierę. - Niech ci będzie: dobrze wyglądam - powiedziałam ostrożnie, zerkając na swoje odbicie w niebieskiej po­ świacie monitora. - No, daj spokój! Doceń się trochę. Masz w sobie to coś z seksownej bibliotekarki. Bez dwóch zdań. - Char- lie rozparł się w fotelu i położył lśniące czarne buty na błyszczącym mahoniu. - To znaczy, bez obrazy. - Z seksownej bibliotekarki? Wzruszył ramionami. - Niektórzy faceci uwielbiają to gówno. - Masz go pełno w głowie. - Pełno czego? - Pochylił się do przodu z szerokim uśmiechem. - No dalej. Pełno czego, Kate? Pierwsza rzecz, której uczysz się na Wall Street: po prostu graj dalej. - Pełno łajna, Charlie. - Kate! Czy ty właśnie użyłaś brzydkiego słowa? - „Łajno" się nie liczy. - Pewnie, że się liczy. To tak jak „gówno" dla mię­ czaków. - To było głębokie, Charlie. I jakżeż bardzo har- wardzkie. Strona 19 - Żartowałem, Kate. Wszyscy uwielbiamy, jak nam tutaj podnosisz pieprzony poziom. - Do usług. - To wymuskane gówno z Wyoming... - Z Wisconsin. - Uniosłam kubek do ust i pociągnę­ łam głęboki łyk. - Mniejsza z tym. Po prostu pamiętaj, co ci mówiłem, kiedy Laurence... O, kurwa! - Charlie poderwał stopy z krawędzi stołu, niemal wywracając się z krzesłem. - Już tu są. Natychmiast się skoncentrowałam, parząc sobie gar­ dło kawą. Moja dłoń powędrowała ukradkiem do głowy, żeby ściągnąć gumkę z włosów, zostawiając na nich tyl­ ko wąską szylkretową opaskę. Nie do końca wytworna profesjonalistka, ale przynajmniej - dzięki, Charlie - nie skromniutka bibliotekarka. Pamiętałam o tej pomadce do ust? Polizałam wargi. Lekko się kleiły. W porządku. Alicia weszła pierwsza. Kąciki ust drgały jej z nie- hamowanej radości, a rozpięty żakiet ukazywał agresyw­ ny, mocno opalony dekolt. Jej głos aż ociekał udawanym żalem. - Ach, Kate! Tu jesteś. Niestety, muszę cię prosić, żebyś wyszła. Zawrót głowy, jakby cała szeroka, wyściełana dywa­ nem podłoga miała się zapaść pod moimi stopami. - Wyszła? - spytałam, ściszając głos. - Jak to „wy­ szła"? Strona 20 - Strasznie mi przykro. Zjawiła się dodatkowa osoba z ChemoDermy. - A Charlie? - Zostaje. Wiesz, jest po prostu trochę bardziej pro­ fesjonalny - z lubością wycedziła ostatnie słowo, ledwie się siląc na to, by stłumić uśmiech. Wiele razy oddawałam się mściwym fantazjom na te­ mat Alicii. W tej ulubionej robiła jakiś przekręt i roz­ walała cały bank w spektakularnej implozji kariery jak jakiś Nick Leeson w supermocnym staniku push-up. Tylko że Alicia nie pracowała na giełdowym parkiecie i moją radość z jej upadku przyćmiłby fakt, że więk­ szość mojego planu emerytalnego 401k ulokowana była w akcjach Sterling Bates. Ach, no i jeszcze straciłabym posadę. Mimo to o trzeciej nad ranem miło było pokon­ templować publiczną hańbę Alicii w zaciszu mojego bok­ su. Chociaż zazwyczaj wstydziłam się tej przyjemności w świetle dnia. Ale nie dzisiaj. Wpatrywałam się w nią, mgliście uświadamiając so­ bie obecność postaci w ciemnych garniturach wlewają­ cych się przez drzwi i wypełniających salę przyjaznymi ściszonymi śmiechami. - Dobra - powiedziałam i odwróciłam się do Char- liego. - Wszystko tu masz, gotowe. Uważaj na nowe pro­ gnozy dochodów. - Stara! - jęknął cicho.