15820

Szczegóły
Tytuł 15820
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15820 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15820 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15820 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Barbara Nawrocka-Dońska PRZED GODZINĄ W To matka posłała ją po tą wodą. W kilka dni po kapitulacji Warszawy, 3 października 1939 roku. Do tunelu, pod starym Dworcem Głównym. Dworzec był kupą gruzu. Tunel częściowo zniszczony ciężkimi bombami, przez jego strop wlewało się w ciemność światło dnia. Tylko szyny kolejowe biegły dalej jak przedtem. Wielość torów błyszczących od światła lecącego z dziur uprzytomniła jej, że dalej jest ten sam świat, co trzydzieści trzy dni temu, tylko ona już nigdzie nie pojedzie, bo tunel jej miasta został zasypany. Gdyby ją ktoś zapytał w wiele lat później, kiedy stała się dorosła, z pamięci wypłynąłby tamten, dzień w tunelu. Czekała z pustym wiadrem w ręku, które kołysało się na pa-łąku i zimną blachą dotykało gołej łydki. Do tunelu schodziło się jak do kanionu, po ostrym zboczu, usianym żwirem i kamieniami. Na jego dnie działały krany. Gorzej było drapać się pod górę z pełnym wiadrem. To wymagało siły i poczucia równowagi. Tego dnia zobaczyła pierwszego Niemca. Stał obok kranu i pilnował porządku. Zdziwieniem przejęła ją zieleń niemieckiego munduru. Nigdy takich nie widziała. Zazdrością — pewność i męskość postawy żołnierza. To było po prostu Zwycięstwo. Żołnierz stał wyprostowany i dlatego wydawał się wyższy od innych mężczyzn w tunelu. Pokonanych. Pewność jego ruchów płynęła z tego samego źródła. Rozkazywał, panował nad tłumem. Może pierwszy raz w swoim młodym życiu tak rządził? Dziewczynę ogarnęła złość na niego, nienawiść, na którą jeszcze nie zarobił. Na razie pilnował porządku przy rozdziale wody dla mieszkańców podbitego miasta. Jeszcze mówił, to nie był szczek krótki, odrażający — później tak dobrze poznany. Ale już wtedy dziewczyna i obcy byli skazani na wzajemną wrogość bez odwołania i ratunku. ? Dziewczyna docisnęła się do kranu, pilnowała wody, która tłukła się o dno wiadra. Nie chciała wydać mu się niezręczna albo gapiouyata. Czuła go nad sobą, jej pochylona głowa sięgała połowy żołnierskiej piersi. Jego dłoń w skórkowej rękawiczce spoczywała na kranie. Miała ją tuż, pod nosem. Myślała, że polski żołnierz nie nosił takich eleganckich rękawiczek. Spieniona woda podeszła pod sam brzeg wiadra. Dziewczyna uważała, żeby nabrać jej jak najwięcej. Pokonanie ściany tunelu kosztowało czasem połowę wiadra i trzeba było drugi raz stawać w kolejce. Chciała unieść swój ciężar, ale przeliczyła się z siłami. Wiadro nie dało się poderwać jednym szarpnięciem. Niemiec nachyłił się, dłoń ubrana w rękawiczkę schwyciła za pałąk. Dziewczyna pociągnęła wiadro z podmurówki tak gwałtownie, że woda chlusnęła i zalała jej gołe nogi. W kolejnym wahnięciu dosięgła wyglansowanych cholew Zwycięzcy. W oczach obcego odbiło sią zaskoczenie, ale trwało tylko sekundę. Spojrzał na chudą, kościstą, wyrastającą dziewczynkę i na jego twarzy pojawiła się ironia. Odwrócił się i wskazał ludziom wolny kran. t ROZDZIAŁ 1 Nie miała pojęcia, w co trzeba ubrać się na taką okazję. Jak się stoi przepisowo, po wojskowemu. Była przejęta powagą chwili. Obawiała się, że zrobi coś, co zdemaskuje jej brak doświadczenia, młodość. Nie wyglądała nawet na swoje lata. Zupełnie niepoważnie. A może dadzą im Biblię albo krzyż? Nie wiedziała, kto tam jeszcze będzie. Westchnęła, myśli powróciły do szkolnych kłopotów. Za ostatnią klasówkę z łaciny dostała czwórkę. Zrobiła błąd w gerundivum, ale nauczycielka powiedziała, że klasówka została dobrze przetłumaczona. To ją trochę pocieszyło. Wyjęła z szafy ubranie. „Muszę się ubrać zwyczajnie — pomyślała. — Inaczej matka zaciekawi się, dokąd idę". Wolałaby jej to powiedzieć. Mówiła matce dużo, tyle, ile można (sobie z kimś starszym, z kimś dorosłym powiedzieć. Matka na wszelki wypadek była prawie zawsze z nią przeciwko światu, ewentualnemu przeciwnikowi, i to nieważne — jakiemu. Zaraz po kapitulacji przyszedł do nich jakiś porucznik, kolega ojca. Udało mu się uciec z drogi do niewoli niemieckiej. Chciał się skontaktować z ojcem, nie wiedział, że zginął on pod Kutnem. Matka przeszkodziła jej wtedy w dogadaniu się z porucznikiem, a dziewczynie wydawało się, że w ten sposób zastąpiłaby poległego. Gdyby miała chociaż o rok więcej, porucznik nie pytałby matki o zgodę, bardzo potrzebowali ludzi. Ale jej brakowało kilku miesięcy do szesnastu lat. „Matka też nie mówi mi wszystkiego — usprawiedliwiła się dziewczyna w myślach. — Musiała poprosić porucznika, żeby więcej do nas nie przychodził. Nigdy go później nie spotkałam, nawet na ulicy, przypadkowo. Przez całe dwa lata nie mogłam trafić na nikogo zaufanego. Porucznik, to była okazja! Należał do 5 jednej z pierwszych grup oporu. Teraz chciałabym go spofikać. Powiedziałabym mu, że nie jest mi potrzebny. Dałam sobie radą sama". Samodzielne życie zaczęła jednak nieco wcześniej niż owego dnia, gdy zrozumiała, że wejście Niemców do Warszawy oznacza nie tylko przegraną wojnę. 30 września zwędziła główkę kapusty z Jakiegoś wozu, który wjechał do miasta po oblężeniu. Matka dała jej pieniądze, ale zanimby się z nimi docisnęła do woźnicy na koźle, stratowaliby ją ludzie. Matka liczyła na to, że dziewczyna przyniesie jakiejś surowizny do dotmu. Nie jadły nic poza kaszą od trzydziestu dni. Reszta suchego prowiantu spaliła się w piwnicy. Gdy była jeszcze mała, matka zawsze kazała odnosić cudze drobiazgi, które zaplątały się do teczki w czasie lekcji. Dzisiaj już oszczędzała matce prawdy. Nie chciała dokładać jej zmartwień. Ale nie mogła dłużej siedzieć z założonymi rękami, od ósmej wieczorem zamknięta w mieszkaniu jak w więzieniu, tylko •drutem telefonu połączona z innymi ludźmi. Niczego dotąd nie zrobiła, głupio byłoby umierać nic nie zdziaławszy. W pokoju zastała tylko dwie dziewczyny w jej wieku i drobną kobietę, która siedziała w głębi wielkiego fotela. Mieszkanie było zacienione storami, mroczności dodawały mu ciężkie dębowe meble, ale nawet w półświetle można było zauważyć, że stara kobieta jest ułomna. Dziewczyna rozejrzała się za kimś, kto wyglądałby jak wojskowy, ale nie było żadnego mężczyzny. Składały przysięgę wszystkie trzy wobec ułomnej kobiety, która sięgała im do pasa i krzywo trzymała znękaną głowę. Kobieta ściskała chusteczkę w suchej, małej dłoni, wydawała się speszona ceremonią. Jej głos wymawiający tekst przysięgi drżał i ku końcowi stawał się coraz cieńszy z emocji. Na ściągnięte bladością chorohy policzki wystąpiły rumieńce. Gdy skończyła mówić, westchnęła głębiej, jakby dobrnięcie do szczęśliwego końca sprawiło jej ulgę. Jakby się obawiała, że nie starczy jej oddechu. „Najbardziej uroczyste chwile w moim życiu wyglądają zawsze inaczej, niż sobie wyobrażam" — myśli dziewczyna. Usiłuje stłumić w sobie rozczarowanie. Mieszkanie wydaje się tak bezpieczne, że nie może uwierzyć, aby komukolwiek z obecnych mogło ----—/ cokolwiek grozić. Mieszczańskie meble drzemią pod ścianami, na stoliczkach walają się zakurzone bibeloty, w powietrzu unosi się zapach starej, solidnej zasiedziałości. Walka toczona za oknami przez takich samych jak one, przez tych, co zdecydowali się na opór, staje się w tej chwili czymś nierzeczywistym. A przecież wie, że można umierać długo i niełatwo tylko za to, że wypowiedziało się kilka identycznych słów w ciszy jakiegokolwiek pokoju, przed jakimkolwiek pierwszy raz oglądanym człowiekiem. Garbata kobieta usiadła z powrotem w fotelu, pochłaniającym jej osobę. Uśmiecha się przepraszająco. Ma w sobie uczulenie ludzi, których niezawiniona inność odgradza od reszty. „Będę ją lubić" — myśli nagle dziewczyna, wbrew swemu rozczarowaniu. Czarne włosy kobiety, ujęte z tyłu w kok, odrobinę poprawiają nienaturalny przechył głowy w stronę ułomnego ramienia. Gęste i błyszczące przydają jej kobiecości, której nie może zniszczyć nawet kalectwo. — Odprawa z majorem Arno odbędzie się później — mówi Mała Pani cicho, żeby stonować piszczący ton swego głosu. — Dziś nie mógł tu przyjść. „Spaliło" mu się mieszkanie. Muszę was jeszcze ochrzcić — dodaje i uśmiecha się, co zmniejsza jej oczy. Linie zmarszczek wydobywają niespodziewanie kpiący wyraz z delikatnej twarzy, która dotąd wydawała się tylko naiwna, Woła je bliżej okna. Zaskoczone i zmieszane stają w pełnym świetle dnia. — Jesteś ładna — mówi ułomna kobieta do dziewczyny. — I młoda. Strasznie młoda. — W jej głosie znać cień wahania czy żalu, ale dziewczyna wie, że Mała Pani już nie może jej teraz uciec jak porucznik. Czerwieni się więc tylko. Mała Pani to widzi i prędko opuszcza storę, odgradzającą światło od pokoju — Będziesz się nazywała Anastazja — dodaje z tym odcieniem ironii czy humoru, czy dystansu do świata, który niedawno odbił się na jej twarzy. — Była jakaś wschodnia cesarzowa tego imienia. Starożytna. — Zamyśla się i śmiesznie marszczy nos. W tym odruchu jej głowa przechyla się jeszcze bardziej na bok. — A może nie istniała? Nie mam pojęcia. — Uśmiecha się. — Zawsze byłam na bakier z historią. W każdym razie, jeżeli istniała, musiała być piękna. Będziesz Anastazją. 7 Pseudonim zaskoczył dziewczyną, jak wszystko, co się działo od pewnego czasu, w czym uczestniczyła. Ale nie śmiała zaprotestować. A może nie zrobiła tego ze względu na tę kobietę? Na cień smutku w jej oczach, wcale nie ukrywany, gdy patrzyła na kogoś zdrowego, młodego; wrażliwość na piękno, kłócące się z jej losem. „Wołałabym być Burzą albo Baśką Wołodyjowską" — myśli tylko dziewczyna. Druga, wyprostowana jak na mustrze, dziewczyna dostaje imię Żuk. Jest córką granatowego policjanta, jej ojciec też nie wie, że wstąpiła do podziemia. „No, nie byłby zachwycony — myśli Anastazja. — Ona będzie się musiała na dobre rozejść z domem. Ale Żuk do niej pasuje. Ten jej ojciec nie miał chyba synów i pomieszał dziewczynę z chłopakiem". Trzecia dziewczyna jest pulchna i ma dziecinne oczy w twarzy piętnastolatki. Spokojne i łagodne. Aż żal pomyśleć, co gestapo zrobiłoby z takiego dziecka w razie wpadki. Mała Pani doznaje podobnych uczuć, nadaje dziewczynie imię Roma i zaraz przydziela ją do sanitariatu. Anastazja i Żuk idą razem do łączności. Wracając do domu Anastazji ni stąd, ni zowąd przychodzi do głowy, że starsza kobieta odgadła jej rozczarowanie. Uśmiech Małej Pani staje się dla niej nagle czytelny. Mówi po prostu: „Nic, nic, moja droga, nie przejmuj się. Ja jestem do tego przyzwyczajona. Ja się tym nie przejmuję. Jeszcze się poznamy i zmienimy zdanie o sobie". Nabiera niemal pewności, że Mała Pani nie jest wcale słaba. Siła tej kobiety jest ukryta, tkwi wewnątrz niej i wymaga sprawniejszego oka niż spojrzenie siedemnastoletniej Anastazji. Kilku Niemców, rozsypanych na całą szerokość chodnika, idzie z przeciwka. Dziewczyna rozgląda się czujnie po ulicy. Na mieście nie należy rozmyślać, jeżeli człowiek chce dojść tam, dokąd zamierza. Za chwilę nieuwagi płaci się często zmianą kierunku tak zasadniczą, że człowiek dopiero po miesiącach albo po latach znajduje się z powrotem w miejscu, do którego zmierzał i nie doszedł. Jeżeli w ogóle przetrzymał podróż, która przerwała jego wędrówkę po jakiejś Marszałkowskiej, jakiegoś miasta, gdzieś — w Polsce. 8 ROZDZIAŁ 2 Anka spóźniła się na pierwszą lekcję. Usiadła z brzegu na krześle i spojrzała na Anastazję pytająco. Anastazja kiwa jej nieznacznie głową. Po rozpoczęciu lekcji giełda jest zamknięta. Anastazja i tak musi uważać na sąsiadów, na ludzi kręcących się po schodach. Gwar, jaki robi osiem dziewcząt, gadających jedna przez drugą, niesie się aż na klatkę. Staranne zamykanie 'drzwi do przedpokoju niewiele pomaga. W rannych godzinach trudno usprawiedliwić obecność w domu kilku dziewcząt i dorosłej osoby w ich gronie. Nie ma mowy o herbatce, plotkach albo kółku różańcowym. „Kto by się wziął na taki kawał w trzecim roku wojny — myśli dziewczyna. — W szkole trudno milczeć. Nie mam pojęcia dlaczego, ale w szkole się wrzeszczy. Chociaż to jest moje mieszkanie, jesteśmy w szkole. Nigdy nie zachowujemy się tak głośno, gdy spotykamy się po obiedzie. Wszystko jedno u kogo. Niezbadana tajemnica, jesteśmy w szkole, chociaż siedzimy we własnych mieszkaniach". Ostatnio nakryli kilka kompletów. Co drugie mieszkanie jest szkołą. Dla bezpieczeństwa komplet, na który chodzi Anastazja, został rozbity na dwa domy. Trzy razy w tygodniu lekcje odbywają się u niej, w pozostałe dni w mieszkaniu Anki. To Anka wprowadziła Anastazję do konspiracji. Razem przyszły kiedyś do pierwszej klasy. Mimo to Anastazją przez dwa lata nie wiedziała, że Anka należy do podziemia. Na próżno usiłowała przekonać znajomych ojca do swojej osoby. Nikt nie chciał się mieszać w jej patriotyczne kłopoty ze względu na matkę. Przez cały ten czas Anka siedziała obok niej, przy tym samym stole, przez sześć albo siedem bitych godzin dziennie. „Złośliwość losu" — myśli Anastazja. Przerwa. Dziesięć minut normalnej pauzy. Jak w klasie. Odpisują od siebie lekcje, tyle że tutaj odbywa się to na stoliku telefonicznym albo na nocnej szafce obok tapczanu Anastazji. Sprawdzają wyniki zadań matematycznych, tłumaczenia łacińskie. Pod tym względem też nic się nie zmieniło. W ósemkę lepiej się pracuje i nawet odpisywanie jest ułatwione. „Dziwne — myśli Anastazja — w naszej ósemce przestały ? grać rolę względy ambicyjne. Pewnie dlatego, że musimy być zawsze przygotowane. Jesteśmy na wszystkich lekcjach codziennie pytane. Nie ma mowy o improwizacji. I tak trzeba wiedzieć, o co chodzi. Odpisywanie staje się nieopłacalne. Oszczędza najwyżej samotnego pisania". — Wszystko w porządku? — pyta Anka. Anastazja kiwa głową. Anka nie powie ani słowa więcej. Nie będą nawet znały swych pseudonimów. Jeżeli ich drogi skrzyżują się w konspiracji, zapomną kompletnie własnych nazwisk. Nie będą mieć w pamięci ani domów, ani niczego, co mogłoby kogoś naprowadzić na ślad. Ich rozmowy o konspiracji zaczęły się i skończyły w momencie porozumienia. Obie się z tym godzą i irozchodzą w dwie strony pokoju. „To nie jest wcale łatwe — myśli Anastazja. — Miałabym jej tyle do opowiedzenia, i nic z tego!" Ma zresztą inną, nie cierpiącą zwłoki sprawę. Nie napisała dwóch przykładów z matematyki. Zostało już tylko pięć minut czasu. Co prawda teraz przychodzi ksiądz, a dopiero na trzecią lekcję matematyk, ale przykłady są długie. Zajmą jej także drugą pauzę. Prefekt zagiął na nią parol od początku roku. Na każdym komplecie wybiera sobie jedną ofiarę i tę lubi szczególnie. „Dlaczego uwziął się ma mnie? — myśli dziewczyna. — Nawet okiem nie mrugam, kiedy mówi. Nie zmieniam pozycji na krześle". Koleżanki dawno wiedzą, że prefekt wybrał sobie Anastazję za \ obiekt ataków. Stół, przy którym siedzą, jest na tyle mały, że wszyscy natychmiast chwytają nastroje wszystkich i odczytują ich adres. Prefekt dopiero wtedy wycofuje się z natarcia, gdy przykrość zbyt widocznie odbija się na twarzy Anastazji. „Nie wyciągnie ze mnie, co sądzę o istnieniu Boga — myśli Anastazja. — Na kompletach u Słowackiego udało mu się podobno złapać naiwną. Dziewczyna ma teraz zatrute życie". Któregoś dnia, w mieszkaniu Anastazji, prefekt zamienił w ciemnym korytarzu nakrycie głowy. Ubrał się w zielony tyrolski kapelusz Anki, z kropiastym piórkiem. Anastazja do dziś nie ma pewności, czy jej kłopoty nie zaczęły się od tego zdarzenia. Być może prefekt posądził ją o sztubacką zemstę. Widok prefekta w kapeluszu z piórkiem wystarczy Anastazji jako anegdota do 10 końca życia, uważa jednak, że nie opłaca się to na dwa lata przed maturą. Ten sam profesor doprowadza do matury. Anka powiada, że w takich okolicznościach lepiej stawiać na realizm. Wystrzegać się wiary w zemstę losu, nawet w najgłębszym zakamarku duszy. Anastazja na dowód swej zgody z realizmem kupiła karbidówkę. Bulgoczące i wybuchające światło karbidówki wyklucza następne „zemsty losu". Każdy nauczyciel ma po kilka lekcji dziennie, przeważnie w odległych punktach miasta. Biegają z wywieszonymi językami po schodach. Ich pensje mie równoważą pokonywanych pięter. Zależą od chudych kieszeni rodziców. Anastazja jest w ogóle zwolniona od czesnego. Jej ojciec zginął w kampanii wrześniowej. Uczy się darmo. W każdej szkole jest takich sporo. Dzieci więźniów obozowych, internowanych, więźniów Pawiaka płacą, ile mogą. Częściej — wcale. Anastazja patrzy odruchowo na zegar. Bez dzwonków na pauzy wyrobiła sobie poczucie czasu. „Matematyk się spóźnia" — myśli dziewczyna. Nie daje im nigdy odsapnąć. Wykręty od nauk ścisłych uważa za nieprzy-zwoitość. Sam zna na pamięć całego Horacjusza i zabawia je skandowaniem, gdy są zmęczone zadaniami. Pogardza programem współczesnej szkoły i uważa, że nic nie umie ten, kto nie uczy się greki. Wątpi głośno w możliwości kobiecego umysłu, ale wiedzą, że broni ich na sesjach. Gdy któraś na własny sposób rozwiązuje zadanie, rozmijając się z podręcznikiem, powiada: — A jednak myślisz! To nadzwyczajne. To mnie podnosi na duchu. i Anastazja zdążyła odpisać dwa zadania. Wszystkie zdążyły sobie wszystko wytłumaczyć na dwie następne lekcje, już pół godziny siedzą bezczynnie. Zamiast matematyka przychodzi wreszcie dyrektorka. Wiadomo, że dyrektorka zjawia się w dwóch wypadkach: gdy stanie się coś na mieście albo gdy ktoś wyłuska z tłumu którąś z jej uczennic z umalowanymi ustami, zbyt czule uwieszoną na ramieniu chłopaka. „Nasza dyrektorka nie wyrzekłaby się przedwojennych nawyków, nawet pod lufą pistoletu — myśli Anastazja i to wzbudza w niej jakiś rodzaj sentymentu do dyrektorki, chociaż sama nieraz ucierpiała. — Kiedy malowałam usta na schodach? — prży- li pominą sobie w popłochu. — E, nie, dyrektorka nie może nic wiedzieć o mojej szmince. Uważam na mieście". Dyrektorka nie siada, co oznacza dziś, jak dawniej w szkole, że coś sią stało. Ważnego. Kiedyś informowała zebrane w wielkiej auli klasy o doniosłych sprawach państwa, kraju. Dla niej szkoła w dalszym ciągu istnieje, chociaż jej nie ma, i państwo istnieje, chociaż go nie ma. Dla niej nic się nie zmieniło poza dramatyczną różnicą w treści komunikatów szkolnych. I to jest jej siła, która staje się siłą wychowanek, ich rodziców i bliskich. — Profesor Walasz nie przyjdzie — mówi dyrektorka tonem komunikatu szkolnego. — Został dziś rano zastrzelony w swoim mieszkaniu. Razeim z żoną. Nie otworzyli gestapowcom drzwi. Minuta ciszy. Nikt jej nie zarządził, dyrektorka także, ale tak to zostało zamierzone i wykonane. — Proszę siadać — mówi dyrektorka sucho. — Zaczekacie na trzecią lekcję. Jak zwykle. Nic się nie zmieniło w programie. Postaram się na następną lekcję matematyki o zastępstwo. Nie będzie żadnej przerwy. „To jest jej wojna — myśli Anastazja. — Jej prywatna. Każdy z nas ma swoją". — Profesor Walasz stracił w kampanii wrześniowej dwóch synów — dodaje dyrektorka. — Na przedpolach Warszawy. Nie miał więcej dzieci. Był Żydem. Nie poszedł do getta. Dlatego nie otworzyli drzwi. On i jego żona. Każda z obecnych wie, że to jest pożegnanie kolegi i współpracownika, ponieważ nie można dać zawiadomienia do gazet ani. przybić na murach domu klepsydry. Nie będzie pogrzebu, nie będzie przemówień nad grobem, nikt nie wmuruje pamiątkowej tablicy w auli nie istniejącej szkoły. ROZDZIAŁ 3 W obecności majora Arno konspiracyjne życie wydaje się Anastazji sprawą tak oczywistą, jak to drugie, płynące na powierzchni. Majorowi dwoistość własnego życia nie zdaje się sprawiać żadnych komplikacji. Niemcy nakryli mu znów mieszkanie, niedawno, ale nie wygląda na tropionego. Mała Pani przyniosła herbatę na srebrnej tacce. Major zacho- 12 wuje się tak, jakby wpadł tu na filiżankę herbaty. Kiedy wstaje, żeby wziąć szklankę od Małej Pani, wyglądają razem operetkowo. Mała Pani zadziera głowę tyle, ile może, ale nic nie jest przez to wyższa. Chyba to ją nieco peszy. „Major byłby przeciwnikiem dla mojego Niemca z tunelu" — myśli dziewczyna i dziwi się, że bywają błahe zdarzenia, których nie można zapomnieć. Trwalsze niż te prawdziwie niebezpieczne. Major pognębił w jej wyobraźni tamtego, pierwszego Niemca. Czuje się podwójnie uwolniona, także od strachu, który dopadł ją rano, na lekcjach. „Straszna jest ta bezbronność — myśli Anastazja. — Śmierć za śmierć jest jakimś wyrównaniem rachunku. Major nie dałby się im wziąć żywcem. Profesor Walasz nie miał się czym bronić". — Major Arno musi zniknąć na kilka miesięcy — mówi Mała Pani. — Zrywamy dotychczasowe kontakty. Zmieniamy adresy skrzynek, które znały poprzednie łączniczki. Żuk, Anastazja, będziecie nowymi łączniczkami majora. Anastazja myśli, że nic lepszego nie mogło jej się trafić. Przy majorze czuje się bezpieczna. I właściwie chodzi tylko o takie przekonanie, bo przecież wpada się często w najgłupszych okolicznościach. Przez przypadek. Nic nie pomaga ostrożność, spryt, umiejętność konspirowania. Nawet odwaga i szybkość decyzji. Anastazja wie o tym i major wie to lepiej niż ona. Żuk jest także zadowolona z nowego przydziału. Wychowała się na komendę. Stoi teraz na baczność, popijając herbatę. W ma-jorae nie ma nic z cywila, dlatego Żuk chce biegać z meldunkami do niego. Żukowi to imponuje. Major godzi się jednak na nowe łączniczki z oporami. — Nie mają żadnej rutyny — powiada i wzdycha. — Powinny zaczynać od kolportażu prasy. Na początek dwie, trzy gazetki. Mała Pani milczy. Major znajduje się i tak w przymusowej sytuacji. Łączniczki przydziela Mała Pani. Arno zna zakres swojej władzy, ale nigdy by jej nie użył w celu zmiany decyzji Małej Pand. — Rozumiecie — zwraca się do dziewcząt — nasza robota polega na oswojeniu się z faktem, że niesie się coś nielegalnego przez obstawione ulice. Najważniejsze to złamać w sobie przeświadczenie, że tamci widzą cię na wylot. Muszą wiedzieć, że cos jest me w porządku. Ond nic nie wiedzą. To tylko ty wiesz Wyłącznie ty. Jasne? — W pana sytuacji — mówi oschle Mała Pani — lepiej, że one są zielone. Ten medal ma odwrotną stronę. Nikt ich nie zna spośród naszych ludzi. P0 wpadce nie wiadomo, kto tkwi między nami — Pani nigdy nie wybiera źle — mówi major. — Co ja bym robił bez pani? — Anastazja diabła nie naprowadzi na pana ślad — mówi już mniej oschle Mała Pani. — Komu wpadnie cokolwiek do głowy? Taka dziewczyna chodzi na randki. I ja byon to na jej miejscu robiła. Będzie pan miał całkiem przyjemne rendez-vous. Z powodu mojej sympatii dla pana — dodaje ze swoją nieuchwytną ironią. ^ „Żuka wybrała dlatego, że z niej mogliby drzeć pasy, nie puściłaby pary z ust — myśli Anastazja. — Major może powierzyć jej swoją osobę". Mała Pani powtarza dwa razy numery telefonów nowych łączniczek, razem dziesięć cyfr do zapamiętania. To też rutyna — mówi. — Zapewniam was, że w razie potrzeby człowiek pamięta nieskończenie wiele. I tyle samo zapomina w innych okolicznościach. To też należy do waszej edukacji. Radzę zapamiętać. Odprawa skończona, łączniczki mają czekać na telefon. — Żałuję Morwy — mówi Arno do Małej Pani. — Taka łączniczka! I musiałem ją oddać Grzymale. No, nic. Za pół roku wezmę ją z powrotem. Niech wszystko ucichnie. Odbiorę ja Grzymale. * J — Wcale nie jestem pewna, czy Grzymała ją odda. Będzie się bronił pazurami. A ja jeszcze nie wiem, jakiego będę wtedy zdania — mówi Mała Pani, a potem dodaje dla złagodzenia efektu. — Przyzwyczai się pan do tych dziewcząt. Z nich coś będzie, zobaczy pan. Ogląda się, jest nieco speszona, bo w wielkim mrocznym pokoju łączniczki zgubiły się koło drzwi. Anastazja szarpie się z zamkiem błyskawicznym przy botach i nie może zniknąć tak 14 prędko, jak by chciała. Stoi na jednej nodze jak żuraw. Żuk, dawno ubrana i pozapinana, przygląda się jej ze współczuciem. __ Na ulicy zaraz się rozdzielić — zwraca uwagę Mała Pani. — Nigdy nie chodzić razem. Anastazja jest zawiedziona. Miała ochotę poznać się bliżej z Żukiem. „Chyba nigdy nie będziemy miały na to okazji — myśli ze złością — i pewnie o to chodzi". Z bramy wychodzą już każda w przeciwną sferonę Marszałkowskiej. ROZDZIAŁ 4 Lekcje na następny dzień odrobione. Pisemne. Anastazja rzadko uczy się ustnych. Na kompletach wykład jest szczegółowy, dlatego nie musi poświęcać wielu godzin na czytanie. Najwyżej wypisuje sobie daty, wielkie bitwy albo miejsca dyplomatycznych spotkań, brzemienne w konsekwencje. Ile można nauczyć się z cudzej głowy, dowiedziała się dopiero na wojnie. Szkolne życie stało się zupełnie znośne. Nie duszą jej żadne zmory. No, matematyka. Od wojny jest zachwycona swoją wiedzą. Jeszcze pamięta ciągnące się jak ślimaki minuty, z których każda niosła katastrofę. I ulgę, gdy koszmar mijał. Była teraz zadziwiająco spokojna, dobrze sypiała po nocach. „Paradoksalne — myśli dziewczyna — akurat to jest okres na dobry sen!" Do policyjnej godziny jeszcze sporo czasu Matka ma drugą zmianę w barze, popołudniową. Anastazja nie musi jej opowiadać, dokąd idzie. Lena na pewno siedzi w „Bodedze". Matka nie lubi Leny. Nie lubi „Bodegi". I nie wiadomo, co z czego wypływa. Czy dlatego, że Lena chodzi do „Bodegi", czy dlatego, że „Bodega" pasuje do Leny. Lena żyje za bardzo po swojemu jak na gust dorosłych. „Lubię wejść do »Bodegi« dlatego, że to nasz lokal — myśli Anastazja. — Przez pasaż na Nowym Świecie można pryskać w razie łapanki. Jeszcze nikogo nie wygarnęli z »Bodegi«. W każdym lokalu trzeba się mieć więcej na baczności niż na ulicy. W »Bodedze« czujemy; się bezpieczni. Może dlatego, że to jest 15 piwnica. Jak człowiek wlezie do piwnicy, jest pewny, że nikt go nie zobaczy. Albo do szafy w czasie burzy". Lena rzeczywiście siedzi w „Bodedze". Chociaż przez kłęby papierosowego dymu mało co widać, ją widać doskonale. Wystarczy fryzura. Lena ma ogromną ilość włosów na głowie. Czesze je wszystkie do góry, z tego robi się nieprawdopodobna góra loków. Taka moda. Lenę widać wszędzie dzięki hojności natury. Ma na sobie czerwoną suknię z czarnym paskiem, jej cygarniczkę do papierosów można by zobaczyć w Berlinie. Długość — trzydzieści centymetrów. Lena robi się na wampa. To jest styl „Bodegi". — A co, nie podoba ci się moja fifka? — powiada. — To jeszcze pestka. Już znalazłam o dwa centymetry dłuższą. W sklepiku na Złotej. Ale nie mam na razie wolnej forsy. Sama rozumiesz, to kosztuje — i Lena rozgląda się po „Bodedze". Siedzi tutaj codziennie, jak towar idzie. Jeżeli nie idzie, staje się nerwowa i przestaje rozumieć fizykę. Lena ma od pierwszej gimnazjalnej piątkę z fizyki. Wieczorem sczesuje loki na kark i spina je klamrą. Pół godziny zmywa tusz z rzęs, ale przy kar-bidówce nie zawsze się udaje. Na pierwszej lekcji wygląda jak po ataku wątroby. Nawet dyrektorka się lituje. Wszystkie dziewczyny na komplecie są zgodne, że Lena kiedyś wpadnie przez brak elektryczności. Nie pomoże jej nawet fizyk. On obstaje za nią twardo, na każdej sesji. Lena za nim, jak za chińskim murem. „Opłaca się mieć do czegoś wyjątkowe zdolności — myśli Anastazja — łata się inne dziury". Anastazja zazdrości Lenie fizycznego geniuszu. Lena rozwiązuje zadania z fizyki na kolanie, lewą ręką. Nawet w „Bodedze". Nic jej nie przeszkadza, żaden hałas ani ludzie. — To proste — powiada i zaraz smaruje na byle kartce wyniki. Śmieje się spod natuszowanych rzęs uradowana. Ojciec Leny siedzi w oflagu, w Bawarii. Matka jest niezaradna. Nie może się nigdzie zaczepić na stałe. Wysyła co tydzień przepisowo kartkę do oflagu, otwartą, na której niczego nie można napisać. To doprowadza do rozpaczy matkę Leny, jakby zrywała się ostatnia nić miłości małżeńskiej. Chodzi blada, w czarnych sukniach. Gdyby nie Lena, w ich domu nie byłoby wiele do jedzenia poza gliniastym chlebem na kartki i buraczaną marmo- lfi Ł ladą. Lena jest od czasu do czasu lektorką w .prywatnej klinice na Złotej, «gdzie leżą bogate kobiety. Czasem chcą posłuchać „Trędowatej" albo „Dewajtisa". Lena umie o tym opowiadać. W okresach posuchy na bogate pacjentki w klinice — handluje czym się da. Pośredniczy, bo nie ma własnego kapitału. Cukierkami, to likierem z firmy, która dawno nie egzystuje, albo papierosami, kosmetykami. Jej rozgałęzione znajomości obejmują niedo-szłego portrecistę, który robi etykietki na likier, łudząco podobne do oryginalnych. Lena ma wtedy pomarańczówkę Baczewskiego, którą zamawia „Bodega". Chłopcy z „Bodegi" kupują tę pomarańczówkę swoim dziewczętom, siedzącym przy barze na wysokich stołkach. Baczewski byłby zachwycony, gdyby usłyseał, jak chwalą jego <pomarańczówkę. — Chcesz mazagranu? Przez słomkę — mówi Lena. — Możesz dostać mazagran. Sprzedałam tuzin gazówek. Anastazja chce mazagranu, ale wzdycha przy tym. Jej ostatnie gazówki puściły tyle oczek, że musi chodzić w obskurnie grubych, jedwabnych pończochach. Tak pomarańczowych jak likier Leny. Liczy na gazówki pod choinką, ale to jeszcze dwa miesiące. Matka, radzi sobie dobrze, ale na ubranie nie wystarcza. I tak jakoś ją odziała po katastrofie, gdy nagle wszystkie spódnice trzasnęły w biodrach, a bluzki w piersiach. Matka zniosła to bohatersko. Zresztą może się już ratować rzeczami matki w bardziej uroczyste dni. Antek przygląda się Anastazji bezczelnie. To chłopak Leny. Jest w bryczesach i w butach z cholewami. Jego bryczesy są wysmarowane w kroku i na siedzeniu. Antek trzyma rikszę, to zawodowe wyszmelcowanie jest swego rodzaju fasonem. Lena potrzebuje chłopaka z rikszą do przewożenia towarów. W ferajnie mówi się złośliwie, że Antek nie miałby nic do roboty przy Lenie bez rikszy. Ale to jest tylko gadanie, w przerwach między lekcjami. Wiadomo, że łączy ich wspólny los. Ojciec Antka w ogóle nie wrócił i nic o nim nie wiedzą. Może jest w Londynie albo w Rosji, może gdzieś został w jakimś lasku. W czasie wojny nie można niczego przesądzać. Lena jest przywiązana do Antka. On ją kocha. Tu w „Bodedze", znalazłoby się zaraz dziesięciu, którzy by chętnie zajęli jego miejsce. Antek o tym wie. 2 Przed godziną „Ciekawe, czy Antek gdzieś tkwi w konspiracji? — myśli Anastazja. — Studiuje na tajnym uniwerku polonistykę. Lata na rikszy, ma czas dla Leny. To wszystko zapycha dzień do ostatniej, policyjnej minuty". — Czekamy tu na jednego — mówi Lena od niechcenia. — Wiesz, z kenkartami — i zniża głos: — Antek potrzebuje kilku kenkart dla kolegów. W „Bodedze" handluje się wszystkim. Bronią i granatami. Kenkartami i ciuchami. Wymiana dokonuje się pod stołem, gdy gasną światła, w czasie gry Scotta. Jeżeli to jest coś większego — w toaletach. Długie do kolan, luźne marynarki chłopaków obciągają się ciężko w okolicach kieszeni. Tutaj byłby połów. Anastazja wsuwa rękę pod stolik i stuka w niemalowane drzewo. — Co ty robisz? — pyta Lena. Mulat podnosi się od jakiegoś stołu i wchodzi na podium. Dym gęstnieje, gdy gasną światła, a cała „Bodega" robi się podobna do piekielnego wnętrza. Czerwone plusze lóż i chodników ciemnieją, migają tylko iskierki papierosów. Scott bierze trąbkę, nie będzie walił talerzami, jest w nastroju lirycznym. Mistrz ma smu-teczek. Sala zaraz się przestawia. Mistrz chce płakać, jego wyznawcy będą płakać razem z nim. Lena wzdycha rozdzierająco. Czerwona suknia faluje na jej piersi. Wspaniały czub Leny żyje sam dla siebie, zupełnie niezależny od niej. — Jestem — mówi ktoś nagle za ich plecami. Jest tak mroczno, że nie zauważyli, kiedy podszedł. Anastazja nie może rozróżnić jego twarzy. Ma na sobie bryczesy jak Antek i luźną marynarkę. Jest bardzo wysoki i trzyma się tak wiotko, że Anastazji wydaje się to pozą. Łkanie Scotta nie robi na nim żadnego wrażenia albo jest po prostu zajęty sprawą, z którą tu przyszedł. — Nie mam czasu — mówi stłumionym głosem. — Dobra, dawaj — odpowiada Antek — póki jest ciemno. Obcy chłopak rozgląda się 'dyskretnie naokoło, ale i tak nikt nie jest zdolny niczego zauważyć. Mistrz w transie. Przechylona do tyłu czarna, karbowana głowa, sylwetka zgięta, długie nogi trzymają się podium w zawrotnym esie-floresie, ciemne ręce pieszczą trąbkę, błyskają białka. Antek schował kenkarty do kieszeni. Obcy nachyla się nad sjołem, jakby ktoś nagle złożył elastycz- 18 na trzcinę. Jest w tym za dużo wdzięku. Wystudiowanego. Każdy czymś tu gra. Lena wybujałą kobiecością. Antek bryczesami i rikszą, ten — sylwetką. — Cześć — syczy — lecę, do jutra. Trąbka Scotta ucina trel, jakby gardło Mulata ugodził scyzoryk. Wybuchają światła. Lena mruga natuszowanymi rzęsami, wolno jej to idzie, powieki z trudem unoszą nie przewidziany przez naturę ciężar. Obcy chłopak stoi już wyprostowany. Anastazja czuje za dużo światła na twarzy po intymnościach mroku. — Ach, właściwie — mówi długi chłopak — zamówię jeden mazagran. Pić mi się chce. Wypiję z wami jeden mazagran. Antek odchyla się z krzesłem do tyłu i wybucha głośnym śmiechem. Zrobił się niemożliwy, od kiedy kupił rikszę i pedałuje. Ojciec Antka był przed wojną państwowym urzędnikiem, krótko go trzymał. Teraz Antek dzwoni własnym pieniądzem w kieszeni i jest karmicielem rodziny. Z tych dwóch powodów uważa, że może wszystkim mówić i okazywać, bo myśli. Obcy chłopak ciągnie mazagran przez słomkę. „W swoim życiu ńie widziałam tak niebieskich oczu u mężczyzny" — myśli Anastazja. ROZDZIAŁ 5 Antek pojechał gdzieś rikszą z długim, dlatego Anastazja z Leną wracają piechotą. Pod murami stoją jeszcze handlarki z białym pieczywem w koszach. Kiedy one się ruszą — czas. Wtedy trzeba wyciągać nogi. Byle dopaść do bramy. — Słuchaj — mówi Lena nagle — ty chyba gdzieś jesteś, co? Wojna się skończy i ja nie zdążę nic zrobić. Chyba coś się będzie działo, kiedy oni zaczną uciekać. Nie chciałabym, żeby mnie przy tym nie było. Ja znam dużo ludzi. Włóczę się po różnych dziurach. Moja matka nic nie umie, tylko czekać na ojca. Ja się przydam. „Aha, i pójdziesz zaprezentować się Małej Pani z takimi rzęsami! — myśli Anastazja. — Albo majorowi Arno. Będę pięknie wyglądać. Starsi mężczyźni w ogóle nie lubią ładnych dziewcząt, które chcą robić coś poważnego. Już ja mu się nie bardzo podobałam". 19 — Słuchaj — powiada Lena i przyśpiesza kroku, bo widzi swój tramwaj — wywarłaś piorunujące wrażenie na Gabrielu. Słuchaj — powtarza już z jezdni — ty z nim uważaj. On jest co tydzień z inną w „Bodedze". To taki chłopak... Jego rodzice mają forsę. On nie dla ciebie. W ogóle. Nie tylko dlatego... Tramwaj rusza, Lena skacze w biegu i Anastazja nie dowiaduje się, dlaczego jeszcze ten chłopak jest nie dla niej. Wie i tak. To zaraz widać, że on poluje na łatwe dziewczyny. „Nie każdemu trafia się taki Antek" — myśli Anastazja. W oknach ciemno, matka robi kasę w barze. Mieszkają w tym samym domu, piętro nad barem. To wygodne. Matka podnosi głowę znad kasy zawsze jednakowym ruchem. Anastazja przyspiesza wtedy kroku, mają obie dzień w dzień dobrą chwilę w życiu. Rzadko się całują, z wyjątkiem świąt Bożego Narodzenia, imienin i Wielkanocy. Anastazja wie, że z matką łączy ją coś silniejszego niż więzy krwi. To „coś" nie potrzebuje wcale demonstracji. Bar i restauracja, w której matka pracuje, to spółdzielnia. Została stworzona dla wdów i rezerwistek. Anastazja jada w niej obiady, często kolacje. Pijana hołota tu nie zagląda. Nie każdy zna lokal i przeważają ludzie wprowadzeni. Nie ma giełdy walutowej ani handlarzy brylantami. Ludzie piją do tej granicy, jaką stawiają im własne nogi. Nie sprawiają trudności barmance, która jest wdową po koledze, ani kelnerkom, które są córkami innych, siedzących po wszystkich możliwych lagrach Trzeciej Rzeszy. Tutaj śpiewa się najwyżej „Góralu, czy ci nie żal". Matka Anastazji prowadziła na początku klub bridżowy przy restauracji, ale Niemcy go zamknęli. Nie chciała przejść do baru, potem jakoś się pogodziła z nową funkcją. Rozlewa już wódkę fachowo. Robi to z doskonale nieobecną miną. Miałaby zapewnione powodzenie i bez urody, która dziwi w jej wieku. „Gdyby była mniej ładna, czy kochałabym ją mniej? — myśli dziewczyna, przyglądając się matce. — Wygląda tak samo dobrze, jak kiedyś, gdy byłam mała". Anastazja zabiera połowę kwitów. Duży obrót. Matka ze zmęczenia nie może dać sobie rady z obliczeniem utargu. Umie sprzedawać, ale zawsze ma kłopoty z rachunkami. Od września trzydziestego dziewiątego roku utrzymuje jeszcze swoich rodziców, 20 którym bomba zburzyła mieszkanie. Pracuje na cztery osoby. Lena obiecała naraić Anastazji lektoraty w swoim szpitalu. W ten sposób Anastazja mogłaby się chociaż sama ubrać. — Jak ja nie lubię liczyć pieniędzy — wzdycha matka. — Ludzie dają pomięte, brudne szmaty zamiast banknotów. Co z nimi robią? Ja trzymam papierki w portfelu. Brzydzę się brudnymi pieniędzmi. Anastazja tłumi wesołość, chociaż matka nie obraża się za kpiny z „przedwojennych", jak mawia dziewczyna, nawyków. — Gdzie byłaś? — pyta matka, chowając starannie kluczyki do torebki. Zabiera je na noc do domu. Tak jest wygodniej dla kierownika. Anastazja wyznaje nie bez oporów, że była w „Bodedze". Matka nie zasługuje na wybiegi, zaraz będzie wzdychać, ale jakoś się to przetrzyma. — Z Leną, co? — i wzdycha. — Nie mam nic przeciwko Lenie. W końcu ona ratuje swój dom. Własną siostrę. Ale dlaczego nie możesz zaprzyjaźnić się z Anką? Co? Pod ciężkim warkoczem Anki, zawsze zwiniętym w koronę i tak dokładnie wyczesanym, że żaden włos nie potrafi się zbuntować, jest twarz chłodna, jakby wyciosana z białego kamienia. Regularność tych rysów mrozi. Anka byłaby pięknością, gdyby miała w sobie życie Leny. Ale natura nie daje dwiema rękami naraz. Ojciec Anki był przed wojną ambasadorem w jakimś egzotycznym kraju. Anastazja jest realistką. Nie dosięgnie domu Anki, kiedy wyjdzie poza szkolę. Dziś każda u każdej może szukać schronienia w razie obławy i każdy da swój dom na komplety. Ale to są okoliczności nadzwyczajne. Pękną razem z uciekającą armią niemiecką. Rodzice Anki mają trzy kamienice, nic z nich nie wyciągają, ale tylkc z powodu niemieckiej administracji. Matka Anki sprzedaje swoją biżuterię i może się nie martwić, wystarczy jej do końca wojny. Anka ma w domu oboje rodziców, straciła w trzydziestym dziewiątym samochód, został zarekwirowany dla wojska. Chodzi piechotą i tyle zmieniło się jej życie. Anka ma po prostu zapewnione miejsce na świecie, jeżeli nie wpadnie z meldunkiem albo w jakikolwiek inny sposób. Lena i Anastazja muszą sobie zapewnić to miejsce — same, co absolutnie zmienia punkt widzenia na każdą sprawę. Anastazja nie chce tego wyjaśniać matce. Woli siedzieć z Leną 21 w dymie „Bodegi", z jej Antkiem w wyszmelcowanych bryczesach, bo taki jest fason. Antek umiał wsiąść na rikszę, tak samo jak matka nauczyła się stać za ladą barową. To Lena ma odwagę. Przylepia sfabrykowane etykiety na pomarańczowy likier i transportuje go na rikszy do „Bodegi". Antek pedałuje z wa-luciarzem na pokładzie z placu Napoleona na obiad do „Niemna". Waluciarze, jak mają dobry fart, dają górala na zadatek przyszłych kursów. Antek woli chudych waluciarzy, grubi wyciskają z rikszarza siódmy pot. Zwłaszcza w zimie. Riksza idzie ciężko po śniegu. — Czy zawsze można wozić chudych waluciarzy? — mówi Antek i wzdycha. — Mam teraz nogi jak flisak. Chcesz pomacać, co? Nie mogą włożyć żadnych spodni z ery słodkiego pokoju. — Tyś chyba nawet wyrósł, wiesz? — powiada wtedy Lena. — Chociaż w twoim wieku zazwyczaj się tego nie robi, co? Anastazja Wie> ze to są jej przyjaciele, nie zastanawiając się za dużo nad istotą przyjaźni. Przeważnie tam, gdzie się zjawia, ludzie rozumieją się bez gadania. Z Anką musiałyby sobie za dużo tłumaczyć. — Antek był z wami? — pyta matka. — Jeżeli już musisz łazić z Leną do „Bodegi", wolałabym, żeby tam był Antek. Anastazja chce jej opowiedzieć o długim chłopaku z kenkartami, ale nagle coś zamyka jej usta. ROZDZIAŁ 6 Nowy matematyk nie ma dla Anastazji ani cienia litości. Nie zna greki, nic go nie obchodzą heksametry. Zna swój przedmiot. Anastazja czuje się zgubiona tuż przed maturą. Zastanawia się, jak przeleźć prZez tę kłodę do drugiej licealnej. Komplet jest' humanistyczny, ale trzeba przekonać matematyka, żeby dopuścił ją do matury. W mieszkaniu zimno. Zabrakło węgla. Brykietami nie można napalić w piecach, staroświeckich i solidnych. Nie tolerują bry-j kietów. Zim^o strąca Anastazję na dno rozpaczy. Znosi niedojadanie, ale nie wytrzymuje zimna. Ratuje się grzałką z gorąca wodą, wkłada ją pod sweter. Ale grzałka grzeje tylko w jednymi miejscu, po plecach wędrują zimne dreszcze. Matka dostała w tynj 22 rrfiesiącu mniejszą premię. Spadła frekwencja w barze. Ludzie boją się chodzić po mieście. Temperatura ulicy wpływa na obroty wszystkich przedsiębiorstw. Trzyma mróz. Matka biega po mieście za pożyczką. Niełatwo teraz pożyczyć pieniędzy. Anastazja siedzi za stołem w jadalni. Karbidówka ledwo się pstrzy, światło nie dociera do ścian, co sprawia przygnębiające wrażenie. Musi napisać wypracowanie z polskiego o Żeromskim. Nie może się do tego zabrać. Zimno odbiera jej fantazję. Ktoś dzwoni od frontu. Swoi znają kuchenne schody. Tam drzwi są zawsze otwarte. Nikt nie lubi nagłych dzwonków od frontu, zwłaszcza o zmierzchu. Anastazja zbiera zeszyty i notatki ze stołu. Na Wszelki wypadek. To nonsensowne, bo kładzie je po prostu w innym miejscu, ale w razie rewizji mówi się, że zostały sprzed wojny. Na progu stoi długi Gabriel. Anastazja jest bardziej zaskoczona, niż gdyby przyszło gestapo. „Skąd wytrzasnął mój adres? — myśli dziewczyna. — Zdaje się, że powiem Lenie kilka ciepłych słów". — Czy pani jest zajęta? — mówi chłopak. — Przepraszam. Anastazja nie może niczego z siebie wycisnąć, bo trzęsie się z zimna i nie lubi za długo trzymać palącej się karbidówki w ręku. Przepuszcza Gabriela do pokoju. Skoro już przyszedł... Z ulgą stawia karbidówkę. Powinna wyciągnąć worek z wodą spod swetra, wygląda, jakby siedział tam kot, ale jak to zrobić w jego obecności? — Co pani tam ma? — mówi nagle chłopak i mruży oczy. Anastazja nie cierpi go w tej chwili. Gabriel na dodatek rozgląda się po ścianach, jakby się chciał zorientować, dokąd przyszedł. Anastazja wyciąga worek spod swetra. — Nie macie węgla? — powiada Gabriel. — Może ja bym coś skombinował. Dobrze żyję z węglarzami na Towarowej. Anastazja nie odpowiada. Wie, co matka powiedziałaby na taki węgiel. Gabriel udaje, że nie zrobił jej żadnej propozycji. — Pani jest zdziwiona moją wizytą? Nie, to nie Lena — śmieje się bezczelnie. — Antek dał mi pani adres. Nie wiedział dokładnie. Przypedałował tu ze mną na rikszy. Anastazja nasłuchuje, czy na kuchennych schodach nie roz- 23 legnie się znajomy krok. Co prawda z pożyczką nie wraca się prędko, ale w takich okolicznościach, jak dzisiejsza, zawsze coś załatwi się zbyt szybko. Obcy chłopak w domu, przez nikogo nie wprowadzony, niczyj krewny ani brat. Matka Anastazji nadaje się jednak na1 matkę. Ani okiem nie mrugnęła. Zamieniła trzy zdania z Gabrielem o mrozie i braku węgla, przepraszając za lodownię w domu. — Nadzwyczajna — mówi Gabriel i znów się śmieje. — Skąd pani wzięła taką matkę? Moja przepiłowałaby mnie zaraz na pół. A kto to? A po co tu? A skąd? A dlaczego? Nadzwyczajna! Anastazja prawie go teraz lubi. Od razu poznał się na jej matce. — Czy mogę tu jeszcze przyjść? — pyta Gabriel. — Ona Jest nadzwyczajna, ale nie trzeba jej drażnić. Ja się na tym znam. Teraz spływam.. Następnym razem przyjdę z Antkiem. On to zrobi dla mnie. Ja mu też załatwiam różne sprawy. „Kenkarty. Pewnie broń albo coś z tych rzeczy" — myśli Anastazja. Nie wie dlaczego, ale nie mówi mu, żeby nie przychodził. Może dlatego, że chłopak jest taki pewny siebie. Nie bierze już karbidówki, zostawia tyłko otwarte drzwi. — Pocałowałbym cię, ale tego nie zrobię — rzuca Gabriel w ciemności korytarza. Dziewczyna nie widzi jego twarzy, ale w głosie słyszy stłumiony przyśmieszek. Ogarnia ją złość na chłopaka, potrafił ją speszyć. Przyrzeka sobie, że bardzo długo nie pocałuje się z Gabrielem. Jeszcze słyszy jego śmiech na schodach, a potem gwizd. „Żeromski! — przypomina- sobie w popłochu. — Kiedy ja to napiszę? Znów będę siedzieć w nocy". Trzeba załadować konającą karbktówkę i zawinąć się w koc. \ ROZDZIAŁ 7 Anastazja chowa rulonik bibułki do rękawiczki. Jest nie większy od połówki cienkiego papierosa. Dwa centymetry długości, trzy milimetry średnicy. Ma z tym jechać na Żoliborz, na plac Wilsona, do tytoniowego sklepu. „Czego można obawiać się z nielegalną bibułą wielkości trzech komarów w rzędzie? — myśli. — O co tyle krzyku?" "i Mała Pani przygląda się Lenie. — Jak ci na imię? — pyta. Pierwszy raz w życiu ktoś wzbudza w Lenie szacunek.- I kto? Mała Pani. Lena zupełnie straciła tupet. __ Helena — mruczy niewyraźnie. __ jak? Helena? — powtarza Mała Pani. — Jak Helena Trojańska. Lena wytrzeszcza oczy. Anastazja z trudem tłumi wesołość. Lena jest śmiertelnie rzeczowa. Niezdolna do przejęcia się losami Heleny Trojańskiej. Lena woli pewniki Dedekinda. — A, to dobrze — powtarza Mała Pani. — Ochrzcimy cię Lena. — Kiedy mnie tak właśnie nazywają — protestuje Lena. — To nic — uśmiecha się Mała Pani. — Niekoniecznie trzeba mieć pseudonim daleki od własnego imienia. Zresztą, jesteś akurat Lena. Pasuje jak ulał. Nie lubię dawać imion, które nic nie mówią o człowieku. Nie, nie lubię. — I Mała Pani przekrzywia głowę, żeby lepiej przyjrzeć się Lendę. Psychologia przeraża Lenę tak samo, jak poeci romantyczni. Jak doktor Judym że swoją Joasią. — A ty, Anastazja, jedź, gdzie masz jechać — mówi nagle Mała Pani. — Nie jesteś nam więcej potrzebna. Oczy Leny okrągleją. „Anastazja" ją dobiła. „Będzie się teraz dwa dni głowić, co ja mam w sobie z jakiejś Anastazji — myśli dziewczyna. — Skąd może jej przyjść do głowy, że to Mała Pani jest tą Anastazją we własnej wyobraźni, a ja tylko nadałam się do zagrania tej roli". Dopiero w tramwaju, płacąc za bilet, przypomina sobie o rękawiczce. O mało co nie ściągnęła jej razem z rulonikiem. Ogląda się naokoło. Kilka osób kiwa się rytmicznie w takt stukających kół. Wagon jest stary i roztrzęsiony. Konduktor patrzy na nią wyczekująco. „Dlaczego tak patrzy? — myśli Anastazja. — Aha, ciągle trzymam pieniądze w ręku". Pierwszy *raz w życiu wie, że jest w rękawiczkach. Tak, jakby nagle zauważyła, że posiada także skórę. I czuje równie niedorzeczną chęć pozbycia się części siebie, bo kiej sytuacji kawałek zwiniętej bibułki? czymze^esi ??>>??- \ i * „Arno miał rację" — myśli dziewczyna. Razem z tym stwierdzeniem wraca jej spokój. Łatwo odnajduje sklep. Oparta o ladę — Żuk. — To ona — mówi Żuk do mężczyzny za ladą. Pokazują Anastazji pakamerę za sklepem. Żuk patrzy przez witrynę na ulicę, zanim Anastazja nie znajdzie się na zapleczu. Ktoś tu siedzi na stercie paczek. — Marta — powiada* — Jestem waszą komendantką. ** „A Mała Pani? — myśli dziewczyna. — Co wobec tego robi Mała Pani?" Wie, że i tak nie dostanie odpowiedzi, więc wyciąga z palca rękawiczki mikroskopijny rulonik. Marta uśmiecha się pobłażliwie, ale bez lekceważenia. — Jest pusty — powiada spokojnie. Na twarzy dziewczyny pojawia się zdziwienie, a potem uraza. Anastazja oblewa się czerwienią. — To normalne — mówi Marta. Przygląda się dziewczynie cie-j kawie. — Chrzest bojowy. Żuk wes